P.L. TRAVERS MARY POPPINS NA ULICY CZEREŚNIOWEJ (Przełożyli: Krystyna Tarnowska, Andrzej Konarek) PULS 1995 Była Noc Świętojańska. To najbardziej czarodziejska noc ze wszystkich nocy roku. Mnóstwo ciekawych rzeczy może się wtedy zdarzyć, zanim nadejdzie świt. Tak, ale noc wcale jeszcze nie zapadła. Słońce, wciąż jasne, trwoniło czas w drodze ku zachodowi, leniwe i niespieszne, jakby nie kwapiąc się do rozstania ze światem. Czuło, że czyni ziemi zaszczyt obdarzając ją jasnością i połyskiem, które nie tak prędko zblakną. Jego własny odblask wracał doń ze źródeł, jezior i szyb okiennych, ba, nawet z dojrzałych owoców wiszących na drzewach ulicy Czereśniowej - miejsca, które dobrze znało. - Nie ma to jak promienie słoneczka - pochlebiało sobie, widząc blask latarni okrętowych po obu stronach furtki admirała, roziskrzoną mosiężną kołatkę na drzwiach domu panny Skowronek, czy choćby jasność bijącą ze starej blaszanej zabawki, najwyraźniej porzuconej przez właścicieli w ogrodzie najmniejszego domku. To miejsce także było mu dobrze znane. „Ani żywej duszy” - pomyślało wysyłając swój długi promień na ulicę Czereśniową i dalej na otwartą przestrzeń, rozległą, zieloną i pełną kwiecia, która się rozpościerała wszędzie wokół. I ją też znało doskonale. Ostatecznie przyłożyło przecież ręki do jej tworzenia. Bo gdzieżby było to wszystko - drzewa, kwiaty, trawa - bez, by się tak wyrazić, jego pomocnej dłoni, która okrywa trawę zielenią, pieszczotliwie wywabia listki z nagiej gałęzi i ogrzewa pączek, by rozwinął się w kwiat? I oto wśród wydłużających się świateł i cieni pojawiła się jednak żywa dusza. „Któż to jest tam na dole w parku?” - zastanawiało się słońce, widząc jakąś dziwną postać, która przechadzała się tam i z powrotem dmuchając w gwizdek i pokrzykując. A któż by inny, jeśli nie dozorca parku? Trudno się jednak dziwić, że słońce go nie poznało, bo mimo dokuczliwego czerwcowego upału nosił czarny filcowy kapelusz żeglarski z wymalowaną na nim trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami. - Przestrzegać regulaminu! Pamiętać o przepisach! Wszystkie śmieci mają być w koszach! - wrzeszczał. Ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Ludzie spacerowali trzymając się za ręce, zostawiali po sobie mnóstwo śmieci, rozmyślnie wałęsali się po trawie, na której stały tabliczki z napisem NIE DEPTAĆ TRAWNIKÓW, nie przestrzegali regulaminu, nie pamiętali o przepisach. Policjant chodził tam i z powrotem wymachując pałką, a minę miał tak nadętą, jakby się uważał za właściciela całej ziemi i wierzył, że ziemia jest z tego zadowolona. Dzieci bujały się na huśtawkach, unosząc się i opadając niczym jaskółki o zmierzchu. Jaskółki zaś wyśpiewywały swe trele tak głośno, że nikt nie słyszał gwizdka dozorcy parku. Admirał Bum i jego małżonka zażywali świeżego powietrza w Długiej Alei. Idąc częstowali się wzajemnie fistaszkami z papierowej torby i rzucali łupinki na ziemię. Jakże miło jest wieczorem Z moją miłą nad jeziorem Beztrosko wędrować! - śpiewał admirał, nie zwracając uwagi na tabliczkę z napisem: DOMOKRĄŻCOM I MUZYKANTOM WSTĘP WZBRONIONY. W Ogrodzie Różanym jakiś wysoki mężczyzna w sportowej czapeczce, trochę dla niego przymałej, maczał chustkę do nosa w fontannie i ocierał nią ogorzałe czoło. A na brzegu stawu zatrzymał się starszy pan w kapeluszu z gazety i kręcił głową na wszystkie strony, węsząc dokoła jak pies myśliwski. - A kuku, panie profesorze! - zawołała panna Skowronek, śpiesząc na przełaj przez trawnik ze swoimi pieskami, które wlokły się za nią niechętnie, jakby zawstydzone, że są tu, a nie gdzie indziej. Bo dla uczczenia Nocy Świętojańskiej panna Skowronek zawiązała każdemu z nich wstążeczkę na głowie - różową Anastazemu, niebieską Dudusiowi - i oba czuły się upokorzone i zdeprymowane. „Co też - zastanawiały się - pomyślą o nich ludzie? Mogą je uznać za pudle!” - Panie profesorze, czekam na pana. Zapewne zmylił pan drogę. - Cóż, tak bywa z tymi drogimi drogami. Albo człowiek myli drogę, albo ona myli człowieka. Tak czy inaczej znalazła mnie pani, panno Wróbelek. Niestety jednak - i zaczął się wachlować kapeluszem - ta Sahara jest dla mnie trochę, hm... zbyt gorąca. - Nie jest pan na Saharze, panie profesorze. Jest pan w parku. Nie pamięta pan? Zaprosiłam pana na kolację. - Ach tak, rzeczywiście. Na ulicę Truskawkową. Mam nadzieję, że tam będzie chłodniej. Pani i mnie, i tym dwom pani... pudlom. Anastazy i Duduś zwiesiły głowy. Ich najgorsze obawy sprawdziły się. - Ależ nie. Mieszkam na ulicy Czereśniowej. A nazywam się Lucynda Skowronek. Niech się pan łaskawie postara nie zapominać tak wszystkiego. A oto nasi drodzy przyjaciele - zaszczebiotała dostrzegłszy nie opodal państwa Bum. - Dokąd wybieracie się państwo w tak piękny wieczór? - Żeglujemy, żeglujemy po bezbrzeżnym oceanie - śpiewał admirał - i niejeden wiatr zawieje, nim Jaś wróci na śniadanie. Prawda, panie kolego? - zwrócił się do żony. - Tak, kochanie - odrzekła półgłosem pani Bum. - Chyba że wolałbyś zaczekać do jutra. Awantury robi pasztet na kolację, a na deser będzie szarlotka. - Pasztet! Takiej okazji nie przepuszczę! Zarzucić kotwicę, bosmanie. Zaczekamy na przypływ poranny. - Tak, kochanie - przytaknęła pani Bum. Ale wiedziała, że nie będzie żadnego przypływu. Wiedziała też, że admirał, chociaż ciągle o tym mówi, nigdy już nie wróci na morze. Jest ono za daleko od lądu i zawsze przyprawiało go o chorobę morską. - Stosować się do regulaminu! Przestrzegać przepisów! - Dozorca parku przemknął obok nich dmuchając w swój gwizdek. - Hej, tam na pokładzie! Zatrzymaj się, stary wilku morski! - Admirał złapał dozorcę parku za rękaw. - To przecież mój kapelusz, kapitanie. Zdobyłem go w walce wręcz przy brzegach Madagaskaru. Prawda, panie kolego? - zapytał. - Skoro tak mówisz, kochanie - powiedziała cichutko pani Bum. Wiedziała, że lepiej zgadzać się niż sprzeczać. Ale na własny użytek dobrze znała fakty: że mianowicie kapelusz należy do Awanturego, emerytowanego pirata prowadzącego admirałowi dom - zbudowany na kształt okrętu - w tak marynarski sposób, jak tylko potrafi to pirat; a także, że ani on, ani jej małżonek nigdy nawet nie widzieli Madagaskaru. - A mnie się wydawało, że już zgubiłem moją czapkę z piszczelami! Gdzieś ją znalazł, synu węża morskiego? - No więc... więc... jakby spadła z nieba. - Dozorca parku kręcił się zakłopotany. - Wdziałem ją przez pomyłkę, że się tak wyrażę, szanowny panie admirale, nie chciałem zrobić nic złego. - Bzdury! Masz na myśli kule armatnie. Pirackie kapelusze nie spadają z nieba. Oddaj go pani Bum. Ona nosi wszystkie ciężkie rzeczy, gdy tymczasem ja badam ląd. - Admirał sięgnął po swój teleskop i przyłożył go do oka. - Ale co ja mam włożyć na głowę? - zapytał dozorca parku. - Wstąp do marynarki, mój człowieku, tam ci dadzą czapkę. Taką białą, z napisem „Okręt Jego Królewskiej Mości Taki-a-Taki”. Nie możesz nosić mojego pirackiego kapelusza, jest potrzebny mnie. Bo płynąć wnet muszę, hej ho, hej ho, po wodach szerokiej Missouri. - I admirał, wyśpiewując ochoczo, odszedł wlokąc za sobą żonę wraz z kapeluszem. Dozorca parku rozejrzał się niespokojnie dokoła. Gdyby tak nagle zjawił się pan burmistrz i zobaczył go z gołą głową! Strach nawet pomyśleć o konsekwencjach. Żeby tylko ten długi dzień się skończył. Żeby tylko ci wszyscy ludzie, tłumnie kręcący się i wałęsający po trawnikach i trzymający się za ręce, zechcieli pójść do domu na kolację! Mógłby wtedy zamknąć bramy parku i skryć się w ciemnościach, a nikt by nie zauważył, że jest bez czapki. Gdyby tylko słońce chciało zajść! Ale słońce wciąż marudziło. Nikt nie odchodził do domu. Ludzie po prostu otwierali papierowe torby, wyjmowali ciastka i kanapki, a potem rzucali puste torby na trawę. - Zupełnie jakby myśleli, że park do nich należy - powiedział dozorca, który sam myślał, że park należy do niego. Przez główną bramę wchodziło coraz więcej ludzi, wszyscy parami, kupując baloniki; albo też od strony placu zabaw, także parami, kupując lody od sprzedawcy lodów. Trzymali się za ręce, a ich długie cienie kładły się przed nimi na trawnikach w zachodzącym słońcu. A potem przez bramę od ulicy Czereśniowej wsunął się jeszcze jeden cień, za którym, między dwoma słupkami, przeszedł mały, ale uroczysty pochód: wózek dziecinny pełen zabawek i dzieci, z jednej jego strony dziewczynka, która niosła koszyk, z drugiej chłopczyk w marynarskim ubranku, wywijający torbą ze sznurka. Koszyk i torba były naładowane prowiantami, jakby na jakąś dalszą wycieczkę, wózek zaś popychała wyprostowana postać o bardzo różowych policzkach, jasnoniebieskich oczach i zadartym nosku - postać, którą dozorca parku znał aż za dobrze. „Och, tylko nie to! - jęknął w duchu. - Na miłość boską, nie o tej porze! Dlaczego ona wychodzi z domu, kiedy powinna wracać do domu?” Przeszedł przez trawnik i zbliżył się do małej grupki. - Trochę za późno, prawda? - zapytał, starając się, żeby jego słowa zabrzmiały jak najprzyjaźniej. Gdyby był psem, pomerdałby chyba ogonkiem. - Za późno na co? - zainteresowała się Mary Poppins, patrząc przez dozorcę parku, jak gdyby był szkłem. Dozorca wyraźnie się przestraszył. - Och, chciałem tylko powiedzieć, że u pani wszystko jest jakoś do góry nogami. Niebieskie oczy zbłękitniały jeszcze bardziej. Dozorca zorientował się, że ją obraził. - Czy pan mi zarzuca - zapytała - mnie, osobie dobrze wychowanej i godnej szacunku, że stoję na głowie? - Ależ nie, jasne, że nie. Nie na głowie. Nie jak akrobatka. Nic podobnego. Dozorca parku, całkiem już ogłupiały, zaczął się zastanawiać, czy to przypadkiem u niego coś nie jest do góry nogami. - Rzecz w tym, że zrobiło się już trochę późno i o tej porze pani zazwyczaj wraca do domu... herbata, potem spać i tak dalej. No, a teraz nagle wyrusza pani w drogę, jak gdyby się pani wybierała na wycieczkę. - Wpatrywał się w wypchaną torbę i koszyk. - Z tym całym kramem, że tak powiem. - Bo się wybieramy. Urządzamy piknik kolacyjny - oznajmiła Janeczka wskazując palcem na koszyk. - Jest tu mnóstwo różnych rzeczy. Nigdy nie wiadomo, kiedy się zjawi ktoś znajomy. Tak mówi Mary. - I nie położymy się spać przez wiele, wiele godzin - dodał Michaś wywijając torbą. - Piknik kolacyjny! - skrzywił się dozorca parku. Nigdy przedtem nie słyszał o czymś takim. I czy to aby jest dozwolone? Wszystkie punkty regulaminu stanęły mu przed oczami i natychmiast odzyskał mowę. - Przestrzegajcie przepisów - napomniał grupę. - Śmieci mają być wrzucane do odpowiednich pojemników. Nie wolno zostawiać na trawie skorupek od jajek. - Czy my to kukułki? - spytała