12706

Szczegóły
Tytuł 12706
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12706 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12706 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12706 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

James Herriot To nie powinno się zdarzyć (It Shouldn‘t Happen to a Vet) Przełożyli Irena Doleżal-Nowicka, Zbigniew A. Królicki Donaldowi i Brianowi Sinclairom – moim wiernym przyjaciołom Rozdział pierwszy Widziałem, że Handshaw ani na jotę mi nie wierzy. Spojrzał na swoją krowę, a usta zacisnęły mu się w wąską linię. – Złamana miednica? Pan doktor chce we mnie wmówić, że ona nigdy nie stanie na nogi? Niech pan spojrzy, doktorze, jak znakomicie przeżuwa! Powiem panu jedno, młody człowieku, mój tatuś, gdyby jeszcze żył, tak łatwo by z niej nie zrezygnował. Od roku pracowałem jako weterynarz i nauczyłem się paru rzeczy, a przede wszystkim tego, że farmerzy niełatwo dają się przekonać – zwłaszcza mieszkańcy Yorkshire z okolic Dale. I to napomknięcie o ojcu. Handshaw liczył jakieś pięćdziesiąt parę lat i było coś wzruszającego w jego wierze w umiejętności i zdrowy rozsądek zmarłego. Ale ja doskonale potrafiłem sobie poradzić i bez tego. Był to czynnik dodatkowo irytujący w przypadku, który – jak to przeczuwałem – i tak krył w sobie sporo niespodzianek. Mało jest bowiem zjawisk bardziej niepokojących weterynarza niż krowa, która nie chce wstać. Laikowi może się wydać dziwne, że zwierzę wyleczone ze swojej zasadniczej choroby nie chce podnieść się z ziemi, a jednak to się zdarza. A trzeba przy tym pamiętać, że mleczna krowa, która nie wstaje, nie ma przed sobą żadnych perspektyw. Cała sprawa zaczęła się od tego, że mój szef, Siegfried Farnon, prowadzący praktykę w małym targowym miasteczku Darrowby w górach Dale, wysłał mnie do przypadku gorączki mlecznej. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem krowę Handshawa, leżała bez ruchu na jednym boku i musiałem uważnie się jej przyjrzeć, żeby nabrać pewności, że nie jest martwa. Miałem jednak ze sobą niezbędny w takich wypadkach wapń, byłem też bardzo pewny siebie, ponieważ dyplom zrobiłem akurat w czasie, kiedy weterynaria znalazła lekarstwo na tę dotychczas źle rokującą chorobę. Przełom w leczeniu nastąpił wiele lat wcześniej, kiedy zaczęto stosować nadmuchiwanie wymienia, i nawet ja woziłem jeszcze ze sobą mały zestaw do nadmuchiwania strzyków (farmerzy używali zamiast tego pompek rowerowych), ale wraz z pojawieniem się kuracji wapniowej z łatwością można było chodzić w glorii, ratując w ciągu paru minut zwierzę od pewnej śmierci. Kiedy wstrzyknąłem dwie buteleczki – jedną dożylnie, drugą podskórnie – i Handshaw pomógł mi ułożyć krowę w innej pozycji, polepszenie było wyraźnie widoczne: moja pacjentka rozejrzała się wokoło, potrząsając głową, jakby chciała sobie przypomnieć, gdzie się znajdowała w ciągu minionych paru godzin. Byłem pewien, że gdybym miał trochę czasu, by tu zostać, zobaczyłbym, jak wstaje na nogi. Ale czekały mnie inne wizyty. – Niech pan do mnie zadzwoni, gdyby nie wstała do obiadu – powiedziałem, ale była to czysta formalność. Byłem całkiem pewien, że nigdy więcej jej nie zobaczę. Kiedy farmer zatelefonował w południe, że krowa nadal leży, zaskoczyło mnie to. W niektórych przypadkach należało dać zwiększoną dawkę, żeby wszystko było dobrze. Pojechałem więc i zrobiłem jeszcze jeden zastrzyk. Nie martwiłem się specjalnie, kiedy otrzymałem wiadomość, że i następnego dnia nie wstała, ale Handshaw, zgarbiony, z rękami głęboko w kieszeniach, stał nad krową i był poważnie rozczarowany brakiem powodzenia mojej kuracji. – Najwyższy czas, żeby ta klępa wstała. Nic dobrego z tego leżenia nie wyjdzie. Na pewno może pan coś na to poradzić. Wlałem jej trochę zimnej wody do ucha. Mój tatuś zawsze tak robił, kiedy chciał podnieść krowę, a to był mądry, doświadczony człowiek, ten mój tatuś. – Nie wątpię, że był bardzo mądry – powiedziałem sucho. – Ale z pewnością bardziej pomoże jej jeszcze jeden zastrzyk. Farmer z ponurą miną przyglądał się, kiedy wstrzykiwałem jeszcze jedną butelkę wapnia pod skórę. Zabieg ten stracił dla niego całą magiczną moc. Kiedy pakowałem swoje narzędzia, starałem się, jak mogłem, okazywać zadowolenie. – Nie ma się czym martwić. Wiele krów leży dzień, dwa. Rano najprawdopodobniej przekona się pan, że już chodzi. Telefon zadzwonił tuż przed śniadaniem i żołądek mi się skurczył, kiedy usłyszałem głos Handshawa. – Nie widać żadnego polepszenia. Leży, głowę ma podniesioną, ale wcale nie ma ochoty wstać. Co pan teraz zrobi, panie doktorze? „Rzeczywiście, co mam zrobić?” – rozmyślałem, jadąc do niego na farmę. Krowa leżała już czterdzieści osiem godzin – i wcale mi się to nie podobało. Farmer natychmiast przystąpił do ataku. – Mój tatuś zawsze powiadał, że krowa, która tak leży i nie chce wstać, ma robaki w ogonie. Powiadał, że wystarczy obciąć jej koniec ogona, a zaraz się poderwie. Na to dictum mój nastrój się pogorszył. Już i przedtem miałem sporo kłopotów z tym przesądem. Fatalnym zbiegiem okoliczności ludzie, którzy stosowali ten barbarzyński zabieg, często mogli się pochwalić dobrym rezultatem, gdyż po obcięciu ogona ból kikuta dotykającego ziemi mógł zmusić chorą krowę do wstania. – Nie ma takiej choroby, jak robaki w ogonie, panie Handshaw – powiedziałem. – I nie uważa pan, że to wielkie okrucieństwo obcinać krowie ogon? Słyszałem, że Towarzystwo do Walki z Okrucieństwem Wobec Zwierząt w zeszłym tygodniu wytoczyło proces pewnemu człowiekowi właśnie z powodu takiego zabiegu. Farmer zmrużył oczy. Z pewnością myślał, że bujam. – Jeśli pan nie chce tego zrobić, doktorze, to