11304

Szczegóły
Tytuł 11304
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11304 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11304 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11304 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jerzy Michał Czarnecki FART Krajowa Agencja Wydawnicza 1980 Fotograficzny projekt okładki Jan i Waldyna Fleischmannowie Układ typograficzny okładki i karty tytułowej Jan i Waldyna Fleischmannowie Projekt typograficzny serii Teresa Cichowicz-Porada Redaktor Stanisław Nowakowski Redaktor techniczny Jan Pyrzyńskl Korekta Maria Pelczar-Nowakowska © Copyright by Jerzy Michał Czarnecki, Kraków 1980 Rozdział I Co wieczór zasypiał w spokoju, co rano zrywał się po dzwonku budzika, starannie golił policzki, chwilę stał przed lustrem uważnie śledząc przybywające gwałtownie zmarszczki i wychodził do miasta. Jubi był sam. — Hej, Jubi, ożenił byś się — wołali do niego znajomi, pół żartem, pół serio. — Nie jestem frajer. Na cholerę mi baba. Dodatkowy strup na głowę — odkrzykiwał Jubi uśmiechając się pod nosem. Ale i on i wszyscy jego znajomi doskonale wiedzieli, że owszem, że Jubi by się ożenił, tylko że nie miał z kim. Jubi nie pracował. Od przeszło dwudziestu lat, od chwili gdy zmarła jego matka, Jubi zajmował się wszystkim, znał się na wszystkim, kupował przeróżne przedmioty po niższych cenach, a sprzedawał z zyskiem. Siedział w kawiarni „Mała” przy placu Zamkowym i czekał. Czekał, aż los sprawi, że trafi się kupiec. Jubi nie sprzedawał ani też nie kupował rzeczy kosztownych, ale doskonale radził sobie z wszelką drobnicą. Raz były to wątpliwej wartości stare kartki pocztowe, mające znaczenie chyba jedynie dla zmaniaczałych kolekcjonerów, innym razem był to regulamin wojsk Franciszka Józefa, zaś innym — dwa, trzy dolary. Jubi wiedział, od kogo kupić. Wiedział też, komu sprzedać. Sam nie kolekcjonował nic. Ale znał wszystkich w mieście maniaków, dla których te bibeloty posiadały wartość i znaczenie. I do nich to właśnie znosił owe przedmioty, zarabiając niewielkie zresztą sumy, które wystarczały mu zaledwie na codzienną kawę i tani obiad. Ale gdy trafiła mu się lepsza okazja, taka, która przyniosła kilkaset złotych dochodu, Jubi czuł się milionerem. Zapraszał wówczas przeróżnych znajomych do winiarni i tam fundował butelkę za butelką. Największą jego przyjemnością były te właśnie chwile. Zachodzili do tej winiarni Cyganie. Orkiestra cygańska. Znali Jubiego. Stawali wówczas nad nim i grali stare partyzanckie piosenki, przy których Jubi wzruszał się, niekiedy łzę z policzka otarł. I często śpiewał z cygańską orkiestrą. Czuł się wówczas starym wiarusem i chętnie naprowadzał rozmowę na tematy okupacyjne. Jego wiedza o tym była spora, dużo czytał. Zarobił widocznie kilka stówek, bo siedział oto w winiarni, popijał słodkawe wino i krzyczał. Nie mówił, ale krzyczał. To należało do jego stylu bycia. Gdy się upijał, tracił panowanie nad głosem, każde słowo wykrzykiwał, a każde zdanie popierał zamaszystymi, acz nieskoordynowanymi ruchami. — Panie, ciszej — upominała kelnerka. — Ależ do cholery ja mówię normalnie — wrzasnął w jej kierunku. W tym właśnie momencie do winiarni wkroczyła orkiestra cygańska. Dziwna to była orkiestra. Czterech tęgich cyganów, kruczowłosych — jak przystało na tę rasę, wprowadziło do lokalu maleńkiego, poruszającego się jak po chorobie parkinsona Cygana, który niósł pod pachą skrzypce. Był niewidomy. Posadzony przez pozostałych na krześle przyłożył skrzypce do piersi. Prawą, chorą ręką uchwycił struny. A więc odwrotnie jak zwykle czynią skrzypkowie. W lewą ujął smyczek. Orkiestra poczęła się dostrajać. — To jacyś nowi — wrzasnął Jubi. — Jeszcze ich nie widziałem. Ale grać chłopaki. Grać. Jubi płaci. I rzucił na stół stówkę. Jeden z orkiestrantów podszedł do stolika, zgrabnie chwycił banknot i zręcznie schował do kieszeni. Pozostali ukłonili się z lekka Jubiemu, który już zaczynał śpiewać „Płynie, płynie Oka”. Ale cyganie nie podchwycili melodii i rozpoczęli grać czardasza. Najpierw wolno, wolno, później coraz szybciej i szybciej, aż muzyka nabrała właściwego rytmu. A kaleka, którego musieli posadzić na krześle... tak, ten okazał się mistrzem. Mimo całej ułomności — wyczarowywał z instrumentu dźwięki, jakich nie powstydziłby się na estradzie wirtuoz zawodowej orkiestry. Jubi ucichł. Ucichła też sala. Wszyscy obecni słuchali w skupieniu. Cyganie skończyli utwór i zerwały się brawa. Jeden tylko głos przedzierał się przez szum oklasków. — „Bo w partyzantce nie jest źle.” To Jubi ryczał przy swoim stoliku. Dał stówkę, więc miał prawo. To jemu grali. On zapłacił i chciał słyszeć tylko to, co chciał słyszeć. Zaskoczenie jakie wywołał popisowy utwór orkiestry już minęło i teraz domagał się swoich — jak sądził — uzasadnionych praw. — „Bo w partyzantce nie jest źle”! — Te partyzant, zamknij się. Bo cię jeszcze kto ustrzeli — usłyszał głos z sali. — Mnie ustrzeli?, mnie ustrzeli? Mnie? Jubiego? — wykrzykiwał z pijackim uporem. I znowu: — „Bo w partyzantce nie jest źle”! Od sąsiedniego stolika wstał barczysty mężczyzna podszedł do Jubiego, uniósł za kołnierz i jak kocieka wyprowadził do drzwi. Za nimi podążała kelnerka, by pobrać od Jubiego należność. — Ja nie zapłacę — krzyknął piskliwie Jubi. — Ja nie zapłacę, to bezprawie, to skandal. — Ja ci dam bezprawie gnojku — powiedział mężczyzna, który trzymał go za kołnierz. — Płać i jazda do domu. — A ja i tak nie zapłacę. — Zapłacisz synu — powiedział spokojnie mężczyzna i otwartą dłonią uderzył w twarz Jubiego. Z jego nosa pociekła krew. Otarł wierzchem dłoni nos. Zauważył krew. Bez słowa sięgnął do kieszeni i zapłacił rachunek. Wyszarpnął się trzymającemu