groźnie Mary Poppins - żeby rozrzucać jaja, gdzie popadnie? - Miałem na myśli jajka na twardo - powiedział dozorca. - Nie było jeszcze pikniku bez jajek na twardo. A dokąd to się wybieracie, jeśli wolno spytać? - Jeżeli piknik ma się odbyć w parku, to on chyba ma prawo wiedzieć. - Wybieramy się do... - zaczęła z ożywieniem Janeczka. - To wystarczy, Janeczko - rzuciła Mary Poppins. - Nie zadajemy się z obcymi. - Ależ ja nie jestem obcy! - Dozorca wytrzeszczył oczy. - Jestem tu stale, świątek i piątek. Pani mnie zna. Jestem dozorcą parku. - W takim razie dlaczego nie nosi pan swojej czapki? - zapytała Mary Poppins i popchnęła wózek z taką siłą, że gdyby dozorca nie uskoczył, wózek przejechałby mu stopę. - Idziemy - powiedziała Mary Poppins. I mała kawalkada ruszyła naprzód we wzorowym porządku i świadoma celu. Dozorca parku spoglądał za nimi, póki z szelestem nowej wzorzystej sukienki Mary Poppins nie zniknęli za rododendronami. - Nie zadajemy się z obcymi - wybełkotał wściekły. - Za kogo ona się uważa? Nie było akurat nikogo pod ręką, kto by odpowiedział na to pytanie, dozorca przestał się więc nad nim zastanawiać. Ważniaczka, ot, co, pomyślał. I żeby to jeszcze było na co patrzeć! Jeżeli o niego chodzi, może sobie wędrować, gdzie chce - Długa Aleja prowadzi w najróżniejsze miejsca: do ZOO, do kościoła świętego Pawła, nawet do rzeki - może sobie pójść wszędzie. No cóż, on przecież nie będzie pilnował całego Londynu. Ma się zajmować parkiem, to jego funkcja. Tak więc, gotów do tropienia najdrobniejszych wykroczeń, powiódł czujnym okiem dokoła. - Hej tam, panie! - krzyknął ostrzegawczo widząc, że wysoki mężczyzna, który przedtem mył twarz w fontannie, schylił się, żeby powąchać różę... i zerwał ją! - W parku nie wolno zrywać kwiatów. Należy przestrzegać regulaminu! Pamiętać o przepisach! - Jakżebym mógł o nich zapomnieć - odparł wysoki mężczyzna - skoro jestem tym, który je ustanowił. - Cha! Cha! Cha! Pan je ustanowił! Zabawne, bardzo zabawne! - dozorca wybuchnął śmiechem, w którym nie było ani odrobiny wesołości. - No cóż, przyznaję, że niektóre są śmieszne. Często się z nich podśmiewam. Ale czy pan zapomniał, że jest Noc Świętojańska? Dziś nikt nie przestrzega przepisów. Ja zaś w ogóle nie muszę ich przestrzegać, teraz czy kiedy indziej. - Czyżby? I właściwie co pan sobie wyobraża? Że niby kim pan jest? - Nie wyobrażam sobie. Po prostu wiem. To jest coś, o czym nie można zapomnieć. Jestem premierem. Dozorca parku przechylił głowę do tyłu i zaśmiał się rubasznie. - W tej komicznej czapce? Co to, to nie! Premierzy noszą błyszczące cylindry i spodnie w białe paski. - Och, grałem w krykieta. Wiem, że ta czapka jest za mała. Wyrosłem z niej. Ale nie można nosić cylindra, kiedy odbija się piłkę albo gdy się ją rzuca... co wychodzi na jedno. - Rozumiem. A teraz, jak już pan sobie pograł, wybiera się pan z wizytą do króla? - Dozorca silił się na sarkazm. - Istotnie jest tak, jak pan mówi. Akurat wychodziłem, kiedy nadszedł z pałacu ważny list. Zaraz, zaraz, gdzie ja wpakowałem ten świstek? Niech licho porwie te małe kieszonki! W tej nie ma, w tej także nie. Czyżbym go zgubił? Ach, już wiem! - Z trudem ściągnął z głowy nieszczęsną czapeczkę i wyjął z niej kopertę z pieczęcią w kształcie dużej złotej korony. „Szanowny panie premierze - przeczytał. - Jeśli nie ma pan nic lepszego do roboty, bardzo proszę wstąpić tu na obiad! Homar. Sardynki na grzance. Ciastka z kremem. Zamierzam wprowadzić kilka nowych praw i chętnie bym z panem pogawędził”. No, proszę! Nie mówiłem? I to właśnie dziś. Ani chwili spokoju! Nie mam nic przeciw pogawędce, to część mojej pracy. Ale nie cierpię homara, fatalnie mi robi na trawienie. No cóż, chyba będę musiał pójść. Regulaminy można regulować, natomiast praw trzeba przestrzegać. Ale, ale - rzucił wyniośle, krzyżując ramiona i robiąc bardzo ważną minę - co to właściwie pana obchodzi? Czemu to zaczepia mnie ktoś całkiem obcy i poucza mnie - mnie! - że nie powinienem zrywać róż. To należy do dozorcy parku. - Ja... ja jestem dozorcą parku - powiedział dozorca, który trząsł się cały, wlepiwszy wzrok w królewski list. Popełnił straszliwy błąd i drżał na myśl o jego możliwych skutkach. Premier ujął swój monokl, osadził go mocno w oku i przyjrzał się stojącej przed nim postaci. - Jestem wstrząśnięty - rzekł posępnym głosem. - Wręcz oszołomiony. Powiedziałbym, że niemal odjęło mi mowę. Pracownik służby publicznej, który w miejscu publicznym nie raczy przystroić się w ubiór służbowy! Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek był równie zirytowany. I cóż, jeśli łaska, uczynił pan ze swoją czapką? - Wrzu... wrzuciłem ją do kosza na śmieci. - Do kosza na śmieci! Tam, gdzie skórki pomarańczy. Pracownik rady miejskiej, który tak lekceważy swoją czapkę, że wrzuca ją do... no, nie! Takich rzeczy nie wolno tolerować. Doprowadziłyby nasz kraj do ruiny. Porozmawiam z panem burmistrzem. - Ach, błagam, czcigodny panie, to się tak jakoś stało. Drobna nieuwaga, kiedy myślałem o czymś innym. Jutro przetrząsnę śmieci i znajdę tę czapkę. Tylko nie z panem burmistrzem, ekscelencjo, zaklinam pana! Proszę pomyśleć o mojej biednej starej matce! - Sam pan powinien był o niej pomyśleć! Dozorcy parku płaci się za myślenie. Za to, żeby myślał o parku, nie o czymś innym. I żeby nic się „tak jakoś nie stawało”. Jednakże, ponieważ jest to Noc Świętojańska - a ostatecznie zdarza się ona tylko raz w roku - przejdę nad tą sprawą do porządku. Pod warunkiem... - premier spojrzał na zegarek. - Och, Boże, już za późno na warunki. Będzie pan musiał sam rozwiązać ten problem. Ja muszę pędzić do domu i zmienić spodnie. Schylił się po kij do krykieta. - Pan żonaty? - spytał podnosząc wzrok na dozorcę. - Nie, wielmożny panie, panie premierze... nie. - Ja też nie. A szkoda. Nie z mojego punktu widzenia, rzecz jasna. Bo pomyśleć, że jest ktoś, kto myśli o mnie, kładzie różne zioła pod poduszkę... Macierzankę, Lawendę, Tojeść... a potem mnie nie znajduje. Ach, nieszczęsna niewiasta, cóż za rozczarowanie! I to właśnie dzisiejszej nocy, sam pan rozumie. I odszedł zamaszyście, wymachując kijem i różą, a jego białe spodnie podjeżdżały coraz wyżej na łydkach, jak gdyby skurczyły się w praniu. Dozorca parku nic nie rozumiał. Kto będzie rozczarowany i dlaczego? Cóż jest aż tak wyjątkowego w dzisiejszym dniu, poza tym że wszyscy przekraczają przepisy i korzystają z publicznego parku tak, jakby to był ich własny ogródek? I kim jest owa dziwna postać, krocząca tyłem i niepewnie stawiająca stopy, która słaniając się weszła przez bramę. Była to Helenka spod Numeru Siedemnastego przy ulicy Czereśniowej. Poruszała się jak lunatyczka - oczy miała zamknięte, ramiona wyciągnięte i przemierzała zakosami świeżo pokryty darnią trawnik, który on, dozorca parku, kosił tegoż ranka. Dozorca zebrał wszystkie siły. Nie, nie będzie stał tu potulnie jak baranek i patrzył, jak ludzie nie tylko nie przestrzegają przepisów, ale po prostu kpią z nich w żywe oczy. Niech się dzieje, co chce, ale on stanowczo musi się tym zająć. Nagle spostrzegł mały przedmiot leżący koło fontanny. Była to sportowa czapeczka pana premiera, którą widocznie upuścił, kiedy odszedł pośpiesznie, żeby zmienić spodnie. Dozorca parku pochwycił ją z uczuciem wdzięczności. Przynajmniej będzie miał coś na głowie. - Proszę patrzeć, gdzie pani idzie! Ostrożnie, panno Helenko! Uwaga na huśtawki, piaskownice i tak dalej. Proszę trzymać się z daleka od ławek, ogrodzeń i koszy. - Szedł w jej stronę wykrzykując swoje przestrogi. Bardzo powoli, ostrożnie Helenka posuwała się tyłem w jego kierunku. Potem, kiedy była już prawie przy nim, dostrzegł ją nagle policjant, wśliznął się zręcznie między nich i Helenka zderzyła się gwałtownie z jego postacią w granatowym mundurze. - Och! - zawołała radośnie, odwracając się i otwierając oczy. - Miałam nadzieję, że to będzie pan... i tak rzeczywiście jest! A co by to było, gdybym się pomyliła i wpadła na niewłaściwą osobę! - Istotnie, co by to było! - wykrzyknął rozpromieniony policjant. - Ale nie pomyliła się pani. Ja jestem właściwą osobą, nie ma tu żadnej pomyłki. - Owszem, to jest pomyłka, jeżeli robi się coś takiego. Mogła pani kogoś przewrócić albo sama złamać nogę. I czyja by to była wina? Moja! W publicznym parku zabrania się chodzić tyłem! - upomniał ją surowo dozorca. - Ale ja muszę. To Noc Świętojańska... a psik! A kto chodzi tyłem w Noc Świętojańską, włożywszy przedtem pod poduszkę kilka ziół - majeranek, bazylię, cokolwiek - ten jak amen w pacierzu wpadnie na swoją prawdziwą miłość. Chyba że będzie to kolczasty agrest... a psik! W takim przypadku trzeba poczekać aż do następnego roku. Żeby znowu spróbować, rozumie się. - Ale przecież ja nie jestem krzakiem agrestu, prawda? - Policjant ujął jej dłoń. - Nie będzie pani musiała czekać do nowego roku! - I wziął ją pod rękę. - A jeśli się nigdy nie wpadnie na kogoś? Jeżeli to zawsze będzie krzak agrestu? - zapytał dozorca. To wszystko, co ona opowiada, może być zwykłym babskim gadaniem. Ale z tym, jak dobrze wiedział, trzeba bardzo uważać. Nie jest rzeczą rozsądną kpić sobie z takiego gadania. Łatwo może się okazać prawdą. - Och, prędzej czy później musi się ktoś znaleźć... a psik! Nie ma aż tylu krzaków agrestu. A poza tym proszę pamiętać, że jest jeszcze ogórek! - Jaki ogórek? - Co to za nowe głupstwo? Czy oni próbują zrobić z niego durnia? - Pan chyba w ogóle o niczym nie wie! - obruszyła się Helenka. - Babcia nic panu nie mówiła? Moja powiedziała to mnie, a jej babcia powiedziała to jej. A znowu tamtej powiedziała jej babcia i tak dalej, i tak dalej, aż do Adama i Ewy. „Miałem rację - pomyślał dozorca. - To jest rzeczywiście babskie gadanie”. - Oto jak trzeba postąpić - oznajmiła Helenka. - Wciera się sok ogórka za uszami, zamyka oczy, wyciąga ramiona i zaczyna się iść tyłem. To może trwać krótko albo długo. A psik! - Przerwała, żeby wytrzeć nos. - Ale w końcu, jeżeli ma się szczęście, spotyka się swoją prawdziwą miłość. Zarumieniła się i zerknęła na policjanta. - To są czary - dodała - prawdziwe czary, ale zobaczy pan, warto spróbować! - Nie ma to jak ogórek! - Policjant uśmiechnął się radośnie. - Najszczęśliwsza jarzyna na świecie! No cóż, pani spotkała swoją miłość, a ja spotkałem moją. Teraz pora ustalić dzień. Może najbliższy czwartek? Wziął ją mocno za rękę i poprowadził przez trawnik, rzucając przy tym na ziemię zwitek papierków po irysach. Dozorca parku podniósł go z westchnieniem i spoglądał za oddalającymi się zakochanymi. „A jaki będzie jego los? - rozmyślał. - Cały świat przewijał się