12691
Szczegóły |
Tytuł |
12691 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12691 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12691 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12691 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
P.L. TRAVERS
MARY POPPINS NA ULICY CZEREŚNIOWEJ
(Przełożyli: Krystyna Tarnowska, Andrzej Konarek)
PULS
1995
Była Noc Świętojańska. To najbardziej czarodziejska noc ze wszystkich nocy roku.
Mnóstwo ciekawych rzeczy może się wtedy zdarzyć, zanim nadejdzie świt. Tak, ale
noc
wcale jeszcze nie zapadła. Słońce, wciąż jasne, trwoniło czas w drodze ku
zachodowi, leniwe
i niespieszne, jakby nie kwapiąc się do rozstania ze światem.
Czuło, że czyni ziemi zaszczyt obdarzając ją jasnością i połyskiem, które nie
tak
prędko zblakną. Jego własny odblask wracał doń ze źródeł, jezior i szyb
okiennych, ba, nawet
z dojrzałych owoców wiszących na drzewach ulicy Czereśniowej - miejsca, które
dobrze
znało.
- Nie ma to jak promienie słoneczka - pochlebiało sobie, widząc blask latarni
okrętowych po obu stronach furtki admirała, roziskrzoną mosiężną kołatkę na
drzwiach domu
panny Skowronek, czy choćby jasność bijącą ze starej blaszanej zabawki,
najwyraźniej
porzuconej przez właścicieli w ogrodzie najmniejszego domku. To miejsce także
było mu
dobrze znane.
„Ani żywej duszy” - pomyślało wysyłając swój długi promień na ulicę Czereśniową
i
dalej na otwartą przestrzeń, rozległą, zieloną i pełną kwiecia, która się
rozpościerała wszędzie
wokół. I ją też znało doskonale. Ostatecznie przyłożyło przecież ręki do jej
tworzenia. Bo
gdzieżby było to wszystko - drzewa, kwiaty, trawa - bez, by się tak wyrazić,
jego pomocnej
dłoni, która okrywa trawę zielenią, pieszczotliwie wywabia listki z nagiej
gałęzi i ogrzewa
pączek, by rozwinął się w kwiat?
I oto wśród wydłużających się świateł i cieni pojawiła się jednak żywa dusza.
„Któż to jest tam na dole w parku?” - zastanawiało się słońce, widząc jakąś
dziwną
postać, która przechadzała się tam i z powrotem dmuchając w gwizdek i
pokrzykując.
A któż by inny, jeśli nie dozorca parku? Trudno się jednak dziwić, że słońce go
nie
poznało, bo mimo dokuczliwego czerwcowego upału nosił czarny filcowy kapelusz
żeglarski
z wymalowaną na nim trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami.
- Przestrzegać regulaminu! Pamiętać o przepisach! Wszystkie śmieci mają być w
koszach! - wrzeszczał.
Ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Ludzie spacerowali trzymając się za ręce,
zostawiali po sobie mnóstwo śmieci, rozmyślnie wałęsali się po trawie, na której
stały
tabliczki z napisem NIE DEPTAĆ TRAWNIKÓW, nie przestrzegali regulaminu, nie
pamiętali o przepisach.
Policjant chodził tam i z powrotem wymachując pałką, a minę miał tak nadętą,
jakby
się uważał za właściciela całej ziemi i wierzył, że ziemia jest z tego
zadowolona.
Dzieci bujały się na huśtawkach, unosząc się i opadając niczym jaskółki o
zmierzchu.
Jaskółki zaś wyśpiewywały swe trele tak głośno, że nikt nie słyszał gwizdka
dozorcy
parku.
Admirał Bum i jego małżonka zażywali świeżego powietrza w Długiej Alei. Idąc
częstowali się wzajemnie fistaszkami z papierowej torby i rzucali łupinki na
ziemię.
Jakże miło jest wieczorem
Z moją miłą nad jeziorem
Beztrosko wędrować!
- śpiewał admirał, nie zwracając uwagi na tabliczkę z napisem:
DOMOKRĄŻCOM I MUZYKANTOM
WSTĘP WZBRONIONY.
W Ogrodzie Różanym jakiś wysoki mężczyzna w sportowej czapeczce, trochę dla
niego przymałej, maczał chustkę do nosa w fontannie i ocierał nią ogorzałe
czoło.
A na brzegu stawu zatrzymał się starszy pan w kapeluszu z gazety i kręcił głową
na
wszystkie strony, węsząc dokoła jak pies myśliwski.
- A kuku, panie profesorze! - zawołała panna Skowronek, śpiesząc na przełaj
przez
trawnik ze swoimi pieskami, które wlokły się za nią niechętnie, jakby
zawstydzone, że są tu, a
nie gdzie indziej.
Bo dla uczczenia Nocy Świętojańskiej panna Skowronek zawiązała każdemu z nich
wstążeczkę na głowie - różową Anastazemu, niebieską Dudusiowi - i oba czuły się
upokorzone i zdeprymowane. „Co też - zastanawiały się - pomyślą o nich ludzie?
Mogą je
uznać za pudle!”
- Panie profesorze, czekam na pana. Zapewne zmylił pan drogę.
- Cóż, tak bywa z tymi drogimi drogami. Albo człowiek myli drogę, albo ona myli
człowieka. Tak czy inaczej znalazła mnie pani, panno Wróbelek. Niestety jednak -
i zaczął się
wachlować kapeluszem - ta Sahara jest dla mnie trochę, hm... zbyt gorąca.
- Nie jest pan na Saharze, panie profesorze. Jest pan w parku. Nie pamięta pan?
Zaprosiłam pana na kolację.
- Ach tak, rzeczywiście. Na ulicę Truskawkową. Mam nadzieję, że tam będzie
chłodniej. Pani i mnie, i tym dwom pani... pudlom.
Anastazy i Duduś zwiesiły głowy. Ich najgorsze obawy sprawdziły się.
- Ależ nie. Mieszkam na ulicy Czereśniowej. A nazywam się Lucynda Skowronek.
Niech się pan łaskawie postara nie zapominać tak wszystkiego. A oto nasi drodzy
przyjaciele
- zaszczebiotała dostrzegłszy nie opodal państwa Bum. - Dokąd wybieracie się
państwo w tak
piękny wieczór?
- Żeglujemy, żeglujemy po bezbrzeżnym oceanie - śpiewał admirał - i niejeden
wiatr
zawieje, nim Jaś wróci na śniadanie. Prawda, panie kolego? - zwrócił się do
żony.
- Tak, kochanie - odrzekła półgłosem pani Bum. - Chyba że wolałbyś zaczekać do
jutra. Awantury robi pasztet na kolację, a na deser będzie szarlotka.
- Pasztet! Takiej okazji nie przepuszczę! Zarzucić kotwicę, bosmanie. Zaczekamy
na
przypływ poranny.
- Tak, kochanie - przytaknęła pani Bum. Ale wiedziała, że nie będzie żadnego
przypływu. Wiedziała też, że admirał, chociaż ciągle o tym mówi, nigdy już nie
wróci na
morze. Jest ono za daleko od lądu i zawsze przyprawiało go o chorobę morską.
- Stosować się do regulaminu! Przestrzegać przepisów! - Dozorca parku przemknął
obok nich dmuchając w swój gwizdek.
- Hej, tam na pokładzie! Zatrzymaj się, stary wilku morski! - Admirał złapał
dozorcę
parku za rękaw. - To przecież mój kapelusz, kapitanie. Zdobyłem go w walce wręcz
przy
brzegach Madagaskaru. Prawda, panie kolego? - zapytał.
