12706
Szczegóły |
Tytuł |
12706 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12706 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12706 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12706 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
James Herriot
To nie powinno się zdarzyć
(It Shouldn‘t Happen to a Vet)
Przełożyli
Irena Doleżal-Nowicka,
Zbigniew A. Królicki
Donaldowi i Brianowi Sinclairom – moim wiernym przyjaciołom
Rozdział pierwszy
Widziałem, że Handshaw ani na jotę mi nie wierzy. Spojrzał na swoją krowę, a
usta
zacisnęły mu się w wąską linię.
– Złamana miednica? Pan doktor chce we mnie wmówić, że ona nigdy nie stanie na
nogi?
Niech pan spojrzy, doktorze, jak znakomicie przeżuwa! Powiem panu jedno, młody
człowieku,
mój tatuś, gdyby jeszcze żył, tak łatwo by z niej nie zrezygnował.
Od roku pracowałem jako weterynarz i nauczyłem się paru rzeczy, a przede
wszystkim tego,
że farmerzy niełatwo dają się przekonać – zwłaszcza mieszkańcy Yorkshire z
okolic Dale.
I to napomknięcie o ojcu. Handshaw liczył jakieś pięćdziesiąt parę lat i było
coś
wzruszającego w jego wierze w umiejętności i zdrowy rozsądek zmarłego. Ale ja
doskonale
potrafiłem sobie poradzić i bez tego.
Był to czynnik dodatkowo irytujący w przypadku, który – jak to przeczuwałem – i
tak krył
w sobie sporo niespodzianek. Mało jest bowiem zjawisk bardziej niepokojących
weterynarza niż
krowa, która nie chce wstać. Laikowi może się wydać dziwne, że zwierzę wyleczone
ze swojej
zasadniczej choroby nie chce podnieść się z ziemi, a jednak to się zdarza. A
trzeba przy tym
pamiętać, że mleczna krowa, która nie wstaje, nie ma przed sobą żadnych
perspektyw.
Cała sprawa zaczęła się od tego, że mój szef, Siegfried Farnon, prowadzący
praktykę
w małym targowym miasteczku Darrowby w górach Dale, wysłał mnie do przypadku
gorączki
mlecznej. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem krowę Handshawa, leżała bez ruchu na
jednym boku
i musiałem uważnie się jej przyjrzeć, żeby nabrać pewności, że nie jest martwa.
Miałem jednak ze sobą niezbędny w takich wypadkach wapń, byłem też bardzo pewny
siebie, ponieważ dyplom zrobiłem akurat w czasie, kiedy weterynaria znalazła
lekarstwo na tę
dotychczas źle rokującą chorobę. Przełom w leczeniu nastąpił wiele lat
wcześniej, kiedy zaczęto
stosować nadmuchiwanie wymienia, i nawet ja woziłem jeszcze ze sobą mały zestaw
do
nadmuchiwania strzyków (farmerzy używali zamiast tego pompek rowerowych), ale
wraz
z pojawieniem się kuracji wapniowej z łatwością można było chodzić w glorii,
ratując w ciągu
paru minut zwierzę od pewnej śmierci.
Kiedy wstrzyknąłem dwie buteleczki – jedną dożylnie, drugą podskórnie – i
Handshaw
pomógł mi ułożyć krowę w innej pozycji, polepszenie było wyraźnie widoczne: moja
pacjentka
rozejrzała się wokoło, potrząsając głową, jakby chciała sobie przypomnieć, gdzie
się znajdowała
w ciągu minionych paru godzin. Byłem pewien, że gdybym miał trochę czasu, by tu
zostać,
zobaczyłbym, jak wstaje na nogi. Ale czekały mnie inne wizyty.
– Niech pan do mnie zadzwoni, gdyby nie wstała do obiadu – powiedziałem, ale
była to
czysta formalność. Byłem całkiem pewien, że nigdy więcej jej nie zobaczę.
Kiedy farmer zatelefonował w południe, że krowa nadal leży, zaskoczyło mnie to.
W niektórych przypadkach należało dać zwiększoną dawkę, żeby wszystko było
dobrze.
Pojechałem więc i zrobiłem jeszcze jeden zastrzyk.
Nie martwiłem się specjalnie, kiedy otrzymałem wiadomość, że i następnego dnia
nie wstała,
ale Handshaw, zgarbiony, z rękami głęboko w kieszeniach, stał nad krową i był
poważnie
rozczarowany brakiem powodzenia mojej kuracji.
– Najwyższy czas, żeby ta klępa wstała. Nic dobrego z tego leżenia nie wyjdzie.
Na pewno
może pan coś na to poradzić. Wlałem jej trochę zimnej wody do ucha. Mój tatuś
zawsze tak robił,
kiedy chciał podnieść krowę, a to był mądry, doświadczony człowiek, ten mój
tatuś.
– Nie wątpię, że był bardzo mądry – powiedziałem sucho. – Ale z pewnością
bardziej
pomoże jej jeszcze jeden zastrzyk.
Farmer z ponurą miną przyglądał się, kiedy wstrzykiwałem jeszcze jedną butelkę
wapnia pod
skórę. Zabieg ten stracił dla niego całą magiczną moc.
Kiedy pakowałem swoje narzędzia, starałem się, jak mogłem, okazywać zadowolenie.
– Nie ma się czym martwić. Wiele krów leży dzień, dwa. Rano najprawdopodobniej
przekona się pan, że już chodzi.
Telefon zadzwonił tuż przed śniadaniem i żołądek mi się skurczył, kiedy
usłyszałem głos
Handshawa.
– Nie widać żadnego polepszenia. Leży, głowę ma podniesioną, ale wcale nie ma
ochoty
wstać. Co pan teraz zrobi, panie doktorze?
„Rzeczywiście, co mam zrobić?” – rozmyślałem, jadąc do niego na farmę. Krowa
leżała już
czterdzieści osiem godzin – i wcale mi się to nie podobało.
Farmer natychmiast przystąpił do ataku.
– Mój tatuś zawsze powiadał, że krowa, która tak leży i nie chce wstać, ma
robaki w ogonie.
Powiadał, że wystarczy obciąć jej koniec ogona, a zaraz się poderwie.
Na to dictum mój nastrój się pogorszył. Już i przedtem miałem sporo kłopotów z
tym
przesądem. Fatalnym zbiegiem okoliczności ludzie, którzy stosowali ten
barbarzyński zabieg,
często mogli się pochwalić dobrym rezultatem, gdyż po obcięciu ogona ból kikuta
dotykającego
ziemi mógł zmusić chorą krowę do wstania.
– Nie ma takiej choroby, jak robaki w ogonie, panie Handshaw – powiedziałem. – I
nie
uważa pan, że to wielkie okrucieństwo obcinać krowie ogon? Słyszałem, że
Towarzystwo do
Walki z Okrucieństwem Wobec Zwierząt w zeszłym tygodniu wytoczyło proces pewnemu
człowiekowi właśnie z powodu takiego zabiegu.
Farmer zmrużył oczy. Z pewnością myślał, że bujam.
– Jeśli pan nie chce tego zrobić, doktorze, to jaką kurację zamierza pan
zastosować? Musimy
jakoś podnieść ją z ziemi.
Wciągnąłem głęboko powietrze.