koło niego parami, dwójka za dwójką, pod rękę. Czy i jemu zdarzy się kiedyś coś takiego? Czy ktoś wetknął już zioła pod poduszkę, w nadziei, że spotka Alfreda Smitha, dozorcę parku? Czy ktoś - powiedzmy Królewna Śnieżka lub Kopciuszek - przytuli kiedyś twarz do jego kurtki?” Tymczasem słońce odpłynęło niemrawo, pozostawiając po sobie długi granatowy półmrok, ni to dzień, ni to noc, coś pośredniego. Porę brzemienną przeznaczeniem. Premier już dawno zniknął i teraz prawdopodobnie wyjmuje z pudełka na kapelusze swój cylinder. Wszyscy inni, jak się wydawało, zajmowali się wyłącznie własnymi sprawami, choćby nawet te sprawy polegały tylko na niszczeniu parku. Jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, nikt nie spoglądał w jego stronę. A gdyby tak... to oczywiście bzdura! A jednak co by się stało, gdyby on też spróbował? Z pewnością nic by to nie zaszkodziło. I mogłoby, och, mogłoby... Zacisnął kciuki. Poprawiwszy niebieską flanelową czapeczkę, dozorca rozejrzał się ukradkiem, sięgnął do kieszeni i wydobył rozpadające się resztki swojego śniadania - kawałek kanapki z ogórkiem. Ostrożnie, ukradkiem, potarł nią skórę za uszami, aż poczuł, jak sok ogórka spływa mu po szyi. Zebrał się na odwagę i głęboko wciągnął powietrze w płuca. - Powodzenia, Fredek! - rzekł do siebie. Następnie zamknął oczy, wyciągnął ramiona i zaczął z wolna iść do tyłu. Tylko spokojnie. Krok za krokiem. Zanurzył się w półmrok. Był teraz jak gdyby w innym świecie. Ów park, który znał tak dobrze, rozpłynął się w ciemności za zasłoną powiek. Głosy, przedtem bliskie i ochocze, teraz przycichły i zamarły. Z oddali przypłynęły doń dźwięki muzyki, chóralny śpiew - pieśni, które chyba znał jako mały chłopiec, marzycielskie, łagodne jak kołysanki. I gdzieś daleko grała katarynka. Oczywiście, to Bobi, sprzedawca papierosów! Ale, ale! DOMOKRĄŻCOM I MUZYKANTOM WSTĘP WZBRONIONY! Teraz jednak przepisy będą musiały zaczekać. On ma coś innego do roboty. Z prawej strony - czy też z lewej - dobiegł go plusk wody. Ach, dlaczego ludzie nie raczą przeczytać tabliczki? PŁYWANIE W STAWIE WZBRONIONE. Ale może wyskoczyła na powierzchnię jakaś rybka, zwykle robią to o tej porze dnia. Ostatecznie ryby nie umieją czytać. Dalej, dalej. Pod stopami czuł sprężyste źdźbła trawy i rozpościerające się po ziemi korzenie drzew. W nozdrza uderzył go zapach mleczy, coś, co mogło być mleczem, otarło się o jego buty. Gdzie się znajdował? Może w Dzikiej Gęstwinie? Nie wiedział i bał się spojrzeć. Gdyby otworzył oczy, czar mógłby prysnąć. Dalej, dalej. Do tyłu, do tyłu. Szedł za swoim przeznaczeniem. Wokół siebie słyszał teraz szepty, szelesty, podniecone głosy i stłumiony śmiech. - Szybciej, dzieci! - naglił głęboki męski bas, dochodzący, jak mu się wydawało, z dużej wysokości. - Nie mamy zbyt wiele czasu! Mój Boże, pomyślał dozorca parku. Czy ludzie są także na drzewach, łamiąc gałęzie, podobnie jak przepisy? Mniejsza o to. On musi robić swoje. - Idziemy! - odpowiedziały cienkie głosiki, mniej więcej na wysokości ramion dozorcy. - To przecież tamci zostają w tyle. Naprzód, Lisku! I ty także, Niedźwiedziu! Dlaczego zawsze jesteś taki ślamazarny? Lisy? Niedźwiedzie? Dozorca parku zadrżał. Czy to możliwe, żeby dozorca Ogrodu Zoologicznego, uległszy czarowi Nocy Świętojańskiej, zostawił klatki otwarte? I czy może on sam jest teraz narażony na niespodziewane spotkanie z jakąś dziką bestią, na przykład z rozjuszonym tygrysem? - Na pomoc! - wrzasnął, uskakując w bok, gdy jakieś puchate stworzenie otarło się o jego łydkę. To nie tygrys, pomyślał, za małe i za wełniste. Chyba królik, tak, dziki królik. W parkach publicznych nie ma miejsca dla królików. Jutro zastawi sidła. Wszędzie dokoła niego coś się kłębiło i kotłowało, z nagłym trzepotem przeleciał tuż obok jakiś kształt. Coś, co mogło być pestką wiśni, uderzyło w jego czapkę i odskoczyło. Zupełnie jakby wypluł to ktoś znacznie wyższy od niego, przypuszczając, że on - dozorca parku! - jest koszem na śmieci. Ten ktoś idąc podśpiewywał piosenkę, która wydawała mu się znajoma. Może „Budujemy mosty”? Jeśli tak, to fałszował. Melodia z wolna ucichła. Wszędzie panowała cisza. Ziemia zamarła w bezruchu, poruszały się tylko jego stopy. Dozorca poczuł się zagubiony i samotny. Wyprostowane ramiona zaczynały boleć. Oczy były znużone, bo tak długo nic nie widziały. Ale mimo to ciągle kroczył do tyłu. Wszystko się kiedyś kończy, pamiętał o tym. A on nie zawiedzie tej, która śni swój Świętojański Sen, kimkolwiek jest. I cofał się po omacku, ciągle się cofał. Aż wreszcie, po wielu, jak mu się wydawało, godzinach i wielu przebytych milach - czy był jeszcze w ogóle w parku? - usłyszał za sobą odległy szmer głosów: nie żadną biesiadną wrzawę, żaden głośny krzyk, lecz po prostu przyjazne, towarzyskie pogwarki ludzi, którzy się z sobą zgadzają. W miarę jak się ku nim zbliżał, głosy stawały się coraz wyraźniejsze. Ktoś się roześmiał, przerzucano się słowami. Jakże miły, pomyślał dozorca, jest odgłos ludzkiej gawędy! Był pewien, że kimkolwiek są ci ludzie, jego wytęskniona „ona” będzie wśród nich. Nareszcie, nareszcie jego przeznaczenie jest tuż przy nim. Nadszedł czas, kiedy on, Fredek Smith, jak każdy człowiek na tej ziemi, będzie szedł z kimś w parze, pod rękę. Głosy były bliższe, coraz bliższe. Ile kroków do tyłu musi jeszcze zrobić? Wystarczą trzy, pomyślał dozorca. I zrobił je powoli. Jeden, dwa, trzy. Aż nagle bum! To była ona! Poczuł na plecach dotknięcie zgiętego ramienia, szczupłego i ciepłego... i serce w nim zadrżało. Teraz wystarczy już tylko obrócić się i spojrzeć jej w twarz. Okręcił się na pięcie - i mocna dłoń odsunęła go na bok. - Byłabym wdzięczna, gdyby się pan nie zachowywał jak koń dorożkarski. Nie jestem latarnią! - powiedziała Mary Poppins. Głos był aż nadto znajomy i dozorca parku, ciągle z zamkniętymi oczami, wydał okrzyk protestu. - Nigdy nie miałem szczęścia! Ani odrobiny! - lamentował. - Mogłem przewidzieć, że nic z tego nie wyjdzie! Oto przybywam szukając mojej prawdziwej miłości i wpadam na krzak agrestu! Wybuch śmiechu rozdarł powietrze. - Ładny krzak agrestu! - odezwał się szyderczo inny głos, którego wolałby nie słyszeć. Dozorca jęknął, otworzył oczy i jakby nie chcąc wierzyć w to, co ujrzał, zamknął je znowu. Uświadomił sobie, że jest w Ogrodzie Zielarskim z jego marmurowymi ławkami i brukowaną alejką wokół kwadratowego trawnika, który zdobiły rabaty rumianku. Nie była to żadna nowość, rzecz jasna, sam go zaplanował i wszystko w nim zasadził. Jednakże teraz na murawie, którą tak często przystrzygał, pośród resztek niedawnego pikniku - skorupek od jajek, ciastek, pasztecików - była Mary Poppins, dzieci państwa Banks, Bajkosia z dwiema córkami i wreszcie jego własna matka, która siedziała na jednej z ławek i uśmiechała się radośnie na powitanie. I w tym także nie było nic nowego. Ale czy naprawdę widział - ależ tak, widział, trudno było nie wierzyć własnym oczom - Niedźwiedzia siedzącego wygodnie pod żywopłotem i wylizującego kielich Kapryfolium, Lisa kroczącego na tylnych łapach i zrywającego Lisie Rękawiczki* [Lisie rękawiczki - angielska nazwa naparstnicy w przekładzie polskim. Nazwa naparstnicy także w innych językach, podobnie jak w polskim, związana jest z kształtem jej wydłużonych, dzwonkowatych kwiatów, kojarzących się z naparstkiem.] i wreszcie Zająca na grządce Pietruszki! I jakby tego było mało, Janeczka i Michaś w wianuszkach z liści na głowie oraz dwaj nieznani chłopcy, skąpo odziani i w podobnych wieńcach, zrywali całe naręcza ziół. Rosły mężczyzna, uzbrojony w maczugę i ubrany w skóry, z ćwiekami nabijanym pasem wokół bioder i lwią skórą zarzuconą na ramiona, ozdabiał czereśniami ucho Mary Poppins. A wreszcie jakiś duży Ptak - to przechodziło już wszelkie pojęcie - usadowiony na gałęzi drzewa, skubał gałązkę kwitnącego Kopru, którym go częstowała Ptaszniczka. - Mamo, jak mogłaś? - krzyknął dozorca. - Zrywanie ziół w parku jest wzbronione. Znasz przepisy i łamiesz je! Po raz pierwszy w życiu sprawiła mu zawód i czuł, że nigdy jej tego nie wybaczy. - Musisz okazać pewną tolerancję, mój chłopcze. On przylatuje tylko raz w roku. - Nikt nie toleruje mojej tolerancji, mamo! A ptaki przylatują tu nieustannie. Nie mogą przecież wić sobie gniazd w niebie. Ostatecznie to zrozumiałe. - Nic nie jest zrozumiałe, Fredku... w każdym razie nie dzisiejszej nocy. Przeniosła wzrok z Ptaka na zwierzęta. - Czy nie jest najzupełniej zrozumiałe, że ktoś przychodzi po to, czego mu trzeba? Ja bym tak zrobił! - oświadczył twardo Michaś. - Ale jak one się tu dostały, żeby zdobyć, czego im trzeba? Ktoś wypuścił je z ZOO! Otwarto klatki! Dozorca parku był tego pewien. - Nie, nie. Spłynęły z góry razem z Kastorem i Polluksem. - Janeczka pokiwała ręką chłopcom i zerwawszy gałązkę Kokoryczki zatknęła ją za pasek. - Kastor i Polluks! Dajże spokój! To postacie z bajki. Śnieżnobiali chłopcy zamienieni w gwiazdy. Ujeżdżali konie, tak, właśnie to robili. Czytałem o nich, kiedy byłem chłopakiem. - I zeszliśmy na ziemię z Orionem - oznajmili chłopcy, mówiąc jakby jednym głosem. - Przybyliśmy po świeże zioła dla naszego konia, a Orion po to, żeby narwać czereśni na ulicy Czereśniowej. Zawsze to robi w Noc Świętojańską. - Ach tak, zawsze? - dozorca uśmiechnął się kwaśno. - Tak po prostu schodzi sobie z nieba, żeby kraść coś, co należy do rady miejskiej! Czy wy mnie uważacie za durnia... że niby się dam nabrać na prima aprilis w czerwcu? Orion jest tam, w górze, tam gdzie zawsze. - I pokazał palcem na niebo. - Gdzie? - spytał ostro ogromny mężczyzna. - Proszę mi pokazać? Dozorca zadarł głowę, ale jego oczom ukazała się jedynie próżnia, niezmierzone, puste, obojętne niebo, granatowe jak meszek na śliwce. - No cóż, będziecie musieli poczekać. Jeszcze nie jest dość ciemno. Ale on tam będzie, nie bójcie się... tam, w górze, gdzie jest jego miejsce. - A kto się boi? - zaśmiała się piskliwie Bajkosia. - Masz rację - powiedział ogromny mężczyzna wzdychając. Usiadł na marmurowej ławce i położył obok maczugę. - Orion będzie tam, gdzie jego miejsce. Biedaczysko, nie może być gdzie indziej. - Wziął czereśnię z zapasu, który trzymał w dłoni, zjadł ją i wypluł pestkę. - Ale jeszcze nie zaraz, o nie, jeszcze nie zaraz. Zostało trochę czasu. - Lepiej mi się wynoś tam, gdzie twoje miejsce! Nie zdziwiłbym się, gdyby to był namiot cyrkowy! Paradować w takim fikuśnym kostiumie! I wy też! - dozorca parku wskazał dłonią na chłopców. - Jeden z drugim linoskoczek albo nie nazywam się Smith. - Więc nie nazywa się pan Smith! Jesteśmy woltyżerami! - Chłopcy