go mężczyźnie, wyskoczył na ulicę, przed drzwiami odwrócił się i krzyknął szybko wymachując rękami. — Jeszcze ty mi zapłacisz za to draniu jeden. A gdy mężczyzna zbliżył się do drzwi, Jubi odwracając się w przeciwnym kierunku rączo popędził w dół ulicy. Zatrzymał się dopiero u wylotu placu Zamkowego. Przystanął, wyjął chustkę do nosa, otarł twarz i do siebie półgłosem powiedział: — Mogło być gorzej. Przystanął, chwilę dumał. Spojrzał na zegarek. Była ósma wieczór. — Zamykają o dziesiątej — mruknął i pomaszerował w głąb placu. Łaził bez celu po ulicach. Liczył minuty do chwili zamknięcia winiarni. Zajrzał do podrzędnej knajpy „Pod trzema karpiami” i zdążył wypić piwo przy bufecie, nim któraś z kelnerek, pamiętając niedawną z nim’ awanturę — podeszła do niego i powiedziała: — A pan tutaj czego? Przecież pan wie, że nic panu tutaj nie podamy. — Idę już, idę — powiedział bez przekonania i niechętnie skierował się do wyjścia. Przed drzwiami spotkał młodego pijaczka. — Sie masz Jubi. Co u ciebie? — Franek rozbił mi nos — odpowiedział Jubi. — Zapłaci mi za to. — Ty z Frankiem nie zadzieraj. Mało jest takich kozaków, którzy z nim... wiesz. Ty nie zadzieraj. Dobra rada. Cześć. Idę. Jubi znowu skierował się w stronę placu Zamkowego, później skręcił w ulicę, którą nie tak dawno uciekał. Podszedł pod winiarnię, zajrzał przez szybę. — Jeszcze siedzi — mruknął do siebie. — Poczekam. I odszedł na drugą stronę ulicy. Wszedł do bramy domu, z której doskonale widać było kto wchodzi, a kto wychodzi z winiarni. Już mało kto wchodził Większość gości opuszczała lokal. Spojrzał na zegarek. Było pięć po dziesiątej. Wyszedł z bramy i jakby skradając się, na palcach przeszedł ulicę. Wszedł do lokalu. Zajrzał ostrożnie. Kelnerki zajęte były zbieraniem obrusów, robieniem porządków. Przy jednym ze stolików drzemał samotny mężczyzna, który tak niedawno uderzył Jubiego. — Śpi sukinsyn. Dobra Franek. Teraz moja kolej. Zaszedł śpiącego z tyłu, po drodze wziął jedną ze sterty już złożonych serwet. Rozejrzał się. Na stoliku stała pusta butelka po winie. Jubi na palcach zakradł się do Franka, szybko okręcił mu głowę serwetą, ujął butelkę i z całych sił kilkakrotnie uderzył. Serweta zabarwiła się krwią. Jubi odrzucił butelkę, i biegiem, przez nikogo nie zauważony opuścił winiarnię. Przebiegł kilka ulic i z bijącym sercem zatrzymał się na skraju parku. Rozejrzał się, później już wolno poszedł do tramwaju i odjechał w stronę swojego pustego domu. Pierś rozpierała mu duma. Czuł się bohaterem. Postanowił oblać ten sukces. Poszedł do zaprzyjaźnionej meliny, kupił pół litra czystej i zaszedł do ślepego Józka. Ślepy Józek, nazwany tak przez swoich kompanów z racji tego iż posiadał tylko jedno oko, rzeczywiście siedział na skwerku, tam gdzie Jubi domyślał się go zastać. — Chodź Józef, miałem dzisiaj fart. — Co tam masz w kieszeni? — Pół wora. — Dobra. Idę. I udali się do mieszkania Jubiego. Ślepy Józek w skrytości ducha gardził Jubim, gardził jego zajęciem, sam zarabiał na życie, marne i ciągle pijane, znoszeniem węgla do piwnic. Nie gardził natomiast wódką. W mieszkaniu Jubi wydostał kieliszki. Wmówił sobie kiedyś, że nie wypada pić z musztardówki, ani też z butelki. Tak jak wmówił sobie, że wypada chodzić wyłącznie w garniturze. Ten garnitur niewiele zresztą różnił się od roboczego stroju ślepego Józka, Jubi miał na sobie i czarne spodnie, i marynarkę, i przedziwnej urody krawat. Ale przecież miał. — Mnie daj szklankę. Ja z takiego pił nie będę. Po zębach mnie się rozlewa — powiedział Józek. — Jak chcesz — powiedział Jubi i wydobył z kredensu szklankę — Ale ja z kieliszka. Mnie nie wypada. Mnie tak ze szklanki, to nie wypada. Jubi rozlał wódkę. — Miałem dzisiaj fart — powiedział do Józka. — Twoja sprawa. Mnie nie obchodzi. — Ale opowiem. Miałem fart. Wiesz, trafiłem na kartkę z bardzo ciekawym stemplem. Poszła do ludzi. Wziął taki jeden filatelista. Dobrze dał. — No to pijmy za twojego filatelistę, czy jak mu tam. — Nie. Pijmy raczej za fart. Taki towar nie często się zdarza. Wypili. — A u ciebie co Józek? — Po staremu. — Niby nic? — Niby gówno ci do tego. — Może? — Ja się ciebie Jubi nie pytam. Więc po co ty się mnie pytasz? Pij i dobrze. Chciałeś z kimś wypić i trafiłeś na mnie. No to pij i nie gadaj. — Już dobra. Siedzieli i niemal w milczeniu sączyli. Jubi rwał się, by opowiedzieć o tym swoim dzisiejszym zarobku. Chciałby także opowiedzieć i o tym, jak to rozprawił się z Frankiem, ale taki głupi to on już nie był. Bo przecież Franek nie wiedział kto go tak urządził. Nie wiedział, i Jubi sądził, że ten były bokser, chłop jak szafa, nigdy się o tym nie dowie. Bo i po co? Mógłby później szukać zemsty, mógłby Jubiego dopaść, no a wtedy... a wtedy marny byłby los Jubiego. A Jubi tego niezmiernie nie lubił. Franek, były bokser wagi półciężkiej, jeszcze w czasach gdy czynnie uprawiał sport, nie dysponował zbytnią techniką. I chociaż zawsze był członkiem pierwszej reprezentacji swojego klubu, to nigdy nie wystąpił na ringach międzynarodowych. Słaby technicznie odznaczał się niepospolicie silnym ciosem, a jego zachowanie w ringu cechowała wyjątkowa brutalność. Jeżeli więc wygrywał swoje walki, to niemal zawsze przed czasem. I jeżeli sędzia nie przerwał w porę pojedynku, to po pierwszym ciosie Franek lokował ich całą serię w korpus i na szczękę przeciwnika. Epilog walki niemal zawsze znajdował miejsce w szpitalu Bywało, iż przeciwnik długie godziny musiał dochodzić do równowagi, a często i do przytomności. Bo Franek należał do tych sportowców — bokserów u których liczyła się tylko siła ciosu Gorzej było, gdy przyszło mu spotkać się w ringu z bokserem inteligentnym. Inteligencja bowiem nie była