– Jestem pewien, że gorączka poporodowa minęła, ponieważ krowa normalnie je i
wygląda
całkiem dobrze. Zapewne unieruchomił ją późniejszy atak paraliżu. Nie ma sensu
podawać
więcej wapnia, spróbuję zastrzyku pobudzającego.
Napełniłem strzykawkę pewien, że poniosę klęskę. Nie miałem cienia zaufania do
zastrzyku
pobudzającego, ale nic więcej nie mogłem zrobić. Zacząłem więc dezynfekować
skórę na boku.
Kiedy już miałem odejść, Handshaw zawołał za mną:
– Hej, panie doktorze, przypomniałem sobie coś, o czym mi mówił tatuś. Trzeba
krzyknąć
krowie w ucho. Wiele postawił na nogi w ten sposób. Nie mam specjalnie mocnego
głosu, ale
może pan by spróbował?
Za późno już było na ratowanie własnej godności. Podszedłem do zwierzęcia i
schwyciłem je
za ucho. Nabierając w płuca tyle powietrza, ile się dało, pochyliłem się i
krzyknąłem z całych sił
w owłosiony otwór. Krowa przez chwilę przestała ruszać szczękami i spojrzała na
mnie pytająco,
potem przymknęła oczy i wróciła do swego przeżuwania.
– Poczekajmy jeszcze jeden dzień – powiedziałem znużony. – A jeśli i jutro nie
wstanie,
trzeba będzie ją dźwignąć.
Czy może pan poprosić kilku sąsiadów, żeby nam pomogli?
Jeżdżąc do innych przypadków tego dnia, stale czułem wewnętrzne napięcie.
Cholerna
sprawa! Cóż, u diabła, nie pozwala tej krowie wstać? Czy mógłbym coś jeszcze
zrobić? Był rok
1938 i moje możliwości były ograniczone. W trzydzieści lat później też się
zdarza, że krowy
chorujące na gorączkę poporodową nie mogą wstać, ale weterynarze mają o wiele
bogatszy
arsenał lekarstw, jeśli wapń nie pomaga. Choćby znakomity dźwig Bagshawa, który
chwytem za
miednicę łagodnie podnosi zwierzę, zastrzyki z fosforu, czy nawet elektryczny
pręt, który
przyłożony do zadu powoduje gwałtowny wstrząs i sprawia, że rozłożona wygodnie
krowa zrywa
się na nogi, rycząc obrażona.
Jak się tego spodziewałem, następny dzień nie przyniósł zmiany i kiedy
wysiadałem
z samochodu na podwórzu Handshawa, otoczyła mnie grupka jego sąsiadów. Byli
w znakomitych humorach, uśmiechnięci, zadowoleni z siebie, skorzy do udzielania
rad, jak to
farmerzy, gdy chodzi o cudze zwierzęta.
Wiele było śmiechu i żartów, kiedy podsuwaliśmy worki pod krowę, wiele
dziwacznych
propozycji, których starałem się nie słuchać. Kiedy wreszcie wspólnym wysiłkiem
dźwignęliśmy
ją, rezultat był zgodny z moim przewidywaniem: krowa najspokojniej w świecie
wisiała
z bezwładnymi nogami, a jej właściciel oparty o ścianę przyglądał się nam z
coraz bardziej
ponurą miną.
Znowu mnóstwo sapania i chrząkania, żeby opuścić na ziemię bezwładne ciało, po
czym
wszyscy spojrzeli na mnie, ciekawi, co teraz polecę im zrobić. Rozpaczliwie
szukałem w myśli
jakiegoś wyjścia, kiedy znowu odezwał się Handshaw:
– Mój tatuś powiadał, że obcy pies zawsze poderwie krowę na nogi.
Rozległ się pomruk aprobaty zebranych farmerów i natychmiastowe propozycje
przyprowadzenia psów. Starałem się wtrącić, że jeden wystarczy, ale mój
autorytet przestał się
liczyć, a poza tym każdy chciał się popisać uzdolnieniami swego psa. Wszyscy
wyszli nagle
podnieceni i nawet Smedley, miejscowy właściciel sklepiku, popedałował szybko,
żeby
sprowadzić swego airedaleteriera. Nie upłynęło kilka minut, a w oborze rozległo
się szczekanie
i warczenie przeróżnych kundli, ale krowa wszystko to zignorowała i najwyżej
ostrzegawczo
nastawiała rogi w stronę najbardziej agresywnych napastników.
Wybuch nastąpił, kiedy z pastwiska wrócił pies Handshawa, który skończył
zaganiać owce.
Był to chudy, wytrzymały, niewielki mieszaniec o niezwykle szybkim refleksie i
wybuchowym
temperamencie. Najeżony, na sztywnych nogach wszedł do obory, zdumiony obejrzał
sforę
obcych psów na swoim terytorium i z milczącą wściekłością przystąpił do akcji.
W przeciągu paru minut rozpętała się taka psia bójka, jakiej w życiu nie
widziałem. Stanąłem
więc na uboczu i patrzyłem na tę scenę, świadom, że jestem tu zupełnie
zbyteczny. Nad
wściekłym warczeniem i skowytem górowały krzyki farmerów. Któryś z
najodważniejszych
rzucił się w kotłowaninę i po chwili wyszedł z małym psiakiem wczepionym w
gumowy but.
Reynolds z Clover Hill ściskał ogon krowy pomiędzy dwoma krótkimi kijami i
krzyczał: „A
kysz, a kysz!”, a kiedy przyglądałem się temu bezsilnie, jakiś nieznajomy
pociągnął mnie za
rękaw i szepnął:
– Czy nie próbował jej pan doktor dawać co dwie godziny łyżeczki płynu Jeyesa w
kwarcie
starego piwa?
Wprost czułem, jak zalewają mnie wszystkie siły czarnej magii, a moje skromne
zasoby
wiedzy weterynaryjnej nie mają żadnych szans, by się temu przeciwstawić. Nie
wiem, jakim
cudem w tym okropnym hałasie – może dlatego, że pochyliłem się właśnie w
kierunku
Reynoldsa, próbując go przekonać, żeby dał spokój ściskaniu ogona – usłyszałem
suchy trzask.
Właśnie w tym momencie krowa zmieniała pozycję, a ja nie miałem wątpliwości:
suchy trzask
dobiegł od miednicy.
Minęło nieco czasu, nim udało mi się zwrócić na siebie uwagę, gdyż chyba wszyscy
zapomnieli o mojej obecności; wreszcie jednak psy zostały rozdzielone, każdego
przywiązano
oddzielnie, a farmerzy przestali krzyczeć. Reynolds został odciągnięty od ogona
i wreszcie ja
mogłem zabrać głos.
Zwróciłem się do Handshawa:
– Poproszę o kubeł gorącej wody, mydło i ręcznik.
Wyszedł, mrucząc pod nosem, jakby niewiele się spodziewał po tej nowej próbie.
Moje akcje
spadły bardzo nisko.
Zdjąłem wiatrówkę, namydliłem ramię i wsunąłem rękę w odbytnicę krowy tak
daleko, aż
natrafiłem na twardą kość łonową. Trzymając ją przez ściankę prostnicy,
spojrzałem na swoje
audytorium.
– Może dwóch z was chwyci ją za kości biodrowe i poruszy nimi ostrożnie z boku
na bok.
Tak, znowu usłyszałem ten trzask, nie było żadnych wątpliwości. Słyszałem to
i wyczuwałem – obluzowanie i słaby trzask, jakby tarcie.