- Skoro tak mówisz, kochanie - powiedziała cichutko pani Bum. Wiedziała, że
lepiej
zgadzać się niż sprzeczać. Ale na własny użytek dobrze znała fakty: że
mianowicie kapelusz
należy do Awanturego, emerytowanego pirata prowadzącego admirałowi dom -
zbudowany
na kształt okrętu - w tak marynarski sposób, jak tylko potrafi to pirat; a
także, że ani on, ani
jej małżonek nigdy nawet nie widzieli Madagaskaru.
- A mnie się wydawało, że już zgubiłem moją czapkę z piszczelami! Gdzieś ją
znalazł,
synu węża morskiego?
- No więc... więc... jakby spadła z nieba. - Dozorca parku kręcił się
zakłopotany. -
Wdziałem ją przez pomyłkę, że się tak wyrażę, szanowny panie admirale, nie
chciałem zrobić
nic złego.
- Bzdury! Masz na myśli kule armatnie. Pirackie kapelusze nie spadają z nieba.
Oddaj
go pani Bum. Ona nosi wszystkie ciężkie rzeczy, gdy tymczasem ja badam ląd. -
Admirał
sięgnął po swój teleskop i przyłożył go do oka.
- Ale co ja mam włożyć na głowę? - zapytał dozorca parku.
- Wstąp do marynarki, mój człowieku, tam ci dadzą czapkę. Taką białą, z napisem
„Okręt Jego Królewskiej Mości Taki-a-Taki”. Nie możesz nosić mojego pirackiego
kapelusza, jest potrzebny mnie. Bo płynąć wnet muszę, hej ho, hej ho, po wodach
szerokiej
Missouri. - I admirał, wyśpiewując ochoczo, odszedł wlokąc za sobą żonę wraz z
kapeluszem.
Dozorca parku rozejrzał się niespokojnie dokoła. Gdyby tak nagle zjawił się pan
burmistrz i zobaczył go z gołą głową! Strach nawet pomyśleć o konsekwencjach.
Żeby tylko
ten długi dzień się skończył. Żeby tylko ci wszyscy ludzie, tłumnie kręcący się
i wałęsający
po trawnikach i trzymający się za ręce, zechcieli pójść do domu na kolację!
Mógłby wtedy
zamknąć bramy parku i skryć się w ciemnościach, a nikt by nie zauważył, że jest
bez czapki.
Gdyby tylko słońce chciało zajść!
Ale słońce wciąż marudziło. Nikt nie odchodził do domu. Ludzie po prostu
otwierali
papierowe torby, wyjmowali ciastka i kanapki, a potem rzucali puste torby na
trawę.
- Zupełnie jakby myśleli, że park do nich należy - powiedział dozorca, który sam
myślał, że park należy do niego.
Przez główną bramę wchodziło coraz więcej ludzi, wszyscy parami, kupując
baloniki;
albo też od strony placu zabaw, także parami, kupując lody od sprzedawcy lodów.
Trzymali
się za ręce, a ich długie cienie kładły się przed nimi na trawnikach w
zachodzącym słońcu.
A potem przez bramę od ulicy Czereśniowej wsunął się jeszcze jeden cień, za
którym,
między dwoma słupkami, przeszedł mały, ale uroczysty pochód: wózek dziecinny
pełen
zabawek i dzieci, z jednej jego strony dziewczynka, która niosła koszyk, z
drugiej chłopczyk
w marynarskim ubranku, wywijający torbą ze sznurka. Koszyk i torba były
naładowane
prowiantami, jakby na jakąś dalszą wycieczkę, wózek zaś popychała wyprostowana
postać o
bardzo różowych policzkach, jasnoniebieskich oczach i zadartym nosku - postać,
którą
dozorca parku znał aż za dobrze.
„Och, tylko nie to! - jęknął w duchu. - Na miłość boską, nie o tej porze!
Dlaczego ona
wychodzi z domu, kiedy powinna wracać do domu?”
Przeszedł przez trawnik i zbliżył się do małej grupki.
- Trochę za późno, prawda? - zapytał, starając się, żeby jego słowa zabrzmiały
jak
najprzyjaźniej. Gdyby był psem, pomerdałby chyba ogonkiem.
- Za późno na co? - zainteresowała się Mary Poppins, patrząc przez dozorcę
parku, jak
gdyby był szkłem.
Dozorca wyraźnie się przestraszył.
- Och, chciałem tylko powiedzieć, że u pani wszystko jest jakoś do góry nogami.
Niebieskie oczy zbłękitniały jeszcze bardziej. Dozorca zorientował się, że ją
obraził.
- Czy pan mi zarzuca - zapytała - mnie, osobie dobrze wychowanej i godnej
szacunku,
że stoję na głowie?
- Ależ nie, jasne, że nie. Nie na głowie. Nie jak akrobatka. Nic podobnego.
Dozorca parku, całkiem już ogłupiały, zaczął się zastanawiać, czy to przypadkiem
u
niego coś nie jest do góry nogami.
- Rzecz w tym, że zrobiło się już trochę późno i o tej porze pani zazwyczaj
wraca do
domu... herbata, potem spać i tak dalej. No, a teraz nagle wyrusza pani w drogę,
jak gdyby się
pani wybierała na wycieczkę. - Wpatrywał się w wypchaną torbę i koszyk. - Z tym
całym
kramem, że tak powiem.
- Bo się wybieramy. Urządzamy piknik kolacyjny - oznajmiła Janeczka wskazując
palcem na koszyk. - Jest tu mnóstwo różnych rzeczy. Nigdy nie wiadomo, kiedy się
zjawi
ktoś znajomy. Tak mówi Mary.
- I nie położymy się spać przez wiele, wiele godzin - dodał Michaś wywijając
torbą.
- Piknik kolacyjny! - skrzywił się dozorca parku. Nigdy przedtem nie słyszał o
czymś
takim. I czy to aby jest dozwolone? Wszystkie punkty regulaminu stanęły mu przed
oczami i
natychmiast odzyskał mowę.
- Przestrzegajcie przepisów - napomniał grupę. - Śmieci mają być wrzucane do
odpowiednich pojemników. Nie wolno zostawiać na trawie skorupek od jajek.
- Czy my to kukułki? - spytała groźnie Mary Poppins - żeby rozrzucać jaja, gdzie
popadnie?
- Miałem na myśli jajka na twardo - powiedział dozorca. - Nie było jeszcze
pikniku
bez jajek na twardo. A dokąd to się wybieracie, jeśli wolno spytać? - Jeżeli
piknik ma się
odbyć w parku, to on chyba ma prawo wiedzieć.
- Wybieramy się do... - zaczęła z ożywieniem Janeczka.
- To wystarczy, Janeczko - rzuciła Mary Poppins. - Nie zadajemy się z obcymi.
- Ależ ja nie jestem obcy! - Dozorca wytrzeszczył oczy. - Jestem tu stale,
świątek i
piątek. Pani mnie zna. Jestem dozorcą parku.
- W takim razie dlaczego nie nosi pan swojej czapki? - zapytała Mary Poppins i
popchnęła wózek z taką siłą, że gdyby dozorca nie uskoczył, wózek przejechałby
mu stopę.
- Idziemy - powiedziała Mary Poppins. I mała kawalkada ruszyła naprzód we
wzorowym porządku i świadoma celu.
Dozorca parku spoglądał za nimi, póki z szelestem nowej wzorzystej sukienki Mary
Poppins nie zniknęli za rododendronami.
