James Herriot To nie powinno się zdarzyć (It Shouldn‘t Happen to a Vet) Przełożyli Irena Doleżal-Nowicka, Zbigniew A. Królicki Donaldowi i Brianowi Sinclairom – moim wiernym przyjaciołom Rozdział pierwszy Widziałem, że Handshaw ani na jotę mi nie wierzy. Spojrzał na swoją krowę, a usta zacisnęły mu się w wąską linię. – Złamana miednica? Pan doktor chce we mnie wmówić, że ona nigdy nie stanie na nogi? Niech pan spojrzy, doktorze, jak znakomicie przeżuwa! Powiem panu jedno, młody człowieku, mój tatuś, gdyby jeszcze żył, tak łatwo by z niej nie zrezygnował. Od roku pracowałem jako weterynarz i nauczyłem się paru rzeczy, a przede wszystkim tego, że farmerzy niełatwo dają się przekonać – zwłaszcza mieszkańcy Yorkshire z okolic Dale. I to napomknięcie o ojcu. Handshaw liczył jakieś pięćdziesiąt parę lat i było coś wzruszającego w jego wierze w umiejętności i zdrowy rozsądek zmarłego. Ale ja doskonale potrafiłem sobie poradzić i bez tego. Był to czynnik dodatkowo irytujący w przypadku, który – jak to przeczuwałem – i tak krył w sobie sporo niespodzianek. Mało jest bowiem zjawisk bardziej niepokojących weterynarza niż krowa, która nie chce wstać. Laikowi może się wydać dziwne, że zwierzę wyleczone ze swojej zasadniczej choroby nie chce podnieść się z ziemi, a jednak to się zdarza. A trzeba przy tym pamiętać, że mleczna krowa, która nie wstaje, nie ma przed sobą żadnych perspektyw. Cała sprawa zaczęła się od tego, że mój szef, Siegfried Farnon, prowadzący praktykę w małym targowym miasteczku Darrowby w górach Dale, wysłał mnie do przypadku gorączki mlecznej. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem krowę Handshawa, leżała bez ruchu na jednym boku i musiałem uważnie się jej przyjrzeć, żeby nabrać pewności, że nie jest martwa. Miałem jednak ze sobą niezbędny w takich wypadkach wapń, byłem też bardzo pewny siebie, ponieważ dyplom zrobiłem akurat w czasie, kiedy weterynaria znalazła lekarstwo na tę dotychczas źle rokującą chorobę. Przełom w leczeniu nastąpił wiele lat wcześniej, kiedy zaczęto stosować nadmuchiwanie wymienia, i nawet ja woziłem jeszcze ze sobą mały zestaw do nadmuchiwania strzyków (farmerzy używali zamiast tego pompek rowerowych), ale wraz z pojawieniem się kuracji wapniowej z łatwością można było chodzić w glorii, ratując w ciągu paru minut zwierzę od pewnej śmierci. Kiedy wstrzyknąłem dwie buteleczki – jedną dożylnie, drugą podskórnie – i Handshaw pomógł mi ułożyć krowę w innej pozycji, polepszenie było wyraźnie widoczne: moja pacjentka rozejrzała się wokoło, potrząsając głową, jakby chciała sobie przypomnieć, gdzie się znajdowała w ciągu minionych paru godzin. Byłem pewien, że gdybym miał trochę czasu, by tu zostać, zobaczyłbym, jak wstaje na nogi. Ale czekały mnie inne wizyty. – Niech pan do mnie zadzwoni, gdyby nie wstała do obiadu – powiedziałem, ale była to czysta formalność. Byłem całkiem pewien, że nigdy więcej jej nie zobaczę. Kiedy farmer zatelefonował w południe, że krowa nadal leży, zaskoczyło mnie to. W niektórych przypadkach należało dać zwiększoną dawkę, żeby wszystko było dobrze. Pojechałem więc i zrobiłem jeszcze jeden zastrzyk. Nie martwiłem się specjalnie, kiedy otrzymałem wiadomość, że i następnego dnia nie wstała, ale Handshaw, zgarbiony, z rękami głęboko w kieszeniach, stał nad krową i był poważnie rozczarowany brakiem powodzenia mojej kuracji. – Najwyższy czas, żeby ta klępa wstała. Nic dobrego z tego leżenia nie wyjdzie. Na pewno może pan coś na to poradzić. Wlałem jej trochę zimnej wody do ucha. Mój tatuś zawsze tak robił, kiedy chciał podnieść krowę, a to był mądry, doświadczony człowiek, ten mój tatuś. – Nie wątpię, że był bardzo mądry – powiedziałem sucho. – Ale z pewnością bardziej pomoże jej jeszcze jeden zastrzyk. Farmer z ponurą miną przyglądał się, kiedy wstrzykiwałem jeszcze jedną butelkę wapnia pod skórę. Zabieg ten stracił dla niego całą magiczną moc. Kiedy pakowałem swoje narzędzia, starałem się, jak mogłem, okazywać zadowolenie. – Nie ma się czym martwić. Wiele krów leży dzień, dwa. Rano najprawdopodobniej przekona się pan, że już chodzi. Telefon zadzwonił tuż przed śniadaniem i żołądek mi się skurczył, kiedy usłyszałem głos Handshawa. – Nie widać żadnego polepszenia. Leży, głowę ma podniesioną, ale wcale nie ma ochoty wstać. Co pan teraz zrobi, panie doktorze? „Rzeczywiście, co mam zrobić?” – rozmyślałem, jadąc do niego na farmę. Krowa leżała już czterdzieści osiem godzin – i wcale mi się to nie podobało. Farmer natychmiast przystąpił do ataku. – Mój tatuś zawsze powiadał, że krowa, która tak leży i nie chce wstać, ma robaki w ogonie. Powiadał, że wystarczy obciąć jej koniec ogona, a zaraz się poderwie. Na to dictum mój nastrój się pogorszył. Już i przedtem miałem sporo kłopotów z tym przesądem. Fatalnym zbiegiem okoliczności ludzie, którzy stosowali ten barbarzyński zabieg, często mogli się pochwalić dobrym rezultatem, gdyż po obcięciu ogona ból kikuta dotykającego ziemi mógł zmusić chorą krowę do wstania. – Nie ma takiej choroby, jak robaki w ogonie, panie Handshaw – powiedziałem. – I nie uważa pan, że to wielkie okrucieństwo obcinać krowie ogon? Słyszałem, że Towarzystwo do Walki z Okrucieństwem Wobec Zwierząt w zeszłym tygodniu wytoczyło proces pewnemu człowiekowi właśnie z powodu takiego zabiegu. Farmer zmrużył oczy. Z pewnością myślał, że bujam. – Jeśli pan nie chce tego zrobić, doktorze, to jaką kurację zamierza pan zastosować? Musimy jakoś podnieść ją z ziemi. Wciągnąłem głęboko powietrze. – Jestem pewien, że gorączka poporodowa minęła, ponieważ krowa normalnie je i wygląda całkiem dobrze. Zapewne unieruchomił ją późniejszy atak paraliżu. Nie ma sensu podawać więcej wapnia, spróbuję zastrzyku pobudzającego. Napełniłem strzykawkę pewien, że poniosę klęskę. Nie miałem cienia zaufania do zastrzyku pobudzającego, ale nic więcej nie mogłem zrobić. Zacząłem więc dezynfekować skórę na boku. Kiedy już miałem odejść, Handshaw zawołał za mną: – Hej, panie doktorze, przypomniałem sobie coś, o czym mi mówił tatuś. Trzeba krzyknąć krowie w ucho. Wiele postawił na nogi w ten sposób. Nie mam specjalnie mocnego głosu, ale może pan by spróbował? Za późno już było na ratowanie własnej godności. Podszedłem do zwierzęcia i schwyciłem je za ucho. Nabierając w płuca tyle powietrza, ile się dało, pochyliłem się i krzyknąłem z całych sił w owłosiony otwór. Krowa przez chwilę przestała ruszać szczękami i spojrzała na mnie pytająco, potem przymknęła oczy i wróciła do swego przeżuwania. – Poczekajmy jeszcze jeden dzień – powiedziałem znużony. – A jeśli i jutro nie wstanie, trzeba będzie ją dźwignąć. Czy może pan poprosić kilku sąsiadów, żeby nam pomogli? Jeżdżąc do innych przypadków tego dnia, stale czułem wewnętrzne napięcie. Cholerna sprawa! Cóż, u diabła, nie pozwala tej krowie wstać? Czy mógłbym coś jeszcze zrobić? Był rok 1938 i moje możliwości były ograniczone. W trzydzieści lat później też się zdarza, że krowy chorujące na gorączkę poporodową nie mogą wstać, ale weterynarze mają o wiele bogatszy arsenał lekarstw, jeśli wapń nie pomaga. Choćby znakomity dźwig Bagshawa, który chwytem za miednicę łagodnie podnosi zwierzę, zastrzyki z fosforu, czy nawet elektryczny pręt, który przyłożony do zadu powoduje gwałtowny wstrząs i sprawia, że rozłożona wygodnie krowa zrywa się na nogi, rycząc obrażona. Jak się tego spodziewałem, następny dzień nie przyniósł zmiany i kiedy wysiadałem z samochodu na podwórzu Handshawa, otoczyła mnie grupka jego sąsiadów. Byli w znakomitych humorach, uśmiechnięci, zadowoleni z siebie, skorzy do udzielania rad, jak to farmerzy, gdy chodzi o cudze zwierzęta. Wiele było śmiechu i żartów, kiedy podsuwaliśmy worki pod krowę, wiele dziwacznych propozycji, których starałem się nie słuchać. Kiedy wreszcie wspólnym wysiłkiem dźwignęliśmy ją, rezultat był zgodny z moim przewidywaniem: krowa najspokojniej w świecie wisiała z bezwładnymi nogami, a jej właściciel oparty o ścianę przyglądał się nam z coraz bardziej ponurą miną. Znowu mnóstwo sapania i chrząkania, żeby opuścić na ziemię bezwładne ciało, po czym wszyscy spojrzeli na mnie, ciekawi, co teraz polecę im zrobić. Rozpaczliwie szukałem w myśli jakiegoś wyjścia, kiedy znowu odezwał się Handshaw: – Mój tatuś powiadał, że obcy pies zawsze poderwie krowę na nogi. Rozległ się pomruk aprobaty zebranych farmerów i natychmiastowe propozycje przyprowadzenia psów. Starałem się wtrącić, że jeden wystarczy, ale mój autorytet przestał się liczyć, a poza tym każdy chciał się popisać uzdolnieniami swego psa. Wszyscy wyszli nagle podnieceni i nawet Smedley, miejscowy właściciel sklepiku, popedałował szybko, żeby sprowadzić swego airedaleteriera. Nie upłynęło kilka minut, a w oborze rozległo się szczekanie i warczenie przeróżnych kundli, ale krowa wszystko to zignorowała i najwyżej ostrzegawczo nastawiała rogi w stronę najbardziej agresywnych napastników. Wybuch nastąpił, kiedy z pastwiska wrócił pies Handshawa, który skończył zaganiać owce. Był to chudy, wytrzymały, niewielki mieszaniec o niezwykle szybkim refleksie i wybuchowym temperamencie. Najeżony, na sztywnych nogach wszedł do obory, zdumiony obejrzał sforę obcych psów na swoim terytorium i z milczącą wściekłością przystąpił do akcji. W przeciągu paru minut rozpętała się taka psia bójka, jakiej w życiu nie widziałem. Stanąłem więc na uboczu i patrzyłem na tę scenę, świadom, że jestem tu zupełnie zbyteczny. Nad wściekłym warczeniem i skowytem górowały krzyki farmerów. Któryś z najodważniejszych rzucił się w kotłowaninę i po chwili wyszedł z małym psiakiem wczepionym w gumowy but. Reynolds z Clover Hill ściskał ogon krowy pomiędzy dwoma krótkimi kijami i krzyczał: „A kysz, a kysz!”, a kiedy przyglądałem się temu bezsilnie, jakiś nieznajomy pociągnął mnie za rękaw i szepnął: – Czy nie próbował jej pan doktor dawać co dwie godziny łyżeczki płynu Jeyesa w kwarcie starego piwa? Wprost czułem, jak zalewają mnie wszystkie siły czarnej magii, a moje skromne zasoby wiedzy weterynaryjnej nie mają żadnych szans, by się temu przeciwstawić. Nie wiem, jakim cudem w tym okropnym hałasie – może dlatego, że pochyliłem się właśnie w kierunku Reynoldsa, próbując go przekonać, żeby dał spokój ściskaniu ogona – usłyszałem suchy trzask. Właśnie w tym momencie krowa zmieniała pozycję, a ja nie miałem wątpliwości: suchy trzask dobiegł od miednicy. Minęło nieco czasu, nim udało mi się zwrócić na siebie uwagę, gdyż chyba wszyscy zapomnieli o mojej obecności; wreszcie jednak psy zostały rozdzielone, każdego przywiązano oddzielnie, a farmerzy przestali krzyczeć. Reynolds został odciągnięty od ogona i wreszcie ja mogłem zabrać głos. Zwróciłem się do Handshawa: – Poproszę o kubeł gorącej wody, mydło i ręcznik. Wyszedł, mrucząc pod nosem, jakby niewiele się spodziewał po tej nowej próbie. Moje akcje spadły bardzo nisko. Zdjąłem wiatrówkę, namydliłem ramię i wsunąłem rękę w odbytnicę krowy tak daleko, aż natrafiłem na twardą kość łonową. Trzymając ją przez ściankę prostnicy, spojrzałem na swoje audytorium. – Może dwóch z was chwyci ją za kości biodrowe i poruszy nimi ostrożnie z boku na bok. Tak, znowu usłyszałem ten trzask, nie było żadnych wątpliwości. Słyszałem to i wyczuwałem – obluzowanie i słaby trzask, jakby tarcie. Wstałem i umyłem ręce. – Teraz już wiem, dlaczego pańska krowa nie może wstać: ma złamaną miednicę. Zapewne stało się to tej pierwszej nocy, kiedy rzucała się z powodu gorączki. Sądzę, że nerwy są również uszkodzone. Sprawa chyba jest beznadziejna. – Chociaż byłem wyrazicielem złej nowiny, czułem ulgę, że nareszcie mam do czynienia z czymś realnym. Handshaw spojrzał na mnie. – Sprawa beznadziejna? Jak to? – Przykro mi – powtórzyłem – ale tak jest. Jedyną rzeczą, jaką pan może zrobić, to zawieźć ją do rzeźnika. Nie ma władzy w tylnych nogach. Nigdy już nie wstanie. Wtedy to Handshaw stracił panowanie nad sobą i zaczął bardzo długą przemowę. Nie był właściwie agresywny i o nic mnie nie oskarżał, ale bez ogródek wyliczał moje niepowodzenia i znowu wyraził żal, że nie ma tu jego tatusia, który by na wszystko od razu znalazł radę. Pozostali farmerzy, stojąc szerokim kręgiem, chłonęli każde jego słowo. Kiedy tyrada wreszcie się skończyła, opuściłem farmę. Nie mogłem nic więcej zrobić; Handshaw wkrótce przekona się, że się mylił. Czas dowiedzie mojej racji. Ledwie się obudziłem następnego ranka, od razu pomyślałem o krowie Handshawa. Nie było to miłe zdarzenie, ale wreszcie uspokoiłem się przekonany, że nie ma już żadnych wątpliwości. Znałem przyczynę choroby, wiedziałem też, że nie ma żadnej nadziei. Nie było więc po co dalej zaprzątać sobie tym głowy. Zdumiałem się, słysząc znowu głos Handshawa w słuchawce. Sądziłem, że miną dwa, trzy dni, nim zrozumie swoją pomyłkę. – Czy doktor Herriot? Dzień dobry panu. Właśnie dzwonię do pana, żeby powiedzieć, że moja krowa wstała i czuje się bardzo dobrze. Chwyciłem kurczowo słuchawkę obiema rękami. – Co takiego? Co pan mówi? – Powiedziałem, że moja krowa wstała. Kiedy dziś rano zajrzałem do obory, chodziła zdrowiuteńka jak ryba. Można by pomyśleć, że nigdy nie chorowała. – Przez chwilę milczał, a potem odezwał się z namaszczeniem jak karcący nauczyciel. – A pan doktor tak stał nad nią, patrzył na mnie i mówił, że nigdy nie wstanie. – Ale przecież... – Ciekaw pan jest, jak to zrobiłem? No cóż, przypomniałem sobie jeszcze jeden stary sposób mego tatusia. Poszedłem do rzeźnika, kupiłem świeżą skórę owczą i położyłem jej na plecach. W mig ją to postawiło na nogi... Powinien pan wpaść do mnie i sam zobaczyć. Mój tatuś był wspaniałym człowiekiem. Zupełnie oszołomiony poszedłem do jadalni. Musiałem się poradzić mego szefa. Siegfried o trzeciej nad ranem wezwany został do cielenia i wyglądał teraz o wiele starzej niż na swoje trzydzieści parę lat. Wysłuchał mnie w milczeniu, kończąc śniadanie, potem odsunął talerz i nalał sobie jeszcze jedną filiżankę kawy. – Miałeś pecha, James. Skóra owcza, powiadasz? Śmieszna rzecz, jesteś w tej okolicy przeszło rok, a nigdy się z tym nie spotkałeś. Może ostatnio wyszło z mody, ale jest w tym szczypta rozsądku, jak zresztą w wielu dawnych lekach. Oczywiście, pod taką owczą skórą gromadzi się sporo ciepła, które działa drażniąco jak gorący kataplazm na plecy, i po pewnym czasie, jeśli krowa leży tylko z powodu swoich fanaberii, wstaje, żeby się jej po prostu pozbyć. – Ale, do licha, co ze złamaną miednicą?! Powiadam ci, że kości trzeszczały i były przemieszczone! – Wiesz co, James, nie jesteś pierwszym, który dał się na to nabrać. Po wycieleniu u krowy następuje rozluźnienie wiązadeł miednicy i z reguły trwa to kilka dni. Tyś właśnie z tym się spotkał. – O Boże – jęknąłem, wpatrując się w obrus. – Ileż cholernego zamieszania narobiłem! – Wcale nie. – Siegfried zapalił papierosa i rozsiadł się wygodnie. – Ta krowa pewno miała właśnie zamiar zrobić mały spacerek, kiedy stary Handshaw przykrył ją owczą skórą. Równie dobrze mogła była wstać po jednym z twoich zastrzyków i wtedy ty zebrałbyś wszystkie laury. Czy pamiętasz, co ci powiedziałem, jak tu przyjechałeś? Bardzo cieniutka granica dzieli naprawdę dobrego weterynarza od piramidalnego głupca. Takie przypadki zdarzają się nam wszystkim, James, więc zapomnij o tym. Trudno jednak było zapomnieć. Ta krowa stała się słynna w całej okolicy. Handshaw pokazywał ją z dumą każdemu: listonoszowi, policjantowi, handlarzom zboża, kierowcom ciężarówek, sprzedawcom nawozów sztucznych, urzędnikom z Ministerstwa Rolnictwa i żaden z nich nie omieszkał napomknąć mi o tym z uśmiechem zadowolenia. Przemowa, którą Handshaw wygłaszał z nutą triumfu w głosie, jak mi powtarzano, była zawsze taka sama: – Oto krowa, która zdaniem doktora Herriota miała nigdy nie wstać. Jestem pewien, że nie było cienia złośliwości w postępowaniu farmera. Dał prztyczka w nos młodemu, zbyt pewnemu siebie weterynarzowi i nikt nie mógł go winić, że się tym przechwalał. A ja w jakiś sposób przysłużyłem się tej krowie, gdyż znacznie przedłużyłem jej życie; Handshaw trzymał ją bowiem u siebie dłużej niż normalnie, traktując jako okaz do pokazywania. Z biegiem lat zaczęła dawać coraz mniej mleka, aż doszła do dwóch galonów dziennie, a mimo to pasła się zadowolona na przydrożnej łące. Miała jeden wykręcony do tyłu róg i łatwo ją było po tym poznać. Często zatrzymywałem samochód i przez murek graniczny spoglądałem w zamyśleniu na krowę, która nigdy nie miała wstać. Rozdział drugi Siegfried wrócił od telefonu. Twarz miał pozbawioną wyrazu. – To była pani Pumphrey. Chce, żebyś obejrzał jej prosiaka. – Masz na myśli pekińczyka. – Nie, prosiaka. Ma sześciotygodniowe prosię i chce, żebyś zbadał stan jego zdrowia. Uśmiechnąłem się łagodnie. Moje stosunki z pekińczykiem wdowy Pumphrey to drażliwy temat. – Już dobrze, dobrze, nie zaczynaj znowu. Czego ona naprawdę chce? Czy Tricki Woo znów ma bolipupkę? – James – rzekł poważnie Siegfried. – To niepodobne do ciebie, żebyś tak wątpił w moje słowa. Powtórzę ci wiadomość od pani Pumphrey i spodziewam się, że zareagujesz natychmiast i bez dalszych pytań. Ta dama poinformowała mnie, że została właścicielką sześciotygodniowego warchlaka i chce zapewnić mu troskliwą opiekę weterynaryjną. Wiesz, co myślę o takich badaniach, i nie chcę, abyś zbył ją byle czym. Szczególną uwagę zwróciłbym na oddech zwierzęcia; przegoń je dobrze po zagrodzie, zanim sięgniesz po stetoskop, i – na miłość boską – nie przeocz czegoś oczywistego, jak na przykład opuchlizna czy naroślą na pęcinach. Sądzę, że powinieneś je zmierzyć, skoro już tam będziesz; miarkę znajdziesz w... Jego słowa cichły, kiedy pospiesznie oddalałem się korytarzem. To było nieco kłopotliwe; często musiałem znosić takie dowcipy, od czasu, gdy zostałem przyszywanym wujkiem pekińczyka Trickiego i zacząłem regularnie otrzymywać od niego prezenty oraz zdjęcia z autografem, jednak Siegfried zazwyczaj nie posuwał się aż tak daleko w swoich żartach. Wiadomość, że pani Pumphrey stała się właścicielką prosiaka, była nie do przyjęcia; jej eleganckie apartamenty to nie miejsce dla żywego inwentarza. Och, na pewno źle ją zrozumiał. Jednak nie. Pani Pumphrey powitała mnie radosnym okrzykiem. – Och, panie Herriot, czyż to nie cudowne! Mam prześliczną małą świnkę. Byłam z wizytą u kuzynów, którzy są farmerami, i wybrałam sobie jednego prosiaczka. Będzie wspaniałym towarzyszem dla Trickiego – wie pan, jak martwi mnie to, że jest taki samotny. Z niedowierzaniem potrząsałem głową, idąc przez wyłożony dębową boazerią przedpokój. Moje wizyty tutaj zawsze miały w sobie coś ze snu, ale to już nie mieściło mi się w głowie. – Chce pani powiedzieć, że naprawdę ma pani w domu prosiaka? – Ależ oczywiście. – Pani Pumphrey wyglądała na zdumioną. – Jest w kuchni. Proszę pójść i zobaczyć. Kilkakrotnie byłem w tej kuchni i podziwiałem jej sterylną czystość; nieskazitelny blask wykafelkowanych ścian i podłóg, lśniące powierzchnie zlewu, kuchenki i zamrażarki. Teraz jeden róg zajmowało kartonowe pudełko, a w nim ujrzałem małą świnkę; stojąc na tylnych nogach, a przednimi opierając się o brzeg pudła, z zadowoleniem spoglądała na nowe otoczenie. Kucharka stała plecami do nas i nie obejrzała się, kiedy weszliśmy; siekała marchewkę i ciskała ją na patelnię z – jak uznałem – nadmierną energią. – Czy on nie jest śliczny?! – Pani Pumphrey pochyliła się i podrapała łepek zwierzęcia. – To takie ekscytujące mieć swoją własną świnkę! Panie Herriot, postanowiłam nazwać prosiaczka Nugent. Przełknąłem ślinę. -Nugent? Szerokie plecy kucharki znieruchomiały. – Tak, na cześć mojego starego wuja Nugenta. Był małym różowym człowieczkiem o sprytnych oczkach i spłaszczonym nosie. Uderzające podobieństwo. – Rozumiem – stwierdziłem, a kucharka znów zaczęła siekać marchew. Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć; moja etyka zawodowa nie pozwalała mi zgodzić się na absurdalny pomysł badania tego, najwyraźniej zupełnie zdrowego, zwierzęcia. Już miałem powiedzieć, że moim zdaniem prosię wygląda doskonale, kiedy przeszkodziła mi pani Pumphrey. – No chodź, Nugent – powiedziała. – Musisz być grzecznym chłopcem i dać się zbadać wujkowi Herriotowi. To przełamało moje opory. Zapominając o etyce, złapałem Nugenta za cienki ogonek i trzymając go łbem w dół, zmierzyłem mu temperaturę. Potem starannie osłuchałem mu płuca oraz serce, zajrzałem w ślepia i obmacałem kończyny, zginając je w stawach. Kucharka nie odwróciła się do nas ani razu, wyrażając w ten sposób swoją dezaprobatę, ale wytrwale kontynuowałem badanie. Zdążyłem już się przekonać, że posiadanie psiego siostrzeńca przynosi nieocenione korzyści; nie chodziło jedynie o częste prezenty – choć wciąż czułem smak tych wspaniałych wędzonych śledzi, jakie Tricki przysłał mi z Whitby – lecz o tę odrobinę luksusu w moim spartańskim życiu: kieliszek sherry przed lunchem, ciepło i komfort kominka pani Pumphrey. Doszedłem do wniosku, że jeśli przeznaczenie zsyła mi równie wielkodusznego świńskiego pociotka, to wujek Herriot będzie ostatnim człowiekiem, który sprzeciwiałby się niezbadanym wyrokom losu. Zakończywszy badanie, zwróciłem się do pani Pumphrey, która niespokojnie czekała na werdykt. – Całkowicie zdrowy – orzekłem żwawo. – W rzeczy samej, ma tu pani bardzo zdrową świnkę. Jednak muszę pani coś powiedzieć: ona nie może mieszkać tu, w domu. Kucharka po raz pierwszy spojrzała na mnie i w jej oczach ujrzałem nieme błaganie. Doskonale ją rozumiałem, ponieważ świńskie wydalmy są niezwykle lotne i nawet taki maleńki okaz jak Nugent już zdążył nasycić swoją wonią powietrze w kuchni. Początkowo pani Pumphrey sprzeciwiała się temu, jednak kiedy zapewniłem ją, że prosię przebywając na zewnątrz, nie dostanie zapalenia płuc, a nawet będzie zdrowsze i szczęśliwsze, ustąpiła. Zatrudniono miejscowego stolarza, który w rogu ogrodu postawił okazały chlewik z ciepłą sypialnią i wybiegiem z desek. Byłem przy tym, jak przeprowadzono tam Nugenta, który z zadowoleniem zwinął się na legowisku z czystej słomy. Koryto napełniano dwa razy dziennie najlepszą karmą i nigdy nie zabrakło mu takich smakołyków jak soczysta marchew czy liście kapusty. Codziennie wypuszczano go, żeby przez godzinę bawił się i hasał po ogrodzie z Trickim. Krótko mówiąc, Nugentowi powiodło się, ale też był on wyjątkowo miłym świniakiem; bo chociaż większość jego krewniaków objawia nieoczekiwanie przyjacielskie uczucia, u Nugenta ta cecha charakteru rozwinęła się w nadzwyczajnym stopniu. Po prostu lubił ludzi i w ciągu następnych miesięcy rozkwitł w wyniku stałych kontaktów z człowiekiem. Często widywałem go przechadzającego się po ogrodzie z panią Pumphrey, a w swojej zagrodzie przez większość czasu stał na tylnych nogach, oparty raciczkami o siatkę ogrodzenia, niecierpliwie oczekując kolejnego gościa. Świnie szybko rosną, więc wkrótce przestał być różowym prosięciem, jednak nie stracił uroku. Najbardziej lubił drapanie po grzbiecie; chrząkał wtedy donośnie, przewracając ślepiami z rozkoszy, przy czym stopniowo uginał nogi, aż w końcu walił się na bok. Słoneczną egzystencję Nugenta mącił tylko jeden cień; stary Hodgkin, ogrodnik, którego stosunek do zwierząt domowych został nieodwracalnie wypaczony przez konieczność codziennego rzucania gumowych kółek Trickiemu, teraz został wyznaczony na osobistego lokaja Nugenta. Do jego obowiązków należało karmienie i czyszczenie Nugenta, a także pilnowanie go podczas zabaw. Pomysł, aby zadawać sobie tyle trudu dla świni, która nigdy nie zostanie przerobiona na wieprzowinę, musiał być niemal nie do zniesienia dla starego wieśniaka; głębokie bruzdy na jego twarzy jeszcze pogłębiały się, ilekroć chwytał wiadro z karmą. Podczas mojej pierwszej wizyty u jego podopiecznego powitał mnie ponurym: „Przyszłeś pan obaczyć Nudystę?” Znałem Hodgkina dostatecznie dobrze, aby wiedzieć, że nie jest zdolny do jakichkolwiek gier słownych; rzetelnie starał się powtórzyć imię mojego pociotka, który przez całe swoje długie życie pozostał dla staruszka „Nudystą”. Szczególnie cenię sobie jedno wspomnienie związane z Nugentem. Pewnego dnia zaraz po lunchu zadzwonił telefon; dzwoniła pani Pumphrey i słysząc jej przejęty głos zrozumiałem, że stało się coś strasznego; takim samym tonem opisywała unikatowe symptomy bolipupki i wariulkania. – Och, dzięki Bogu, panie Herriot, że jest pan w domu. Chodzi o Nugenta! Obawiam się, że jest okropnie chory. – Naprawdę? Przykro mi to słyszeć. Co się stało? Na drugim końcu zapadła cisza przerywana tylko spazmatycznym szlochem, zanim pani Pumphrey odezwała się ponownie. – No, on nie może... nie może zrobić... swojej małej potrzeby. Jej słownictwo z zakresu małych i dużych potrzeb było mi dobrze znane. – Chce pani powiedzieć, że nie może oddać moczu? – No... no... – dukała wyraźnie zmieszana. – Niezupełnie. – To dziwne – stwierdziłem. – Czy je normalnie? – Myślę, że tak, ale... – zaczęła, a potem nagle wybuchnęła: – Och, panie Herriot, jestem tak strasznie zaniepokojona! Słyszałam o mężczyznach ciężko chorych... właśnie w taki sposób. To gruczoł krokowy, prawda? – Och, o to proszę się nie martwić. Świnie nie mają takich kłopotów, a poza tym myślę, że cztery miesiące to trochę za młody wiek na przerost prostaty. – Och, tak się cieszę, ale coś... coś mu przeszkadza. Przyjdzie pan, prawda? – Już idę. Dość długo stałem przed zagrodą Nugenta. Wyrósł na dorodnego wieprzka i pochrząkiwał przyjaźnie, spoglądając na mnie przez siatkę. Wyraźnie oczekiwał jakiejś zabawy i niecierpliwiąc się, niezdarnie galopował tam i z powrotem po wybiegu. Już dochodziłem do wniosku, że moja wizyta okazała się bezowocna, kiedy pani Pumphrey, która kręciła się tu i tam, załamując ręce, stanęła jak wryta i wskazała drżącym palcem na świnię. – O Boże! – jęknęła. – Teraz! Teraz! Widzi pan? – Krew odpłynęła jej z twarzy, która zbielała jak płótno. – Och, to okropne! Nie mogę tego znieść. Odwróciła się z jękiem, kryjąc twarz w dłoniach. Uważnie przyjrzałem się Nugentowi. Przystanął w pełnym galopie i z zadowoleniem ulżył sobie kilkoma obfitymi strugami, jak normalna zdrowa świnia. Odwróciłem się do pani Pumphrey. – Naprawdę nie widzę tutaj nic złego. – Przecież on... on... – Nadal nie śmiała nań spojrzeć. – On robi to... z przerwami! Miałem już dużą wprawę w zachowywaniu kamiennego wyrazu twarzy przed panią Pumphrey, co w tym momencie bardzo mi się przydało. – Przecież one wszystkie robią to w taki sposób, pani Pumphrey. Lekko obróciła głowę i z drżeniem zerknęła kątem oka na Nugenta. – Chce pan powiedzieć... że każda świnka-chłopiec...? – Każda świnka-chłopiec, jaką znałem, robiła to właśnie tak. Och... Och... Jakie to dziwne, bardzo dziwne. – Nieszczęsna dama wachlowała się chusteczką. Rumieńce gwałtownie wracały na jej policzki. Aby oszczędzić jej zmieszania, stałem się bardzo rzeczowy. – Tak, tak, istotnie. Wiele osób popełnia ten sam błąd, zapewniam panią. No cóż, chyba już lepiej pójdę. Miło było zobaczyć tego malca zdrowego i zadowolonego. Nugent żył długo i szczęśliwie, przechodząc wszelkie moje oczekiwania. Okazał się równie szczodry jak Tricki i tak samo jak w przypadku małego pekińczyka świadomość tego, że naprawdę go lubiłem, pozwoliła mi uspokoić wyrzuty sumienia. Jak zwykle, ironiczny stosunek Siegfrieda trochę mącił mój spokój ducha. Już kiedyś znosiłem wiele przykrości, gdy dostałem zdjęcia z autografem od małego pieska, dlatego nigdy nie odważyłem się pokazać mu tego, które otrzymałem od świni. Rozdział trzeci Angus Grier, doktor weterynarii, zawsze wyglądał antypatycznie, ale widok jego pokrytej plamami twarzy, kiedy podparty poduszkami i przykryty różową kołdrą siedział z kwaśną miną w łóżku, mógł przyprawić o dreszcz najodważniejszego. Zwłaszcza o ósmej rano, kiedy miałem z nim pierwsze spotkanie danego dnia. – Znowu się pan spóźnił! – warknął. – Nie może pan trochę wcześniej wstawać? Mówiłem już panu, aż do znudzenia, że o ósmej musi pan być w drodze. Kiedy bąkałem jakieś usprawiedliwienie, podciągnął gniewnie kołdrę i z widomym niesmakiem zlustrował mnie od stóp do głów. – I jeszcze jedno, cóż za straszne spodnie pan nosi. Jeśli już zdecydował się pan na ten fason, to proszę, na miłość boską, pójść i zamówić je sobie u jakiegoś przyzwoitego krawca. Te w ogóle nie mają żadnego kroju i nie wypada, żeby je nosił lekarz weterynarii. Trafił celnie. Byłem bardzo przywiązany do tych spodni. Zapłaciłem za nie trzydzieści szylingów w domu towarowym „Anny and Navy” i sądziłem, że wyglądam w nich elegancko. Atak zaś Griera tym bardziej mnie bolał, że – o ile mi było wiadomo – człowiek ten korzystał z moich usług za darmo; Siegfried – tego byłem pewien – odmówił przyjęcia jakiejkolwiek zapłaty. Przyjeżdżałem tu od tygodnia, a wydawało mi się, że trwa to wieki całe. Gdzieś dawno temu wiodłem weselsze, milsze życie, ale wspomnienie tego z każdym dniem bladło. Owego ranka w Darrowby Siegfried naprawdę był zażenowany. – James, właśnie dostałem list od doktora Griera z Brawton. Kastrował źrebaka, który się na niego przewrócił i złamał mu dwa żebra. A jego asystent zostawił go na lodzie, tak że nie ma nikogo, kto by prowadził jego praktykę. Prosił mnie, żebym cię przysłał do niego na tydzień, dwa. – O nie! To jakaś pomyłka. Przecież on mnie nie lubi. – On nikogo nie lubi. Jednak nie ma mowy o pomyłce, wyraźnie w liście napisał, że o ciebie chodzi. No i sam powiedz, co mam zrobić? – Kiedy się spotkaliśmy ten jeden jedyny raz, zmusił mnie do włożenia okropnego gumowego kombinezonu i zrobił ze mnie wariata. Siegfried uśmiechnął się niewesoło. – Pamiętam, James, pamiętam. Stary jest złośliwy i bardzo mi przykro, że muszę cię narazić, ale nie mogę mu przecież sprawić zawodu. Wtedy nie mogłem wprost w to uwierzyć. Cały pomysł był fantastyczny. Ale teraz, kiedy stałem u stóp łóżka Griera i słuchałem jego napuszonej gadaniny, było to jak najbardziej rzeczywiste. Znowu mógł mi dokuczać. – I jeszcze jedno, moja żona powiada, że nie zjadł pan owsianki. Nie smakowała panu? Szurnąłem nogami. – Ależ tak, była bardzo smaczna. Ale dzisiaj rano nie byłem jakoś głodny. – W rzeczywistości pogrzebałem łyżką w gęstej niesmacznej mazi, starając się ją zjeść, ale w końcu dałem spokój. – Coś chyba szwankuje w człowieku, który nie może jeść smacznych rzeczy. – Grier obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem, a potem wyciągnął w moim kierunku kartkę papieru. – Oto spis pańskich dzisiejszych wizyt. Mało ich, więc nie straci pan wiele czasu na jazdę. Najpoważniejsza u Adamsona z Grenton: wypadnięcie macicy u krowy. Jak pan myśli, co trzeba w tym wypadku zrobić? Włożyłem rękę do kieszeni i już miałem wyjąć fajkę, kiedy przypomniałem sobie, że Grier nie lubi palenia, dałem więc spokój. – Zrobię znieczulenie nadoponowe, włożę z powrotem macicę i zabezpieczę ją poprzez zszycie warg sromowych. – Głupstwa, człowieku, pleciesz głupstwa! – warknął Grier. – Po co tyle zachodu? Wcale to wszystko niepotrzebne. Wypadnięcie spowodowała obstrukcja. Włóż macicę na miejsce, ustaw zad krowy wyżej, podstawiając jej pod tylne nogi kilka desek, i przez kilka dni trzymaj ją na siemieniu lnianym. – Przecież jeśli nie zszyję, macica znowu wypadnie – powiedziałem zdziwiony. – Nie, nie, wcale nie! – Krzyknął gniewnie Grier. – Niech pan zrobi tak, jak mówiłem. Lepiej się na tym znam niż pan. Zapewne, w każdym razie powinien był się lepiej znać. Pracował samodzielnie jako dyplomowany lekarz weterynarii trzydzieści lat, a ja zaczynałem właśnie swój drugi rok. Spojrzałem uważnie: rozparty na poduszce patrzył na mnie spode łba. „Jak dziwnie układają się nasze niezbyt fortunne stosunki” – pomyślałem. Każdy mieszkaniec Yorkshire, przysłuchując się naszym dwom odmiennym akcentom – ostremu aberdeeńskiemu Griera i mojemu gardłowemu znad rzeki Clyde – mógłby oczekiwać, że obaj jesteśmy Szkotami i to nas łączy. Ale nas nic nie łączyło. – Zrobię jak pan doktor powiedział. – Wyszedłem z pokoju i zbiegłem w dół, żeby zebrać potrzebne mi rzeczy. Kiedy ruszyłem w objazd, jak codziennie rano doznałem ulgi, że wyszedłem z tego domu. Mimo iż przez cały już tydzień harowałem za darmo, miałem satysfakcję z pracy. Farmerzy prawie zawsze okazywali wyrozumiałość niedoświadczonemu weterynarzowi i również klienci Griera traktowali mnie uprzejmie; niestety, musiałem wracać na posiłki do tego pozbawionego radości domu, a to stawało się coraz trudniejsze do zniesienia. Pani Grier dawała mi się we znaki tak samo jak jej mąż. Była to niezwykle chuda kobieta o zaciśniętych ustach, prowadząca spartańską kuchnię, w której gęsta, kleista owsianka zajmowała naczelne miejsce. Owsiankę podawała na śniadanie i na kolację, a w przerwie zjawiały się wodniste potrawki, anemiczna siekanina i bliżej nieokreślone zupy. Wszystko, co gotowała, pozbawione było smaku. Angus Grier, tak jak ja Szkot bez grosza przy duszy, przybył do Yorkshire trzydzieści lat temu i zdobył lukratywną praktykę w sposób klasycznie skuteczny, mianowicie ożenił się z córką zwierzchnika. Dzięki temu dostał wszystko gotowe, ale wraz z tym wszystkim również żonę. Odniosłem wrażenie, że ona nadal uważa się tu za jedyną odpowiedzialną osobę – może dlatego, że zawsze mieszkała w tym domu, gdzie żyła pamięć jej ojca, wziętego w okolicy lekarza weterynarii. Wszystkich innych uważała za intruzów i mogłem zrozumieć, co czuła; poza tym była bezdzietna, niewiele miała z życia, a jako dozgonnego towarzysza los dał jej Augusta Griera. Naprawdę żałowałem jej szczerze. Niewiele mi to jednak pomogło, gdyż zalewała mi sadła za skórę, pilnowała każdego mojego kroku. Kiedy wracałem z objazdu, zasypywała mnie pytaniami: „Gdzie pan marudził tyle czasu?” albo: „Tak długo pan nie wracał, myślałam już, że pan zabłądził”, albo: „Czeka pilny przypadek. Dlaczego pan zawsze jest taki powolny?” Może wyobrażała sobie, że wpadam na godzinkę czy dwie do kina. Codziennie wieczorem przyjmowałem sporo małych zwierząt w przychodni, a ona miała brzydki zwyczaj czajenia się pod drzwiami, gdyż chciała słyszeć, co mówię do klientów. Do laboratorium wchodziła całkiem bez żenady i obserwowała mnie podejrzliwie, krytykując moje recepty, stale napominając, że przesadzam z lekarstwami. – Stanowczo za dużo pan dodaje chlorodyny, nie wie pan, ile kosztuje? Żywiłem prawdziwe współczucie dla tego asystenta, który uciekł bez uprzedzenia; w naszym fachu nadal było trudno o pracę i młody lekarz weterynarii po dyplomie zniósłby bardzo wiele, byle tylko zarabiać, ale zrozumiałem, że ten nieznany mi towarzysz niedoli nie miał wyboru. Niewielka farma Adamsona leżała na granicy miasta i może dlatego, że tak niedawno patrzyłem na Griera, przyjazna, pobrużdżona twarz farmera wydała mi się na zasadzie kontrastu niezwykle sympatyczna. Wysoki, szczupły, nosił zniszczony kitel w kolorze khaki. Na powitanie serdecznie potrząsnął moją ręką. – A więc mamy dzisiaj nowego weterynarza? – Przyglądał mi się przez chwilę. – Tak prawdę powiedziawszy, to wygląda pan na niezbyt doświadczonego w swoim zawodzie. – To racja – przyznałem. „– Ale szybko się uczę. Adamson uśmiechnął się. – Nie przejmuj się tym, chłopcze. Wierzę w dopływ świeżej krwi i nowych pomysłów, tego nam właśnie w gospodarstwie na roli potrzeba. Zbyt długo nie robiliśmy żadnych postępów w tej dziedzinie. Chodźmy teraz do obory, pokażę panu krowę. W pomieszczeniu stało kilkanaście krów, ale nie szorthornów, jakie zwykle tu hodowano, lecz rasy Ayrshire – na pierwszy rzut oka dobrze utrzymanych i zdrowych. Od razu zauważyłem swoją pacjentkę, gdyż z tyłu wystawała jej gula wielkości piłki futbolowej z widocznymi brodawkami. Farmer, czekając na lekarza, nie marnował czasu: masa była czysta i nieuszkodzona. Obserwował mnie uważnie, kiedy przemywałem gulę środkiem antyseptycznym i wkładałem na miejsce, a potem pomógł mi zbudować podwyższenie z ziemi i desek pod tylne nogi krowy. Kiedy skończyliśmy, stała jakby na pagórku, z ogonem wyżej niż głowa. – I powiada pan, doktorze, że mam jej dawać przez kilka dni olej lniany, żeby macica z powrotem nie wyleciała? – Tak, właśnie tak – powiedziałem. – Niech pan pilnuje, ażeby stała w tej pozycji. – Będę pilnował, młody człowieku, i bardzo dziękuję. Jestem pewien, że zrobił pan dobrą robotę i z przyjemnością znów kiedyś pana zobaczę. Kiedy zająłem miejsce za kierownicą, jęknąłem w duchu. Dobra robota! O Boże! Jak ta macica się utrzyma na miejscu bez kilku szwów zabezpieczających? Musiałem jednak zrobić tak, jak polecił mi Grier, który, choć antypatyczny, nie był przecież głupcem. Może miał rację. Przestałem o tym myśleć i zająłem się innymi wizytami. W niecały tydzień później, kiedy siedziałem przy stole i dziobałem tradycyjną owsiankę, Grier, który już odważył się zejść na dół, naskoczył na mnie: – Mam tutaj kartę od Adamsona. Powiada, że nie jest zadowolony z pańskich poczynań. Zaraz tam pojedziemy i zobaczymy, o co chodzi. Nie lubię takich skarg. – Jego normalny wyraz ustawicznej obrazy pogłębił się, a wielkie jasne oczy tak zwilgotniały, że myślałem, iż zaraz do owsianki zaczną mu kapać łzy. Na farmie Adamson zaprowadził nas do obory. – No i co pan o tym myśli, młody człowieku? – spytał. Spojrzałem i żołądek mi się skurczył. Macica znów była na zewnątrz, a niewinnie wyglądająca przedtem gula stała się teraz wielka, purpurowa i nabrzmiała. Pokryta była brudem, a z jednej strony przecinało ją brzydkie pęknięcie. – Niedługo się utrzymała wewnątrz, prawda? – stwierdził spokojnie farmer. Zbyt byłem zawstydzony, żeby się odezwać. To okropne zrobić taką krzywdę dobrej krowie. Poczułem, że się czerwienię, ale na szczęście był ze mną mój pracodawca, on wyjaśni wszystko. Odwróciłem się do