jaką kurację zamierza pan zastosować? Musimy jakoś podnieść ją z ziemi. Wciągnąłem głęboko powietrze. – Jestem pewien, że gorączka poporodowa minęła, ponieważ krowa normalnie je i wygląda całkiem dobrze. Zapewne unieruchomił ją późniejszy atak paraliżu. Nie ma sensu podawać więcej wapnia, spróbuję zastrzyku pobudzającego. Napełniłem strzykawkę pewien, że poniosę klęskę. Nie miałem cienia zaufania do zastrzyku pobudzającego, ale nic więcej nie mogłem zrobić. Zacząłem więc dezynfekować skórę na boku. Kiedy już miałem odejść, Handshaw zawołał za mną: – Hej, panie doktorze, przypomniałem sobie coś, o czym mi mówił tatuś. Trzeba krzyknąć krowie w ucho. Wiele postawił na nogi w ten sposób. Nie mam specjalnie mocnego głosu, ale może pan by spróbował? Za późno już było na ratowanie własnej godności. Podszedłem do zwierzęcia i schwyciłem je za ucho. Nabierając w płuca tyle powietrza, ile się dało, pochyliłem się i krzyknąłem z całych sił w owłosiony otwór. Krowa przez chwilę przestała ruszać szczękami i spojrzała na mnie pytająco, potem przymknęła oczy i wróciła do swego przeżuwania. – Poczekajmy jeszcze jeden dzień – powiedziałem znużony. – A jeśli i jutro nie wstanie, trzeba będzie ją dźwignąć. Czy może pan poprosić kilku sąsiadów, żeby nam pomogli? Jeżdżąc do innych przypadków tego dnia, stale czułem wewnętrzne napięcie. Cholerna sprawa! Cóż, u diabła, nie pozwala tej krowie wstać? Czy mógłbym coś jeszcze zrobić? Był rok 1938 i moje możliwości były ograniczone. W trzydzieści lat później też się zdarza, że krowy chorujące na gorączkę poporodową nie mogą wstać, ale weterynarze mają o wiele bogatszy arsenał lekarstw, jeśli wapń nie pomaga. Choćby znakomity dźwig Bagshawa, który chwytem za miednicę łagodnie podnosi zwierzę, zastrzyki z fosforu, czy nawet elektryczny pręt, który przyłożony do zadu powoduje gwałtowny wstrząs i sprawia, że rozłożona wygodnie krowa zrywa się na nogi, rycząc obrażona. Jak się tego spodziewałem, następny dzień nie przyniósł zmiany i kiedy wysiadałem z samochodu na podwórzu Handshawa, otoczyła mnie grupka jego sąsiadów. Byli w znakomitych humorach, uśmiechnięci, zadowoleni z siebie, skorzy do udzielania rad, jak to farmerzy, gdy chodzi o cudze zwierzęta. Wiele było śmiechu i żartów, kiedy podsuwaliśmy worki pod krowę, wiele dziwacznych propozycji, których starałem się nie słuchać. Kiedy wreszcie wspólnym wysiłkiem dźwignęliśmy ją, rezultat był zgodny z moim przewidywaniem: krowa najspokojniej w świecie wisiała z bezwładnymi nogami, a jej właściciel oparty o ścianę przyglądał się nam z coraz bardziej ponurą miną. Znowu mnóstwo sapania i chrząkania, żeby opuścić na ziemię bezwładne ciało, po czym wszyscy spojrzeli na mnie, ciekawi, co teraz polecę im zrobić. Rozpaczliwie szukałem w myśli jakiegoś wyjścia, kiedy znowu odezwał się Handshaw: – Mój tatuś powiadał, że obcy pies zawsze poderwie krowę na nogi. Rozległ się pomruk aprobaty zebranych farmerów i natychmiastowe propozycje przyprowadzenia psów. Starałem się wtrącić, że jeden wystarczy, ale mój autorytet przestał się liczyć, a poza tym każdy chciał się popisać uzdolnieniami swego psa. Wszyscy wyszli nagle podnieceni i nawet Smedley, miejscowy właściciel sklepiku, popedałował szybko, żeby sprowadzić swego airedaleteriera. Nie upłynęło kilka minut, a w oborze rozległo się szczekanie i warczenie przeróżnych kundli, ale krowa wszystko to zignorowała i najwyżej ostrzegawczo nastawiała rogi w stronę najbardziej agresywnych napastników. Wybuch nastąpił, kiedy z pastwiska wrócił pies Handshawa, który skończył zaganiać owce. Był to chudy, wytrzymały, niewielki mieszaniec o niezwykle szybkim refleksie i wybuchowym temperamencie. Najeżony, na sztywnych nogach wszedł do obory, zdumiony obejrzał sforę obcych psów na swoim terytorium i z milczącą wściekłością przystąpił do akcji. W przeciągu paru minut rozpętała się taka psia bójka, jakiej w życiu nie widziałem. Stanąłem więc na uboczu i patrzyłem na tę scenę, świadom, że jestem tu zupełnie zbyteczny. Nad wściekłym warczeniem i skowytem górowały krzyki farmerów. Któryś z najodważniejszych rzucił się w kotłowaninę i po chwili wyszedł z małym psiakiem wczepionym w gumowy but. Reynolds z Clover Hill ściskał ogon krowy pomiędzy dwoma krótkimi kijami i krzyczał: „A kysz, a kysz!”, a kiedy przyglądałem się temu bezsilnie, jakiś nieznajomy pociągnął mnie za rękaw i szepnął: – Czy nie próbował jej pan doktor dawać co dwie godziny łyżeczki płynu Jeyesa w kwarcie starego piwa? Wprost czułem, jak zalewają mnie wszystkie siły czarnej magii, a moje skromne zasoby wiedzy weterynaryjnej nie mają żadnych szans, by się temu przeciwstawić. Nie wiem, jakim cudem w tym okropnym hałasie – może dlatego, że pochyliłem się właśnie w kierunku Reynoldsa, próbując go przekonać, żeby dał spokój ściskaniu ogona – usłyszałem suchy trzask. Właśnie w tym momencie krowa zmieniała pozycję, a ja nie miałem wątpliwości: suchy trzask dobiegł od miednicy. Minęło nieco czasu, nim udało mi się zwrócić na siebie uwagę, gdyż chyba wszyscy zapomnieli o mojej obecności; wreszcie jednak psy zostały rozdzielone, każdego przywiązano oddzielnie, a farmerzy przestali krzyczeć. Reynolds został odciągnięty od ogona i wreszcie ja mogłem zabrać głos. Zwróciłem się do Handshawa: – Poproszę o kubeł gorącej wody, mydło i ręcznik. Wyszedł, mrucząc pod nosem, jakby niewiele się spodziewał po tej nowej próbie. Moje akcje spadły bardzo nisko. Zdjąłem wiatrówkę, namydliłem ramię i wsunąłem rękę w odbytnicę krowy tak daleko, aż natrafiłem na twardą kość łonową. Trzymając ją przez ściankę prostnicy, spojrzałem na swoje audytorium. – Może dwóch z was chwyci ją za