jego najsilniejszą stroną. Te cechy charakteru były także motorem jego działania i w życiu codziennym. Franek ze sportem dawno już zerwał. Przyczyną tego stanu rzeczy był jego wiek. Przekroczył bowiem trzydzieści pięć lat. Innym powodem była jego rodząca się z roku na rok miłość do alkoholu. A gdy już nie mógł imponować na ringu, za miejsce swoich przewag wybrał knajpy, winiarnie, nocne lokale, gdzie wśród podchmielonych gości czuł się najlepszym, najsilniejszym, a wśród kobiet, głównie stałych bywalczyń tych miejsc — prawdziwym mężczyzną. Taki męski, dobrze zbudowany, barczysty blondyn o kanciastej, kwadratowej szczęce i byczym karku... aż dziwne, że dotychczas nie znalazł sobie żadnej stałej kochanki. — Józek, czy ty wiesz, że Franek z babami to wcale nie może? — zapytał Jubi. — Słyszałem, ale nie wierzę. Taki chłop... — No właśnie. Taki chłop. — A ty skąd wiesz Jubi? — Jedna taka mi mówiła. Napalała się na Franka, a on nic. Schlała go nawet i zaciągnęła do siebie na melinę. I nic. — No bo może był schlany. — Był. Ale na drugi dzień też nic. — No bo może miał kaca. — Pewnie że miał. Ale na trzeci dzień też nic, — To dziwne. A ona co? — Ona próbowała. Ty byś takiej Józek nie popuścił, co? — No pewno. Ale to dziwne. Taki chłop... Jubi nalał ponownie do kieliszka i szklanki. Podniósł w górę kieliszek: — No Józek. Za fart. — Za fart. Jubi miał zwyczaj, gdy podnosił kieliszek, lekko odchylać mały palec. Wyglądało to pretensjonalnie, ale jemu wydawało się to eleganckie. Mówił już coraz głośniej, machał rękami. — Nie drzyj się Jubi. — Przecie mówię normalnie. Tylko proszę ja ciebie — ja już mam taki ostry głos. Powiedziawszy to Jubi zamilkł. Nie mówił także nic i Józek. — Przyniosę wody, na zagrychę — powiedział Jubi, wstał i wyszedł do kuchni. Po chwili wrócił niosąc dwie szklanki wody. Postawił na stole. — Mnie nie trzeba — powiedział Józek — Ty, Jubi, a jaka ona jest? — Zimna. — No to co się dziwisz. — No przecie żem przyniósł, to i wiem. — Co przyniosłeś? — Wodę oczywiście. — Ale ja nie o tym, tylko o tamtej dziwie, co to z Frankiem... — A... ona. Fajna. I napaliła się na Franka. — A skąd ona? — Mieszka na Woli. — No to może by ją tak... tego, rozumiesz? — powiedział Józek mrużąc oko. — Ona nie dla nas. Taka lepsza. No może ja miałbym jeszcze szansę, ale ty Józek, ona musi mieć gościa w garniturze — co powiedziawszy odruchowo poprawił swój przedziwny krawat. Gdy go pociągnął, okazało się, że krawat umocowany jest na gumce. — Idźże ty cycku ze swoim garniturem — powiedział Józek i pociągnął za krawat Jubiego, puszczając go w pewnym momencie. Krawat stuknął w wydatną grdykę Jubiego. Jubi zacharczał i przełknął ślinę. — Co robisz? Ja nie o tym. Ja o tym, że to musi być facet w garniturze, to znaczy taki więcej ładowany. Wiesz, ja bym chyba też z forsą dla niej nie nastarczył. — To wypij. Jubi rozlał ostatnie krople wódki. Obaj biesiadnicy podnieśli naczynia, wypili. Zamilkli. Jubi siedział na krześle, mrużył oczy, siłą starał się nie zapaść w sen. Józek tępo patrzył w pustą butelkę. Zrobiło się smutno, jak zwykle, gdy mężczyźni pijący kończą ostatnią butelkę, bez większych perspektyw na następną. W ich bowiem kręgu picie wódki nie kończy się na tak zwanym dobrym humorze. Oni nie śpiewają, nie cieszą się przy stole. U nich się nie biesiaduje, nie zakąsza, nie zastawia stołu kanapkami, sokami. U nich wódkę pije się ponuro, bardzo często w milczeniu, a jeżeli rozmawiają podczas picia, to tematem głównie jest to, kto ile poprzedniego dnia wypił. W ich kręgu picie wódki jest jedyną rozrywką. W opowieści wkrada się czasem jakaś dziewczyna, o której ten i ów wspomni. Z lubością także oddają się opowieściom o brawurowych skokach na sklepy, kasy, banki. Czasami wspominają kolegów, którzy odsiadują wyroki. Milczenie przerwał Józek. — Wiesz Jubi, takiego jednego, co to ukradł cysternę, prokurator pytał co zrobił ze skradzionym spirytusem. A ten odpowiedział, że sprzedał paserowi. Na to prokurator pyta się, gdzie ten frajer ma pieniądze? A on spokojnie mówi, że przecie przepił. Słuchaj Jubi. Ty masz jeszcze jaki szmal? Nie znoszę pustego szkła. Jeszcze bym co wypił. A ty miałeś dzisiaj fart. Jubi podniósł głowę. Spojrzał nieprzytomnie na Józka: — Na ćwiartkę to jeszcze wyskrobię. Ale ja nie pójdę po ćwiartkę, bo by się ze mnie cała dzielnica nabijała. — Spokojna Jubi. Ja pójdę. Drugą da mi na kredyt. Jubi sięgnął do bocznej kieszeni marynarki, wysupłał z niej bilon, położył na stole. Józek zgarnął bilon i wyszedł. Jubi opuścił nisko głowę, jeszcze kilka razy otwierał oczy, jakby chciał się przebudzić, wreszcie głowa jego miękko opadła na stół. Po chwili rozległo się głośne chrapanie. Jubi zasnął. W niespełna piętnaście minut do pokoju wszedł Ślepy Józek. W ręce trzymał półlitrówkę. Wszedł, zatrzymał się zobaczywszy śpiącego Jubiego. Podszedł do śpiącego, potrząsnął lekko za ramię, później mocniej, wreszcie postawił przemocą Jubiego na nogi, podciągnął w stronę łóżka. Ułożył go na tej od wielu tygodni nie pranej pościeli, przykrył do pasa kocem, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki garnituru i wyjął z niej kilka zwiniętych w rulonik banknotów stuzłotowych. W tym momencie Jubi głośno zachrapał. Józek wziął ze stołu przyniesioną przez siebie półlitrówkę, zabrane Jubiemu pieniądze ukrył w tylnej kieszeni swoich spodni, zgasił światło i wyszedł z mieszkania Jubiego cicho zamykając drzwi. A Jubi spał i chrapał. A Jubi tego dnia miał fart. Rozdział II Klara należała ongiś do tych kobiet, za którymi mężczyźni — jak to się potocznie mówi — szaleli. Ale było to w czasach, gdy Jubi pobierał nauczkę w szkole podstawowej, na której zresztą zakończył swoi \ edukację. Jeszcze dzisiaj, mimo że przekroczyła już pięćdziesiątkę, miała znakomitą figurę Podkreślała to często w rozmowach ze znajomymi, a podczas wspólnych wieczorków towarzyskich w jej domu, jak nazywała te spotkania, po wypiciu kilku kieliszków ni z tego, ni z owego zadzierała do góry bluzkę, pokrzykując: — Nie jedna młoda chciałaby mieć takie piersi. Rzeczywiście, nie były one najgorsze. I Klara dobrze o tym wiedziała. Miała też śliczne duże czarne oczy, otoczone długimi, acz mocno wymalowanymi rzęsami. Cóż z tego, gdy pod oczami utworzyła się już pokaźna siatka zmarszczek. One to właśnie powodowały, że Klara aż do przesady smarowała te miejsca kremem, a to zaś powodowało, że worki powyżej policzków świeciły się, błyszczały tak, że nie sposób było nie zwrócić na to uwagi. Nie byłoby w tym wszystkim może i nic złego, gdyby nie to, że Klara w każdym towarzystwie zachowywała się jak podlotek. Szczebiotała, śmiała się bez powodu cieniutkim, wysokim i głośnym chichotem, bez przerwy mrugając rzęsami. Klara pracowała w niewielkiej spółdzielni trudniącej się głównie produkcją pamiątek Pracowała tam w księgowości, ale praca nie była zbyt uciążliwa, chociaż żmudna Spółdzielnia miała niewielkie obroty, a założona została chyba po to, by prezes mógł znaleźć łatwe zatrudnienie. Klara była kiedyś kochanką prezesa, człowieka o tłustej twarzy, wielkim brzuchu, i dużych skłonnościach do młodych dziewczyn. Klara więc dawno już wypadła z orbity zainteresowań tego starzejącego się, nadzianego forsą lowelasa. Zatrudniał ją teraz w swojej spółdzielni chyba przez sentyment. Tak w każdym razie można by sądzić. Ale nie tutaj leżała prawda. Otóż Klara dysponowała gustownie urządzoną garsonierą, w której zdobyciu pomógł jej zresztą sam prezes i który to prezes od czasu do czasu wysyłał Klarę na delegację do innego miasta, a sam gospodarował w jej mieszkaniu z podlotkami. Bo prezes miał swoje własne mieszkanie, ale w tym mieszkaniu miał także starą, zrzędliwą żonę i dwóch podrastających synów. Prezes już dawno nie żył ze swoją żoną, a ich intymne kontakty ograniczały się do wspólnego oglądania wieczornych programów telewizji. Prezesowa zasiadała wówczas na kanapie, prezes natomiast zajmował obszerny fotel. Oglądali telewizję i jedli. Jedli i oglądali telewizję. Ona opychała się słodyczami, prezes natomiast stawiał na stoliku obok fotela kopiaty talerz kanapek z wędliną. Wchłaniał je wolno, żując kęs po kęsie i popijał zimnym piwem, dopiero co wyjętym z lodówki. W domu Klary prezes zachowywał się zgoła odmiennie. Starał się być młodym, na tyle oczywiście, na ile pozwalał mu na to brzuch, tańczył, kiwał się w takt muzyki przy pijanym podlotku, któremu owe wyczyny sowicie się opłacały. Seanse takie urządzał jednak nie częściej niż raz w miesiącu. Po libacji prezes wracał do żony, Klara natomiast do domu, gdzie zabierała się do gruntownego sprzątania. Nie była o prezesa zazdrosna. Klara, jak i Jubi była sama, lecz i ona miała swoje prywatne życie. Pracę podjęła chyba z nudów, bo jak sama mawiała — mogła dostatnio żyć z sadła. Jak niedźwiedź, który w ciągu roku zbiera sadło, aby w zimie zapaść w sen, żyć nic nie jedząc. Sadło Klary nie miało najlepszego pochodzenia. Jej ojciec w czasie okupacji prowadził bowiem komis. Jej matka — drugi komis. Oboje dawno odeszli już do lepszego świata, ale Klarze pozostawili spory majątek ulokowany w wyrobach jubilerskich. O tak. Wtedy, podczas okupacji wiodło im się znakomicie. Ojciec, pochodzący ze Śląska, natychmiast po wkroczeniu Niemców podpisał volksliste i w ten sposób znalazł się pod ochronę okupanta. W czasach, gdy w kraju panowała bieda, ludzie wyzbywali się wszelkich wartościowych przedmiotów, aby zyskać dodatkowe pieniądze, bądź kartki na jedzenie. W ostatnich dniach okupacji podziemna organizacja wydała na ojca Klary wyrok i w kilka dni później zastrzelony on został w biały dzień, w samym środku ruchliwego miasta, przed jednym ze swoich komisów. Jej matka pozostawiła młodziutką wówczas dziewczynę i po śmierci ojca przepadła bez śladu. Wróciła dopiero po kilku latach. Przez te samotne lata Klara radziła sobie nie najgorzej. Nie wiedziała co prawda o ukrytych przez rodziców kosztownościach, ale przecież była młoda, piękna... Po powrocie matka żyła jeszcze trzy lata. Nie pracowały obie, ale obie żyły z majątku jaki pozostał z czasów okupacji. Po śmierci matki Klara poznała prezesa. Urządził jej garsonierą, w której wówczas bywał częste właśnie z Klarą. Klara, w tajemnicy przed prezesem zleciła wykonanie skrytki w ścianie. Wykuto więc wnękę, umocowano metalowe drzwiczki, na których na stałe nalepiono płótno olejnego obrazu. Murarzowi, który wykonywał tę robotę Klara powiedziała, iż zamierza w tym miejscu zrobić barek i podczas jego obecności, po skończeniu roboty włożyła tam nawet kilka butelek, z których jedną opróżniła z murarzem. Po wyjściu jednak murarza wyjęła butelki. W kilka dni później przeniosła w dużej torbie kosztowności z miejsca, które pokazała jej matka. Pozwijała skrupulatnie w bibułki i watę, zamknęła na klucz. Postanowiła, iż nigdy tych kosztowności nie ubierze na siebie. Nigdy też nie wyjmowała rytualnych żydowskich świeczników. Wyjątek zrobiła jedynie dla złotego grubego krzyża, z wprawionym rubinem, który przy większych okazjach zakładała na szyję. Ale krzyżyk ten nigdy już nie powędrował do schowka. Gdy go nie używała, kładła klejnot do szkatułki. Często, pokazując go znajomym mawiała: — To wszystko co mam. Ale raz na pół roku otwierała schowek, wyciągała jakiś kosztowny drobiazg, wkładała do torebki i szła do kawiarni „Mała” na placu Zamkowym. Stawała w drzwiach, rozglądała się po sali. Wówczas Jubi zrywał