Wstałem i umyłem ręce.
– Teraz już wiem, dlaczego pańska krowa nie może wstać: ma złamaną miednicę.
Zapewne
stało się to tej pierwszej nocy, kiedy rzucała się z powodu gorączki. Sądzę, że
nerwy są również
uszkodzone. Sprawa chyba jest beznadziejna.
– Chociaż byłem wyrazicielem złej nowiny, czułem ulgę, że nareszcie mam do
czynienia
z czymś realnym.
Handshaw spojrzał na mnie.
– Sprawa beznadziejna? Jak to?
– Przykro mi – powtórzyłem – ale tak jest. Jedyną rzeczą, jaką pan może zrobić,
to zawieźć
ją do rzeźnika. Nie ma władzy w tylnych nogach. Nigdy już nie wstanie.
Wtedy to Handshaw stracił panowanie nad sobą i zaczął bardzo długą przemowę. Nie
był
właściwie agresywny i o nic mnie nie oskarżał, ale bez ogródek wyliczał moje
niepowodzenia
i znowu wyraził żal, że nie ma tu jego tatusia, który by na wszystko od razu
znalazł radę.
Pozostali farmerzy, stojąc szerokim kręgiem, chłonęli każde jego słowo.
Kiedy tyrada wreszcie się skończyła, opuściłem farmę. Nie mogłem nic więcej
zrobić;
Handshaw wkrótce przekona się, że się mylił. Czas dowiedzie mojej racji.
Ledwie się obudziłem następnego ranka, od razu pomyślałem o krowie Handshawa.
Nie było
to miłe zdarzenie, ale wreszcie uspokoiłem się przekonany, że nie ma już żadnych
wątpliwości.
Znałem przyczynę choroby, wiedziałem też, że nie ma żadnej nadziei. Nie było
więc po co dalej
zaprzątać sobie tym głowy.
Zdumiałem się, słysząc znowu głos Handshawa w słuchawce. Sądziłem, że miną dwa,
trzy
dni, nim zrozumie swoją pomyłkę.
– Czy doktor Herriot? Dzień dobry panu. Właśnie dzwonię do pana, żeby
powiedzieć, że
moja krowa wstała i czuje się bardzo dobrze.
Chwyciłem kurczowo słuchawkę obiema rękami.
– Co takiego? Co pan mówi?
– Powiedziałem, że moja krowa wstała. Kiedy dziś rano zajrzałem do obory,
chodziła
zdrowiuteńka jak ryba. Można by pomyśleć, że nigdy nie chorowała. – Przez chwilę
milczał,
a potem odezwał się z namaszczeniem jak karcący nauczyciel. – A pan doktor tak
stał nad nią,
patrzył na mnie i mówił, że nigdy nie wstanie.
– Ale przecież...
– Ciekaw pan jest, jak to zrobiłem? No cóż, przypomniałem sobie jeszcze jeden
stary sposób
mego tatusia. Poszedłem do rzeźnika, kupiłem świeżą skórę owczą i położyłem jej
na plecach.
W mig ją to postawiło na nogi... Powinien pan wpaść do mnie i sam zobaczyć. Mój
tatuś był
wspaniałym człowiekiem.
Zupełnie oszołomiony poszedłem do jadalni. Musiałem się poradzić mego szefa.
Siegfried
o trzeciej nad ranem wezwany został do cielenia i wyglądał teraz o wiele starzej
niż na swoje
trzydzieści parę lat. Wysłuchał mnie w milczeniu, kończąc śniadanie, potem
odsunął talerz i nalał
sobie jeszcze jedną filiżankę kawy.
– Miałeś pecha, James. Skóra owcza, powiadasz? Śmieszna rzecz, jesteś w tej
okolicy
przeszło rok, a nigdy się z tym nie spotkałeś. Może ostatnio wyszło z mody, ale
jest w tym
szczypta rozsądku, jak zresztą w wielu dawnych lekach. Oczywiście, pod taką
owczą skórą
gromadzi się sporo ciepła, które działa drażniąco jak gorący kataplazm na plecy,
i po pewnym
czasie, jeśli krowa leży tylko z powodu swoich fanaberii, wstaje, żeby się jej
po prostu pozbyć.
– Ale, do licha, co ze złamaną miednicą?! Powiadam ci, że kości trzeszczały i
były
przemieszczone!
– Wiesz co, James, nie jesteś pierwszym, który dał się na to nabrać. Po
wycieleniu u krowy
następuje rozluźnienie wiązadeł miednicy i z reguły trwa to kilka dni. Tyś
właśnie z tym się
spotkał.
– O Boże – jęknąłem, wpatrując się w obrus. – Ileż cholernego zamieszania
narobiłem!
– Wcale nie. – Siegfried zapalił papierosa i rozsiadł się wygodnie. – Ta krowa
pewno miała
właśnie zamiar zrobić mały spacerek, kiedy stary Handshaw przykrył ją owczą
skórą. Równie
dobrze mogła była wstać po jednym z twoich zastrzyków i wtedy ty zebrałbyś
wszystkie laury.
Czy pamiętasz, co ci powiedziałem, jak tu przyjechałeś? Bardzo cieniutka granica
dzieli
naprawdę dobrego weterynarza od piramidalnego głupca. Takie przypadki zdarzają
się nam
wszystkim, James, więc zapomnij o tym.
Trudno jednak było zapomnieć. Ta krowa stała się słynna w całej okolicy.
Handshaw
pokazywał ją z dumą każdemu: listonoszowi, policjantowi, handlarzom zboża,
kierowcom
ciężarówek, sprzedawcom nawozów sztucznych, urzędnikom z Ministerstwa Rolnictwa
i żaden
z nich nie omieszkał napomknąć mi o tym z uśmiechem zadowolenia. Przemowa, którą
Handshaw wygłaszał z nutą triumfu w głosie, jak mi powtarzano, była zawsze taka
sama:
– Oto krowa, która zdaniem doktora Herriota miała nigdy nie wstać.
Jestem pewien, że nie było cienia złośliwości w postępowaniu farmera. Dał
prztyczka w nos
młodemu, zbyt pewnemu siebie weterynarzowi i nikt nie mógł go winić, że się tym
przechwalał.
A ja w jakiś sposób przysłużyłem się tej krowie, gdyż znacznie przedłużyłem jej
życie;
Handshaw trzymał ją bowiem u siebie dłużej niż normalnie, traktując jako okaz do
pokazywania.
Z biegiem lat zaczęła dawać coraz mniej mleka, aż doszła do dwóch galonów
dziennie, a mimo
to pasła się zadowolona na przydrożnej łące.
Miała jeden wykręcony do tyłu róg i łatwo ją było po tym poznać. Często
zatrzymywałem
samochód i przez murek graniczny spoglądałem w zamyśleniu na krowę, która nigdy
nie miała
wstać.
Rozdział drugi
Siegfried wrócił od telefonu. Twarz miał pozbawioną wyrazu.
– To była pani Pumphrey. Chce, żebyś obejrzał jej prosiaka.
– Masz na myśli pekińczyka.
– Nie, prosiaka. Ma sześciotygodniowe prosię i chce, żebyś zbadał stan jego
zdrowia.
Uśmiechnąłem się łagodnie. Moje stosunki z pekińczykiem wdowy Pumphrey to
drażliwy
temat.