kości biodrowe i poruszy nimi ostrożnie z boku na bok. Tak, znowu usłyszałem ten trzask, nie było żadnych wątpliwości. Słyszałem to i wyczuwałem – obluzowanie i słaby trzask, jakby tarcie. Wstałem i umyłem ręce. – Teraz już wiem, dlaczego pańska krowa nie może wstać: ma złamaną miednicę. Zapewne stało się to tej pierwszej nocy, kiedy rzucała się z powodu gorączki. Sądzę, że nerwy są również uszkodzone. Sprawa chyba jest beznadziejna. – Chociaż byłem wyrazicielem złej nowiny, czułem ulgę, że nareszcie mam do czynienia z czymś realnym. Handshaw spojrzał na mnie. – Sprawa beznadziejna? Jak to? – Przykro mi – powtórzyłem – ale tak jest. Jedyną rzeczą, jaką pan może zrobić, to zawieźć ją do rzeźnika. Nie ma władzy w tylnych nogach. Nigdy już nie wstanie. Wtedy to Handshaw stracił panowanie nad sobą i zaczął bardzo długą przemowę. Nie był właściwie agresywny i o nic mnie nie oskarżał, ale bez ogródek wyliczał moje niepowodzenia i znowu wyraził żal, że nie ma tu jego tatusia, który by na wszystko od razu znalazł radę. Pozostali farmerzy, stojąc szerokim kręgiem, chłonęli każde jego słowo. Kiedy tyrada wreszcie się skończyła, opuściłem farmę. Nie mogłem nic więcej zrobić; Handshaw wkrótce przekona się, że się mylił. Czas dowiedzie mojej racji. Ledwie się obudziłem następnego ranka, od razu pomyślałem o krowie Handshawa. Nie było to miłe zdarzenie, ale wreszcie uspokoiłem się przekonany, że nie ma już żadnych wątpliwości. Znałem przyczynę choroby, wiedziałem też, że nie ma żadnej nadziei. Nie było więc po co dalej zaprzątać sobie tym głowy. Zdumiałem się, słysząc znowu głos Handshawa w słuchawce. Sądziłem, że miną dwa, trzy dni, nim zrozumie swoją pomyłkę. – Czy doktor Herriot? Dzień dobry panu. Właśnie dzwonię do pana, żeby powiedzieć, że moja krowa wstała i czuje się bardzo dobrze. Chwyciłem kurczowo słuchawkę obiema rękami. – Co takiego? Co pan mówi? – Powiedziałem, że moja krowa wstała. Kiedy dziś rano zajrzałem do obory, chodziła zdrowiuteńka jak ryba. Można by pomyśleć, że nigdy nie chorowała. – Przez chwilę milczał, a potem odezwał się z namaszczeniem jak karcący nauczyciel. – A pan doktor tak stał nad nią, patrzył na mnie i mówił, że nigdy nie wstanie. – Ale przecież... – Ciekaw pan jest, jak to zrobiłem? No cóż, przypomniałem sobie jeszcze jeden stary sposób mego tatusia. Poszedłem do rzeźnika, kupiłem świeżą skórę owczą i położyłem jej na plecach. W mig ją to postawiło na nogi... Powinien pan wpaść do mnie i sam zobaczyć. Mój tatuś był wspaniałym człowiekiem. Zupełnie oszołomiony poszedłem do jadalni. Musiałem się poradzić mego szefa. Siegfried o trzeciej nad ranem wezwany został do cielenia i wyglądał teraz o wiele starzej niż na swoje trzydzieści parę lat. Wysłuchał mnie w milczeniu, kończąc śniadanie, potem odsunął talerz i nalał sobie jeszcze jedną filiżankę kawy. – Miałeś pecha, James. Skóra owcza, powiadasz? Śmieszna rzecz, jesteś w tej okolicy przeszło rok, a nigdy się z tym nie spotkałeś. Może ostatnio wyszło z mody, ale jest w tym szczypta rozsądku, jak zresztą w wielu dawnych lekach. Oczywiście, pod taką owczą skórą gromadzi się sporo ciepła, które działa drażniąco jak gorący kataplazm na plecy, i po pewnym czasie, jeśli krowa leży tylko z powodu swoich fanaberii, wstaje, żeby się jej po prostu pozbyć. – Ale, do licha, co ze złamaną miednicą?! Powiadam ci, że kości trzeszczały i były przemieszczone! – Wiesz co, James, nie jesteś pierwszym, który dał się na to nabrać. Po wycieleniu u krowy następuje rozluźnienie wiązadeł miednicy i z reguły trwa to kilka dni. Tyś właśnie z tym się spotkał. – O Boże – jęknąłem, wpatrując się w obrus. – Ileż cholernego zamieszania narobiłem! – Wcale nie. – Siegfried zapalił papierosa i rozsiadł się wygodnie. – Ta krowa pewno miała właśnie zamiar zrobić mały spacerek, kiedy stary Handshaw przykrył ją owczą skórą. Równie dobrze mogła była wstać po jednym z twoich zastrzyków i wtedy ty zebrałbyś wszystkie laury. Czy pamiętasz, co ci powiedziałem, jak tu przyjechałeś? Bardzo cieniutka granica dzieli naprawdę dobrego weterynarza od piramidalnego głupca. Takie przypadki zdarzają się nam wszystkim, James, więc zapomnij o tym. Trudno jednak było zapomnieć. Ta krowa stała się słynna w całej okolicy. Handshaw pokazywał ją z dumą każdemu: listonoszowi, policjantowi, handlarzom zboża, kierowcom ciężarówek, sprzedawcom nawozów sztucznych, urzędnikom z Ministerstwa Rolnictwa i żaden z nich nie omieszkał napomknąć mi o tym z uśmiechem zadowolenia. Przemowa, którą Handshaw wygłaszał z nutą triumfu w głosie, jak mi powtarzano, była zawsze taka sama: – Oto krowa, która zdaniem doktora Herriota miała nigdy nie wstać. Jestem pewien, że nie było cienia złośliwości w postępowaniu farmera. Dał prztyczka w nos młodemu, zbyt pewnemu siebie weterynarzowi i nikt nie mógł go winić, że się tym przechwalał. A ja w jakiś sposób przysłużyłem się tej krowie, gdyż znacznie przedłużyłem jej życie; Handshaw trzymał ją bowiem u siebie dłużej niż normalnie, traktując jako okaz do pokazywania. Z biegiem lat zaczęła dawać coraz mniej mleka, aż doszła do dwóch galonów dziennie, a mimo to pasła się zadowolona na przydrożnej łące. Miała jeden wykręcony do tyłu róg i łatwo ją było po tym poznać. Często zatrzymywałem samochód i przez murek graniczny spoglądałem w zamyśleniu na krowę, która nigdy nie miała wstać. Rozdział drugi Siegfried wrócił od telefonu. Twarz miał pozbawioną wyrazu. – To była pani Pumphrey. Chce, żebyś obejrzał jej prosiaka. – Masz na myśli pekińczyka. – Nie, prosiaka. Ma sześciotygodniowe prosię i chce, żebyś zbadał stan jego zdrowia. Uśmiechnąłem się łagodnie. Moje stosunki z pekińczykiem