się ze swojego miejsca i wychodził mijając Klarę. Klara jeszcze chwilę stała w drzwiach, rozglądając się, jakby kogoś szukała, wreszcie i ona wychodziła z lokalu. Jubi szedł przodem, wchodził do pobliskiej bramy. W chwilę później do bramy wchodziła Klara. * * * Następnego dnia rano Jubi obudził się z potwornym kacem. Nieprzytomny poczłapał do kuchni, odkręcił kran, przyłożył usta do kurka i pił. Pił długo, chciwie. Zakręcił kran. Poszedł do ubikacji i zwymiotował. Wrócił do kuchni, wziął szklankę z kredensu, nalał do niej wody, przepłukał usta, wypluł wodę, następnie napił się. Zdjął marynarkę i koszulę. Poszedł do łazienki, stanął przed lustrem, namydlił twarz, wziął maszynkę i starannie golił się trzęsącymi rękami. Następnie skropił policzki wodą kolońską, ałunem natarł krwawiące miejsca i wysmarował ogolone policzki kremem nivea. Wrócił do pokoju, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Następnie do drugiej, wreszcie do bocznych kieszeni, na końcu przeszukał kieszenie spodni. Nie znalazł ani grosza. — Krew zaleje, alem zabalował — powiedział. — Nie ma to jak przezorność — dodał, usiadł na łóżku, zdjął skarpetkę i wyjął z niej wymiętą stówkę. Ilekroć Jubi dokonywał transakcji, zawsze w chwilę później wchodził do jakiejś bramy, zdejmował but i do skarpetki, pod stopą składał stówkę. Wiedział, że zawsze może się przydać. Łokcie wsparł na kolanach, głowę na dłoniach i począł sobie przypominać wydarzenia poprzedniego wieczoru. Ale pamiętał niewiele. Jedynie to z Frankiem utkwiło mu mocno w pamięci. — W porządku — mruknął. — Franek nic nie wie. Wyjął z szafy czystą koszulę, założył, przewlókł przez głowę krawat na gumce, wciągnął buty, założył marynarkę i wyszedł z domu. Pomaszerował wolno w kierunku miasta, minął most, na którym zatrzymał się chwilę pstrząc na leniwie płynącą brudną wodę, następnie wzdłuż linii tramwajowej skierował się do centrum. Spojrzał na zegarek. Była jedenasta dwadzieścia. Już otwarli — pomyślał i gdy znalazł się w okolicy placu Zamkowego, skręcił w sąsiednią ulicę Jana Kazimierza. Wszedł do antykwariatu, podszedł do łady gdzie w pudełkach ułożone były stare pocztówki. — Jest co nowego? — Dzisiaj nic nie dostaliśmy — odpowiedział stary sprzedawca. — To do zobaczenia — powiedział Jubi i opuścił antykwariat. Poszedł wolno w kierunku placu Zamkowego, wszedł do kawiarni, podszedł do baru, zamówił kawę i dwie butelki wody mineralnej, które wypił stojąc jeszcze przy barze. Posłodził kawę i zaniósł do jednego z wolnych stolików. Usiadł. Po chwili do kawiarni wszedł Marek Kamień. Zamówił kawę, podszedł do Jubiego, usiadł. — Cześć. — Źle wyglądasz Jubi. — Zabalowałem. — I to ostro chyba. — Zdarza się. A ty walczyłeś gdzieś alkoholowo? — E tam. Pół wora we dwóch. Szmalu nie ma. — Ja już też nie mam. Ale zrobi się. — Zyzia widziałeś? Podobno był u Szefcia. — Z Szefciem nie gadam. — Podobno naciąłeś go na kilka patyków. — Szefcio jak zwykle bredzi. Skąd u niego kilka patyków? — Podobno ma czasami. — Nic o tym nie wiem. — Słuchaj Jubi. Franek się o ciebie pytał. — Kiedy? — Jubi przestraszył się nie na żarty. Nikt go przecież nie widział wczoraj w winiarni, a Franek spał gdy dostał po łbie. — Niedawno — odpowiedział Marek. — Zyzia widziałeś? Podobno wczoraj u Szefcia zawalczył, sporo wypili i Zyzio wychodząc zapaskudził klatkę schodową. Dziwa Szefcia musiała sprzątać. — Co, zarzygał się? — Nie tylko. — On już nie powinien pić. — No jasne, powinien się leczyć. — A Franek to kiedy się pytał? — No niedawno. Jakąś godzinę temu. — Nie wiesz czego chciał? — Nie wiem Jubi. Pytał się o ciebie. Musiał gdzieś łbem wyrżnąć, bo ma plaster. — A nie mówił od kogo dostał? — Nie mówił. Mówił, że chlał wczoraj. — Tylko tyle mówił? — Nie. Mówił, że chlał w winiarni i że ciebie tam widział. — No bo byłem tam. — I tam zabalowałeś? — Nie tylko. — A gdzie jeszcze? — W domu. I chyba gdzieś jeszcze, ale nie pamiętam. — A Franek będzie tutaj? — Mówił, że może wpadnie. Jubi spojrzał na zegarek. Kręcił się na krześle, szybko dopił kawę i znowu spojrzał na zegarek. — Już późno — powiedział Jubi. — Dochodzi pół do pierwszej. Na mnie już chyba czas. — Nie śpiesz się Jubi. Mam coś dla ciebie — powiedział Marek Kamień. — Teraz nie mam czasu. Może kiedy indziej — powiedział Jubi i podniósł się z krzesła. — Ale to coś ekstra. Jak zgadniesz, stawiam kawę. — Nie dręcz. Pokaż, bo muszą lecieć. — Nie zgadniesz. — No pokaż że wreszcie, a jak nie to lecą. — Co ty dzisiaj tak pędzisz? Ja mam do ciebie sprawę, Franek cię szukał, a ty pędzisz? Marek Kamień spotykał się czasami z Jubim. Był inżynierem leśnikiem, często wyjeżdżał w teren, polował. Polowanie było jego pasją. Potrafił godzinami opowiadać: „strzeliłem takiego byka, że...” Lubił też wszystko krytykować: „Co ten idiota napisał w tej gazecie. Napisał, że łosie żywią się igliwiem. I to w lasach, gdzie przemysł zatruwa powietrze i igły z drzew lecą. A ja mu przecież wyraźnie mówiłem — robił ze mną wywiad — wyraźnie mówiłem idiocie, że łosie mogą żyć i dobrze się trzymać w lasach, gdzie przemysł emituje gazy, ponieważ igliwie jest rzadkie i w związku z tym poszycie rośnie lepiej i tym poszyciem żywią się łosie, a nie tym igliwiem, które spadnie, ale ten idiota...” i mimo, że nikt go nie słuchał, Marek gadał i gadał nikomu nie dając dojść do słowa. Lubił także stawiać zagadki: „jak zgadniesz, stawiam kawę”. Marek pił mało. Po prostu — żona, troje dzieci... ale lubił opowiadać o tym ile i z kim wypił. Jak każdego myśliwego i rybaka cechowała go duża skłonność do przesady: „kupiłem okazyjnie taką strzelbę, że kumplom oko zbielało”. A tymczasem strzelbę, z której polował kupił mu bardzo dawno ojciec, ordynator jednego