wybuchnęli dźwięcznym śmiechem. - Jak się zwał, tak się zwał, co za różnica. Zostawcie te liście, spalę je jutro. Nie chcemy tu obdartusów. - To nie są obdartusy! Och, czy pan nic nie widzi? - Janeczka była bliska płaczu. - Ale co będzie z Pegazem? - krzyknął Michaś tupiąc ze złości nogą. - Chcieli, żeby się najadł Końskiego Szczawiu. Więc go narwałem. Nie pozwolę, żeby pan to wszystko spalił. - Przycisnął do siebie torbę z ziołami, zdecydowany zlekceważyć przepisy. - Pegaz! - szydził dozorca parku. - Jeszcze jedna bujda. Uczą o tym wszystkim, jak się chodzi do szkoły. „Astronomia dla dziewcząt i chłopców”. Konstelacje, komety itepe. Ale czy kto kiedy widział konia ze skrzydłami? To po prostu kilka gwiazd, i koniec. Tak samo jak Vulpecula i Ursa Minor, i Lepus... i różne takie. - Co za wymyślne imiona! - Chłopcy zachichotali. - My mówimy o nich Lisek, Niedźwiedzica i Zając. - Nazywajcie je sobie, jak chcecie. Tylko wynieście się stąd, cała trójka. I zabierzcie wasze cyrkowe zwierzaki, bo inaczej pójdę do ZOO, poszukam dozorcy i każę je wpakować do klatek. - Jeżeli krzakowi agrestu wolno wtrącić słówko - przerwała Mary Poppins. - Bo powiedział pan „krzak agrestu”, jak mi się zdaje? - dodała lodowato grzecznym tonem. Dozorca skulił się napotkawszy jej spojrzenie. - To było tylko... no, po prostu tak mi się powiedziało. A krzak agrestu to nie oszczerstwo, to tylko rodzaj... rodzaj kolczastego krzaka. I w każdym razie, żeby to wyrazić najkrócej... - Dlaczego nie miałby wyrazić swojego zdania, pomyślał. - Przecież pani nie jest królową Sabą. Ogromny mężczyzna zerwał się z ławki. - Kto powiedział, że nią nie jest? - spytał groźnie. Lwia skóra napięła mu się na ramionach, a lwi łeb obnażył kły. Dozorca parku cofnął się spiesznie o krok. - Chyba nikt nie może powiedzieć, że nią jest, prawda? Ten jej zadarty nos i stopy przy każdym kroku rozchodzące się na zewnątrz, i ten węzełek włosów, i... - A co się w nich panu nie podoba - zapytał groźnie ogromny mężczyzna i sięgnąwszy po maczugę nachylił się nad dozorcą, który spiesznie cofnął się jeszcze o krok. Mary Poppins, majestatyczna niczym białoróżowy posąg, wkroczyła teraz między nich. - Jeżeli szuka pan dozorcy Ogrodu Zoologicznego, to nie ma go w ZOO. Jest w stawie. - W stawie? - dozorca wpatrywał się w nią osłupiały. - U...utonął? - wyszeptał biały jak papier. - Och, mój Boże, mój Boże! - Pluska się. Razem z panem burmistrzem i dwoma radnymi. Łapią cierniki i wkładają je do słoika po dżemie. - Do słoika po dżemie? Pan b... burmistrz? Och, nie! Tylko nie to! Tylko nie cierniki. To wbrew re... regulaminowi. Czy już nikt nie przestrzega przepisów? - wołał zrozpaczony dozorca. Świat, ten świat, który znał, runął w gruzy. Gdzież teraz jest owa prawowita władza, której zawsze służył? Do kogo ma się zwrócić? Kto może mu dodać otuchy? Policjant? Ach, bynajmniej. Odszedł przecież z Helenką. Pan burmistrz... o zgrozo... jest w stawie. Premier zamknął się w pałacu z królem. I teraz on, dozorca parku, chociaż jest niewątpliwie ważną osobistością, sam jeden musi dźwigać cały ciężar. - Dlaczego to wszystko ma być na mojej głowie? - I rozłożył szeroko ramiona. - Przyznaję, zrobiłem sobie małą przerwę w pracy, co mi się zresztą należało. A chciałem przecież tak niewiele - lamentował. - Chciałem tylko odnaleźć moją własną prawdziwą miłość... - Królewnę Śnieżkę, jak sądzę, albo może Kopciuszka? - zachichotała Bajkosia. - Może się okazać, że one znalazły już zalotników. Ale ja mam dwie przemiłe dziewczyny, Anię i Franię, proszę wybierać. I dorzucę jeszcze funt herbaty! Dozorca parku pominął milczeniem tę propozycję jako niegodną jego uwagi. - Odnaleźć moją prawdziwą miłość - powtórzył. - I żeby wszystkie śmieci były we właściwych koszach. Żeby nikt nie kradł ziół tutaj i czereśni na ulicy Czereśniowej. Żeby nikt nie udawał, że jest tym, kim nie jest... - Machnął ręką w kierunku intruzów. - I żeby wszyscy szanowali przepisy. - Powiedziałbym, że to bardzo wygórowane żądania. - Ogromny mężczyzna spojrzał na niego surowo. - Wie pan, prawdziwe miłości nie rosną na drzewach. - Ani na krzakach agrestu - wtrąciła Mary Poppins. - A do czego służą czereśnie, jeśli nie do jedzenia? Zresztą zioła tak samo. - Ogromny mężczyzna połknął jeszcze jedną czereśnię i wypluł jeszcze jedną pestkę. - Przecież nie możecie ich zrywać tylko dlatego, że je lubicie! - Dozorca był wyraźnie zgorszony. - A z jakiego innego powodu mielibyśmy to robić? - spytał ogromny mężczyzna bardzo łagodnym głosem. - Gdybyśmy ich nie lubili, nie zrywalibyśmy. - Bo powinniście myśleć o innych. - Dozorca parku, który rzadko myślał o innych, z zapałem wygłaszał swoje kazanie. - Po co mamy przepisy! - Tak, ale ci inni to my, my wszyscy. I ty także, mój dobry człowieku. - Ja? - oburzył się dozorca. - Co to, to nie, ja nie jestem jakiś tam inny. - Oczywiście, że jesteś. Każdy jest kimś innym dla kogoś. A co ci zawiniły te dzikie zwierzęta? Kilka zielonych listków jednego dnia w roku? To prawda, że nie wiedzą nic o przepisach. Tam w górze ich na szczęście nie mamy. Ogromny mężczyzna pokazał wzrokiem niebo. - A co do udawania, że jesteśmy tym, czym nie jesteśmy - albo raczej, czym według ciebie nie jesteśmy - to co powiesz o sobie? Robić tę całą wrzawę i zamieszanie, wtykać nos do spraw, które cię nie dotyczą... Czy to nie zwykła arogancja? Zachowujesz się tak, jakbyś był właścicielem parku. Czy nie lepiej zająć się własnymi sprawami i pozostawić park dozorcy parku? Wygląda na bardzo rozsądnego jegomościa. Zawsze chętnie mu się przyglądam z góry, kiedy strzyże trawniki, wrzuca śmieci do koszy i z oddaniem wykonuje swoją pracę. Dozorca wytrzeszczył oczy. - Ależ on wykonuje moją pracę. To znaczy, ja ją wykonuję. Nie rozumie pan? On to ja! - Kto jest tobą? - On. To znaczy ja. Ja jestem dozorcą parku. - Bzdura. Widuję go dość często. To przyzwoity młody człowiek, schludny i zadbany. Nosi czapkę z daszkiem i z literami D.P., a nie jakąś komiczną miseczkę z niebieskiej flaneli. Dozorca złapał się za głowę. Czapka pana premiera! Zupełnie o niej zapomniał. Może w ogóle nie powinien był jej nosić. - Proszę posłuchać - powiedział ze straszliwym spokojem człowieka, który już nie wie, co ma powiedzieć. - Jestem tym samym człowiekiem bez względu na to, jaką mam czapkę, prawda? To chyba oczywiste. Czy ci cyrkowcy nie mają ani krzty rozumu? - Na pewno jesteś tym samym człowiekiem? Tylko ty możesz na to odpowiedzieć. A nie jest to łatwe pytanie. Ciekaw jestem... - ogromny mężczyzna nagle się zamyślił. - Ciekaw jestem, czy byłbym tą samą osobą bez mojego pasa i lwiej skóry. - I bez maczugi. I twojej wiernej psiej gwiazdy. Nie zapominaj o Syriuszu, Orionie! - żartowali z niego obaj chłopcy. - Syriusz nie może zejść z nami na dół - tłumaczyli Janeczce i Michasiowi. - Goniłby wszystkie koty na ulicy Czereśniowej. - Tak, tak, ten człowiek ma trochę racji - ciągnął ogromny mężczyzna. - Swoją drogą, nie mogę uwierzyć, żeby dozorca, którego znam, ów czujny i sumienny pracownik, miał maszerować przez cały park z zamkniętymi oczami, wyciągniętymi rękami i skórką chleba wetkniętą za uszy. I żeby bez słowa usprawiedliwienia, nawet bez zwykłego „przepraszam”, wpadał na elegancką damę, jakby była latarnią. Dozorca dotknął swoich uszu. Tak, to prawda. Był udekorowany resztkami kanapki! - A skądże ja mogłem wiedzieć, że ona tam jest? - wybuchnął. - I nie chodziło wcale o chleb. Potrzebny mi był ogórek. - Prawdziwy dozorca parku nie wpada na ludzi. I wie, jak zdobyć to, czego chce. Jeśli ogórek, to dlaczego chleb? Powinieneś wyrażać się ściślej. - A ja wiem, czego chcę - odezwał się głos spod żywopłotu. - Chcę odrobiny czegoś słodkiego. - Masz tu paluszek! - zawołała Bajkosia odłamując jeden z palców lewej ręki i podając go Niedźwiedzicy. - Nic się nie martw, odrośnie! Małe oczka Niedźwiedzicy rozszerzyły się ze zdumienia. - Czekoladowy paluszek! - wykrzyknęła z zachwytem i wpakowała go do pyska. - Nic darmo! - zaśmiała się Bajkosia. - Wypucuj mi płaszcz na szczęście! Niedźwiedzica położyła łapę na jej kołnierzu. - Będzie błyszczał, jak nadejdzie czas. Wystarczy poczekać - powiedziała. - A mnie potrzebna jest para rękawiczek. Idę wieczorem na przyjęcie i chcę być dobrze ubrany. - Lis krygował się i podskakiwał koło grządki Lisich Rękawiczek, wypróbowując kwiatek po kwiatku. - Pietruszki! - zawołał Zając z grządki Pietruszki. - To na jego reumatyzm - wyjaśnił ogromny mężczyzna. - Tam w górze jest często zimno i bardzo wieje. A Pietruszka na to pomaga. - Kuu-ruu, kuu-ruu - zaintonował wielki Ptak, chrupiąc swój Koper. Lubię sobie Skubać trawę, A ty lubisz Tę zabawę? Oczy dozorcy parku, teraz już wielkości talerzy do zupy, obracały się na wszystkie strony. Czy naprawdę widzi to wszystko? Czy naprawdę słyszy to wszystko? Palec, który zmienił się w czekoladowy paluszek? Zwierzęta mówiące ludzkim głosem? Nie, nie widzi, nie słyszy! Tak, widzi, słyszy! Czy to sen? A może on zwariował? - To przez ten ogórek! - krzyknął z wściekłością. - Nie powinienem był tego robić. W każdym razie nie za uszami. Ona mówiła, że to są czary. I są! Ale czy gra warta była świeczki, tego wcale nie jestem pewien. Może nie jestem dozorcą parku. Może rzeczywiście jestem kimś innym. Wszystko dziś stoi na głowie. Nie wiem nic, nic już nie wiem. Zerwał z głowy nieszczęsną czapkę, rzucił się na trawnik i szlochając ukrył twarz na kolanach swojej matki. Pogładziła go po rozwichrzonych włosach. - Nie przejmuj się tak, Fredku. Naprawdę nie trzeba. Zobaczysz, wszystko się ułoży. Ogromny mężczyzna przyglądał mu się w zadumie. - Gałązka Melisy albo Bratka, jedno lub drugie powinno mu przynieść ulgę. Prawdopodobnie potrzebny mu odpoczynek od samego siebie, kimkolwiek jest, biedaczek! Nawet mnie czasem męczy bycie Orionem. - Westchnął i potrząsnął głową. - Ale nam nie jest potrzebny odpoczynek od samych siebie, prawda? - Kastor i Polluks uśmiechnęli się porozumiewawczo. - Ach, to dlatego, że macie siebie. Tam na górze często dokucza samotność. - Ja nigdy nie mam dosyć bycia sobą - powiedział Michaś. - Lubię być Michasiem Banks. Mary tak samo. To znaczy Mary lubi być Mary. Prawda, Mary? - A kimże innym chciałabym być? - Rzuciła mu jedno ze swoich wyniosłych spojrzeń. Sam pomysł był niedorzeczny. - Och, ty jesteś Wielkim Wyjątkiem. Przecież nie możemy być wszyscy podobni do ciebie. - Orion spojrzał na nią z ukosa i sięgnął po następne dwie czereśnie. - To na twoje drugie ucho, moja droga. - Ja się nie skarżę - zahuczała Niedźwiedzica. - Bardzo lubię wskazywać żeglarzom drogę do domu. - Ja będę marynarzem - oznajmił