wdowy Pumphrey to drażliwy temat. – Już dobrze, dobrze, nie zaczynaj znowu. Czego ona naprawdę chce? Czy Tricki Woo znów ma bolipupkę? – James – rzekł poważnie Siegfried. – To niepodobne do ciebie, żebyś tak wątpił w moje słowa. Powtórzę ci wiadomość od pani Pumphrey i spodziewam się, że zareagujesz natychmiast i bez dalszych pytań. Ta dama poinformowała mnie, że została właścicielką sześciotygodniowego warchlaka i chce zapewnić mu troskliwą opiekę weterynaryjną. Wiesz, co myślę o takich badaniach, i nie chcę, abyś zbył ją byle czym. Szczególną uwagę zwróciłbym na oddech zwierzęcia; przegoń je dobrze po zagrodzie, zanim sięgniesz po stetoskop, i – na miłość boską – nie przeocz czegoś oczywistego, jak na przykład opuchlizna czy naroślą na pęcinach. Sądzę, że powinieneś je zmierzyć, skoro już tam będziesz; miarkę znajdziesz w... Jego słowa cichły, kiedy pospiesznie oddalałem się korytarzem. To było nieco kłopotliwe; często musiałem znosić takie dowcipy, od czasu, gdy zostałem przyszywanym wujkiem pekińczyka Trickiego i zacząłem regularnie otrzymywać od niego prezenty oraz zdjęcia z autografem, jednak Siegfried zazwyczaj nie posuwał się aż tak daleko w swoich żartach. Wiadomość, że pani Pumphrey stała się właścicielką prosiaka, była nie do przyjęcia; jej eleganckie apartamenty to nie miejsce dla żywego inwentarza. Och, na pewno źle ją zrozumiał. Jednak nie. Pani Pumphrey powitała mnie radosnym okrzykiem. – Och, panie Herriot, czyż to nie cudowne! Mam prześliczną małą świnkę. Byłam z wizytą u kuzynów, którzy są farmerami, i wybrałam sobie jednego prosiaczka. Będzie wspaniałym towarzyszem dla Trickiego – wie pan, jak martwi mnie to, że jest taki samotny. Z niedowierzaniem potrząsałem głową, idąc przez wyłożony dębową boazerią przedpokój. Moje wizyty tutaj zawsze miały w sobie coś ze snu, ale to już nie mieściło mi się w głowie. – Chce pani powiedzieć, że naprawdę ma pani w domu prosiaka? – Ależ oczywiście. – Pani Pumphrey wyglądała na zdumioną. – Jest w kuchni. Proszę pójść i zobaczyć. Kilkakrotnie byłem w tej kuchni i podziwiałem jej sterylną czystość; nieskazitelny blask wykafelkowanych ścian i podłóg, lśniące powierzchnie zlewu, kuchenki i zamrażarki. Teraz jeden róg zajmowało kartonowe pudełko, a w nim ujrzałem małą świnkę; stojąc na tylnych nogach, a przednimi opierając się o brzeg pudła, z zadowoleniem spoglądała na nowe otoczenie. Kucharka stała plecami do nas i nie obejrzała się, kiedy weszliśmy; siekała marchewkę i ciskała ją na patelnię z – jak uznałem – nadmierną energią. – Czy on nie jest śliczny?! – Pani Pumphrey pochyliła się i podrapała łepek zwierzęcia. – To takie ekscytujące mieć swoją własną świnkę! Panie Herriot, postanowiłam nazwać prosiaczka Nugent. Przełknąłem ślinę. -Nugent? Szerokie plecy kucharki znieruchomiały. – Tak, na cześć mojego starego wuja Nugenta. Był małym różowym człowieczkiem o sprytnych oczkach i spłaszczonym nosie. Uderzające podobieństwo. – Rozumiem – stwierdziłem, a kucharka znów zaczęła siekać marchew. Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć; moja etyka zawodowa nie pozwalała mi zgodzić się na absurdalny pomysł badania tego, najwyraźniej zupełnie zdrowego, zwierzęcia. Już miałem powiedzieć, że moim zdaniem prosię wygląda doskonale, kiedy przeszkodziła mi pani Pumphrey. – No chodź, Nugent – powiedziała. – Musisz być grzecznym chłopcem i dać się zbadać wujkowi Herriotowi. To przełamało moje opory. Zapominając o etyce, złapałem Nugenta za cienki ogonek i trzymając go łbem w dół, zmierzyłem mu temperaturę. Potem starannie osłuchałem mu płuca oraz serce, zajrzałem w ślepia i obmacałem kończyny, zginając je w stawach. Kucharka nie odwróciła się do nas ani razu, wyrażając w ten sposób swoją dezaprobatę, ale wytrwale kontynuowałem badanie. Zdążyłem już się przekonać, że posiadanie psiego siostrzeńca przynosi nieocenione korzyści; nie chodziło jedynie o częste prezenty – choć wciąż czułem smak tych wspaniałych wędzonych śledzi, jakie Tricki przysłał mi z Whitby – lecz o tę odrobinę luksusu w moim spartańskim życiu: kieliszek sherry przed lunchem, ciepło i komfort kominka pani Pumphrey. Doszedłem do wniosku, że jeśli przeznaczenie zsyła mi równie wielkodusznego świńskiego pociotka, to wujek Herriot będzie ostatnim człowiekiem, który sprzeciwiałby się niezbadanym wyrokom losu. Zakończywszy badanie, zwróciłem się do pani Pumphrey, która niespokojnie czekała na werdykt. – Całkowicie zdrowy – orzekłem żwawo. – W rzeczy samej, ma tu pani bardzo zdrową świnkę. Jednak muszę pani coś powiedzieć: ona nie może mieszkać tu, w domu. Kucharka po raz pierwszy spojrzała na mnie i w jej oczach ujrzałem nieme błaganie. Doskonale ją rozumiałem, ponieważ świńskie wydalmy są niezwykle lotne i nawet taki maleńki okaz jak Nugent już zdążył nasycić swoją wonią powietrze w kuchni. Początkowo pani Pumphrey sprzeciwiała się temu, jednak kiedy zapewniłem ją, że prosię przebywając na zewnątrz, nie dostanie zapalenia płuc, a nawet będzie zdrowsze i szczęśliwsze, ustąpiła. Zatrudniono miejscowego stolarza, który w rogu ogrodu postawił okazały chlewik z ciepłą sypialnią i wybiegiem z desek. Byłem przy tym, jak przeprowadzono tam Nugenta, który z zadowoleniem zwinął się na legowisku z czystej słomy. Koryto napełniano dwa razy dziennie najlepszą karmą i nigdy nie zabrakło mu takich smakołyków jak soczysta marchew czy liście kapusty. Codziennie wypuszczano go, żeby przez godzinę bawił się i hasał po ogrodzie z Trickim. Krótko mówiąc, Nugentowi powiodło się, ale też był on wyjątkowo miłym świniakiem; bo chociaż większość jego krewniaków objawia nieoczekiwanie przyjacielskie uczucia, u Nugenta ta cecha