z miejskich szpitali. Drugą poważną pasją Marka Kamienia była numizmatyka. Zbierał stare pieniążki, a do zbioru — trzeba przyznać — doszedł sam. Już w czasach szkolnych zainteresował się tą dziedziną kolekcjonerstwa i posiadał teraz wcale niezły zbiór. Podwójne egzemplarze starych monet albo wymieniał z innymi zbieraczami, albo przy pomocy Jubiego spieniężał. — No pokaż że wreszcie ten rarytas — powiedział Jubi. — Wiem co masz, tylko nie wiem jakie. — Jakie to nie zgadniesz. Ale zgadnij co. Marek był niezgorszym nudziarzem, a każdą rozmowę potrafił przeciągać w nieskończoność. A tymczasem Jubiemu paliło się wyraźnie. No bo Franek pytał się o niego, a to oznaczać mogło tylko jedno. Mianowicie, że ktoś poinformował go, w jaki sposób dorobił się rany na głowie. A wówczas spotkania z Frankiem Jubi nie życzył sobie w żadnym wypadku. — No wiem co masz. Przecież nie przyniosłeś kuropatwy ani dzika. — No a gdyby? — Marek, nie nudź. A zresztą idę. Cześć. — Poczekaj że. Zgadujesz? — Masz monetę. I to starą. — Skąd wiedziałeś? — Nie trudno zgadnąć. Pokaż. — Zaraz. Masz u mnie kawę. — Dobra. Później. A teraz pokaż. Marek sięgnął do kieszeni, wyjął portmonetkę i wydobył z niej starą monetę. — Księstwo Warszawskie — powiedział z dumą. — W dobrym stanie. — W niezłym. Jaka cena? — Katalogowa. — Do kiedy? — Do jutra. — Dobra. Ale już lecę. Cześć. — O której jutro? — pytał Marek trzymając Jubiego za rękaw wyświechtanego garnituru. — O tej samej co dzisiaj. — To znaczy o pierwszej? — O pierwszej. — Dobra. Cześć. A gdyby Franek pytał o ciebie to co mu powiedzieć? — Powiedz mu, że byłem i poleciałem na obiad. Dzisiaj mnie już nie będzie. Powiedz mu, że może wpadnę pojutrze. Nie chcę żeby wiedział, że ci to opylam. Jubi wybiegł z kawiarni, otworzył drzwi, rozejrzał się w lewo i prawo, wreszcie ruszył przed siebie. Nie uszedł jednak kilka nawet kroków, gdy z sąsiedniej bramy wyszedł Franek. Jubi wpadł niemal na niego, ale zręcznie skręcił, odwrócił się tyłem i rozpoczął szybki marsz w przeciwnym kierunku. Lecz niestety. Nie tylko Jubi dostrzegł Franka. Franek też zobaczył Jubiego. — Hej! Jubi! Ale Jubi udawał, że nie słyszy. Przyspieszył kroku, Franek pobiegł za nim, złapał za kołnierz i zatrzymał. Jubiemu świat zawirował w oczach. Spodziewał się teraz najgorszego. Przez głowę przeleciały mu różne złe myśli. Rozejrzał się błyskawicznie, wyrwał się z rąk Franka i pobiegł przed siebie. Pech jednak chciał, że potknął się na krawężniku i upadł. Nim się pozbierał, Franek znowu był obok niego. Złapał go za klapy i przytrzymał. — Czego się wyrywasz idioto? — Franek, ja nie chciałem, wiesz, ja byłem na gazie, proszę cię, nie mniej do mnie pretensji... — Dobra. Chcę z tobą pogadać. Tylko nie wyrywaj się. — Franek, ale ja naprawdę... — Nie gadaj. Idziemy... — Ale ja, ja... — jąkał się Jubi przestraszony niezmiernie. — Nie gadaj tyle. Franek ujął Jubiego pod ręką i ruszył w kierunku sąsiedniej ulicy. Jubi szedł jak na ścięcie. Domyślał się co go czeka. Nie raz widział, jak Franek bił. Gdy bił, zapamiętywał się w tym biciu, bił tak długo, aż bity tracił przytomność. I Jubiego ogarniała coraz większa groza. Widział siebie leżącego, pokrwawionego w jakiejś bramie... — Franek, ja tylko tak. ja byłem na gazie... — Nie ma o czym mówić. Doszli do drzwi podrzędnej knajpy. Franek otworzył drzwi, wepchnął do środka Jubiego, wszedł za nim. — No chyba tutaj nie dostanę — mruknął Jubi. — Co szepczesz? — zapytał Franek. — Nic. Ja tak do siebie. — To mów głośniej. — Dobrze Franku. Podeszli do stolika. — Siadaj — rozkazał Franek. — Dwa piwa — zawołał do podchodzącej kelnerki. — Franek, ja naprawdę nic takiego, posłuchaj, ja nic złego, a poza tym byłem na gazie. Kelnerka przyniosła kufle, postawiła przed siedzącymi mężczyznami. — Ale ten pan się nie upije? — zapytała wskazując na Jubiego. — Spokojna. Moja w tym głowa — odpowiedział Franek. Jubi siedział, drżał. — Pij — powiedział Franek. Jubi podniósł kufel, lecz ręce mu drżały. Pomógł sobie drugą ręką, ale piwo rozlewało mu się po brodzie, pochlapało klapy garnituru. Kilka kropel spłynęło na krawat. Jubi postawił kufel i rękawem ścierał piwo z ubrania. Nic nie mówił. — Dałem ci wczoraj w pysk Jubi, bo się darłeś, a ten cygan, wiesz, ten mały tak ładnie grał... — Nic się Franek nie stało, byłem na gazie. — Nie gniewaj się, tylko na drugi raz nie wrzeszcz. I będzie zgoda. — Ale twoja głowa Franku... — Nie wiem. Urżnąłem się i musiałem gdzieś dopalić łbem. Jubiemu kamień spadł z serca. Jeszcze chwilę dygotał, ale już, już uspokajał się. A więc Franek nie wiedział. To dobrze. To bardzo dobrze. Zaczął mówić szybko, głośno, żywo gestykulując: — To nic Franek, że dałeś mi w pysk. Zresztą należało mi się pewnie. Nie mam do ciebie żalu. Właściwie to nawet dobrze zrobiłeś. — Było mi Jubi głupio przez to, że ci dałem w pysk. — Nie przejmuj się Franek. Nie przejmuj się. To nic. Jeszcze dwa piwa. Na mój rachunek, zawołał Jubi. — Podać? — zapytała kelnerka zwracając się do Franka. — A... podaj pani — powiedział Franek. Jubi uspokoił się już całkiem, odzyskał dawną pewność siebie. Czuł się szczęśliwy. Tego dnia Jubi także miał fart. Rozdział III — Tutaj mówi redaktor Albin Kaszkowski z tygodnika „Praca”. Czy rozmawiam z dyrektorem? Po chwili nakręca kolejny numer telefonu: — Tutaj mówi redaktor Albin Kaszkowski z tygodnika „Praca”. Chcę rozmawiać z prezesem. Tak. Słuchajcie prezesie. Wybieram się do was na reportaż. Przyjdę jutro. Przygotujcie materiały. Normalny człowiek przedstawiłby się następująco: „Dzień dobry, mówi Kaszkowski z tygodnika »Praca«. Czy mógłbym poprosić do telefonu pana dyrektora?” Każdy normalny człowiek. Tak. Ale redaktor Kaszkowski do