– Już dobrze, dobrze, nie zaczynaj znowu. Czego ona naprawdę chce? Czy Tricki
Woo znów
ma bolipupkę?
– James – rzekł poważnie Siegfried. – To niepodobne do ciebie, żebyś tak wątpił
w moje
słowa. Powtórzę ci wiadomość od pani Pumphrey i spodziewam się, że zareagujesz
natychmiast
i bez dalszych pytań. Ta dama poinformowała mnie, że została właścicielką
sześciotygodniowego
warchlaka i chce zapewnić mu troskliwą opiekę weterynaryjną. Wiesz, co myślę o
takich
badaniach, i nie chcę, abyś zbył ją byle czym. Szczególną uwagę zwróciłbym na
oddech
zwierzęcia; przegoń je dobrze po zagrodzie, zanim sięgniesz po stetoskop, i – na
miłość boską –
nie przeocz czegoś oczywistego, jak na przykład opuchlizna czy naroślą na
pęcinach. Sądzę, że
powinieneś je zmierzyć, skoro już tam będziesz; miarkę znajdziesz w...
Jego słowa cichły, kiedy pospiesznie oddalałem się korytarzem. To było nieco
kłopotliwe;
często musiałem znosić takie dowcipy, od czasu, gdy zostałem przyszywanym
wujkiem
pekińczyka Trickiego i zacząłem regularnie otrzymywać od niego prezenty oraz
zdjęcia
z autografem, jednak Siegfried zazwyczaj nie posuwał się aż tak daleko w swoich
żartach.
Wiadomość, że pani Pumphrey stała się właścicielką prosiaka, była nie do
przyjęcia; jej
eleganckie apartamenty to nie miejsce dla żywego inwentarza. Och, na pewno źle
ją zrozumiał.
Jednak nie. Pani Pumphrey powitała mnie radosnym okrzykiem.
– Och, panie Herriot, czyż to nie cudowne! Mam prześliczną małą świnkę. Byłam z
wizytą
u kuzynów, którzy są farmerami, i wybrałam sobie jednego prosiaczka. Będzie
wspaniałym
towarzyszem dla Trickiego – wie pan, jak martwi mnie to, że jest taki samotny.
Z niedowierzaniem potrząsałem głową, idąc przez wyłożony dębową boazerią
przedpokój.
Moje wizyty tutaj zawsze miały w sobie coś ze snu, ale to już nie mieściło mi
się w głowie.
– Chce pani powiedzieć, że naprawdę ma pani w domu prosiaka?
– Ależ oczywiście. – Pani Pumphrey wyglądała na zdumioną. – Jest w kuchni.
Proszę pójść
i zobaczyć.
Kilkakrotnie byłem w tej kuchni i podziwiałem jej sterylną czystość;
nieskazitelny blask
wykafelkowanych ścian i podłóg, lśniące powierzchnie zlewu, kuchenki i
zamrażarki. Teraz
jeden róg zajmowało kartonowe pudełko, a w nim ujrzałem małą świnkę; stojąc na
tylnych
nogach, a przednimi opierając się o brzeg pudła, z zadowoleniem spoglądała na
nowe otoczenie.
Kucharka stała plecami do nas i nie obejrzała się, kiedy weszliśmy; siekała
marchewkę
i ciskała ją na patelnię z – jak uznałem – nadmierną energią.
– Czy on nie jest śliczny?! – Pani Pumphrey pochyliła się i podrapała łepek
zwierzęcia. – To
takie ekscytujące mieć swoją własną świnkę! Panie Herriot, postanowiłam nazwać
prosiaczka
Nugent.
Przełknąłem ślinę.
-Nugent?
Szerokie plecy kucharki znieruchomiały.
– Tak, na cześć mojego starego wuja Nugenta. Był małym różowym człowieczkiem
o sprytnych oczkach i spłaszczonym nosie. Uderzające podobieństwo.
– Rozumiem – stwierdziłem, a kucharka znów zaczęła siekać marchew.
Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć; moja etyka zawodowa nie pozwalała mi
zgodzić się na absurdalny pomysł badania tego, najwyraźniej zupełnie zdrowego,
zwierzęcia. Już
miałem powiedzieć, że moim zdaniem prosię wygląda doskonale, kiedy przeszkodziła
mi pani
Pumphrey.
– No chodź, Nugent – powiedziała. – Musisz być grzecznym chłopcem i dać się
zbadać
wujkowi Herriotowi.
To przełamało moje opory. Zapominając o etyce, złapałem Nugenta za cienki ogonek
i trzymając go łbem w dół, zmierzyłem mu temperaturę. Potem starannie osłuchałem
mu płuca
oraz serce, zajrzałem w ślepia i obmacałem kończyny, zginając je w stawach.
Kucharka nie odwróciła się do nas ani razu, wyrażając w ten sposób swoją
dezaprobatę, ale
wytrwale kontynuowałem badanie. Zdążyłem już się przekonać, że posiadanie psiego
siostrzeńca
przynosi nieocenione korzyści; nie chodziło jedynie o częste prezenty – choć
wciąż czułem smak
tych wspaniałych wędzonych śledzi, jakie Tricki przysłał mi z Whitby – lecz o tę
odrobinę
luksusu w moim spartańskim życiu: kieliszek sherry przed lunchem, ciepło i
komfort kominka
pani Pumphrey. Doszedłem do wniosku, że jeśli przeznaczenie zsyła mi równie
wielkodusznego
świńskiego pociotka, to wujek Herriot będzie ostatnim człowiekiem, który
sprzeciwiałby się
niezbadanym wyrokom losu.
Zakończywszy badanie, zwróciłem się do pani Pumphrey, która niespokojnie czekała
na
werdykt.
– Całkowicie zdrowy – orzekłem żwawo. – W rzeczy samej, ma tu pani bardzo zdrową
świnkę. Jednak muszę pani coś powiedzieć: ona nie może mieszkać tu, w domu.
Kucharka po raz pierwszy spojrzała na mnie i w jej oczach ujrzałem nieme
błaganie.
Doskonale ją rozumiałem, ponieważ świńskie wydalmy są niezwykle lotne i nawet
taki maleńki
okaz jak Nugent już zdążył nasycić swoją wonią powietrze w kuchni.
Początkowo pani Pumphrey sprzeciwiała się temu, jednak kiedy zapewniłem ją, że
prosię
przebywając na zewnątrz, nie dostanie zapalenia płuc, a nawet będzie zdrowsze i
szczęśliwsze,
ustąpiła.
Zatrudniono miejscowego stolarza, który w rogu ogrodu postawił okazały chlewik z
ciepłą
sypialnią i wybiegiem z desek. Byłem przy tym, jak przeprowadzono tam Nugenta,
który
z zadowoleniem zwinął się na legowisku z czystej słomy. Koryto napełniano dwa
razy dziennie
najlepszą karmą i nigdy nie zabrakło mu takich smakołyków jak soczysta marchew
czy liście
kapusty. Codziennie wypuszczano go, żeby przez godzinę bawił się i hasał po
ogrodzie
z Trickim.
Krótko mówiąc, Nugentowi powiodło się, ale też był on wyjątkowo miłym
świniakiem; bo
chociaż większość jego krewniaków objawia nieoczekiwanie przyjacielskie uczucia,
u Nugenta ta
cecha charakteru rozwinęła się w nadzwyczajnym stopniu. Po prostu lubił ludzi i
w ciągu
następnych miesięcy rozkwitł w wyniku stałych kontaktów z człowiekiem.