- Nie zadajemy się z obcymi - wybełkotał wściekły. - Za kogo ona się uważa?
Nie było akurat nikogo pod ręką, kto by odpowiedział na to pytanie, dozorca
przestał
się więc nad nim zastanawiać. Ważniaczka, ot, co, pomyślał. I żeby to jeszcze
było na co
patrzeć! Jeżeli o niego chodzi, może sobie wędrować, gdzie chce - Długa Aleja
prowadzi w
najróżniejsze miejsca: do ZOO, do kościoła świętego Pawła, nawet do rzeki - może
sobie
pójść wszędzie. No cóż, on przecież nie będzie pilnował całego Londynu. Ma się
zajmować
parkiem, to jego funkcja.
Tak więc, gotów do tropienia najdrobniejszych wykroczeń, powiódł czujnym okiem
dokoła.
- Hej tam, panie! - krzyknął ostrzegawczo widząc, że wysoki mężczyzna, który
przedtem mył twarz w fontannie, schylił się, żeby powąchać różę... i zerwał ją!
- W parku nie
wolno zrywać kwiatów. Należy przestrzegać regulaminu! Pamiętać o przepisach!
- Jakżebym mógł o nich zapomnieć - odparł wysoki mężczyzna - skoro jestem tym,
który je ustanowił.
- Cha! Cha! Cha! Pan je ustanowił! Zabawne, bardzo zabawne! - dozorca wybuchnął
śmiechem, w którym nie było ani odrobiny wesołości.
- No cóż, przyznaję, że niektóre są śmieszne. Często się z nich podśmiewam. Ale
czy
pan zapomniał, że jest Noc Świętojańska? Dziś nikt nie przestrzega przepisów. Ja
zaś w ogóle
nie muszę ich przestrzegać, teraz czy kiedy indziej.
- Czyżby? I właściwie co pan sobie wyobraża? Że niby kim pan jest?
- Nie wyobrażam sobie. Po prostu wiem. To jest coś, o czym nie można zapomnieć.
Jestem premierem.
Dozorca parku przechylił głowę do tyłu i zaśmiał się rubasznie.
- W tej komicznej czapce? Co to, to nie! Premierzy noszą błyszczące cylindry i
spodnie w białe paski.
- Och, grałem w krykieta. Wiem, że ta czapka jest za mała. Wyrosłem z niej. Ale
nie
można nosić cylindra, kiedy odbija się piłkę albo gdy się ją rzuca... co
wychodzi na jedno.
- Rozumiem. A teraz, jak już pan sobie pograł, wybiera się pan z wizytą do
króla? -
Dozorca silił się na sarkazm.
- Istotnie jest tak, jak pan mówi. Akurat wychodziłem, kiedy nadszedł z pałacu
ważny
list. Zaraz, zaraz, gdzie ja wpakowałem ten świstek? Niech licho porwie te małe
kieszonki! W
tej nie ma, w tej także nie. Czyżbym go zgubił? Ach, już wiem! - Z trudem
ściągnął z głowy
nieszczęsną czapeczkę i wyjął z niej kopertę z pieczęcią w kształcie dużej
złotej korony.
„Szanowny panie premierze - przeczytał. - Jeśli nie ma pan nic lepszego do
roboty, bardzo
proszę wstąpić tu na obiad! Homar. Sardynki na grzance. Ciastka z kremem.
Zamierzam
wprowadzić kilka nowych praw i chętnie bym z panem pogawędził”. No, proszę! Nie
mówiłem? I to właśnie dziś. Ani chwili spokoju! Nie mam nic przeciw pogawędce,
to część
mojej pracy. Ale nie cierpię homara, fatalnie mi robi na trawienie. No cóż,
chyba będę musiał
pójść. Regulaminy można regulować, natomiast praw trzeba przestrzegać. Ale, ale
- rzucił
wyniośle, krzyżując ramiona i robiąc bardzo ważną minę - co to właściwie pana
obchodzi?
Czemu to zaczepia mnie ktoś całkiem obcy i poucza mnie - mnie! - że nie
powinienem
zrywać róż. To należy do dozorcy parku.
- Ja... ja jestem dozorcą parku - powiedział dozorca, który trząsł się cały,
wlepiwszy
wzrok w królewski list. Popełnił straszliwy błąd i drżał na myśl o jego
możliwych skutkach.
Premier ujął swój monokl, osadził go mocno w oku i przyjrzał się stojącej przed
nim
postaci.
- Jestem wstrząśnięty - rzekł posępnym głosem. - Wręcz oszołomiony.
Powiedziałbym, że niemal odjęło mi mowę. Pracownik służby publicznej, który w
miejscu
publicznym nie raczy przystroić się w ubiór służbowy! Nie pamiętam, żebym
kiedykolwiek
był równie zirytowany. I cóż, jeśli łaska, uczynił pan ze swoją czapką?
- Wrzu... wrzuciłem ją do kosza na śmieci.
- Do kosza na śmieci! Tam, gdzie skórki pomarańczy. Pracownik rady miejskiej,
który
tak lekceważy swoją czapkę, że wrzuca ją do... no, nie! Takich rzeczy nie wolno
tolerować.
Doprowadziłyby nasz kraj do ruiny. Porozmawiam z panem burmistrzem.
- Ach, błagam, czcigodny panie, to się tak jakoś stało. Drobna nieuwaga, kiedy
myślałem o czymś innym. Jutro przetrząsnę śmieci i znajdę tę czapkę. Tylko nie z
panem
burmistrzem, ekscelencjo, zaklinam pana! Proszę pomyśleć o mojej biednej starej
matce!
- Sam pan powinien był o niej pomyśleć! Dozorcy parku płaci się za myślenie. Za
to,
żeby myślał o parku, nie o czymś innym. I żeby nic się „tak jakoś nie stawało”.
Jednakże,
ponieważ jest to Noc Świętojańska - a ostatecznie zdarza się ona tylko raz w
roku - przejdę
nad tą sprawą do porządku. Pod warunkiem... - premier spojrzał na zegarek. -
Och, Boże, już
za późno na warunki. Będzie pan musiał sam rozwiązać ten problem. Ja muszę
pędzić do
domu i zmienić spodnie.
Schylił się po kij do krykieta.
- Pan żonaty? - spytał podnosząc wzrok na dozorcę.
- Nie, wielmożny panie, panie premierze... nie.
- Ja też nie. A szkoda. Nie z mojego punktu widzenia, rzecz jasna. Bo pomyśleć,
że
jest ktoś, kto myśli o mnie, kładzie różne zioła pod poduszkę... Macierzankę,
Lawendę,
Tojeść... a potem mnie nie znajduje. Ach, nieszczęsna niewiasta, cóż za
rozczarowanie! I to
właśnie dzisiejszej nocy, sam pan rozumie.
I odszedł zamaszyście, wymachując kijem i różą, a jego białe spodnie podjeżdżały
coraz wyżej na łydkach, jak gdyby skurczyły się w praniu.
Dozorca parku nic nie rozumiał. Kto będzie rozczarowany i dlaczego? Cóż jest aż
tak
wyjątkowego w dzisiejszym dniu, poza tym że wszyscy przekraczają przepisy i
korzystają z
publicznego parku tak, jakby to był ich własny ogródek? I kim jest owa dziwna
postać,
krocząca tyłem i niepewnie stawiająca stopy, która słaniając się weszła przez
bramę.
Była to Helenka spod Numeru Siedemnastego przy ulicy Czereśniowej. Poruszała się
jak lunatyczka - oczy miała zamknięte, ramiona wyciągnięte i przemierzała
zakosami świeżo
pokryty darnią trawnik, który on, dozorca parku, kosił tegoż ranka.