całkiem normalnych nie należy. I nie w tym rzecz, że jest to człowiek chory. Nie. Sprawny umysłowo, o przeciętnej inteligencji. Jego materiały publicystyczne sklasyfikować można by tylko nieco poniżej średniej krajowej. Za to wyobrażenie jakie ma o sobie — daleko odbiega od przeciętnej krajowej. Według tego, co sam o sobie myśli, należy do elity, ścisłej czołówki, do tych, bez których obejść się nie sposób, a których słuchanie powinno sprawiać doznania równe uczcie intelektualnej. Redaktor Albin Kaszkowski niewielu ma przyjaciół. Impertynencki, zarozumiały, nie umiejący się zachować... Nie. Przyjaciół redaktor Albin Kaszkowski nie ma. Posiadając ogromny dar zrażania sobie ludzi, posiada również ogromny dar zdobywania pieniędzy. Ileż to razy współpracując z którymś z kolegów po piórze wykiwał go później przy rozliczeniu. Redaktor Albin Kaszkowski nie gardzi żadnym zarobkiem. Obok swoich redakcyjnych obowiązków chwyta się redagowania przeróżnych ulotek, broszurek, reklamówek, ba — nawet układa teksty zaproszeń ślubnych i nekrologów na klepsydry. Redaktor Albin Kaszkowski robi wszystko. Wszystko, aby zdobyć jak najwięcej pieniędzy. Redaktor Albin Kaszkowski był kiedyś poetą. Napisał w latach młodzieńczych dziesięć wierszy, z których trzy doczekały się druku w przeróżnych małych pisemkach. Jeden z tekstów umieszczony został nawet w poważnym tygodniku literackim na kolumnie debiutów. I od tego czasu redaktor Albin Kaszkowski poczuł się geniuszem. To mniemanie o sobie sprzedawał oczywiście drogo. — Halo, tu literat Albin Kaszkowski. Chciałem wam zaproponować spotkanie autorskie ze mną. Koszt? Oczywiście według stawek. Pięćset złotych i zwrot kosztów podróży. I później jechał do instytucji, którą udało mu się otumanić, czytał owe dziesięć wierszy, plótł pół godziny o swojej twórczości i powołaniu poety, inkasował należność i odjeżdżał. A słuchacze, którzy nic z tego spotkania nie wynieśli, wychodzili zawiedzeni, źli, mając coraz gorsze mniemanie o współczesnej literaturze. Redaktor Albin Kaszkowski pewnego razu miał nieprzyjemną przygodę. Pojechał na takie umówione wcześniej drogą telefoniczną spotkanie autorskie. Odbywało się ono w jakimś zakładzie w górskiej miejscowości. Organizatorzy nie bardzo wiedzieli jak zrobić tak zwaną frekwencję, więc spędzili ciężko pracujących górali, którzy skończyli właśnie pierwszą zmianę, oraz tych, którzy właśnie przyszli na drugą zmianę do pracy. Redaktor, a wówczas jeszcze literat Albin Kaszkowski rozpoczął czytanie swoich tekstów od utworu noszącego nazwę „Komar małą litrówką pojony”. Następnie przeczytał wiersz poświęcony jakiejś Jadwidze: „O ty Jadwigo za parawanem rzęs światy srebrzyste, błękitne, zmydlomych dotknięć, a na parapetach świata syman ryczy, tarni osioł, stąpa warawanugen. Idziemy jakby dwa ale jeszcze złączone O ty Jadwigo.” I wtedy górale wstali z miejsc i ruszyli w stronę podium i stolika nakrytego zielonym suknem, aby rozłączyć te dwa, a po drodze dosyć głośno wyrażali swoją opinię o autorze tekstów i jego protoplastach. Miał szczęście redaktor, a wówczas jeszcze literat Albin Kaszkowski, że świetlica znajdowała się na parterze, a okno było otwarte. Redaktor Albin Kaszkowski przychodził czasami do kawiarni, w której przesiadywał Jubi. Widział Jubiego niejednokrotnie, ale on, redaktor Albin Kaszkowski nie poniżył by się do tego by podać dłoń Jubiemu. Dla niego Jubi nie istniał. Nie znaczyło to wcale, że redaktor Albin Kaszkowski nie znał Jubiego. On Jubiego znał. Znał go dobrze. Łączyły ich wspólne interesy. Ileż to razy Jubi kupował dla redaktora Albina Kaszkowskiego dolary? Ileż to razy Jubi sprzedawał złoto, a nawet dzieła sztuki w posiadanie których redaktor wchodził drogą kupna poniżej ceny? Skupował te dzieła od ludzi naiwnych, biednych, takich, których dało się łatwo oszukać. Ale zawsze owe transakcje dochodziły do skutku poza kawiarnią przy placu Zamkowym. Oficjalnie redaktor Albin Kaszkowski Jubiego nie znał i nie chciał znać. Redaktor Albin Kaszkowski znał natomiast Klarę. Odwiedzał ją czasem w jej garsonierze, zapraszał czasami na obiad. Jubi widział kilkakrotnie redaktora Albina Kaszkowskiego w towarzystwie Klary. Nie kłaniał się wówczas. Nawet gdyby się ukłonił, nie zostałby zauważony. Po co więc się kłaniać? Jubi i tak wiedział, że oboje oni przyjdą do niego, gdy będą musieli załatwić jakiś interes. I w tym miał niezachwianą pewność. Ale kłaniać się wówczas, gdy nie życzą sobie tego wyraźnie? Nie. Jubi był dyskretny. I Jubi miał także swoje poczucie honoru. Swoiste co prawda, dziwne co prawda, ale miał. Ot, na przykład Jubi już od dłuższego czasu marzył o tym, aby zatrudnić sobie służącą. Tylko skąd ją wziąć? No właśnie. I czy to bezpieczne? Też nie bardzo. Proszę: redaktor Albin Kaszkowski zatrudnił razu pewnego służącą. Najpierw ją zdeprawował, a później ożenił się z nią. Redaktor Albin Kaszkowski miał jedną, poza robieniem pieniędzy, pasję. Rozmiłowany był w pornografii. W tym celu nauczył się nawet fotografować. Odkąd wpływowa ciotka umieściła redaktora Albina Kaszkowskiego na redakcyjnym stołku podrzędnego branżowego pisemka, nie rozstawał się z aparatem fotograficznym. Robienie zdjęć stało się dla niego dodatkowym źródłem dochodów. Robił te nie najlepsze technicznie zdjęcia w zakładach pracy, a później zmuszał dyrektorów do kupienia tych fotek: — Wy, dyrektorze, kupicie fotogramy, a ja o was napiszę. W domyśle oczywiście pozostawało: jeżeli kupicie — napiszę pozytywnie. Jeżeli nie kupicie — skrytykuję. A który z dyrektorów chciałby być krytykowany? I redaktor Albin Kaszkowski dobrze o tym wiedział. Ale aparat służył mu także jako narzędzie kopiowania pism pornograficznych. Nabył