Michaś. - Ciocia Klementyna przysłała mi to ubranie na urodziny. - Cóż, prowadzić cię będzie gwiazda w moim ogonie. Jestem tam zawsze. - To wcale niepotrzebne, kiedy mam kompas Mary. Z nim będę mógł odbyć podróż dookoła świata. A ona zostanie w domu i zaopiekuje się moimi dziećmi. - Dziękuję ci, Michale Banks, bardzo jestem zobowiązana - odrzekła Mary Poppins z wyraźną urazą w głosie. - Kiepsko byłoby ze mną, gdybym nie miała nic lepszego do roboty. - Chodź, wezmę cię na przyjęcie, to dużo przyjemniejsze. Ja w moich pięknych Lisich Rękawiczkach, a ty w nowej różowej sukience. - Lis podrygiwał na tylnych łapach, podnosząc do góry przednie w Lisich Rękawiczkach. - Przystojny pan Vulpecula pod ramię z panną Mary Poppins. - Nie to ładne, co ładne, ale co się komuś podoba - żachnęła się Mary Poppins i zdecydowanym ruchem głowy odrzuciła zaproszenie. - Lisie Rękawiczki zawierają truciznę - rzucił Michaś bez chwili namysłu. - Mary nigdy nie pozwala nam ich zrywać, bo moglibyśmy przypadkiem polizać palce, a potem byłaby choroba i leżenie w łóżku. - Lisy nie liżą sobie łap, to prostackie - powiedział Lis. - Myją je tylko w wieczornej rosie. - Pietruszki - odezwał się chrapliwy, zduszony głos nad grządką Pietruszki. Orion siedzący na marmurowej ławce zerwał się z miejsca. - Ostrożnie, Lepus, nie jedz tego! Wypluj, cokolwiek to jest! Ot tak, grzeczny Zajączek! - Poszperał w kędzierzawej naci i wyciągnął okrągły błyszczący przedmiot. - Pół korony, klnę się na wszystkie szczęśliwe gwiazdy! A on jej o mało nie połknął. Czwórka dzieci skupiła się wokół monety, spoglądając na nią pożądliwie. - Na co ją wydasz? - spytała Janeczka. - A na co miałbym ją wydać! - odparł Orion. - Tam, w górze, nie ma nic do kupienia. Na niebie nie ma lodów ani cukierków miętowych, ani baloników, ani nawet... - tu popatrzył na Bajkosię - ani nawet gwiazdy z piernika. - W takim razie co tam jest? Tylko nic i nic? - Michaś nie mógł w to jakoś uwierzyć. - Tylko przestrzeń - Orion wzruszył ramionami. - Chociaż trudno powiedzieć, że przestrzeń jest niczym. - I jest pełno miejsca - dorzucili Kastor i Polluks. - Pegaz galopuje swobodnie, a my go dosiadamy na zmianę. Michaś poczuł zazdrość. Tak bardzo chciałby popędzić na koniu przez niebiosa. - Miejsce? A komu potrzebne miejsce? - zrzędził Orion. - Tu na dole nie macie ani odrobiny miejsca. Wszystko jest tak stłoczone. Domy opierają się o siebie, drzewa i krzewy rosną razem, monety pensowe i półpensowe brzęczą w kieszeniach. Przyjaciele i sąsiedzi zawsze są pod ręką. Jest zawsze ktoś, z kim można porozmawiać, i ktoś, kto słucha. No cóż - westchnął - nikt nie uniknie swego losu. Rzucił srebrną monetę w powietrze. - Reszka, i moneta jest wasza. - Skinął głową w stronę Janeczki i Michasia. - Orzeł, i ja ją zatrzymam. Moneta spadła na jego wyciągniętą dłoń. - Orzeł! Hurra! - wykrzyknął. - Jeśli nie mogę jej wydać, to przynajmniej mogę ją nosić. Lubię świecidełka. Przytknął monetę do pasa na wysokości trzech ćwieków, które już tam tkwiły. - Jak to wygląda? Nieelegancko? Zbyt wulgarnie? - Och, ślicznie! - zawołała cała czwórka. - Całkiem przyzwoicie - zawyrokowała Mary Poppins. - Będziesz ją musiał stale polerować. - Prawie tak ładnie jak gwiazdka z piernika - zachichotała Bajkosia. - To będzie pamiątka po nas. - Pamiątka! - wybuchnął Orion. - Jakby mi trzeba było przypominać. - On ma rację. Wcale nie trzeba - powiedzieli Kastor i Polluks. - Przez cały czas tęskni do Nocy Świętojańskiej, naszej jedynej czarodziejskiej nocy... do parku, i czereśni, i muzyki. - Nie macie muzyki tam, w górze? - spytała Janeczka. - Owszem - rzekł Orion - śpiewają razem gwiazdy poranne. Te same stare chorały dziś, jutro i tak w kółko. Ale nic z tych waszych wesołych, swojskich piosenek. Posłuchajcie! Właśnie śpiewają nad stawem. Nie mówcie, co to jest, zaraz zgadnę. Ach, tak... „Rośnie zielone sitowie”. I zanucił kilka słów tej piosenki. - Strasznie fałszuje - szepnęli chłopcy. - Ale nie wie o tym, a my mu nie mówimy. - Jest także muzyka sfer, takie stałe buczenie. Trochę przypomina tę wirującą zabawkę, z którą widziałem cię dzisiaj. - Mój bąk! Przyniosę go! - zawołała Janeczka. Pobiegła do wózka, który wyglądał jak zatłoczone ptasie gniazdo: Jaś, Basia i Amelka spali jedno obok drugiego. Janeczka sięgnęła do środka i pogrzebała między maluchami. - Nie ma mojego bąka. Zgubiłam go! - Wcale go nie zgubiłaś - odezwał się posępny głos i do ogrodu weszli trzymając się za ręce chudy mężczyzna i tłusta kobieta. - Wypadł z wózka w Długiej Alei i znaleźliśmy go przechodząc tamtędy. - To państwo Naopakowie! - wykrzyknął Michaś i popędził, by ich przywitać. - Hm, może to oni, a może nie oni. Niczego nie można być pewnym. W każdym razie dzisiaj. Myślisz, że jesteś tym, a okazuje się, że jesteś tamtym. Chcesz iść szybko, a wleczesz się jak ślimak. - Chudy jegomość westchnął żałośnie. - Och, kuzynku Arturze - zaprotestowała Mary Poppins - to przecież nie jest Drugi Poniedziałek miesiąca, jeden z tych dni, kiedy wszystko ci idzie na opak! - Obawiam się, że jest, moja kochana Mary. I to właśnie dzisiaj, w tę jedyną noc, kiedy chciałbym się wybrać na poszukiwanie mojej prawdziwej miłości, tak jak wszyscy. - Przecież już ją znalazłeś, Arturze! - przypomniała mu pani Naopakowa. - To ty tak mówisz, kochanie. I chciałbym w to wierzyć. Ale w Drugi Poniedziałek nie ma rzeczy pewnych. - Upewnisz się jutro. Jutro jest wtorek. - A jeżeli jutro nigdy nie nadejdzie? Bardzo by to było do niego podobne. - Pan Naopak nie dał się przekonać. - No, ale weź swojego bąka i obyś nie miała z nim za dużo kłopotów. - Odwrócił się i otarł oczy, a Janeczka pochyliła się nad ścieżką i wprawiła w ruch kolorową zabawkę. - Jeszcze nie, jeszcze nie! - wykrzyknął Orion przykładając dłoń do ucha. Gdzieś wśród pobliskich drzew zabrzmiało szybkie, jakby pytające ćwierkanie ptaka, a po nim lawina krótkich tonów - nie tyle może śpiew, co seria pocałunków. - Słowik stroi głos. Och, jak cudownie! - twarz Oriona rozpromieniła się z radości. - Ten Słowik jest własnością pana Gałązki - oznajmił Michaś. - Jedyny w parku. - Niektórzy ludzie to prawdziwi szczęściarze. Być właścicielem Słowika! Pomyślcie tylko! Śmiało, mój najśliczniejszy! Janeczko, puść w ruch tego twojego bąka. Zobaczysz, że Słowik będzie śpiewał dłużej. Czwórka dzieci rzuciła się na błyszczącą zabawkę, przepychając się, kłócąc i wrzeszcząc. - Ja go puszczę! Ty nie, on jest mój! - wołały. - Czy to jest Ogród Zielarski, czy jaskinia niedźwiedzi? - zapytała groźnie Mary Poppins. - Na pewno nie jaskinia niedźwiedzi. Niedźwiedzie zachowują się grzeczniej - powiedziała Niedźwiedzica. - Mary, przecież to niesprawiedliwe! - zaprotestowali Kastor i Polluks. - My tam, w górze, nie mamy bąków. Oni naprawdę mogliby nam ustąpić. - Ale my nie mamy skrzydlatego konia! - Janeczka i Michaś byli nie mniej oburzeni. Mary Poppins skrzyżowała ręce na piersi i obdarzyła ich wszystkich srogim spojrzeniem swoich niebieskich oczu. - Jesteście bandą chuliganów! - powiedziała. - Nie macie tego, nie macie tamtego. Bąki... konie... trzeba brać to, co wam dają. Nikt nie może mieć wszystkiego. I mimo, a może właśnie dzięki jej srogości, która podziałała na wszystkich jednakowo, ich gniew stopniał i zniknął bez śladu. Kastor i Polluks przysiedli na piętach. - Nawet ty nie możesz mieć wszystkiego, Mary? - spytali przekornie. - Ty, ze swoją nową różową sukienką i kapeluszem ozdobionym stokrotkami? - I z tą twoją dywanikową torbą? I parasolką o rączce w kształcie papuziej główki! - dorzucili Janeczka i Michaś. Mary Poppins wyprostowała się dumnie słysząc te komplementy i jednocześnie prychnęła w swój charakterystyczny sposób. - Jest, jak jest! - odpaliła. - Zresztą nie wasza sprawa. Sama go wprawię w ruch. Schyliła się, ujęła pompkę bąka i poruszała nią energicznie w dół i w górę. Bąk zaczął się z wolna obracać, a obracając się buczał. Z początku cicho, ale w miarę jak nabierał szybkości, dźwięk przeradzał się w długą, głęboką nutę, wypełniając Ogród Zielarski swoją muzyką - jakby szumem i bzyczeniem roju pszczół. - Koło! Zróbcie koło! - zawołali Kastor i Polluks. - Wszyscy tworzymy łańcuch! I natychmiast wszyscy ustawili się w koło i zaczęli krążyć rytmicznie dokoła bąka, jak ziemia krąży dokoła słońca. Prawa dłoń z prawą, lewa z lewą - Niedźwiedzica ze swoim czekoladowym paluszkiem w pysku, Lis wytworny w swoich Lisich Rękawiczkach, Zając skubiący nacinę Pietruszki. Raz dokoła, raz dokoła! Dłoń złączona z dłonią. Mary Poppins i dwoje małych Banksów, Bajkosia, jej córki i Ptaszniczka. Pan Naopak powłóczący nogami i pląsająca pani Naopakowa. Raz dokoła, raz dokoła! Dłoń złączona z dłonią. Orion w lwiej skórze, Polluks z tuniką pełną ziół, torba Michasia wypchana Końskim Szczawiem, zwisająca z szyi Kastora. I tak krążyli w koło trzymając się za ręce, a nad nimi fruwał wielki Ptak. Bąk wciąż wirował, dokoła niego wirował taneczny krąg, wokół kręgu wirował park, wokół parku kręciła się ziemia, a ciemniejące niebo obracało się wokół ziemi. Gdy noc zapadła, Słowik wzniósł się na szczyty śpiewaczego kunsztu. - Tiu-tiu- tiu, ti- ri-li! - wyśpiewywał raz po raz ze swego drzewa, zagłuszając buczenie bąka. I wydawało się, że ta pieśń nigdy się nie skończy i że bąk nigdy nie przestanie wirować, a krąg ludzi i konstelacji będzie się kręcił wiecznie. Lecz nagle ptak zamilkł, a bąk wydał ostatnie muzyczne tchnienie, zwolnił i opadł na bok. Brzdęk! Blaszany kształt uderzył o płyty chodnika. A dozorca parku drgnął i wyprostował się. Przecierał oczy, jak gdyby budząc się ze snu. Gdzie jest? Co się tu wydarzyło? Ukrył się przed zamierającym dniem i jego dręczącymi problemami. Ale teraz dnia już nie było. Przeżył długą godzinę granatowego zmierzchu i stał się niemal nocą. Ale to nie wszystko. Ogród Zielarski, który dozorca znał tak dobrze, stał się teraz innym ogrodem. Tam oto, w kole, byli ludzie mu znani, tak, znajome, namacalne, konkretne postacie Mary Poppins i jej wychowanków, Bajkosi i jej dwóch grubych córek, jego matki w wytartej chustce. Ale kim są ci inni, ten rój przezroczystych sylwetek, jakby ukształtowanych ze światła - ci bezcieleśni, świetlani chłopcy trzymający się za ręce z bardzo cielesnymi dziećmi? Ów człowiek w lwiej skórze, promienny jak słońce, pochylony ku Mary Poppins? Niedźwiedź i Zając, tak połyskujące, wielki Ptak trzepocący świetlistymi skrzydłami i roziskrzony Lis z kwiatami na łapach? I nagle, jak człowiek, który stracił i odzyskał zmysły, dozorca parku zrozumiał. Znał przecież te postacie, kiedy był chłopcem, i znał też wiele innych. Ale