Dozorca zebrał wszystkie siły. Nie, nie będzie stał tu potulnie jak baranek i
patrzył,
jak ludzie nie tylko nie przestrzegają przepisów, ale po prostu kpią z nich w
żywe oczy. Niech
się dzieje, co chce, ale on stanowczo musi się tym zająć. Nagle spostrzegł mały
przedmiot
leżący koło fontanny. Była to sportowa czapeczka pana premiera, którą widocznie
upuścił,
kiedy odszedł pośpiesznie, żeby zmienić spodnie. Dozorca parku pochwycił ją z
uczuciem
wdzięczności. Przynajmniej będzie miał coś na głowie.
- Proszę patrzeć, gdzie pani idzie! Ostrożnie, panno Helenko! Uwaga na huśtawki,
piaskownice i tak dalej. Proszę trzymać się z daleka od ławek, ogrodzeń i koszy.
- Szedł w jej
stronę wykrzykując swoje przestrogi.
Bardzo powoli, ostrożnie Helenka posuwała się tyłem w jego kierunku. Potem,
kiedy
była już prawie przy nim, dostrzegł ją nagle policjant, wśliznął się zręcznie
między nich i
Helenka zderzyła się gwałtownie z jego postacią w granatowym mundurze.
- Och! - zawołała radośnie, odwracając się i otwierając oczy. - Miałam nadzieję,
że to
będzie pan... i tak rzeczywiście jest! A co by to było, gdybym się pomyliła i
wpadła na
niewłaściwą osobę!
- Istotnie, co by to było! - wykrzyknął rozpromieniony policjant. - Ale nie
pomyliła się
pani. Ja jestem właściwą osobą, nie ma tu żadnej pomyłki.
- Owszem, to jest pomyłka, jeżeli robi się coś takiego. Mogła pani kogoś
przewrócić
albo sama złamać nogę. I czyja by to była wina? Moja! W publicznym parku
zabrania się
chodzić tyłem! - upomniał ją surowo dozorca.
- Ale ja muszę. To Noc Świętojańska... a psik! A kto chodzi tyłem w Noc
Świętojańską, włożywszy przedtem pod poduszkę kilka ziół - majeranek, bazylię,
cokolwiek -
ten jak amen w pacierzu wpadnie na swoją prawdziwą miłość. Chyba że będzie to
kolczasty
agrest... a psik! W takim przypadku trzeba poczekać aż do następnego roku. Żeby
znowu
spróbować, rozumie się.
- Ale przecież ja nie jestem krzakiem agrestu, prawda? - Policjant ujął jej
dłoń. - Nie
będzie pani musiała czekać do nowego roku! - I wziął ją pod rękę.
- A jeśli się nigdy nie wpadnie na kogoś? Jeżeli to zawsze będzie krzak agrestu?
-
zapytał dozorca.
To wszystko, co ona opowiada, może być zwykłym babskim gadaniem. Ale z tym, jak
dobrze wiedział, trzeba bardzo uważać. Nie jest rzeczą rozsądną kpić sobie z
takiego gadania.
Łatwo może się okazać prawdą.
- Och, prędzej czy później musi się ktoś znaleźć... a psik! Nie ma aż tylu
krzaków
agrestu. A poza tym proszę pamiętać, że jest jeszcze ogórek!
- Jaki ogórek? - Co to za nowe głupstwo? Czy oni próbują zrobić z niego durnia?
- Pan chyba w ogóle o niczym nie wie! - obruszyła się Helenka. - Babcia nic panu
nie
mówiła? Moja powiedziała to mnie, a jej babcia powiedziała to jej. A znowu
tamtej
powiedziała jej babcia i tak dalej, i tak dalej, aż do Adama i Ewy.
„Miałem rację - pomyślał dozorca. - To jest rzeczywiście babskie gadanie”.
- Oto jak trzeba postąpić - oznajmiła Helenka. - Wciera się sok ogórka za
uszami,
zamyka oczy, wyciąga ramiona i zaczyna się iść tyłem. To może trwać krótko albo
długo. A
psik! - Przerwała, żeby wytrzeć nos. - Ale w końcu, jeżeli ma się szczęście,
spotyka się swoją
prawdziwą miłość.
Zarumieniła się i zerknęła na policjanta.
- To są czary - dodała - prawdziwe czary, ale zobaczy pan, warto spróbować!
- Nie ma to jak ogórek! - Policjant uśmiechnął się radośnie. - Najszczęśliwsza
jarzyna
na świecie! No cóż, pani spotkała swoją miłość, a ja spotkałem moją. Teraz pora
ustalić dzień.
Może najbliższy czwartek?
Wziął ją mocno za rękę i poprowadził przez trawnik, rzucając przy tym na ziemię
zwitek papierków po irysach.
Dozorca parku podniósł go z westchnieniem i spoglądał za oddalającymi się
zakochanymi.
„A jaki będzie jego los? - rozmyślał. - Cały świat przewijał się koło niego
parami,
dwójka za dwójką, pod rękę. Czy i jemu zdarzy się kiedyś coś takiego? Czy ktoś
wetknął już
zioła pod poduszkę, w nadziei, że spotka Alfreda Smitha, dozorcę parku? Czy ktoś
-
powiedzmy Królewna Śnieżka lub Kopciuszek - przytuli kiedyś twarz do jego
kurtki?”
Tymczasem słońce odpłynęło niemrawo, pozostawiając po sobie długi granatowy
półmrok, ni to dzień, ni to noc, coś pośredniego. Porę brzemienną
przeznaczeniem.
Premier już dawno zniknął i teraz prawdopodobnie wyjmuje z pudełka na kapelusze
swój cylinder. Wszyscy inni, jak się wydawało, zajmowali się wyłącznie własnymi
sprawami,
choćby nawet te sprawy polegały tylko na niszczeniu parku. Jak daleko mógł
sięgnąć
wzrokiem, nikt nie spoglądał w jego stronę.
A gdyby tak... to oczywiście bzdura! A jednak co by się stało, gdyby on też
spróbował? Z pewnością nic by to nie zaszkodziło. I mogłoby, och, mogłoby...
Zacisnął
kciuki.
Poprawiwszy niebieską flanelową czapeczkę, dozorca rozejrzał się ukradkiem,
sięgnął
do kieszeni i wydobył rozpadające się resztki swojego śniadania - kawałek
kanapki z
ogórkiem. Ostrożnie, ukradkiem, potarł nią skórę za uszami, aż poczuł, jak sok
ogórka spływa
mu po szyi. Zebrał się na odwagę i głęboko wciągnął powietrze w płuca.
- Powodzenia, Fredek! - rzekł do siebie. Następnie zamknął oczy, wyciągnął
ramiona i
zaczął z wolna iść do tyłu. Tylko spokojnie. Krok za krokiem. Zanurzył się w
półmrok.
Był teraz jak gdyby w innym świecie. Ów park, który znał tak dobrze, rozpłynął
się w
ciemności za zasłoną powiek. Głosy, przedtem bliskie i ochocze, teraz przycichły
i zamarły. Z
oddali przypłynęły doń dźwięki muzyki, chóralny śpiew - pieśni, które chyba znał
jako mały
chłopiec, marzycielskie, łagodne jak kołysanki. I gdzieś daleko grała katarynka.
Oczywiście,
to Bobi, sprzedawca papierosów!