więc rzutnik, zaopatrzył się w ekran i slajdy z pornografią. Z oszczędności pędził bimber na własny użytek. Na seanse pornograficzne zapraszane były głównie kobiety. Rozlewano wówczas do kryształowych kieliszków własnej produkcji bimber, gaszono światło i... rozpoczynał się seans. Wśród kompletów zdjęć sporo miejsca zajmowały przeróżne zboczenia, a głównie miłość lesbijska. Gdy już druga butelka zaczynała świecić dnem, redaktor Albin Kaszkowski oświadczał: — Idę się wykąpać. A panie zabawcie się beze mnie. Wtedy to do akcji wkraczała dawna służąca, a obecna żona redaktora Albina Kaszkowskiego. — Połóż się kochana na łóżku. Albin zaraz przyjdzie. Bo redaktor Albin Kaszkowski lubił w trójkę. Rzadko, tylko niekiedy — miejsce owej trzeciej zajmowane było przez młodych homoseksualistów. Bo i to redaktor Albin Kaszkowski lubił. W jednym z takich seansów uczestniczyła Klara. Dla niej była to wspaniała przygoda. Lat już przecież miała sporo i nie jedno widziała. Ta u redaktora Albina Kaszkowskiego była nowością. Po premierze, po pierwszym takim spotkaniu sama starała się czasami organizować tę działalność. I stąd z redaktorem Albinem Kaszkowskim widywali się często. * * * Jubi wypił drugie piwo i chciał pożegnać Franka. — Cześć Franek. Już powinienem lecieć. — Posiedź. — Mam towar. Wiesz? ostatnio interes mi się rozkręca. Mam fart. Trzeba korzystać. Polecę. — Jak ci mówię posiedź, to posiedź. Co ja tu będę sam tak siedział. Nudno. Samemu nudno. — Dobra Franek. To jeszcze po jednym piwie. Franek kiwnął ręką w kierunku kelnerki wyciągając w górę dwa palce, pokazując nimi później na dwa puste kufle na stole. W knajpie był gwar i ta metoda porozumiewania się z kelnerką wydała się Frankowi najlepszą. Kiwnęła na znak, że zrozumiała i po chwili przyniosła piwo. Obaj mężczyźni siedzieli teraz i pili w milczeniu. Do knajpy wszedł Zyzio. Ten sam, który u Szefcia zapaskudził schody. Zobaczył Jubiego, zobaczył Franka. Podszedł: — Można? — zapytał wskazując na wolne krzesło. — Siadaj — odpowiedział Franek. — Słyszałem, że u Szefcia narobiłeś smrodu — powiedział Jubi. — E tam.Od razu smrodu? Pawia strzeliłem. I to wszystko. A Szefcio musiał od razu wypaplać. — A co u niego? — spytał Franek. — Po staremu — odpowiedział Zyzio. — Tylko ciebie nie lubi. Nie lubi cię Franek. Bardzo źle o tobie mówił. — A co takiego? — zainteresował się Franek. — E, co będę powtarzał — odparł Zyzio. — Gadaj, ciekaw jestem co ten sukinsyn znowu wymyślił? — Nic takiego. Po co mam powtarzać. Ja nie jestem plotkarz. — Gadaj, albo ty oberwiesz — groził Franek. — Już dobrze. Nic takiego. Tylko że jesteś bandyta. I że mógłby cię kopnąć w dupę. — Co? Mnie? — zirytował się Franek. — No właśnie ciebie. I że żyjesz z handlu walutą, a z babami to nie możesz żyć. — Mogę. — On mówił, że nie. I że to już kilka razy słyszał. Mówił, że ci nie urosło. — Jak ja bym mu nim dał w łeb, to by się rozpłakał. — Kto? — zapytał złośliwie Zyzio licząc na brak inteligencji Franka. Franek skupił się, żyły nabrzmiały mu na czole, długo patrzył na Zyzia ważąc, czy on kpi z niego, czy tylko śmieje się, czy zapytał tak po prostu z naiwności. Zapadła dłuższa chwila milczenia. Zyziowi zrobiło się wyraźnie nieprzyjemnie. Siedział niespokojnie przez tę chwilę, ale Franek widocznie doszedł do wniosku, że Zyzio nic złego nie miał na myśli, więc odpowiedział: — No jasne że Szefcio. — Szefcio to chyba nic takiego nie powiedział — zwrócił uwagę Jubi. — Jak mówię, że powiedział, to powiedział — upierał się Zyzio. — To się zobaczy — stwierdził Franek. — A jak powiedział to... I Franek zacisnął wielką jak bochenek chleba pięść. — Ja już lecę Franek, lecę. Zyzio z tobą zostanie. — Siadaj. Posłuchaj. — mówił wolno Franek. — Jak Szefcio twierdzi, że ja z babami nie mogę, to niech zapyta takiej jednej. Klara ma na imię. — Ty ją znasz? — A co ci do tego Jubi? — Bo ja ją też znam. Nie wiedziałem, że ty ją także znasz. — To stare dzieje. Była jeszcze wtedy młoda. — No, dzisiaj to stare babsko — powiedział Zyzio. — To i ty ją znasz? — zainteresował się Jubi. — A jakże. Mieszkałem u niej przez dwa tygodnie. Dobrze to robi. — A ja z nią to już dawno — stwierdził Franek i zamyślił się. Rzeczywiście. Franek znał Klarę. Kiedy był jeszcze młodym bokserem, kiedy jeszcze wygrywał walki w ringu, Klara lubiła pokazywać się z Frankiem. Był wysokim, przystojnym, błękitnookim chłopcem, zbudowanym wspaniale, imponował Klarze. Próbowała z nim żyć i być może, że niekiedy udawało się jej to nawet. Ale Klara nie potrzebowała Franka do łóżka. Potrzebowała go w celach reprezentacyjnych. Miło było widzieć, jak inne dziewczyny oglądają się za nimi, jak jej zazdroszczą tego partnera. Jego męska atletyczna budowa obiecywała wiele. A Klara lubiła błyszczeć, lubiła się pokazać. — No to fajno — powiedział Jubi. — Możecie zostać we dwóch. Zyzio będzie ci towarzyszył. A na mnie już czas. Cześć! Jubi powiedział to bardzo szybko i wyszedł nie podając ręki. Obawiał się, że Franek znowu będzie chciał go zatrzymać. Chciał wyjść, bo w kieszeni paliła go moneta, którą wziął w południe od Marka Kamienia. Paliła go i spodziewał się sprzedać ją z zyskiem. Wiedział doskonale kto zbiera takie monety, wiedział pod jaki udać się adres. Przebiegł kilka ulic i kilkanaście minut później dzwonił już do drzwi mieszkania, na których widniała wizytówka: doc. dr hab. Wojciech Rzeszowski. Drzwi otworzył Jubiemu niewysoki mężczyzna, którego wiek można by określić na około czterdzieści pięć-pięćdziesiąt lat. — Dzień dobry panie docencie, najniższe ukłony — powiedział Jubi. Jubi, sam niewykształcony, czuł wielki szacunek dla ludzi nauki. Kłaniał sią nisko do przesady, niekiedy kilkakrotnie, pow