zapomniał, zaparł się ich, unicestwił je, uznał za coś, co warte tylko drwin! Podniósł ręce do oczu, aby ukryć łzy. Mary Poppins schyliła się i wzięła do ręki bąka. - Czas już - powiedziała spokojnie. - Dzień się skończył. Jesteście potrzebni gdzie indziej. Kastorze, popraw wieniec. A ty, Polluksie, doprowadź kołnierz do porządku. Pamiętajcie, kim jesteście! - I kim ty jesteś, Mary? - przekomarzali się z nią chłopcy. - Z tym twoim: „Raz, dwa, i już was nie ma!” Jak gdybyśmy mogli zapomnieć! - I zgarnęli swoje worki z zielskiem. - Do przyszłego roku, Janeczko i Michasiu! - zawołali. - Zjawimy się tu znowu po Koński Szczaw! Zamachali gwałtownie połyskującymi rękami i po chwili, podobnie jak dzień, zniknęli bez śladu. - I po nową parę rękawiczek - powiedział Lis. - Po czekoladowe paluszki - zahuczała Niedźwiedzica. - Pietruszka! - To pojedyncze słowo wypowiedział Zając. I oni także zniknęli. Ku-ru-ru, ku-ru-ru, To dla ciebie, noś je tu! Wielki Ptak podleciał do Mary Poppins, wetknął piórko ze skrzydła w jej kapelusz, a potem stał się powietrzem i światłem. Mary Poppins wyprostowała jarzące się piórko i spojrzała na Oriona. - Nie marudź - powiedziała. Marudź, marudź, Maryś, Marudź ze mną mile, Marzę, by móc z tobą Pomarudzić chwilę! - zaśpiewał Orion fałszywie i spojrzał na nią ponuro. - Nie martw się, będę tam, gdzie moje miejsce, całkiem tam, jak mówił ten jegomość. Ale porzucić to wszystko... - Rozwarł ramiona, jakby chciał objąć cały park. - No cóż, prawo jest prawem. Tylko że niełatwo być mu posłusznym. Połknął ostatnie czereśnie, wypluł pestki na grządkę rumianku, ujął dłoń Mary i pocałował. - Żegnaj, żegnaj, dobra wróżko - rzucił burkliwie. A w chwilę później, jakby kto zdmuchnął świecę, już go nie było! - Do przyszłego roku! - wykrzyknęli Janeczka i Michaś w pustkę, jaką po sobie zostawił. I wtedy dozorca parku zerwał się na nogi. - Nie, teraz! - krzyknął. - Mogą mieć to wszystko teraz... Wszystko, czego zapragną, i jeszcze więcej! I jak szalony zaczął biegać od grządki do grządki, zrywając naręcza najrozmaitszych ziół i ciskając je w powietrze. - Bierzcie! Rozmaryn na pamiątkę, panie szanowny! I tyle paszy, ile wam trzeba dla waszego konia, chłopaki! Lisie Rękawiczki dla Lisa! Najsłodsze aromaty dla zwierząt i Ptaka! Jak szalony rzucał zioła w górę, do nieba. I ku zdumieniu Janeczki i Michasia ani jeden listek, ani jedna gałązka nie spadła z powrotem na ziemię - z wyjątkiem jakiegoś małego pędu, który Mary złapała w locie i zatknęła sobie za pasek. - Przebaczcie, przyjaciele, nie poznałem was! - wykrzykiwał dozorca parku w nicość. - I nie poznałem sam siebie. Zapomniałem to, o czym wiedziałem, kiedy byłem chłopakiem. Trzeba było dopiero ciemności, żebym zobaczył wszystko wyraźnie. Ale teraz wiem, kim jesteście, znam was wszystkich. I wiem, kim sam jestem, wielmożny panie Orionie! Z ogórkiem za uszami czy bez ogórka, z czapką czy bez czapki, jestem dozorcą parku! I ponownie rzucił się między zioła. Zrywał je, wykrzykiwał ich nazwy, podrzucał je w powietrze. - Dziurawiec! Nagietek! Kolendra! Bławatek! Mlecz! Majeranek! Ruta! - Doprawdy, Smith, mógłby pan uważać! O mało nie wybił mi pan oka. Pan Banks, który właśnie wszedł do Ogrodu Zielarskiego, usunął gałązkę Majeranku z ronda swego kapelusza. - Oczywiście, jest pan dozorcą parku! Kto ośmielił się twierdzić, że tak nie jest? Dozorca nie zwracał na niego uwagi. Jak szalony rozrzucał zioła i wrzeszczał: - Komosa Biała! Dzwonek Jednostronny! Szałwia! Wieczernik Damski! Bazylia! Liście i kwiaty fruwały wysoko w powietrze i ani jeden nie wrócił. Pan Banks przyglądał mu się zdumiony. - Co mu się stało? Dlaczego rozrzuca te zioła? Dozorca parku, który łamie przepisy! Biedak musiał stracić rozum. - Albo go odzyskał - powiedziała cicho Ptaszniczka. - Ach, tak! To tu pani jest! - Pan Banks obrócił się i uchylił kapelusza. - Zauważyłem pani nieobecność, kiedy przechodziłem koło świętego Pawła. Pani ptaki strasznie się awanturowały. Czy one nigdy nie przestają jeść? I nie było nikogo, kto by wziął ode mnie dwa pensy, więc teraz naturalnie głodują. Ale co wy tu wszyscy robicie? Wyciągnął ramiona do swych dzieci. - Piknik świętojański, domyślam się. Mogliście mi byli zostawić bułkę z kiełbasą. Podniósł porzucony kawałek pasztecika i łapczywie zaczął go jeść. - Czy i ty szukasz swojej prawdziwej miłości? - spytała Janeczka, przytulając się do jego ramienia. - Oczywiście, że nie. Wiem, gdzie ona jest. Tak się składa, że właśnie do niej idę. - A jakże pani się miewa, panno Mary Poppins? - zapytał spoglądając na wyprostowaną postać kołyszącą dzieci w wózku. - Wygląda dziś pani bardzo malowniczo z tą niezapominajką za paskiem, z kolczykami z czereśni i w odświetnym kapeluszu. Pióro musiało kosztować ładny grosz! - Uprzejmie panu dziękuję. - Skinęła głową i uśmiechnęła się, bardzo z siebie zadowolona. Komplementy były czymś, co jej się po prostu należało, i zawsze przyjmowała je ze spokojem. Przyglądał jej się uważnie, jakby czymś zaintrygowany. - Pani się w ogóle nie starzeje, Mary Poppins, prawda? Na czym polega tajemnica? Proszę mi powiedzieć - dopytywał się ciekawie. - Ach, to dlatego, że jadła nasiona Paproci! - Ptaszniczka spojrzała na niego chytrze. - Nasiona Paproci? Bzdura! Babskie gadanie. „Jedz nasiona paproci, a będziesz żył wiecznie” - mówiono, kiedy byłem chłopcem. I przychodziłem tu na poszukiwania, tutaj, do tego samego ogrodu. - Nie mogę sobie wyobrazić ciebie jako małego chłopca. - Janeczka zmierzyła swój wzrost przykładając głowę do guzika jego kamizelki. - Nie rozumiem dlaczego. - Pan Banks był trochę urażony. - Byłem bardzo miłym chłopcem, mniej więcej tego wzrostu, co ty teraz, i miałem ubranko z brązowego aksamitu, biały kołnierzyk, czarne pończochy i pantofle zapinane na guziczki. „Nasiona paproci, nasiona paproci, gdzie jesteście?” - powtarzałem. Ale oczywiście nigdy ich nie znalazłem. Nie jestem nawet pewien, czy w ogóle istnieją. - Ale, co gorsza, zgubiłem tu coś... pierwszą półkoronówkę, jaką miałem w życiu. Och, jakie sny śniłem o tej półkoronówce. Cały świat chciałem za nią kupić. Ale musiała wypaść przez dziurę w kieszeni. - To chyba ta sama, którą znalazł Orion. Wziął ją z sobą - powiedział Michaś. - Tuż przed twoim przyjściem. - O’Ryan? Jakiś przyjaciel Smitha, jak sądzę! Ci Irlandczycy zawsze mają szczęście. Pewno już zdążył wszystko wydać, szelma! Gdybym był tu, wcześniej, kazałbym mu ją zwrócić. Nie mogę sobie pozwolić nawet na gubienie pensów, a co dopiero półkoronówek. Mary Poppins przyglądała mu się z mądrą miną. - Wszystko, co gubimy, gdzieś tam jest - oświadczyła. Pan Banks wytrzeszczył na nią oczy. Przez chwilę wydawał się całkiem oszołomiony, a potem nagle twarz mu się rozjaśniła. Przechylił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. - Ależ naturalnie! Dlaczego o tym nie pomyślałem? Przecież ta moneta nie mogła wypaść ze wszechświata, prawda? Wszystko musi być w jakimś miejscu. Ale i tak – westchnął - przydałaby się. No cóż, nie warto płakać nad rozlanym mlekiem. Muszę iść. Już jestem spóźniony. Powietrze rozdarł jakby kurzy skrzek. - Zawsze jest pan spóźniony - zagdakał jakiś głos. - Spóźniony rano. Spóźniony wieczorem. Jak pan nie będzie uważał, spóźni się pan na własny pogrzeb! Pan Banks, zaskoczony, wytężył oczy i ujrzał w zmierzchu, na pół ukrytą przez krzak czarnego bzu, drobną starą kobietę ubraną w czarny płaszcz, pokryty - czy to możliwe? - trzypensowymi monetami. Obok niej majaczyły dwie duże, bezkształtne postacie, którymi mogły być, albo i nie były, jakieś młodsze panie. Tak, to prawda. Musiał to przyznać. Istotnie miał zwyczaj spóźniania się. Ale skąd ta stara jejmość o tym wie? I jakie ma prawo, jako osoba całkiem mu nie znana, wścibiać nos w jego sprawy? - Otóż - zaczął tonem usprawiedliwienia - musi pani wiedzieć, że jestem człowiekiem bardzo zajętym. Trzeba zarabiać na utrzymanie rodziny, często pracuje się dłużej w biurze... i trudno obudzić się rano... - Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Mówiłam to Ethelredowi Bezradnemu*. [Ethelred Bezradny, król angielski, żył w latach 978-1016.] Ale on oczywiście nie chciał mnie słuchać. - Ethelred Bezradny? - zdumiał się pan Banks. - Przecież on żył koło tysięcznego roku! - Biedaczka ma źle w głowie, pomyślał, muszę ją udobruchać. - A co pani powie o Alfredzie Wielkim”? [Alfred Wielki, król angielski, żył w latach 848-899.] - spytał. - To też pani znajomy? - Ach, on był jeszcze gorszy od Ethelreda. Raz obiecał popilnować mi ciastek. „Nie trzeba ich ruszać - powiedziałam. - Proszę tylko dokładać do ognia - i pilnować!” I co zrobił? Dołożył cały stos polan i zapomniał o wszystkim. Po prostu siedział obok, dumając o swoim królestwie, a moje piernikowe gwiazdki spaliły się na węgiel. Piernikowe gwiazdki! I co też ona jeszcze wymyśli? Doprawdy, powiedział do siebie pan Banks, Mary Poppins ma wyjątkowy dar zawierania niecodziennych znajomości. - Och, proszę się nie przejmować - rzekł uspokajająco. - Są przecież jeszcze prawdziwe gwiazdy, prawda? One się nigdy nie spalą ani nie ruszą ze swoich miejsc. Udał, że nie słyszy jej szyderczego śmiechu, i spojrzał na niebo. - O, jest pierwsza! Dzieci, wypowiedzcie jakieś życzenie. I jeszcze jedna! Pojawiają się gęsto i szybko. Mój Boże, jak jasno dziś świecą! - Głos miał łagodny z zachwytu. - O gwiazdeczko, coś błyszczała... - zanucił. - Zupełnie jakby miały tam jakiś piknik. Polarna! Syriusz! Bliźnięta! A gdzie jest... ach, tak, to on! Poznam go zawsze po pasie z trzema dużymi gwiazdami w jednym szeregu. Co to? - Pan Banks drgnął zdumiony. - Są tam cztery, jedna obok drugiej, albo zaczynam tracić wzrok. Janeczko! Michasiu! Widzicie? Tam jest czwarta gwiazda. Ich wzrok podążył w kierunku wskazanym przez jego palce. I rzeczywiście: było tam coś słabo widocznego, niewielkiego, co może nie zasługiwało na miano gwiazdy - ale przecież było czymś! Wpatrywali się w to coś przymrużonymi oczami, na pół lękając się uwierzyć, a przecież wierząc. - Zdaje się, że widzę - szepnęli chórem. Nie śmieli przyznać, że są pewni. Pan Banks podrzucił w górę kapelusz. Nie posiadał się z radości. - Nowa gwiazda! Niech cały świat bije mi brawo. A ja, Jerzy Banks, zamieszkały przy ulicy Czereśniowej pod Numerem Siedemnastym, pierwszy ją wypatrzyłem. Ale muszę się uspokoić, spokój jest najważniejszy... muszę być chłodny, opanowany, pogodny. Nie tylko jednak nie był opanowany, chłodny i pogodny, lecz przeciwnie, aż drżał z podniecenia. - Muszę iść natychmiast do admirała i poprosić, żeby mi pozwolił skorzystać z teleskopu. Muszę to