Ale, ale! DOMOKRĄŻCOM I MUZYKANTOM WSTĘP WZBRONIONY! Teraz
jednak przepisy będą musiały zaczekać. On ma coś innego do roboty.
Z prawej strony - czy też z lewej - dobiegł go plusk wody. Ach, dlaczego ludzie
nie
raczą przeczytać tabliczki? PŁYWANIE W STAWIE WZBRONIONE. Ale może wyskoczyła
na powierzchnię jakaś rybka, zwykle robią to o tej porze dnia. Ostatecznie ryby
nie umieją
czytać.
Dalej, dalej. Pod stopami czuł sprężyste źdźbła trawy i rozpościerające się po
ziemi
korzenie drzew. W nozdrza uderzył go zapach mleczy, coś, co mogło być mleczem,
otarło się
o jego buty. Gdzie się znajdował? Może w Dzikiej Gęstwinie? Nie wiedział i bał
się spojrzeć.
Gdyby otworzył oczy, czar mógłby prysnąć. Dalej, dalej. Do tyłu, do tyłu. Szedł
za swoim
przeznaczeniem.
Wokół siebie słyszał teraz szepty, szelesty, podniecone głosy i stłumiony
śmiech.
- Szybciej, dzieci! - naglił głęboki męski bas, dochodzący, jak mu się wydawało,
z
dużej wysokości. - Nie mamy zbyt wiele czasu!
Mój Boże, pomyślał dozorca parku. Czy ludzie są także na drzewach, łamiąc
gałęzie,
podobnie jak przepisy? Mniejsza o to. On musi robić swoje.
- Idziemy! - odpowiedziały cienkie głosiki, mniej więcej na wysokości ramion
dozorcy. - To przecież tamci zostają w tyle. Naprzód, Lisku! I ty także,
Niedźwiedziu!
Dlaczego zawsze jesteś taki ślamazarny?
Lisy? Niedźwiedzie? Dozorca parku zadrżał. Czy to możliwe, żeby dozorca Ogrodu
Zoologicznego, uległszy czarowi Nocy Świętojańskiej, zostawił klatki otwarte? I
czy może on
sam jest teraz narażony na niespodziewane spotkanie z jakąś dziką bestią, na
przykład z
rozjuszonym tygrysem?
- Na pomoc! - wrzasnął, uskakując w bok, gdy jakieś puchate stworzenie otarło
się o
jego łydkę. To nie tygrys, pomyślał, za małe i za wełniste. Chyba królik, tak,
dziki królik. W
parkach publicznych nie ma miejsca dla królików. Jutro zastawi sidła.
Wszędzie dokoła niego coś się kłębiło i kotłowało, z nagłym trzepotem przeleciał
tuż
obok jakiś kształt.
Coś, co mogło być pestką wiśni, uderzyło w jego czapkę i odskoczyło. Zupełnie
jakby
wypluł to ktoś znacznie wyższy od niego, przypuszczając, że on - dozorca parku!
- jest
koszem na śmieci.
Ten ktoś idąc podśpiewywał piosenkę, która wydawała mu się znajoma. Może
„Budujemy mosty”? Jeśli tak, to fałszował.
Melodia z wolna ucichła. Wszędzie panowała cisza. Ziemia zamarła w bezruchu,
poruszały się tylko jego stopy.
Dozorca poczuł się zagubiony i samotny. Wyprostowane ramiona zaczynały boleć.
Oczy były znużone, bo tak długo nic nie widziały.
Ale mimo to ciągle kroczył do tyłu. Wszystko się kiedyś kończy, pamiętał o tym.
A on
nie zawiedzie tej, która śni swój Świętojański Sen, kimkolwiek jest.
I cofał się po omacku, ciągle się cofał. Aż wreszcie, po wielu, jak mu się
wydawało,
godzinach i wielu przebytych milach - czy był jeszcze w ogóle w parku? -
usłyszał za sobą
odległy szmer głosów: nie żadną biesiadną wrzawę, żaden głośny krzyk, lecz po
prostu
przyjazne, towarzyskie pogwarki ludzi, którzy się z sobą zgadzają.
W miarę jak się ku nim zbliżał, głosy stawały się coraz wyraźniejsze. Ktoś się
roześmiał, przerzucano się słowami. Jakże miły, pomyślał dozorca, jest odgłos
ludzkiej
gawędy! Był pewien, że kimkolwiek są ci ludzie, jego wytęskniona „ona” będzie
wśród nich.
Nareszcie, nareszcie jego przeznaczenie jest tuż przy nim. Nadszedł czas, kiedy
on, Fredek
Smith, jak każdy człowiek na tej ziemi, będzie szedł z kimś w parze, pod rękę.
Głosy były bliższe, coraz bliższe. Ile kroków do tyłu musi jeszcze zrobić?
Wystarczą
trzy, pomyślał dozorca. I zrobił je powoli. Jeden, dwa, trzy.
Aż nagle bum! To była ona! Poczuł na plecach dotknięcie zgiętego ramienia,
szczupłego i ciepłego... i serce w nim zadrżało. Teraz wystarczy już tylko
obrócić się i
spojrzeć jej w twarz. Okręcił się na pięcie - i mocna dłoń odsunęła go na bok.
- Byłabym wdzięczna, gdyby się pan nie zachowywał jak koń dorożkarski. Nie
jestem
latarnią! - powiedziała Mary Poppins.
Głos był aż nadto znajomy i dozorca parku, ciągle z zamkniętymi oczami, wydał
okrzyk protestu.
- Nigdy nie miałem szczęścia! Ani odrobiny! - lamentował. - Mogłem przewidzieć,
że
nic z tego nie wyjdzie! Oto przybywam szukając mojej prawdziwej miłości i wpadam
na
krzak agrestu!
Wybuch śmiechu rozdarł powietrze.
- Ładny krzak agrestu! - odezwał się szyderczo inny głos, którego wolałby nie
słyszeć.
Dozorca jęknął, otworzył oczy i jakby nie chcąc wierzyć w to, co ujrzał, zamknął
je
znowu.
Uświadomił sobie, że jest w Ogrodzie Zielarskim z jego marmurowymi ławkami i
brukowaną alejką wokół kwadratowego trawnika, który zdobiły rabaty rumianku. Nie
była to
żadna nowość, rzecz jasna, sam go zaplanował i wszystko w nim zasadził. Jednakże
teraz na
murawie, którą tak często przystrzygał, pośród resztek niedawnego pikniku -
skorupek od
jajek, ciastek, pasztecików - była Mary Poppins, dzieci państwa Banks, Bajkosia
z dwiema
córkami i wreszcie jego własna matka, która siedziała na jednej z ławek i
uśmiechała się
radośnie na powitanie.
I w tym także nie było nic nowego. Ale czy naprawdę widział - ależ tak, widział,
trudno było nie wierzyć własnym oczom - Niedźwiedzia siedzącego wygodnie pod
żywopłotem i wylizującego kielich Kapryfolium, Lisa kroczącego na tylnych łapach
i
zrywającego Lisie Rękawiczki* [Lisie rękawiczki - angielska nazwa naparstnicy w
przekładzie polskim. Nazwa naparstnicy także w innych językach, podobnie jak w
polskim,
związana jest z kształtem jej wydłużonych, dzwonkowatych kwiatów, kojarzących
się z
naparstkiem.] i wreszcie Zająca na grządce Pietruszki!