Często widywałem go przechadzającego się po ogrodzie z panią Pumphrey, a w
swojej
zagrodzie przez większość czasu stał na tylnych nogach, oparty raciczkami o
siatkę ogrodzenia,
niecierpliwie oczekując kolejnego gościa. Świnie szybko rosną, więc wkrótce
przestał być
różowym prosięciem, jednak nie stracił uroku. Najbardziej lubił drapanie po
grzbiecie; chrząkał
wtedy donośnie, przewracając ślepiami z rozkoszy, przy czym stopniowo uginał
nogi, aż
w końcu walił się na bok.
Słoneczną egzystencję Nugenta mącił tylko jeden cień; stary Hodgkin, ogrodnik,
którego
stosunek do zwierząt domowych został nieodwracalnie wypaczony przez konieczność
codziennego rzucania gumowych kółek Trickiemu, teraz został wyznaczony na
osobistego lokaja
Nugenta. Do jego obowiązków należało karmienie i czyszczenie Nugenta, a także
pilnowanie go
podczas zabaw. Pomysł, aby zadawać sobie tyle trudu dla świni, która nigdy nie
zostanie
przerobiona na wieprzowinę, musiał być niemal nie do zniesienia dla starego
wieśniaka; głębokie
bruzdy na jego twarzy jeszcze pogłębiały się, ilekroć chwytał wiadro z karmą.
Podczas mojej pierwszej wizyty u jego podopiecznego powitał mnie ponurym:
„Przyszłeś
pan obaczyć Nudystę?” Znałem Hodgkina dostatecznie dobrze, aby wiedzieć, że nie
jest zdolny
do jakichkolwiek gier słownych; rzetelnie starał się powtórzyć imię mojego
pociotka, który przez
całe swoje długie życie pozostał dla staruszka „Nudystą”.
Szczególnie cenię sobie jedno wspomnienie związane z Nugentem. Pewnego dnia
zaraz po
lunchu zadzwonił telefon; dzwoniła pani Pumphrey i słysząc jej przejęty głos
zrozumiałem, że
stało się coś strasznego; takim samym tonem opisywała unikatowe symptomy
bolipupki
i wariulkania.
– Och, dzięki Bogu, panie Herriot, że jest pan w domu. Chodzi o Nugenta! Obawiam
się, że
jest okropnie chory.
– Naprawdę? Przykro mi to słyszeć. Co się stało?
Na drugim końcu zapadła cisza przerywana tylko spazmatycznym szlochem, zanim
pani
Pumphrey odezwała się ponownie.
– No, on nie może... nie może zrobić... swojej małej potrzeby.
Jej słownictwo z zakresu małych i dużych potrzeb było mi dobrze znane.
– Chce pani powiedzieć, że nie może oddać moczu?
– No... no... – dukała wyraźnie zmieszana. – Niezupełnie.
– To dziwne – stwierdziłem. – Czy je normalnie?
– Myślę, że tak, ale... – zaczęła, a potem nagle wybuchnęła: – Och, panie
Herriot, jestem tak
strasznie zaniepokojona! Słyszałam o mężczyznach ciężko chorych... właśnie w
taki sposób. To
gruczoł krokowy, prawda?
– Och, o to proszę się nie martwić. Świnie nie mają takich kłopotów, a poza tym
myślę, że
cztery miesiące to trochę za młody wiek na przerost prostaty.
– Och, tak się cieszę, ale coś... coś mu przeszkadza. Przyjdzie pan, prawda?
– Już idę.
Dość długo stałem przed zagrodą Nugenta. Wyrósł na dorodnego wieprzka i
pochrząkiwał
przyjaźnie, spoglądając na mnie przez siatkę. Wyraźnie oczekiwał jakiejś zabawy
i niecierpliwiąc
się, niezdarnie galopował tam i z powrotem po wybiegu. Już dochodziłem do
wniosku, że moja
wizyta okazała się bezowocna, kiedy pani Pumphrey, która kręciła się tu i tam,
załamując ręce,
stanęła jak wryta i wskazała drżącym palcem na świnię.
– O Boże! – jęknęła. – Teraz! Teraz! Widzi pan?
– Krew odpłynęła jej z twarzy, która zbielała jak płótno.
– Och, to okropne! Nie mogę tego znieść.
Odwróciła się z jękiem, kryjąc twarz w dłoniach.
Uważnie przyjrzałem się Nugentowi. Przystanął w pełnym galopie i z zadowoleniem
ulżył
sobie kilkoma obfitymi strugami, jak normalna zdrowa świnia.
Odwróciłem się do pani Pumphrey.
– Naprawdę nie widzę tutaj nic złego.
– Przecież on... on... – Nadal nie śmiała nań spojrzeć.
– On robi to... z przerwami!
Miałem już dużą wprawę w zachowywaniu kamiennego wyrazu twarzy przed panią
Pumphrey, co w tym momencie bardzo mi się przydało.
– Przecież one wszystkie robią to w taki sposób, pani Pumphrey.
Lekko obróciła głowę i z drżeniem zerknęła kątem oka na Nugenta.
– Chce pan powiedzieć... że każda świnka-chłopiec...?
– Każda świnka-chłopiec, jaką znałem, robiła to właśnie tak.
Och... Och... Jakie to dziwne, bardzo dziwne. – Nieszczęsna dama wachlowała się
chusteczką. Rumieńce gwałtownie wracały na jej policzki.
Aby oszczędzić jej zmieszania, stałem się bardzo rzeczowy.
– Tak, tak, istotnie. Wiele osób popełnia ten sam błąd, zapewniam panią. No cóż,
chyba już
lepiej pójdę. Miło było zobaczyć tego malca zdrowego i zadowolonego.
Nugent żył długo i szczęśliwie, przechodząc wszelkie moje oczekiwania. Okazał
się równie
szczodry jak Tricki i tak samo jak w przypadku małego pekińczyka świadomość
tego, że
naprawdę go lubiłem, pozwoliła mi uspokoić wyrzuty sumienia. Jak zwykle,
ironiczny stosunek
Siegfrieda trochę mącił mój spokój ducha.
Już kiedyś znosiłem wiele przykrości, gdy dostałem zdjęcia z autografem od
małego pieska,
dlatego nigdy nie odważyłem się pokazać mu tego, które otrzymałem od świni.
Rozdział trzeci
Angus Grier, doktor weterynarii, zawsze wyglądał antypatycznie, ale widok jego
pokrytej
plamami twarzy, kiedy podparty poduszkami i przykryty różową kołdrą siedział z
kwaśną miną
w łóżku, mógł przyprawić o dreszcz najodważniejszego. Zwłaszcza o ósmej rano,
kiedy miałem
z nim pierwsze spotkanie danego dnia.
– Znowu się pan spóźnił! – warknął. – Nie może pan trochę wcześniej wstawać?
Mówiłem
już panu, aż do znudzenia, że o ósmej musi pan być w drodze.
Kiedy bąkałem jakieś usprawiedliwienie, podciągnął gniewnie kołdrę i z widomym
niesmakiem zlustrował mnie od stóp do głów.