sprawdzić. Zawiadomić astronoma królewskiego. Trafi pani do domu, Mary Poppins? To bardzo ważna sprawa, rozumie pani. Dobranoc, pani Smith! - ukłonił się Ptaszniczce. - I dobranoc pani... pani... - Bajkosia - powiedziała Bajkosia uśmiechając się szeroko. Pan Banks, który już odchodził, zatrzymał się i stanął jak wryty. Kiedyś słyszał już to nazwisko! Wpatrywał się w cudaczną postać, która stała przed nim, a potem, nie wiedząc czemu, przeniósł wzrok na Mary Poppins. Obie kobiety przyglądały mu się poważnie, w milczeniu i nieruchomo, jak postacie z ilustracji w książce. I nagle pana Banksa opanowało przemożne uczucie, że jest gdzie indziej. A także, że jest kimś innym i jednocześnie sobą. W aksamitnym ubranku, białym kołnierzyku i bucikach zapinanych na guziki stał na palcach nosem sięgając oszklonej lady, ponad którą wręczał komuś, kogo z trudem dostrzegał, cenną monetę trzypensową. Wszędzie dokoła unosił się zapach piernika przyprawionego imbirem. Bardzo stara kobieta pytała chytrze: „Co zrobisz ze złotym papierkiem?”, a jakiś głos, chyba jego własny, mówił: „Chowam go pod poduszką”. „Mądry chłopiec” - skrzeczała staruszka wymieniając ukłon z kimś, kto stał za nim, z kimś, kto nosił słomkowy kapelusz przybrany kwiatkami. - Jerzy, gdzie jesteś? - Inny, młodszy głos wypowiedział jego imię. - Jerzy! Jerzy! I czar prysnął. Pan Banks drgnął i znalazł się z powrotem w Ogrodzie Zielarskim, wśród dobrze znanych rzeczy i spraw. To głupstwo, powiedział sobie, to tylko chwila szaleństwa, moment oszołomienia. - Niemożliwe! - zaśmiał się nerwowo, czując na sobie wzrok Mary Poppins. - Wszystko jest możliwe - powiedziała sztywno. Podniósł brwi wysoko. Czy ona pozwala sobie na kpiny? - Nawet to, co niemożliwe? - spytał, odwzajemniając się kpiną. - Nawet i to - zapewniła. - Jerzy! - w głosie była teraz nutka paniki. - Tu jestem - odpowiedział. - Cały i zdrowy! - I pożegnał się z ową szaloną chwilą, owym transem czy snem, czymkolwiek to było. Ostatecznie, pomyślał, to Noc Świętojańska. Nietrudno ulec czarom. - Och, Jerzy - płakała pani Banks załamując ręce - dzieci są na pikniku, a ja nie mogę ich znaleźć! Boję się, że zabłądziły! Ruszył na spotkanie rozdygotanej postaci, która szła ku niemu przez trawnik. - Jak mogły zabłądzić? Przecież są z Mary Poppins! Jej można zaufać. Na pewno przyprowadzi je do domu. Bo ty pójdziesz ze mną, moja prawdziwa miłości. Mam wspaniałe nowiny! Zgadnij, jakie! Wydaje mi się, że odkryłem nową gwiazdę, i chcę popatrzeć na nią przez teleskop. Jeżeli to prawda, zostanę Naczelnym Oglądaczem Gwiazd, a ty będziesz Królową Maja. - Nie bądź niemądry, Jerzy - zaśmiała się pani Banks. - Te twoje gwiazdy! Zawsze sobie ze mnie pokpiwasz. - Ale wcale jej to nie przeszkadzało, że jest niemądry, i była rada, że ją nazywa swoją prawdziwą miłością. - Panie admirale! Panie admirale! Proszę na nas poczekać! Chcemy popatrzeć przez pana teleskop! Głos pana Banksa cichnącym echem wrócił do Ogrodu Zielarskiego, a w tej samej chwili chór znad stawu kończył swoją piosenkę: Dwóch jest chłopców śnieżnobiałych, Białych jak łabędzie. Jeden mały, drugi mały, I zawsze tak będzie! - I zawsze tak będzie - wyszeptała Ptaszniczka, spoglądając na niebo. - No, muszę już iść. Mam w piecu garnek z baraniną, a on będzie głodny, jak wróci do domu. Kiwnęła głową w kierunku dozorcy parku, który wciąż jeszcze podrzucał w powietrze przeróżne gałązki, wykrzykując ich nazwy: - Komosa Biała! Lubczyk Ogrodowy! Jemioła! Wszystko, czego wam trzeba, wielmożny panie, i wy, chłopcy! I żadna z tych gałązek nie spadała. - Chodźmy, Arturze - powiedziała pani Naopakowa. - Czas pójść do domu. - Jeżeli mamy dom - zrzędził pan Naopak, nadal bardzo przygnębiony. - Bywają przecież pożary i trzęsienia ziemi, moja droga! Wszystko mogło się zdarzyć. - Nic się nie zdarzyło, zobaczysz. Przyjdź we wtorek na herbatkę, Mary. Wszystko będzie dobrze do tego czasu. - Pani Naopakowa odeszła z mężem, torując mu drogę w ciemnościach. - Kochana pani Smith, niech pani na mnie poczeka! - zawołała Bajkosia swoim ptasim głosem. Trzypensowe monety na jej płaszczu mrugały jak gwiazdy, a miejsce na kołnierzu, którego dotknęła Niedźwiedzica, świeciło jak rozżarzony guzik. - Muszę się trochę przespać dla odświeżenia urody, bo inaczej co by powiedział mój Książę z Bajki... cha, cha? - I wyszczerzyła zęby do swoich dwóch tłustych córek. - Ania! Frania! Ruszcie no kulasami, a żywo! - rozkazała. - Wracajcie do domu i włóżcie trochę ziół pod poduszkę - może Cyklamen i Szczaw okażą się skuteczne, a wtedy wreszcie się was pozbędę. Przystojni mężowie i dziesięć tysięcy rocznie! No, jazda, wy kulawe żyrafy! Już was nie ma! Dygnęła przed Mary Poppins, która odpowiedziała łaskawym ukłonem. Potem odeszła, podskakując w swoich gumowych butach, między dwiema ciężko kroczącymi córkami. Ptaszniczka żeglowała obok nich po trawie, niczym statek z rozwiniętymi żaglami. Ogród Zielarski, tak niedawno pełen światła i ruchu, był teraz spokojnym, cichym kręgiem ciemności. - Janeczko, zabierz swojego bąka - powiedziała Mary Poppins. - Czas, żebyśmy też poszli do domu. - I wielobarwna blaszana planeta, tak przedtem harmonijnie bzycząca i wirująca, powędrowała do koszyka z naczyniami i spoczywała tam cicho i bez ruchu, gdy koszyk huśtał się w ręku Janeczki. Michaś rozejrzał się szukając swojej torby ze sznurka. I nagle sobie przypomniał. - Nie mam nic do niesienia, Mary - poskarżył się. - Nie mam co robić z rękami. - Nie załamuj ich - odpowiedziała energicznie. Odwróciła się do wózka i popchnęła go mocnym ruchem. - Naprzód marsz, bardzo proszę, najpierw jedna noga, potem druga. - A która noga najpierw, Mary? - Ta, która jest w przedzie, rzecz jasna! - Ale to czasem jest lewa, a czasem prawa. Przecież nie mogą obie być najpierw - zaprotestował chłopiec. - Michale Banks! - Rzuciła mu jedno ze swoich groźnych spojrzeń. - Jeżeli chcesz się koniecznie kłócić, zostań tu sobie i kłóć się sam z sobą. My idziemy do domu. Michaś istotnie chciał się z nią trochę posprzeczać i jeśli możliwe, wziąć nad nią górę. Ale wiedział, że Mary zawsze w końcu wygrywa. A w każdym razie nie miałoby sensu kłócić się z powietrzem, bo nie mogłoby odpowiadać. Postanowił nie załamywać rąk. Ale co z nimi zrobić, zastanawiał się. Byłoby łatwiej, pomyślał, gdyby trzymał coś w ręku. Wobec tego chwycił poręcz wózka i ku swemu zdziwieniu stał się chłopcem, który nie załamuje rąk. Janeczka zajęła miejsce po drugiej stronie Mary Poppins i teraz popychali wózek wszyscy troje. Dzieci poczuły się nagle szczęśliwe, że mają ją tak blisko w tej głębokiej, obcej ciemności. Bo nie był to już ich park, dobrze im znane za dnia ulubione miejsca zabaw. Nigdy przedtem nie byli o tak późnej porze poza domem, nigdy dotąd nie uświadomili sobie, że noc zmienia świat i z rzeczy znanych czyni rzeczy nieznane. Drzewa, które przy świetle dziennym były tylko drzewami - czymś, co chroni w swym cieniu przed słońcem i na czym można się huśtać, kiedy dozorca parku nie patrzy - teraz stały się niesamowitymi istotami, żyjącymi własnym życiem, pełnymi nigdy nie ujawnianych tajemnic, wstrzymującymi oddech, kiedy się obok nich przechodziło. Kamelie, Rododendrony, Bzy, które w dzień były kiściami bujnej zieleni, teraz zdawały się bezimiennymi stworami, przyczajonymi, gotowymi do skoku. Sama noc była jakby nową, nieznaną ziemią, jeszcze nie odkrytą; jedyne, co nie podlegało wątpliwości, to ta miarowo poruszająca się postać między nimi, żywe ludzkie ciało w perkalowej sukience, z bardzo już znoszoną torebką i parasolką o rączce w kształcie papuziej główki, zawieszoną na ramieniu. Czuły ją raczej, niż widziały, bo nie śmiały podnieść oczu. W tej gęstej ciemności nie mogły być nawet pewne cudownego blasku, jaki przedtem widziały. I czy go istotnie widziały? A może tylko o nim śniły? Po prawej stronie poruszył się jakiś krzak. Mruczał coś i mamrotał do siebie. Czy chce się na nich rzucić? Przytuliły się do perkalowej sukienki. - Musi gdzieś tu być - mówił krzak. - Zdjąłem ją, pamiętam, żeby znaleźć list. Dzieci przemogły się, podniosły głowy i niespokojnie zaczęły się wpatrywać w ciemność. Tak, są teraz w Ogrodzie Różanym. A krzak, posuwając się naprzód i jakby zbierając do skoku, w magiczny sposób przemienił się nagle w człowieka. Odziany w uroczysty strój, w cylindrze, czarnym żakiecie i spodniach w paski, mężczyzna ów czołgał się na czworakach, najwidoczniej czegoś szukając. - Zgubiłem sportową czapeczkę - zakomunikował im. - Tuż koło fontanny albo pod krzakami róż. Czy nikt z was jej nie widział? - Jest w Ogrodzie Zielarskim - powiedziała Mary Poppins. Pan Premier przysiadł na piętach. - W Ogrodzie Zielarskim? Ależ to jest na drugim końcu parku. Jak ona się tam dostała? Sportowe czapeczki nie potrafią fruwać. Chociaż kto wie... - Rozejrzał się niespokojnie. - W taką noc może i potrafią. Wiecie, moi drodzy, w Noc Świętojańską dzieją się niezwykłe rzeczy. Dźwignął się z wolna na nogi. - No tak, mam akurat dość czasu - tu spojrzał na zegarek - żeby pójść po nią i zdążyć do pałacu. - Uchylił kapelusza przed Mary Poppins, ruszył potykając się w ciemności i wpadł na kępę krzaków posuwających się chyłkiem w jego kierunku. - Nie, doprawdy! - wykrzyknął premier, uskakując pośpiesznie na bok. - Nie powinniście się tak skradać nie wiadomo dokąd, jakbyście tropili tygrysa czy coś w tym rodzaju. Przestraszyłem się. - Pssst! - zasyczał krzak. - Gdzie jest dozorca parku? - Drogi panie, skąd mam to wiedzieć? Nie noszę dozorców parku w kieszeni. Nic dziś nie jest na właściwym miejscu. On może być gdziekolwiek. A po co jest panu potrzebny? Kępa krzaków przybliżyła się nieco i stała się burmistrzem i dwoma radnymi. Ich długie szaty były podkasane i umocowane na biodrach, a gołe nogi bielały w ciemności. - Otóż to. Jest mi niepotrzebny. Chcemy się bezpiecznie wydostać z parku, żeby nie zauważył tego, co tu mamy. - Burmistrz odrzucił połę płaszcza i wyciągnął duży słoik po dżemie. - Cierniki! Jak was złapie, dostaniecie za swoje! Burmistrz, który łamie własne przepisy! Proszę spytać tę panią. - Premier ruchem głowy wskazał Mary Poppins. - Powiedziała mi, gdzie szukać mojej czapeczki. Muszę już iść po nią. Dobranoc! Burmistrz odwrócił się. - Ach, to pani, panno Poppins. Świetnie się składa! Rozejrzał się czujnie i na palcach przeszedł przez trawnik. - Ciekaw jestem - wyszeptał jej prosto do ucha - czy przypadkiem nie spotkała pani... - Dozorcy parku? - zapytała Mary Poppins. - Psst! Nie tak głośno. Mógłby panią usłyszeć. - Nie usłyszy. - Zaszczyciła go spojrzeniem sfinksa. - Jest daleko stąd, na drugim końcu parku. To prawda, że nazwał ją „krzakiem agrestu”, ale mimo to nie zamierzała wyjawić, że dozorca parku postanowił, choćby tylko na tę noc, zlekceważyć przepisy. - Doskonale! - Pan burmistrz skinieniem przywołał do siebie radnych. - Możemy wymknąć się ulicą Czereśniową i przy okazji... - tu mrugnął do nich porozumiewawczo - zerwać kilka czereśni! - Chyba że się okaże, że wszystkie zostały zerwane - zawiadomiła ich Mary Poppins. - Jak to wszystkie? - Trzej panowie byli zgorszeni. - Co za wandalizm. Musimy pomówić o tym z królem. Do czego to dochodzi? - Słychać było ich pełne oburzenia szepty, gdy umykali ze słoikiem po dżemie. Wózek dziecinny skrzypiał. Wysokie, widmowe sylwetki wyrastały nagle przed nimi i gdy podchodzili bliżej, zmieniały się w huśtawki. Gruby czarny cień minął ich kichając, a po chwili okazał się Helenką owiniętą w płaszcz policjanta, który odprowadzał ją do domu. Inny cień wyszedł spośród drzew i po chwili okazał się solidną bryłą złożoną z panny Skowronek i profesora, a także dwóch piesków, które się do nich tuliły, jak gdyby pragnąc, żeby ich nikt nie widział. - Dobranoc! - zaćwierkała panna Skowronek, spostrzegłszy małą gromadkę. - I jaka to dobra noc! - wskazała dłonią na niebo. - Panie profesorze, czy widział pan kiedy takie wspaniałe ognie? Profesor zadarł głowę. - Ach, Boże, zdaje się, że ktoś puszcza fajerwerki. Czy dziś Piąty Listopada?