I jakby tego było mało, Janeczka i Michaś w wianuszkach z liści na głowie oraz
dwaj
nieznani chłopcy, skąpo odziani i w podobnych wieńcach, zrywali całe naręcza
ziół. Rosły
mężczyzna, uzbrojony w maczugę i ubrany w skóry, z ćwiekami nabijanym pasem
wokół
bioder i lwią skórą zarzuconą na ramiona, ozdabiał czereśniami ucho Mary
Poppins. A
wreszcie jakiś duży Ptak - to przechodziło już wszelkie pojęcie - usadowiony na
gałęzi
drzewa, skubał gałązkę kwitnącego Kopru, którym go częstowała Ptaszniczka.
- Mamo, jak mogłaś? - krzyknął dozorca. - Zrywanie ziół w parku jest wzbronione.
Znasz przepisy i łamiesz je!
Po raz pierwszy w życiu sprawiła mu zawód i czuł, że nigdy jej tego nie wybaczy.
- Musisz okazać pewną tolerancję, mój chłopcze. On przylatuje tylko raz w roku.
- Nikt nie toleruje mojej tolerancji, mamo! A ptaki przylatują tu nieustannie.
Nie mogą
przecież wić sobie gniazd w niebie. Ostatecznie to zrozumiałe.
- Nic nie jest zrozumiałe, Fredku... w każdym razie nie dzisiejszej nocy.
Przeniosła wzrok z Ptaka na zwierzęta.
- Czy nie jest najzupełniej zrozumiałe, że ktoś przychodzi po to, czego mu
trzeba? Ja
bym tak zrobił! - oświadczył twardo Michaś.
- Ale jak one się tu dostały, żeby zdobyć, czego im trzeba? Ktoś wypuścił je z
ZOO!
Otwarto klatki! Dozorca parku był tego pewien.
- Nie, nie. Spłynęły z góry razem z Kastorem i Polluksem. - Janeczka pokiwała
ręką
chłopcom i zerwawszy gałązkę Kokoryczki zatknęła ją za pasek.
- Kastor i Polluks! Dajże spokój! To postacie z bajki. Śnieżnobiali chłopcy
zamienieni
w gwiazdy. Ujeżdżali konie, tak, właśnie to robili. Czytałem o nich, kiedy byłem
chłopakiem.
- I zeszliśmy na ziemię z Orionem - oznajmili chłopcy, mówiąc jakby jednym
głosem.
- Przybyliśmy po świeże zioła dla naszego konia, a Orion po to, żeby narwać
czereśni na ulicy
Czereśniowej. Zawsze to robi w Noc Świętojańską.
- Ach tak, zawsze? - dozorca uśmiechnął się kwaśno. - Tak po prostu schodzi
sobie z
nieba, żeby kraść coś, co należy do rady miejskiej! Czy wy mnie uważacie za
durnia... że niby
się dam nabrać na prima aprilis w czerwcu? Orion jest tam, w górze, tam gdzie
zawsze. - I
pokazał palcem na niebo.
- Gdzie? - spytał ostro ogromny mężczyzna. - Proszę mi pokazać?
Dozorca zadarł głowę, ale jego oczom ukazała się jedynie próżnia, niezmierzone,
puste, obojętne niebo, granatowe jak meszek na śliwce.
- No cóż, będziecie musieli poczekać. Jeszcze nie jest dość ciemno. Ale on tam
będzie, nie bójcie się... tam, w górze, gdzie jest jego miejsce.
- A kto się boi? - zaśmiała się piskliwie Bajkosia.
- Masz rację - powiedział ogromny mężczyzna wzdychając. Usiadł na marmurowej
ławce i położył obok maczugę. - Orion będzie tam, gdzie jego miejsce.
Biedaczysko, nie
może być gdzie indziej. - Wziął czereśnię z zapasu, który trzymał w dłoni, zjadł
ją i wypluł
pestkę. - Ale jeszcze nie zaraz, o nie, jeszcze nie zaraz. Zostało trochę czasu.
- Lepiej mi się wynoś tam, gdzie twoje miejsce! Nie zdziwiłbym się, gdyby to był
namiot cyrkowy! Paradować w takim fikuśnym kostiumie! I wy też! - dozorca parku
wskazał
dłonią na chłopców. - Jeden z drugim linoskoczek albo nie nazywam się Smith.
- Więc nie nazywa się pan Smith! Jesteśmy woltyżerami! - Chłopcy wybuchnęli
dźwięcznym śmiechem.
- Jak się zwał, tak się zwał, co za różnica. Zostawcie te liście, spalę je
jutro. Nie
chcemy tu obdartusów.
- To nie są obdartusy! Och, czy pan nic nie widzi? - Janeczka była bliska
płaczu.
- Ale co będzie z Pegazem? - krzyknął Michaś tupiąc ze złości nogą. - Chcieli,
żeby
się najadł Końskiego Szczawiu. Więc go narwałem. Nie pozwolę, żeby pan to
wszystko
spalił. - Przycisnął do siebie torbę z ziołami, zdecydowany zlekceważyć
przepisy.
- Pegaz! - szydził dozorca parku. - Jeszcze jedna bujda. Uczą o tym wszystkim,
jak się
chodzi do szkoły. „Astronomia dla dziewcząt i chłopców”. Konstelacje, komety
itepe. Ale czy
kto kiedy widział konia ze skrzydłami? To po prostu kilka gwiazd, i koniec. Tak
samo jak
Vulpecula i Ursa Minor, i Lepus... i różne takie.
- Co za wymyślne imiona! - Chłopcy zachichotali. - My mówimy o nich Lisek,
Niedźwiedzica i Zając.
- Nazywajcie je sobie, jak chcecie. Tylko wynieście się stąd, cała trójka. I
zabierzcie
wasze cyrkowe zwierzaki, bo inaczej pójdę do ZOO, poszukam dozorcy i każę je
wpakować
do klatek.
- Jeżeli krzakowi agrestu wolno wtrącić słówko - przerwała Mary Poppins. - Bo
powiedział pan „krzak agrestu”, jak mi się zdaje? - dodała lodowato grzecznym
tonem.
Dozorca skulił się napotkawszy jej spojrzenie.
- To było tylko... no, po prostu tak mi się powiedziało. A krzak agrestu to nie
oszczerstwo, to tylko rodzaj... rodzaj kolczastego krzaka. I w każdym razie,
żeby to wyrazić
najkrócej... - Dlaczego nie miałby wyrazić swojego zdania, pomyślał. - Przecież
pani nie jest
królową Sabą.
Ogromny mężczyzna zerwał się z ławki.
- Kto powiedział, że nią nie jest? - spytał groźnie. Lwia skóra napięła mu się
na
ramionach, a lwi łeb obnażył kły.
Dozorca parku cofnął się spiesznie o krok.
- Chyba nikt nie może powiedzieć, że nią jest, prawda? Ten jej zadarty nos i
stopy
przy każdym kroku rozchodzące się na zewnątrz, i ten węzełek włosów, i...
- A co się w nich panu nie podoba - zapytał groźnie ogromny mężczyzna i
sięgnąwszy
po maczugę nachylił się nad dozorcą, który spiesznie cofnął się jeszcze o krok.
Mary Poppins, majestatyczna niczym białoróżowy posąg, wkroczyła teraz między
nich.
- Jeżeli szuka pan dozorcy Ogrodu Zoologicznego, to nie ma go w ZOO. Jest w
stawie.
- W stawie? - dozorca wpatrywał się w nią osłupiały. - U...utonął? - wyszeptał
biały
jak papier. - Och, mój Boże, mój Boże!
- Pluska się. Razem z panem burmistrzem i dwoma radnymi. Łapią cierniki i
wkładają
je do słoika po dżemie.