Griera, który coś tam mruczał, sapał i mrugał szybko oczami, ale nic nie powiedział. – Widzi pan, sama narobiła sobie szkody – ciągnął farmer. – Musiała o coś zawadzić. Mówię panu, że mi się to wszystko nie podoba. – Gwałtowność nie leżała w naturze tego dobrego człowieka, ale tym razem był wyraźnie wyprowadzony z równowagi. – Może będzie lepiej, jak dziś zajmie się tym doktor Grier – zaproponował na koniec. Grier, który do tej pory nie wymówił jednego słowa, natychmiast zabrał się energicznie do roboty. Wyciął włosy u nasady ogona, dał znieczulenie nadoponowe, umył i zdezynfekował macicę, po czym z trudem wepchnął ją na miejsce. Potem specjalnym aparatem założył kilka mocnych szwów z gumowymi podkładkami, żeby się nie wrzynały w ciało. Wykonał swą pracę czysto i zręcznie. Farmer wziął mnie delikatnie za ramię. – No, teraz wygląda znacznie lepiej. Nie ma obawy, żeby macica wypadła, prawda? Dlaczego pan tak nie zrobił od razu? Znowu spojrzałem na Griera, ale dla odmiany schwycił go atak silnego kaszlu. Patrzyłem na niego uparcie, kiedy jednak ciągle milczał, zawróciłem na pięcie i wyszedłem z obory. – Mam nadzieję, że nie ma pan do mnie żalu, młody człowieku! – zawołał za mną Adamson. – Wszyscy musimy się uczyć i nic nie zastąpi doświadczenia. Prawda, doktorze Grier? – Tak, oczywiście, ma pan rację. To nie ulega wątpliwości – mamrotał Grier. Wsiedliśmy do samochodu. Usiadłem i czekałem na jakieś wyjaśnienie z jego strony. I ciekaw byłem, co też powie. Ale niebiesko żyłkowany nos wbity był w przestrzeń, a wypukłe oczy wpatrzone w drogę przed nami. Do przychodni wracaliśmy w całkowitym milczeniu. Rozdział czwarty Nie minęło dużo czasu i Grier znów musiał wrócić do łóżka; zaczął mocno pojękiwać, łapać się za potłuczone żebra, a niebawem leżał już na górze oparty o stertę poduszek, w kusym różowym kubraku zapiętym pod szyję. Whisky była jedynym lekarstwem, które przynosiło mu ulgę w cierpieniu, więc jej poziom w butelce stojącej na nocnym stoliku opadał z podziwu godną szybkością. Życie potoczyło się swym nużącym trybem. Pani Grier zwykle kręciła się koło męża. Kiedy przychodziłem wezwany do chorego, za zamkniętymi drzwiami słyszałem głośne szepty, które milkły, jak tylko wszedłem do pokoju. Wysłuchiwałem instrukcji, a pani Grier uwijała się wokół łóżka, poprawiając pościel, ocierając zwiniętą chusteczką czoło małżonka i przez cały czas rzucając mi niechętne spojrzenia. Gdy tylko zamknąłem za sobą drzwi, szepty rozbrzmiewały na nowo. Pewnego wieczora, dość późno – około dziesiątej – odebraliśmy telefon od pani Mallard. Jej psu kość utkwiła w gardle; niech pan Grier niezwłocznie przyjdzie. Chciałem powiedzieć, że jest chory i ja go zastępuję, ale było za późno: usłyszałem trzask odkładanej słuchawki. Po wysłuchaniu tej wiadomości Grier zapadł w rodzaj transu: oparł brodę na piersi i prawie minutę siedział bez ruchu, starannie rozważając sprawę. Potem nagle wyprostował się i wyciągnął w moim kierunku chudy paluch. – Tu wcale nie chodzi o kość w gardle. To kaszel wywołany zapaleniem gardła. Byłem zdumiony jego pewnością siebie. – Nie uważa pan, że powinienem na wszelki wypadek wziąć jakieś dłuższe szczypce? – Ni, ni, już przecie mówiłem. To wcale nie kość, więc niech pan weźmie trochę syropu z cebuli morskiej z ipekakuaną. Nic więcej nie będzie panu potrzebne. I jeszcze jedno – jeśli nie stwierdzi pan niczego, niech pan nic nie mówi. Proszę powiedzieć tej damie, że to zapalenie gardła i jak należy je leczyć – musisz pan jakoś usprawiedliwić swoją wizytę. Z lekkim niedowierzaniem napełniłem w laboratorium czterouncjową butelkę, ale zabrałem ze sobą również kilka par kleszczy. Trochę straciłem wiarę w prorocze diagnozy Griera. Byłem zdumiony, kiedy pani Mallard otworzyła mi drzwi swego ładnego domku w zabudowie szeregowej. Z jakiegoś powodu spodziewałem się zobaczyć starszą panią, a ujrzałem olśniewającą blondynkę około czterdziestki, z włosami upiętymi wysoko zgodnie z nakazami ówczesnej mody. Zaskoczyła mnie też długa, ciemnozielona suknia wieczorowa, wielkie kolczyki i mocno umalowana twarz. Pani Mallard również wyglądała na zdziwioną. Patrzyła na mnie pustym wzrokiem, kiedy wyjaśniałem cel swego przybycia. – Przyszedłem zobaczyć pani psa. Jestem asystentem pana Griera. Obawiam się, że pan Grier zachorował. Najwyraźniej potrzebowała czasu, żeby przyswoić sobie tę wiadomość, ponieważ stała w progu, jakby nie wiedziała, o czym mówię; potem wróciła do życia i szeroko otworzyła drzwi. – Och tak, oczywiście, przepraszam, proszę wejść. Minąłem ją, przechodząc przez niemal namacalną ścianę perfum do pokoju po lewej stronie holu. Tutaj woń perfum była jeszcze silniejsza, lecz pasowała do światła samotnej, różowej lampy, która rzucała słaby czerwony blask na szeroką otomanę przysuniętą do migoczącego na kominku ognia. Gdzieś w cieniu sączyły się ciche dźwięki melodii Body and Soui. Nigdzie nie widziałem mojego pacjenta, a pani Mallard patrzyła na mnie z niezdecydowaniem, dotykając jednego kolczyka. – Chce pani, żebym obejrzał go tutaj? – zapytałem. – Och tak, oczywiście. Żwawo podeszła do drzwi na końcu pokoju i otworzyła je. Mały owczarek szkocki przeleciał po dywanie i skoczył na mnie z radosnym szczekaniem. Wykonał serię podskoków, usilnie starając się wylizać mi twarz, co mogłoby potrwać dłuższy czas, gdybym nie złapał go w powietrzu. – Wygląda na to, że już jest mu lepiej – powiedziała pani Mallard, uśmiechając się nerwowo. Przyklęknąłem na podłodze, nie wypuszczając z rąk psa, i rozwarłem mu szczęki. Nawet w tym słabym świetle nie ulegało wątpliwości, że w jego gardle niczego nie znajdę. Delikatnie przesunąłem mu palcem wskazującym po nasadzie języka i terier nie zaprotestował, kiedy badałem mu gardziel. Potem położyłem go na podłodze i zmierzyłem temperaturę – normalna. – No cóż, pani Mallard – orzekłem. – Na pewno nie ma żadnej kości w gardle i nie ma gorączki. Już miałem dodać, że pies wydaje mi się zupełnie zdrowy, kiedy przypomniałem sobie pożegnalną radę Griera – o usprawiedliwieniu mojej wizyty. Odchrząknąłem. – Jednak możliwe, że ma lekkie zapalenie gardła, które powoduje kaszel lub wymioty. – Ponownie otworzyłem pysk teriera. – Jak pani widzi, gardło ma zaczerwienione. Może to łagodna infekcja, a może połknął jakiś środek drażniący. W samochodzie mam lekarstwo, które szybko postawi go na nogi. Zdając sobie sprawę z tego, że zaczynam mówić głupstwa, umilkłem. Pani Mallard chłonęła każde moje słowo, niespokojnie zaglądając pieskowi do pyska i energicznie kiwając głową. – Och, tak, widzę to – stwierdziła. – Bardzo dziękuję. Jak to dobrze, że pana wezwałam! Następnego wieczora załatwiłem już połowę zatłoczonej poczekalni, kiedy do gabinetu wszedł gruby facet w bardzo jaskrawej tweedowej marynarce i położył na stole smutnookiego basseta. – Lekko potrząsa łbem – zagrzmiał. – Myślę, że ma mały wrzód w uchu. Wyjąłem z szuflady na narzędzia otoskop i zacząłem oglądać ucho, kiedy grubas znów zaczął. – Widziałem, że był pan koło mnie zeszłej nocy. Mieszkam obok pani Mallard. – Ach tak – powiedziałem, zerkając przez oświetloną metalową rurkę. – Zgadza się, byłem. Mężczyzna przez moment bębnił palcami po stole. – Taa... Ten pies musi mieć mnóstwo chorób. Samochód weterynarza wciąż stoi przed domem. – Naprawdę, nie zauważyłem, żeby był chory. Wydał mi się całkiem zdrowym zwierzęciem. Skończyłem oglądać jedno ucho i zabrałem się do drugiego. – No, ja też tak myślę – rzekł mężczyzna. – To biedne stworzenie wciąż ma kłopoty i zabawne, jak często zdarza się to w nocy. Szybko podniosłem głowę. Było coś dziwnego w sposobie, w jaki to powiedział. Przez chwilę spoglądał na mnie niewinnym spojrzeniem, a potem jego twarz wykrzywił szyderczy uśmiech. Wytrzeszczyłem oczy. – Chyba nie chce pan powiedzieć... – Nie z tym paskudnym, starym diabłem, co? Trudno to pojąć, no nie? Oczy w nalanej, czerwonej twarzy zamrugały z uciechy. Ze szczękiem upuściłem otoskop na stół i zdrętwiałem z przerażenia. – Nie patrz tak na mnie, stary! – zawołał grubas, żartobliwie trącając mnie w pierś. – Taki już jest ten świat, prawda? Jednak to nie myśl o starym Grierze przejęła mnie taką zgrozą, lecz wspomnienie tego, jak w tej haremowej atmosferze, przy wtórze Body and Soul wygłaszam wykład o zapaleniu gardła kobiecie doskonale zorientowanej, że plotę bzdury. Po dwóch następnych dniach Angus Grier wstał z łóżka i najwidoczniej ozdrowiał; ponadto zatrudnił asystenta, który miał natychmiast podjąć praktykę. Mogłem wyjechać. Oznajmiwszy, że wyruszam o świcie, wyszedłem o szóstej trzydzieści, żeby zdążyć na śniadanie do Darrowby. Nie miałem ochoty na kolejny talerz owsianki. Jadąc na zachód przez równinę York, zacząłem dostrzegać za żywopłotami i drzewami długi łańcuch Penninów wznoszących się ku porannemu niebu; z tej odległości były bladofioletowe i wciąż zamglone we wczesnym słońcu, lecz mimo to kuszące. A później, kiedy samochodzik zaczął piąć się na kolejne wzniesienia, drzewa rosły rzadziej, a żywopłoty ustąpiły miejsca czystym murkom z piaskowca, jak zwykle miałem wrażenie, że świat otwiera się przede mną, a kajdany spadają z nóg. I tam, nareszcie, było Darrowby, śpiące pod znajomym masywem Herne Fell, a za nim wielkie zielone fale gór Dale. Nie wywołałem większego zamieszania, gdy z hałasem przejechałem po wybrukowanym ryneczku i cichą uliczką ku Skeldale House z jego winoroślą oplatającą gęsto stare cegły oraz przekrzywioną mosiężną tabliczką z napisem „Siegfried Farnon MRCVS”.[ Member of the Royal College of Veterinary Surgeons (ang.) – Członek Królewskiego Kolegium Chirurgów (Lekarzy) Weterynarii.] Pewnie pognałbym jak wicher korytarzem za szklanymi drzwiami, lecz musiałem przedrzeć się przez kłębowisko psów, które obskoczyły mnie w piątkę, podskakując i warcząc z radości. Niemal wpadłem na budzącą respekt postać pani Hall, która wynosiła z jadalni dzbanek po kawie. – A więc wrócił pan – powiedziała i widziałem, że naprawdę była zadowolona, gdyż prawie uśmiechnęła się. – No cóż, niech pan wejdzie i usiądzie. Mam dla pana w piecyku trochę domowej pieczeni. Położyłem dłoń na klamce, gdy usłyszałem za drzwiami głosy braci. Tristan mamrotał coś, a Siegfried wrzeszczał ile sił w płucach. – I gdzie, do diabła, byłeś zeszłej nocy? Słyszałem, jak tłukłeś się o trzeciej rano, a w twoim pokoju śmierdzi jak w browarze. Boże, gdybyś tylko mógł się zobaczyć – oczka jak dziurki wysiusiane w śniegu! Uśmiechając się do siebie, pchnąłem drzwi, podszedłem do Tristana, który spojrzał na mnie ze zdumieniem, gdy wyciągnąłem do niego rękę i uścisnąłem mu dłoń. Jak zawsze, wyglądał chłopięco niewinnie, oprócz oczu, które – chociaż lekko podkrążone – wciąż lśniły dawnym blaskiem. Potem podszedłem do Siegfrieda siedzącego na końcu stołu. Najwyraźniej zaskoczony moim nagłym wejściem, lekko zadławił się jedzeniem; poczerwieniał, łzy pociekły mu po policzkach, a cienki blond wąsik zadrżał. Pomimo to wstał z krzesła, skłonił głowę i wyciągnął rękę z gracją markiza. – Witaj, James – wykrztusił, lekko opluwając mnie okruchami tostu. – Witaj w domu. Rozdział piąty Wyjechałem zaledwie na dwa tygodnie, ale to wystarczyło, żebym po powrocie nabrał przekonania, iż praca w górach ma w sobie coś niepowtarzalnego. Pierwsza wizyta zawiodła mnie na jedną z wąskich dróg bez ogrodzenia, które łączą Sildale i Cosdale, i kiedy wreszcie, pokonując niezliczone zakręty, wjechałem na szczyt wzniesienia na najniższym biegu, zrobiłem to, co często mi się zdarzało – zatrzymałem samochód na przydrożnej murawie i wysiadłem. Twierdzenie, że współcześni ludzie stale się spieszą i nie mają nigdy czasu, żeby się zatrzymać i rozejrzeć, nie odnosi się do mnie. Dużą część życia – może nawet zbyt dużą – spędziłem na zatrzymywaniu się i rozglądaniu. Z tego miejsca mogłem zobaczyć Równinę Yorku aż do wzgórz Hambleton, czterdzieści mil na wschód; za mną niknął w dali zwichrzony bezmiar wrzosowisk, które wspinały się na rozległy płaskowyż. W ciągu mego rocznego pobytu w Darrowby stałem tu bardzo często, a widok równiny zawsze był inny; czasem zimą nizina była ciemnym korytem pomiędzy ośnieżonymi Penninami a lśniącymi w dali wzgórzami Hambleton, w kwietniu zaś fale deszczu przesuwały swe ciężkie zasłony nad wielką zielono- brązową płaszczyzną. Był też taki dzień, kiedy stałem tu skąpany w promieniach słońca, patrząc na morze gęstej mgły u stóp, przypominającej pofałdowaną drobno warstwę waty, którą tu i ówdzie przebijały ciemne czubki drzew i szczyty wzgórz. Dzisiaj jednak niekończąca się mozaika pól drzemała w słońcu, a powietrze nawet tu, w górze, odurzało woniami lata. Gdzieś w dole z pewnością pracowali na polach ludzie, ale ja nie mogłem dostrzec żywej duszy, a cisza i pustka wrzosowisk napełniały mnie spokojem bez reszty. W takich chwilach wydawało mi się, że stoję obok siebie i spokojnie dokonuję oceny własnych poczynań. Spoglądałem na minione lata i bez trudu mogłem wyłowić ten zwrotny moment, kiedy postanowiłem zostać lekarzem weterynarii. Doskonale pamiętam tę chwilę. Miałem akurat trzynaście lat i w piśmie młodzieżowym „Meccano Magazine” przeczytałem artykuł na temat możliwości wyboru różnych zawodów dla chłopców; w miarę lektury czułem, jak ogarnia mnie przemożna pewność, że chcę zostać weterynarzem. A na czym to się opierało? Tylko na tym, że lubiłem psy i koty i nie chciałem pędzić urzędniczego żywota; dosyć to kruchy fundament, żeby na nim zbudować przyszłą karierę życiową. Nic się nie znałem na rolnictwie ani na zwierzętach hodowlanych, a choć w czasie studiów zdobyłem potrzebną wiedzę, widziałem tylko jedną drogę przed sobą: będę leczyć małe zwierzęta. Żyłem w tym przekonaniu aż do dyplomu; miałem piękną wizję leczenia ulubionych zwierząt moich klientów we własnej przychodni, już nawet nie nowoczesnej w swej postępowości, lecz wręcz rewolucyjnej. Będę mieć znakomicie wyposażoną salę operacyjną, laboratorium i gabinet rentgenowski; ten niezmącony niczym obraz tkwił w mej wyobraźni aż do uzyskania dyplomu i stopnia naukowego. Jakim więc cudem znalazłem się tutaj, na wysoko położonym wrzosowisku w Yorkshire, tylko w koszuli, gumowych butach, zalatując krowiakiem? Zmiana w moich poglądach nastąpiła szybko – w istocie prawie natychmiast po przybyciu do Darrowby. Ta praca była darem niebios w okresie powszechnego bezrobocia, ale – jak myślałem – tylko pierwszym etapem do zrealizowania moich ambitnych planów. Wszystko jednak zmieniło się nagle, wręcz błyskawicznie. Może sprawiła to słodycz powietrza nie do opisania, zdumiewająca mnie, ilekroć co rano przechodziłem przez stary zdziczały ogród otaczający Skeldale House, a może przyjemność mieszkania w starym, uroczym domu z moim uzdolnionym, niezwykle ruchliwym szefem Siegfriedem i jego bratem Tristanem, wiecznym studentem? A może sprawił to fakt, że nieoczekiwanie uświadomiłem sobie, iż leczenie krów, świń, owiec i koni daje dużo zadowolenia i że ja dzięki temu jestem maleńkim kółeczkiem w wielkiej machinie brytyjskiego rolnictwa, co sprawiało mi rzetelną satysfakcję. Przy tym nie śniło mi się nawet, że istnieje coś takiego jak góry Dale. Nie sądziłem nigdy, że całe dnie spędzać będę w wysoko położonej krainie, gdzie zawsze pachniały trawy i drzewa i gdzie nawet w porywach zimowego siekącego deszczu powietrze było aromatyczne i pełne świeżej woni tego, co rośnie w ukryciu. W każdym razie wszystkie moje plany uległy zmianie, a moja praca polegała teraz na jeżdżeniu od farmy do farmy po „dachu Anglii”, a ja coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że jestem człowiekiem uprzywilejowanym. Wsiadłem do wozu i spojrzałem na spis wizyt; jak miło wracać do domu po pracowitym dniu, który tak szybko zleciał. Była już siódma wieczorem i pomyślałem, że praca moja skończona, kiedy otrzymałem telefon od Terry Watsona, młodego robotnika rolnego, który miał dwie własne krowy. Powiedział mi, że jedna z nich ma letnie zapalenie wymienia. Jak na środek lipca było na to trochę za wcześnie, ale pod koniec lata mieliśmy dosłownie setki przypadków tej dolegliwości, którą farmerzy nazywali „sierpniową zarazą”. Choroba ta była wtedy prawie nieuleczalna i zazwyczaj powodowała utratę chorej „ćwiartki” (tak się nazywa część wymienia, która dostarcza każdemu strzykowi mleko), a nawet śmierć krowy. Krowa Watsona wyglądała kiepsko. W porze dojenia przykuśtykała z łąki, szeroko odstawiając tylną prawą kończynę, żeby nie urazić bolesnego wymienia, teraz drżąca i przerażona stała w swej przegrodzie. Pociągnąłem delikatnie chory strzyk, ale do metalowego kubka, jaki podstawiłem, zamiast mleka pociekł ciemny cuchnący płyn. – Nie ma żadnej wątpliwości, Terry – powiedziałem. – Wystarczy powąchać. Klasyczne letnie zapalenie wymienia. – Zacząłem obmacywać gorącą, spuchniętą ćwiartkę i krowa natychmiast podniosła nogę, kiedy dotknąłem bolesnej tkanki. – Bardzo twarde wymię. Obawiam się, że to kiepsko wygląda. Terry ze smutkiem gładził krowę po grzbiecie. Miał dwadzieścia parę lat, żonę i małe dziecko i należał do tych ludzi, którzy cały dzień pracują u innych, a dopiero wieczorem u siebie. Dla kogoś, kto zarabia trzydzieści szylingów tygodniowo, dwie krowy, kilka świń i kury to majątek. – Nie mogę tego zrozumieć – powiedział cicho. – Zwykle chorują na to krowy zasuszone, a ta daje mi ciągłe dwa galony dziennie. Posmarowałbym ją smołą, gdyby była bez mleka. – (Farmerzy zasuszonym krowom zwykle smarują strzyki sztokholmską smołą, żeby odstraszać muchy, które uważają za roznosicielki tej infekcji). – Niestety tak nie jest, wszystkie krowy na to chorują, zwłaszcza te, które zaczynają tracić mleko. – Wyjąłem termometr z odbytnicy: 160 stopni Fahrenheita. – I co teraz będzie? Czy pan doktor może jej jakoś pomóc? – Zrobię wszystko, co będę mógł, Terry. Dam jej zastrzyk, a ty musisz ściągać płyn z chorej ćwiartki, jak tylko się da najczęściej, ale obaj dobrze wiemy, że perspektywy są marne. – Tak, tak, wiem dobrze. – Patrzył ponuro, jak w szyję krowy robię zastrzyk z sulfonamidu. (Nawet teraz robimy to w przypadku letniego zapalenia wymienia, gdyż jest smutną prawdą, iż żaden ze współczesnych antybiotyków nie działa na nie skutecznie). – Straci tę ćwiartkę i nawet może paść. Starałem się udawać optymizm. – No, nie myślę, że padnie, a choćby nawet jedna ćwiartka była zablokowana, będą pracowały trzy pozostałe. Poczułem się rozpaczliwie bezradny; zawsze tak się dzieje, ilekroć patrzę na kogoś, kto ma tyle do stracenia. Wiedziałem, jakim ciosem byłoby to dla Terry’ego; krowa, u której pracują tylko trzy strzyki, traci bardzo wiele na wartości rynkowej, a i tak byłoby to najpomyślniejszym wyjściem z sytuacji. Wprost nie chciałem myśleć, co będzie, jeśli ona padnie. – Panie doktorze, a czy jest coś, co mógłbym ja sam zrobić? Chyba nie jest aż tak źle? – Chude policzki Watsona były blade i kiedy spojrzałem na jego wątłą, przygarbioną postać, pomyślałem – zresztą nie pierwszy raz – że nie wygląda na człowieka na tyle silnego, by mógł sprostać swojej ciężkiej pracy. – Trudno coś gwarantować – powiedziałem. – Ale najlepsze rezultaty są wtedy, kiedy się krowę często doi. Rób to więc co pół godziny dziś wieczorem, jeśli możesz. Ta wydzielina w chorej ćwiartce nie wyrządzi szkody, jeśli będzie się ją systematycznie odciągać. Dobrze też byłoby umyć wymię w ciepłej wodzie i masować. – A co wcierać? – Och, nie ma znaczenia, czego będziesz używać. Najważniejsza rzecz, to poruszać tkankę nad strzykiem, żeby wydobyć jak najwięcej tego cuchnącego płynu. Wazelina całkiem wystarczy. – Mam faskę smalcu gęsiego. – Doskonale, może być smalec gęsi. – Pomyślałem sobie, że faska smalcu gęsiego jest pewno na każdej farmie; był to uniwersalny smar i jednocześnie maść, stosowana tak u ludzi, jak i u zwierząt. Terry najwyraźniej poczuł ulgę, że może coś zrobić. Wziął stare wiadro między nogi, stołek dojarski i przykucnął koło krowy. Potem spojrzał na mnie jakby z wyzwaniem. – No tak – powiedział – zaczynam od razu. Tak się złożyło, że wczesnym rankiem następnego dnia zostałem wezwany do przypadku gorączki poporodowej i wracając do domu, postanowiłem wstąpić do Watsonów. Była jakaś ósma, kiedy zajrzałem do małej szopki, zbudowanej dla dwóch krów. Po wejściu do środka spostrzegłem, że Terry siedzi w tej samej pozycji, co poprzedniego wieczoru, kiedy się z nim pożegnałem. Z oczami zamkniętymi, policzkiem opierając się o bok krowy, ciągnął miarowo chory strzyk. Kiedy się odezwałem, drgnął jak obudzony ze snu. – Dzień dobry, jak widzę, stale próbujesz. Krowa również na mnie spojrzała, kiedy usłyszała mój głos, i natychmiast zobaczyłem z dreszczem radości, że stan jej niezwykle się poprawił. Nie patrzyła już tępo przed siebie, spoglądała na mnie ze zwykłym zainteresowaniem zdrowych krów i co najciekawsze, szczęki jej poruszały się wolno, miarowo, w tym płaskim rytmie, który tak lubią oglądać weterynarze. – Dobry Boże, Terry, ona wygląda znacznie lepiej. To nie ta sama krowa, co wczoraj! Terry z wyraźnym trudem otwierał oczy, ale uśmiechnął się. – O tak, proszę, niech pan doktor podejdzie z tej strony i zobaczy sam. – Wstał ociężale ze stołka, powoli się wyprostował i oparł łokciem o zad krowy. Pochyliłem się nad wymieniem, ostrożnie szukając palcami bolesnego opuchnięcia z poprzedniego wieczoru, ale moja dłoń natrafiała tylko na gładką, elastyczną skórę. Nagniotłem palcami tkankę. Zwierzę nie okazało żadnych oznak bólu. Zdumiony pociągnąłem strzyk, biorąc go między kciuk i palec wskazujący; ćwiartka była prawie próżna, ale udało mi się wydusić na dłoń nieco białego, czystego mleka. – Co się tu dzieje, Terry? Musiałeś zamienić mi krowy. Żartujesz ze mnie? – Nie, panie doktorze – powiedział Terry ze swoim charakterystycznym łagodnym uśmieszkiem. – To ta sama krowa, ale po prostu czuje się lepiej, i to wszystko. – Ależ to niemożliwe! Co za diabelskie sztuczki z nią wyczyniałeś? – Tylko to, co mi pan kazał robić. Masowałem i doiłem. Podrapałem się w głowę. – Ależ ona jest całkiem zdrowa. W życiu nie widziałem czegoś podobnego. – O tak, panie doktorze, z pewnością pan nie widział – usłyszałem kobiecy głos. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem” żonę Terry’ego stojącą w progu szopki z dzieckiem na ręku. – Nigdy w życiu nie widział pan człowieka, który by masował i doił krowę przez cały czas. – Przez cały czas? – spytałem, nie wierząc własnym uszom. Spojrzała na swego męża z troską, ale zarazem i podziwem. – Tak, siedział na tym stołku bez przerwy, odkąd pan od nas wyjechał wczoraj wieczorem. Nie wstał z niego, żeby się położyć spać, nie wstał, żeby coś zjeść. Przynosiłam mu tu kanapki i herbatę. Kompletny wariat, przecież mógł się wykończyć. Spojrzałem na Terry’ego, a potem przeniosłem wzrok z tej wybladłej twarzy i szczupłej, chwiejącej się postaci na prawie pustą faskę gęsiego smalcu. – Chryste Panie, człowieku – powiedziałem – dokonałeś rzeczy niemożliwej i pewno ledwie żyjesz. W każdym razie krowa jest jak nowo narodzona, nie musisz już nic przy niej robić, idź więc i wypocznij trochę. – O nie, nie mogę. – Potrząsnął głową i wyprostował plecy. – Muszę iść do roboty, i tak jestem już spóźniony. Rozdział szósty Nic dziwnego, że byłem zadowolony, kiedy z naciętego żołądka psa wydobyłem jasnoczerwoną gumową piłkę. W Darrowby mieliśmy sporo pracy przy małych zwierzętach, co było miłym wytchnieniem od naszych normalnych zajęć w okolicznych farmach, jednak nie aż tyle, byśmy byli zblazowani. Weterynarz praktykujący w mieście operację żołądka z pewnością uważa za zwykły zabieg i się nim nie entuzjazmuje, kiedy jednak patrzyłem, jak mała, czerwona piłka toczy się po stole i skacze po podłodze naszego ambulatorium, poczułem wielką radość. Duży, miękki szczeniak, rudy seter, został przyniesiony rano; jego pani powiedziała, że od dwóch dni, czyli od tego popołudnia, kiedy piłka jej córeczki zginęła w tajemniczy sposób, pies ma silne dreszcze, jest bardzo nieszczęśliwy i często wymiotuje. W tym przypadku diagnoza nie była trudna. Schwyciłem brzegi rozciętego żołądka i zacząłem je łączyć szwem ciągłym. Byłem w świetnym nastroju, czego nie można powiedzieć o Tristanie, który nie mógł nawet zapalić papierosa, ponieważ mając za plecami butelkę z bulgocącym eterem, trzymał nad pyskiem psa maskę usypiającą. Spoglądał ponuro na pacjenta i palcami wolnej ręki wygrywał jakiś werbel na stole. Wkrótce ja też straciłem humor, gdyż drzwi gabinetu gwałtownie się otworzyły i wszedł Siegfried. Nie wiem, dlaczego tak się działo, lecz ilekroć obserwował mnie mój szef, cokolwiek bym robił, zaczynałem się denerwować: zdawały się od niego promieniować fale niecierpliwości, niepokoju, krytycyzmu, irytacji. Teraz też czułem, jak te fale zalewają mnie, chociaż twarz Siegfrieda była całkiem bez wyrazu; stał spokojnie przy końcu stołu, ale już po chwili miałem wrażenie, że jest jak wulkan grożący wybuchem. Wybuch nastąpił, kiedy zacząłem zakładać szwy na mięśniu brzusznym. Wyciągnąłem sporo katgutu ze słoika i natychmiast usłyszałem głębokie westchnienie. – Boże, zmiłuj się, James, co robisz?! – krzyknął Siegfried. – Przestań ciągnąć ten cholerny katgut! Czy wiesz, ile kosztuje jedna stopa? Dobrze, że nie wiesz, bo padłbyś trupem na miejscu. I ta droga zasypka, którą siejesz tak szczodrze wokoło... pewno z pół funta wsypałeś temu psu do brzucha. – Urwał i przez kilka chwil oddychał ciężko. – I jeszcze jedno, jeśli chcesz coś przetrzeć, wystarczy trochę waty, nie musisz zaraz zużywać całej garści, jak to masz w zwyczaju. Daj mi tę igłę, pokażę ci sam. Szybko umył ręce i zabrał się do roboty. Najpierw wziął mikroskopijną ilość jodoformu w proszku i nasypał go trochę do środka rany, przypominając starą damę karmiącą złote rybki, następnie uciął mały kawałek katgutu i zszył mięsień szwem ciągłym. Z trudem próbował zawiązać koniec katgutu, aż wreszcie udało mu się to po kilku sekundach wielkiego skupienia. Historia powtórzyła się z dziesięć razy: Siegfried zamykał ranę skóry przerywanymi jedwabnymi szwami i pracowicie zawiązywał szczypcami króciutkie końce, nosem dotykając prawie pacjenta. A gdy wreszcie skończył, miał lekko wytrzeszczone oczy. – W porządku, zakręć eter, Tristan! – polecił bratu, wziął odrobinę waty i przetarł nią ranę. Potem odwrócił się do mnie i uśmiechnął łagodnie. – James, proszę, nie zrozum mnie źle. Zrobiłeś znakomitą operację, ale musisz pamiętać o oszczędności. Wiem dobrze, że teraz cię to nic nie obchodzi, ale pewnego dnia, bez wątpienia, będziesz miał własną praktykę i wtedy zrozumiesz trudności, jakie dźwigam na swoich barkach. – Poklepał mnie po ramieniu, a ja zesztywniałem, kiedy przekrzywił głowę i uśmiechnął się do mnie łobuzersko. – Ostatecznie, James, zgodzisz się ze mną, iż jest rzeczą pożądaną mieć w końcu jakiś zysk. W tydzień później klęczałem na środku łąki przy szyi uśpionego źrebaka; słońce paliło mnie w kark, a ja patrzyłem na spokojnie zamknięte oczy, na wąski pysk, skryty prawie w masce chloroformowej. Na gąbkę nalałem jeszcze kilka kropli środka usypiającego i zatkałem butelkę korkiem. Pacjent na razie miał dosyć. Niezliczoną liczbę razy odgrywaliśmy z Siegfriedem tę scenę: oto koń leżący na posłaniu z trawy, mój szef tnie z jednej strony, a ja tymczasem pilnuję głowy. Siegfried był niezwykłym połączeniem urodzonego koniarza i zręcznego chirurga; ja z nim nie mogłem konkurować, więc siłą rzeczy do mnie należało dawanie narkozy. Lubiliśmy tę operację w otwartej przestrzeni: było tu czyściej niż w stajni, a w przypadku bardzo narowistego konia istniało mniejsze prawdopodobieństwo, że zwierzę zrobi sobie krzywdę. Po prostu liczyliśmy na ładną pogodę, a dzisiaj dopisało nam szczęście. W porannej mgle patrzyłem na jaskry, którymi łąka była usłana: wprost miałem uczucie, że siedzę wśród szumiącego żółtego oceanu. Pyłek kwiatów upudrował moje buty i szyję leżącego konia. Wszystko szło mniej więcej tak jak zwykle. Wszedłem do boksu źrebaka, zapiąłem uździenicę, a potem wyprowadziłem go spokojnie na miękkie, równe miejsce na łące. Zostawiłem przy głowie człowieka trzymającego długi koniec linki i nalałem na gąbkę pierwsze pół uncji chloroformu, obserwując, jak źrebak niucha i potrząsa głową, czując dziwny zapach. Kiedy parobek oprowadzał go powoli wokoło, dodałem trochę więcej chloroformu, aż źrebak zaczął się potykać i chwiać; ten etap trwał zwykle kilka minut, a ja czekałem spokojnie na małe przemówienie Siegfrieda, które zawsze wygłaszał właśnie w tym momencie. I nie rozczarowałem się. – On się nie przewraca, James. Jak myślisz, a może by mu podwiązać przednią nogę? Zastosowałem swoją zwykłą politykę: udałem, że nie słyszę, i kilka sekund później źrebak zachwiał się po raz ostatni i przewrócił na bok. Siegfried uwolniony od swej przymusowej bezczynności wziął się do roboty. – Siadaj mu na głowie! Zawiąż sznur na tylnej górnej nodze i pociągnij! Przynieś mi tu wiadro wody! Chodź, ruszaj się! Był to gwałtowny przeskok. Zaledwie kilka chwil temu spokój, cisza, a teraz ludzie, poganiani krzykami Siegfrieda, biegali na wszystkie strony, zderzając się ze sobą. Trzydzieści lat później nadal asystuję Siegfriedowi przy obalaniu koni i on nadal mi powtarza: „On się nie przewraca, James”. Obecnie używam dożylnych zastrzyków thiopentonu, który powala konia w dziesięć sekund. Niewiele czasu zostaje Siegfriedowi na wypowiedzenie tej kwestii, ale zwykle udaje mu się to zrobić między siódmą a ósmą sekundą. Tego ranka mieliśmy do czynienia z urazami powstałymi na skutek wypadku. Był on dość dramatyczny i podczas zabiegu należało zastosować znieczulenie ogólne. Źrebak, po znakomitej klaczy-hunterze, galopował po padoku, kiedy nagle postanowił zwiedzić szeroki świat. Wybrał jedyny ostry słup w ogrodzeniu i próbował go przeskoczyć; niestety, spiczaste zakończenie wbiło mu się między przednie nogi, a jego wysiłki, żeby wyzwolić się z potrzasku, spowodowały takie uszkodzenia w okolicy klatki piersiowej, że z poszarpaną skórą i dużymi mostkowymi mięśniami zwisającymi na zewnątrz wyglądał, jakby pocięty tasakiem uciekł od rzeźnika. – Przewróćcie go na bok – polecił Siegfried. – O, tak jest lepiej. – Z tacy, która leżała tuż obok na trawie, wziął zgłębnik i ostrożnie zaczął badać ranę. – Na szczęście kość nieuszkodzona – mruknął, ciągle zaglądając w głąb rany. Następnie szczypcami wyjął wszystkie kawałki, jakie mógł znaleźć, i wtedy zwrócił się do mnie: – Będzie wiele szycia. Jeśli masz chęć, zrób to ty. Kiedy zamienialiśmy się miejscami, pomyślałem: „Z pewnością jest rozczarowany, że to nic ciekawszego”. Nie wyobrażałem sobie, żeby zamienił się ze mną przy dużej operacji, na przykład na wyciągu. Kiedy wziąłem do ręki igłę, nagle przypomniała mi się operacja żołądka tamtego szczeniaka. Może w ten sposób Siegfried chce wystawić na próbę moją rozrzutność? Tym razem będę się miał na baczności. Nawlokłem igłę krótkim katgutem, wbiłem w porwany mięsień, wyciągnąłem i z wysiłkiem zawiązałem supeł. Było to zajęcie bardzo pracochłonne, gdyż wiązanie krótkich zakończeń zajmowało mi trzy razy tyle czasu, ile powinno. Jednak pracowałem tak dalej. Zostałem ostrzeżony i nie chciałem wysłuchać jeszcze jednej lekcji... Założyłem w ten sposób kilkanaście szwów, kiedy zaczęły docierać do mnie fale niezadowolenia mego szefa. Klęczał tuż przy mnie, przy szyi konia i grzywacze krytyki uderzyły mnie z bardzo bliska. Założyłem dwa następne szwy; nagle Siegfried wybuchnął gwałtownym szeptem: – Co ty, u licha, wyprawiasz, James? – Po prostu szyję. O co ci chodzi? – Dlaczego pieprzysz się z tymi kawałeczkami katgutu? Będziemy tu siedzieć cały cholerny dzień! Zrobiłem jeszcze jeden węzeł na mięśniu. – Dla oszczędności – szepnąłem z całym spokojem. Siegfried odskoczył od szyi konia, jak gdyby ten go ugryzł. – Nie mogę dłużej tego znieść! Odsuń się, sam to zrobię. Podszedł do tacy, wybrał igłę i wziął koniec katgutu sterczący ze słoika; potem jednym chwytem wyciągnął olbrzymi zwój nici, wprawiając szpulkę wewnątrz w taki taniec, że kręciła się wściekle jak kołowrotek na łososie, kiedy się złapie wielka ryba. Wrócił do konia, potknąwszy się nieco, gdyż katgut owinął mu się wokół kostek, i zaczął szyć. Nie było to łatwe, bo nawet wyprostowawszy całe ramię, nie był w stanie naciągnąć mocno szwu, a potem wbić igły i wyciągnąć nici. Kiedy wreszcie umieścił mięśnie na właściwym miejscu, dyszał głośno, a ja mogłem dostrzec krople potu na jego czole. – Nie wiem, skąd przesącza się krew – mruknął i znowu podszedł do tacy, skąd wziął gwałtownym ruchem wielki kłąb waty. Ciągnąc nieporządnie białe pasma przez jaskry, wrócił i przetarł ranę. Jeszcze jedna wyprawa do tacy. – Trochę zasypki, zanim zszyję skórę – powiedział wesoło i chwycił dwufuntowy karton. Wahał się chwilę, po czym zaczął gwałtownie zasypywać ranę. Sporo zasypki trafiło tam, gdzie trzeba, ale znacznie więcej posypało się na konia, na mnie, na jaskry, a jakiś niezręczny gest sprawił, że duża porcja przypudrowała spoconą twarz parobka przy sznurze wiążącym nogi. Kiedy wreszcie przestał kaszleć, wyglądał zupełnie jak klown Koko. Szycie skóry Siegfried zakończył, zużywając mnóstwo jedwabiu, a potem cofnął się i przyglądał znakomitemu rezultatowi. Widziałem, że jest w świetnym humorze. – No tak, teraz dobrze. U takiego młodego konia bardzo szybko się zagoi. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby nie został nawet najmniejszy znak. Właśnie myłem instrumenty w kuble, kiedy podszedł do mnie i powiedział: – Bardzo cię przepraszam, James, że cię tak odepchnąłem, ale nie wiem, co cię napadło, zachowywałeś się jak stara kwoka. Widzisz, to niedobrze pracować z taką małą ilością materiału. Trzeba operować z pewną... no, powiedzmy, z pewną rozrzutnością, a nie można tego robić, jeśli się skąpi. Skończyłem myć instrumenty i ułożyłem je na emaliowanej tacy. Potem wziąłem wszystko i ruszyłem w kierunku bramy na końcu łąki. Siegfried, idąc obok mnie, położył mi dłoń na ramieniu. – Nie myśl, mój drogi, że robię ci wymówki. Może to wypływa z twego szkockiego wychowania. I nie zrozum mnie źle, to samo wychowanie wszczepiło w ciebie wiele zalet, które podziwiam: uczciwość, pracowitość, lojalność. Ale pewien jestem, i ty sam musisz to przyznać – stanął i pogroził mi palcem – że wy, Szkoci, czasem przesadzacie z tym oszczędzaniem. – Roześmiał się wesoło. – Zapamiętaj więc, James, nie bądź zbyt... no, zbyt małostkowy, kiedy operujesz. Zmierzyłem go wzrokiem. Odczułem przemożną chęć rzucenia tacy na ziemię. – Ale ja wiem – ciągnął dalej – że nie muszę ci tego powtarzać, James. Ty zawsze zwracasz pilną uwagę na to, co mówię, prawda? Wziąłem tacę pod pachę i ruszyłem przed siebie. – Tak – odparłem – zawsze zwracam uwagę, za każdym razem. Rozdział siódmy – Widzę, że lubi pan świnie – powiedział Worley, kiedy szedłem do chlewu. – Skąd pan wie? – O, zawsze to wiem. Jak tylko pan tu wszedł, taki miły, spokojny, i podrapał Królewnę po grzbiecie, i przemówił do niej, od razu pomyślałem sobie: „Ten młody człowiek lubi świnie”. – Oczywiście, ma pan całkowicie rację. Lubię świnie. – Bogiem a prawdą przemknąłem ostrożnie koło Królewny, niepewny, jak zareaguje. Była wielka, a przy tym maciory z przychówkiem potrafią być bardzo agresywne wobec obcych. Ledwie wszedłem do chlewu, podniosła się z miejsca, na którym karmiła prosiaki, i spojrzała na mnie z niezbyt przyjaznym chrząkaniem. Przypomniało mi to liczne sytuacje, kiedy opuszczałem chlew znacznie szybciej, niż wszedłem. Wielka, pochrząkująca maciora z otwartym ryjem zawsze skłaniała mnie do szybkiego poruszania się. Teraz, kiedy znalazłem się w wąskiej zagrodzie, Królewna sprawiała wrażenie, jakby mnie zaakceptowała. Znowu chrząknęła, ale przyjaźnie, a potem opadła ostrożnie na słomę i nadstawiła sutki nienasyconym pyszczkom. W takiej pozycji mogłem z łatwością zbadać jej kończynę. – O, to ta właśnie – powiedział z przejęciem Worley. – Ledwie mogła chodzić tego ranka. Nie dostrzegłem nic groźnego, brzeg jednej racicy nadmiernie wyrósł i podeszwa była narażona na ucisk, ale zwykle nie byliśmy wzywani do tak drobnych dolegliwości. Obciąłem tę zbyteczną część i opatrzyłem bolące miejsce naszą uniwersalną maścią dziegciową, a przez cały ten czas Worley klęczał przy głowie Królewny, gładził ją i coś czule szeptał do ucha. Nie mogłem rozróżnić słów – musiał to być jednak świński język, gdyż maciora najwyraźniej odpowiadała mu, cicho pochrząkując. W każdym razie pomogło lepiej niż jakiekolwiek znieczulenie i wszyscy byli zadowoleni – łącznie z długim szeregiem prosiaczków ssących pracowicie przy podwójnym rzędzie sutków. – W porządku, panie Worley – powiedziałem, prostując się i podając mu słoik. – Proszę wcierać trochę tej maści dwa razy dziennie i wkrótce wszystko będzie dobrze. – Dziękuję, panie doktorze, bardzo dziękuję. – Potrząsnął moją ręką z taką wylewnością, jakbym uratował życie jego Królewnie. – Jestem bardzo rad, że pana poznałem, panie Herriot. Oczywiście, znam od jakichś dwóch lat doktora Farnona i wysoko go cenię. Ten człowiek kocha świnie, naprawdę je kocha. Był tu też kilka razy jego młodszy brat i, jak się zorientowałem, on też lubi świnie. – Jest im bardzo oddany, panie Worley. – Tak, tak mi się zdawało. Ja od razu potrafię to wyczuć. – Patrzył na mnie dłuższą chwilę wilgotnymi oczami, potem uśmiechnął się zadowolony. Wyszliśmy na podwórze gospody. Worley nie był, prawdę powiedziawszy, farmerem – był właścicielem zajazdu „Pod Wodospadem”, a jego cenna trzoda chlewna została wciśnięta w dawne stajnie i wozownię należące do zajazdu. Wszystkie sztuki były rasy Tamworth i którekolwiek drzwi się otworzyło, człowiek widział rudowłose świnie; było kilka wieprzy hodowanych na mięso i jeden tucznik hodowany na bekony, ale pan Worley przede wszystkim szczycił się swoimi maciorami. Miał ich sześć: Królewnę, Księżniczkę, Perłę, Kwiatuszek, Dalilę i Różę. Od wielu lat doświadczeni farmerzy pouczali Worleya, że nie opłaci mu się hodować macior. „Jeżeli się ktoś chce zabrać do hodowli – musi mieć odpowiedni teren, nie ma sensu upychanie świń w takie przerobione zabudowania”. Tymczasem przez wiele lat maciory Worleya dawały mioty niezwykle dorodne i wychowywały prosięta z wielką czułością. Wszystkie były dobrymi, łagodnymi matkami, nigdy nie przygniotły żadnego prosięcia i w rezultacie Worley co osiem tygodni wiózł na targ dwanaście zdrowych, odchowanych prosiąt. Musiało to psuć humor sąsiadom – żaden nie mógł dorównać Worleyowi, a pigułka była tym bardziej gorzka do przełknięcia, że właściciel gospody pochodził z miasta Halifax w przemysłowym okręgu West Riding; ten delikatny, niski, krótkowzroczny człowiek był dawniej – jak mi się zdaje – sprzedawcą gazet bez doświadczenia rolniczego. I wedle wszelkich ogólnie przyjętych zasad, nie powinien mieć żadnych szans. Kiedy wyszliśmy z dziedzińca, znaleźliśmy się na łagodnym zakręcie drogi, gdzie zaparkowałem samochód. Zaraz za tym zakrętem droga spadała ostro w dół i schodziła w obsadzony drzewami wąwóz, gdzie Darrow pokonywała wielki upłaz skalny, żeby sobie utorować drogę do dolnego biegu rzeki Dale. Ze wzniesienia, na którym stałem, trudno mi było spojrzeć w dół, ale słyszałem stłumiony huk wody i mogłem sobie wyobrazić czarną skałę, wynurzającą się z wodnej kipieli, a pod nią łagodne, trawiaste zbocze, ulubiony punkt obserwacyjny ludzi z miasta, którzy stamtąd podziwiali ten cud przyrody. Nawet teraz parę osób miało zamiar obejrzeć ten widok. Właśnie podjechała wielka lśniąca limuzyna i wysiadali z niej pasażerowie. Kierowca, tęgi, imponujący, gładko uczesany mężczyzna, szedł w naszym kierunku i wołał: – Chcielibyśmy się napić herbaty! Worley odwrócił się do niego. – Oczywiście, bardzo proszę, ale jak skończę. Mam do załatwienia ważne sprawy z tym dżentelmenem. – Odwrócił się plecami do nieznajomego i zaczął mnie wypytywać o dalsze zalecenia co do nogi Królewny. Mężczyzna był wyraźnie oburzony takim traktowaniem i trudno mu się było dziwić. Moim zdaniem, Worley powinien był okazać nieco więcej taktu – ostatecznie żył z podawania jedzenia i napitków – ale w miarę jak go lepiej poznawałem, przekonałem się, że świnie zajmowały u niego najważniejszą pozycję, a wszystko inne było denerwującą przeszkodą. Zażyłość z Worleyem miała swoje dobre strony. Największą ochotę na piwo odczuwam zazwyczaj nie wieczorem, kiedy puby są otwarte, ale gdzieś około wpół do piątej po południu w gorący dzień – po zapasach z młodym stadem krów w jakiejś dusznej oborze. Z jakąż przyjemnością spocony i zmordowany siadałem w cienistym sanktuarium kuchennym Worleya i sączyłem tam gorzkie piwo, chłodne, pieniste, przyniesione wprost z piwnicy. Ten system mógł funkcjonować dzięki miejscowemu policjantowi, P.C. Dallowayowi, którego łagodne usposobienie i elastyczna interpretacja praw licencyjnych, dotyczących wyszynku alkoholu, sprawiły, że szanowano go w całej okolicy. Czasami i on przyłączał się do nas i, aby nie pić w mundurze, zdejmował kurtkę, po czym w koszuli i spodniach na szelkach wychylał kwartę piwa z godnością, która była jego cechą dominującą. Zwykle jednak Worley i ja byliśmy sami, a kiedy gospodarz przyniósł już wysoki dzban z piwnicy, siadał często przy mnie i mówił: „A teraz utnijmy sobie świńską rozmówkę!” Tak dziwnie sformułowane zdanie zastanawiało mnie zawsze i ciekaw byłem, czy nie jest wyrazem poczucia humoru Worleya, gdy chodzi o jego obsesję. Może i tak było; w każdym razie wszystkie nasze nacechowane powagą rozmowy sprawiały mu widomą przyjemność. Rozmawialiśmy więc o różycy i o gorączce świńskiej, o zatruciu solą i o paratyfusie, o zaletach i wadach suchej i mokrej karmy, podczas gdy jego wspaniałe maciory odznaczone rozetami na różnych pokazach patrzyły na nas z fotografii wiszących na ścianach. Któregoś dnia, w trakcie zasadniczej wymiany zdań na temat wentylacji porodówki dla świń, Worley nagle urwał i mrugając szybko powiekami, wybuchnął: – Czy nie wie pan, panie doktorze, że kiedy tu siedzę i rozmawiam z panem, jestem tak szczęśliwy jak król Anglii? Z racji tej pasji bywałem często wzywany do bardzo drobnych niedomagań i nieraz kląłem pod nosem, ile wlezie, jak na przykład tej nocy, kiedy o godzinie pierwszej usłyszałem w telefonie jego głos. – Perła oprosiła się dziś po południu, panie Herriot, i wydaje mi się, że ma zbyt mało mleka. Prosięta są, moim zdaniem, głodne. Czy mógłby pan przyjechać? Z jękiem wstałem z łóżka, zszedłem na dół i zataczając się, ruszyłem na podwórze przez długi ogród. W momencie gdy wyciągnąłem samochód na uliczkę, zacząłem się budzić, a kiedy podjechałem do gospody, byłem w stanie dość serdecznie powitać Worleya. Ale niski człowiek nie zareagował na to, w świetle naftowej lampy twarz jego była pobrużdżona zmartwieniem. – Mam nadzieję, że pan szybko coś zrobi. Naprawdę jestem o nią niespokojny! Leży tylko i ani drgnie, a to taki piękny miot. Czternaścioro! Mogłem zrozumieć jego niepokój, kiedy zajrzałem do zagrody. Nieruchoma Perła leżała wyciągnięta na boku, podczas gdy wokół niej uwijały się malutkie prosiątka, biegając od sutka do sutka, piszcząc i obijając się o siebie w rozpaczliwej pogoni, żeby zdobyć pożywienie. Wpadnięte brzuszki w małych ciałkach wyraźnie świadczyły o tym, że miały puste żołądki. To straszne patrzeć na śmierć miotu z powodu zagłodzenia, a jakże łatwo mogło się to zdarzyć. Szybko nadchodziła chwila, kiedy już nie próbowały ssać i po prostu kładły się. Wtedy sytuacja była beznadziejna. Przyklęknąwszy przy Perle, włożyłem jej termometr w odbyt i uważnie przypatrywałem się bokowi porośniętemu rudym włosem, który błyszczał czerwonawo w świetle lampy. – Czy jadła coś dziś wieczór? – Tak, jadła jak zwykle. Temperatura była normalna. Zacząłem badać wymię, pociągając kolejno sutki. Wygłodniałe prosiaczki chwytały mnie za palce ostrymi ząbkami, kiedy odsuwałem je na bok, ale moje wysiłki nie dały nawet kropli mleka. Wymię było pełne, nawet za pełne, a ja nie mogłem nic wycisnąć. – Co to może być? – wyszeptał przerażony Worley. Wyprostowałem się i powiedziałem: – Po prostu bezmleczność, na szczęście nie zapalenie wymienia i Perła nie jest naprawdę chora, ale coś przeszkadza w uruchomieniu mechanizmu mlecznego. Pokarmu ma dużo i zaraz zrobię zastrzyk, który powinien mu dać ujście. Starałem się ukryć triumfujący wyraz twarzy, kiedy to mówiłem, gdyż był to jeden z moich ulubionych trików. W takich razach zastrzyk hipophizyny sprawiał cuda: lek działał po minucie i rezultat był od razu widoczny bez specjalnych starań. Perła nie skarżyła się, kiedy wbijałem jej igłę i zaaplikowałem trzy centymetry sześcienne w mięsień uda. Zbyt była zajęta rozmową ze swoim właścicielem, z którym nos w nos wymieniali cicho świńskie pomruki. Kiedy odłożyłem strzykawkę, nasłuchiwałem przez chwilę ich gruchania, a potem, gdy wiedziałem, że lekarstwo już podziałało, pochyliłem się nad wymieniem. Worley spojrzał na mnie zdumiony. – Co pan teraz będzie robić? – Muszę się przekonać, czy mleko już schodzi. – Do licha, to przecież niemożliwe! Pan przed chwilą zrobił zastrzyk i ona jest sucha jak pieprz! Och, to był piękny moment; właściwie powinien się rozlec dźwięk fanfar. Palcem wskazującym i kciukiem chwyciłem jeden z sutków na spuchniętej części wymienia. Myślę, że jakaś ukryta we mnie skłonność do popisywania się sprawia, że zawsze w takich wypadkach strzykam mlekiem na przeciwległą ścianę; tym razem pomyślałem, że większe wrażenie zrobi, jeśli strzyknę koło lewego ucha właściciela gospody, ale źle obliczyłem parabolę i zamiast tego trafiłem w okulary. Zdjął je i zaczął powoli wycierać, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. Potem pochylił się i powtórzył moją czynność. – To cud! – krzyknął, kiedy mleko siknęło mu mocno przez palce. – W życiu czegoś takiego nie widziałem! Prosiaki w lot pojęły, co się święci, natychmiast przestały bić się i piszczeć i przywarły do wymion długim milczącym rzędem. Ich skupienie wyraźnie mówiło, że zamierzają nadrobić stracony czas. Poszedłem do kuchni, żeby umyć ręce, i kiedy wziąłem ręcznik z drzwi, usłyszałem coś niezwykłego – z sali dobiegał przyciszony gwar. Było to zastanawiające o godzinie drugiej w nocy w pubie, zajrzałem więc przez szparę. W sali barowej było pełno. W świetle jednej słabej żarówki dostrzegłem rząd mężczyzn, pijących przy ladzie, podczas gdy inni siedzieli nad pienistymi kuflami na drewnianych ławach ustawionych wzdłuż ścian. Worley uśmiechnął się, kiedy spojrzałem na niego zdumiony. – Nie spodziewał się pan ich zobaczyć, co? Wie pan, ci, co naprawdę lubią wypić, przychodzą dopiero po zamknięciu lokalu. To taka zbieranina, co wieczór, jak zamknę frontowe drzwi, oni wchodzą od tyłu. Wetknąłem głowę do środka, żeby jeszcze raz spojrzeć: miałem przed sobą jakby galerię łobuzów z Darrowby. Wszystkie podejrzane typy z całego miasta zebrały się tutaj, ludzie, których nazwiska urozmaicały kolumny naszej cotygodniowej gazety. „Pijak i awanturnik”, „nie płacił podatków...”, „maltretował żonę...”, „wywołał bójkę...”, „napadł...” – kiedy tak przenosiłem wzrok z jednej twarzy na drugą, niemal widziałem nagłówki. Dostrzeżono jednak moją obecność. Rozległy się powitalne okrzyki i nagle uświadomiłem sobie, że w zadymionej sali wszystkie oczy utkwione są we mnie. Nad ogólny gwar wybił się jeden głos: „Czy pan doktor napije się z nami?” Marzyłem o tym, żeby jak najszybciej wrócić do łóżka, ale zrobiłoby to fatalne wrażenie, gdybym tak od razu zamknął drzwi i odjechał. Podszedłem więc do baru. Okazało się nagle, że mam tu mnóstwo przyjaciół, i w przeciągu paru chwil, z kuflem piwa w dłoni, znalazłem się w samym środku wesołej grupy. Moim najbliższym sąsiadem był dobrze znany w Darrowby rozrabiaka, zwany Gobber Newhouse, niezwykle tęgi mężczyzna, który jakimś dziwnym sposobem szedł przez życie, nie hańbiąc się pracą. Czas spędzał na piciu, awanturach i grze w karty. W tej chwili był w łagodnym nastroju, a jego wielką, spoconą twarz znajdującą się bardzo blisko mojej wykrzywiał przyjacielski uśmieszek. – Co słychać, Herriot? Jak idzie pański pieski interes? – spytał uprzejmie. Jeszcze nikt nigdy nie określił tak mego zawodu i zastanawiałem się właśnie, jak mu odpowiedzieć, kiedy zauważyłem, że całe towarzystwo przygląda mi się wyczekująco. Siostrzenica Worleya, która stała za barem, również patrzyła na mnie wyczekująco. – Sześć kwart najlepszego piwa, sześć szylingów – powiedziała stanowczo, wyjaśniając sytuację. Wyszukałem pieniądze w kieszeni. Najwyraźniej pierwsze wrażenie, że ktoś mnie tu zaprosił na piwo, było mylne. Patrząc po twarzach, nie mogłem się zorientować, kto wystąpił z tą propozycją, a kiedy piwo zniknęło, również grupa przy barze zniknęła jak za dotknięciem magicznej różdżki. Wszyscy nagle rozproszyli się niby to przypadkiem i znalazłem się sam. Nie byłem już obiektem zainteresowania i kiedy po wypiciu piwa wyszedłem, nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Światło z chlewu rozjaśniało ciemność podwórka i kiedy przechodziłem obok, szmer głosów – świńskiego i ludzkiego – powiedział mi, że Worley nadal rozmawia ze swoją Perłą. Wyjrzał, kiedy przechodziłem; w nikłym świetle zauważyłem ekstatyczny wyraz jego twarzy. – Panie doktorze, czyż to nie jest cudowny widok? Wskazał na prosiaczki leżące nieruchomo jeden za drugim z oczami zamkniętymi i brzuszkami wzdętymi świetnym pokarmem swej rodzicielki. – Rzeczywiście cudowny – powiedziałem, dotykając śpiącej masy palcem, ale nie wywołało to żadnej reakcji; otworzyło się tylko leniwie jedno oko. – Długą drogę pan przeszedł, nim pan to osiągnął. Ja też brałem udział w jego radości, była to jedna z dających wielkie zadowolenie kuracji. Do samochodu wsiadłem z głębokim przekonaniem, że warto było odbyć tę nocną wizytę, chociaż tak bezszmerowo zostałem wystawiony do wiatru, stawiając kolejkę bez nadziei na rewanż. Nie dlatego, żebym chciał się jeszcze napić – mój żołądek nie przywykł do piwa o godzinie drugiej w nocy i już dawał o sobie znać – zgniewał mnie jednak trochę ten bezceremonialny sposób, w jaki ta zbieranina w barze fachowo mnie nabrała. Jadąc do domu pustymi, tonącymi w poświacie księżycowej drogami, nie wiedziałem, że ręka sprawiedliwości wisi nad tą beztroską bandą. Była to fatalna w skutkach noc, gdyż w dziesięć minut później w pubie Worleya była obława. Może użyłem zbyt dramatycznego słowa, ale zdarzyło się, że nasz policjant był na swoim dorocznym urlopie, a jego zastępca, młody człowiek, który nie podzielał liberalnych poglądów Dallowaya, przyjechał na rowerze i wszystkich przydybał. Sprawozdanie z rozprawy sądowej w „Darrowby and Houlton Timesie” było niezwykle ciekawe. Gobber Newhouse i jego kompani zostali skazani na grzywnę po dwa funty na głowę i ostrzeżeni, że w przyszłości mają bardzo uważać na swoje zachowanie. Sędzia, człowiek najwidoczniej bez serca, pozostał niewzruszony na protesty Gobbera, który twierdził, że piwo w szklankach zostało kupione przed zamknięciem pubu i że on i jego przyjaciele pochłonięci rozmową siedzieli nad nim przez następne cztery godziny. Worley zapłacił karę piętnastu funtów, ale chyba się tym wcale nie przejął. Perła czuła się dobrze, jej dzieci również. Rozdział ósmy To była ostatnia brama. Wysiadłem otworzyć ją, ponieważ Tristan prowadził, po czym obejrzałem się na leżącą teraz daleko w dole farmę oraz ślady pozostawione przez opony naszego samochodu na stromych, trawiastych stokach. Niektóre z tych farm w górach Dale to dziwne miejsca: do tej nie wiodła żadna droga – ani nawet ścieżka. Jechałeś z niej polami od bramy do bramy, aż dotarłeś do głównej drogi nad doliną. A ta furtka była ostatnia; jeszcze dziesięć minut jazdy i będziemy w domu. Tristan pełnił funkcję mojego szofera, ponieważ pomagając cielącej się krowie, złapałem paskudną infekcję i miałem lewą rękę na temblaku. Tristan nie przejechał przez bramę, lecz wysiadł z samochodu, oparł się plecami o słupek i zapalił woodbine’a. Najwidoczniej nie spieszył się do domu. Wyczuwałem, że czuł się nadzwyczaj dobrze, grzejąc w słońcu plecy, z żołądkiem wypełnionym zawartością dwóch butelek piwa „Whitebread”. Prawdę mówiąc, poszło mu całkiem nieźle. Wyciął kilka brodawek z wymienia jałówki i farmer orzekł, że spisał się nieźle jak na takiego młodego człowieka („Taa, naprawdę jesteś stworzony do tej roboty, chłopcze”), po czym zaprosił nas na butelkę piwa, gdyż skwar był nie do zniesienia. Pod wrażeniem zachwytu i szybkości, z jaką Tristan opróżnił swoją butelkę, dał mu jeszcze jedną. Tak, było całkiem nieźle i widziałem, że Tristan też tak uważa. Z błogim uśmiechem zadowolenia wciągnął głęboko w płuca czyste górskie powietrze zmieszane z dymem woodbine’a i zamknął oczy. Szybko otworzył je, gdy nasz samochód wydał przeciągły zgrzyt. – Chryste! On jedzie, Jim! – wrzasnął Tristan. Mały austin powoli zjeżdżał po zboczu – widocznie zeskoczył z biegu, a hamulców prawie nie miał. Obaj ruszyliśmy jednocześnie. Tristan stał bliżej i prawie zdołał musnąć palcem przedni zderzak; wóz jednak miał już zbyt dużą szybkość. Zrezygnowaliśmy i gapiliśmy się z rozdziawionymi ustami. Zbocze było strome i samochód gwałtownie nabierał szybkości, szaleńczo podskakując na nierównym terenie. Zerknąłem na Tristana; jego umysł zawsze działał sprawnie w kryzysowych sytuacjach i doskonale wiedziałem, o czym teraz myśli. Minęły ledwie dwa tygodnie, od kiedy dachował hillmanem, odwożąc dziewczynę po potańcówce. Wóz trzeba było spisać na straty, więc ludzie z firmy ubezpieczeniowej byli dość nieprzyjemni; oczywiście, Siegfried wpadł w szał i wygnał go z domu raz na zawsze – nigdy więcej nie chciał go tu widzieć. Tristan był tak wyrzucany bardzo często; wiedział, że musi tylko przez jakiś czas schodzić z oczu bratu, a ten o wszystkim zapomni. Ponadto tym razem miał szczęście, ponieważ Siegfried zdołał namówić swój bank do sfinansowania zakupu pięknego nowego rovera, który całkowicie zaprzątnął jego myśli. Bardzo niefortunny zbieg okoliczności sprawił, że ten wypadek się zdarzył, kiedy Tristan, jako kierowca, teoretycznie kierował austinem. Teraz samochód z prędkością około siedemdziesięciu mil na godzinę zjeżdżał w dół długim, zielonym zboczem. Drzwiczki otwierały się, jedne po drugich, aż wszystkie cztery kołysały się bezładnie i wóz sunął w dół, wyglądając jak ogromny, niezgrabny ptak. Przez otwarte drzwi wypadały buteleczki, instrumenty, bandaże i paczki waty, pozostawiając długi, nierówny ślad na murawie. Od czasu do czasu opakowanie środków wymiotnych lub sody wylatywało i eksplodowało jak bomba, pokrywając żywą zieleń białym całunem. Tristan załamał ręce. – Patrz! To cholerstwo jedzie prosto na tę chatę! Mocniej zaciągnął się woodbine’em. Rzeczywiście, na pustym zboczu wznosiła się tylko jedna przeszkoda – mały budyneczek u stóp wzgórza – i austin, jak przyciągany magnesem, pędził prosto ku niemu. Nie mogłem na to patrzeć. Tuż przed zderzeniem odwróciłem się i skupiłem uwagę na końcu Tristanowego papierosa, który rozjarzył się gwałtownie w momencie uderzenia. Kiedy znów spojrzałem na zbocze, budyneczku już nie było. Został kompletnie zrównany z ziemią, tak że natychmiast przypomniałem sobie wszystko, co kiedykolwiek słyszałem na temat domków z kart. Mały samochód leżał spokojnie na boku, na stercie połamanego drewna, a jego koła nadal obracały się leniwie. Gdy zbiegaliśmy po zboczu, łatwo było odgadnąć myśli Tristana. Wcale nie palił się do tego, żeby oznajmić Siegfriedowi, że rozwalił austina; prawdę mówiąc, jego umysł niemal nie przyjmował tego faktu do wiadomości. Jednak w miarę jak zbliżaliśmy się do miejsca katastrofy, mijając po drodze strzykawki, skalpele oraz ampułki ze szczepionkami, trudno było wyobrazić sobie inną możliwość. Dotarłszy do samochodu, dokonaliśmy pospiesznych oględzin. Ofiara była tak obtłuczona i powyginana, że niełatwo przyszło nam znaleźć nowe ślady zderzenia. Oczywiście, tył był mocno wgięty, jednak to zbytnio nie rzucało się w oczy. Jedynym widocznym uszkodzeniem był rozbity prawy tylny migacz. Czując przypływ nadziei, ruszyliśmy po pomoc na farmę. Farmer powitał nas przyjaźnie. – Hej, chłopcy, wróciliście na piwo? – Przydałaby się kapka – odparł Tristan. – Mieliśmy mały wypadek. Wróciliśmy do domu i gościnny gospodarz otworzył kilka kolejnych butelek. Wcale nie poruszyła go wiadomość o zniszczeniu chaty. – Ni, to nie moja. Należy do klubu golfowego – to ich kwatera. Tristan uniósł brwi. – Och, nie! Niech pan nie mówi, że roznieśliśmy główną kwaterę Klubu Golfowego Darrowby! – No cóż, chłopcze, chyba tak. To jedyny drewniany budynek w tej okolicy. Wynajmuję część swojej ziemi klubowi golfowemu, a oni urządzili tu sobie miły tor na dziewięć dołków. Nie martw się, prawie nikt tu nie gra – najczęściej dyrektor banku, a ja nie lubię tego gościa. Pan Prescott wyprowadził konia ze stajni, po czym wróciliśmy do samochodu i postawiliśmy go z powrotem na kołach. Drżąc lekko, Tristan siadł za kółkiem i nacisnął starter. Solidny mały silnik natychmiast odpowiedział grzmiącym rykiem i Tristan ostrożnie przejechał po obalonych ścianach na trawę. – Serdeczne dzięki, panie Prescott! – krzyknął. – Chyba nam się uda. – Ten wóz jest nie do zdarcia, chłopcze. Wygląda jak nowy. – Potem farmer mrugnął i przyłożył palec do ust. – Jak wy nic o tym nie powiecie, to i ja nic nie powiem. Dobra? – Dobra! Dalej, Jim, wsiadaj! Tristan nacisnął gaz i z ulgą ponownie ruszyliśmy w górę. Wyglądał na zamyślonego i nie odezwał się, dopóki nie wyjechaliśmy na drogę. Wtedy obrócił się do mnie. – Wiesz co, Jim, wszystko dobrze się skończyło, ale i tak będę musiał wyspowiadać się Siegfriedowi z tego tylnego światła. I oczywiście, znów mi się oberwie. Czy nie uważasz, że to niesprawiedliwe, że on wini mnie za wszystko, co przydarza się jego samochodom? Widziałeś to wiele razy – daje mi same stare wraki, a kiedy rozlatują się na kawałki, to zawsze jest moja wina. Te cholerne opony są zdarte do samych dętek, ale kiedy złapię gumę, zaraz jest piekielna awantura. To nie w porządku. – No cóż, wiesz, że Siegfried nie potrafi cierpieć w milczeniu – powiedziałem. – Musi się wyżyć, a ty jesteś pod ręką. Tristan milczał chwilę, po czym głęboko zaciągnął się woodbine’em, wydął policzki i przybrał poważny wyraz twarzy. – Rozumiesz, wcale nie mówię, że jestem całkowicie bez winy w sprawie tamtego hillmana. Brałem ten ostry zakręt w Dringley sześćdziesiątką, a obejmowałem wtedy miłą pielęgniareczkę, jednak głównie zawinił zwyczajny pech. Naprawdę, Jim, jestem bezsilną ofiarą ludzkich uprzedzeń. Kiedy spotkaliśmy się w gabinecie, Siegfried wracał z sortowni. Dopadło go letnie przeziębienie – miał katar i był rozdrażniony, a mimo to, słysząc wieści, poczuł gwałtowny przypływ energii. – Cholerny młody idioto! Tym razem to tylne światło, tak? Boże dopomóż, pomyśleć, że haruję tylko po to, żeby pokrywać twoje rachunki za naprawy. Zrujnujesz mnie, zanim cię wyrzucę. No już, wynoś się stąd! Mam cię dość! Tristan wycofał się z godnością i zastosował swoją zwykłą taktykę przeczekiwania. Nie widział się z bratem aż do następnego ranka. Stan zdrowia Siegfrieda pogorszył się; miał zajęte gardło, które zawsze było jego słabym punktem, i obłożone migdałki. Szyję owinął namoczonym w occie bandażem i kiedy wraz z Tristanem weszliśmy do sypialni, omdlewającymi palcami przewracał kartki „Darrowby and Houlton Timesa”. – Widzieliście to? – przemówił udręczonym szeptem. – Piszą, że budynek klubu golfowego został wczoraj doszczętnie zburzony i nikt nie ma pojęcia, jak do tego doszło. Cholernie zabawne. To na ziemi Prescotta, prawda? Nagle poderwał się z poduszki i przeszył brata groźnym spojrzeniem. – Ty byłeś tam wczoraj! – wyrzęził, po czym osunął się z powrotem, mrucząc: – Och nie, nie, przepraszam, to śmieszne, nie powinienem obwiniać cię o wszystko. Tristan wytrzeszczył oczy. Jeszcze nigdy nie słyszał czegoś takiego od Siegfrieda. Ja również poczułem ukłucie niepokoju; czyżby mój szef majaczył? Siegfried z trudem przełknął ślinę. – Właśnie odebrałem pilne wezwanie od Armitage’a z Sorton. Ma tam krowę z gorączką mleczną i chcę, żebyś zaraz zawiózł tam Jamesa. No już, natychmiast – rusz się! – Obawiam się, że nie mogę – wzruszył ramionami Tristan. – Samochód Jima jest w warsztacie Hammonda. Naprawiają to światło, zajmie im to około godziny. – O Boże, tak? A powiedzieli, że nie pożyczą nam zapasowego wozu. No cóż, Armitage jest bliski paniki: ta krowa za godzinę może być martwa. Co, do licha, robić? – Jest jeszcze rover – powiedział spokojnie Tristan. Siegfried zesztywniał nagle pod kołdrą, a w jego oczach pojawiło się przerażenie. Przez dłuższą chwilę kręcił głową po poduszce, a jego długie, kościste palce nerwowo skubały poszwę; potem z trudem przewrócił się na bok i spojrzał bratu w oczy. Wolno wymawiał słowa, które z sykiem wydobywały się z jego udręczonego gardła, przydając powagi groźbie. – Dobrze, a więc musisz wziąć rovera. Nigdy nie sądziłem, że dożyję dnia, kiedy pozwolę prowadzić go takiemu małemu wandalowi jak ty, ale powiem ci jedno. Jeśli go choć zadrapiesz, zabiję cię. Zabiję cię własnymi rękami. Znów zaobserwowałem dobrze mi znane zjawisko. Oczy Siegfrieda zaczęły wychodzić z orbit, a na jego policzkach wykwitł ciemny rumieniec, podczas gdy twarz Tristana stała się blada i pozbawiona wyrazu. Zebrawszy resztki sił, Siegfried uniósł się jeszcze trochę. – Naprawdę uważasz, że potrafisz przejechać tym wozem pięć mil do Sorton i z powrotem, nie rozbijając go? Zatem dobrze, ruszaj i pamiętaj, co ci powiedziałem. Urażony Tristan wycofał się w milczeniu i podążając za nim, jeszcze raz zerknąłem na spoczywającą w łóżku postać. Siegfried leżał na plecach, wbijając rozgorączkowane spojrzenie w sufit. Lekko poruszał wargami, jakby w modlitwie. Wyszedłszy z pokoju, Tristan zatarł ręce. – Ależ okazja, Jim! To życiowa szansa! Wiesz, że nie spodziewałem się zasiąść za kierownicą tego rovera nawet za sto lat! – Zniżył głos do szeptu. – Co dowodzi, że odważnym szczęście sprzyja. Pięć minut później ostrożnie wycofywał samochód z podwórka na podjazd. Kiedy jednak znaleźliśmy się na drodze do Sorton, stwierdziłem, że zaczął bawić się jazdą. Przez następne dwie mile droga biegła prosto jak strzelił i była pusta, jeśli nie liczyć nadjeżdżającej z daleka cysterny z mlekiem; idealne miejsce, żeby wypróbować możliwości rovera. Tristan rozparł się w obitym skórą fotelu i mocno nadepnął pedał gazu. Bez trudu wyciągnęliśmy osiemdziesiątkę, kiedy ujrzałem samochód wyprzedzający cysternę: staromodny, wysoki wehikuł o prostokątnej kabinie podobny do herbatnika, który nie miał prawa wyprzedzać czegokolwiek. Oczekiwałem, że zahamuje, ale jechał dalej. A cysterna, być może prowadzona przez natchnionego sportowym duchem kierowcę, najwyraźniej miała zamiar podjąć wyścig. Z rosnącym przerażeniem patrzyłem na nadjeżdżające pojazdy, znajdujące się zaledwie kilkaset jardów od nas i niezostawiające nam ani stopy wolnej jezdni. Oczywiście, ten stary grat schowa się za cysternę – musi, przecież nie ma innego wyjścia – jednak robił to okropnie wolno. Tristan nadepnął hamulec. Gdyby kierowca cysterny postąpił tak samo, tamten samochód mógłby uniknąć zderzenia. Jednak po kilku sekundach pojąłem, że tego nie zrobi, i widząc, jak pędzą na nas, z niemym przerażeniem czekałem na czołowe zderzenie. Na moment przed tym, zanim zamknąłem oczy, mignęła mi szeroka, wystraszona twarz za kierownicą starego samochodu, a potem coś z okropnym łoskotem rąbnęło w lewy bok rovera. Kiedy otworzyłem oczy, samochód stał w miejscu. Tristan i ja patrzyliśmy przed siebie, na pustą i spokojną szosę, biegnącą dalej, w sielską zieleń wzgórz. Siedziałem nieruchomo, słuchając łomotu swego serca, a potem obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem cysternę znikającą szybko za odległym zakrętem; przelotnie, z zainteresowaniem zerknąłem na twarz Tristana – jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak zzieleniał. Po dłuższej chwili, czując lekki powiew z lewej, ostrożnie spojrzałem w tym kierunku. Po lewej stronie nie było drzwi – jedne leżały na poboczu kilka jardów za nami, a drugie zwisały na jednym pękniętym zawiasie; na moich oczach one również upadły na żwir ze szczękiem przypominającym odgłos wbijanego gwoździa. Powoli, jak we śnie, wysiadłem i obejrzałem zniszczenia; lewy bok rovera, w miejscu, gdzie zawadził o niego stary automobil, w ostatnim ułamku sekundy unikając czołowego zderzenia, był kupą pogiętego metalu. Tristan osunął się na murawę; twarz miał pozbawioną wyrazu. Paskudna rysa na karoserii wprawiłaby go w panikę, lecz takie totalne zniszczenie najwidoczniej zupełnie go oszołomiło. Jednak ten stan nie trwał długo; zamrugał oczami, potem zmrużył je i zaczął szukać swoich woodbine’ów. Jego bystry umysł znów podjął pracę i nie było trudno odczytać jego myśli. Co robić? Po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że ma trzy możliwe wyjścia z sytuacji. Pierwsze i najbardziej atrakcyjne, to wynieść się na zawsze z Darrowby – w razie potrzeby nawet wyemigrować. Drugie, udać się prosto na stację i wsiąść do pociągu do Brawton, gdzie mógłby żyć pod opieką matki, aż wszystko ucichnie. Trzecie, o którym nawet nie chciałem myśleć, to wrócić do Skeldale House i powiedzieć Siegfriedowi, że rozbił jego nowego rovera. Rozważając te możliwości, zauważyłem tamten stary samochód, który w nas uderzył; leżał na dachu w rowie około pięćdziesiąt jardów za nami. Spiesząc do niego, usłyszałem głośne gdakanie dobiegające z wnętrza i przypomniałem sobie, że mamy dzień targowy, więc wielu farmerów wozi klatki z kurami oraz dwadzieścia czy trzydzieści tuzinów jajek na sprzedaż. Zajrzeliśmy przez okno i Tristan rozdziawił usta. Jakiś grubas, najwyraźniej zdrowy i cały, leżał w wielkiej kałuży rozbitych jaj. Na ustach miał szeroki, krzepiący uśmiech – prawdę mówiąc, całe jego oblicze wyrażało głęboką wdzięczność, przynajmniej o ile można to było stwierdzić przez jajeczną maseczkę pokrywającą jego twarz. Pozostałą część kabiny wypełniały oszalałe ze strachu kury, które przy zderzeniu wydostały się z klatek i teraz gorączkowo szukały drogi ucieczki. Grubas, śmiejąc się radośnie ze swego jajecznego legowiska, krzyczał coś, jednak trudno było go usłyszeć przez chóralne gdakanie. Zdołałem wychwycić kilka urwanych zdań: „Bardzo mi przykro – wyłącznie moja wina – zapłacę za szkody”. Słowa płynęły z jego ust, kury biegały mu po twarzy, a żółtka leniwie sunęły po ubraniu. Tristan z trudem zdołał otworzyć drzwi i natychmiast zatoczył się w tył, odepchnięty przez stado wylatujących kur. Kilka rozbiegło się w różne strony świata i zniknęło nam z oczu, podczas gdy ich mniej lubiące przygody towarzyszki zaczęły z filozoficznym spokojem dziobać trawę pobocza. – Nic się panu nie stało? – krzyknął Tristan. Tak, tak, młody człowieku. Nie jestem ranny. Proszę się o mnie nie martwić. – Grubas daremnie usiłował podnieść się z mazistej masy. – Eee, przepraszam za to, ale za wszystko zapłacę, możecie być pewni. Wyciągnął ociekającą dłoń i pomogliśmy mu wyjść na drogę. Mimo przemoczonego ubrania i skorup przyklejonych do włosów oraz wąsów, nie stracił kontenansu. Prawdę mówiąc, emanował pewnością siebie, tą samą pewnością siebie, pomyślałem, która kazała mu wierzyć, że jego stary grat wyprzedzi pędzącą cysternę. Położył rękę na ramieniu Tristana. – Wie pan, można to bardzo prosto wyjaśnić. Słońce mnie oślepiło. Była dwunasta w południe, a grubas jechał na północ, jednak nie było sensu spierać się o to. Podnieśliśmy rozbite drzwi z drogi, włożyliśmy je do rovera, pojechaliśmy do Sorton, zajęliśmy się krową z gorączką mleczną i wróciliśmy do Darrowby. Tristan rzucił mi szybkie, zrozpaczone spojrzenie, a potem wyprostował się i pomaszerował prosto do pokoju brata. Poszedłem za nim. Siegfried czuł się gorzej. Twarz miał czerwoną od gorączki, a oczy głęboko zapadnięte. Nie poruszył się, gdy Tristan stanął w nogach jego łóżka. – No i jak wam poszło? – spytał ledwie słyszalnym szeptem. – Och, świetnie, postawiliśmy krowę na nogi. Jednak jest jeszcze coś – miałem lekką stłuczkę. Siegfried głośno dyszał i gapił się w sufit, ale w tym momencie sapanie ustało, jakby ktoś przekręcił kontakt. Zapadła głucha cisza, a potem kompletnie nieruchoma postać wypowiedziała trzy słowa: – Co się stało? – To nie była moja wina. Facet próbował wyprzedzić cysternę i nie dał rady. Zahaczył o bok rovera. Znów cisza, a potem szept. – Znaczne zniszczenia? – Obawiam się, że przedni i tylny błotnik mocno pogięte – a ponadto wyrwane jedne i drugie drzwi po lewej. Jakby pod działaniem silnej sprężyny Siegfried usiadł na łóżku. Zdumiewająco przypominał ożywającego trupa, a efekt ten wzmacniały zwoje bandaża, który rozwiązał się i spływał mu wielkimi girlandami na pierś. Usta rozchyliły się w bezgłośnym wrzasku. – Ty cholerny durniu! Jesteś wylany! Opadł raptownie na poduszkę, jakby mechanizm zadziałał nagle w przeciwną stronę, i leżał nieruchomo. Przez dłuższą chwilę obserwowaliśmy go z lekkim niepokojem, ale słysząc znów chrapliwy oddech, na palcach wyszliśmy z pokoju. Przy końcu schodów Tristan wydął policzki i wyjął z paczki woodbine’a. – To dość delikatna sytuacja, Jim, ale wiesz, co zawsze powtarzam. – Zapalił zapałkę i z ulgą zaciągnął się dymem. – Zwykle wszystko kończy się lepiej, niż oczekiwałeś. Rozdział dziewiąty Większość farm w okolicy nie miała nazw i bardzo ułatwił mi poszukiwania fakt, że nazwę tej właśnie, „Heston Grange”, wypisano dużymi literami nad bramą. Wysiadłem z samochodu i otworzyłem zasuwkę. Furtka również była solidna i chodziła gładko na zawiasach, tak że nie musiałem atakować jej ramieniem, jak mi się to często zdarzało. I miałem przed sobą, nieco w dole, solidny dom mieszkalny z szarego kamienia, w okresie wiktoriańskim upiększony przez jakiegoś zamożnego farmera dwoma wykuszowymi oknami. Stał na płaskim zielonym terenie, znajdującym się w zakolu rzeki, gdzie zieleń trawy i spokojna żyzność okolicznych pól kontrastowały mocno z nagimi wzgórzami w tle. Wysokie dęby i buki opiekuńczo chroniły dom, a gęsty las sosnowy porastał niższe partie wzniesienia. Obszedłem wokoło zabudowania, głośno nawołując, jak to zawsze robiłem, ponieważ niektórzy farmerzy uważali za pewnego rodzaju obrazę, gdy się weszło wprost do domu i spytało, czy jest gospodarz. Dobrzy gospodarze siedzieli w domu tylko podczas posiłków. Ale na moje nawoływania nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, podszedłem więc do drzwi, mocno osadzonych w kamiennym obramowaniu, i zapukałem. Jakiś głos odpowiedział: „Proszę wejść”, i oto znalazłem się w wielkiej, wykładanej kamiennymi płytami kuchni, gdzie z powały zwisały na hakach szynki i połcie bekonu. Ciemnowłosa dziewczyna w kraciastej bluzce i zielonych lnianych spodniach zagniatała ciasto w dzieży. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. – Przepraszam, że nie wprowadziłam pana, ale jestem zajęta. – I podniosła ręce umączone aż po łokcie. – Nic nie szkodzi. Nazywam się Herriot, jestem weterynarzem, przyjechałem obejrzeć cielę. Podobno kuleje. – Tak, obawiamy się, że złamało nogę, pewnie biegając, wpadło w jakąś dziurę. Jeśli pan mógłby poczekać chwilę, pójdę z panem. Ojciec i nasi ludzie są w polu. A tak przy okazji, nazywam się Helen Alderson. Umyła i wytarła ręce, po czym naciągnęła gumowe buty. – Zajmij się tym chlebem, Meg – powiedziała do starej kobiety, która właśnie weszła do kuchni ze spiżarni. – Pójdę z panem doktorem pokazać mu cielę. Na dworze spojrzała na mnie z uśmiechem: – Niestety, musimy zrobić mały spacerek. Cielę jest dość daleko. Proszę spojrzeć, o tam! – Wskazała mi niską, kamienną stodołę na zboczu wzgórza. Dobrze znałem te wysoko położone zabudowania, było ich sporo w okolicy i nieraz miałem znakomitą gimnastykę, żeby się do nich dostać! Przechowywano w nich siano i różne narzędzia, wykorzystywano jako pomieszczenia dla bydła pasącego się na górskich pastwiskach. Patrzyłem na dziewczynę przez chwilę. – Och, wszystko w porządku, wcale mnie to nie przeraża. Z łąki weszliśmy na mostek przerzucony ponad strumieniem. Idąc za moją przewodniczką, pomyślałem nagle, że ta nowa moda noszenia spodni przez kobiety jest może dość rewolucyjna, ale wiele za nią przemawia. Ścieżka prowadziła pod górę przez las sosnowy, promienie słoneczne przenikające przez ciemne konary tworzyły wysepki światła, szum strumienia ucichł i szliśmy bezgłośnie po grubym dywanie igieł sosnowych. Chłodną ciszę lasu mącił tylko czasem głos ptaka. Po dziesięciu minutach ostrego marszu znaleźliśmy się na rozległym wrzosowisku, znowu w zasięgu mocno grzejącego słońca, a ścieżka ciągle pięła się w górę, klucząc wśród licznych tu skalnych rumowisk. Zacząłem sapać, ale dziewczyna nadal utrzymywała szybkie tempo, idąc lekko, elastycznie. Byłem rad, kiedy wreszcie znaleźliśmy się na płaskim grzbiecie i znowu zobaczyłem stodołę. Kiedy uchyliłem górną połowę wrót, w ciemnym wnętrzu, upojnie pachnącym sianem, które sięgało aż po dach, nie mogłem zrazu dostrzec mego pacjenta. Cielak był mały i wyglądał okropnie smutno z bezwładną nogą. Podczas próby chodzenia ciągnął ją nieporadnie za sobą. – Czy może pani potrzymać mu głowę, kiedy będę go badać? – spytałem. Dziewczyna fachowo chwyciła cielaka, jedną ręką pod brodę, drugą trzymając go za ucho. Kiedy macałem ostrożnie nogę, biedne stworzenie trzęsło się, istny obraz rozpaczy. – Diagnoza państwa była słuszna. Proste złamanie kości łokciowej i promieniowej, z niewielkim przemieszczeniem, tak że wystarczy opatrunek gipsowy. – Otworzyłem swoją torbę, wyjąłem gipsowe bandaże i napełniłem kubełek wodą z pobliskiego potoku. Jeden z bandaży namoczyłem i przyłożyłem do nogi, potem drugi i wreszcie trzeci, aż kończyna była otoczona szybko twardniejącym pancerzem od stawu łokciowego w dół. Musimy zaczekać kilka minut, aż stwardnieje. Potem niech sobie bryka. – Uklepywałem gips, aż wreszcie przekonałem się, że jest twardy jak kamień. – W porządku – oświadczyłem. – Może biegać. Dziewczyna puściła cielaka, odszedł powoli. – Niech pan zobaczy! – zawołała. – Opiera się na niej całym ciężarem! I czyż nie wygląda teraz znacznie weselej? Uśmiechnąłem się. Miałem uczucie, że naprawdę czegoś dokonałem. Teraz, kiedy oba złamane końce były unieruchomione, cielak nie czuł bólu, a strach, który zawsze paraliżuje okaleczone zwierzę, zniknął. – Tak – powiedziałem. – Rzeczywiście szybko przyszedł do siebie. – Ale moje słowa prawie zagłuszone zostały przeraźliwym ryczeniem i błękitną plamę nieba w górnej połowie wrót zasłonił nagle wielki włochaty łeb. Dwoje dużych rzewnych oczu spojrzało na cielątko, które odpowiedziało cichutkim muczeniem. Duet ten był wprost ogłuszający. – To jego matka. – Dziewczynie udało się przekrzyczeć okropny hałas. – Biedactwo, cały dzień stąd nie odchodzi, niespokojna, cośmy zrobili z jej dzieckiem. Nie może znieść tej rozłąki. Wyprostowałem się i otworzyłem zasuwę. – Teraz możemy już tu wejść. Potężna krowa, kiedy wpadła do stodoły, omal mnie nie obaliła na ziemię. Potem nastąpiła inspekcja cielęcia: dokładne obniuchanie, a następnie obracanie pyskiem przy wtórze gardłowych pomruków. Malec z radością poddawał się tym zabiegom, a kiedy wreszcie się skończyły, gdyż matka uznała, że wszystko jest w porządku, obszedł ją dookoła, dorwał się do wymienia i zaczął chciwie ssać. – Szybko wrócił mu apetyt – powiedziałem i oboje się roześmialiśmy. Puste pudełka po bandażach wrzuciłem do mojej torby i zamknąłem ją. – Będzie musiał chodzić w tym opatrunku przez miesiąc, proszę potem zadzwonić do mnie, a znów przyjadę i zdejmę gips. Proszę mieć na niego oko i uważać, żeby nie obtarł sobie nogi powyżej bandaża. Kiedy wyszliśmy ze stodoły, nagrzane słońcem, słodko pachnące powietrze owiało nas ciepłą falą. Odwróciłem się i spojrzałem ponad doliną na wznoszące się wysoko zielone zbocza, gładkie, bezkresne, zamglone w południowym upale. U moich stóp trawiaste stoki zbiegały stromo do rzeki połyskującej wśród drzew. – Jak tu cudownie – powiedziałem. – Proszę spojrzeć na ten wąwóz w dole. I na to wielkie wzgórze, chyba można je nazwać górą. – I wskazałem na olbrzyma, który wznosił swoje porośnięte wrzosowiskami ramiona wysoko ponad inne wzniesienia. – To Heskit Fell, blisko dwa i pół tysiąca stóp wysokości. A tam w tyle Eddleton, po drugiej stronie Wedder Fell, Colver i Sennor. – Z łatwością wyliczała te nazwy o dzikim, nordyckim brzmieniu, mówiła o tych szczytach z przejęciem, jak o starych przyjaciołach. Usiedliśmy na ciepłej trawie zbocza, a łagodny powiew poruszał kwiatami rosnącymi na wrzosowisku; od czasu do czasu zakrzyczał kulik. Darrowby, Skeldale House i moja weterynaryjna praktyka wydawały mi się odległe o tysiące mil. – Jakże jest pani szczęśliwa, że może tu mieszkać – przerwałem po chwili ciszę. – Zresztą, nie muszę chyba tego mówić. – O nie, nie musi pan, kochane strony. Nigdzie nie jest tak jak tu. – Urwała i rozejrzała się powoli wokoło. – Jestem rada, że i panu tu się podoba, wiele osób jest zdania, że zbyt tu cicho i pusto. Ten krajobraz je przeraża. Roześmiałem się. – Tak, wiem o tym, ale jeśli o mnie idzie, nie mogę współczuć tysiącom weterynarzy, którzy nie pracują w górach Dale. Zacząłem opowiadać jej o mojej pracy i potem prawie bezwiednie cofnąłem się do dobrych studenckich czasów, mówiłem o przyjaźniach, jakie nawiązałem, o naszych nadziejach i aspiracjach. Moja własna rozmowność zdziwiła mnie – na ogół nie jestem gadatliwy – i chyba musiałem być nudnym towarzyszem. Ale ona siedziała w milczeniu, spoglądając na dolinę, rękami objąwszy kolana, czasami przytakując głową, jak chciała podkreślić, że mnie dobrze rozumie. I przy tym śmiała się w odpowiednich momentach. Zdumiała mnie nagle niemądra myśl, że chciałbym zapomnieć o wszystkich obowiązkach tego dnia i zostać na tym słonecznym zboczu. Pomyślałem też, że sporo czasu minęło, odkąd siedziałem razem z dziewczyną w moim wieku i rozmawiałem z nią. Prawie zapomniałem, jak to wygląda. Nie spieszyłem się, wracając ścieżką w dół przez pachnący żywicznie sosnowy las, i wydawało mi się, że w mgnieniu oka znaleźliśmy się na drewnianym mostku i na łące wiodącej do farmy. Otworzyłem drzwi samochodu. – Zobaczymy się za miesiąc – powiedziałem. Boże, jakże to okropnie długi czas! Dziewczyna uśmiechnęła się. – Dzięki za to, co pan zrobił. Kiedy zapuściłem motor, pomachała mi na pożegnanie i weszła do domu. – Helen Alderson? – powiedział Siegfried podczas lunchu. – Tak, oczywiście znam ją. To bardzo miła dziewczyna. Tristan siedzący po drugiej stronie stołu nie zrobił żadnego komentarza, tylko odłożył nóż i widelec, podniósł nabożne oczy i wydał długi gwizd. Potem znów zaczął jeść. – O tak – ciągnął Siegfried – znam ją bardzo dobrze. I podziwiam. Matka jej zmarła kilka lat temu i Helen sama prowadzi gospodarstwo domowe. Gotuje, dba o ojca i młodsze rodzeństwo: brata i siostrę. – Nałożył sobie tłuczonych kartofli na talerz. – Czy ma starających się? Och, połowa wszystkich młodych ludzi w okolicy zaleca się do niej, ale jak dotąd z nikim się nie związała. Wybredna, moim zdaniem. Rozdział dziesiąty Kiedy po raz dziewiąty wlokłem się w górę polem pana Kaya, powoli doszedłem do wniosku, że to nie będzie mój najlepszy dzień. Już od pewnego czasu byłem szczęśliwym posiadaczem małego dyplomu, informującego każdego zainteresowanego, że James Herriot MRCVS jest Terenowym Inspektorem Weterynarii Ministerstwa Rolnictwa i Rybołówstwa. Oznaczało to, że miałem mnóstwo rutynowej roboty, takiej jak badania kliniczne i próby tuberkulinowe. Ponadto ten fakt uświadomił mi coś, co od niedawna zacząłem podejrzewać – że farmerzy z gór Dale mieli zupełnie inne poczucie czasu niż ja. Wszystko w porządku, jeśli dzwoniłem do nich, że zjawię się, by obejrzeć chore zwierzę; zazwyczaj czekali na mnie, a pacjent był zamknięty w zabudowaniach, kiedy przyjeżdżałem. Jednak było zupełnie inaczej, jeśli wysyłałem im zawiadomienie, że przyjadę na inspekcję ich mlecznych krów lub jałówek. Na zawiadomieniu wyraźnie informowałem, że zwierzęta mają być zamknięte w oborze, ponieważ mój czas jest ograniczony, a rozkład dnia ściśle zaplanowany: około piętnastu minut na badania kliniczne i do kilku godzin na inspekcję stada, zależnie od jego wielkości. Jeśli będę musiał czekać dziesięć minut na każdą sprowadzaną z pastwiska krowę, to po sześciu wizytach będę o godzinę spóźniony. Tak więc, gdy zajechałem na farmę pana Kaya, żeby przeprowadzić test tuberkulinowy i znalazłem jego krowy uwiązane przy żłobach, odetchnąłem z ulgą. Zbadaliśmy je błyskawicznie i już pomyślałem, że cudownie zacząłem dzień, kiedy farmer powiedział, że jeszcze tylko pół tuzina młodych jałówek i będzie po robocie. Gdy wyszedłem z budynku i ujrzałem stadko włochatych krasul pasących się z zadowoleniem na odległym końcu wielkiego pastwiska, zacząłem mieć złe przeczucia. – Myślałem, że będą w oborze, panie Kay – napomniałem go łagodnie. Pan Kay opróżnił fajkę na dłoń, zmieszał niedopalony tytoń z odrobiną podejrzanie wyglądającej mieszanki i wepchnął to wszystko do cybucha. – Nie, nie – odparł, pykając ze smakiem. – Nie lubię zamykać ich w taki wspaniały dzień jak ten. Zagnamy je do tej małej szopy. – Wskazał walącą się stodołę z szarego kamienia na końcu długiego, stromego pastwiska i wydmuchnął chmurę duszącego dymu. – To zajmie kilka minut. To ostatnie zdanie spowodowało, że zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Już tyle razy słyszałem te straszne słowa. Jednak może tym razem wszystko będzie w porządku. Dotarliśmy na koniec pastwiska i do jałówek. – Hej, hej! – zawołał pan Kay. – Hej, hej! – dodałem zachęcająco, uderzając dłonią o udo. Krowy przestały skubać trawę i spojrzały na nas z umiarkowanym zainteresowaniem, leniwie poruszając żuchwami, a po kolejnych okrzykach zaczęły niechętnie iść po linii meandrowej w górę. Zdołaliśmy zagnać je do drzwi stodoły, lecz tam stanęły jak wryte. Pierwsza na chwilę wepchnęła łeb w drzwi, po czym nagle odwróciła się i pognała w dół zbocza. Pozostałe natychmiast poszły w jej ślady i chociaż biegaliśmy, wymachując rękami, minęły nas, jakby wcale nas tam nie było. W zadumie popatrzyłem na młode zwierzęta, pędzące z wysoko uniesionymi ogonami po stoku, przebierające nogami jak mustangi; cieszyły się tą nową zabawą. Ponownie w dół i znów powolne zaganianie stadka w górę, do drzwi, po czym znowu nagła ucieczka. Tym razem jedna krowa postanowiła pójść własną drogą i kiedy daremnie miotałem się tam i z powrotem, usiłując ją zatrzymać, pozostałe radośnie przegalopowały przez powstałą lukę i w dół stoku. To było długie, strome zbocze i kiedy biegłem nim truchtem po raz trzeci w słońcu, grzejącym mi plecy, zacząłem żałować, że ubrałem się tak starannie; w instrukcji dla nowych weterynarzy ministerstwo z naciskiem informowało, że oczekuje od nas właściwego podejścia do obowiązków. Wziąłem to sobie do serca i włożyłem wymagany strój, lecz teraz uświadomiłem sobie, że długi płaszcz przeciwdeszczowy i gumiaki nie są odpowiednim wyposażeniem do takich zajęć jak to. Pot zalewał mi oczy, a koszula zaczęła lepić się do ciała. Kiedy po raz trzeci ujrzałem stado, radośnie umykające w dół zbocza, uznałem, że czas coś z tym zrobić. – Jedną chwileczkę – zawołałem do farmera. – Robi mi się trochę ciepło. Zdjąłem płaszcz, zwinąłem go i położyłem na trawie, dość daleko od stodoły. Robiąc równy stosik z moich strzykawek, pudełka ze szczepionką przeciwgruźliczą, wzierników, nożyczek, notesu i ołówka, miałem nieodparte wrażenie, że w jakiś sposób zostałem oszukany. W końcu praca dla ministerstwa jest łatwa – powie wam to każdy praktykujący weterynarz. Nie trzeba wstawać w środku nocy, ma się wyznaczone godziny pracy i nie jest to męczące. Rzeczywiście, pieniądze za frajer – przyjemny relaks po prawdziwej pracy. Wytarłem spocone czoło i przez chwilę stałem, lekko dysząc – to po prostu nieprzyzwoite. Zaczęliśmy jeszcze raz i przy czwartym podejściu do stodoły już myślałem, że wygraliśmy, ponieważ wszystkie jałówki oprócz jednej weszły do środka. Jednak ta ostatnia – nie. Ponaglaliśmy, pokrzykując, machaliśmy rękami, a nawet podeszliśmy tak blisko, że zdołaliśmy szturchnąć ją w zad, ale jałówka pozostała na progu, podejrzliwie zaglądając do środka. Potem łby jej towarzyszek zaczęły kolejno pojawiać się w drzwiach i zrozumiałem, że znów przegraliśmy; mimo moich gwałtownych ruchów i wrzasków, jedna po drugiej powychodziły na zewnątrz, po czym wesoło pognały na dół. Tym razem popadłem w głęboką frustrację i pogalopowałem za nimi. Przeprowadziliśmy kilka kolejnych prób, podczas których jałówki wprowadzały drobne urozmaicenia, czasem rozbiegając się w połowie drogi na szczyt lub chowając się za stodołę i wesoło zerkając na nas zza węgła, zanim znów zbiegły na dół. Po ósmym podejściu spojrzałem ponaglająco na pana Kaya, który spokojnie zapalał fajkę, nie okazując nawet cienia zdenerwowania. Mój plan dnia legł w gruzach, ale nie sądzę, aby farmer zauważył, że robimy to już od czterdziestu minut. – Niech pan posłucha, to nic nie da – powiedziałem. – Mam masę roboty na innych farmach. Czy możemy jeszcze coś zrobić? Gospodarz ubił kciukiem tytoń, z przyjemnością kilkakrotnie pyknął fajeczkę, po czym spojrzał na mnie z lekkim zdziwieniem. – No cóż, pomyślmy. Moglibyśmy przyprowadzić psa, ale nie wiem, czy będzie z niego jakiś pożytek. Jest jeszcze młody. Pomaszerował z powrotem do farmy i otworzył drzwi. Wyskoczył z nich kudłaty kundel, szczekając z zadowolenia, a pan Kay przyprowadził go na pastwisko. – Zagoń je! – zawołał, wskazując na bydło, które wróciło do skubania trawy. Pies skoczył do krów. Zbudziła się we mnie nadzieja, kiedy powoli szliśmy na szczyt wzgórza, a kudłaty piesek śmigał tu i tam, szczypiąc maruderki po pęcinach, ale stodoła znów wywołała odruch buntu. Zobaczyłem, że jałówki dostrzegły brak doświadczenia psa i jedna z nich zdołała mocno kopnąć go w szczękę, gdy podszedł za blisko. Mały kundelek pisnął i podkulił ogon. Stanął niepewnie, patrząc na zwierzęta, które ruszyły na niego, groźnie potrząsając rogami, a potem podjął rozsądną decyzję i rzucił się do ucieczki. Młode jałówki ruszyły za nim z rosnącą szybkością i po chwili oglądałem niezwykły widok umykającego psa, ściganego po wzgórzu przez stadko krów. U stóp wzgórza zniknął pod bramą i więcej go nie ujrzeliśmy. Poczułem, jakby coś we mnie pękło. – O Boże! – wrzasnąłem. – Chyba nigdy nie zbadamy tych przeklętych krów! Będę je musiał zostawić. Nie wiem, co na to powie ministerstwo, ale ja mam dość! Farmer spojrzał na mnie w zadumie. Zdawał się pojmować, że byłem bliski załamania. – No tak, to na nic – stwierdził, wystukując fajkę na dłoni. – Musimy ściągnąć Sama. – Sama? – Taak. Sama Broadbenta. Pracuje u sąsiada. On je zagoni. – A jak to zrobi? – Och, on potrafi udawać muchę. Przez chwilę czułem pustkę w głowie. – Powiedział pan „udawać muchę”? – Zgadza się. No, wie pan, gza. On jest trochę powolny, ale jak Boga kocham – potrafi udawać gza. Pójdę i przyprowadzę go, to tylko dwa pastwiska dalej. Z niedowierzaniem popatrzyłem za oddalającym się farmerem, a potem rzuciłem się na ziemię. Innym razem cieszyłbym się, mogąc leżeć na stoku, na chłodnej trawie pod spoconymi plecami i w blasku słońca; powietrze było nieruchome i przesycone zapachem goździków, a kiedy otworzyłem oczy, miałem cudowny widok na łagodne wygięcie dna doliny. Jednak czułem zamęt w głowie. Czekał mnie dzień pracy na rzecz ministerstwa, a już byłem spóźniony o godzinę. Oczami duszy widziałem długi szereg oczekujących i przeklinających mnie farmerów. W końcu nie mogłem już znieść napięcia; zerwałem się na równe nogi i podbiegłem do bramy. Stamtąd widziałem drogę i z ulgą stwierdziłem, że pan Kay już wraca. Tuż za nim, na bardzo małym rowerku jechał ogromny, gruby facet, pedałując tak, że kolana sterczały mu na boki. Kępki tłustych czarnych włosów wystawały mu spod mycki wyglądającej na stary melonik z oberwanym rondem. – Sam przyjechał nam pomóc – rzekł pan Kay z cichym triumfem. – Dzień dobry – powiedziałem, a wielkolud wolno obrócił się i kiwnął głową. Oczy w owalnej, nieogolonej twarzy patrzyły nieobecnym i obojętnym spojrzeniem, więc uznałem, że Sam istotnie wygląda na nieco powolnego. Trudno mi było uwierzyć, że może nam się na coś przydać. Jałówki, stojące opodal, patrzyły z żywym zainteresowaniem, jak przechodzimy przez bramę. Wyraźnie cieszyły się każdą chwilą tej porannej zabawy i były gotowe na więcej; jednak decyzję pozostawiały w naszych rękach – one niczym się nie przejmowały. Sam oparł swój rower o mur i poczłapał naprzód. Złączył kciuk z palcem wskazującym, tworząc kółko, i przytknął je do ust. Poruszył policzkami, jakby coś przeżuwał, po czym zrobił głęboki wdech. I nagle rozległ się donośny dźwięk, złowrogie bzyczenie, które sprawiło, że rozejrzałem się wokół, szukając rozdrażnionego owada, szykującego się do ukąszenia. Ten dźwięk dał natychmiastowy efekt. Jałówki zapomniały o swej wyniosłej postawie, którą zastąpił wyraźny niepokój; potem, gdy dźwięk narastał, odwróciły się i pognały w górę stoku. Jednak tym razem nie był to taki beztroski galop jak poprzednio – żadnego podrzucania łbami, machania ogonami czy wierzgania: tym razem biegły wystraszone, jedna przy drugiej. Pan Kay i ja, biegnąc truchtem po bokach, jeszcze raz skierowaliśmy je do budynku, przed którym stanęły, nerwowo rozglądając się wokół. Musieliśmy zaczekać chwilę na nadejście Sama. Najwidoczniej zawsze chodził w tym samym tempie, bo bez pośpiechu piął się zboczem. Na szczycie przystanął, aby złapać oddech, zmierzył stado beznamiętnym spojrzeniem i starannie przyłożył palce do ust. Chwila napiętej ciszy, po czym znów rozległo się bzyczenie, tym razem jeszcze bardziej natarczywe i głośne. Jałówki wiedziały, kiedy się nie ociągać. Z chóralnym rykiem zawróciły i wbiegły do budynku, a ja zamknąłem za nimi dolną połowę drzwi. Stałem, opierając się o nie, i nie mogłem uwierzyć, że to koniec moich kłopotów. Sam dołączył do mnie i zajrzał do ciemnego wnętrza. Jakby przypieczętowując swoje zwycięstwo, wydał nagły, przenikliwy bzyk, tym razem bez pomocy palców, a jego ofiary przywarły jeszcze mocniej do przeciwległej ściany. Kilka minut później, kiedy Sam opuścił nas, uszczęśliwiony robiłem zastrzyki kolejnym krowom. Spojrzałem na farmera. – Wie pan co, nie mogę uwierzyć w to, co tu widziałem. To jak czary. Ten facet ma cudowny dar. Pan Kay spojrzał przez drzwi, a ja powiodłem oczami za jego spojrzeniem po trawiastym stoku, aż do drogi. Sam odjeżdżał i to jego dziwne nakrycie głowy było ledwie widoczne, raz po raz wyłaniając się zza szczytu muru. – Taak, on naprawdę potrafi naśladować gza. Biedny chłopak, tylko to umie dobrze robić. Rozdział jedenasty Jadąc spiesznie od Kaya, żeby zrobić następną próbę tuberkulinową, pomyślałem, że jeśli mam być spóźniony przeszło godzinę na kolejną wizytę, to dobrze, że będzie ona u Hugillów. Czterej bracia wraz z rodzinami hodowali stado krów, jałówek i cieląt, liczące prawie dwieście sztuk, a ja musiałem przeprowadzić próbę u większości z nich; wiedziałem jednak, że to spóźnienie nie wywoła żadnych złośliwych uwag pod moim adresem, ponieważ Hugillowie pielęgnowali miejscową tradycję uprzejmości w niezwykłym stopniu. Obcy przybysz na ich ziemi traktowany był jak książę. Kiedy wjechałem na podwórze, zobaczyłem, że wszyscy rzucili swoje zajęcia i zbliżyli się do mnie z rozjaśnionymi twarzami. Na czele szli bracia i zatrzymali się przy samochodzie, kiedy z niego wysiadałem. I znowu, jak za każdym razem, uderzyło mnie, że nigdy jeszcze nie spotkałem tak zdrowo wyglądających ludzi. Najstarszy, Walter, miał prawie sześćdziesiąt lat, potem szedł Thomas i Fenwick, najmłodszy William miał prawie pięćdziesiątkę na karku, i muszę powiedzieć, że każdy z nich ważył chyba ponad dwieście funtów. Jednakże nie byli tłuści – po prostu rośli, mocno zbudowani mężczyźni o czerwonych twarzach i jasnych oczach. William wystąpił naprzód i wiedziałem, co mnie teraz czeka, gdyż to on mnie witał zawsze. Pochylił się w przód, nagle spoważniał i spojrzał mi prosto w oczy. – Jak się pan dziś czuje, panie doktorze? – spytał. – Bardzo dobrze, dziękuję panu, panie Hugill – odparłem. – To świetnie! – rzekł z radością William, a pozostali bracia powtórzyli z głębokim zadowoleniem: – Świetnie, świetnie! William nabrał powietrza w płuca. – A jak się czuje doktor Farnon? – Och, jest w dobrej formie, dziękuję. – To świetnie! – I potem znów szybka kanonada odpowiedzi zza jego pleców: – Świetnie, świetnie! Lecz William na tym nie skończył. Chrząknął i spytał: – A jak młody pan Farnon? – Nigdy lepiej się nie czuł. – Świetnie! – Ale tym razem William pozwolił sobie na łagodny uśmiech, a zza jego pleców dobiegło ciche i powściągliwe: „Ho-ho!” Walter zamknął oczy, jego wielkie ramiona trzęsły się nieznacznie. Wszyscy dobrze znali Tristana. Po wykonaniu swego zadania William cofnął się do rodzinnego szeregu i wspólnie udaliśmy się do obory. Sprężyłem się wewnętrznie, patrząc na długi rząd zadów krowich i ogonów oganiających się od much. Czekała mnie ciężka praca. – Bardzo mi przykro, że się spóźniłem – powiedziałem, nabierając tuberkuliny do strzykawki. – Zatrzymano mnie dłużej w poprzednim miejscu. Trudno przewidzieć, ile czasu zajmą te badania. Wszyscy czterej bracia przytaknęli żywo: – Tak, tak, panie doktorze, bardzo trudno przewidzieć. Ma pan rację. – I tak powtarzali to, aż wymłócili ostatnią sylabę tego stwierdzenia. Napełniłem strzykawkę, wyjąłem nożyczki i zacząłem się przepychać między pierwszą parą krów. Było bardzo ciasno, z trudem oddychałem w ciężkim powietrzu. – Dość tutaj gorąco – powiedziałem. Znowu zgodny chór: – Święta racja, panie doktorze. Bardzo tu gorąco. Ma pan rację. Bardzo gorąco. O tak, święta racja. – Zostało to wypowiedziane z wielkim przekonaniem i potwierdzone energicznym potakiwaniem, jak gdybym dokonał niezwykłego odkrycia, a gdy spojrzałem na te poważne, skupione twarze, wyrażające ciągle jeszcze podziw dla mojej błyskotliwej uwagi, poczułem, że opuszcza mnie napięcie. Miałem szczęście, że mogłem tutaj pracować. Gdzież indziej poza wyżynami Yorku mógłbym spotkać takich ludzi? Przepchnąłem się do krowy i chwyciłem ją za ucho, ale Walter powstrzymał mnie lekkim kaszlnięciem. – Nie, panie doktorze, nie musi pan zaglądać do uszu. Mam zapisane wszystkie numery. – O, to świetnie, w ten sposób zaoszczędzimy mnóstwo czasu. – Zawsze uważałem skrobanie woszczyny, żeby znaleźć tatuaż, za kiepską rozrywkę. Jak to dobrze, że Hugillowie pilnują strony formalnej; w okólniku ministerstwa był następujący passus: „Czy księgi stada są w porządku?” Ja zawsze pisałem: „Tak”, trzymając palce skrzyżowane, kiedy przypominałem sobie kulfoniaste cyfry skrobane na odwrocie starych rachunków, zestawień z dostarczonego mleka, słowem, na czym się dało. – Tak – rzekł Walter. – Wszystkie mamy zapisane w specjalnej książce. – Wspaniale! Czy może mi pan ją przynieść? – Nie ma potrzeby, panie doktorze, mam ją tutaj. - Walter był głową klanu, nie ulegało wątpliwości. Wszyscy oni żyli w zgodzie i harmonii, ale kiedy trzeba było decydować, automatycznie Walter brał na siebie odpowiedzialność. On był organizatorem, uznanym mózgiem całej rodziny. Zniszczony kapelusz filcowy, który odróżniał go od pozostałych braci, noszących czapki, dodawał mu jeszcze autorytetu. Wszyscy patrzyli z szacunkiem, jak powoli, z namysłem sięga do wewnętrznej kieszeni po futerał z okularami. Otworzył go i wyjął stare, druciane okulary, zdmuchując z nich drobiny siana i pyłu zbożowego, którym przypudrowane było wnętrze futerału. Z pełną spokoju i godności powagą niespiesznie założył długie wąsy za uszy i stał, marszcząc się przez chwilę, żeby okulary znalazły się na swoim miejscu. Potem z kieszeni kamizelki wyjął jakiś przedmiot, trudny do zidentyfikowania, gdyż zasłaniał go wielki kciuk. Wreszcie zobaczyłem, że był to czarno oprawny miniaturowy notesik, taki drobiazg, jaki można dostać w prezencie gwiazdkowym. – Czy to jest właśnie księga stada? – spytałem. – Tak. Wszystko tutaj mam zapisane. – Walter powoli przekartkował strony swoim zrogowaciałym palcem i spojrzał zza okularów. – Ta pierwsza krowa to jest... to jest numer osiemdziesiąt cztery. – Doskonale – powiedziałem. – Zaraz sprawdzę i potem pójdziemy wedle pańskich zapisów. – Zajrzałem w ucho. – Dziwną rzecz, tutaj widzę numer dwadzieścia sześć. Bracia wymienili spojrzenia. – Ma pan rację, panie doktorze, przepraszam. To jest dwadzieścia sześć. – Jak to, czyż to nie jest jałówka po Bluebell? Walter zacisnął usta. – Nie – odparł Fenwick – ona jest po starej Buttercup. – Niemożliwe – mruknął Thomas. – Stara Buttercup została sprzedana Timowi Jeffersonowi, zanim ta jałówka się urodziła. Ona jest po Brendzie. William potrząsnął głową. – Jestem pewien, żeśmy ją kupili jako cielę na wyprzedaży u Boba Ashby’ego. – W porządku – powiedziałem, podnosząc rękę – wpiszemy dwadzieścia sześć. – Musiałem mu przerwać. Nie była to, co prawda, sprzeczka, lecz powolna dyskusja, zanosiło się jednak na to, że potrwa długo. Zapisałem numer w swoim notatniku i zrobiłem zastrzyk krowie. – A co z następną? – Ach, ta, wiem, co to za jedna – powiedział Walter z przekonaniem, palcem stukając w notes. – Teraz nie ma mowy o pomyłce, to piątka. Zajrzałem do ucha. – Tutaj widzę numer sto trzydzieści siedem. I wszystko zaczęło się od nowa. – Powiadam wam, przecież ona była kupiona! – Nie, nie, ona jest po starej Dribbler... – Wcale nie, Dribbler miała tylko byczki... Znowu podniosłem rękę w górę. – Wiecie, wydaje mi się, że znacznie szybciej pójdzie, jak zajrzę wszystkim w uszy. Czas szybko ucieka. – O tak, panie doktorze, ma pan rację, naprawdę ucieka. Walter z filozoficznym spokojem schował spis stada do kieszonki kamizelki i zaczęliśmy żmudną pracę wystrzygania sierści na szyi, mierzenia grubości skóry i wstrzykiwania śródskórnie tuberkuliny każdemu zwierzęciu, a oprócz tego za każdym razem trzeba było przetrzeć wnętrze ucha kawałkiem szmatki umaczanej w alkoholu, żeby odczytać numery, które często stały się niewyraźnymi kropkami. Z rzadka tylko Walter zaglądał do swego malutkiego notesiku. – Tak, racja, to dziewięćdziesiąt dwa. Tak też myślałem. Wszystko tu mam zapisane. Borykanie się z luźno puszczonymi zwierzętami w boksach znajdujących się wokół podwórza przypominało seans w tureckiej łaźni, i to gdy ma się na sobie ceratowe ubranie. Bracia chwytali największe okazy bez specjalnego wysiłku i nawet najmocniejsze wólce, próbujące walczyć z tymi silnymi ramionami, szybko traciły rezon. Zauważyłem jednak pewne dziwne zjawisko: palce moich pomocników były tak grube i wielkie, że często ześlizgiwały się z nozdrzy zwierząt. Szczepienie trwało bardzo długo, ale wreszcie skończyliśmy. Ostatni mały cielak, z wystrzyżonym miejscem na kudłatej cienkiej szyi, zamruczał rozpaczliwie, kiedy poczuł ukłucie igły. Wreszcie znalazłem się na świeżym powietrzu. Wrzuciłem fartuch do bagażnika i spojrzałem na zegarek – trzecia. Byłem już opóźniony dwie godziny wedle mego rozkładu zajęć, zgrzany, zmęczony, miałem przy tym skórę zdartą z palców prawej stopy, po tym jak jedna z krów nadepnęła mi na nogę, i rozbitą drugą stopę, gdy w trakcie jakiegoś zamieszania zostałem kopnięty wielkim podkutym butem Fenwicka. Kiedy zatrzasnąłem bagażnik i pokuśtykałem do drzwiczek samochodu, pomyślałem z goryczą, że ta praca, wykonywana na zlecenie ministerstwa, jest podobno bardzo łatwa. Nagle pojawił się Walter i skłonił się uprzejmie. – Prosimy do domu, odpocznie pan doktor chwilę i wypije filiżankę herbaty. – Bardzo to miłe z pańskiej strony i chętnie skorzystałbym z zaproszenia, panie Hugill, ale czeka mnie jeszcze kilka wizyt kontrolnych i sam nie wiem, kiedy się z nimi uporam. Wyznaczyłem ich zbyt wiele i przeliczyłem się z czasem, jaki jest potrzebny na przeprowadzenie prób. Kompletny ze mnie głupiec. A bracia przytaknęli z przekonaniem. – O tak, panie doktorze, święta racja, o tak. Na szczęście tego dnia nie miałem więcej prób tuberkulinowych, za to dziesięć kontroli, a pierwszą powinienem był zrobić dwie godziny temu. Ruszyłem w drogę, czując, jak mała piłeczka w moim żołądku twardnieje, co zawsze się działo, kiedy walczyłem z zegarem. Przytrzymując jedną ręką kierownicę, drugą szukałem torebki ze śniadaniem; w końcu udało mi się natrafić na przygotowaną przez panią Hall paczkę z pierogiem z szynką i jajkami i zacząłem jeść, nie przerywając jazdy. Przejechałem w ten sposób zaledwie niewielki odcinek, gdy rozum doszedł wreszcie do głosu. To nie miało sensu. Powinienem w pełni delektować się tym znakomitym pierogiem. Zjechałem na trawiaste pobocze, tam gdzie nie było żywopłotu, zgasiłem motor i otworzyłem szeroko okna. Farma, jaką za sobą zostawiłem, przypominała wyspę aktywności w spokojnym krajobrazie, a teraz, kiedy oddaliłem się od hałasu i duchoty zabudowań, cisza i pustka była dla mnie kojącym balsamem. Oparłem głowę o oparcie fotela i spojrzałem na szachownicę małych poletek, o różnych odcieniach zieleni, leżących na wielkich zboczach gór; pnąc się wysoko w obramowaniu kamiennych murków, pola musiały wreszcie ustąpić miejsca urwistym skałom i brunatnym wrzosowiskom, które opanowały bez reszty nieuprawne partie szczytowe. Kiedy znowu ruszyłem w drogę, czułem się znacznie lepiej i nie przejąłem się specjalnie krzywą miną pierwszego farmera, u którego miałem przeprowadzić kontrolne badanie. – To nie jest druga godzina, panie doktorze! – warknął. – Moje krowy stały w oborze od południa i niech pan spojrzy, jakiego cholernego nieporządku narobiły! Nigdy chyba tej obory nie doczyścimy! Musiałem zgodzić się z nim, kiedy zobaczyłem sterty łajna piętrzące się za krowami; była to jedna z konsekwencji przetrzymywania krów w zamknięciu w okresie wypasu na łąkach. A twarz farmera jeszcze się wydłużyła, kiedy większość z nich, jakby na powitanie, podniosła ogony i dołożyła nową porcję łajna do piętrzących się stosów. – Nie zatrzymam pana długo – powiedziałem żywo i zacząłem pracę, idąc wzdłuż długiego rzędu. W owym czasie tuberkulinowe testy nie były jeszcze powszechnie stosowane i badania bezpośrednie nadal stanowiły dobry sposób, żeby wykryć chore na gruźlicę krowy; przechodziłem od zwierzęcia do zwierzęcia, badając węzły nadwymieniowe, żeby sprawdzić, czy nie ma jakiegoś podejrzanego zgrubienia. Badania te, nazwane żartobliwie „waleniem w worek” albo „boksowaniem się z krową”, były bardzo nudne. Jedynym sposobem, żeby nie zwariować z nudów, było przypomnieć sobie, po co się tu jest. I dlatego kiedy podszedłem do dużej czerwonej krowy z wielkim obwisłym wymieniem, wyprostowałem się i powiedziałem do farmera: – Od tej wezmę próbkę mleka. Lewa tylna ćwiartka jest jakby twarda. Farmer parsknął: – Proszę bardzo. Nic jej nie dolega, ale ktoś czasem musi mieć coś do roboty. Ściągając mleko do małej buteleczki, pomyślałem o przyjacielu Siegfrieda, również weterynarzu, który zawsze jako próbkę brał kwartę mleka z najzdrowszego wymienia, jakie zobaczył podczas kontroli, i miał potem czym popić kanapki na drugie śniadanie. Nalepiłem kartkę na butelce i zaniosłem ją do samochodu. W Skeldale House mieliśmy małą centryfugę, więc pomyślałem, że wieczorem odwiruję mleko i zbadam osad na szkiełku, dodając przedtem odczynnik Ziehl-Neelsena. Być może nic nie znajdę, ale nieraz już przeżywałem dziwne podniecenie, widząc pod mikroskopem kolonie jasnoczerwonych, mieniących się bakterii TB. W takim przypadku krowa była natychmiast zabijana, a ja sobie wtedy myślałem, że może w ten sposób anulowałem wyrok śmierci na jakieś dziecko – uchroniłem je od zapalenia opon mózgowych, gruźlicy płuc czy kręgosłupa tak powszechnych w owych czasach. Kontrolę skończyłem, oglądając uważnie ścianę przed każdą krową. Farmer patrzył na mnie spode łba. – A co teraz znowuż pan robi? – Po prostu, jeśli krowa kaszle, można często znaleźć ślady plwociny na ścianie. – Prawdę mówiąc, w ten sposób wykryłem więcej krów chorych na gruźlicę niż w jakikolwiek inny – zdrapywałem ślinę, nakładałem na szkiełko i zabarwiałem je tak samo jak w przypadku mleka. Dzisiaj młodzi weterynarze, dzięki Bogu, prawie nie widują krów chorych na gruźlicę, ale trzydzieści lat temu była to choroba bardzo powszechna. Wysoko w Penninach rzadko występowała, natomiast częste przypadki spotykało się na nizinach; krowy „marnie się czuły”, jak mawiali o nich ich właściciele, pokasływały i miały nieco przyspieszony oddech. Często wysokomleczne i obdarzone dobrym apetytem, niosły potajemnie śmierć, a ja się uczyłem, jak ją wykrywać. Były również inne: dorodne, tłuste, o gładkiej skórze okazy – też nosicielki zarazków. Zabijały w sposób jeszcze bardziej podstępny i zwykłe oględziny nie wystarczały. Trzeba było na to prób tuberkulinowych. Następni czterej farmerzy tak się zmęczyli czekaniem na mnie, że wypędzili krowy na pastwisko. Trzeba je było stamtąd przygnać; wracały powoli, z ociąganiem; nie było to, co prawda, takie rodeo, jakie miałem u Kaya z jego jałówkami, ale straciłem znacznie więcej czasu. Zwierzęta próbowały zawracać na łąkę, a ja zaganiałem je z boków jak zwariowany pies pasterski, i kiedy tak biegałem, każdy farmer powtarzał mi to samo: krowy chętnie wracają tylko na czas dojenia. Czas dojenia wreszcie nadszedł i udało mi się wtedy skontrolować trzy stada. Było po szóstej, kiedy zmordowany i głodny dotarłem do przedostatniej farmy, na której miałem przeprowadzić inspekcję. Wśród zabudowań panowała cisza i mimo poszukiwań nikogo nie znalazłem; poszedłem więc do domu. – Czy zastałem męża, pani Bell? – spytałem. – Nie, musiał pojechać do miasta, żeby podkuć konia, ale wkrótce wróci. Zostawił dla pana krowy w oborze – odparła żona farmera. – No, to świetnie, szybko się z tym uwinę. – Prawie wbiegłem do obory i zacząłem zwykłą pracę, mając już całkiem dość zapachu i widoku krów, dość obmacywania ich wymion. Wszystkie czynności wykonywałem prawie automatycznie, aż wreszcie podszedłem do chudej, wysokiej krowy o wąskim czerwono-białym łbie, zapewne krzyżówki rasy Shorthorn z Ayrshire. Ledwie dotknąłem jej wymienia, kiedy odwróciła się do mnie błyskawicznie i kopnęła nad rzepką. Zacząłem skakać po oborze na jednej nodze, jęcząc i klnąc z bólu. Minęło nieco czasu, nim znowu podszedłem do krowy, tym razem podrapałem ją po grzbiecie i przemówiłem uspokajająco, a potem ostrożnie wsunąłem rękę między jej tylne kończyny. Historia się powtórzyła, tylko tym razem ostro zakończone racice trafiły mnie nieco wyżej. Poleciałem na ścianę i zgięty we dwoje prawie płakałem z bólu i wściekłości. Po dłuższej chwili powziąłem decyzję. Do diabła z tą krową, jeśli nie chce, żebym ją zbadał, niech jej będzie. I tak miałem dość jak na jeden dzień – nie byłem w nastroju do bohaterskich wyczynów. Przeszedłem więc wzdłuż obory i zbadałem wszystkie pozostałe krowy. Wracając, jednak musiałem minąć i tamtą. I nie wiem, czy pod wpływem uporu, czy też wyobraziłem sobie, że ta krowa śmieje się ze mnie, postanowiłem spróbować jeszcze raz. Może nie podobało jej się, że podszedłem do niej od tyłu? Może gdybym spróbował z boku, nie rozgniewałaby się? Ostrożnie jąłem się wciskać między nią a jej sąsiadkę, ciężko dysząc. Muszę mieć trochę więcej miejsca, żebym mógł zrobić, co do mnie należy. I tu popełniłem wielki błąd. Bo ledwie się przesunąłem w przód, krowa zabrała się do mnie na dobre. Obróciwszy się nieco, żeby zadem odciąć mi odwrót, zaczęła mnie systematycznie kopać; kiedy oparłem się o ścianę, sięgała mi nieraz aż do piersi. Niejednokrotnie byłem kopany przez różne krowy w różnego rodzaju sytuacjach, ale nigdy przez tak doświadczoną jak ta. Rzadko się zdarzają naprawdę złośliwe sztuki, a jeśli któraś z nich zaczyna używać racic, jest to zwykle instynktowna reakcja na ból albo strach, i zwierzę kopie wtedy na oślep. Ale ta krowa dokładnie wymierzała każdy swój cios, jej ocena odległości była bezbłędna. W dodatku przesuwając mnie kopnięciami do przodu, mogła przy okazji dźgać rogami moje plecy. Jestem przekonany, że nie znosiła rasy ludzkiej. Znalazłem się w rozpaczliwej sytuacji, w pułapce bez wyjścia, i wcale mi nie pomogło, kiedy zdecydowanie łagodna krowa obok włączyła się do akcji, bodąc mnie rogami. Nie wiem, co sprawiło, że podniosłem wzrok, lecz nagle w grubej ścianie obory zobaczyłem dziurę o powierzchni dwóch stóp kwadratowych, z której wykruszyło się parę kamieni. Podciągnąłem się do niej ze zręcznością, która mnie samego zdumiała, i kiedy się w nią wcisnąłem, uderzył mnie cudownie świeży zapach. Miałem przed sobą stodołę i widząc w dole posłanie z koniczyny, skoczyłem przed siebie, wykonałem wspaniałe salto, po czym wylądowałem cało i zdrowo na plecach. Leżąc bez tchu na koniczynie, poturbowany, z fartuchem ostemplowanym na przodzie racicami, wyzbyłem się ostatecznie iluzji, że praca dla ministerstwa jest łatwa. Obolały wstawałem właśnie powoli, kiedy do stodoły wszedł Bell. – Przepraszam, że musiałem wyjechać – powiedział, przyglądając mi się z zaciekawieniem. – Ale myślałem, że pan doktor już nas nie odwiedzi. Porządnie się pan spóźnił. Otrzepałem się i wyczesałem palcami źdźbła siana z włosów. – Tak, bardzo przepraszam. Ale jakoś udało mi się zrobić, co do mnie należało. – Czy... nie miał pan jakichś kłopotów? – Właściwie nie, tylko jedna z pańskich krów dokuczyła mi trochę. – Nie było sensu udawać, że nic się nie stało, więc opowiedziałem mu całą historię. Nawet najbardziej życzliwy farmer znajduje sporo przyjemności w niepowodzeniach weterynarza i Bell słuchał mnie coraz bardziej rozbawiony. Kiedy skończyłem, zgiął się prawie w pół i ze śmiechem uderzył dłońmi po udach. – Wyobrażam to sobie świetnie! To ta skrzyżowana z Ayrshire! Prawdziwa z niej diablica. Kupiłem ją tanio ubiegłej wiosny na targu i myślałem, że zrobiłem dobry interes, ale zaraz się przekonałem, że nie. Dwa tygodnie się męczyliśmy, żeby to wstrętne bydlę uwiązać. – Szkoda, że o tym nie wiedziałem – powiedziałem chłodno. Farmer spojrzał na dziurę w ścianie. – I pan się przez to przecisnął... – Znowu dostał ataku śmiechu, który trwał dość długo, a potem zdjął czapkę i podszewką przetarł oczy. – O Boże, Boże – wymruczał cicho – szkoda, że tego nie widziałem. Moja ostatnia wizyta była pod Darrowby i słyszałem, jak zegar na kościele wybija kwadrans po siódmej, kiedy na sztywnych nogach wysiadłem z samochodu. Po łatwym dniu pracy w służbie państwowej czułem się załamany na ciele i duchu, musiałem stłumić jęk rozpaczy, kiedy znowu zobaczyłem oczekujący mnie jeszcze jeden długi rząd krowich zadów. Słońce stało już nisko i ciemne, burzowe chmury, piętrzące się na zachodzie, rzucały przedziwny cień; w staroświeckiej oborze z wąskimi okienkami bezkształtne zwierzęta majaczyły niewyraźnie. No cóż, nie wolno mi tu marudzić, muszę załatwić sprawę szybko i jazda do domu, gdzie czeka na mnie jedzenie i wygodny fotel. O niczym więcej nie marzyłem. A więc lewa ręka u nasady ogona, prawa między tylne kończyny, szybkie badanie i następna krowa. Z oczami półprzymkniętymi, otępiały, przechodziłem od jednej krowy do drugiej jak robot, a odległy koniec obory wydawał mi się ziemią obiecaną. I wreszcie ta ostatnia, tuż przy ścianie. Lewa ręka u nasady ogona, prawa pomiędzy tylne kończyny... Z początku mój zmęczony mózg nie zanotował faktu, że znajdowało się tam coś innego, coś zupełnie... innego. Dużo miejsca i zamiast wymienia... Nagle oprzytomniałem i spojrzałem z boku na zwierzę. Wielki, kudłaty łeb odwrócił się w moją stronę i dwoje szeroko rozstawionych oczu spojrzało na mnie pytająco. W półmroku ledwie mogłem dostrzec mosiężne kółko w nosie. Farmer, który dotąd towarzyszył mi w milczeniu, teraz odezwał się: – Traci pan czas, młody człowieku, jemu naprawdę nic nie dolega. Rozdział dwunasty Na kartonie wiszącym nad łóżkiem starej kobiety widniał napis: „Bóg jest blisko”, ale w niczym nie przypominał na ogół spotykanych pobożnych tekstów. Nie miał ramy ani ozdobnego zazwyczaj liternictwa. Po prostu kawałek tektury długości może ośmiu cali z najzwyklejszym napisem, który równie dobrze mógłby zalecać: „Nie palić” albo informować: „Wyjście”. Zawieszony był niedbale na starym gazowym kinkiecie, tak że panna Stubbs mogła go widzieć ze swego posłania i z łatwością odczytać słowa: „Bóg jest blisko”. Poza tym panna Stubbs niewiele więcej mogła widzieć, zapewne kilka stóp ligustrowego żywopłotu poprzez podarte zasłony, ale od wielu lat jej całym światem był przede wszystkim ten mały, zapchany sprzętami pokoik. Znajdował się od frontu na parterze małego domku i kiedy przechodziłem przez gąszcz, który ongiś był ogrodem, widziałem psy, które, wskoczywszy na łóżko starej kobiety, przyglądały mi się uważnie. Ledwie zapukałem do drzwi, dom wprost trząsł się od ich szczekania. Zawsze tak było. Odwiedzałem pannę Stubbs od przeszło