– I jeszcze jedno, cóż za straszne spodnie pan nosi. Jeśli już zdecydował się
pan na ten fason,
to proszę, na miłość boską, pójść i zamówić je sobie u jakiegoś przyzwoitego
krawca. Te w ogóle
nie mają żadnego kroju i nie wypada, żeby je nosił lekarz weterynarii.
Trafił celnie. Byłem bardzo przywiązany do tych spodni. Zapłaciłem za nie
trzydzieści
szylingów w domu towarowym „Anny and Navy” i sądziłem, że wyglądam w nich
elegancko.
Atak zaś Griera tym bardziej mnie bolał, że – o ile mi było wiadomo – człowiek
ten korzystał
z moich usług za darmo; Siegfried – tego byłem pewien – odmówił przyjęcia
jakiejkolwiek
zapłaty.
Przyjeżdżałem tu od tygodnia, a wydawało mi się, że trwa to wieki całe. Gdzieś
dawno temu
wiodłem weselsze, milsze życie, ale wspomnienie tego z każdym dniem bladło.
Owego ranka
w Darrowby Siegfried naprawdę był zażenowany.
– James, właśnie dostałem list od doktora Griera z Brawton. Kastrował źrebaka,
który się na
niego przewrócił i złamał mu dwa żebra. A jego asystent zostawił go na lodzie,
tak że nie ma
nikogo, kto by prowadził jego praktykę. Prosił mnie, żebym cię przysłał do niego
na tydzień,
dwa.
– O nie! To jakaś pomyłka. Przecież on mnie nie lubi.
– On nikogo nie lubi. Jednak nie ma mowy o pomyłce, wyraźnie w liście napisał,
że o ciebie
chodzi. No i sam powiedz, co mam zrobić?
– Kiedy się spotkaliśmy ten jeden jedyny raz, zmusił mnie do włożenia okropnego
gumowego kombinezonu i zrobił ze mnie wariata.
Siegfried uśmiechnął się niewesoło.
– Pamiętam, James, pamiętam. Stary jest złośliwy i bardzo mi przykro, że muszę
cię narazić,
ale nie mogę mu przecież sprawić zawodu.
Wtedy nie mogłem wprost w to uwierzyć. Cały pomysł był fantastyczny. Ale teraz,
kiedy
stałem u stóp łóżka Griera i słuchałem jego napuszonej gadaniny, było to jak
najbardziej
rzeczywiste. Znowu mógł mi dokuczać.
– I jeszcze jedno, moja żona powiada, że nie zjadł pan owsianki. Nie smakowała
panu?
Szurnąłem nogami.
– Ależ tak, była bardzo smaczna. Ale dzisiaj rano nie byłem jakoś głodny. –
W rzeczywistości pogrzebałem łyżką w gęstej niesmacznej mazi, starając się ją
zjeść, ale
w końcu dałem spokój.
– Coś chyba szwankuje w człowieku, który nie może jeść smacznych rzeczy. – Grier
obrzucił
mnie podejrzliwym spojrzeniem, a potem wyciągnął w moim kierunku kartkę papieru.
– Oto spis
pańskich dzisiejszych wizyt. Mało ich, więc nie straci pan wiele czasu na jazdę.
Najpoważniejsza
u Adamsona z Grenton: wypadnięcie macicy u krowy. Jak pan myśli, co trzeba w tym
wypadku
zrobić?
Włożyłem rękę do kieszeni i już miałem wyjąć fajkę, kiedy przypomniałem sobie,
że Grier
nie lubi palenia, dałem więc spokój.
– Zrobię znieczulenie nadoponowe, włożę z powrotem macicę i zabezpieczę ją
poprzez
zszycie warg sromowych.
– Głupstwa, człowieku, pleciesz głupstwa! – warknął Grier. – Po co tyle zachodu?
Wcale to
wszystko niepotrzebne. Wypadnięcie spowodowała obstrukcja. Włóż macicę na
miejsce, ustaw
zad krowy wyżej, podstawiając jej pod tylne nogi kilka desek, i przez kilka dni
trzymaj ją na
siemieniu lnianym.
– Przecież jeśli nie zszyję, macica znowu wypadnie – powiedziałem zdziwiony.
– Nie, nie, wcale nie! – Krzyknął gniewnie Grier. – Niech pan zrobi tak, jak
mówiłem. Lepiej
się na tym znam niż pan.
Zapewne, w każdym razie powinien był się lepiej znać. Pracował samodzielnie jako
dyplomowany lekarz weterynarii trzydzieści lat, a ja zaczynałem właśnie swój
drugi rok.
Spojrzałem uważnie: rozparty na poduszce patrzył na mnie spode łba. „Jak dziwnie
układają się
nasze niezbyt fortunne stosunki” – pomyślałem. Każdy mieszkaniec Yorkshire,
przysłuchując się
naszym dwom odmiennym akcentom – ostremu aberdeeńskiemu Griera i mojemu
gardłowemu
znad rzeki Clyde – mógłby oczekiwać, że obaj jesteśmy Szkotami i to nas łączy.
Ale nas nic nie
łączyło.
– Zrobię jak pan doktor powiedział. – Wyszedłem z pokoju i zbiegłem w dół, żeby
zebrać
potrzebne mi rzeczy.
Kiedy ruszyłem w objazd, jak codziennie rano doznałem ulgi, że wyszedłem z tego
domu.
Mimo iż przez cały już tydzień harowałem za darmo, miałem satysfakcję z pracy.
Farmerzy
prawie zawsze okazywali wyrozumiałość niedoświadczonemu weterynarzowi i również
klienci
Griera traktowali mnie uprzejmie; niestety, musiałem wracać na posiłki do tego
pozbawionego
radości domu, a to stawało się coraz trudniejsze do zniesienia.
Pani Grier dawała mi się we znaki tak samo jak jej mąż. Była to niezwykle chuda
kobieta
o zaciśniętych ustach, prowadząca spartańską kuchnię, w której gęsta, kleista
owsianka
zajmowała naczelne miejsce. Owsiankę podawała na śniadanie i na kolację, a w
przerwie
zjawiały się wodniste potrawki, anemiczna siekanina i bliżej nieokreślone zupy.
Wszystko, co
gotowała, pozbawione było smaku. Angus Grier, tak jak ja Szkot bez grosza przy
duszy, przybył
do Yorkshire trzydzieści lat temu i zdobył lukratywną praktykę w sposób
klasycznie skuteczny,
mianowicie ożenił się z córką zwierzchnika. Dzięki temu dostał wszystko gotowe,
ale wraz z tym
wszystkim również żonę.
Odniosłem wrażenie, że ona nadal uważa się tu za jedyną odpowiedzialną osobę –
może
dlatego, że zawsze mieszkała w tym domu, gdzie żyła pamięć jej ojca, wziętego w
okolicy
lekarza weterynarii. Wszystkich innych uważała za intruzów i mogłem zrozumieć,
co czuła; poza
tym była bezdzietna, niewiele miała z życia, a jako dozgonnego towarzysza los
dał jej Augusta
Griera. Naprawdę żałowałem jej szczerze.
Niewiele mi to jednak pomogło, gdyż zalewała mi sadła za skórę, pilnowała
każdego mojego
kroku. Kiedy wracałem z objazdu, zasypywała mnie pytaniami: „Gdzie pan marudził
tyle czasu?”
albo: „Tak długo pan nie wracał, myślałam już, że pan zabłądził”, albo: „Czeka
pilny przypadek.