charakteru rozwinęła się w nadzwyczajnym stopniu. Po prostu lubił ludzi i w ciągu następnych miesięcy rozkwitł w wyniku stałych kontaktów z człowiekiem. Często widywałem go przechadzającego się po ogrodzie z panią Pumphrey, a w swojej zagrodzie przez większość czasu stał na tylnych nogach, oparty raciczkami o siatkę ogrodzenia, niecierpliwie oczekując kolejnego gościa. Świnie szybko rosną, więc wkrótce przestał być różowym prosięciem, jednak nie stracił uroku. Najbardziej lubił drapanie po grzbiecie; chrząkał wtedy donośnie, przewracając ślepiami z rozkoszy, przy czym stopniowo uginał nogi, aż w końcu walił się na bok. Słoneczną egzystencję Nugenta mącił tylko jeden cień; stary Hodgkin, ogrodnik, którego stosunek do zwierząt domowych został nieodwracalnie wypaczony przez konieczność codziennego rzucania gumowych kółek Trickiemu, teraz został wyznaczony na osobistego lokaja Nugenta. Do jego obowiązków należało karmienie i czyszczenie Nugenta, a także pilnowanie go podczas zabaw. Pomysł, aby zadawać sobie tyle trudu dla świni, która nigdy nie zostanie przerobiona na wieprzowinę, musiał być niemal nie do zniesienia dla starego wieśniaka; głębokie bruzdy na jego twarzy jeszcze pogłębiały się, ilekroć chwytał wiadro z karmą. Podczas mojej pierwszej wizyty u jego podopiecznego powitał mnie ponurym: „Przyszłeś pan obaczyć Nudystę?” Znałem Hodgkina dostatecznie dobrze, aby wiedzieć, że nie jest zdolny do jakichkolwiek gier słownych; rzetelnie starał się powtórzyć imię mojego pociotka, który przez całe swoje długie życie pozostał dla staruszka „Nudystą”. Szczególnie cenię sobie jedno wspomnienie związane z Nugentem. Pewnego dnia zaraz po lunchu zadzwonił telefon; dzwoniła pani Pumphrey i słysząc jej przejęty głos zrozumiałem, że stało się coś strasznego; takim samym tonem opisywała unikatowe symptomy bolipupki i wariulkania. – Och, dzięki Bogu, panie Herriot, że jest pan w domu. Chodzi o Nugenta! Obawiam się, że jest okropnie chory. – Naprawdę? Przykro mi to słyszeć. Co się stało? Na drugim końcu zapadła cisza przerywana tylko spazmatycznym szlochem, zanim pani Pumphrey odezwała się ponownie. – No, on nie może... nie może zrobić... swojej małej potrzeby. Jej słownictwo z zakresu małych i dużych potrzeb było mi dobrze znane. – Chce pani powiedzieć, że nie może oddać moczu? – No... no... – dukała wyraźnie zmieszana. – Niezupełnie. – To dziwne – stwierdziłem. – Czy je normalnie? – Myślę, że tak, ale... – zaczęła, a potem nagle wybuchnęła: – Och, panie Herriot, jestem tak strasznie zaniepokojona! Słyszałam o mężczyznach ciężko chorych... właśnie w taki sposób. To gruczoł krokowy, prawda? – Och, o to proszę się nie martwić. Świnie nie mają takich kłopotów, a poza tym myślę, że cztery miesiące to trochę za młody wiek na przerost prostaty. – Och, tak się cieszę, ale coś... coś mu przeszkadza. Przyjdzie pan, prawda? – Już idę. Dość długo stałem przed zagrodą Nugenta. Wyrósł na dorodnego wieprzka i pochrząkiwał przyjaźnie, spoglądając na mnie przez siatkę. Wyraźnie oczekiwał jakiejś zabawy i niecierpliwiąc się, niezdarnie galopował tam i z powrotem po wybiegu. Już dochodziłem do wniosku, że moja wizyta okazała się bezowocna, kiedy pani Pumphrey, która kręciła się tu i tam, załamując ręce, stanęła jak wryta i wskazała drżącym palcem na świnię. – O Boże! – jęknęła. – Teraz! Teraz! Widzi pan? – Krew odpłynęła jej z twarzy, która zbielała jak płótno. – Och, to okropne! Nie mogę tego znieść. Odwróciła się z jękiem, kryjąc twarz w dłoniach. Uważnie przyjrzałem się Nugentowi. Przystanął w pełnym galopie i z zadowoleniem ulżył sobie kilkoma obfitymi strugami, jak normalna zdrowa świnia. Odwróciłem się do pani Pumphrey. – Naprawdę nie widzę tutaj nic złego. – Przecież on... on... – Nadal nie śmiała nań spojrzeć. – On robi to... z przerwami! Miałem już dużą wprawę w zachowywaniu kamiennego wyrazu twarzy przed panią Pumphrey, co w tym momencie bardzo mi się przydało. – Przecież one wszystkie robią to w taki sposób, pani Pumphrey. Lekko obróciła głowę i z drżeniem zerknęła kątem oka na Nugenta. – Chce pan powiedzieć... że każda świnka-chłopiec...? – Każda świnka-chłopiec, jaką znałem, robiła to właśnie tak. Och... Och... Jakie to dziwne, bardzo dziwne. – Nieszczęsna dama wachlowała się chusteczką. Rumieńce gwałtownie wracały na jej policzki. Aby oszczędzić jej zmieszania, stałem się bardzo rzeczowy. – Tak, tak, istotnie. Wiele osób popełnia ten sam błąd, zapewniam panią. No cóż, chyba już lepiej pójdę. Miło było zobaczyć tego malca zdrowego i zadowolonego. Nugent żył długo i szczęśliwie, przechodząc wszelkie moje oczekiwania. Okazał się równie szczodry jak Tricki i tak samo jak w przypadku małego pekińczyka świadomość tego, że naprawdę go lubiłem, pozwoliła mi uspokoić wyrzuty sumienia. Jak zwykle, ironiczny stosunek Siegfrieda trochę mącił mój spokój ducha. Już kiedyś znosiłem wiele przykrości, gdy dostałem zdjęcia z autografem od małego pieska, dlatego nigdy nie odważyłem się pokazać mu tego, które otrzymałem od świni. Rozdział trzeci Angus Grier, doktor weterynarii, zawsze wyglądał antypatycznie, ale widok jego pokrytej plamami twarzy, kiedy podparty poduszkami i przykryty różową kołdrą siedział z kwaśną miną w łóżku, mógł przyprawić o dreszcz najodważniejszego. Zwłaszcza o ósmej rano, kiedy miałem z nim pierwsze spotkanie danego dnia. – Znowu się pan spóźnił! – warknął. – Nie może pan trochę wcześniej wstawać? Mówiłem już panu, aż do znudzenia, że o ósmej musi pan być w drodze. Kiedy bąkałem jakieś usprawiedliwienie, podciągnął gniewnie kołdrę i z widomym niesmakiem zlustrował mnie od stóp do głów. – I jeszcze jedno, cóż za straszne