roku, regularnie co pewien czas, i obraz nigdy się nie zmieniał: najpierw wściekłe szczekanie, potem pani Broadwith, która opiekowała się panną Stubbs, wypychała psy do kuchni i otwierała mi drzwi, a ja wchodziłem i od razu widziałem pannę Stubbs, leżącą w kącie pokoju, i tę kartkę nad jej łóżkiem. Znajdowała się w takim stanie od bardzo dawna i już nie miała wstać. Jednak nawet słowem nie wspomniała nigdy o swojej chorobie czy cierpieniach, lecz całą uwagę poświęcała swoim trzem psom i dwom kotom. Dziś stary Prince niedomagał, a ja byłem poważnie zaniepokojony stanem jego serca – cierpiał bowiem na klasyczną niedomykalność zastawek. Czekał na mnie, a potem witał radośnie, łagodnie machając długim, strzępiastym ogonem. Patrząc na ten ogon, można było pomyśleć, że Prince ma w sobie sporo z irlandzkiego setera, ale wystarczyło spojrzeć na jego duży biało-czarny korpus, na włochaty łeb i sterczące jak u alzatczyka uszy, żeby zmienić zdanie. Panna Stubbs często nazywała go „Pan Heinz” i choć może nie miał w sobie aż pięćdziesięciu siedmiu odmian, jakie produkował browar Heinza, jego mieszana krew sprawiała, że całkiem dobrze się trzymał. Ze swoim sercem dawno powinien był nie żyć. – Uważałam, że trzeba zatelefonować do pana, panie doktorze – powiedziała pani Broadwith. Była miłą starszą wdową o okrągłej rumianej twarzy, kontrastującej z ostrymi rysami chorej, która leżała wsparta wysoko na poduszkach. – Cały ostatni tydzień mocno kaszlał i dziś rano ledwie łaził. Nadal jednak ma apetyt. – Spodziewam się tego. – Przesunąłem ręką po fałdach tłuszczu na żebrach. – Doprawdy tylko jakiś kataklizm mógłby oderwać Prince’a od miski. Panna Stubbs roześmiała się, a stary pies, z półotwartym pyskiem, spoglądał to na nią, to na mnie i wydawał się brać udział w ogólnej wesołości. Przyłożyłem mu do serca stetoskop i słuchałem, dobrze wiedząc, co usłyszę. Mówi się, że serce pracuje: łup-łup, łup-łup, ale u Prince’a wyglądało to inaczej: pysz-pusz, pysz-pusz. Chyba tyle samo krwi cofało się, co było pompowane do naczyń krwionośnych. I jeszcze jedno, tym razem pysz-pusz było znacznie szybsze niż poprzednio; widać digitalis, który dostawał doustnie, nie wystarczał. Ze smutkiem przesunąłem stetoskop dalej. Jak wszystkie stare psy z chroniczną niewydolnością serca miał stale bronchit, a ja przysłuchiwałem się bez entuzjazmu całej symfonii gwizdów, skrzypień i bulgotań, jakimi dawały o sobie znać płuca Prince’a. Stał nieruchomo, tylko ogon poruszał się powoli. Uważał zawsze za wielki zaszczyt, że go badam, i nie wątpiłem, że nawet teraz cieszył się z tego. Na szczęście, miał dolegliwość niezbyt bolesną. Wyprostowałem się i pogłaskałem go po łbie, a w odpowiedzi on natychmiast chciał mi się oprzeć łapami o pierś. Nie bardzo mu się to udało i nawet ten mały wysiłek spowodował, że jego żebra zaczęły się mocno podnosić; wywiesił też język. Zrobiłem mu domięśniowo jeden zastrzyk z digitaliny, drugi z morfiny, co przyjął z wyraźną przyjemnością, traktując jako część zabawy. – Mam nadzieję, panno Stubbs, że to wyrówna pracę serca i oddech. Przez resztę dnia będzie trochę oszołomiony, ale to mu dobrze zrobi. Niech dalej bierze te tabletki, a ja zostawię dla niego lekarstwo na bronchit. – I podałem jej mego wiernego sprzymierzeńca: buteleczkę ipekakuany z octanem amonu. Następna faza wizyty zaczęła się w momencie, kiedy pani Broadwith przyniosła mi filiżankę herbaty i wypuściła pozostałe zwierzęta z kuchni: Bena, walijskiego teriera, i Sally, cocker- spanielkę. Wtedy rozległo się ogłuszające szczekanie przy wtórze Prince’a. Za psami wyszły zaraz wytwornie kroczące koty: Artur i Susie, i natychmiast zaczęły się ocierać o moje spodnie. Było to tradycyjne tło licznych filiżanek herbaty, jakie wypiłem z panną Stubbs pod małym kartonikiem wiszącym nad jej łóżkiem. – Jak się dziś pani czuje? – spytałem. – Och, znacznie lepiej – odpowiedziała natychmiast i jak zawsze zmieniła temat. Najbardziej lubiła rozmawiać o swoich ulubieńcach i o tych zwierzętach, które znała od dzieciństwa w ciągu swego długiego życia. Opowiadała też dużo o czasach, kiedy żyła jej rodzina. Lubiła opisywać eskapady swoich trzech braci i tego dnia pokazała mi fotografię, którą pani Broadwith znalazła na dnie szuflady. Wziąłem ją od niej: ze starego pożółkłego zdjęcia uśmiechnęło się do mnie trzech młodych ludzi w pumpach i małych okrągłych czapkach z lat dziewięćdziesiątych. Wszyscy trzej trzymali długie gliniane fajki, a przekorny łobuzerski wyraz ich twarzy przetrwał niezmącony aż do dziś. – Wyglądają na bardzo wesołych chłopców, panno Stubbs – powiedziałem. – Och, to były urwisy! – zawołała i odrzuciwszy głowę do tyłu, roześmiała się, a pod wpływem miłych wspomnień się rozpromieniła. Przypomniałem sobie różne pogłoski, jakie słyszałem we wsi: o zamożnym ojcu i jego rodzinie, która mieszkała w wielkim domu wiele lat temu, o katastrofie spowodowanej jakimiś zagranicznymi inwestycjami i nagłej zmianie warunków życia. „Kiedy ten stary umarł, był goły jak święty turecki. Niewiele co mu zostało”. Musiało jednak zostać tyle, że panna Stubbs mogła za to utrzymać siebie i swoje zwierzęta i opłacić panią Broadwith. Ale nie tyle, żeby pielęgnować ogród, pomalować dom czy pozwolić sobie na jakieś drobne luksusy. Popijając powoli herbatę, patrzyłem na psy siedzące rzędem przy łóżku i na koty, które umościły się wygodnie na posłaniu, i byłem – jak zresztą często przedtem – przerażony odpowiedzialnością, jaka na mnie spadła. Jedyną radością w życiu starej, dzielnej kobiety było przywiązanie jej kudłatej czeredy i te wierne oczy, które zawsze miała blisko siebie. Cały szkopuł w tym, że psy były stare. Dawniej były cztery, ale jeden, naprawdę bardzo wiekowy złocisty labrador, zakończył życie kilka miesięcy temu. Teraz ja musiałem dbać o pozostałe, a żaden z nich nie miał mniej niż dziesięć lat. Były bardzo dziarskie, ale każdemu dokuczała już starość: Prince miał chore serce, Sally zaczęła pić dużo wody, co mogło być objawem stanu ropnego macicy, Ben chudł z powodu zapalenia nerek. Nie mogłem mu dać nowych nerek i nie bardzo wierzyłem w hexaminę, którą mu przepisałem. Ben miał jeszcze jedną dolegliwość, mianowicie bardzo szybko rosły mu pazury i musiałem je często przycinać. Koty były w lepszej formie, chociaż Susie schudła ostatnio, i ja, w obawie, czy to przypadkiem nie nowotwór, często nagniatałem jej brzuch. Z całego towarzystwa w najlepszym stanie był Artur, właściwie nic mu nie dolegało z wyjątkiem skłonności do kamienia nazębnego. Panna Stubbs też była tym zaniepokojona i kiedy skończyłem pić herbatę, poprosiła mnie, żebym go obejrzał. Wziąłem Artura z łóżka i otworzyłem mu pyszczek. – Stara bieda, znowu trochę narosło. Skoro tu jestem, od razu zrobię z tym porządek. Artur, wielki wykastrowany kocur, był żywym zaprzeczeniem różnych teorii, że koty są zimne, egoistyczne i tak dalej. Jego piękne oczy, znajdujące się w największym kocim pysku, jaki kiedykolwiek widziałem, patrzyły na świat z ogromną życzliwością i tolerancją, a każdy ruch Artura cechowała wielka godność. Kiedy zacząłem oskrobywać mu zęby, pierś jego wezbrała potężnym mruczeniem, przypominającym stłumioną pracę silnika przyczepnego łodzi. Nikt nie musiał go trzymać, siedział spokojnie i drgnął tylko raz, kiedy szczypcami, chcąc usunąć spory kawałek kamienia nazębnego z trzonowców, przypadkiem uderzyłem go w dziąsło. Podniósł wtedy powoli wielką łapę, jakby chciał powiedzieć: „Uważaj, chłopie”, ale pazury miał schowane. Następna wizyta odbyła się w miesiąc później. O szóstej po południu zatelefonowała do mnie pani Broadwith, prosząc o natychmiastowy przyjazd, ponieważ Ben stracił przytomność. Wskoczyłem do samochodu i w dziesięć minut później torowałem sobie drogę przez zarośnięty ogród, a zwierzęta obserwowały mnie przez okno. Kiedy zapukałem, rozległo się zwykłe szczekanie, ale Benowego nie usłyszałem. Wszedłem do małego pokoju i zobaczyłem starego psa leżącego bardzo spokojnie na boku przy łóżku panny Stubbs. W księdze wizyt piszemy w takim wypadku: „Post mortis. – Przybycie po śmierci”. Kilka słów, lecz iluż dotyczyły sytuacji – mogła to być śmierć chorych na gorączkę poporodową krów, wzdęte wólce, cielęta, które zginęły z powodu colibacteriosy. A dziś ten wpis oznaczał, że nie będę więcej przycinał pazurów Benowi. Nieczęsto w przypadkach zakażenia nerek sprawa idzie tak błyskawicznie, ale u Bena poziom białka w moczu niebezpiecznie się ostatnio podniósł. – Tak, szybko to poszło, panno Stubbs. Jestem pewien, że poczciwe psisko wcale nie cierpiało. – Słowa moje zabrzmiały kulawo i niezbyt przekonująco. Stara pani panowała nad sobą. Żadnych łez, tylko pełen skupienia spokój, kiedy patrzyła z łóżka na swego tyloletniego przyjaciela. Uważałem, że należy go zabrać stąd jak najszybciej, wsunąłem pod niego koc i podniosłem. Miałem już wyjść, kiedy panna Stubbs powiedziała: – Niech pan zaczeka chwilę. – Z trudem obróciła się na bok i spojrzała na Bena. Potem ciągle z tym samym wyrazem twarzy wyciągnęła rękę i pogłaskała psa po łbie. Gdy wychodziłem spiesznie z pokoju, leżała spokojnie na poduszkach. W kuchni odbyłem szeptem naradę z panią Broadwith. – Zaraz pobiegnę na wieś i sprowadzę Freda Mannersa, to zakopie Bena – powiedziała. – A jeśli pan doktor ma czas, to niech pan trochę posiedzi ze starszą panią, dopóki nie wrócę, i porozmawia z nią. Dobrze jej to zrobi. Wróciłem do pokoju i usiadłem przy łóżku. Panna Stubbs chwilę wyglądała przez okno, potem odezwała się: – Wie pan, panie doktorze, teraz na mnie kolej. – Co pani chce przez to powiedzieć? – Dzisiaj odszedł Ben, a ja będę następna. Wiem o tym. – Och, nonsens! Po prostu jest pani trochę przygnębiona. Każdy z nas przeżywa to na swój sposób. – Byłem jednak zaniepokojony. Nigdy przedtem nawet słowem nie napomknęła o śmierci. I wcale się nie boję. Wiem, że tam czeka na mnie coś lepszego. Nigdy w to nie wątpiłam. – Zapanowało milczenie, kiedy tak leżała spokojnie, wpatrzona w karton wiszący na starym kinkiecie. Wreszcie głowa na poduszce odwróciła się znowu do mnie. – O jedno tylko się martwię. – Wyraz jej twarzy zmienił się tak nagle, jakby spadła z niej maska. Ta dzielna kobieta była prawie nie do poznania. Przerażenie malowało się w jej oczach, kiedy chwyciła mnie za rękę. – O moje psy i koty, panie Herriot. Obawiam się, że tam, gdzie pójdę, może nigdy ich nie zobaczę. I to mnie martwi najwięcej. Wiem, że połączę się znowu z rodzicami i braćmi, ale... ale... – Ale dlaczego nie ze swoimi zwierzętami? – Właśnie o to mi idzie. – Poruszyła głową i po raz pierwszy ujrzałem łzy na jej policzkach. – Mówi się, że zwierzęta nie mają duszy. – Kto mówi? – Och, czytałam to i wiem, że wielu ludzi wierzących tak sądzi. – Ja tak nie myślę. – Pogłaskałem rękę, która ciągle ściskała moją dłoń. – Jeśli posiadanie duszy oznacza zdolność odczuwania miłości i lojalności, i wdzięczności, to zwierzęta są znacznie lepsze od wielu ludzi. Nie ma pani żadnych powodów, żeby tym się martwić. – Chciałabym, żeby pan miał rację. Leżę tak nocami i myślę o tym. – Wiem, że mam rację, panno Stubbs, i niech pani ze mną nie dyskutuje. Nas, weterynarzy, uczą o duszy zwierząt. Napięcie zniknęło z jej twarzy i roześmiała się z dawną dzielnością. – Bardzo przepraszam, że pana tym nudzę, nie będę więcej poruszać tego tematu. Ale zanim pan odejdzie, chcę, żeby pan był ze mną całkowicie szczery. Nie chcę z pańskiej strony uspokojenia, lecz prawdy. Wiem, że jest pan bardzo młody, ale proszę, niech mi pan powie, jakie jest pańskie zdanie? Czy moje zwierzęta pójdą za mną? Pytająco patrzyła mi prosto w oczy. Zmieniłem pozycję w fotelu i kilka razy przełknąłem ślinę. – Obawiam się, panno Stubbs, że mam dosyć mętne pojęcie o tym wszystkim, ale jednego jestem całkowicie pewien. Gdziekolwiek pani pójdzie, one pójdą tam również. Ciągle patrzyła na mnie, ale jej twarz znowu była spokojna. – Dziękuję panu, doktorze, wiem, że był pan ze mną szczery. Pan w to istotnie wierzy, prawda? – Wierzę – odparłem – całym sercem w to wierzę. Chyba dopiero w miesiąc później i to całkiem przypadkowo dowiedziałem się, że wtedy widziałem pannę Stubbs po raz ostatni. Kiedy umiera samotna, uboga kobieta, ludzie nie podbiegają do człowieka na ulicy, żeby mu o tym powiedzieć. Byłem w swoim zwykłym objeździe, kiedy pewien farmer wspomniał, że jej dom w Corby jest na sprzedaż. – Ale co z panną Stubbs? – spytałem. – Och, zmarła nagle jakieś trzy tygodnie temu. Powiadają, że dom jest w marnym stanie, nieodnawiany od wielu lat. – To pani Broadwith tam nie została? – Nie, podobno mieszka w drugim końcu wsi. – Ale nie wie pan, co się stało z kotami i psami? – Jakimi psami i kotami? Skróciłem swoją wizytę. I nie pojechałem do Skeldale House, choć była to pora lunchu. Zamiast tego wydusiłem z mojego protestującego samochodziku największą szybkość i pognałem do Corby; tutaj pierwszą spotkaną osobę spytałem, gdzie mieszka pani Broadwith. Dom jej był mały, skromny, ale przyjemny dla oka; sama otworzyła drzwi na moje pukanie. – Och, proszę wejść, panie doktorze. To miło, że pan do mnie wpadł. – Weszliśmy do środka i usiedliśmy naprzeciw siebie przy czysto wyszorowanym stole. – Jakie to smutne, że starsza pani umarła – powiedziała. – O tak, właśnie dowiedziałem się o tym. – W każdym razie koniec miała spokojny. Po prostu zasnęła. – Rad jestem to słyszeć. Pani Broadwith rozejrzała się po pokoju. – Jestem szczęśliwa, że udało mi się kupić ten domek, zawsze chciałam mieć coś takiego. Nie mogłem dłużej zapanować nad sobą. – A co się stało ze zwierzętami?! – wybuchnąłem. Och, są w ogrodzie – odparła spokojnie. – Z tyłu mam sporą działkę. – Wstała, otworzyła drzwi, a ja z uczuciem ulgi powitałem wejście moich starych przyjaciół. W mgnieniu oka Artur wskoczył mi na kolana i wygięty w łuk ocierał się ekstatycznie o moje ramię, a tymczasem przyczepny motorek pracował tak głośno, że słychać go było mimo szczekania psów. Prince, sapiący jak zawsze, machał ogonem i pomiędzy szczęknięciami śmiał się do mnie uszczęśliwiony. – Świetnie wyglądają, pani Broadwith. Jak długo tu pozostaną? – Pozostaną tu na zawsze. Tak samo jestem do nich przywiązana jak panna Stubbs i nie mogłabym się z nimi rozstać. Będą u mnie miały dobrą opiekę do końca swego życia. Spojrzałem na typową yorkshirską twarz, na ciężkie policzki przecięte ponurymi bruzdami, którym kłam zadawały dobre, przyjazne oczy. – To wspaniale – powiedziałem – ale czy to nie będzie... no, czy to nie będzie dla pani zbyt kosztowne żywić je? – O nie, o to nie musi się pan martwić. Mam trochę oszczędności. – To świetnie, a ja będę tu od czasu do czasu zaglądał, żeby zobaczyć, jak się czują. Przejeżdżam przez tę wieś co kilka dni. – Wstałem, zamierzając wyjść. Pani Broadwith wyciągnęła rękę. – Jeszcze o jedno chciałabym pana poprosić, żeby pan, zanim zacznie się wyprzedaż rzeczy w domu panny Stubbs, poszedł tam i zabrał swoje lekarstwa, te, które pan przepisywał. Są we frontowym pokoju. Wziąłem klucz i pojechałem na drugi koniec wsi. Kiedy otworzyłem kulawą furtkę i ruszyłem przez wybujałą trawę, front domu wydał mi się dziwnie martwy bez psów w oknie, a kiedy ze skrzypieniem otworzyły się drzwi i wszedłem do środka, ogarnęła mnie cisza przygniatająca jak całun. Nic nie zostało ruszone. Łóżko z pogniecioną kołdrą nadal stało w rogu. Zacząłem zbierać na pół opróżnione buteleczki, słoik z maścią, tekturowe pudełko z tabletkami, które staremu Benowi przynosiły ulgę. Kiedy zabrałem już wszystko, popatrzyłem na pokój. Nie wrócę tu już nigdy, przy drzwiach zatrzymałem się i przeczytałem po raz ostatni napis wiszący nad pustym łóżkiem. Rozdział trzynasty I ten wieczór wtorkowy spędzałem jak wszystkie inne – wpatrzony w tył głowy Helen Alderson w Towarzystwie Muzycznym naszego miasta. Okrężna to była droga, żeby ją lepiej poznać, ale nie umiałem wpaść na lepszy pomysł. Od tego ranka, kiedy na wysoko położonym wrzosowisku złożyłem nogę cielakowi, regularnie sprawdzałem księgę wezwań w nadziei, że znowu pojadę do Helen na farmę. Lecz Aldersonowie zdawali się mieć rozpaczliwie zdrowe bydło. Musiałem się zadowolić myślą, że za miesiąc konieczna będzie wizyta, żeby zdjąć gips. Prawdziwym ciosem dla mnie był telefon ojca Helen, który powiedział, że sam zdjął gips, ponieważ cielę całkiem wydobrzało. Z zadowoleniem stwierdził, że złamanie świetnie się zrosło i cielak nie kuleje. Podziwiałem dotąd inicjatywę mieszkańców gór Dale i ich wiarę we własne siły, ale teraz te cechy przeklinałem – no i wstąpiłem do Towarzystwa Muzycznego. Kiedyś zobaczyłem Helen wchodzącą do gmachu szkolnego, gdzie odbywały się spotkania i koncerty, i z desperacką odwagą poszedłem za nią. To było wiele tygodni temu i – jak stwierdziłem ze smutkiem – nie poczyniłem żadnych postępów. Nie mogłem sobie przypomnieć, ile tenorów, sopranów i męskich chórów przewinęło się przez tę niewielką klasę, a nawet pewnego dnia wystąpiła w niej miejscowa orkiestra dęta, omal przyprawiając mnie o pęknięcie bębenków, lecz ja nie posunąłem się o krok. Natomiast tego wieczoru, choć kwartet smyczkowy piłował struny wytrwale, ja prawie go nie słyszałem. Moje oczy jak zwykle wbite były w Helen, siedzącą kilka rzędów przede mną między dwiema starszymi paniami, z którymi zawsze przychodziła. Oto przyczyna mego niepowodzenia: obecność tych dwóch leciwych dam, która wykluczała wszelkie szanse prywatnej rozmowy, nawet w przerwie na herbatę. Do tego panowała niesprzyjająca atmosfera, członkami Towarzystwa byli bowiem przeważnie ludzie starsi; a na domiar złego ten okropny zapach klasy szkolnej: atramentu, zeszytów, kredy i ołówków. Było to miejsce, gdzie nie można było powiedzieć od niechcenia: „A co pani robi w sobotni wieczór?” Piłowanie się skończyło i wszyscy zaczęli klaskać. Siedzący w pierwszym rzędzie pastor wstał i promieniejąc, spojrzał na zebranych: – A teraz, panie i panowie, myślę, że zrobimy małą, piętnastominutową przerwę, gdyż, jak widzę, nasi chętni pomocnicy przygotowali już herbatę. Kosztuje jak zwykle trzy pensy. – W odpowiedzi rozległ się śmiech i nastąpiło ogóle odsuwanie krzeseł. Wraz z innymi poszedłem do hallu, położyłem trzypensówkę na tacy i wziąłem filiżankę herbaty z biskwitem. Zawsze wtedy starałem się być blisko Helen – w cichej nadziei, że może coś się wreszcie zacznie dziać. Zresztą, nie było to wcale takie łatwe, gdyż często osaczał mnie dyrektor szkoły wraz z innymi osobami, które patrzyły na weterynarza melomana jak na curiosum, ale dzisiaj udało mi się przypadkiem znaleźć tuż przy Helen i jej towarzyszkach. Spojrzała na mnie znad brzegu filiżanki. – Dobry wieczór, panie doktorze, jak się panu podoba koncert? O Boże, zawsze to mówiła. I do tego ten „pan doktor”! Cóż jednak mogłem zrobić? „Mów do mnie Jim” – brzmiałoby cudownie. Również jak zawsze odpowiedziałem: – Dobry wieczór, panno Alderson. O tak, koncert jest bardzo udany. – Znowu wszystko na nic. Gryzłem mego biskwita, a starsze panie rozmawiały o Mozarcie. Zapowiadało się, że będzie tak jak w inne wtorki. Czułem się pokonany. Właściwie już chciałem poniechać całej sprawy, kiedy do naszej grupki podszedł nadal promieniejący pastor. – Obawiam się, że będę musiał poprosić kogoś o pomoc w zmywaniu. Może dziś wezmą się do tego we dwójkę nasi młodzi państwo? – Spojrzał filuternie najpierw na Helen, potem na mnie. Nigdy mnie specjalnie nie pociągało zmywanie filiżanek, lecz nagle doznałem uczucia, że ujrzałem ziemię obiecaną. – Ależ tak, z wielką chęcią, jeśli tylko pannie Alderson to odpowiada. – Oczywiście, że odpowiada – uśmiechnęła się Helen. – I na nas musiała wreszcie przyjść kolej. Zawiozłem na wózku filiżanki i spodki do zmywalni. Było to wąskie pomieszczenie ze zlewem i kilkoma półkami akurat tyle miejsca, żebyśmy się we dwoje zmieścili. – Chce pan wycierać czy zmywać? – spytała Helen. – Wolę zmywać – odparłem i puściłem gorącą wodę do zlewu. – „Nie będzie teraz trudno poprowadzić rozmowę w takim kierunku, w jakim pragnę – pomyślałem. – Nigdy więcej nie trafi mi się lepsza okazja niż tu, w tym malutkim pokoiku, gdzie jest tak bardzo ciasno”. Czas nam upływał dziwnie szybko. Przez pięć minut rozmawialiśmy tylko o muzyce. Z narastającym przerażeniem zauważyłem, że stos naczyń prawie się kończy, a ja nic nie osiągnąłem. Uczucie to przeszło w panikę, kiedy z mydlanej wody wyjąłem ostatnią filiżankę. Muszę to zrobić teraz. Wyciągnąłem filiżankę w kierunku Helen, a ona chciała ją wziąć ode mnie, ale ja trzymałem mocno za uszko, czekając na natchnienie. Pociągnęła delikatnie, lecz ja nie puszczałem. Nastąpiła niby zabawa w przeciąganie liny. I wtem usłyszałem jakieś ochrypłe skrzeczenie, w którym z trudem rozpoznałem własny głos. – Czy mógłbym się z panią spotkać? Przez chwilę nie odpowiadała, a ja chciałem coś wyczytać z jej twarzy. Czy była zdziwiona, znudzona, a może nawet oburzona? – Jeśli ma pan ochotę – odparła zarumieniona. I znowu usłyszałem to okropne skrzeczenie: – W sobotę wieczorem? Skinęła potakująco głową, wytarła filiżankę i wyszła. Wróciłem na swoje miejsce, a serce waliło mi jak młotem. Nie zwracałem wcale uwagi na jakiś utwór Haydna grany przez kwartet. Wreszcie postawiłem na swoim. Ale czy ona naprawdę chce się ze mną zobaczyć? Czy też została zmuszona? Na samą myśl o tym z zawstydzenia kurczyły mi się palce u nóg; jedyną pociechą była świadomość, że dobrze czy źle, ale pierwszy krok został zrobiony. Tak, wreszcie go zrobiłem. Rozdział czternasty Siedziałem przy śniadaniu i patrzyłem, jak jesienna mgła roztapia się we wczesnym słońcu. Zapowiadał się jeszcze jeden pogodny dzień, ale w starym domu panował tego ranka chłód, jak gdyby wyciągnięta zimna ręka przypominała nam, iż lato minęło i czekają nas trudne miesiące. – Piszą tutaj – odezwał się Siegfried, opierając ostrożnie egzemplarz „Darrowby and Houlton Timesa” o dzbanek z kawą – że farmerzy nie mają żadnych uczuć dla swoich zwierząt. Podniosłem wzrok znad tostu, który właśnie smarowałem. – Chcesz powiedzieć, że są okrutni? – No, niezupełnie, ale ten facet twierdzi, że farmer traktuje swoje bydło czysto komercjalnie, że w jego stosunku do zwierząt nie ma cienia sentymentu, żadnych uczuć. – Trudno sobie wyobrazić, żeby wszyscy byli tacy jak biedny Kit Bilton, nie uważasz? Zwariowaliby. Kit był kierowcą ciężarówki, który – jak wielu mieszkańców Darrowby – w szopie na końcu ogrodu hodował świnię na potrzeby rodziny. Tragedia nastąpiła, kiedy trzeba ją było zabić; Kit płakał przez trzy dni. Akurat odwiedziłem ich wtedy: żona i córka bardzo zaaferowane przygotowywały mięso na przetwory i marynaty, a tymczasem Kit siedział skulony przy palenisku kuchennym z oczami pełnymi łez. Ten wielki mężczyzna, który jednym ruchem potężnych ramion potrafił rzucić dwustufuntowy worek mąki na swój wóz, teraz chwycił mnie za rękę i łkając, wyszeptał: „Nie mogę tego znieść, panie doktorze. Ta świnia była jak człowiek, daję słowo, jak człowiek”. – No tak, owszem. – Siegfried pochylił się i ukrajał kawałek domowego chleba, pieczonego przez panią Hall. - Ale Kit nie jest prawdziwym farmerem. Ten artykuł mówi o ludziach, którzy hodują zwierzęta na dużą skalę. Pytanie, czy potrafią oni zaangażować się w to uczuciowo. Czy właściciel farmy mlecznej dojąc, powiedzmy, pięćdziesiąt krów, naprawdę potrafi którąś z nich polubić, czy też są one dla niego wyłącznie producentkami mleka. – Tak, to ciekawe zagadnienie – powiedziałem. – I wydaje mi się, że poruszyłeś bardzo istotny problem. Jak ci wiadomo, sporo naszych farmerów gospodarujących wysoko w górach ma niewielkie stada. I zawsze dają imiona swoim krowom: Daisy, Mabel, wczoraj na przykład widziałem krowę o dziwacznym imieniu Kipperlugs. Sądzę, że ci mali farmerzy darzą uczuciem swoje zwierzęta, ale nie sądzę, żeby to było możliwe w przypadku hodowli na wielką skalę. Siegfried wstał od stołu i przeciągnął się z zadowoleniem. – Pewno masz rację. W każdym razie posyłam cię dziś rano do naprawdę wielkiego farmera – Johna Skiptona z Dennaby Close. Dwa stare konie są w kiepskim stanie, trzeba im zdjąć kamień nazębny. Weź lepiej komplet instrumentów, wszystkiego tam się można spodziewać. Przeszedłem przez korytarz do małego pokoiku i spojrzałem uważnie na instrumenty. Czułem się wręcz jak średniowieczny medyk, kiedy musiałem się zajmować stomatologią dużych zwierząt, a w czasach, gdy na farmach było sporo koni pociągowych, stale mieliśmy w tej dziedzinie dużo roboty. Najczęstszym zabiegiem było u młodych koni usuwanie kłów, zwanych potocznie „wilczymi zębami”. Nie wiem, skąd się wzięła ta nazwa, ale taki mały wilczy ząb, rosnący przed trzonowymi, uważany był za przyczynę wszelkich dolegliwości u młodego zwierzęcia. Mogli sobie weterynarze twierdzić, że taki mały szczątkowy ząb nie ma wpływu na zdrowie konia i że jego dolegliwości spowodowane są zapewne przez robaki, ale farmerzy byli nieugięci – żądali, żeby go usunąć, koniec, kropka. Robiliśmy to w ten sposób, że koniowi, którego wprowadzano w ciasny kąt, przykładaliśmy rozszczepiony koniec metalowego dłuta do tego wilczego zęba i uderzaliśmy mocno w drugi koniec niezwykle dużym drewnianym młotem. Ponieważ taki ząb nie jest zbyt ukorzeniony, zabieg nie bywa specjalnie bolesny, ale mimo to konie go nie lubią. I zwykle, gdy my paraliśmy się z zębem, przednie kopyta znajdowały się na wysokości naszych uszu. A najgorsze, że po wyrwaniu zęba i pouczeniu farmera, że zrobiliśmy to tylko na jego żądanie, ponieważ to zwykły zabobon, koniowi natychmiast się polepszało i zaczynał się znakomicie rozwijać. Farmerzy – zwykle powściągliwi, jeśli idzie o nasze uwieńczone skutkiem poczynania, gdyż obawiali się, że możemy podwyższyć rachunek – w takich razach rezygnowali z wszelkiej ostrożności. Potrafili wołać do nas przez całe targowisko: – Czy pamięta pan, doktorze, tego konia, któremu wyrwał pan wilczy ząb? Świetnie się ma, pomogło mu. Znowu spojrzałem z obrzydzeniem na instrumenty dentystyczne: szczypce o długim ramieniu, ostre nożyce, kleszcze, rozwieracz szczęk, młotki i dłuta, tarniki i skrobaczki – przypominały te z bardziej niewinnych narzędzi hiszpańskiej inkwizycji. Do noszenia całego ekwipunku mieliśmy długą, drewnianą skrzynkę z uchwytem, którą z trudem zataszczyłem do samochodu. Właściwie Dennaby Close nie było farmą, lecz pomnikiem ludzkiego uporu i zdolności. Piękny stary dom, rozległe zabudowania, ogromny trawnik o soczystej zieleni, leżący w dolnej partii zbocza górskiego, świadczyły o tym, że stary John Skipton, który zaczął jako zwykły parobek, a teraz był bogatym właścicielem ziemskim, dokonał tego, co niemożliwe. Cud ten nie zdarzył się nagle; stary John miał za sobą długie lata ciężkiej harówki, która zabiłaby większość innych ludzi. Wiódł życie, w którym nie było miejsca dla żony i które wykluczało założenie rodziny czy jakiekolwiek wygody, ale za to dawało co innego: znakomitą orientację w sprawach rolniczych; dzięki temu stary człowiek na wiele mil wokoło stał się żywą legendą. „Kiedy cały świat idzie jedną drogą, ja pójdę inną” – było jednym z jego przytaczanych powiedzeń i trzeba przyznać, że majątki Skiptona przynosiły zyski w czasach, gdy inne bankrutowały. Dennaby było zaledwie jedną z farm Johna, w dolnym biegu Dale miał bowiem jeszcze dwie, po czterysta akrów każda, nastawione na uprawę zbóż. Zwyciężył, ale byli tacy, którzy uważali, że sam został w trakcie walki zwyciężony. Przez tyle lat zmagał się z przeciwnościami i tak bez reszty się temu oddał, że nie potrafił już obrać innej drogi. Teraz, kiedy wreszcie mógłby się cieszyć zbytkiem, nie miał na to czasu; powiadano, że jego najubożsi pracownicy żyli lepiej od niego. Kiedy wysiadłem z samochodu, stałem przez chwilę, oglądając dom, jak gdybym nigdy przedtem go nie widział, i znowu zachwyciło mnie jego wytworne piękno, które przez ponad trzysta lat opierało się zwycięsko działaniu ostrego klimatu. Z daleka przyjeżdżali ludzie, żeby obejrzeć Dennaby Close i sfotografować tę piękną siedzibę: szybki oprawne w ołów, potężne kominy górujące nad starymi, porosłymi mchem dachówkami, albo też żeby się przespacerować po zaniedbanym ogrodzie i wejść po schodach prowadzących do nabijanych metalowymi ćwiekami drzwi, które wieńczył kamienny łuk. Piękna dama w kapeluszu z piórem powinna była spoglądać ze stylowego okna na przechadzającego się w dole wytwornego kawalera w koronkach i obcisłych spodniach. Ale był tylko stary John – w zniszczonej kurtce bez guzików, przepasany podwójnym sznurkiem – który wyraźnie zniecierpliwiony szedł, kuśtykając na moje spotkanie. – Niech pan wejdzie na chwilę, młody człowieku! – zawołał. – Muszę panu zapłacić mały rachunek. – Poprowadził mnie na tył domu, a ja szedłem za nim potulnie, zastanawiając się nad dziwnym zjawiskiem, że w Yorkshire każdy rachunek był „mały”. Przez kuchnię o kamiennej podłodze weszliśmy do rozległego pięknego pokoju, w którym znajdował się tylko stół, kilka drewnianych krzeseł i kulawa sofa. Stary podszedł spiesznie do gzymsu nad kominkiem i zza zegara wyciągnął zwitek papierów. Przekartkował je, położył jakąś kopertę na stole, potem wyciągnął książeczkę czekową i rzucił ją przede mną. Zrobiłem to, co zawsze – wyjąłem rachunek, sumę wypisałem na czeku i podsunąłem mu go do podpisu. Stawiał litery powoli, ze skupieniem, a jego zniszczona twarz o drobnych rysach była tak nisko pochylona, że daszkiem starej czapki sukiennej prawie dotykał pióra. Gdy tak siedział, spodnie mu się podciągnęły i mogłem zobaczyć gołe, chude łydki i gołe kostki. Do swoich ciężkich butów nie nosił skarpetek. Ledwie schowałem czek do kieszeni, John zerwał się z krzesła. – Musimy iść nad rzekę, do koni. – Wybiegł z domu prawie kłusem. Wyjąłem skrzynkę z instrumentami z bagażnika. Śmieszna rzecz, ilekroć musiałem nieść ze sobą ciężki ekwipunek, moi pacjenci zawsze znajdowali się daleko. Skrzynka zdawała się być wyładowana ołowiem, a podczas marszu przez ogrodzone murkami pastwiska nie stawała się wcale lżejsza. Stary człowiek chwycił widły, wbił je w belę siana i bez wysiłku zarzucił sobie na ramię. I zaraz ruszył tym samym szybkim krokiem. Szliśmy od jednej bramy do drugiej, często skracając sobie drogę na ukos. John nie zwalniał, a ja ledwo za nim nadążyłem, potykając się, sapiąc i starając się nie myśleć o tym, że jest ode mnie starszy co najmniej o pięćdziesiąt lat. Mniej więcej w połowie drogi napotkaliśmy grupkę mężczyzn w podeszłym wieku reperujących dziurę w jednym z owych kamiennych murków, które tak ciekawe wzory kreślą na wszystkich zielonych zboczach gór Dale. Jeden z nich podniósł wzrok i powiedział wesoło: – Piękny mamy ranek, panie Skipton. – Bierz się do roboty, stary leniu – mruknął w odpowiedzi John, a tamten uśmiechnął się z zadowoleniem, jakby go spotkał komplement. Byłem rad, kiedy wreszcie dotarliśmy do równego terenu nad rzeką. Miałem uczucie, że ramiona wydłużyły mi się o parę cali, pot spływający z czoła osiadł mi na brwiach. John zdawał się być zupełnie niezmęczony, zdjął widły z ramienia i bela siana z głuchym łomotem spadła na ziemię. Na ten odgłos dwa konie odwróciły się w naszą stronę. Stały blisko siebie po pęciny w żwirowanej płyciźnie małej zatoczki, wciętej w zieloną murawę łąki i ocierały się wzajemnie głowami o kłęby, nieświadome naszego zbliżania się. Wysoka skała zwisająca nad drugim brzegiem chroniła znakomicie to miejsce przed wiatrem, a po obu stronach lśniły barwami w jesiennym słońcu kępy dębów i buków. – Pięknie tu, panie Skipton – powiedziałem. – O tak, chłodno im podczas upału, a zimą mają schronienie w stodole. – John wskazał na niski budynek o grubych ścianach. – Mogą sobie wchodzić i wychodzić, kiedy zechcą. Na dźwięk jego głosu konie sztywnym truchtem wybiegły z rzeki, a gdy się zbliżyły, widać było, że są bardzo stare. Klacz była kasztanowata, a wałach jasnogniady, ale sierść tak im posiwiała, że oba wyglądały na srokacze. Zresztą, wyraźnie się to malowało na pyskach: posiwiałych, o zapadniętych oczach i głębokich dołach nad łukami oczodołów, co sprawiało, że konie miały bardzo szacowny wygląd. Mimo to kręciły się wokół Johna, udając płochliwość, tupiąc i podrzucając łbami, nasuwając mu pyskami czapkę na oczy. – Odejdźcie stąd, dajcie mi spokój! – wołał. – Wstrętne stare żebraki. – Ale od niechcenia pociągnął klacz za grzywę i szybkim ruchem pogładził wałacha po szyi. – Kiedy one pracowały ostatni raz? – spytałem. – Och, wydaje mi się, że dwanaście lat temu. Spojrzałem na Johna. – Dwanaście lat! I odtąd były tu przez cały czas? – One lubią tu przebywać, są na emeryturze. Zasłużyły sobie na to. – Przez kilka chwil stał w milczeniu, ze spuszczonymi ramionami, z rękami głęboko w kieszeniach kurtki, a potem odezwał się cicho, jakby sam do siebie: – Oboje byli niewolnikami, kiedy i ja nim byłem. – Odwrócił się, spojrzał na mnie i przez ułamek sekundy dojrzałem w jego jasnoniebieskich oczach coś z cierpień i walk, jakie dzielił z tymi zwierzętami. – Doprawdy, całe dwanaście lat? Ile one mają? Jeden kącik ust Johna opadł. – To pan jest weterynarzem, niech pan mi powie. Śmiało zrobiłem parę kroków naprzód, a w głowie szumiały mi wiadomości z tabeli Galvayne’a na temat długości zębów, kształtu powierzchni siecznej i tym podobnych szczegółów; chwyciłem za górną wargę nieprotestującej klaczy i spojrzałem na jej zęby. – O Boże! – jęknąłem. – Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. – Siekacze były nienormalnie długie i wystawały do przodu pod kątem około czterdziestu pięciu stopni. Nie było żadnych wgłębień, od dawna zniknęły. Roześmiałem się, mówiąc: – To nie ma sensu, mogę się tylko domyślać. Proszę, niech pan mi powie. – Ona ma około trzydziestu lat, a wałach jest młodszy o jakiś rok, dwa. Urodziła piętnaście wspaniałych źrebaków i nigdy nie chorowała, trochę miała kłopotów z zębami. Oboje gubią zżuty częściowo pokarm. Wałach jest w gorszym stanie i dobrze musi się napracować, żeby zjeść tyle, ile potrzebuje. Włożyłem rękę w pysk klaczy, chwyciłem jej język i odciągnąłem na bok. Szybkie badanie zębów trzonowych drugą ręką odkryło to, czego się spodziewałem: zewnętrzne krawędzie górnych zębów były wystające, ostre i drażniły policzki, a takie same wewnętrzne krawędzie dolnych trzonowców kaleczyły język. – Po spiłowaniu tych ostrych brzegów zaraz poczuje się lepiej, panie Skipton, odczuje ulgę, będzie jak nowo narodzona. – Wyjąłem tarnik z mojej obszernej skrzynki, jedną ręką przytrzymałem język klaczy i ścierając nierówną powierzchnię wzdłuż zęba, od czasu do czasu sprawdzałem palcami, czy sterczące miejsca zostały należycie spiłowane. – Teraz jest prawie dobrze – powiedziałem po kilku minutach. – Nie chcę, żeby były zbyt gładkie, bo nie będzie w stanie zgryźć pożywienia. John chrząknął. – No dobrze, a teraz niech pan obejrzy wałacha. Z nim jest znacznie gorzej. Z kolei zbadałem zęby u gniadego. – Ta sama historia. Zaraz zrobię z tym porządek. Ale szorując tarnikiem, miałem nieprzyjemne uczucie, że coś jest nie w porządku. Nie mogłem wsunąć narzędzia do końca jamy ustnej, bo natrafiało na jakąś przeszkodę. Dałem spokój piłowaniu i znowu zacząłem badać, sięgając palcami tak daleko, jak się dało. I nagle wyczułem coś bardzo dziwnego, coś, czego nie powinno tu być. Przypominało jakby spory odłamek kości wystającej z podniebienia. Musiałem to sobie dobrze obejrzeć. Wyjąłem kieszonkową latarkę i oświetliłem tylną część języka. Teraz widziałem wyraźnie: ostatni górny ząb trzonowy zachodził na dolny, co powodowało nadmierny wzrost tylnej krawędzi, która tworzyła jakby grot długości trzech cali, wbijający się w miękką tkankę dziąsła. Trzeba to było od razu usunąć. Moja pewność siebie zniknęła, z trudem opanowałem dreszcz lęku; wszystko wskazywało na to, że będę musiał użyć tych okropnych kleszczy o długich ramionach połączonych śrubą, którą się kręciło za pomocą dźwigni. Narzędzie to napawało mnie strachem, bo należę do ludzi, którzy nie mogą patrzeć, jak ktoś nadmuchuje balon, a to było coś w tym stylu, tylko znacznie gorsze. Trzeba było chwycić kleszczami wystający ząb i powoli, bardzo powoli obracać dźwignię. Wkrótce, pod wpływem wielkiego nacisku, ząb zaczynał trzeszczeć i wiadomo było, że lada chwila zostanie ukruszony; kiedy zaś to następowało, miało się uczucie, jakby ktoś strzelił człowiekowi w ucho. Wtedy przeważnie następowało piekło, ale tym razem na szczęście koń był stary, spokojny i nie musiałem się lękać, że zacznie mi tańczyć na tylnych nogach. Wiedziałem, że nie będzie go bolało, ponieważ nadmiernie wyrośnięta część nie miała połączeń nerwowych i zwykle tylko hałas powodował zamieszanie. Jeszcze jedna wędrówka do skrzynki; teraz wziąłem ten okropny instrument, a wraz z nim rozwieracz szczęk Haussmana, który założyłem na siekacze i otworzyłem jego zapadkę. Po chwili miałem szeroko otwarte szczęki konia i widziałem wszystko wyraźnie: wielki ząb w końcu jamy ustnej. Stary koń stał spokojnie, z oczami półprzymkniętymi, jakby już wszystko widział w swoim życiu i nic na świecie nie mogło wzbudzić w nim niepokoju. Wziąłem się do roboty, skuliwszy palce u nóg, a kiedy rozległ się głośny trzask, biało obwiedzione oczy otworzyły się szeroko, ale tylko w łagodnym zdumieniu – koń nawet nie drgnął; z szeroko otwartym pyskiem Wyglądał, jakby ziewał znudzony. Kiedy zbierałem z powrotem narzędzia, John podniósł z ziemi ostre jak szpikulce części zęba i obejrzał je z zainteresowaniem. – Biedaczysko. Zrobił pan kawał dobrej roboty, młody człowieku. Jestem pewien, że konisko będzie się teraz czuło znacznie lepiej. Uwolniony od swego ciężaru, John w drodze powrotnej mógł iść dwa razy