- Do słoika po dżemie? Pan b... burmistrz? Och, nie! Tylko nie to! Tylko nie
cierniki.
To wbrew re... regulaminowi. Czy już nikt nie przestrzega przepisów? - wołał
zrozpaczony
dozorca.
Świat, ten świat, który znał, runął w gruzy. Gdzież teraz jest owa prawowita
władza,
której zawsze służył? Do kogo ma się zwrócić? Kto może mu dodać otuchy?
Policjant? Ach,
bynajmniej. Odszedł przecież z Helenką. Pan burmistrz... o zgrozo... jest w
stawie. Premier
zamknął się w pałacu z królem. I teraz on, dozorca parku, chociaż jest
niewątpliwie ważną
osobistością, sam jeden musi dźwigać cały ciężar.
- Dlaczego to wszystko ma być na mojej głowie? - I rozłożył szeroko ramiona. -
Przyznaję, zrobiłem sobie małą przerwę w pracy, co mi się zresztą należało. A
chciałem
przecież tak niewiele - lamentował. - Chciałem tylko odnaleźć moją własną
prawdziwą
miłość...
- Królewnę Śnieżkę, jak sądzę, albo może Kopciuszka? - zachichotała Bajkosia. -
Może się okazać, że one znalazły już zalotników. Ale ja mam dwie przemiłe
dziewczyny,
Anię i Franię, proszę wybierać. I dorzucę jeszcze funt herbaty!
Dozorca parku pominął milczeniem tę propozycję jako niegodną jego uwagi.
- Odnaleźć moją prawdziwą miłość - powtórzył. - I żeby wszystkie śmieci były we
właściwych koszach. Żeby nikt nie kradł ziół tutaj i czereśni na ulicy
Czereśniowej. Żeby nikt
nie udawał, że jest tym, kim nie jest... - Machnął ręką w kierunku intruzów. - I
żeby wszyscy
szanowali przepisy.
- Powiedziałbym, że to bardzo wygórowane żądania. - Ogromny mężczyzna spojrzał
na niego surowo. - Wie pan, prawdziwe miłości nie rosną na drzewach.
- Ani na krzakach agrestu - wtrąciła Mary Poppins.
- A do czego służą czereśnie, jeśli nie do jedzenia? Zresztą zioła tak samo. -
Ogromny
mężczyzna połknął jeszcze jedną czereśnię i wypluł jeszcze jedną pestkę.
- Przecież nie możecie ich zrywać tylko dlatego, że je lubicie! - Dozorca był
wyraźnie
zgorszony.
- A z jakiego innego powodu mielibyśmy to robić? - spytał ogromny mężczyzna
bardzo łagodnym głosem. - Gdybyśmy ich nie lubili, nie zrywalibyśmy.
- Bo powinniście myśleć o innych. - Dozorca parku, który rzadko myślał o innych,
z
zapałem wygłaszał swoje kazanie. - Po co mamy przepisy!
- Tak, ale ci inni to my, my wszyscy. I ty także, mój dobry człowieku.
- Ja? - oburzył się dozorca. - Co to, to nie, ja nie jestem jakiś tam inny.
- Oczywiście, że jesteś. Każdy jest kimś innym dla kogoś. A co ci zawiniły te
dzikie
zwierzęta? Kilka zielonych listków jednego dnia w roku? To prawda, że nie wiedzą
nic o
przepisach. Tam w górze ich na szczęście nie mamy.
Ogromny mężczyzna pokazał wzrokiem niebo.
- A co do udawania, że jesteśmy tym, czym nie jesteśmy - albo raczej, czym
według
ciebie nie jesteśmy - to co powiesz o sobie? Robić tę całą wrzawę i zamieszanie,
wtykać nos
do spraw, które cię nie dotyczą... Czy to nie zwykła arogancja? Zachowujesz się
tak, jakbyś
był właścicielem parku. Czy nie lepiej zająć się własnymi sprawami i pozostawić
park
dozorcy parku? Wygląda na bardzo rozsądnego jegomościa. Zawsze chętnie mu się
przyglądam z góry, kiedy strzyże trawniki, wrzuca śmieci do koszy i z oddaniem
wykonuje
swoją pracę.
Dozorca wytrzeszczył oczy.
- Ależ on wykonuje moją pracę. To znaczy, ja ją wykonuję. Nie rozumie pan? On to
ja!
- Kto jest tobą?
- On. To znaczy ja. Ja jestem dozorcą parku.
- Bzdura. Widuję go dość często. To przyzwoity młody człowiek, schludny i
zadbany.
Nosi czapkę z daszkiem i z literami D.P., a nie jakąś komiczną miseczkę z
niebieskiej flaneli.
Dozorca złapał się za głowę. Czapka pana premiera! Zupełnie o niej zapomniał.
Może
w ogóle nie powinien był jej nosić.
- Proszę posłuchać - powiedział ze straszliwym spokojem człowieka, który już nie
wie, co ma powiedzieć. - Jestem tym samym człowiekiem bez względu na to, jaką
mam
czapkę, prawda?
To chyba oczywiste. Czy ci cyrkowcy nie mają ani krzty rozumu?
- Na pewno jesteś tym samym człowiekiem? Tylko ty możesz na to odpowiedzieć. A
nie jest to łatwe pytanie. Ciekaw jestem... - ogromny mężczyzna nagle się
zamyślił. - Ciekaw
jestem, czy byłbym tą samą osobą bez mojego pasa i lwiej skóry.
- I bez maczugi. I twojej wiernej psiej gwiazdy. Nie zapominaj o Syriuszu,
Orionie! -
żartowali z niego obaj chłopcy. - Syriusz nie może zejść z nami na dół -
tłumaczyli Janeczce i
Michasiowi. - Goniłby wszystkie koty na ulicy Czereśniowej.
- Tak, tak, ten człowiek ma trochę racji - ciągnął ogromny mężczyzna. - Swoją
drogą,
nie mogę uwierzyć, żeby dozorca, którego znam, ów czujny i sumienny pracownik,
miał
maszerować przez cały park z zamkniętymi oczami, wyciągniętymi rękami i skórką
chleba
wetkniętą za uszy. I żeby bez słowa usprawiedliwienia, nawet bez zwykłego
„przepraszam”,
wpadał na elegancką damę, jakby była latarnią.
Dozorca dotknął swoich uszu. Tak, to prawda. Był udekorowany resztkami kanapki!
- A skądże ja mogłem wiedzieć, że ona tam jest? - wybuchnął. - I nie chodziło
wcale o
chleb. Potrzebny mi był ogórek.
- Prawdziwy dozorca parku nie wpada na ludzi. I wie, jak zdobyć to, czego chce.
Jeśli
ogórek, to dlaczego chleb? Powinieneś wyrażać się ściślej.
- A ja wiem, czego chcę - odezwał się głos spod żywopłotu. - Chcę odrobiny
czegoś
słodkiego.
- Masz tu paluszek! - zawołała Bajkosia odłamując jeden z palców lewej ręki i
podając
go Niedźwiedzicy. - Nic się nie martw, odrośnie!
Małe oczka Niedźwiedzicy rozszerzyły się ze zdumienia.
- Czekoladowy paluszek! - wykrzyknęła z zachwytem i wpakowała go do pyska.
- Nic darmo! - zaśmiała się Bajkosia. - Wypucuj mi płaszcz na szczęście!
Niedźwiedzica położyła łapę na jej kołnierzu.
- Będzie błyszczał, jak nadejdzie czas. Wystarczy poczekać - powiedziała.