spodnie pan nosi. Jeśli już zdecydował się pan na ten fason, to proszę, na miłość boską, pójść i zamówić je sobie u jakiegoś przyzwoitego krawca. Te w ogóle nie mają żadnego kroju i nie wypada, żeby je nosił lekarz weterynarii. Trafił celnie. Byłem bardzo przywiązany do tych spodni. Zapłaciłem za nie trzydzieści szylingów w domu towarowym „Anny and Navy” i sądziłem, że wyglądam w nich elegancko. Atak zaś Griera tym bardziej mnie bolał, że – o ile mi było wiadomo – człowiek ten korzystał z moich usług za darmo; Siegfried – tego byłem pewien – odmówił przyjęcia jakiejkolwiek zapłaty. Przyjeżdżałem tu od tygodnia, a wydawało mi się, że trwa to wieki całe. Gdzieś dawno temu wiodłem weselsze, milsze życie, ale wspomnienie tego z każdym dniem bladło. Owego ranka w Darrowby Siegfried naprawdę był zażenowany. – James, właśnie dostałem list od doktora Griera z Brawton. Kastrował źrebaka, który się na niego przewrócił i złamał mu dwa żebra. A jego asystent zostawił go na lodzie, tak że nie ma nikogo, kto by prowadził jego praktykę. Prosił mnie, żebym cię przysłał do niego na tydzień, dwa. – O nie! To jakaś pomyłka. Przecież on mnie nie lubi. – On nikogo nie lubi. Jednak nie ma mowy o pomyłce, wyraźnie w liście napisał, że o ciebie chodzi. No i sam powiedz, co mam zrobić? – Kiedy się spotkaliśmy ten jeden jedyny raz, zmusił mnie do włożenia okropnego gumowego kombinezonu i zrobił ze mnie wariata. Siegfried uśmiechnął się niewesoło. – Pamiętam, James, pamiętam. Stary jest złośliwy i bardzo mi przykro, że muszę cię narazić, ale nie mogę mu przecież sprawić zawodu. Wtedy nie mogłem wprost w to uwierzyć. Cały pomysł był fantastyczny. Ale teraz, kiedy stałem u stóp łóżka Griera i słuchałem jego napuszonej gadaniny, było to jak najbardziej rzeczywiste. Znowu mógł mi dokuczać. – I jeszcze jedno, moja żona powiada, że nie zjadł pan owsianki. Nie smakowała panu? Szurnąłem nogami. – Ależ tak, była bardzo smaczna. Ale dzisiaj rano nie byłem jakoś głodny. – W rzeczywistości pogrzebałem łyżką w gęstej niesmacznej mazi, starając się ją zjeść, ale w końcu dałem spokój. – Coś chyba szwankuje w człowieku, który nie może jeść smacznych rzeczy. – Grier obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem, a potem wyciągnął w moim kierunku kartkę papieru. – Oto spis pańskich dzisiejszych wizyt. Mało ich, więc nie straci pan wiele czasu na jazdę. Najpoważniejsza u Adamsona z Grenton: wypadnięcie macicy u krowy. Jak pan myśli, co trzeba w tym wypadku zrobić? Włożyłem rękę do kieszeni i już miałem wyjąć fajkę, kiedy przypomniałem sobie, że Grier nie lubi palenia, dałem więc spokój. – Zrobię znieczulenie nadoponowe, włożę z powrotem macicę i zabezpieczę ją poprzez zszycie warg sromowych. – Głupstwa, człowieku, pleciesz głupstwa! – warknął Grier. – Po co tyle zachodu? Wcale to wszystko niepotrzebne. Wypadnięcie spowodowała obstrukcja. Włóż macicę na miejsce, ustaw zad krowy wyżej, podstawiając jej pod tylne nogi kilka desek, i przez kilka dni trzymaj ją na siemieniu lnianym. – Przecież jeśli nie zszyję, macica znowu wypadnie – powiedziałem zdziwiony. – Nie, nie, wcale nie! – Krzyknął gniewnie Grier. – Niech pan zrobi tak, jak mówiłem. Lepiej się na tym znam niż pan. Zapewne, w każdym razie powinien był się lepiej znać. Pracował samodzielnie jako dyplomowany lekarz weterynarii trzydzieści lat, a ja zaczynałem właśnie swój drugi rok. Spojrzałem uważnie: rozparty na poduszce patrzył na mnie spode łba. „Jak dziwnie układają się nasze niezbyt fortunne stosunki” – pomyślałem. Każdy mieszkaniec Yorkshire, przysłuchując się naszym dwom odmiennym akcentom – ostremu aberdeeńskiemu Griera i mojemu gardłowemu znad rzeki Clyde – mógłby oczekiwać, że obaj jesteśmy Szkotami i to nas łączy. Ale nas nic nie łączyło. – Zrobię jak pan doktor powiedział. – Wyszedłem z pokoju i zbiegłem w dół, żeby zebrać potrzebne mi rzeczy. Kiedy ruszyłem w objazd, jak codziennie rano doznałem ulgi, że wyszedłem z tego domu. Mimo iż przez cały już tydzień harowałem za darmo, miałem satysfakcję z pracy. Farmerzy prawie zawsze okazywali wyrozumiałość niedoświadczonemu weterynarzowi i również klienci Griera traktowali mnie uprzejmie; niestety, musiałem wracać na posiłki do tego pozbawionego radości domu, a to stawało się coraz trudniejsze do zniesienia. Pani Grier dawała mi się we znaki tak samo jak jej mąż. Była to niezwykle chuda kobieta o zaciśniętych ustach, prowadząca spartańską kuchnię, w której gęsta, kleista owsianka zajmowała naczelne miejsce. Owsiankę podawała na śniadanie i na kolację, a w przerwie zjawiały się wodniste potrawki, anemiczna siekanina i bliżej nieokreślone zupy. Wszystko, co gotowała, pozbawione było smaku. Angus Grier, tak jak ja Szkot bez grosza przy duszy, przybył do Yorkshire trzydzieści lat temu i zdobył lukratywną praktykę w sposób klasycznie skuteczny, mianowicie ożenił się z córką zwierzchnika. Dzięki temu dostał wszystko gotowe, ale wraz z tym wszystkim również żonę. Odniosłem wrażenie, że ona nadal uważa się tu za jedyną odpowiedzialną osobę – może dlatego, że zawsze mieszkała w tym domu, gdzie żyła pamięć jej ojca, wziętego w okolicy lekarza weterynarii. Wszystkich innych uważała za intruzów i mogłem zrozumieć, co czuła; poza tym była bezdzietna, niewiele miała z życia, a jako dozgonnego towarzysza los dał jej Augusta Griera. Naprawdę żałowałem jej szczerze. Niewiele mi to jednak pomogło, gdyż zalewała mi sadła za skórę, pilnowała każdego mojego kroku. Kiedy wracałem z objazdu, zasypywała mnie pytaniami: „Gdzie pan marudził tyle czasu?” albo: „Tak długo pan nie wracał, myślałam już, że pan zabłądził”, albo: „Czeka pilny przypadek. Dlaczego pan