Dlaczego pan zawsze jest taki powolny?” Może wyobrażała sobie, że wpadam na
godzinkę czy
dwie do kina. Codziennie wieczorem przyjmowałem sporo małych zwierząt w
przychodni, a ona
miała brzydki zwyczaj czajenia się pod drzwiami, gdyż chciała słyszeć, co mówię
do klientów.
Do laboratorium wchodziła całkiem bez żenady i obserwowała mnie podejrzliwie,
krytykując
moje recepty, stale napominając, że przesadzam z lekarstwami.
– Stanowczo za dużo pan dodaje chlorodyny, nie wie pan, ile kosztuje?
Żywiłem prawdziwe współczucie dla tego asystenta, który uciekł bez uprzedzenia;
w naszym
fachu nadal było trudno o pracę i młody lekarz weterynarii po dyplomie zniósłby
bardzo wiele,
byle tylko zarabiać, ale zrozumiałem, że ten nieznany mi towarzysz niedoli nie
miał wyboru.
Niewielka farma Adamsona leżała na granicy miasta i może dlatego, że tak
niedawno
patrzyłem na Griera, przyjazna, pobrużdżona twarz farmera wydała mi się na
zasadzie kontrastu
niezwykle sympatyczna. Wysoki, szczupły, nosił zniszczony kitel w kolorze khaki.
Na powitanie
serdecznie potrząsnął moją ręką.
– A więc mamy dzisiaj nowego weterynarza? – Przyglądał mi się przez chwilę. –
Tak prawdę
powiedziawszy, to wygląda pan na niezbyt doświadczonego w swoim zawodzie.
– To racja – przyznałem. „– Ale szybko się uczę.
Adamson uśmiechnął się.
– Nie przejmuj się tym, chłopcze. Wierzę w dopływ świeżej krwi i nowych
pomysłów, tego
nam właśnie w gospodarstwie na roli potrzeba. Zbyt długo nie robiliśmy żadnych
postępów w tej
dziedzinie. Chodźmy teraz do obory, pokażę panu krowę.
W pomieszczeniu stało kilkanaście krów, ale nie szorthornów, jakie zwykle tu
hodowano,
lecz rasy Ayrshire – na pierwszy rzut oka dobrze utrzymanych i zdrowych. Od razu
zauważyłem
swoją pacjentkę, gdyż z tyłu wystawała jej gula wielkości piłki futbolowej z
widocznymi
brodawkami. Farmer, czekając na lekarza, nie marnował czasu: masa była czysta
i nieuszkodzona.
Obserwował mnie uważnie, kiedy przemywałem gulę środkiem antyseptycznym i
wkładałem
na miejsce, a potem pomógł mi zbudować podwyższenie z ziemi i desek pod tylne
nogi krowy.
Kiedy skończyliśmy, stała jakby na pagórku, z ogonem wyżej niż głowa.
– I powiada pan, doktorze, że mam jej dawać przez kilka dni olej lniany, żeby
macica
z powrotem nie wyleciała?
– Tak, właśnie tak – powiedziałem. – Niech pan pilnuje, ażeby stała w tej
pozycji.
– Będę pilnował, młody człowieku, i bardzo dziękuję. Jestem pewien, że zrobił
pan dobrą
robotę i z przyjemnością znów kiedyś pana zobaczę.
Kiedy zająłem miejsce za kierownicą, jęknąłem w duchu. Dobra robota! O Boże! Jak
ta
macica się utrzyma na miejscu bez kilku szwów zabezpieczających? Musiałem jednak
zrobić tak,
jak polecił mi Grier, który, choć antypatyczny, nie był przecież głupcem. Może
miał rację.
Przestałem o tym myśleć i zająłem się innymi wizytami.
W niecały tydzień później, kiedy siedziałem przy stole i dziobałem tradycyjną
owsiankę,
Grier, który już odważył się zejść na dół, naskoczył na mnie:
– Mam tutaj kartę od Adamsona. Powiada, że nie jest zadowolony z pańskich
poczynań.
Zaraz tam pojedziemy i zobaczymy, o co chodzi. Nie lubię takich skarg. – Jego
normalny wyraz
ustawicznej obrazy pogłębił się, a wielkie jasne oczy tak zwilgotniały, że
myślałem, iż zaraz do
owsianki zaczną mu kapać łzy.
Na farmie Adamson zaprowadził nas do obory.
– No i co pan o tym myśli, młody człowieku? – spytał.
Spojrzałem i żołądek mi się skurczył. Macica znów była na zewnątrz, a niewinnie
wyglądająca przedtem gula stała się teraz wielka, purpurowa i nabrzmiała.
Pokryta była brudem,
a z jednej strony przecinało ją brzydkie pęknięcie.
– Niedługo się utrzymała wewnątrz, prawda? – stwierdził spokojnie farmer.
Zbyt byłem zawstydzony, żeby się odezwać. To okropne zrobić taką krzywdę dobrej
krowie.
Poczułem, że się czerwienię, ale na szczęście był ze mną mój pracodawca, on
wyjaśni wszystko.
Odwróciłem się do Griera, który coś tam mruczał, sapał i mrugał szybko oczami,
ale nic nie
powiedział.
– Widzi pan, sama narobiła sobie szkody – ciągnął farmer. – Musiała o coś
zawadzić. Mówię
panu, że mi się to wszystko nie podoba. – Gwałtowność nie leżała w naturze tego
dobrego
człowieka, ale tym razem był wyraźnie wyprowadzony z równowagi. – Może będzie
lepiej, jak
dziś zajmie się tym doktor Grier – zaproponował na koniec.
Grier, który do tej pory nie wymówił jednego słowa, natychmiast zabrał się
energicznie do
roboty. Wyciął włosy u nasady ogona, dał znieczulenie nadoponowe, umył i
zdezynfekował
macicę, po czym z trudem wepchnął ją na miejsce. Potem specjalnym aparatem
założył kilka
mocnych szwów z gumowymi podkładkami, żeby się nie wrzynały w ciało. Wykonał swą
pracę
czysto i zręcznie.
Farmer wziął mnie delikatnie za ramię.
– No, teraz wygląda znacznie lepiej. Nie ma obawy, żeby macica wypadła, prawda?
Dlaczego pan tak nie zrobił od razu?
Znowu spojrzałem na Griera, ale dla odmiany schwycił go atak silnego kaszlu.
Patrzyłem na
niego uparcie, kiedy jednak ciągle milczał, zawróciłem na pięcie i wyszedłem z
obory.
– Mam nadzieję, że nie ma pan do mnie żalu, młody człowieku! – zawołał za mną
Adamson.
– Wszyscy musimy się uczyć i nic nie zastąpi doświadczenia. Prawda, doktorze
Grier?
– Tak, oczywiście, ma pan rację. To nie ulega wątpliwości – mamrotał Grier.
Wsiedliśmy do
samochodu.
Usiadłem i czekałem na jakieś wyjaśnienie z jego strony. I ciekaw byłem, co też
powie. Ale
niebiesko żyłkowany nos wbity był w przestrzeń, a wypukłe oczy wpatrzone w drogę
przed nami.
Do przychodni wracaliśmy w całkowitym milczeniu.