- A mnie potrzebna jest para rękawiczek. Idę wieczorem na przyjęcie i chcę być
dobrze ubrany. - Lis krygował się i podskakiwał koło grządki Lisich Rękawiczek,
wypróbowując kwiatek po kwiatku.
- Pietruszki! - zawołał Zając z grządki Pietruszki.
- To na jego reumatyzm - wyjaśnił ogromny mężczyzna. - Tam w górze jest często
zimno i bardzo wieje. A Pietruszka na to pomaga.
- Kuu-ruu, kuu-ruu - zaintonował wielki Ptak, chrupiąc swój Koper.
Lubię sobie
Skubać trawę,
A ty lubisz
Tę zabawę?
Oczy dozorcy parku, teraz już wielkości talerzy do zupy, obracały się na
wszystkie
strony.
Czy naprawdę widzi to wszystko? Czy naprawdę słyszy to wszystko? Palec, który
zmienił się w czekoladowy paluszek? Zwierzęta mówiące ludzkim głosem? Nie, nie
widzi,
nie słyszy! Tak, widzi, słyszy! Czy to sen? A może on zwariował?
- To przez ten ogórek! - krzyknął z wściekłością. - Nie powinienem był tego
robić. W
każdym razie nie za uszami. Ona mówiła, że to są czary. I są! Ale czy gra warta
była
świeczki, tego wcale nie jestem pewien. Może nie jestem dozorcą parku. Może
rzeczywiście
jestem kimś innym. Wszystko dziś stoi na głowie. Nie wiem nic, nic już nie wiem.
Zerwał z głowy nieszczęsną czapkę, rzucił się na trawnik i szlochając ukrył
twarz na
kolanach swojej matki.
Pogładziła go po rozwichrzonych włosach.
- Nie przejmuj się tak, Fredku. Naprawdę nie trzeba. Zobaczysz, wszystko się
ułoży.
Ogromny mężczyzna przyglądał mu się w zadumie.
- Gałązka Melisy albo Bratka, jedno lub drugie powinno mu przynieść ulgę.
Prawdopodobnie potrzebny mu odpoczynek od samego siebie, kimkolwiek jest,
biedaczek!
Nawet mnie czasem męczy bycie Orionem. - Westchnął i potrząsnął głową.
- Ale nam nie jest potrzebny odpoczynek od samych siebie, prawda? - Kastor i
Polluks
uśmiechnęli się porozumiewawczo.
- Ach, to dlatego, że macie siebie. Tam na górze często dokucza samotność.
- Ja nigdy nie mam dosyć bycia sobą - powiedział Michaś. - Lubię być Michasiem
Banks. Mary tak samo. To znaczy Mary lubi być Mary. Prawda, Mary?
- A kimże innym chciałabym być? - Rzuciła mu jedno ze swoich wyniosłych
spojrzeń.
Sam pomysł był niedorzeczny.
- Och, ty jesteś Wielkim Wyjątkiem. Przecież nie możemy być wszyscy podobni do
ciebie. - Orion spojrzał na nią z ukosa i sięgnął po następne dwie czereśnie. -
To na twoje
drugie ucho, moja droga.
- Ja się nie skarżę - zahuczała Niedźwiedzica. - Bardzo lubię wskazywać
żeglarzom
drogę do domu.
- Ja będę marynarzem - oznajmił Michaś. - Ciocia Klementyna przysłała mi to
ubranie
na urodziny.
- Cóż, prowadzić cię będzie gwiazda w moim ogonie. Jestem tam zawsze.
- To wcale niepotrzebne, kiedy mam kompas Mary. Z nim będę mógł odbyć podróż
dookoła świata. A ona zostanie w domu i zaopiekuje się moimi dziećmi.
- Dziękuję ci, Michale Banks, bardzo jestem zobowiązana - odrzekła Mary Poppins
z
wyraźną urazą w głosie. - Kiepsko byłoby ze mną, gdybym nie miała nic lepszego
do roboty.
- Chodź, wezmę cię na przyjęcie, to dużo przyjemniejsze. Ja w moich pięknych
Lisich
Rękawiczkach, a ty w nowej różowej sukience. - Lis podrygiwał na tylnych łapach,
podnosząc do góry przednie w Lisich Rękawiczkach. - Przystojny pan Vulpecula pod
ramię z
panną Mary Poppins.
- Nie to ładne, co ładne, ale co się komuś podoba - żachnęła się Mary Poppins i
zdecydowanym ruchem głowy odrzuciła zaproszenie.
- Lisie Rękawiczki zawierają truciznę - rzucił Michaś bez chwili namysłu. - Mary
nigdy nie pozwala nam ich zrywać, bo moglibyśmy przypadkiem polizać palce, a
potem
byłaby choroba i leżenie w łóżku.
- Lisy nie liżą sobie łap, to prostackie - powiedział Lis. - Myją je tylko w
wieczornej
rosie.
- Pietruszki - odezwał się chrapliwy, zduszony głos nad grządką Pietruszki.
Orion siedzący na marmurowej ławce zerwał się z miejsca.
- Ostrożnie, Lepus, nie jedz tego! Wypluj, cokolwiek to jest! Ot tak, grzeczny
Zajączek! - Poszperał w kędzierzawej naci i wyciągnął okrągły błyszczący
przedmiot. - Pół
korony, klnę się na wszystkie szczęśliwe gwiazdy! A on jej o mało nie połknął.
Czwórka dzieci skupiła się wokół monety, spoglądając na nią pożądliwie.
- Na co ją wydasz? - spytała Janeczka.
- A na co miałbym ją wydać! - odparł Orion. - Tam, w górze, nie ma nic do
kupienia.
Na niebie nie ma lodów ani cukierków miętowych, ani baloników, ani nawet... - tu
popatrzył
na Bajkosię - ani nawet gwiazdy z piernika.
- W takim razie co tam jest? Tylko nic i nic? - Michaś nie mógł w to jakoś
uwierzyć.
- Tylko przestrzeń - Orion wzruszył ramionami. - Chociaż trudno powiedzieć, że
przestrzeń jest niczym.
- I jest pełno miejsca - dorzucili Kastor i Polluks. - Pegaz galopuje swobodnie,
a my
go dosiadamy na zmianę.
Michaś poczuł zazdrość. Tak bardzo chciałby popędzić na koniu przez niebiosa.
- Miejsce? A komu potrzebne miejsce? - zrzędził Orion. - Tu na dole nie macie
ani
odrobiny miejsca. Wszystko jest tak stłoczone. Domy opierają się o siebie,
drzewa i krzewy
rosną razem, monety pensowe i półpensowe brzęczą w kieszeniach. Przyjaciele i
sąsiedzi
zawsze są pod ręką. Jest zawsze ktoś, z kim można porozmawiać, i ktoś, kto
słucha. No cóż -
westchnął - nikt nie uniknie swego losu.
Rzucił srebrną monetę w powietrze.
- Reszka, i moneta jest wasza. - Skinął głową w stronę Janeczki i Michasia. -
Orzeł, i
ja ją zatrzymam.
Moneta spadła na jego wyciągniętą dłoń.
- Orzeł! Hurra! - wykrzyknął. - Jeśli nie mogę jej wydać, to przynajmniej mogę
ją
nosić. Lubię świecidełka.
Przytknął monetę do pasa na wysokości trzech ćwieków, które już tam tkwiły. -
Jak to
wygląda? Nieelegancko? Zbyt wulgarnie?
- Och, ślicznie! - zawołała cała czwórka.
- Całkiem przyzwoicie - zawyrokowała Mary Poppins.