szybciej i sadził pod górę w morderczym tempie, podpierając się widłami jak laską. Ja sapałem z tyłu, co parę minut przerzucając skrzynkę z ręki do ręki. W połowie drogi wymknęła mi się z dłoni i wreszcie miałem okazję, żeby złapać trochę tchu. Kiedy stary mruczał coś niezadowolony, ja obejrzałem się i zobaczyłem, że oba konie wróciły na płyciznę; goniły się niezgrabnie, kopytami rozpryskując wodę. Skała tworzyła ciemne tło dla tego obrazka – lśniącej srebrzyście rzeki, złocisto-brązowych drzew i łagodnej zieleni trawy. Na podwórzu farmy John zatrzymał się i zmieszany skinął mi głową, mówiąc: – Dziękuję, młodzieńcze. – I szybko odszedł. Zamyślony chowałem skrzynkę do bagażnika, kiedy zobaczyłem człowieka, który odezwał się do nas podczas naszej wyprawy nad rzekę. Siedział pogodny jak przedtem, w nasłonecznionym kącie, oparty o stos worków, z wojskowego chlebaka wyciągał właśnie swoje drugie śniadanie. – Był pan u emerytów, co? Stary John dobrze zna do nich drogę. – Często je odwiedza? – Często? W każdy boży dzień można zobaczyć, jak wędruje na dół. Deszcz nie deszcz, śnieg nie śnieg, nigdy nie daruje. A zawsze coś ze sobą taszczy: to worek owsa, to słomę na podściółkę. – I robi to od dwunastu lat? Stary człowiek odkręcił termos i nalał sobie kubek mocnej herbaty. – Te konie przez ten calutki czas ani jednego dnia nie pracowały, a stary mógłby dostać za nie ładne pieniądze od handlarzy końskim mięsem. Całkiem stuknięty, nie uważa pan? – O tak – przyznałem mu rację – całkiem stuknięty. Jadąc do Darrowby, rozmyślałem o tym, jak bardzo był stuknięty. Wróciłem myślą do naszej porannej rozmowy z Siegfriedem, kiedy to doszliśmy do wniosku, że farmer hodujący zwierzęta na dużą skalę nie może mieć sentymentu do poszczególnych stworzeń. A John Skipton musiał ich hodować setki w swoich zabudowaniach. Co jednak skłaniało go do tego, żeby codziennie, niezależnie od pogody, schodzić po tej stromiźnie? Dlaczego zapewnił im na te ostatnie lata wypoczynek i luksus, to, czego odmówił sobie? Przyczyną mogła być tylko miłość. Rozdział piętnasty Im dłużej pracowałem w Darrowby, tym bardziej urzekał mnie urok gór Dale. I z każdym dniem coraz lepiej uświadamiałem sobie jedną z zalet tej okolicy – tutejsi farmerzy byli hodowcami. Naprawdę umieli obchodzić się ze zwierzętami, co dla weterynarza, którego pacjenci nieustannie usiłują wywrócić lub zranić, jest szczególnym błogosławieństwem. Tak więc tego ranka spoglądałem z satysfakcją na dwóch mężczyzn trzymających krowę. Zabieg nie był trudny – dożylny zastrzyk mleczanu magnezu – a mimo to dobrze było mieć takich dwóch krzepkich pomocników. Maurice Bennison, średniego wzrostu, ale krzepki jak jeden z jego własnych byczków, trzymał ją prawdą ręką za róg, a palcami lewej ściskał za nos; byłem pewien, że krowa nie odskoczy daleko, kiedy wbiję w nią igłę. Jego brat, George, którego zadaniem było uwidocznienie żyły, swobodnie trzymał grubą linę w swych wielkich dłoniach. Uśmiechnął się do mnie przyjaźnie z wysokości swoich sześciu stóp i czterech cali. – Dobra, George – powiedziałem. – Zaciśnij tę linę i oprzyj się o krowę, żeby nie odskoczyła. Przecisnąłem się między krową a jej sąsiadką, obok zwalistego George’a i pochyliłem się nad tętnicą szyjną zwierzęcia. Była dobrze widoczna. Wycelowałem igłę czując, jak zaglądający mi przez ramię mężczyzna dotyka mnie łokciem, po czym szybko wkłułem się w żyłę. – Cudownie! – zawołałem, gdy trysnęła ciemna fontanna krwi, rozpryskując się na słomianej ściółce. – Poluzuj sznur, George. – Pogmerałem w kieszeni, szukając dozownika. – I na miłość boską, zejdź ze mnie! Rozpaczliwie usiłując połączyć pojemnik z igłą czułem, że uginają się pode mną kolana, ponieważ George najwidoczniej postanowił przycisnąć swoim stukilogramowym ciężarem nie krowę, lecz mnie. Krzyknąłem jeszcze raz, zdesperowany, ale pozostał bezwładny, opierając brodę o moje ramię i oddychając mi prosto w ucho. To mogło skończyć się tylko w jeden sposób. Padłem na twarz i leżałem, szamocząc się pod nieruchomym cielskiem. Moje okrzyki pozostały bez odpowiedzi; George był nieprzytomny. Pan Bennison, zaciekawiony tym zamieszaniem, zjawił się w samą porę, aby zobaczyć, jak wypełzam spod jego najstarszego syna. – Zabierzcie go, szybko! – wysapałem. – Zanim stratują go krowy! Bez słowa, Maurice z ojcem chwycili George’a za nogi i odciągnęli na bok. George wynurzył się spod krowich kopyt, jego głowa kilkakrotnie podskoczyła na kocich łbach, przecięła odpływ gnojówki i ponownie spoczęła na podłodze obory. Pan Bennison wrócił do krowy i czekał, aż podejmę zabieg, ale stwierdziłem, że obecność leżącego opodal ciała dziwnie mnie rozprasza. – Słuchajcie, może posadzimy go pod ścianą i pochylimy mu głowę? – zaproponowałem nieśmiało. Tamci popatrzyli po sobie, a potem, jakby chcąc mnie uspokoić, złapali George’a za ręce i zanieśli pod ścianę z wprawą ludzi nawykłych do taszczenia worków z nawozem i ziemniakami. Jednak nawet oparty o kamienną ścianę, z opuszczoną głową i bezwładnie rozrzuconymi rękami, biedaczysko nie wyglądał najlepiej. – Może dalibyśmy mu pić? – Mimo woli czułem się odpowiedzialny za jego stan. Jednak pan Bennison miał dość tych ceregieli. – Nie, nie, nic mu nie będzie – mruknął niecierpliwie. – Bierzmy się do roboty. Najwidoczniej uważał, że już za bardzo pieścił się z George’em. Ten wypadek sprawił, że zacząłem zastanawiać się nad kwestią ludzkich reakcji na krew i inne niepokojące widoki. Chociaż był to dopiero drugi rok pracy, już zdążyłem sformułować pewne reguły i jedna z nich głosiła, iż zawsze mdleje największy facet. (Po pewnym czasie wysunąłem kilka innych, raczej nie popartych naukowymi dowodami teorii, na przykład taką, że wielkie psy są trzymane przez właścicieli małych domków i vice versa. Klienci mówiący „pieniądze nie grają roli”, nigdy nie płacą rachunków. Kiedy w górach Dale pytałem o drogę i słyszałem, że „nie można tego nie zauważyć”, wiedziałem, że niebawem beznadziejnie pobłądzę.) Zacząłem się zastanawiać, czy mieszkańcy wsi, mimo bliższego kontaktu z naturą, nie są przypadkiem bardziej wrażliwi od mieszkańców miast. Szczególnie od czasu, gdy pewnego wieczoru Sid Blenkhom niepewnym krokiem wszedł do Skeldale House. Twarz miał upiornie bladą – najwidoczniej spotkało go coś okropnego. – Masz pod ręką kapkę whisky, Jim? – rzekł drżącym głosem i kiedy posadziłem go w fotelu, a Siegfried wsunął mu do ręki szklaneczkę, wyznał nam, że uczestniczył w kursie pierwszej pomocy, prowadzonym przez dr Allinsona, kilka domów dalej. – Mówił o żyłach, arteriach i takich rzeczach – jęknął Sid, ocierając dłonią czoło. – Boże, to było straszne! Podobno handlarza rybami, Freda Ellisona, wyniesiono nieprzytomnego już po dziesięciu minutach wykładu, a sam Sid ledwie zdążył do drzwi. Co za okropność. Bardzo mnie to zainteresowało, ponieważ takie sytuacje, jak się przekonałem, zawsze zdarzały się nieoczekiwanie. Podejrzewam, że mamy takie kłopoty częściej niż lekarze, ponieważ ci nasi koledzy, stając przed koniecznością cięcia czy krojenia, posyłają pacjentów do szpitala, podczas gdy weterynarze muszą zakasać rękawy i operować na miejscu. W wyniku tego właściciele lub opiekunowie zwierząt stają się ich pomocnikami i muszą oglądać różne niezwykłe widoki. I tak, nawet po krótkim okresie pracy, stałem się niezłym autorytetem w kwestii różnych objawów stanu określanego słowami „czuję się jakoś dziwnie”. Zapewne było za wcześnie na układanie statystyk, ale nigdy nie widziałem mdlejącej kobiety ani małego mężczyzny, choć ich twarze mogły przybierać całą gamę odcieni zieleni. Duży mężczyzna to zawsze pewniak, szczególnie hałaśliwy, pewny siebie facet. Doskonale pamiętam letni wieczór, gdy musiałem wykonać nacięcie żwacza u krowy. Z zasady nie spieszyłem się, kiedy podejrzewałem obecność obcego ciała – było tyle innych przypadków o podobnych objawach, że wolałem poczekać, zanim wytnę zwierzęciu dziurę w boku. Jednak tym razem diagnoza była łatwa; nagły spadek mleczności, utrata wagi, pomruki oraz sztywne ruchy i nieruchome spojrzenie. A w dodatku farmer powiedział mi, że reperował kurnik na pastwisku – przybijał luźne deski. Wiedziałem, gdzie podział się jeden gwóźdź. Farma, tuż przy głównej uliczce wsi, była ulubionym miejscem spotkań tutejszych młodzieńców. Gdy rozkładałem swoje narzędzia na czystym ręczniku, ułożonym na beli siana, rząd uśmiechniętych twarzy obserwował mnie znad dolnej połówki drzwi; nie tylko patrzyli, ale zachęcali mnie wesołymi okrzykami. Kiedy już miałem zacząć, przyszło mi do głowy, że przydałaby mi się para rąk do pomocy, więc zwróciłem się do nich. – Może któryś z was zechce być moim asystentem? Przez minutę czy dwie słychać było jeszcze głośniejsze krzyki, potem drzwi otworzyły się i do środka wszedł rosły rudowłosy młodzieniec; wspaniały okaz o szerokich ramionach i potężnym, opalonym karku, sterczącym z kołnierza rozpiętej koszuli. Jeszcze tylko jasnoniebieskie oczy oraz rumiana twarz o wystających kościach policzkowych i przypomniałem sobie, że Skandynawowie byli w górach Dale już tysiąc lat temu. To był istny wiking. Kazałem mu zakasać rękawy i umyć ręce w wiadrze z ciepłą wodą oraz środkiem antyseptycznym, podczas gdy ja znieczulałem miejscowo bok krowie. Kiedy podałem mu nożyce i zaciski, żartował sobie, wymachując nimi i rycząc ze śmiechu. – Może chcesz sam to zrobić? – spytałem. Wiking wyprężył szerokie ramiona. – Pewnie, mogę spróbować – odparł, co widzowie za drzwiami skwitowali radosnym wyciem. Kiedy w końcu przyłożyłem mój skalpel Bard Parker z nowym, ostrym jak brzytwa ostrzem, powietrze było gęste od żarcików. Postanowiłem tym razem wykonać śmiałe cięcie zalecane przez podręczniki chirurgii; najwyższy czas, żebym przekroczył fazę nerwowego dziabania pacjenta. „Rzetelne cięcie” – jak określił je pewien uczony autor. No cóż, takie właśnie będzie. Dotknąłem ostrzem wygolone pole operacyjne i szybkim ruchem dłoni wykonałem dziesięciocalowe cięcie. Odczekałem kilka sekund, podziwiając czyste brzegi skóry i zaledwie kilka naczyniek sączących w błyszczące, kurczące się mięśnie brzucha. Jednocześnie zauważyłem, że śmiech i krzyki ucichły, zastąpione upiorną ciszą, w której usłyszałem potężny, głuchy łomot za plecami. – Zaciski proszę – powiedziałem, wyciągając za siebie rękę. Nic się nie stało. Obejrzałem się; w drzwiach było pusto – ani jednej głowy. Na środku klepiska leżał wiking, z szeroko rozrzuconymi rękami i nogami, z oczami w słup. Ten widok był tak komiczny, że pomyślałem, iż nadal się wygłupia, ale bliższe oględziny rozwiały wszelkie wątpliwości: wiking zemdlał. Musiał paść na wznak jak ścięty dąb. Farmer, zgarbiony niski mężczyzna, ważący niewiele ponad sześćdziesiąt kilogramów, trzymał krowę za łeb. Spojrzał na mnie z błyskiem rozbawienia w oczach. – Wygląda na to, że zostaliśmy sami, szefie. Przywiązał kantar do kółka w ścianie, starannie umył ręce i zajął miejsce u mojego boku. Przez cały czas operacji podawał mi instrumenty, ocierał spływającą krew i zaciskał naczyńka, z lekkim znudzeniem pogwizdując przez zęby; jedyny ślad emocji okazał wtedy, kiedy pokazałem mu gwóźdź wyjęty ze ściany żołądka. Lekko uniósł brwi, powiedział „no, no” i znów zaczął gwizdać. Byliśmy zbyt zajęci, żeby zrobić coś dla wikinga. Już prawie kończyliśmy, gdy usiadł, otrząsnął się kilkakrotnie, po czym wstał i z wystudiowaną nonszalancją wymaszerował z obory. Biedak zdawał się mieć nadzieję, że może nie zauważyliśmy niczego niezwykłego. Nie sądzę, żebyśmy wcześniej zdołali go ocucić. Dopiero później odkryłem sposób natychmiastowego przywracania do przytomności, a i to zupełnie przypadkowo. Wpadłem na to wtedy, kiedy Henry Dickson poprosił mnie, żebym pokazał mu jak wykastrować świnię z przepukliną, żeby nie zostawić opuchlizny. Henry poważnie traktował hodowlę świń i ambitnie zamierzał posiąść całą wiedzę weterynaryjną w tym zakresie. Kiedy pokazał mi młodą świnię z ogromną opuchlizną jąder, zgłosiłem sprzeciw. – Naprawdę uważam, że to robota dla weterynarza, Henry. Kastruj zdrowe świnie, jeśli chcesz, ale nie wydaje mi się, żebyś mógł sobie poradzić z takim przypadkiem. – A to dlaczego? – No, trzeba podać środek znieczulający miejscowo, jest ryzyko zakażenia – i naprawdę trzeba znać anatomię, żeby dobrze to zrobić. Z oczu Henry’ego wyzierał sfrustrowany chirurg. – Rany, naprawdę chciałbym wiedzieć, jak się to robi. Powiem ci coś – oznajmiłem mu. – Może zademonstruję ci to na tej świni, a wtedy zdecydujesz. Zrobię ogólne znieczulenie, żebyś nie musiał jej trzymać. – Racja, to dobry pomysł. – Henry zastanawiał się chwilę. – Ile mi za nią policzysz? – Siedem szylingów sześć pensów. – No cóż, ty też musisz coś jeść. Zaczynaj. Wstrzyknąłem śwince dootrzewnowo kilka centymetrów sześciennych nembutalu; zrobiła kilka niepewnych kroków, upadła na ściółkę i znieruchomiała. Henry wyniósł na podwórze stół, na którym położyliśmy uśpione zwierzę. Już miałem zacząć, gdy Henry podał mi dziesięcioszylingowy banknot. – Lepiej zapłacę, dopóki pamiętam. – Dobrze, ale mam już umyte ręce – wepchnij mi go do kieszeni, a resztę wydam ci, kiedy skończę. Uważam się za dobrego nauczyciela i szybko zapaliłem się do mojej misji. Starannie naciąłem skórę wokół kanału pachwinowego i wyjąłem jądro, nietknięte w jego otoczce. – Widzisz, Henry, jelita wyszły kanałem i leżą razem z jądrem. – Wskazałem na pętle jelit, bladoróżowych i półprzezroczystych. – Teraz, kiedy zrobię tak, mogę wepchnąć je z powrotem do brzucha, a jeśli nacisnę tu, wyjdą znowu. Widzisz, jak to się robi? O, już zniknęły; a teraz są znowu. Znów każę im zniknąć i hop! – mamy je z powrotem! Aby na stałe pozostały w brzuchu, biorę nasieniowód i skręcam go mocno aż... Jednak nie miałem już audytorium. Henry osunął się na wywróconą do góry dnem beczkę po ropie i leżał bezwładnie na stole, kryjąc twarz w ramionach. Byłem głęboko rozczarowany. W smutnym nastroju dokończyłem operację i założyłem szwy, podczas gdy mój student leżał nieprzytomny na stole. Zaniosłem świnkę z powrotem do chlewa i pozbierałem narzędzia; nagle przypomniałem sobie, że nie wydałem Henry’emu reszty. Nie wiem, dlaczego to zrobiłem, ale zamiast półkoronówki rzuciłem na stół przed jego nosem szylinga i sześć pensów. Słysząc brzęk, otworzył oczy i przez kilka sekund spoglądał tępym wzrokiem na monety, po czym z niemal zatrważającą szybkością poderwał się, blady jak ściana, ale trzeźwy i rozeźlony. – Hej! – wrzasnął. – Należy mi się jeszcze jeden szyling! Rozdział szesnasty Lekarze weterynarii to zupełnie niepotrzebni ludzie, pasożyty w rolniczej społeczności, kosztowne darmozjady, nic niewiedzący o zwierzętach czy ich chorobach. Równie dobrze można by wezwać Jeffa Mallocka, właściciela rzeźni sanitarnej, zamiast weterynarza. Przynajmniej taką opinię często wyrażała rodzina Sidlowów. Prawdę powiedziawszy, w promieniu wielu mil jedyną osobą, która świetnie znała się na tym, jak leczyć chore zwierzęta, był sam Sidlow. Jeśli zachorowała któraś jego krowa albo koń, to Sidlow przystępował do działania wraz z baterią niezwykle skutecznych lekarstw. Cieszył się wielką estymą u swojej żony i licznego potomstwa, które bezapelacyjnie wierzyło, że ojciec jest w tych sprawach nieomylny, a jedynym człowiekiem, który mu dorównywał w tych umiejętnościach, był dawno zmarły dziadek Sidlow, źródło wszelkiej wiedzy na temat kuracji zwierząt domowych. Trzeba przyznać, że Sidlow był sprawiedliwym i ludzkim człowiekiem. Po pięciu, sześciu dniach pełnej poświęcenia pielęgnacji, w czasie której potrafił na przykład trzy razy dziennie wpychać krowie do gardła pół funta tłuszczu z rodzynkami lub energicznie smarować jej wymię terpentyną, albo też uciąć kawałek ogona, żeby wypuścić chorobę, w końcu zawsze wzywał weterynarza. Nie dlatego, by miało to pomóc zwierzęciu, ale po to, by mu dać szansę. Kiedy lekarz przyjeżdżał, nieodmiennie zastawał konające zwierzę o głęboko zapadniętych oczach, tak że desperacka kuracja, jaką zapisywał, przypominała coś w rodzaju ostatniego namaszczenia. Zwierzę zawsze padało i rodzina Sidlowów utwierdzała się w swoim przekonaniu – weterynarze są nic niewarci. Farma znajdowała się poza zasięgiem naszej normalnej praktyki i byliśmy trzecią firmą, do jakiej zwrócił się Sidlow. Najpierw był klientem Griera z Brawton, ale uważał, że kiepski z niego fachowiec, więc przeniósł się do Wallace’a aż w Mansley; ponieważ do Wallace’a też się rozczarował, postanowił wypróbować Darrowby. Był naszym klientem od przeszło roku, ale stosunki układały się niezbyt dobrze, ponieważ Siegfried obraził go poważnie już w czasie pierwszej wizyty. Mój szef został wezwany do zdychającego konia i Sidlow, opisując dokładnie kurację, jaką stosował, oświadczył, że wpychał koniowi w odbytnicę surową cebulę, i nie rozumie, dlaczego zwierzę chwieje się na nogach; Siegfried na to powiedział, że gdyby on panu Sidlowowi wsadzał cebulę w odbytnicę, pan Sidlow też zapewne nie mógłby się utrzymać na nogach. Kiepski to był początek, ponieważ jednak Sidlow nie miał już innych weterynarzy do wyboru, został przy nas. Miałem niezwykłe szczęście, że przebywając ponad rok w Darrowby, ani razu nie odwiedziłem jego farmy. Sidlow rzadko nas wzywał w czasie normalnych godzin przyjęć, gdyż po walce z własnym sumieniem, trwającej z reguły kilka dni, zawsze przegrywał ją około jedenastej wieczorem (wyjątek robił czasami na rzecz niedzielnych popołudni), co zwykło przypadać na nocny dyżur Siegfrieda. To on zbierał się w drogę, przeklinając cicho, i wracał półprzytomny nad ranem. Tak więc, kiedy wreszcie przyszła moja kolej, nie wyruszyłem z wielkim entuzjazmem, choć tym razem chodziło o zadławionego wolca, a więc przypadek niespecjalnie trudny. (Dzieje się tak, kiedy zwierzęciu staje w przełyku kawałek rzepy lub ziemniaka, uniemożliwiając odbijanie się gazów do jamy ustnej, co powoduje wzdęcie, które może być fatalne w skutkach. Zwykle albo usuwamy wzdęcie, robiąc punkcję żwacza, albo ostrożnie przepychamy przeszkodę do żołądka za pomocą długiej, giętkiej skórzanej rury, zwanej sondą.) W każdym razie Sidlow zrozumiał, że tym razem nie można dłużej czekać, i na odmianę zatelefonował o czwartej po południu. Gospodarstwo jego znajdowało się bliżej Brawton niż Darrowby i leżało na Równinie Yorku. Już na pierwszy rzut oka nie podobała mi się ta farma: było coś przygnębiającego w zniszczonych ceglanych zabudowaniach wzniesionych na tle ponurych pól uprawnych, gdzie od czasu do czasu widać było pryzmę ziemniaków. Kiedy pierwszy raz ujrzałem Sidlowa, przypomniałem sobie, że on i cała jego rodzina należą do małej fanatycznej sekty. Dawno temu takie ponure, ciemno zarośnięte twarze o rozjarzonych oczach patrzyły na mnie z kart podręczników historii. Miałem wrażenie, że Sidlow bez żadnych skrupułów spaliłby mnie na stosie. Woleć znajdował się w ciemnej zagrodzie na podwórzu. Towarzyszył nam niewielki orszak: dwóch młodych, dwudziestoparoletnich synów i trzy kilkunastoletnie córki, wszyscy przystojni, lecz ciemni, podobni do Cyganów, tak samo ponurzy i pozbawieni uśmiechu, jak ich ojciec. Kiedy podczas badania obchodziłem zwierzę, stwierdziłem jeszcze jedną dziwną rzecz – wszyscy oni patrzyli na mnie, na mego pacjenta, na siebie nawzajem tak jakoś bokiem, nie ruszając głową. Nikt też nie odzywał się ani słowem. Miałem ochotę przerwać tę okropną ciszę, ale nie mogłem wymyślić nic stosownego. Woleć nie wyglądał na zadławionego w zwykły sposób. Kartofel wyraźnie mogłem wyczuć z zewnątrz, w połowie przełyku, ale wokoło był obrzęk, zwłaszcza z lewej strony szyi, a przy tym z pyska kapała krwista piana. Coś mi się tu nie podobało. Uderzyła mnie pewna myśl. – Czy starał się pan przepchnąć czymś kartofel? Za plecami mogłem wprost wyczuć błyskawiczną wymianę spojrzeń, a mięśnie wokół zaciśniętych szczęk Sidlowa wyraźnie zesztywniały. Przełknął powoli. – O tak, próbowaliśmy trochę. – Czegoście używali? Znowu drgnięcie mięśni pod ciemną skórą. – Kija od szczotki i węża gumowego. Tak jak zawsze. To mi wystarczyło, czekała mnie porażka. Jakże byłbym rad, gdyby udało mi się zrobić tu dobre wrażenie, ale tak nie będzie. – Obawiam się, że przebiliście przełyk – zwróciłem się do farmera. – To bardzo delikatny przewód i wystarczy mocniejsze pchnięcie, żeby go uszkodzić. Widać wyraźny obrzęk. – Wokół mnie zapanowała nieprzyjemna cisza. Ciągnąłem więc dalej: – Widywałem już przedtem takie wypadki. Kiepsko się to zapowiada. – No więc, co pan zamierza zrobić? – wybąkał Sidlow. Tak, w tym sęk. Co zamierzam z tym zrobić? Może teraz, w trzydzieści lat później, spróbowałbym zszyć przełyk, wpakować do rany antybiotyk w proszku i zastosować serię zastrzyków z penicyliny. Ale tam, w tym ponurym otoczeniu, patrząc na cierpliwe zwierzę przełykające z trudem, kaszlące krwią, wiedziałem, że jestem w sytuacji bez wyjścia. Przebity przełyk był sprawą całkiem beznadziejną. Gorączkowo szukałem odpowiednich słów. – Bardzo mi przykro, panie Sidlow, ale nic nie mogę tu poradzić. – Znów ta błyskawiczna wymiana spojrzeń; farmer głośno wciągnął powietrze przez nos. Wiedziałem doskonale – co sobie myśleli: „Jeszcze jeden nic niewart konował”. Odetchnąłem głęboko. – Nawet gdybym usunął ziemniak, rana uległaby zakażeniu podczas prób jedzenia. Wkrótce wytworzyłaby się gangrena, a to oznacza śmierć w wielkich cierpieniach. Ten woleć jest jeszcze w dobrym stanie i na pańskim miejscu natychmiast kazałbym go zarżnąć. Jedyną odpowiedzią była znowu gra mięśni szczękowych. Spróbowałem więc inaczej. – Dam panu zaświadczenie. Z pewnością wystarczy, żeby sprzedać mięso rzeźnikowi. Uwaga ta nie spotkała się z okrzykiem radości. A co więcej, wyraz twarzy Sidlowa stał się jeszcze bardziej ponury. – Za wcześnie na zabicie tego wolca – rzekł cicho. – Oczywiście, ale i tak wkrótce by go pan dał na rzeź, może w przyszłym miesiącu. Jestem pewien, że strata pańska będzie niewielka. A teraz – rozpaczliwie starałem się mówić spokojnie – chciałbym wejść do domu i napisać to zaświadczenie. Naprawdę nie można tu nic więcej zrobić. Nie czekając na zaproszenie, ruszyłem przez podwórze do budynku mieszkalnego i do kuchni. Sidlow wraz z rodzinnym orszakiem szedł bez słowa za mną. Szybko napisałem zaświadczenie, czując, jak dosięga mnie fala potępienia. Kiedy złożyłem kartkę, nagle zrozumiałem, że Sidlow wcale nie zamierza posłuchać mojej rady. Zaczeka dzień, dwa, żeby się przekonać, jaki obrót przyjmą sprawy. Wyobraziłem sobie to wielkie, nic nierozumiejące zwierzę, jak próbuje na próżno przełykać, jak narasta jego głód, pragnienie i ból – i tego było dla mnie za wiele. Podszedłem do telefonu stojącego na parapecie okiennym. – Zadzwonię zaraz do rzeźni, do Harry’ego Normana. Wiem, że natychmiast przyjedzie, jeśli go o to poproszę. - Zrobiłem, jak powiedziałem, i wychodząc, zwróciłem się do profilu Sidlowa: – Wszystko umówione. Harry będzie tu w przeciągu pół godziny. Najlepiej zrobić to szybko. Idąc przez podwórze, musiałem zapanować nad przemożną chęcią, żeby puścić się pędem. Już w samochodzie przypomniałem sobie radę Siegfrieda: „W trudnych sytuacjach najlepiej od razu zawrócić i ustawić przodem samochód jeszcze przed badaniem. Nie gasić nawet silnika, najważniejszy jest szybki odwrót”. Miał rację; sporo czasu zajęło mi zawrócenie i manewrowanie pod ostrzałem niewidocznych oczu. Niełatwo się czerwienię, ale kiedy wreszcie wyjeżdżałem, twarz mi płonęła. Taka była moja pierwsza wizyta na farmie Sidlowa i modliłem się w duchu, żeby była ostatnia. Niestety, szczęście mnie opuściło. Od tej pory, ilekroć posyłali po nas, zawsze wypadała moja kolej. Nie będę opisywał przypadków, jakie tam leczyłem, powiem tylko, że zawsze kończyły się fatalnie. Już samo nazwisko Sidlow było zapeszone. Żebym nie wiem jak się starał, nic mi się nie udawało na tej farmie, tak że wkrótce rodzina Sidlowów uważała mnie za największy postrach hodowanych przez siebie zwierząt. Nie byli wysokiego mniemania o weterynarzach – choć przedtem mieli do czynienia z dobrymi specjalistami – ale ja byłem jak dotąd najgorszy. I mojej pozycji kompletnego głupca nikt mi nie mógł odebrać. Doszło do tego, że jeśli tylko zobaczyłem w mieście kogoś z tej rodziny, nurkowałem w najbliższą ulicę, byle uniknąć spotkania, ale pewnego dnia na rynku miałem wysoce denerwujące przeżycie: ujrzałem całą rodzinę upakowaną w wielki, stary samochód, przejeżdżający tuż obok mnie. Wszyscy patrzyli sztywno wprost przed siebie, ale oczy ich zerkały na mnie wrogo z ukosa. Na szczęście, akurat znajdowałem się przed pubem „Drovers’ Arms”, tak że natychmiast dałem nura do środka i mogłem uspokoić wzburzone nerwy pół kwartą „specjalnie wzmocnionego” piwa Youngera. Jednak tego sobotniego ranka, kiedy Siegfried poprosił mnie, żebym dyżurował podczas wyścigów w Brawton, ani mi w głowie byli Sidlow i jego rodzina. – Zaproponowano to mnie, ponieważ Grier jest na urlopie – powiedział mój szef. – „Jednak ja już obiecałem pojechać do Casborough, żeby asystować Henleyowi podczas operacji na wyciągu. Nie mogę mu sprawić zawodu. Nie ma tam właściwie nic do roboty, gdyż podczas gonitw i tak dyżuruje etatowy weterynarz toru, więc wesprze cię w razie potrzeby. Ledwie odjechał, kiedy zatelefonowano. Jeden z koni upadł podczas wyładunku i uszkodził sobie kolano. Czy mógłbym natychmiast przyjechać. Nawet teraz nie znam się specjalnie na koniach wyścigowych – są one oddzielną gałęzią naszej praktyki, mającą własne problemy i własne tajemnice. Podczas mego krótkiego pobytu w Darrowby niewiele miałem z nimi do czynienia. Wynikało to stąd, że Siegfried, zafascynowany wszystkim, co dotyczyło końskiej nacji, zwykle brał wszelkie związane z nią przypadki. Tak że moja praktyka w tej dziedzinie była skromna. Widok pacjenta nie dodał mi wcale otuchy – jego staw nadgarstkowy był w opłakanym stanie. Potknął się na rampie i całym ciężarem upadł na kamienie. Skóra zwisała krwawymi strzępami, ukazując zarysy stawu na długości sześciu cali, a w poszarpanych tkankach widać było ścięgna prostowników. Piękny trzylatek trzymał kończynę zgiętą, czubkiem kopyta ledwie dotykając ziemi, i drżał cały; okaleczony staw stanowił okropny kontrast z błyszczącą, pięknie utrzymaną sierścią. Badałem ranę i delikatnie dotykając stawu, byłem wdzięczny losowi za jedno – że było to spokojne stworzenie. Niektóre rasowe konie są tak wrażliwe, że pod wpływem najlżejszego dotknięcia skaczą wysoko w górę, ale ten prawie się nie ruszył, kiedy – niby łamigłówkę – starałem się złożyć jakąś całość z kawałków skóry. Jeszcze jeden szczęśliwy traf – nic nie brakowało. Odwróciłem się do głównego masztalerza, niskiego wzrostu człowieka z rękami w kieszeniach, który w milczeniu obserwował moje poczynania. – Oczyszczę ranę i zszyję, ale koń musi mieć fachową opiekę, kiedy go zabierzecie do domu. Czy mogę wiedzieć, kto będzie go leczyć? – Tak, proszę pana, będzie się nim opiekować doktor Brayley-Reynolds. Tak jak klęczałem, wyprostowałem się natychmiast. Nazwisko to niby trąbka zabrzmiało mi w pamięci, pamiętałem je ze studenckich czasów. Kiedy mówiło się o koniach, wcześniej czy później zawsze padało nazwisko Brayley-Reynoldsa. Mogłem sobie wyobrazić znakomitego specjalistę, jak ogląda moją robotę. „Kto, powiadacie, nim się zajął? Herriot...? Jaki znowu Herriot?” Znowu przyklęknąłem i zabrałem się do dzieła. Chwała Bogu, torebka stawowa i pochewki ścięgien nie były uszkodzone i nie nastąpił wyciek mazi stawowej. Posługując się roztworem chinozolu, przetarłem kilkakrotnie watą całą ranę, tak że po chwili ziemia wokół mnie usłana była białymi płatami, a potem nasypałem jodoformu w proszku i zszyłem luźne strzępy powięzi. Teraz wiele uwagi należało poświęcić skórze, żeby – o ile to możliwe – uniknąć zniekształcenia. Wybrałem bardzo małą igłę do szycia i nawlókłszy ją cienkim jedwabiem, znowu przykucnąłem. Trwałem w takiej pozycji blisko godzinę, starannie dopasowując płaty skóry i zakładając niezliczoną liczbę małych szwów. Jest coś porywającego w reperowaniu szarpanej rany i zwykle zadawałem sobie w takim wypadku wiele trudu, choćbym nawet nie czuł za plecami wyimaginowanej obecności doktora Brayley-Reynoldsa. Kiedy się wreszcie mogłem wyprostować, zrobiłem to powoli jak stary, zreumatyzowany człowiek. Kolana trzęsły się pode mną, gdy spojrzałem na masztalerza, ledwie go poznając. Uśmiechał się do mnie. – Piękna robota, panie doktorze – powiedział. – Kolano wygląda prawie jak nowe. Chciałbym panu podziękować, sir, to mój ulubieniec. Nie dlatego, że to bardzo dobry koń, ale dlatego, że łagodny. – Poklepał trzylatka po boku. – Miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze. – Wyjąłem paczkę gazy i bandaż. – Zrobię opatrunek ustalający, a wy potem założycie mu na kolano ochronną opaskę. Jeszcze tylko zastrzyk z surowicy przeciwtężcowej i to byłoby wszystko. Pakowałem właśnie moje rzeczy do samochodu, kiedy stajenny znowu się pojawił. – Czy pan obstawia konie? – Prawie nigdy, niewiele się na tym znam. – Roześmiałem się. To nie ma znaczenia. – Mały człowieczek obejrzał się wokoło i zniżył głos: – Powiem panu, którego konia należy dziś obstawiać. Kemala w pierwszej gonitwie. To jeden z naszych koni i z pewnością zwycięży. Dostanie pan za niego ładną wypłatę. – Dziękuję bardzo, będę miał przynajmniej zajęcie. Postawię na niego pół korony. Twarz stajennego wykrzywiła się z pogardą. – Ależ nie, niech pan postawi na niego piątaka. To pewna wiadomość, powiadam panu. Niech pan to zatrzyma przy sobie i postawi piątaka. – Odszedł szybko. Nie wiem, dlaczego uległem, ale jak tylko przyjechałem do Darrowby, postanowiłem skorzystać z tej rady. Było coś rozkazującego w ostatnim chrypliwym szepcie i całkowite przekonanie w czarnych jak węgiel oczach. Ten mały człowieczek z kolei mnie chciał wyświadczyć przysługę. Zauważyłem, jak się przyglądał mojej starej wiatrówce i wygniecionym spodniom, tak różnym od eleganckiego stroju typowego weterynarza, zajmującego się końmi; może pomyślał sobie, że brak mi pieniędzy? Poszedłem do Middland Bank i podjąłem pięć funtów, co w tym czasie stanowiło prawie połowę mego kapitału. Załatwiłem szybko pozostałe wizyty, zjadłem lunch i przebrałem się w najlepszy garnitur. Miałem jeszcze mnóstwo czasu do rozpoczęcia wyścigów i spotkania z kierownictwem, wiedziałem więc, że zdążę postawić moje pięć funtów na Kemala przed rozpoczęciem gonitw o wpół do trzeciej. Telefon zadzwonił właśnie wtedy, kiedy już miałem wyjeżdżać. Dzwonił Sidlow. Chora krowa wymagała natychmiastowej pomocy. Akurat w momencie takiego napięcia – pomyślałem z goryczą – mój pech wyciągnął znowu swoją zimną rękę i pochwycił mnie”. A do tego było sobotnie popołudnie i to również się zgadzało. „Przecież – pocieszyłem się w duchu – farma Sidlowa jest w pobliżu Brawton i ta krowa z biegunką nie zajmie mi dużo czasu, z łatwością zdążę”. Ledwie przyjechałem, mój nieskazitelny wygląd wywołał lawinę krzywych spojrzeń całej rodziny, a mocno zaciśnięte usta gospodarza i jego wyprostowane plecy świadczyły, że był przygotowany znieść z odwagą jeszcze jedną moją wizytę. Milczałem uparcie, kiedy szliśmy do obory, a Sidlow opisywał mi dokładnie, jak walczył z powtarzającymi się od kilku miesięcy atakami krwawej biegunki u tej krowy, jak zaczął zwyczajnie, od potłuczonych skorupek jaj kurzych, wymieszanych z kleikiem, by wreszcie dojść do najmocniejszego swego lekarstwa, niebieskiego witriolu z naparem goździków. Nic to jednak nie pomogło. Prawie go nie słuchałem, ponieważ było widoczne na pierwszy rzut oka, że krowa cierpi na chorobę Johne’a. Oczywiście nigdy nie można być pewnym, ale niezwykłe wychudzenie zwierzęcia, zwłaszcza w partii tylnej, i strumień pienistej wydzieliny, jaką oddało, kiedy wchodziłem do obory, wyraźnie o tym świadczyły. Odruchowo uniosłem krowie ogon i włożyłem termometr w odbytnicę: nie interesowała mnie specjalnie jej ciepłota, ale dawało mi to kilka minut do namysłu. W tym przypadku jednak zyskałem najwyżej może pięć sekund, bo nagle, bez żadnego ostrzeżenia, termometr zniknął. Nagły skurcz wessał go do wnętrza. Włożyłem dłoń w odbytnicę – bez skutku, wsunąłem rękę głębiej, znowu bez rezultatu. Z uczuciem rosnącej paniki podwinąłem rękaw i zacząłem bezcelowe poszukiwania. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko poprosić o kubeł gorącej wody, mydło i ręcznik, a potem rozebrałem się do pasa, jakbym zabierał się do poważnego zabiegu. W czasie trzydziestu paru lat mojej praktyki mogę przypomnieć sobie wiele okazji, gdy wyglądałem jak kompletny idiota, ale bolesne jest zwłaszcza to wspomnienie, kiedy półnagi, otoczony kręgiem wrogich obserwatorów, grzebię rozpaczliwie wewnątrz krowy. O jednym wtedy tylko myślałem, że jestem u Sidlowa, a u niego wszystko może się zdarzyć. W okropnym zdenerwowaniu zapomniałem o całej mojej wiedzy z dziedziny patologii i anatomii i wyobraziłem sobie, jak mała szklana rurka wędruje szybko przez wnętrzności pacjentki i wreszcie przebija jakiś ważny organ. Drugi obraz był równie okropny: oto przeprowadzam poważną operację, pełną laparotomię, czyli otwarcie jamy brzusznej, żeby odzyskać termometr. Wprost trudno mi opisać olbrzymią radość, kiedy poczułem termometr pod palcami. Wyciągnąłem go; był brudny, ociekający odrażającą wydzieliną, a ja wpatrywałem się głupio w skalę. Sidlow przełknął głośno. – No i co? Ma temperaturę? Odwróciłem się i spojrzałem na niego przeciągle. Czy to możliwe, żeby ten człowiek stroił sobie ze mnie żarty? Ale ciemna, zamknięta twarz była pozbawiona wyrazu. – Nie – wybąkałem – nie ma temperatury. Reszta tej wizyty zatarła się miłosiernie w mej pamięci. Wiem, że się umyłem, ubrałem i powiedziałem Sidlowowi, że jego krowa ma chorobę Johne’a, która jest nieuleczalna, ale wezmę próbkę kału, żeby się upewnić. Opuściłem farmę, przytłoczony świadomością niełaski, ciążącą mi bardziej niż zwykle, i pełnym gazem jechałem do Brawton. Wpadłem na specjalny parking przy torze wyścigowym, przegalopowałem przez wejście: „Tylko dla właścicieli koni i trenerów” i chwyciłem za ramię odźwiernego. – Czy pierwszy bieg się odbył? – wysapałem. – Właśnie przed chwilą – odparł wesoło. – Wygrał Kemal, wypłata dziesięć do jednego. Odwróciłem się i poszedłem powoli na paddock. Pięćdziesiąt funtów! Okrutnym zrządzeniem losu wymknęła mi się z rąk fortuna. A nad tą całą tragedią unosił się ponury duch Sidlowa. Wszystko mogłem mu wybaczyć: i to, że mnie wyciągał z domu o różnych barbarzyńskich porach, i to, że wzywał do tak wielu beznadziejnych przypadków, które obniżyły moje morale do zera, i to, że uważał mnie za największego idiotę w całym Yorkshire, co głosił wszem i wobec. Ale nigdy mu nie wybaczę, że przez niego straciłem pięćdziesiąt funtów. Rozdział siedemnasty – ”Reniston”, powiadasz? – Kręciłem się niespokojnie. – Chyba trochę zbyt wspaniały. Tristan raczej leżał niż siedział w swoim ulubionym fotelu i przyglądał mi się przez chmurę dymu z papierosa. – Oczywiście, że wspaniały. To najbardziej luksusowy lokal w okolicy, ale dla twego celu jedyny. Przecież to dzisiaj twoja wielka szansa, prawda? Chcesz zrobić wrażenie na dziewczynie. Zadzwoń do niej i powiedz, że chcesz zabrać ją do „Reniston”. Jedzenie tam znakomite i w każdą sobotę wieczorem dansing, a dzisiaj sobota. – Usiadł nagle i oczy mu się rozszerzyły. – Wyobraź sobie tylko, Jim: Benny Thornton cichutko gra na puzonie, a ty, mając jeszcze w ustach smak sałatki z homara, płyniesz po parkiecie z przytuloną do siebie Helen. Szkopuł w tym, że będzie cię to kosztowało kupę pieniędzy, ale jeśli jesteś przygotowany, żeby wydać dwutygodniowy zarobek, przeżyjesz niezapomniany wieczór. Prawie nie słyszałem ostatniej partii jego wynurzeń, gdyż olśniła mnie wizja tulącej się do mnie Helen. Obraz ten przyćmił całkiem sprawy tak przyziemne jak pieniądze, stałem z ustami na wpół otwartymi, nasłuchując puzonu, słyszałem go wyraźnie. Tristan przerwał moje zamyślenie. – Jedno tylko, czy masz smoking? Bez tego ani rusz. – Moja garderoba wizytowa – niezbyt dobrze się przedstawia. Kiedy wybierałem się na przyjęcie do pani Pumphrey, wypożyczyłem sobie ubranie wizytowe w Brawton, ale dziś nie mam na to czasu. – Urwałem i chwilę się zastanawiałem. – Mam tu swój pierwszy i jedyny smoking, ale dostałem go, kiedy miałem siedemnaście lat, i nie wiem, czy uda mi się w niego wbić. Na Tristanie nie zrobiło to wrażenia. Zaciągnął się swoim woodbine’em aż do samego dna płuc i wypuścił dym długą serią małych smużek i kółeczek, po czym oświadczył: – To nie ma znaczenia, Jim. Jeżeli jesteś odpowiednio ubrany, to cię wpuszczą, a taki przystojny chłopak jak ty nie musi martwić się o krój ubrania. Poszedłem na górę i z głębin kufra wyciągnąłem smoking. Budziłem w nim sensację na potańcówkach w college’u i chociaż stał się pod koniec studiów mocno ciasny, nadal był prawdziwym strojem wieczorowym i jako taki zasługiwał na pewien respekt. Ale dziś wyglądał raczej smętnie. Moda się zmieniła, noszono teraz wygodne luźniejsze marynarki i miękkie, niekrochmalone koszule. Mój niemodny smoking miał idiotyczną kamizelkę z klapami, a koszula była ze sztywnym, lśniącym gorsem i wysokim kołnierzykiem. Kłopoty się zaczęły, kiedy byłem już ubrany. Ciężka praca, górskie powietrze i dobre odżywianie pani Hall sprawiły, że utyłem, i marynarka nie dopinała mi się na brzuchu. Chyba też urosłem, ponieważ była spora przerwa między końcem kamizelki a górą spodni, opiętych wyżej, ale o komicznie workowatych nogawkach. Entuzjazm Tristana rozwiał się, kiedy przed nim przedefilowałem. Postanowił wezwać panią Hall, żeby zasięgnąć jej rady. Była to kobieta zrównoważona i znosiła wariackie życie w Skeldale House ze stoickim spokojem, ale kiedy weszła do pokoju i spojrzała na mnie, mięśnie jej twarzy wykrzywił spazm śmiechu. Wreszcie jednak pokonała słabość i jak zawsze była bardzo rzeczowa. – Mały klin z tyłu spodni sprawi cuda, panie Herriot, i myślę, że trzeba wszyć trochę jedwabnej tasiemki z przodu marynarki, będzie się wtedy dobrze trzymać. Oczywiście zostanie ciasna, ale nie będzie to panu przeszkadzać. A w ogóle całe ubranie wyprasuję – od razu będzie inny efekt. Nigdy nie poświęcałem specjalnie wiele czasu swemu wyglądowi, ale tego wieczoru energicznie zabrałem się do siebie, szorując się, namaszczając i próbując zrobić przedziałek w różnych miejscach, aż wreszcie znalazłem to właściwe. Tristan objął rolę garderobianego i z wielką pieczołowitością przyniósł na górę smoking, jeszcze ciepły od żelazka pani Hall. Potem, jak zawodowy kamerdyner, asystował przy każdym etapie mego ubierania się. Wysoki, sztywny kołnierzyk sprawił mu najwięcej kłopotu, gdyż zapinając go, uszczypnął mnie spinką w szyję. Skwitował to zduszonym przekleństwem. Kiedy się wreszcie ubrałem, Tristan obszedł mnie kilka razy wokoło, obciągając i wygładzając marynarkę, robiąc tu i ówdzie drobne poprawki. Wreszcie przestał krążyć i przyjrzał mi się uważnie. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak poważnym. – Dobrze, Jim, dobrze, świetnie wyglądasz. Powiedziałbym: dystyngowanie. Nie każdy może nosić smoking, niejeden mężczyzna wygląda w nim jak sztukmistrz, ale nie ty. Poczekaj, zaraz przyniosę ci płaszcz. Umówiłem się, że podjadę po Helen o siódmej, i kiedy wysiadłem z samochodu w ciemności panującej przed jej domem, ogarnęło mnie dziwne zmieszanie. Dziś było całkiem inaczej. Przedtem bywałem tu jako weterynarz – ktoś, kto znał się na swoim fachu, kto był wzywany, kto przyjeżdżał, żeby pomóc choremu zwierzęciu. Nigdy mi nie przyszło do głowy, jak ogromny wpływ miało to na moją pozycję. Teraz było całkiem inaczej. Przyjechałem po córkę właściciela farmy. Po prostu mógł on sobie tego nie życzyć. Stojąc przed domem, wciągnąłem głęboko powietrze. Wieczór był bardzo ciemny i spokojny. Żaden szelest nie dolatywał od wielkich drzew rosnących w pobliżu i tylko daleki szum Darrow mącił ciszę. Ostatnie ulewne deszcze przemieniły leniwie wijącą się strugę w potężną rzekę, która miejscami wystąpiła z brzegów i zalała pobliskie pastwiska. Do obszernej kuchni wprowadził mnie młodszy brat Helen, który pięścią zasłaniał sobie usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Najwidoczniej uważał sytuację za bardzo komiczną. Jego mała siostrzyczka, która siedziała przy stole i odrabiała lekcje, udawała, że jest zajęta wyłącznie pisaniem, ale ona również była rozbawiona, choć uporczywie wpatrywała się w swój zeszyt. Pan Alderson, w nie zasznurowanych z boku roboczych spodniach i z nogami w skarpetkach wyciągniętymi w stronę płonącego stosu polan, czytał „Farmera i Hodowcę”. Spojrzał na mnie zza okularów. – Wejdź, młody człowieku, i usiądź przy ogniu – powiedział z roztargnieniem. Miałem nieprzyjemne uczucie, że po jego najstarszą córkę często przyjeżdżali młodzi ludzie, co uważał najwyraźniej za dopust boży. Usiadłem z drugiej strony kominka, a pan Alderson wrócił do przerwanej lektury „Farmera i Hodowcy”. Powolne tykanie dużego zegara, wiszącego na ścianie, głośno rozlegało się w ciszy. Wpatrywałem się w szkarłatne otchłanie ognia, aż rozbolały mnie oczy, i wtedy spojrzałem na duży olejny obraz w złoconej ramie wiszący nad kominkiem. Przedstawiał stado włochatych krów stojących po kolana w jeziorze o niezwykle jasnobłękitnej wodzie, a za nimi piętrzyły się groźne, nierealne góry z poszarpanymi szczytami, które otulała żółta jak siarka mgła. Potem, kolejno, obejrzałem uważnie bekony i szynki wiszące na hakach u sufitu. Pan Alderson przewrócił stronę pisma. Zegar tykał. Od strony stołu dolatywały chichoty dzieci. Minęła cała wieczność, nim usłyszałem kroki na schodach i wreszcie weszła Helen w błękitnej sukience – czymś takim bez ramiączek, co trzymało się chyba dzięki jakiejś czarodziejskiej sztuczce. Jej ciemne włosy lśniły w blasku ciśnieniowej lampy, która oświetlając kuchnię, rzucała miękkie cienie na kark i ramiona Helen. Przez rękę miała przerzucony płaszcz z wielbłądziej sierści. Oniemiałem z wrażenia. Była jak cenny klejnot w prymitywnej oprawie kamiennych płyt i bielonych ścian. Uśmiechnęła się do mnie łagodnie, po swojemu. – Witam, mam nadzieję, że nie czekał pan na mnie zbyt długo? Wybąkałem coś w odpowiedzi i pomogłem jej włożyć płaszcz. Podeszła i pocałowała ojca, który nawet na nią nie spojrzał, tylko machnął ręką. Od stołu doleciała następna porcja chichotów. Wyszliśmy. W samochodzie czułem się bardzo skrępowany i przez pierwsze dwie, trzy mile robiłem uwagi na temat pogody, żeby tylko podtrzymać rozmowę. Zacząłem czuć się swobodniej, gdy z małego garbatego mostku zjechaliśmy ostro w dół. Ale wtedy nieoczekiwanie samochód stanął. Motor zakrztusił się i oto unieruchomieni siedzieliśmy w ciszy. I jeszcze coś – poczułem, że marzną mi nogi! – O Boże! – zawołałem. – Wjechaliśmy na zalany odcinek drogi. Woda przedostała się do środka. – Spojrzałem na Helen. – Strasznie mi przykro, pani z pewnością przemoczyła nogi. Lecz Helen śmiała się. Stopy miała na fotelu, a kolana wysoko pod brodą. – Tak, jestem trochę mokra, ale nie ma sensu tak bezczynnie siedzieć. Trzeba chyba wypchnąć wóz. Perspektywa brodzenia w czarnej, lodowatej wodzie napełniła mnie odrazą, ale nie widziałem innej możliwości. Na szczęście był to niewielki Morris i wkrótce wspólnymi siłami udało nam się wypchnąć go poza rozlewisko. Potem w świetle latarki elektrycznej osuszyłem świece i motor znowu zapalił. Helen drżała. – Muszę wrócić do domu, zmienić pończochy i pantofle. Panu też się to przyda. Jest jeszcze inna droga przez Fensley, niech pan skręci w pierwszą w lewo. Na farmie pan Alderson nadal czytał „Farmera i Hodowcę” i trzymając palec na tabeli podającej ceny świń, rzucił nam spoza okularów roztargnione spojrzenie. Na wieść, że musi mi pożyczyć swoje buty i skarpetki, przyjrzał nam się z desperacją, cisnął gazetę na ziemię i jęknąwszy, wstał z fotela. Człapiąc, wyszedł z kuchni i słyszałem, jak coś mruczy pod nosem. Helen poszła za ojcem, a ja zostałem z dwojgiem jej rodzeństwa. Obejrzeli moje przemoczone spodnie z niekłamaną uciechą. Wodę jakoś wyżąłem, ale ostateczny wynik był opłakany. Ostre jak nóż kanty pani Hall sięgały tylko do kolan, poniżej – wygnieciony materiał stracił wszelki kształt, a kiedy stałem przy ogniu, żeby podsuszyć nogawki, unosił się wokół mnie białawy opar. Dzieci wpatrywały się we mnie zachwycone, co za wieczór! Wreszcie pan Alderson wrócił i wręczył mi jakieś buty i skarpetki. Szybko wciągnąłem skarpetki, ale zawahałem się, kiedy spojrzałem uważniej na buty. Były to czółenka do tańca, noszone na początku naszego stulecia; popękany lakier nosków zdobiły szerokie, czarne, jedwabne kokardy. Otworzyłem usta, żeby zaprotestować, ale pan Alderson rozsiadł się wygodnie w fotelu i znowu pogrążył się w studiowaniu cen na świnie. Odniosłem wrażenie, że gdybym poprosił o parę innych butów, pan Alderson rzuciłby się na mnie z pogrzebaczem. Wobec tego włożyłem lakierki. Żeby ominąć powódź, musieliśmy jechać okrężną drogą, ale że dobrze przyciskałem pedał gazu, w ciągu pół godziny zostawiliśmy za sobą strome zbocza i zjeżdżaliśmy w kierunku równiny. Zacząłem nabierać otuchy. Mieliśmy całkiem przyzwoite tempo i nasz samochodzik, podskakując i klekocząc, spisywał się na piątkę. Właśnie pomyślałem, że nie spóźnimy się znowu tak bardzo, kiedy kierownica zaczęła wyraźnie ściągać w jedną stronę. Często łapałem gumy i od razu rozpoznałem objawy. Byłem znakomitym specem od zmieniania kół i przeprosiwszy Helen, wyskoczyłem jak błyskawica. W ciągu trzech minut operowania zardzewiałym podnośnikiem i kluczem nasadowym, koło zostało zdjęte. Powierzchnia uszkodzonej opony była gładka, z wyjątkiem jaśniejszych, przetartych miejsc, gdzie przezierało płótno. Pracując jak szatan, nałożyłem zapasowe koło i z drżeniem serca przekonałem się, że jest w takim samym stanie, jak tamto. Postanowiłem nie myśleć, co zrobię, jeśli i ta opona zawiedzie. Za dnia „Reniston” – hotel i restauracja – dominował nad miastem Brawton, jak wielka średniowieczna forteca, a barwne flagi trzepotały wyzywająco z jego czterech wieżyczek. Dzisiaj jednak przypominał skałę z rozjarzoną pieczarą wejścia, przed którą z wytwornych Bentleyów wysiadali równie wytworni pasażerowie. Nie zatrzymałem się przed głównym wejściem, lecz stanąłem skromnie na tyłach parkingu. Imponujący portier otworzył nam drzwi i bezgłośnie stąpając po grubym chodniku, weszliśmy do holu. Tutaj się rozstaliśmy, żeby zdjąć płaszcze; w umywalni dla panów rozpaczliwie zacząłem szorować poplamione smarem ręce. Niewiele to pomogło, gdyż podczas zmiany koła wbiła mi się pod paznokcie czarna obwódka, która stawiała stanowczy opór mydłu i wodzie. Ale przecież Helen czekała na mnie. Spojrzałem w lustro i ujrzałem ubranego w białą kurtkę służącego, który stał za mną z ręcznikiem. Najwidoczniej zafascynowany strojem wpatrywał się w moje, jak u pierrota, pantofle z kokardami i pogniecione u dołu spodnie. Kiedy mi podał ręcznik, uśmiechnął się szeroko, jakby w podzięce, że mu nieco ubarwiłem jego szarą egzystencję. W holu spotkałem się z Helen i podeszliśmy do kontuaru. – O której zaczyna się dansing? – spytałem. – Bardzo mi przykro, proszę pana, ale dziś nie ma dansingu – odparł recepcjonista. – Odbywa się co drugą sobotę. Zaskoczony spojrzałem na Helen, która jednak wcale nie wyglądała na rozczarowaną. – Nic nie szkodzi. Nie zależy mi na dansingu – powiedziała z uśmiechem, żeby mi dodać otuchy. – W każdym razie możemy zjeść kolację – stwierdziłem. Starałem się udawać wesołość, ale czułem, jak mała czarna chmura formuje się nad moją głową. Czy dzisiaj wieczorem coś wreszcie ułoży się pomyślnie? Przygnębiony ruszyłem po puszystym dywanie i nawet widok sali restauracyjnej nie poprawił mego nastroju. Była wielka jak boisko futbolowe, a zdobiony sztukaterią sufit podtrzymywały wysokie, marmurowe kolumny. „Reniston” został zbudowany w późnym okresie wiktoriańskim i całe nadmierne bogactwo oraz ornamentykę owej epoki zachowano tu bez zmian. Większość stolików była zajęta przez stałych gości, a więc okoliczną arystokrację i przemysłowców z West Riding. W życiu nie widziałem pod jednym dachem tylu pięknych kobiet i dumnie wyglądających mężczyzn i z przerażeniem stwierdziłem, że chociaż mężczyźni ubrani byli bardzo różnie, począwszy od ciemnych garniturów, a na kosmatych tweedach skończywszy, nie zauważyłem ani jednego smokingu. Przed nami pojawił się majestatyczny osobnik w białej muszce i fraku. Z grzywą białych włosów spadających na wyniosłe czoło, z imponującą klatką piersiową, orlim nosem i władczym wzrokiem, przypominał rzymskiego cesarza. Omiótł mnie fachowym spojrzeniem i spytał obojętnie: – Pan życzy stolik, sir? – Tak, bardzo proszę – wymamrotałem, w ostatniej chwili powstrzymując się, żeby z kolei też nie powiedzieć „sir”. – Stolik na dwie osoby. – Czy pan tu pozostaje, sir? Pytanie zdumiało mnie. Jak mogłem zjeść tu kolację, nie „pozostając”? – Tak, pozostaję. Cesarz zanotował coś na bloczku. – Tędy proszę, sir. Z wielką godnością ruszył pomiędzy stolikami, a ja wraz z Helen pokornie za nim. Długa to była droga; starałem się nie widzieć głów, które się obracały, żeby mnie raz jeszcze obejrzeć. O Boże, to ten klin pani Hall, z pewnością wszyscy go widzą. Wprost palił mnie poniżej pleców, kiedy tak szliśmy. Stolik był dobrze usytuowany i zaraz rzuciła się na nas chmara kelnerów, wysuwając krzesła, sadowiąc nas na nich, strzepując serwetki i układając je nam troskliwie na kolanach. Kiedy zniknęli, cesarz znowu objął władanie. Stuknął piórem w bloczek. – Czy mogę prosić o numer pańskiego pokoju, sir? Z trudem przełknąłem ślinę i sponad niebezpiecznie sterczącego gorsu koszuli spojrzałem na niego z determinacją. – Numer pokoju? Przecież ja nie mieszkam w hotelu. – Ach, a więc pan tu nie pozostaje. – Mierzył mnie przez chwilę lodowatym spojrzeniem, zanim przekreślił coś na bloczku z nadmierną gwałtownością. Szepnął kilka słów do jednego z kelnerów i odszedł majestatycznie. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie ogrom klęski. Czarna chmura nad moją głową rozpostarła się i zstąpiła, otulając mnie gęstą mgłą rozpaczy i upokorzenia. Cały ten wieczór był fatalny i zapowiadało się, że przybierze jeszcze gorszy obrót. Chyba zwariowałem, decydując się wybrać do tego zbytkownego lokalu, ubrany jak marny komediant. A na domiar złego było mi piekielnie gorąco w tym strasznym smokingu i spinka boleśnie wpijała mi się w kark. Wziąłem od kelnera kartę i starałem się trzymać palce schowane do środka, żeby ukryć brudne paznokcie. Wszystkie nazwy były francuskie i w stanie odrętwienia, w jakim się znajdowałem, słowa zatraciły właściwie wszelkie znaczenie, ale jakoś udało mi się coś zamówić i kiedy jedliśmy, rozpaczliwie starałem się podtrzymywać rozmowę. Niestety, zaczęły się rozciągać między nami długie pustynie milczenia; zdawać się mogło, że tylko ja i Helen nic nie mówimy wśród otaczającego nas śmiechu i gwaru. A najgorszy był ten cichy głos, który mi uporczywie szeptał, że Helen nie miała zamiaru wybrać się ze mną. Zrobiła to powodowana grzecznością i starała się przebrnąć przez ten, nudny wieczór najlepiej, jak umiała. Podróż powrotna stanowiła uwieńczenie całości. Jechaliśmy wpatrzeni w światło reflektorów, ukazujące krętą drogę pnącą się stale w górę. Wymienialiśmy od czasu do czasu kulawe uwagi, a potem znowu zapadała pełna napięcia cisza. Kiedy wreszcie dojechaliśmy do farmy, okropnie rozbolała mnie głowa. Uścisnęliśmy sobie dłonie i Helen podziękowała mi za miły wieczór. Głos jej drżał i w świetle księżyca spostrzegłem, że jest roztargniona, jakby nieobecna duchem. Powiedziałem jeszcze raz dobranoc, wsiadłem do samochodu i odjechałem. Rozdział osiemnasty Gdyby mój samochód miał hamulce, na pewno cieszyłbym się, spoglądając z wyżyny na wioskę Worton. Stare kamienne domy, stojące wzdłuż pobliskiego brzegu rzeki, stanowiły przyjemne dla oka plamy szarości na zielonym dnie doliny, a ogródki z przystrzyżonymi trawnikami nadawały miękkość nagim, stromym zboczom po drugiej stronie Dale. Jednak urok tego widoku przyćmiewała myśl, że muszę zjechać tą drogą o nachyleniu 14 stopni, pokonując dwa zakręty śmierci. Szosa przypominała rozwścieczonego węża wijącego się z miejsca, gdzie siedziałem, na sam dół doliny. A mój wóz – jak już powiedziałem – nie miał hamulców. Oczywiście, ten wehikuł pierwotnie został zaopatrzony w układ, pozwalający mu stanąć i przez większą część roku, od kiedy go miałem, gwałtowne przydeptywanie pedału hamulca wywierało pożądany skutek, aczkolwiek powodowało, że pojazd zaczynał tańczyć na drodze. Jednak z czasem zaczął reagować coraz słabiej, aż wreszcie przestał. Ten temat raz po raz powracał w moich rozmowach z Siegfriedem, który składał mi wyrazy współczucia i troski. – Tak być nie może, James. Wspomnę o tym Hammondowi. Zostaw to mnie. A kilka dni później, kiedy ponownie o tym wspomniałem: – O Boże, tak. Chciałem to załatwić z Hammondem. Nie martw się, James, zajmę się tym. W końcu musiałem mu powiedzieć, że kiedy naciskam pedał hamulca, nie ma żadnej reakcji i jedynym sposobem zatrzymania wozu jest wrzucenie pierwszego biegu. – Och, co za pech, James. To musi być bardzo kłopotliwe. Nie przejmuj się, zajmę się wszystkim. Jakiś czas później spytałem pana Hammonda, czy Siegfried rozmawiał z nim, ale powiedział, że nie. Jednak właściciel warsztatu wskoczył do mojego samochodu i powoli pojechał nim ulicą. Pokonując jakieś pięćdziesiąt jardów, wóz zatrzymał się po kilku gwałtownych szarpnięciach. Mechanik nie próbował zawracać, ale w zadumie ruszył pieszo w moim kierunku. Przeważnie niezwykle spokojny, teraz był dziwnie blady i patrzył na mnie z podziwem. – Chcesz mi powiedzieć, chłopcze, że jeździsz tym samochodem na wizyty? – No... tak. – Powinni ci dać order. Nie przejechałbym tym cholernym gruchotem nawet na drugą stronę targowiska. Niewiele mogłem zrobić. Samochód należał do Siegfrieda i byłem zdany na łaskę właściciela. Rzecz jasna, od czasu przybycia do Darrowby zdobyłem już pewne doświadczenie w tego rodzaju sprawach, jak na przykład ruchomy fotel pasażera w jego własnym wozie. Siegfried zdawał się wcale nie zauważać, że leciałem w tył za każdym razem, kiedy siadałem obok niego, i przypuszczam, że nigdy nie zrobiłby nic w tej sprawie, gdyby w pewien targowy dzień nie zauważył idącej przez Darrowby staruszki z wielkim koszem warzyw. Grzecznie zaproponował, że ją podwiezie. – Biedaczka nakryła się nogami i po prostu zniknęła mi z oczu – opowiadał później. – Piekielnie trudno było mi ją stamtąd wyciągnąć: już myślałem, że będzie potrzebny trójnóg i wielokrążek. Wszędzie turlały się główki kapusty i kalafiory. Ponownie spojrzałem na spadzistą drogę. Najrozsądniej, oczywiście, byłoby wrócić do Darrowby i pojechać inną drogą do Worton. Nie ryzykując. Jednak to oznaczało ponad dziesięciomilową podróż, podczas gdy stąd już widziałem małe gospodarstwo, które zamierzałem odwiedzić. Cielę ze zwichniętym stawem było w tej oborze z zielonymi drzwiami – widziałem też starą panią Robinson, która właśnie wyszła z domu i wlokła się z wiadrem przez podwórze. Mogłem niemal dotknąć ją ręką. Pomyślałem, nie pierwszy już raz, że góry Dale w Yorkshire to ostatnie miejsce, w jakim chciałby znaleźć się człowiek jadący samochodem bez hamulców. Nawet na równym terenie jazda sprawiała kłopoty, ale po tygodniu czy dwóch przyzwyczaiłem się do tego i często całkiem o tym zapominałem. Tak jak pewnego dnia, kiedy zająłem się krową, a farmer usiadł za kierownicą, żeby przestawić mój wóz i zrobić przejazd dla traktora, prowadzonego przez jednego z robotników. Nie powiedziałem ani słowa, gdy niczego niepodejrzewający nieszczęśnik szybko i pewnie cofnął mój wóz, z okropnym łoskotem wpadając na ścianę stodoły. Używając typowego dla mieszkańców Yorkshire niedopowiedzenia, rzekł: – Hamulce w pańskim wozie nie są zbyt ostre. W każdym razie, musiałem podjąć decyzję. Wracać do Darrowby, czy też zjechać na dół? Taka sytuacja powtarzała się coraz częściej, tak że niemal codziennie zdarzało mi się siedzieć i z bijącym sercem walczyć ze sobą na szczycie wzgórza. Przeżyłem dziesiątki takich samotnych pojedynków w ciszy zielonych pól. W końcu zapuściłem silnik i zrobiłem to, co zawsze – wybrałem szybszą drogę w dół. Jednak to wzgórze było naprawdę wysokie, a schodząca zeń droga bardzo stroma, nawet jak na tę okolicę, więc kiedy ostrożnie ruszyłem nią w dół, cały świat zdawał się ulatywać w chmury. Jadąc na najniższym biegu i mocno ściskając dźwignię, czując suchość w ustach, zjeżdżałem szutrową szosą, która teraz wydawała mi się prawie pionowa. To zdumiewające, jaką prędkość można rozwinąć na pierwszym biegu, jeśli wóz nie ma hamulców; kiedy pierwszy zakręt zbliżał się ku mnie z zawrotną szybkością, mały silnik zaprotestował zgrzytem. Wchodząc w zakręt, rozpaczliwie obróciłem kierownicę w prawo, spod opon trysnęły kamienie i ziemia pobocza, lecz w następnej chwili znów byliśmy na jezdni. Następny odcinek był dłuższy i jeszcze bardziej stromy. Poczułem się jak w kolejce górskiej – ten sam brak kontroli nad własnym losem. Wchodząc z taką prędkością w zakręt, trudno nawet marzyć o pokonaniu go, jednak nie było innego wyjścia, jak spróbować lub wypaść z drogi. W przerażeniu zaniknąłem oczy i obróciłem kierownicę w lewo. Tym razem prawy bok pojazdu uniósł się w powietrze i byłem pewny, że zaczniemy koziołkować, ale pokonawszy kilkadziesiąt jardów na dwóch kołach, wreszcie postanowił pojechać dalej. Znowu stromy odcinek. Jednak kiedy samochód z wyciem silnika runął w dół, poczułem dziwne odrętwienie. Widocznie wyczerpałem wszelkie zasoby strachu i ledwie zauważyłem, jak pokonaliśmy trzeci zakręt. Jeszcze jeden i w końcu wyjechałem na równiejszy teren; prędkość gwałtownie spadła i ostatni zakręt minąłem, jadąc zaledwie dwadzieścia mil na godzinę. Dopiero kiedy znalazłem się na ostatniej prostej, zauważyłem te owce. Były ich setki; tarasowały całą drogę. Rzeka wełnistych grzbietów, tocząca się od muru do muru. Dzieliły mnie od nich ledwie jardy, a wciąż zjeżdżałem w dół. Bez wahania skręciłem i uderzyłem w mur, biegnący wzdłuż drogi. Nie spowodowałem większych szkód. Kilka kamieni osypało się na ziemię, gdy silnik pojazdu zakrztusił się i zgasł. Powoli osunąłem się na fotel, rozluźniając zaciśnięte szczęki i palec po palcu puszczając kurczowo ściskaną dźwignię biegów. Owce wciąż mnie mijały, więc zerknąłem kątem oka na pilnującego ich owczarza. Nie znałem tego mężczyzny i modliłem się, żeby i on mnie nie znał, ponieważ w tym momencie najbardziej odpowiadała mi rola anonimowego szaleńca. Lepiej nic nie mówić; wypadanie zza pobliskiego zakrętu i celowe wjeżdżanie samochodem w mur to nie najlepszy sposób nawiązywania znajomości. Owce wciąż przechodziły obok i słyszałem, jak mężczyzna nawołuje psy. – Ruszaj, Jess! Dalej, Neli! Ja jednak wpatrywałem się nieruchomym spojrzeniem w kamienny mur nawet wtedy, gdy mijał mnie w odległości kilku stóp. Podejrzewam, że niektórzy ludzie zapytaliby mnie, w co, do cholery, się bawię, ale nie ten pasterz z gór Dale. Szybko poszedł dalej, nie naruszając mojej prywatności, ale kiedy chwilę później spojrzałem we wsteczne lusterko, ujrzałem go, stojącego na środku drogi. Gapił się na mnie, na chwilę zapominając o owcach. Ten okres jazdy samochodem bez hamulców zawsze będę wspominał. Te chwile na długie lata utkwiły mi w pamięci. Zdaje się, iż trwało to tylko kilka tygodni, ale mogło ciągnąć się w nieskończoność, gdyby nie dotknęło samego Siegfrieda. Doszło do tego, kiedy razem pojechaliśmy na wizytę. Z jakiegoś powodu postanowił wziąć mój samochód i siadł za kierownicą. Przewidująco skuliłem się na siedzeniu pasażera, kiedy Siegfried, swoim zwyczajem, szybko ruszył spod domu. Farma Hinchcliffa znajduje się jakąś milę od nas, przy głównej ulicy Darrowby. Okazała posiadłość z szerokim podjazdem, wiodącym prosto do domu. Nie jechaliśmy tam, ale gdy Siegfried rozwinął pełną szybkość, zobaczyłem pana Hinchcliffa w jego wielkim buicku, jadącego ku nam środkiem drogi. Gdy Siegfried zamierzał go wyminąć, farmer nagle wystawił rękę i zaczął skręcać w prawo, na swoją farmę, zajeżdżając nam drogę. Siegfried mocno nadepnął na pedał hamulca i podniósł brwi, gdy nie wywołało to żadnego skutku. Zmierzaliśmy prosto w bok starego buicka i nie mogliśmy go ominąć z lewej. Siegfried nie wpadł w panikę. W ostatniej chwili skręcił w prawo wraz z buickiem i oba samochody z rykiem pomknęły obok siebie podjazdem, przy czym tuż obok widziałem wytrzeszczone oczy pana Hinchcliffa. Farmer zatrzymał się na podwórzu, ale my pojechaliśmy dalej, ponieważ nie mieliśmy innego wyjścia. Na szczęście podjazd biegł dookoła domu, więc z hałasem przejechaliśmy tylny dziedziniec i wróciliśmy na podjazd za plecami pana Hinchcliffa, który wysiadł i zaglądał za róg budynku, szukając nas. Farmer odwrócił się i rozdziawił usta ze zdumienia, ale Siegfried, do końca trzymając fason, lekko skinął głową i pomachał mu ręką, zanim z powrotem wypadliśmy na podjazd. Nim wyjechaliśmy na drogę, obejrzałem się i spojrzałem na pana Hinchcliffa. Nadal patrzył za nami, a jego nieruchoma postać w jakiś dziwny sposób przypominała mi tamtego owczarza. Znalazłszy się na drodze, Siegfried ostrożnie zatrzymał samochód w pierwszej zatoce. Przez dłuższą chwilę wbijał wzrok w przestrzeń, nie odzywając się słowem, i widziałem, że z pewnym trudem zdołał przybrać swój zwykły, cierpliwy wyraz twarzy; jednak gdy w końcu obrócił się do mnie, jego rysy tchnęły niemal boskim spokojem. Wbiłem paznokcie w dłonie, kiedy uprzejmie uśmiechnął się do mnie. – Naprawdę, James – rzekł. – Nie rozumiem, dlaczego jesteś taki skryty. Bóg wie, jak długo twój samochód jest w takim stanie, a ty nic nie mówisz. – Podniósł palec wskazujący i powaga na jego twarzy zmieniła się w lekki niesmak. – Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że obaj mogliśmy się zabić? Naprawdę powinieneś mi o tym powiedzieć. Rozdział dziewiętnasty Nie miało chyba wielkiego sensu, żeby milioner wypełniał kupony piłkarskiego totalizatora, ale była to jedna ze sprężyn życia starego Harolda Denhama. Poza tym ta sprawa łączyła nas obu, bo trzeba tu powiedzieć, że pomimo swej pasji dla totalizatora sportowego, Harold w ogóle nie znał się na piłce nożnej, nigdy nie był na meczu i nie potrafił wymienić ani jednego piłkarza ligowego, więc kiedy przekonał się, że mogę fachowo rozmawiać nie tylko o drużynie Everton i Preston North End, ale nawet o Arbroath i Cowdenbeath, uznanie, z jakim mnie zawsze traktował, zmieniło się w wielki szacunek. Oczywiście, po raz pierwszy spotkaliśmy się z powodu zwierząt. Miał całą gromadę psów, kotów, królików, papużek i złotych rybek, wskutek czego byłem częstym gościem w jego zakurzonej rezydencji, której wiktoriańskie wieżyczki, górujące nad otaczającym lasem, widoczne były na wiele mil od Darrowby. Najpierw odwiedzałem go z powodów całkiem oczywistych – to jego foksterier rozciął sobie łapę, to znów stara pręgowana kocica miała zapalenie zatok – ale potem zacząłem się dziwić. Tak często wzywał mnie w środy i to pod tak błahymi pretekstami, że zacząłem poważnie podejrzewać, iż zwierzętom nic nie dolega, tylko Harold ma kłopoty z ustaleniem dziewięciu, a czasem nawet sześciu wyników. Śmieszne, ale zawsze witał mnie tymi samymi słowami. – Panie doktorze, jak tam pańskie zakłady? – Ostatnie słowo wymawiał przeciągle, wręcz pieszczotliwie. Pytanie to powtarzało się niezmiennie od czasu, gdy wygrałem szesnaście szylingów za trzy trafne wyniki. Nigdy nie zapomnę nabożnego zdumienia, z jakim dotykał małej karteczki od Littlewoodsa, patrząc niedowierzająco to na nią, to na przekaz pocztowy. Był to jedyny raz, kiedy wygrałem, ale to nie miało znaczenia – od tej pory stałem się nieomylną wyrocznią, Harold bowiem nigdy nic nie wygrał. Denhamowie byli rodziną znaną w północnym Yorkshire. Przemysłowcy wzbogaceni pod koniec ubiegłego stulecia, teraz stali się znakomitymi rolnikami. Byli to „farmerzy-dżentelmeni”, którzy dzięki swoim pieniądzom zakładali rodowodowe stada mlecznych krów lub hodowali rasowe świnie, a po zaoraniu i użyźnieniu wysoko położonych kamienistych wrzosowisk, uzyskiwali dobre plony; osuszali kwaśne bagna, gdzie następnie sadzili kartofle i rzepę, byli prezesami różnych komitetów, prowadzili polowania na lisy, byli prominentami najlepszego towarzystwa w naszym hrabstwie. Jednak Harold zrezygnował z tego wszystkiego już za młodu. Był zaprzeczeniem starego powiedzenia, iż nie można być szczęśliwym, nic nie robiąc; codziennie kręcił się po domu, po zaniedbanym ogrodzie, nie interesując się światem, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co dzieje się w jego bezpośrednim sąsiedztwie, ale był z tym szczęśliwy. Nie sądzę, by kiedykolwiek zastanawiał się nad opiniami innych ludzi dotyczącymi jego osoby, co wychodziło mu na dobre, gdyż na ogół sądy te były mu nieprzychylne; jego własny brat, słynny Basil Denham, mówił zawsze o nim: „ten cholerny głupiec”, a ludzie na wsi określali go dosadnie: „niezguła”. Osobiście uważałem, że ten przyjacielski, uprzejmy, obdarzony poczuciem humoru człowiek ma w sobie coś sympatycznego, i lubiłem go odwiedzać. Wraz z żoną jadali zawsze w kuchni i z reguły większą część czasu tam właśnie spędzali; dlatego zwykle od razu szedłem na tyły domu. Tego dnia Harold prosił, żebym zbadał jego wielką sukę dożycę, która oszczeniwszy się, miała jakieś dolegliwości; ponieważ zaś nie była to środa, doszedłem do wniosku, że naprawdę musi z nią być coś nie w porządku, i pospieszyłem na wezwanie. Harold przywitał mnie po swojemu, serdecznie; tembr głosu miał bardzo piękny: łagodny, dźwięczny, jak u biskupa, i po raz setny chyba pomyślałem, jakie to dziwne, że ten głos brzmiący jak organy mówi o tak poślednich drużynach jak Mansfield Town czy Bradford City. – Czy mógłby mi pan udzielić rady, panie doktorze? – spytał, ledwie wyszliśmy z kuchni i znaleźliśmy się w długim, ciemnym korytarzu. – Potrzebny mi zwycięzca na wyjeździe, co pan myśli o Sunderland, czy wygra z Aston Villa? Zatrzymałem się i pogrążyłem w zadumie, a Harold spoglądał na mnie wyczekująco. – Nie jestem pewien, panie Denham – odparłem. – Sunderland to dobra drużyna, ale właśnie dowiedziałem się, że zachorowała ciotka Raicha Cartera, co może wpłynąć na jego grę w najbliższą sobotę. Harold był najwyraźniej zaskoczony i kilka razy skinął poważnie głową, ale potem spojrzał na mnie badawczo i wybuchnął śmiechem: – Ach, panie Herriot, znowu pan ze mnie żartuje! – Chwycił mnie za ramię, ścisnął i poczłapał przez korytarz, śmiejąc się ciągle serdecznie. Minęliśmy labirynt ponurych, zasnutych pajęczyną korytarzy i znaleźliśmy się w małym pokoiku, w którym dawniej przechowywano broń. Moja pacjentka leżała na specjalnym, dość wysokim drewnianym posłaniu i przypomniałem sobie, że widziałem ją kręcącą się podczas poprzednich wizyt. Nigdy dotąd jej nie leczyłem, ale kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłem, pomyślałem, że jest zaprzeczeniem jednej z mych świeżo ukutych teorii: że trudno spotkać obecnie duże psy w dużych domach. Ileż to razy patrzyłem ze zdumieniem, jak mastiffy, owczarki alzackie, wielkie psy pasterskie wypadały z małych uliczek Darrowby, gdzie stały skromne, niewielkie domy, i na końcu smyczy ciągnęły za sobą bezradnych właścicieli, podczas gdy w rozległych pokojach i parkach zamożnych posiadłości nie widziałem innych psów, prócz szkockich terierów i jamników. Ale Harold zawsze musiał być inny. Poklepał sukę po łbie. – Wczoraj się oszczeniła. Niestety, pokazała się jakaś brzydka wydzielina. Apetyt ma dobry, ale chciałbym, żeby pan doktor ją zbadał. Dogi, jak większość dużych psów, są na ogół łagodne, i suka nie drgnęła nawet, kiedy mierzyłem jej temperaturę. Leżała na boku, nasłuchując z zadowoleniem popiskiwania swoich dzieci, które, ślepe, nieporadnie wspinały się jedno przez drugie, żeby dotrzeć do jej nabrzmiałych sutków. – Tak, ciepłota jest lekko podwyższona i ma pan rację co do wydzieliny. – Delikatnie pogłaskałem ją po zapadniętym boku. – Nie sądzę, żeby został jeszcze jakiś szczeniak, ale dla pewności muszę ją zbadać. Czy może mi pan przynieść miskę ciepłej wody, mydło i ręcznik? Kiedy Harold wyszedł, rozejrzałem się po pokoju. Nie był większy niż przeciętny pokój kredensowy, ponieważ zaś Harolda również zabijanie napawało wstrętem, nie było tu żadnej broni. W oszklonych szafach znajdowały się tylko zakurzone tomy „Blackwood’s Magazine” i „Country Life”. Stałem może z dziesięć minut, zastanawiając się, dlaczego starszy pan tak długo nie nadchodzi, i odwróciłem się, żeby obejrzeć stary sztych wiszący na ścianie; była to tradycyjna scena myśliwska i wpatrywałem się właśnie w brudne szkło, rozmyślając, czemu zawsze konie, przeskakujące przez strumień, mają na rysunkach tak nieprawdopodobnie długie nogi, kiedy za plecami usłyszałem jakiś odgłos. Był to cichy pomruk, cichy, ale groźny. Odwróciłem się i zobaczyłem, że suka bardzo powoli wstaje ze swego posłania. Nie wstała od razu, tak jak zwykle robią to psy, ale jakby podnosiły ją w górę jakieś niewidzialne sznury; nogi prostowały się wolno, ciało miała wyprężone, sierść najeżoną. Przez cały czas wpatrywała się we mnie, nie mrugnąwszy okiem, i po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, co znaczy zwrot „płonące oczy”. Tylko raz widziałem coś takiego i to na okładce starego egzemplarza Psa Baskemille‘ów. Wtedy pomyślałem sobie, że ten, co to narysował, mocno przesadził,. ale oto miałem przed sobą oczy uparcie wbite we mnie i płonące takim samym żółtym ogniem. Oczywiście była przekonana, że czyham na jej dzieci. Jej pan przecież odszedł i został tylko ten nieruchomy intruz w rogu pokoju, najwidoczniej coś knujący. Jednego byłem pewien, lada chwila mnie zaatakuje, i w duchu podziękowałem losowi, że stoję tuż przy drzwiach. Ostrożnie wyciągnąłem lewą rękę w kierunku klamki, a suka ciągle podnosiła się z przerażającą powolnością, bez przerwy głucho warcząc. Prawie już dosięgałem klamki, ale wtedy popełniłem zasadniczy błąd – zbyt szybko chciałem ją uchwycić. Już jej dotykałem, kiedy suka jak rakieta skoczyła z posłania i zatopiła mi zęby w przegubie lewej ręki. Uderzyłem ją w głowę prawą; puściła mnie i chwyciła wysoko za wewnętrzną stronę lewego uda. Wtedy krzyknąłem i nie wiem, co by mnie spotkało, gdybym cofając się, nie wpadł na jedyne w pokoju krzesło; choć stare i rozklekotane, ale uratowało mnie. Kiedy suka, najwidoczniej mając dość gryzienia mojej nogi, nagle skoczyła mi do twarzy, ja chwyciłem krzesło i odepchnąłem atakujące zwierzę. Scena, która rozegrała się następnie w pokoiku na broń, była parodią poskramiania lwa i z pewnością wywołałaby rozbawienie postronnego obserwatora. Później nawet żałowałem często, że nie można było sfilmować tego epizodu; ale w owej chwili, z krążącym wokół mnie na tej ciasnej przestrzeni wielkim zwierzęciem, kiedy krew kapała mi z nogi, a kulawe krzesło stanowiło moją jedyną broń, wcale mi do śmiechu nie było. Suka czyhała na mnie z jakimś okropnym zapamiętaniem, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie rozwścieczonych oczu. Szczeniaki, rozdrażnione, że tak bezceremonialnie pozbawiono je wspaniałego źródła ciepła i pożywienia, pełzały na oślep i piszczały, jak mogły najgłośniej. Dźwięk ten działał na dożycę niby ostroga i im był donioślejszy, tym bardziej ona stawała się agresywna. Co chwila doskakiwała do mnie, a ja dziabałem ją krzesłem w najlepszym cyrkowym stylu. Za którymś razem przyparła mnie do muru razem z krzesłem; kiedy stała na tylnych łapach, była mego wzrostu, tak że jej otwarty, warczący pysk znalazł się nieprzyjemnie blisko mojej twarzy. Najbardziej byłem przerażony tym, że krzesło wyraźnie się wykańczało; suka zdążyła już odgryźć dwie poprzeczki i starałem się nie myśleć o tym, co będzie, gdy moja broń wreszcie się rozpadnie. Ale cały czas cofałem się powoli, żeby znów dotrzeć do drzwi, i kiedy poczułem z tyłu klamkę, wiedziałem, że nadszedł moment decydujący. Krzyknąłem, ile sił w płucach, żeby ją przestraszyć, i wyskoczyłem na korytarz. Kiedy zatrzasnąłem za sobą drzwi i oparłem się o nie, czułem, jak drżą pod naporem wielkiego zwierzęcia. Usiadłem na podłodze, oparty o ścianę korytarza, ze spodniami spuszczonymi, żeby obejrzeć rany, kiedy w drugim końcu korytarza pojawił się Harold, idący powolutku z miską parującej wody i ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Mogłem teraz zrozumieć, dlaczego tak długo był nieobecny – on zawsze chodził w takim tempie. Poza tym bardzo możliwe, że zgubił się we własnym domu. A może rozmyślał nad następnymi zakładami. W Skeldale House musiałem wysłuchać szyderczych uwag na temat, jak zabawnie chodzę, ale później, kiedy Siegfried obejrzał moją nogę, jego uśmiech zniknął. – Ale cię urządziła. – Gwizdnął cicho. – Pamiętasz, James, jak sobie często żartowaliśmy, co może nam zrobić któregoś dnia bardzo zły pies? Daję słowo, żeś ty dziś był tego bliski. Rozdział dwudziesty Była to moja druga zima w Darrowby, tak więc nie zaskoczyła mnie listopadowa wstrętna pogoda. Gdy na równinie rozpada się uporczywa mżawka, wysoko w górach po kilku godzinach pokrywa wszystko biały całun wyrównujący wyboje na drogach, otulający dobrze znane punkty orientacyjne, przemieniający nasze otoczenie w świat nieznany i nowy. To było właśnie to, co w radiu określano słowami: „Na wyżynach śnieg”. Kiedy zaczynał padać na dobre, jakby dusił całą okolicę; ruch kołowy odbywał się powoli w tunelach wyżłobionych przez pługi. Henre Fell piętrzył się nad Darrowby jak wielki lśniący wieloryb, a ludzie w mieście przekopywali głębokie ścieżki do furtek w ogródkach i usuwali zaspy śnieżne sprzed drzwi frontowych. Pracowali cicho, spokojnie, przywykli do tego od dawna, wiedząc, że być może jutro będą to robić od nowa. Każda jesień stwarzała nowe problemy dla weterynarzy. Na ogół docieraliśmy do większości naszych pacjentów, ale kosztem dużego wysiłku. Czasem mieliśmy szczęście i udawało nam się jechać zaraz za pługiem drogowym, ale najczęściej docieraliśmy najdalej, jak się dało, a potem szliśmy pieszo. Tego ranka, kiedy zatelefonował Clayton z Pikę House, całą noc bez przerwy padał śnieg. – Cielak mi się zaziębił – powiedział. – Przyjedzie pan doktor? Żeby się do niego dostać, trzeba było wspiąć się aż do Pikę Edge, a następnie zjechać do małej doliny. Latem była to urocza droga, nie wiadomo jednak, jak wyglądała teraz. – Co tam z drogą, panie Clayton? – spytałem. – Jak to z drogą? – Reakcja Claytona była typowa. Mieszkańcy trudno dostępnych farm takie pytania uważali za nieistotne. – Droga całkiem niezła. Trzeba trochę się pilnować, ale dotrze pan do nas bez kłopotu. Siegfried nie był takim optymistą. – Z pewnością będziesz musiał dojść pieszo do szczytu i bardzo też wątpliwe, czy pługi przetarły dolną partię drogi. Decyzja zależy od ciebie. – Och, spróbuję. Dziś rano niewiele jest do roboty, zresztą ostatnio nie miałem okazji do wysiłku fizycznego. Na podwórzu przekonałem się, że stary dozorca, na swój flegmatyczny sposób, wykonał wielką pracę: odkopał podwójne wrota garażu i oczyścił drogę dla naszych samochodów. Do małego plecaka włożyłem to, co uważałem