Rozdział czwarty
Nie minęło dużo czasu i Grier znów musiał wrócić do łóżka; zaczął mocno
pojękiwać, łapać
się za potłuczone żebra, a niebawem leżał już na górze oparty o stertę poduszek,
w kusym
różowym kubraku zapiętym pod szyję. Whisky była jedynym lekarstwem, które
przynosiło mu
ulgę w cierpieniu, więc jej poziom w butelce stojącej na nocnym stoliku opadał z
podziwu godną
szybkością.
Życie potoczyło się swym nużącym trybem. Pani Grier zwykle kręciła się koło
męża. Kiedy
przychodziłem wezwany do chorego, za zamkniętymi drzwiami słyszałem głośne
szepty, które
milkły, jak tylko wszedłem do pokoju. Wysłuchiwałem instrukcji, a pani Grier
uwijała się wokół
łóżka, poprawiając pościel, ocierając zwiniętą chusteczką czoło małżonka i przez
cały czas
rzucając mi niechętne spojrzenia. Gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi, szepty
rozbrzmiewały na
nowo.
Pewnego wieczora, dość późno – około dziesiątej – odebraliśmy telefon od pani
Mallard. Jej
psu kość utkwiła w gardle; niech pan Grier niezwłocznie przyjdzie. Chciałem
powiedzieć, że jest
chory i ja go zastępuję, ale było za późno: usłyszałem trzask odkładanej
słuchawki.
Po wysłuchaniu tej wiadomości Grier zapadł w rodzaj transu: oparł brodę na
piersi i prawie
minutę siedział bez ruchu, starannie rozważając sprawę. Potem nagle wyprostował
się
i wyciągnął w moim kierunku chudy paluch.
– Tu wcale nie chodzi o kość w gardle. To kaszel wywołany zapaleniem gardła.
Byłem zdumiony jego pewnością siebie.
– Nie uważa pan, że powinienem na wszelki wypadek wziąć jakieś dłuższe szczypce?
– Ni, ni, już przecie mówiłem. To wcale nie kość, więc niech pan weźmie trochę
syropu
z cebuli morskiej z ipekakuaną. Nic więcej nie będzie panu potrzebne. I jeszcze
jedno – jeśli nie
stwierdzi pan niczego, niech pan nic nie mówi. Proszę powiedzieć tej damie, że
to zapalenie
gardła i jak należy je leczyć – musisz pan jakoś usprawiedliwić swoją wizytę.
Z lekkim niedowierzaniem napełniłem w laboratorium czterouncjową butelkę, ale
zabrałem
ze sobą również kilka par kleszczy. Trochę straciłem wiarę w prorocze diagnozy
Griera.
Byłem zdumiony, kiedy pani Mallard otworzyła mi drzwi swego ładnego domku
w zabudowie szeregowej. Z jakiegoś powodu spodziewałem się zobaczyć starszą
panią,
a ujrzałem olśniewającą blondynkę około czterdziestki, z włosami upiętymi wysoko
zgodnie
z nakazami ówczesnej mody. Zaskoczyła mnie też długa, ciemnozielona suknia
wieczorowa,
wielkie kolczyki i mocno umalowana twarz.
Pani Mallard również wyglądała na zdziwioną. Patrzyła na mnie pustym wzrokiem,
kiedy
wyjaśniałem cel swego przybycia.
– Przyszedłem zobaczyć pani psa. Jestem asystentem pana Griera. Obawiam się, że
pan Grier
zachorował.
Najwyraźniej potrzebowała czasu, żeby przyswoić sobie tę wiadomość, ponieważ
stała
w progu, jakby nie wiedziała, o czym mówię; potem wróciła do życia i szeroko
otworzyła drzwi.
– Och tak, oczywiście, przepraszam, proszę wejść.
Minąłem ją, przechodząc przez niemal namacalną ścianę perfum do pokoju po lewej
stronie
holu. Tutaj woń perfum była jeszcze silniejsza, lecz pasowała do światła
samotnej, różowej
lampy, która rzucała słaby czerwony blask na szeroką otomanę przysuniętą do
migoczącego na
kominku ognia. Gdzieś w cieniu sączyły się ciche dźwięki melodii Body and Soui.
Nigdzie nie
widziałem mojego pacjenta, a pani Mallard patrzyła na mnie z niezdecydowaniem,
dotykając
jednego kolczyka.
– Chce pani, żebym obejrzał go tutaj? – zapytałem.
– Och tak, oczywiście.
Żwawo podeszła do drzwi na końcu pokoju i otworzyła je. Mały owczarek szkocki
przeleciał
po dywanie i skoczył na mnie z radosnym szczekaniem. Wykonał serię podskoków,
usilnie
starając się wylizać mi twarz, co mogłoby potrwać dłuższy czas, gdybym nie
złapał go
w powietrzu.
– Wygląda na to, że już jest mu lepiej – powiedziała pani Mallard, uśmiechając
się nerwowo.
Przyklęknąłem na podłodze, nie wypuszczając z rąk psa, i rozwarłem mu szczęki.
Nawet
w tym słabym świetle nie ulegało wątpliwości, że w jego gardle niczego nie
znajdę. Delikatnie
przesunąłem mu palcem wskazującym po nasadzie języka i terier nie zaprotestował,
kiedy
badałem mu gardziel. Potem położyłem go na podłodze i zmierzyłem temperaturę –
normalna.
– No cóż, pani Mallard – orzekłem. – Na pewno nie ma żadnej kości w gardle i nie
ma
gorączki.
Już miałem dodać, że pies wydaje mi się zupełnie zdrowy, kiedy przypomniałem
sobie
pożegnalną radę Griera – o usprawiedliwieniu mojej wizyty.
Odchrząknąłem.
– Jednak możliwe, że ma lekkie zapalenie gardła, które powoduje kaszel lub
wymioty. –
Ponownie otworzyłem pysk teriera. – Jak pani widzi, gardło ma zaczerwienione.
Może to
łagodna infekcja, a może połknął jakiś środek drażniący.
W samochodzie mam lekarstwo, które szybko postawi go na nogi.
Zdając sobie sprawę z tego, że zaczynam mówić głupstwa, umilkłem.
Pani Mallard chłonęła każde moje słowo, niespokojnie zaglądając pieskowi do
pyska
i energicznie kiwając głową.
– Och, tak, widzę to – stwierdziła. – Bardzo dziękuję. Jak to dobrze, że pana
wezwałam!
Następnego wieczora załatwiłem już połowę zatłoczonej poczekalni, kiedy do
gabinetu
wszedł gruby facet w bardzo jaskrawej tweedowej marynarce i położył na stole
smutnookiego
basseta.
– Lekko potrząsa łbem – zagrzmiał. – Myślę, że ma mały wrzód w uchu.
Wyjąłem z szuflady na narzędzia otoskop i zacząłem oglądać ucho, kiedy grubas
znów
zaczął.
– Widziałem, że był pan koło mnie zeszłej nocy. Mieszkam obok pani Mallard.
– Ach tak – powiedziałem, zerkając przez oświetloną metalową rurkę. – Zgadza
się, byłem.
Mężczyzna przez moment bębnił palcami po stole.
– Taa... Ten pies musi mieć mnóstwo chorób. Samochód weterynarza wciąż stoi
przed
domem.
– Naprawdę, nie zauważyłem, żeby był chory. Wydał mi się całkiem zdrowym
zwierzęciem.
Skończyłem oglądać jedno ucho i zabrałem się do dru