zawsze jest taki powolny?” Może wyobrażała sobie, że wpadam na godzinkę czy dwie do kina. Codziennie wieczorem przyjmowałem sporo małych zwierząt w przychodni, a ona miała brzydki zwyczaj czajenia się pod drzwiami, gdyż chciała słyszeć, co mówię do klientów. Do laboratorium wchodziła całkiem bez żenady i obserwowała mnie podejrzliwie, krytykując moje recepty, stale napominając, że przesadzam z lekarstwami. – Stanowczo za dużo pan dodaje chlorodyny, nie wie pan, ile kosztuje? Żywiłem prawdziwe współczucie dla tego asystenta, który uciekł bez uprzedzenia; w naszym fachu nadal było trudno o pracę i młody lekarz weterynarii po dyplomie zniósłby bardzo wiele, byle tylko zarabiać, ale zrozumiałem, że ten nieznany mi towarzysz niedoli nie miał wyboru. Niewielka farma Adamsona leżała na granicy miasta i może dlatego, że tak niedawno patrzyłem na Griera, przyjazna, pobrużdżona twarz farmera wydała mi się na zasadzie kontrastu niezwykle sympatyczna. Wysoki, szczupły, nosił zniszczony kitel w kolorze khaki. Na powitanie serdecznie potrząsnął moją ręką. – A więc mamy dzisiaj nowego weterynarza? – Przyglądał mi się przez chwilę. – Tak prawdę powiedziawszy, to wygląda pan na niezbyt doświadczonego w swoim zawodzie. – To racja – przyznałem. „– Ale szybko się uczę. Adamson uśmiechnął się. – Nie przejmuj się tym, chłopcze. Wierzę w dopływ świeżej krwi i nowych pomysłów, tego nam właśnie w gospodarstwie na roli potrzeba. Zbyt długo nie robiliśmy żadnych postępów w tej dziedzinie. Chodźmy teraz do obory, pokażę panu krowę. W pomieszczeniu stało kilkanaście krów, ale nie szorthornów, jakie zwykle tu hodowano, lecz rasy Ayrshire – na pierwszy rzut oka dobrze utrzymanych i zdrowych. Od razu zauważyłem swoją pacjentkę, gdyż z tyłu wystawała jej gula wielkości piłki futbolowej z widocznymi brodawkami. Farmer, czekając na lekarza, nie marnował czasu: masa była czysta i nieuszkodzona. Obserwował mnie uważnie, kiedy przemywałem gulę środkiem antyseptycznym i wkładałem na miejsce, a potem pomógł mi zbudować podwyższenie z ziemi i desek pod tylne nogi krowy. Kiedy skończyliśmy, stała jakby na pagórku, z ogonem wyżej niż głowa. – I powiada pan, doktorze, że mam jej dawać przez kilka dni olej lniany, żeby macica z powrotem nie wyleciała? – Tak, właśnie tak – powiedziałem. – Niech pan pilnuje, ażeby stała w tej pozycji. – Będę pilnował, młody człowieku, i bardzo dziękuję. Jestem pewien, że zrobił pan dobrą robotę i z przyjemnością znów kiedyś pana zobaczę. Kiedy zająłem miejsce za kierownicą, jęknąłem w duchu. Dobra robota! O Boże! Jak ta macica się utrzyma na miejscu bez kilku szwów zabezpieczających? Musiałem jednak zrobić tak, jak polecił mi Grier, który, choć antypatyczny, nie był przecież głupcem. Może miał rację. Przestałem o tym myśleć i zająłem się innymi wizytami. W niecały tydzień później, kiedy siedziałem przy stole i dziobałem tradycyjną owsiankę, Grier, który już odważył się zejść na dół, naskoczył na mnie: – Mam tutaj kartę od Adamsona. Powiada, że nie jest zadowolony z pańskich poczynań. Zaraz tam pojedziemy i zobaczymy, o co chodzi. Nie lubię takich skarg. – Jego normalny wyraz ustawicznej obrazy pogłębił się, a wielkie jasne oczy tak zwilgotniały, że myślałem, iż zaraz do owsianki zaczną mu kapać łzy. Na farmie Adamson zaprowadził nas do obory. – No i co pan o tym myśli, młody człowieku? – spytał. Spojrzałem i żołądek mi się skurczył. Macica znów była na zewnątrz, a niewinnie wyglądająca przedtem gula stała się teraz wielka, purpurowa i nabrzmiała. Pokryta była brudem, a z jednej strony przecinało ją brzydkie pęknięcie. – Niedługo się utrzymała wewnątrz, prawda? – stwierdził spokojnie farmer. Zbyt byłem zawstydzony, żeby się odezwać. To okropne zrobić taką krzywdę dobrej krowie. Poczułem, że się czerwienię, ale na szczęście był ze mną mój pracodawca, on wyjaśni wszystko. Odwróciłem się do Griera, który coś tam mruczał, sapał i mrugał szybko oczami, ale nic nie powiedział. – Widzi pan, sama narobiła sobie szkody – ciągnął farmer. – Musiała o coś zawadzić. Mówię panu, że mi się to wszystko nie podoba. – Gwałtowność nie leżała w naturze tego dobrego człowieka, ale tym razem był wyraźnie wyprowadzony z równowagi. – Może będzie lepiej, jak dziś zajmie się tym doktor Grier – zaproponował na koniec. Grier, który do tej pory nie wymówił jednego słowa, natychmiast zabrał się energicznie do roboty. Wyciął włosy u nasady ogona, dał znieczulenie nadoponowe, umył i zdezynfekował macicę, po czym z trudem wepchnął ją na miejsce. Potem specjalnym aparatem założył kilka mocnych szwów z gumowymi podkładkami, żeby się nie wrzynały w ciało. Wykonał swą pracę czysto i zręcznie. Farmer wziął mnie delikatnie za ramię. – No, teraz wygląda znacznie lepiej. Nie ma obawy, żeby macica wypadła, prawda? Dlaczego pan tak nie zrobił od razu? Znowu spojrzałem na Griera, ale dla odmiany schwycił go atak silnego kaszlu. Patrzyłem na niego uparcie, kiedy jednak ciągle milczał, zawróciłem na pięcie i wyszedłem z obory. – Mam nadzieję, że nie ma pan do mnie żalu, młody człowieku! – zawołał za mną Adamson. – Wszyscy musimy się uczyć i nic nie zastąpi doświadczenia. Prawda, doktorze Grier? – Tak, oczywiście, ma pan rację. To nie ulega wątpliwości – mamrotał Grier. Wsiedliśmy do samochodu. Usiadłem i czekałem na jakieś wyjaśnienie z jego strony. I ciekaw byłem, co też powie. Ale niebiesko żyłkowany nos wbity był w przestrzeń, a wypukłe oczy wpatrzone w drogę przed nami. Do przychodni wracaliśmy w całkowitym milczeniu. Rozdział czwarty Nie minęło dużo czasu i Grier znów musiał wrócić do łóżka; zaczął mocno pojękiwać, łapać się za potłuczone żebra, a niebawem leżał