* [Piąty Listopada - piątego listopada 1605 roku wykryty został spisek sprzysiężenia katolickiego przeciwko królowi Jakubowi I. Rocznicę tego wydarzenia obchodzi się w Anglii paląc kukły spiskowców i puszczając fajerwerki.] - Dobranoc! - wykrzyknęli cienkimi głosikami Michaś i Janeczka i po raz pierwszy spojrzeli w górę. Dotąd poświęcali tyle uwagi otaczającym ich cieniom i zmianom, jakich noc dokonuje na ziemi, że zupełnie zapomnieli o niebie. Lecz łuna nad ich głowami, blask gwiazd, tak jasnych i bliskich - zabawa trwała tam pewnie w najlepsze! - to wszystko też było dziełem nocy... To prawda, noc stworzyła owe przerażające kształty, ale potem, jakby chcąc wszystko naprawić, zmieniła je w dobrze znane postacie. I co, jeśli nie noc, przybliżało ich, z każdym obrotem kół wózka, z każdym wysunięciem nogi - lewej lub prawej - do miejsca, z którego wyruszyli? Przed nimi, tuż za linią czereśni, zaczęły się pojawiać światła - nie tak rozjarzone jak w górze, ale mimo wszystko dość jasne. Zdawało się, że każdy dom na ulicy Czereśniowej, tak ciasno wtłoczony między inne, przejął światło od swego sąsiada. Konstelacje znajdowały się zarówno w górze, jak w dole, ziemia i niebo były najbliższymi sąsiadami. - Dość tych snów na jawie, panie profesorze. Musimy zjeść kolację. Psy także. - Panna Skowronek energicznie schwyciła ramię swego przyjaciela, który w najwyższym skupieniu wpatrywał się w ciemność. - Droga panno Czyżyk, ja wcale nie śnię na jawie. Patrzę na gwiazdę, która spadła. Widzi pani? Tam, na kapeluszu tej pani. - Ściągnął z głowy gazetę i ukłonił się Mary Poppins. Panna Skowronek podniosła do oczu swoje lorgnon*. [Lorgnon - rodzaj binokli osadzonych na długiej rączce.] - Nonsens, profesorze. Spadające gwiazdy po prostu spalają się w powietrzu. Nigdy nie docierają do ziemi. To zwykłe piórko gołębia, pokryte jakąś świecącą farbą albo czymś w tym rodzaju. Magicy używają takich rzeczy do swoich sztuczek. I pociągnęła go za sobą przez bramę. - Czy to pan, profesorze? - zawołał pan Banks galopując ulicą Czereśniową. Tuż za nim biegła jego małżonka. Profesor miał bardzo niepewną minę. - To chyba ja. Tak powiadają ludzie. Sam nigdy nie jestem pewien. - Mam wspaniałą wiadomość. Odkryłem nową gwiazdę! - Czy chodzi o gwiazdę na tym kapeluszu? Już ją widziałem. - Nie, nie, kochany panie. Na pasie. Dotąd były tam trzy, jakby trójka złotych monet w jednym szeregu. Ale dziś wieczorem wyraźnie zobaczyłem czwartą. - Panna Kuropatwa mówi, że to tylko świecąca farba. - Farba? Nonsens! Człowieku, skądby się wzięła farba na niebie? Jest tam, wielkości naturalnej... i całkiem masywna. Sprawdziłem, admirał Bum również. Obejrzeliśmy ją przez jego teleskop. A któż to jest, ta panna Kuropatwa? - Skowronek - powiedziała panna Lucynda Skowronek. - Niechże pan to wreszcie zapamięta, profesorze! - Nie, nie, to nie żaden skowronek, żaden ptak. Pan Banks mówi, że to gwiazda. Widział ją przez teleskop, a teleskopy nie kłamią. - Jasne, że nie kłamią. Ujawniają fakty. Wobec tego pędzimy do planetarium. Tę nowinę trzeba rozgłosić. - Ależ, Jerzy, co z dziećmi? - wtrąciła pani Banks. - Nie martw się. Nic im się nie stanie, możesz mi wierzyć. Włóż kapelusz, a ja zmienię krawat. - Pan Banks aż dyszał z przejęcia. - Może nazwą ją moim nazwiskiem? Wyobraź sobie! Nareszcie sława! Ciało niebieskie nazwane Banks! I uszczęśliwiony astronom popędził w stronę domu, ciągnąc panią Banks za rękę. - Dlaczego Banks? Zawsze uważałem, że on się nazywa Cooper. I mógłbym przysiąc, że to kapelusz, a nie pasek. Ale moja pamięć nie jest już taka, jaka była... jeżeli w rzeczy samej była kiedykolwiek taka, jaka była. Zbity z tropu i zakłopotany, ale wciąż nie tracący nadziei, profesor rozglądał się w poszukiwaniu gwiazdy, która spadła. Jednakże panna Skowronek miała już dość tych nonsensów. Ujęła swego przyjaciela mocno za ramię i szybkim krokiem poprowadziła go na kolację. Ale profesor niepotrzebnie się martwił. Jego pamięć była taka, jak kiedyś. Gwiazda, która spadła, właśnie teraz zmierzała w kierunku bramy przy ulicy Czereśniowej. Pióro jaśniało wśród stokrotek, jego blask odbijał się w dwóch parach czereśni wiszących pod rondem kapelusza. Michaś i Janeczka spojrzeli na nie, a potem przenieśli wzrok z piórka na niebo. Na pół oślepieni przez jaskrawy blask, szukali i w końcu znaleźli to, czego szukali, O, tam! Niepotrzebny im był teleskop. Wśród ornamentyki niebieskiej pas Oriona jaśniał na swoim niewidocznym właścicielu - trzy duże gwiazdy ukosem obok siebie, a przy nich małe, skromne, ale jarzące się jak robaczek świętojański, czwarte świecidełko! Nie było ani pióra, ani dodatkowej gwiazdy, kiedy wyruszali z domu. Tak, ich przygoda jest najzupełniej prawdziwa. Wreszcie mogli w to uwierzyć. A gdy napotkali wzrok Mary Poppins, wiedzieli, że ona wie to, co wiedzą oni. Wszystko dziś było naprawdę możliwe - światło z nieba na kapeluszu ziemskim, światło z ziemi na pasie niebieskim. Krocząc u jej boku wyciągali szyje i wpatrywali się w pożogę na niebie. Jak też przebiega zabawa, zastanawiali się. Czy ktoś tam paraduje dumnie w swym świeżo zdobytym blasku? A ktoś inny pyszni się może eleganckimi rękawiczkami? I czy są tacy, którzy pokazują znaleziony skarb? A wreszcie, czy jest tam w górze ktoś, kto z charakterystycznym podrzutem głowy przypomni im, że nie to ładne, co ładne, tylko to, co się komu podoba? Nie! Jest tylko jedna taka istota i ona właśnie idzie teraz między nimi. Gdzieś za nimi Słowik pana Gałązki raz jeszcze zaintonował swoją pieśń. Przed nimi widniała brama. A gdy wózek skrzypiąc zbliżył się do niej, dojrzeli za czereśniami rząd oświetlonych okien. Z drzwi wejściowych Numeru Siedemnastego, które ich zdenerwowani rodzice zapomnieli zamknąć, padała na ogrodową ścieżkę, jakby im na powitanie, długa smuga światła. - Mary - powiedziała Janeczka, kiedy znaleźli się na tym ostatnim odcinku swojej wędrówki - co zrobisz ze swoimi kolczykami? - Zjem je - odpowiedziała bez namysłu Mary Poppins. - Razem z filiżanką mocnej herbaty i grzanką z masłem. Ostatecznie do czego są przeznaczone czereśnie? - A co z moją torbą ze sznurka? - Michaś uwiesił się jej rękawa. - Bądź tak uprzejmy i nie huśtaj się na moim ramieniu. Nie jestem furtką, Michasiu! - Ale gdzie ona jest? Powiedz mi! - prosił. Czy może właśnie w tej chwili, zastanawiał się Michaś, Pegaz chrupie z niej Koński Szczaw? W swój charakterystyczny sposób Mary Poppins wzruszyła ramionami. - E tam, torby ze sznurka! Możesz kupić dwie za pensa. Gubi się jedną i zaraz ma się drugą. - A może ona wcale się nie zgubiła? - Zerknął na nią z ukosa. - I tak samo ty się nie zgubisz, Mary, kiedy stąd uciekniesz. Wyprostowała się, wyraźnie urażona. - Michale Banks, będę ci wdzięczna za przestrzeganie dobrych manier. Nie mam zwyczaju uciekania skądkolwiek. - O, tak, Mary, masz taki zwyczaj - oznajmiła Janeczka. - Dziś jesteś, jutro cię nie ma, bez słowa, nikogo nie uprzedzając. - Ale i tak jest gdzieś - powiedział Michaś. - Tak samo jak moja torba ze sznurka. Tylko gdzie? Gdzie, Mary? - Przecież każde miejsce jakoś się nazywa. - Skąd mamy wiedzieć, gdzie cię szukać? Wstrzymali oddech, czekając na odpowiedź. Patrzyła na nich przez dłuższą chwilę i odpowiedź migotała w jej niebieskich oczach. Widzieli, jak tańczy na języku, pragnąc wydostać się na zewnątrz. I nagle zniknęła bez śladu. Jakakolwiek była to tajemnica, Mary Poppins nie zamierzała jej wyjawić. - Ach! - powiedziała i uśmiechnęła się. - Ach! Ach! Ach! Ach! - powtórzył ze swej gałęzi Słowik. I w górze, ze wszystkich stron nieba, rozległo się echem to samo „Ach!” Cały świat rozbrzmiewał tą zagadką. Ale nikt i nic nie zdołało udzielić odpowiedzi. Mogli się byli domyślić! Ona im nigdy nie powie. Jeśli nie wyjaśniła tego dotąd, czemu miałaby to zrobić teraz? Zamiast odpowiedzi spojrzała na nich wyniośle. - Wiem, gdzie będziecie za minutę. Raz-dwa do łóżka, już was nie ma! Roześmieli się. Te znane słowa dawały poczucie bezpieczeństwa i ciepła. I nawet jeśli nie odpowiedziała im na ich pytanie, to przecież była w tym jakaś odpowiedź. Ziemia i niebo, jak sąsiedzi gawędzący przy płocie, wymieniły to samo słowo. Nic nie jest daleko. Wszystko jest blisko. A łóżko, uświadomili sobie teraz, było właśnie tym miejscem, w którym chcieli być - najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Nagle Michaś dokonał odkrycia. - No tak, przecież łóżko jest gdzieś! - wykrzyknął zdumiony własną mądrością. Zwykłe, najzwyklejsze łóżko jest Gdzieś. Nigdy jakoś o tym nie pomyślał! Każda rzecz musi gdzieś być. - I ty gdzieś będziesz, Mary, z twoją dywanikową torbą i parasolką o rączce w kształcie papuziej główki, z twoim pogardliwym prychaniem i ważną miną! Rzucił jej szelmowskie spojrzenie, jakby prowokując ją, by zaprzeczyła. - Taka dobrze wychowana, taka godna szacunku - dodała Janeczka, żeby ją podrażnić. - Bezczelni! Zamierzyła się na nich torebką, ale chybiła. Bo już popędzili do miejsca, które na nich czekało. Gdziekolwiek będzie, nie stracą jej. To była wystarczająca odpowiedź. I zostawiwszy park za sobą, przecięli ze śmiechem ulicę Czereśniową, przez furtkę wbiegli na ścieżkę i wpadli do oświetlonego domu...