już na górze oparty o stertę poduszek, w kusym różowym kubraku zapiętym pod szyję. Whisky była jedynym lekarstwem, które przynosiło mu ulgę w cierpieniu, więc jej poziom w butelce stojącej na nocnym stoliku opadał z podziwu godną szybkością. Życie potoczyło się swym nużącym trybem. Pani Grier zwykle kręciła się koło męża. Kiedy przychodziłem wezwany do chorego, za zamkniętymi drzwiami słyszałem głośne szepty, które milkły, jak tylko wszedłem do pokoju. Wysłuchiwałem instrukcji, a pani Grier uwijała się wokół łóżka, poprawiając pościel, ocierając zwiniętą chusteczką czoło małżonka i przez cały czas rzucając mi niechętne spojrzenia. Gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi, szepty rozbrzmiewały na nowo. Pewnego wieczora, dość późno – około dziesiątej – odebraliśmy telefon od pani Mallard. Jej psu kość utkwiła w gardle; niech pan Grier niezwłocznie przyjdzie. Chciałem powiedzieć, że jest chory i ja go zastępuję, ale było za późno: usłyszałem trzask odkładanej słuchawki. Po wysłuchaniu tej wiadomości Grier zapadł w rodzaj transu: oparł brodę na piersi i prawie minutę siedział bez ruchu, starannie rozważając sprawę. Potem nagle wyprostował się i wyciągnął w moim kierunku chudy paluch. – Tu wcale nie chodzi o kość w gardle. To kaszel wywołany zapaleniem gardła. Byłem zdumiony jego pewnością siebie. – Nie uważa pan, że powinienem na wszelki wypadek wziąć jakieś dłuższe szczypce? – Ni, ni, już przecie mówiłem. To wcale nie kość, więc niech pan weźmie trochę syropu z cebuli morskiej z ipekakuaną. Nic więcej nie będzie panu potrzebne. I jeszcze jedno – jeśli nie stwierdzi pan niczego, niech pan nic nie mówi. Proszę powiedzieć tej damie, że to zapalenie gardła i jak należy je leczyć – musisz pan jakoś usprawiedliwić swoją wizytę. Z lekkim niedowierzaniem napełniłem w laboratorium czterouncjową butelkę, ale zabrałem ze sobą również kilka par kleszczy. Trochę straciłem wiarę w prorocze diagnozy Griera. Byłem zdumiony, kiedy pani Mallard otworzyła mi drzwi swego ładnego domku w zabudowie szeregowej. Z jakiegoś powodu spodziewałem się zobaczyć starszą panią, a ujrzałem olśniewającą blondynkę około czterdziestki, z włosami upiętymi wysoko zgodnie z nakazami ówczesnej mody. Zaskoczyła mnie też długa, ciemnozielona suknia wieczorowa, wielkie kolczyki i mocno umalowana twarz. Pani Mallard również wyglądała na zdziwioną. Patrzyła na mnie pustym wzrokiem, kiedy wyjaśniałem cel swego przybycia. – Przyszedłem zobaczyć pani psa. Jestem asystentem pana Griera. Obawiam się, że pan Grier zachorował. Najwyraźniej potrzebowała czasu, żeby przyswoić sobie tę wiadomość, ponieważ stała w progu, jakby nie wiedziała, o czym mówię; potem wróciła do życia i szeroko otworzyła drzwi. – Och tak, oczywiście, przepraszam, proszę wejść. Minąłem ją, przechodząc przez niemal namacalną ścianę perfum do pokoju po lewej stronie holu. Tutaj woń perfum była jeszcze silniejsza, lecz pasowała do światła samotnej, różowej lampy, która rzucała słaby czerwony blask na szeroką otomanę przysuniętą do migoczącego na kominku ognia. Gdzieś w cieniu sączyły się ciche dźwięki melodii Body and Soui. Nigdzie nie widziałem mojego pacjenta, a pani Mallard patrzyła na mnie z niezdecydowaniem, dotykając jednego kolczyka. – Chce pani, żebym obejrzał go tutaj? – zapytałem. – Och tak, oczywiście. Żwawo podeszła do drzwi na końcu pokoju i otworzyła je. Mały owczarek szkocki przeleciał po dywanie i skoczył na mnie z radosnym szczekaniem. Wykonał serię podskoków, usilnie starając się wylizać mi twarz, co mogłoby potrwać dłuższy czas, gdybym nie złapał go w powietrzu. – Wygląda na to, że już jest mu lepiej – powiedziała pani Mallard, uśmiechając się nerwowo. Przyklęknąłem na podłodze, nie wypuszczając z rąk psa, i rozwarłem mu szczęki. Nawet w tym słabym świetle nie ulegało wątpliwości, że w jego gardle niczego nie znajdę. Delikatnie przesunąłem mu palcem wskazującym po nasadzie języka i terier nie zaprotestował, kiedy badałem mu gardziel. Potem położyłem go na podłodze i zmierzyłem temperaturę – normalna. – No cóż, pani Mallard – orzekłem. – Na pewno nie ma żadnej kości w gardle i nie ma gorączki. Już miałem dodać, że pies wydaje mi się zupełnie zdrowy, kiedy przypomniałem sobie pożegnalną radę Griera – o usprawiedliwieniu mojej wizyty. Odchrząknąłem. – Jednak możliwe, że ma lekkie zapalenie gardła, które powoduje kaszel lub wymioty. – Ponownie otworzyłem pysk teriera. – Jak pani widzi, gardło ma zaczerwienione. Może to łagodna infekcja, a może połknął jakiś środek drażniący. W samochodzie mam lekarstwo, które szybko postawi go na nogi. Zdając sobie sprawę z tego, że zaczynam mówić głupstwa, umilkłem. Pani Mallard chłonęła każde moje słowo, niespokojnie zaglądając pieskowi do pyska i energicznie kiwając głową. – Och, tak, widzę to – stwierdziła. – Bardzo dziękuję. Jak to dobrze, że pana wezwałam! Następnego wieczora załatwiłem już połowę zatłoczonej poczekalni, kiedy do gabinetu wszedł gruby facet w bardzo jaskrawej tweedowej marynarce i położył na stole smutnookiego basseta. – Lekko potrząsa łbem – zagrzmiał. – Myślę, że ma mały wrzód w uchu. Wyjąłem z szuflady na narzędzia otoskop i zacząłem oglądać ucho, kiedy grubas znów zaczął. – Widziałem, że był pan koło mnie zeszłej nocy. Mieszkam obok pani Mallard. – Ach tak – powiedziałem, zerkając przez oświetloną metalową rurkę. – Zgadza się, byłem. Mężczyzna przez moment bębnił palcami po stole. – Taa... Ten pies musi mieć mnóstwo chorób. Samochód weterynarza wciąż stoi przed domem. – Naprawdę, nie zauważyłem, żeby był chory. Wydał mi się całkiem zdrowym zwierzęciem. Skończyłem oglądać jedno ucho i zabrałem się do dru