za niezbędne: jakąś mieszankę wykrztuśną, tubę maści, zwanej powidełkami, strzykawkę i kilka ampułek surowicy przeciw zapaleniu płuc. Potem wrzuciłem na tył wozu moje najważniejsze narzędzie zimowe, czyli łopatę o szerokim ostrzu i wyjechałem. Ważniejsze drogi zostały już oczyszczone przez ciężkie pługi, które przejechały z hałasem koło Skeldale House jeszcze przed świtem. Pozostało jednak mnóstwo powybijanych dziur, więc jechałem bardzo wolno. Do farmy Claytona miałem ponad dziesięć mil i był to jeden z tych mroźnych dni, kiedy szron szybko osiada na szybie, w przeciągu paru minut ograniczając widoczność. Ale tego ranka byłem w triumfalnym nastroju. Właśnie kupiłem wspaniały nowy wynalazek – dwa metalowe pręty umieszczone na kawałku bakelitu, przymocowanego do przedniej szyby za pomocą gumowych przyssawek. Urządzenie to czerpało energię z akumulatora samochodowego i czyściło szybę, tworząc niewielkie pole widzenia. Nie musiałem już wysiadać co pół mili i skrobać lodu z szyby. Przez przejrzyste, niewielkie półkole oglądałem z zadowoleniem krajobraz roztaczający się przede mną jak na filmie: szare, kamienne wioski, ciche i odcięte od życia śnieżną szatą, i nisko zwisające, obciążone bielą gałęzie przydrożnych drzew. Tak się upajałem tym widokiem, że prawie nie zwróciłem uwagi na ból w palcach u nóg. Marznięcie stóp było w nieogrzewanych wówczas samochodach zjawiskiem powszechnym, zwłaszcza kiedy widać było jak droga miga przez dziury w deskach podłogi. Pod koniec dłuższych wypraw zwykle odczuwałem dotkliwy ból. Podobnie było i dzisiaj, kiedy wysiadłem z wozu u stóp Pikę Edge; dłonie też boleśnie mi pulsowały, zacząłem więc tupać mocno i „zabijać” rękami. Pługi nawet nie próbowały oczyścić małej bocznej drogi, która pięła się w górę i potem schodziła ostro w dolinę. Patrząc na grubą pokrywę śnieżną, pomyślałem, że ta kremowa biel, wypełniająca po brzegi ograniczoną murkami rynnę drogi, nie chce mnie przepuścić – nieraz już miałem takie uczucie. Ale mimo ogarniających mnie wątpliwości patrzyłem z zachwytem na oryginalne kształty, jakie wiatr wyrzeźbił nocą; na fałdy o niezwykłej gładkości, sięgające wszędzie, tworzące się nawet w najmniejszych zakamarkach, na głębokie zapadliny o ostrych jak nóż krawędziach, na wysoko wznoszące się skały, których białe nawisy były wprost przejrzyste. Zarzucając plecak na ramię, byłem w podniosłym nastroju. W skórzanej golfowej kurtce zapiętej pod szyję, w dwóch parach wełnianych skarpet w gumowych butach czułem się gotów na wszystko. W głębi serca uważałem, że widok młodego weterynarza, który z pełnym poświęceniem dźwiga na plecach swe cudowne leki i wbrew przeszkodom spieszy na ratunek choremu zwierzęciu, jest nad wyraz budujący. Przez chwilę patrzyłem na wyniosły szczyt, którego ostra sylwetka rysowała się wyraźnie na tle lodowatego, ponurego nieba. Kiedy ruszyłem w drogę, pełna oczekiwania cisza leżała na polach, zamarzniętej rzece i milczących drzewach. Ruszyłem szybko, najpierw przez most, przerzucony nad białą martwą rzeką, a potem ciągle pod górę, szukając najlepszego przejścia między zaspami, i wkrótce droga zaczęła się niespostrzeżenie wić pod nawisłymi skałami. Kiedy wreszcie dotarłem na grzbiet wzniesienia, pomimo mrozu czułem pot spływający mi po plecach. Rozejrzałem się wokoło. Byłem tu kilkakrotnie w czerwcu i lipcu, i zapamiętałem tylko słońce, zapach ciepłej trawy, kwiatów i sosen, który dolatywał z leżącej u mych stóp doliny. Ale z tym smutnym pustkowiem trudno było skojarzyć uśmiechnięty krajobraz minionego lata. Płaskie wrzosowisko na szczycie wzniesienia było nieskończoną bielą sięgającą horyzontu, którą przyciskało niebo jak ciemny koc. W zagłębieniu, w dole, widziałem farmę, ale i ona była dziś zgoła inna; mała, zagubiona, niby szkic węglem na tle wzgórz. Iglasty las tworzył ciemną plamę na zboczu, ale cała ta scena została pozbawiona bez mała wszystkich znanych mi cech charakterystycznych. Widziałem tylko niektóre odcinki drogi – śnieg zasypał prawie wszystkie murki graniczne, ale przez cały czas widziałem farmę. Zrobiłem w jej kierunku jakieś pół mili, kiedy nagły podmuch wiatru poderwał pokrywę śnieżną, tworząc gęstą chmurę drobniutkich płatków. Przez kilka sekund byłem zupełnie odcięty od świata. Farma, wrzosowisko – wszystko wokół zniknęło, a ja, nim się ta zasłona rozwiała, miałem uczucie kompletnej izolacji. Ciężko było iść w głębokim śniegu, a w zaspach zapadałem się po kolana. Z pochyloną głową parłem naprzód w stronę farmy, aż znalazłem się o paręset jardów od jej kamiennych zabudowań. Już myślałem, że poszło mi całkiem gładko, kiedy podniosłem głowę i zobaczyłem, że zbliża się ruchoma fala miliona czarnych punkcików. Przyspieszyłem kroku i nim zamieć mnie dopadła, zapamiętałem położenie farmy. Ale po dziesięciu minutach potykania się i ślizgania zrozumiałem, że nie wiem, gdzie się znajduję. Zmierzałem w kierunku kształtu, który nie istniał, był tylko wytworem mojej fantazji. Przez kilka chwil stałem bez ruchu, raz jeszcze czując się okropnie samotny. Doszedłem do wniosku, że poszedłem za bardzo w lewo i po kilku głębokich wdechach ruszyłem w prawo. Wkrótce jednak przekonałem się, że znowu poszedłem w złym kierunku. Zacząłem zapadać się w głębokie dziury aż po pachy, co mi przypomniało, że na tych wysoko położonych wrzosowiskach teren jest nierówny i usiany niezliczoną liczbą torfowych wysepek. Kiedy tak walczyłem o każdy krok, pomyślałem, jakie to wszystko śmieszne. Nie jestem przecież daleko od ciepłego, kominków Pikę House i nie znajduję się na biegunie północnym. Ale zaraz przypomniałem sobie nieskończoną, białą pustkę za farmą i ogarnęła mnie panika. Paraliżujące zimno zdawało się zacierać wszelkie poczucie czasu. Wkrótce nie miałem pojęcia, od jak dawna zapadam się w te straszne dziury i wypełzam na powierzchnię. Czułem przy tym, że za każdym razem coraz trudniej mi się z nich wydostać. Coraz bardziej też kusiło, żeby usiąść, odpocząć, może nawet zasnąć, a wielkie, bezszelestne płatki, muskające mi twarz i spadające na zamknięte powieki, miały w sobie coś hipnotycznego. Starałem się odpędzić przekonanie, że jeśli jeszcze kilka razy się przewrócę, to wreszcie nie wstanę, i nagle ujrzałem przed sobą jakiś wielki majaczący kształt, a moje wyciągnięte ręce dotknęły czegoś twardego, chropowatego. Z niedowierzaniem zacząłem macać kamienne kwadratowe bloki, aż dotarłem do narożnika i ujrzałem kwadrat światła – kuchenne okno domu Claytona. Waląc do drzwi, oparłem się o gładkie deski, otwartymi ustami łapiąc powietrze, a klatka piersiowa boleśnie podnosiła mi się i opadała. Uczucie niezwykłej ulgi graniczyło z histerią, gdyż zdawało mi się, że ledwie drzwi się otworzą, wpadnę do izby głową naprzód. Już widziałem, jak cała rodzina farmera zbiera się nade mną, leżącym nieruchomo, jak poi mnie alkoholem. Kiedy jednak drzwi się uchyliły, zdołałem utrzymać się na nogach. Clayton stał chwilę w progu, najwidoczniej zdumiony widokiem stojącego przed nim bałwana śnieżnego. – Ach, to pan, doktorze Herriot. Nie mógł pan przyjść w lepszym momencie, właśnie skończyłem obiad. Niech pan zaczeka chwilę, już idziemy. Krowy są w oborze po drugiej strome podwórka. Sięgnął za drzwi, na głowę wcisnął zniszczony kapelusz, wsunął ręce w kieszenie i gwiżdżąc, zaczął przeskakiwać z kamienia na kamień. Potem uniósł zasuwkę cielętnika, a ja wszedłem do środka z uczuciem wielkiej ulgi; nareszcie znalazłem się poza zasięgiem okrutnego zimna, oślepiającego śniegu, wśród zwierzęcego ciepła i zapachu siana. Kiedy zdjąłem plecak, cztery długowłose małe byczki, poruszające rytmicznie szczękami, spojrzały na mnie spokojnie znad żłobu. Zwierzęta wydawały się równie niewzruszone moim widokiem jak ich właściciel. Okazywały niewielkie zainteresowanie. Za ich owłosionymi łbami dostrzegłem owinięte workiem, piąte, małe stworzenie, któremu z nosa wypływała ropna wydzielina. To mi przypomniało, dlaczego tu jestem. Kiedy zdrętwiałymi palcami szukałem w kieszeni termometru, silny podmuch wiatru uderzył o wrota, aż zaklekotała zasuwka i biały tuman wpadł do wnętrza. Clayton obrócił się i rękawem przetarł szybkę jedynego małego okienka. Dłubiąc paznokciem kciuka w zębach, spojrzał na szalejącą zawieję. – Aj – powiedział i odbiło mu się głośno – marna dziś pogoda. Rozdział dwudziesty pierwszy Czekając, aż Siegfried wręczy mi poranną listę wizyt, podciągnąłem szalik tak, że prawie zasłaniał mi uszy, postawiłem kołnierz płaszcza i zapiąłem go po samą szyję. Potem włożyłem wełniane rękawiczki. Porywisty wiatr smagał okna śniegiem, który sypał niemal równolegle do ziemi, przesłaniając ulicę i wszystko wielkimi, wirującymi płatkami. Siegfried pochylił się nad książką wizyt. – Zobaczmy, co my tu mamy. Barnett, Gili, Sunter, Dent, Cartwright... – Zaczął bazgrać w notatniku. – Och, lepiej będzie, jeśli obejrzę też to cielę Scrutona; wiem, że ty się nim zajmowałeś, ale będę tamtędy przejeżdżał. Możesz – mi coś o nim powiedzieć? – Tak, miało trochę za szybki oddech i temperaturę około 103 stopni – nie podejrzewam zapalenia płuc. Prawdę mówiąc, raczej spodziewam się błonicy – ma lekko opuchniętą szczękę i obrzmiałe węzły chłonne. Kiedy to mówiłem, Siegfried przez cały czas skrobał w swoim notesie i przerwał tylko po to, żeby szepnąć coś do pani Harbottle. Potem spojrzał na mnie bystro. – Zapalenie płuc, tak? Co podawałeś? – Nie, wcale nie mówiłem, że to zapalenie płuc. Wstrzyknąłem prontosil i zostawiłem trochę maści, żeby wcierali mu w szyję. Jednak Siegfried znów zajął się pisaniem. Nic nie powiedział, aż sporządził dwie listy. Wyrwał jedną z notesu i podał mi ją. – Dobrze, kazałeś smarować pierś. Może to coś pomoże. A jaką maścią? – Z salicylanem metylu, ale smarują nią szyję, a nie pierś cielęcia. Tymczasem Siegfried odwrócił się, polecając pannie Harbottle powiadomić farmerów o jego wizycie, więc mówiłem to do jego pleców. W końcu wyprostował się i wyszedł zza biurka. – No, świetnie. Masz swoją listę. Ruszajmy. – Jednak w połowie drogi do drzwi przystanął i spojrzał na mnie. – Dlaczego, do diabła, kazałeś nacierać temu cielakowi szyję? – No cóż, myślałem, że to trochę złagodzi stan zapalny. – James, czemu miałby wystąpić tam jakiś stan zapalny? Czy nie uważasz, że maść podziałałaby lepiej, gdyby była wcierana w klatkę piersiową? – Nie, nie sądzę. Nie w przypadku błonicy u cielaka. Siegfried lekko przechylił głowę i na jego ustach pojawił się anielski uśmiech. Położył mi rękę na ramieniu. – Mój drogi stary Jamesie, może byłoby lepiej, gdybyś zaczął od początku. Nie tak prędko, nie ma pośpiechu. Mów wolno i spokojnie, a wtedy nic ci się nie poplącze. Powiedziałeś mi, że leczyłeś cielaka z zapaleniem płuc. Zacznijmy od tego. Wepchnąłem ręce głęboko do kieszeni i zacząłem grzebać w termometrach, nożyczkach oraz buteleczkach, których zawsze było tam pełno. – Słuchaj, od początku mówiłem ci, że nie podejrzewam zapalenia płuc, ale wczesne stadium błonicy. Ponadto cielę miało lekką gorączkę – 103 stopnie. Siegfried patrzył w okno za moimi plecami. – Boże, spójrz tylko na ten śnieg. Będziemy mieli dziś niezłą zabawę na drogach. – Przesunął spojrzenie na moją twarz. – Nie uważasz, że przy temperaturze 103 stopnie powinieneś wstrzyknąć trochę prontosilu? – Lekko uniósł ramiona i opuścił je bezradnie. – To tylko przyjacielska sugestia, James – za żadne skarby nie chciałbym się wtrącać, ale naprawdę uważam, że ten przypadek wymagał podania prontosilu. – Przecież podałem go, do cholery! – wrzasnąłem. – Mówiłem ci od początku, ale nie słuchałeś. Robiłem, co mogłem, żeby to do ciebie dotarło, ale jak mogę... – Spokojnie, drogi chłopcze, spokojnie. Nie trzeba tak się podniecać. Twarz Siegfrieda opromienił wewnętrzny blask. Roztaczał duszący opar słodyczy, wielkoduszności, przebaczenia, tolerancji i sympatii. Zwalczyłem chęć wymierzenia mu mocnego kopniaka w kostkę. – James, James – mówił zatroskanym głosem. – Nie mam najmniejszych wątpliwości, że na swój sposób usiłowałeś opisać mi ten przypadek, jednak nie wszyscy mamy dar przekazywania informacji. Jesteś naprawdę wspaniałym facetem, ale musisz nad tym popracować. To po prostu kwestia uporządkowania faktów i podania ich we właściwej kolejności. Wtedy nic ci się nie pomiesza, tak jak dziś rano. Jestem pewny, że to tylko sprawa praktyki. Pocieszył mnie krzepiącym gestem i wyszedł. Szybko wszedłem do magazynu i widząc wielki, pusty karton na podłodze, wymierzyłem mu potężnego kopniaka. Włożyłem w to tyle złości, że przebiłem stopą karton i właśnie próbowałem uwolnić nogę, kiedy nadszedł Tristan. Podkładał do ognia i był świadkiem mojej rozmowy z Siegfriedem. W milczeniu patrzył, jak skaczę po pokoju, klnąc i usiłując strząsnąć pudło. – O co chodzi, Jim? Mój wielki brat zalazł ci za skórę? Wreszcie pozbyłem się kartonu i usiadłem na jednej z dolnych półek. – Sam nie wiem. Dlaczego akurat teraz miałby mi zaleźć za skórę? Znam go od dawna i zawsze był taki. Nigdy nie zachowywał się inaczej, ale dotychczas to mi nie przeszkadzało – przynajmniej nie aż tak. Innym razem po prostu uśmiałbym się z tego. Do diabła, co się ze mną dzieje? Tristan postawił węglarkę i w zadumie spojrzał na mnie. – Nic ci nie jest, Jim, ale powiem ci jedno – jesteś trochę drażliwy, od kiedy zacząłeś kręcić z tą dziewczyną Aldersonów. – O Boże! – jęknąłem. – Nie przypominaj mi. A zresztą, od jakiegoś czasu nie widziałem się z nią, więc to już chyba koniec i wcale nie mogę mieć jej tego za złe. Tristan wyciągnął woodbine’a i przykucnął obok węglarki. – Tak, wszystko w porządku, ale spójrz na siebie. Cierpisz, w dodatku bez powodu. No dobrze, spędziliście koszmarny wieczór i potraktowała cię ozięble. No i co z tego? Czy wiesz, ile razy ja zostałem odtrącony? – Odtrącony? Ja nawet nie zacząłem. – I bardzo dobrze, lecz mimo to miotasz się jak wykastrowany byk z kolką. Zapomnij o wszystkim, chłopie, i ruszaj w szeroki świat. Czeka cię życie usłane różami. Obserwowałem cię – tyrasz przez cały dzień, a kiedy nie pracujesz, czytasz opisy przypadków w podręcznikach. Mówię ci, że poświęcenie weterynarza powinno mieć jakieś granice. Przecież musisz trochę użyć świata. Pomyśl o tych wszystkich ślicznych panienkach w Darrowby – ledwie je można zliczyć. I każda czeka, aż taki wielki, przystojny facet jak ty przygalopuje na białym koniu. Nie spraw im zawodu. Pochylił się i klepnął mnie w kolano. – Powiem ci coś. Czemu nie pozwolisz, żebym ja się tym zajął? Miła randka we czwórkę – właśnie tego ci trzeba. – Ach, nie wiem. Nie jestem w nastroju. – Nonsens! – rzekł Tristan. – Sam nie wiem, dlaczego nie pomyślałem o tym wcześniej. Ten mnisi żywot ci nie służy. Zdaj się na mnie. Postanowiłem wcześnie pójść spać i około jedenastej zbudził mnie jakiś ciężar, walący się na moje łóżko. W pokoju było ciemno, ale wyraźnie czułem odór piwa i papierosowego dymu. Zakaszlałem i usiadłem. – To ty, Triss? – Istotnie – odparła czarna postać na końcu łóżka. – I przynoszę ci dobrą nowinę. Pamiętasz Brendę? – Tę małą pielęgniareczkę, którą widziałem z tobą? – Tę samą. No więc, ona ma koleżankę, Connie, która jest jeszcze ładniejsza. We wtorek wieczorem jedziemy w czwórkę na zabawę do Poulton. Bił od niego zapach piwa, a w jego głosie słychać było triumf. – Chcesz powiedzieć, że ja też? – Na Boga, tak! I spędzisz najprzyjemniejszy wieczór w twoim życiu. Dopilnuję tego. Jeszcze raz dmuchnął mi duszącym dymem w twarz i wyszedł, chichocząc. Rozdział dwudziesty drugi – To będzie gorąca proszona kolacja. Sam się zdumiałem swoją reakcją na te słowa, które wzbudziły we mnie niezwykle miłe uczucie: zadowolenia, radosnego oczekiwania i nieledwie triumfu. Wiem teraz dobrze, że nie istnieje najmniejsza szansa, by ktokolwiek zaproponował mi objęcie stanowiska prezesa Królewskiego Towarzystwa Weterynaryjnego, ale gdyby nawet, wątpię, bym bardziej się ucieszył niż tym zaproszeniem na „gorącą kolację”. Chyba dlatego, że słowa te odzwierciedlały postawę typowego farmera z gór Dale w stosunku do mojej osoby. A było to tak ważne dlatego, że – choć po upływie przeszło roku – zostałem uznany jako weterynarz, zawsze byłem świadom przepaści dzielącej ludzi z gór i takiego mieszczucha jak ja. Mimo że ich podziwiałem, w pełni zdawałem sobie sprawę z naszej odmienności; było to nieuniknione – wiedziałem o tym – ale bolesne, dlatego też każdy dowód przyjaźni budził mój głęboki odzew. Zwłaszcza jeśli pochodził od kogoś takiego jak Dick Rudd. Poznałem Dicka zeszłej zimy na progu Skeldale House o szóstej rano, kiedy panuje ciemność i kiedy weterynarze praktykujący na wsi zastanawiają się, czy słusznie wybrali ten zawód. Drżąc z zimna – gdyż, jak zawsze, na naszym korytarzu panował okropny ziąb i kąsał mnie po nogach, przyodzianych tylko w spodnie od piżamy – zapaliłem światło i otworzyłem drzwi. Ujrzałem niewielkiego człowieczka owiniętego w stary płaszcz wojskowy, w kapeluszu nasuniętym na oczy, opierającego się o rower. Światło za nim rozjaśniało niewielki fragment mokrego chodnika, chłostanego bezlitosnym deszczem. – Bardzo mi przykro, panie doktorze, że budzę pana o tej godzinie – powiedział nieznajomy. – Jestem Rudd z farmy Birch Tree w Coulston. Jałówka mi się cieli i nie bardzo daje sobie radę. Czy pan przyjedzie? Spojrzałem z bliska na szczupłą twarz mężczyzny, na wodę spływającą mu po twarzy i skapującą z koniuszka nosa. – Oczywiście, zaraz się ubiorę i jadę. Ale niech pan zostawi u nas rower i pojedzie ze mną samochodem. Do Coulston są stąd najmniej cztery mile, a pan z pewnością przemókł do suchej nitki. – Nie, nie, wszystko w porządku. – Twarz Rudda rozjaśnił serdeczny uśmiech, a spod przemokniętego ronda kapelusza spojrzały na mnie żywe niebieskie oczy. – Musiałbym wtedy specjalnie tu po niego wracać. Pojadę od razu, a pan nie będzie na mnie długo czekać. Szybko wskoczył na rower i popedałował energicznie. Ludzie, którzy są zdania, że prowadzenie farmy jest łatwe i przyjemne, powinni byli zobaczyć tę przygarbioną postać niknącą w ciemności i zacinającym deszczu. Ten człowiek nie miał ani samochodu, ani telefonu, całą noc spędził przy rodzącej jałówce, potem pokonał osiem mil jazdy na rowerze w deszczu, a w perspektywie miał dzień ciężkiej pracy. Ilekroć zastanawiałem się nad egzystencją drobnych farmerów, moje własne, sporadyczne wybuchy aktywności, wydawały mi się bardzo mizerne. Tego pierwszego ranka naszej znajomości z Dickiem udało mi się odebrać ładną cieliczkę. Pijąc gorącą herbatę w kuchni, byłem zdumiony liczną gromadką młodych Ruddów, kręcących się wokół mnie; było ich siedmioro i to nad podziw wyrośniętych, w wieku od dwudziestu paru lat do dziesięciu, a ja, patrząc na Dicka w niewyraźnym oświetleniu przed Skeldale House i później w oborze, gdzie pełgał nikły płomyk lampy naftowej, nie przypuszczałem, że jest w średnim wieku; jego energiczne ruchy i żywy sposób bycia przemawiały raczej za trzydziestką. Ale kiedy teraz przyjrzałem mu się dokładnie, zauważyłem, że jego krótkie, wijące się włosy przyprószone są siwizną, a wokół oczu rozpościera się siateczka zmarszczek. Na początku swego małżeństwa Ruddowie, jak wszyscy zresztą farmerzy, z niepokojem witali narodziny kolejnych córek, aż dorobili się pięciu. „Już postanowiliśmy dać spokój” – zwierzył mi się kiedyś Dick, ale na szczęście stało się inaczej, a ich wytrwałość została wreszcie nagrodzona przyjściem na świat dwóch dorodnych chłopców. Każdy farmer gospodaruje z myślą o zapewnieniu przyszłości synom i Dick miał nareszcie dla kogo pracować. Im bliżej poznawałem tę rodzinę, tym większy budziła we mnie podziw. Wszystkie dziewczyny były wysokie, mocno zbudowane, urodziwe, a po dwóch krzepkich chłopcach można się było spodziewać, że wyrosną na silnych mężczyzn. Nieraz przenosiłem z nich wzrok na drobnych, niskich rodziców, a wtedy pani Rudd ze zdumieniem zwykła mawiać: „W nas się nie wrodziły”. Dziwiło mnie, jakim cudem pani Rudd, mającej do dyspozycji tylko mleko od kilku kiepskich krów Dicka, udawało się wyżywić tak liczną rodzinę, a przy tym doprowadzić ją do kwitnącego stanu fizycznego. Na pierwszy trop wpadłem pewnego dnia, kiedy przyjechałem na oględziny cieląt, a potem zostałem zaproszony na „skromny obiad” rodzinny. Na stołach farmerów z gór świeże mięso było wtedy rzadkością, a ja przywykłem do tego, że puste żołądki zapełniało się przed głównym daniem kawałkami ciastkowego puddingu jorkshirskiego albo porządną porcją klusek z łojem. Jednak pani Rudd miała swoje własne metody – ona jako „przystawkę” podawała wielką michę ryżowego puddingu z dużą ilością mleka. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim i widziałem, jak rodzina, w miarę przekopywania się przez górę ryżu, zwalnia tempo. Do stołu usiadłem głodny jak wilk, ale po ryżu na dalszy ciąg jedzenia patrzyłem z roztargnieniem. Dick uważał, iż porady weterynaryjnej zasięgnąć należy w każdym przypadku, tak więc byłem częstym gościem na farmie Birch Tree. Po każdej wizycie następował zawsze ten sam rytuał: zapraszano mnie do domu na filiżankę herbaty, a wtedy cała rodzina przestawała pracować i siadała, obserwując, jak piję. W dni powszednie najstarsza córka była w pracy, a chłopcy w szkole, lecz w niedzielę ceremonia odbywała się z całym splendorem. Podczas gdy ja sączyłem herbatę, dziewięcioro Ruddów siedziało wokoło mnie, tworząc – śmiało mogę tak to określić – krąg pełen admiracji. Każda moja uwaga witana była życzliwie, z uśmiechem i aprobatą. Bez wątpienia schlebiało mi, że cała rodzina oczekuje na każde moje słowo, ale równocześnie czułem się wtedy dziwnie pokorny. Zapewne z powodu charakteru Dicka. Nie był wcale jakiś wyjątkowy – było tysiące podobnych do niego drobnych farmerów – ale on zdawał się uosabiać najlepsze cechy ludzi z gór Dale: wytrwałość, swoistą filozofię, szczodrobliwość i gościnność. A przy tym miał wiele własnych zalet: rzetelność, którą można było wyczytać z jego jasnych oczu i poczucie humoru, które nigdy go nie opuszczało. Dick nie był dowcipnisiem pierwszej wody, ale zawsze starał się powiedzieć zwykłe rzeczy w sposób zabawny. Jeśli poprosiłem go, żeby podczas badania trzymał krowę za nos, mówił z całą powagą: „Nie omieszkam tego uczynić”, albo kiedy starałem się dźwignąć kawał dykty, którą był zastawiony cielak w rogu obory, powiedział: „Zaraz podniosę ten most zwodzony”. A gdy się uśmiechał, promienna jasność rozlewała się na jego szczupłej twarzy. Podczas moich posiedzeń w kuchni, w asyście całej rodziny, tak podobnej do Dicka w ochoczej gotowości do śmiechu, dziwiłem się za każdym razem ich radości. Każde z nich żyło w trudzie i znoju, ale wcale się tym nie przejmowali, a mnie traktowali jak przyjaciela, z czego byłem bardzo dumny. Ilekroć wyjeżdżałem z farmy, zawsze znajdowałem coś na tylnym siedzeniu wozu: to dwie domowe bułki, to trzy jajka. Nie wiem, jak udawało się pani Rudd je wygospodarować, ale nigdy nie zapomniała o drobnym prezencie. Dick pielęgnował w sercu jedną wielką ambicję – chciał tak poprawić rasę swoich krów, żeby mieć wysoko-mleczne stado, które odpowiadałoby ideałom. Nie mając odpowiednich funduszy, zdawał sobie sprawę, że będzie to trudne i długotrwałe przedsięwzięcie, ale zawziął się. Wiedział, że być może nie nastąpi to za jego życia, ale w dalszej przyszłości; a wtedy, gdy dorosną jego synowie, ludzie będą przyjeżdżać do Birch Tree, żeby podziwiać tutejsze rasowe krowy. Byłem świadkiem początku jego przedsięwzięcia. Kiedy pewnego ranka Dick zatrzymał mnie na drodze i poprosił, żebym do niego przyjechał, widząc jego skrywane podniecenie, zrozumiałem, że dzieje się coś niezwykłego. Do obory wprowadził mnie w milczeniu; nie musiał zresztą nic mówić, gdy ja, nie dowierzając własnym oczom, patrzyłem na krowią arystokrację. Stado Dicka, liczące sporo lat, było przypadkową zbieraniną. Wielu starych krów wyzbyli się zamożniejsi farmerzy z powodu obwisłego wymienia, czy dlatego, że były „trzystrzykowe”. A te szorstkowłose, wyhodowane przez Dicka, nie wyglądały najlepiej. Ale w środku obory, odbijając całkiem od swych sąsiadek, stała doskonała mleczna krowa rasy Shorthorn. W owych czasach, kiedy rasa fryzyjska zalała Anglię czarno-białą falą i dotarła nawet do gór Dale, ojczyzny szorthornów, krowa, na jaką patrzyłem owego dnia u Rudda, była rzadkością a przy tym reprezentowała całą dumę i sławę swojej rasy. Szeroka miednica, świetne lędźwie, delikatna głowa, zgrabne wymię ukryte między tylnymi nogami i cudowna ciemnobrunatna sierść z jaśniejszymi włoskami. Nazywano to „dobrym umaszczeniem”, a ilekroć odbierałem takiego cielaka, farmer powiadał: „Dobrze umaszczony”, co było dodatkową zaletą. Genetycy mają bez wątpienia rację: ciemnobrunatne krowy nie dają więcej mleka niż czerwone czy siwe, ale wolimy je, bo są piękne. – Skąd ona się u ciebie wzięła, Dick? – spytałem, nie odrywając wzroku od krowy. – Och, pojechałem do Cranby, do Weldona, i wybrałem ją sobie. – Głos Dicka był sztucznie swobodny. – Podoba się panu? – Okaz jak na wystawę, świetna sztuka. Nie widziałem lepszej. – W północnej części gór Dale Weldonowie byli największymi hodowcami rodowodowych krów, a ja nie spytałem, czy Dick oczarował dyrektora swego banku, czy też od wielu lat ciułał pieniądze na ten cel. – Daje siedem galonów, kiedy jest w laktacji, a przy tym bardzo dużo znakomitego tłuszczu, takiego na masło. Wie pan, że wydajna jest jak moje dwie krowy, a cielak od niej też będzie wart swoje pieniądze. – Podszedł do krowy i przeciągnął dłonią po doskonale gładkich, równych lędźwiach. – W rodowodzie ma jakieś bardzo wyszukane imię, ale moja stara nazwała ją Poziomka. Kiedy tak stałem w tej prymitywnej, wykładanej polnymi kamieniami oborze o drewnianych przegrodach i chropowatych kamiennych ścianach, wiedziałem, że nie patrzę po prostu na krowę, ale na założycielkę nowego stada, wielką nadzieję na przyszłość Dicka Rudda. W jakiś miesiąc później Dick zadzwonił do mnie. – Chciałbym, żeby pan do nas wpadł i obejrzał Poziomkę – powiedział. – Jak dotąd wszystko idzie znakomicie, daje normalnie mleko, ale dziś rano była jakaś nieswoja. Krowa właściwie nie wyglądała na chorą i kiedy ją badałem, jadła nawet, ale zauważyłem, że przełyka z pewnym trudem. Ciepłotę miała normalną, płuca czyste, kiedy jednak stanąłem przy głowie, usłyszałem jakby ciche chrapanie. – To gardło, Dick – powiedziałem. – Może po prostu zapalenie, należy jednak liczyć się z tym, że zaczyna się formować mały ropień – mówiłem to lekko, ale byłem zaniepokojony. Ropień w tylnej części gardła był rzeczą nieprzyjemną i nawet ja, mimo swej niezbyt jeszcze bogatej w doświadczenia praktyki, wiedziałem o tym. Tworzył się zwykle w trudno dostępnym miejscu i jeśli był rozległy, mógł fatalnie utrudniać oddychanie. Miałem szczęście, jeśli idzie o te kilka przypadków, które widziałem; ropnie były albo bardzo małe i cofnęły się, albo pękły same. Zrobiłem krowie zastrzyk z prontosilu i powiedziałem do Dicka: – Trzeba robić gorące okłady tutaj, za szczęką, a potem wcierać tę maść. Może uda ci się rozpędzić go w ten sposób. Trzeba to powtarzać co najmniej trzy razy dziennie. Odwiedzałem krowę regularnie przez następne dziesięć dni, a tymczasem wrzód stopniowo się powiększał. Krowa nadal nie była poważnie chora, ale jadła znaczniej mniej, schudła i powoli przestawała dawać mleko. Czułem się przez cały czas zupełnie bezradny, gdyż wiedziałem, że tylko pęknięcie ropnia może przynieść jej ulgę, a liczne zastrzyki były, jak zwykle w takich przypadkach, nieskuteczne. Ale ten piekielny ropień potrzebował bardzo wiele czasu, żeby pęknąć. Zdarzyło się to właśnie wtedy, gdy Siegfried pojechał na „końską” konferencję, która miała trwać tydzień; przez kilka dni byłem zapracowany po uszy i nie miałem nawet czasu, żeby myśleć o krowie Dicka, aż wreszcie któregoś dnia Rudd przyjechał do mnie na rowerze. Serdeczny jak zwykle, był jednak wyraźnie zaniepokojony. – Czy mógłby pan przyjechać i obejrzeć Poziomkę? W ciągu ostatnich trzech dni jakoś zmarniała. Nie podoba mi się. Od razu ruszyłem do Birch Tree i byłem w oborze, nim Dick przepedałował pół drogi do domu. Na widok Poziomki stanąłem jak wryty i czując okropną suchość w ustach, patrzyłem na to, co było kiedyś okazałą sztuką. Krowa schudła wprost nie do wiary i wyglądała jak szkielet obciągnięty skórą. Jej świszczący oddech słychać było w całej oborze, oddychała, wydymając dziwacznie policzki, czego, jak żyję, nie widziałem. Wzrok miała wbity w ścianę. Od czasu do czasu cicho, boleśnie kasłała, w trakcie czego z pyska kapała jej ślina. Musiałem długo tak stać, gdyż nagle uświadomiłem sobie, że Dick jest już obok mnie. – Teraz to najgorsza krowa w całej oborze – stwierdził ponuro. Zadrżałem. – Ach, to ty, Dick, nie miałem pojęcia, że jest w takim stanie. Wprost trudno uwierzyć. – To się stało nagle. Nigdy nie widziałem, żeby krowa tak szybko się zmieniła. – Ropień musiał dojrzeć – powiedziałem – i bardzo utrudnia oddychanie. – Kiedy to mówiłem, krowa zaczęła drżeć i przez chwilę myślałem, że się przewróci. Wybiegłem do samochodu i przyniosłem puszkę kataplazmu koalinowego. – Chodź, trzeba jej zrobić okład na gardło. Może wtedy wrzód szybciej pęknie. Kiedy skończyliśmy przykładać kataplazm, spojrzałem na Dicka. – Myślę, że dziś wieczorem to świństwo powinno pęknąć. – A jeśli nie pęknie, to do jutra się udusi – mruknął. Musiałem mieć okropnie nieszczęśliwą minę, bo nagle jego twarz rozjaśnił przelotny, jak zawsze dzielny uśmiech. – Nie martw się, chłopcze, zrobiłeś wszystko, co w ludzkiej mocy. Jednak, kiedy wychodziłem z obory, wcale tego nie byłem pewien. Przy samochodzie spotkałem panią Rudd. Był to dzień pieczenia chleba na farmie, a więc wsunęła mi do ręki mały bocheneczek. Poczułem się jeszcze parszywiej. Rozdział dwudziesty trzeci Tego wieczora siedziałem samotnie w dużej bawialni Skeldale House i rozmyślałem. Siegfrieda ciągle jeszcze nie było, nie miałem do kogo zwrócić się o radę, a bardzo chciałem wiedzieć, co mam nazajutrz rano zrobić z krową Dicka. Kładąc się do łóżka, zdecydowałem wreszcie, że jeśli nic się przedtem nie wydarzy, muszę dostać się za szczękę skalpelem. Wiedziałem dobrze, gdzie ulokował się ropień, ale znajdował się w odległej części gardła, gdzie były takie ważne naczynia, jak tętnica i żyły jarzmowe. Starałem się o nich nie myśleć, ale dręczyły mnie we śnie – wielkie, pulsujące, o cienkich ściankach, lada chwila grożące pęknięciem i krwotokiem. Obudziłem się o szóstej rano i po godzinie bolesnego wpatrywania się w sufit, nie mogłem dłużej wytrzymać. Wstałem i nie myjąc się, nie goląc, pojechałem od razu na farmę. Z lękiem wszedłem do obory i z bolesnym zdumieniem przekonałem się, że miejsce Poziomki jest puste. A więc stało się. Nie żyje. Ostatecznie już wczoraj się na to zanosiło. Właśnie miałem wyjść, kiedy Dick zawołał od progu: – Umieściłem ją w oddzielnej zagrodzie po drugiej stronie podwórza. Pomyślałem, że tam będzie jej wygodniej. Prawie biegłem po kocich łbach, a kiedy zbliżyliśmy się do wrót zagrody, usłyszałem to okropne oddychanie. Poziomka już nie stała – ostatkiem sił przeszła na nowe miejsce i teraz leżała na mostku z głową wyciągniętą w przód, z rozszerzonymi nozdrzami i martwym wzrokiem, a przy każdej rozpaczliwej próbie łapania oddechu wydymały jej się policzki. Mimo to żyła i fala ulgi, jaką odczułem, skłoniła mnie do natychmiastowego działania, ostatecznie rozwiała moje wahanie. – Dick – powiedziałem – muszę operować twoją krowę. – Ten ropień nie pęknie sam, a więc teraz albo nigdy. Jedno chcę, żebyś wiedział: jedyny sposób, żeby to wykonać, to dostać się do niego za szczęką. Nigdy tego jeszcze nie robiłem, nigdy nie asystowałem przy takim zabiegu. Jeśli uszkodzę któreś z dużych naczyń krwionośnych, zabije ją to w ciągu minuty. – I tak długo już nie pociągnie – odparł smętnie Dick. – Nie mamy nic do stracenia, a więc zaczynajmy. W większości operacji na dorosłym bydle najpierw wiążemy zwierzę i obalamy na ziemię, a dopiero potem stosujemy ogólną narkozę, ale w przypadku Poziomki nie było to konieczne. Zbyt była osłabiona. Wystarczyło lekkie pchnięcie – przewróciła się na bok i leżała bardzo spokojnie. Szybko zrobiłem kilka zastrzyków znieczulających między uchem i końcem szczęki, następnie rozłożyłem swoje instrumenty. – Podnieś jej łeb, Dick, i skręć nieco do tyłu – poleciłem. Klęcząc na słomie, naciąłem skórę, a potem ostrożnie przytrzymałem hakami cienką warstwę mięśnia ramieniowogłowowego oraz rozdzieliłem jego włókna. Gdzieś w głębi znajdował się cel moich poczynań, a ja gorączkowo starałem się dokładnie wyobrazić sobie anatomię tej okolicy. Gdzieś tam był ropień, a w pobliżu zbiegały się żyły jarzmowe, tworząc wielki węzeł naczyniowy, a jeszcze głębiej i bardziej niebezpiecznie odchodziła z odgałęzieniami tętnica szyjna. Wystarczy wbić nóż wprost tam, za gruczołem ślinowym żuchwy – powinienem trafić we właściwe miejsce. Ale kiedy trzymałem ostry jak brzytwa skalpel, ręka zaczęła mi drżeć. Próbowałem opanować to przeklęte drżenie, ale byłem jak człowiek, który dostał ataku malarii. Musiałem spojrzeć prawdzie w oczy; byłem zbyt przerażony, żeby ciąć dalej. Odłożyłem skalpel, wziąłem parę długich szczypiec naczyniowych i wepchnąłem mocno przez mięsień w głąb. Wydawało mi się, że trwa to nieskończenie długo, kiedy nagle z niedowierzaniem zobaczyłem strużkę ropy na błyszczącej powierzchni metalu. Dostałem się do ropnia. Ostrożnie rozwarłem szczypce, jak mogłem najszerzej, żeby powiększyć otwór drenowy, a kiedy to zrobiłem, cienka strużka stała się beżową rzeką, która chlusnęła mi na rękę, spłynęła po szyi Poziomki i na słomę. Czekałem spokojnie, dopóki wyciek nie ustał, a wtedy wyciągnąłem szczypce. Dick patrzył na mnie ponad łbem krowy. – A teraz co dalej, panie doktorze? – spytał cicho. – Otworzyłem ropień, Dick, i wedle wszelkich reguł powinno się jej znacznie polepszyć. Chodź, musimy ją znowu położyć na mostku. Kiedy ułożyliśmy krowę wygodnie, podsuwając jej pod bok bal prasowanej słomy, spojrzałem na nią prawie błagalnie. Przecież powinny wystąpić jakieś objawy polepszenia. Po wypuszczeniu takiej ilości ropy musi czuć ulgę. Ale Poziomka wyglądała tak samo jak poprzednio. A oddech jakby się nawet pogorszył. Wrzuciłem brudne instrumenty do wiadra z gorącą wodą i środkiem antyseptycznym i zacząłem je myć. – Wiem, o co chodzi. Ścianki ropnia otrąbiły się, stwardniały, ponieważ trwało to tak długo. Musimy czekać, żeby się wessały. Następnego dnia, kiedy biegłem przez podwórze Dicka, czułem się radośnie pewny siebie. Właśnie wychodził z wolno stojącej zagrody. – Jak się czuje? – zawołałem do niego. Zawahał się, a mnie opuścił dobry nastrój. Wiedziałem, co to znaczy: starał się znaleźć jakieś słowa pociechy. – Wydaje mi się, że jest tak samo, jak było. – Przecież, do cholery – krzyknąłem – powinna czuć się znacznie lepiej! Muszę ją obejrzeć. Krowa nie była w takim samym stanie jak wczoraj, lecz w znacznie gorszym. A oprócz poprzednich objawów miała okropnie zapadnięte oczy, co u bydła przeważnie znaczy zbliżający się koniec. Staliśmy obaj, patrząc na smutny szkielet kiedyś będący tak piękną krową, gdy w pewnej chwili Dick przerwał milczenie: – Jak pan myśli, doktorze? Należy chyba wezwać do niej Mallocka? – spytał cicho. Nazwisko właściciela rzeźni sanitarnej dopełniło kielicha goryczy. No cóż, Poziomka wyglądała tak samo jak zwierzęta, po które przyjeżdżał Mallock. Niepewnie szurnąłem nogami. – Nie wiem, co powiedzieć, Dick. Ja nic tu więcej nie mogę zrobić. – Jeszcze raz spojrzałem na oddychającą z trudem krowę, na pianę, jaka się gromadziła wokół jej warg i nozdrzy. – Ani ty nie chcesz, żeby dłużej cierpiała, ani ja. Ale nie sprowadzaj jeszcze Mallocka. Jest w opłakanym stanie, ale w tej chwili przynajmniej nie cierpi, chciałbym dać jej jeszcze jeden dzień. Jeśli jutro będzie bez zmian, wtedy poślij po niego. – Kiedy wypowiadałem te słowa, miałem uczucie całkowitej przegranej, instynkt mówił mi, że wszystko jest stracone. Zgarbiony, w poczuciu klęski dotąd mi nieznanej, odwróciłem się, żeby odejść. Kiedy wychodziłem z podwórza, Dick zawołał do mnie: – Nie martw się, chłopcze, takie rzeczy się zdarzają. Dziękuję ci za wszystko, coś zrobił. Słowa te były jak uderzenie batem przez plecy. Gdyby mi nawymyślał, czułbym się znacznie lepiej. Za co mi dziękował? Za zdychającą krowę, jedyną naprawdę dobrą, jaką kiedykolwiek miał? Jej koniec był bliski, a on mi mówił, żebym się nie martwił. Kiedy otworzyłem drzwiczki samochodu, zobaczyłem leżącą na tylnym siedzeniu główkę kapusty. Pani Rudd również przyjęła spokojnie całą sprawę. Oparłem się łokciem o dach wozu i zacząłem nagle głośno mówić, jak gdyby dowód pamięci tej dobrej kobiety dał upust memu załamaniu; swój monolog, w którym wyliczyłem wszystkie popełnione błędy, skierowałem do milczącej główki kapusty. Podkreśliłem niesprawiedliwość sytuacji, w której ludzie tacy jak Ruddowie, potrzebujący pomocy zręcznego weterynarza, wzywają niejakiego Herriota, który zawodzi na całej linii. Zwróciłem też uwagę na fakt, że ci dobrzy ludzie zamiast mnie wyszczuć z farmy psami, na co w pełni zasłużyłem, podziękowali mi serdecznie i jeszcze obdarowali. Trwało to dłuższą chwilę, a kiedy skończyłem, poczułem się nieco lepiej. Ale nie za bardzo, jadąc bowiem do domu, nie widziałem cienia nadziei. Jeśliby ścianki ropnia miały się wessać, powinno to już było nastąpić. Jednak należało wysłać ją do Mallocka – i tak rano zakończy życie. Tak byłem tego pewien, że następnego dnia nie spieszno mi było do Birch Tree. Dopiero w południe, w trakcie mego objazdu, przejechałem przez bramę farmy. Wiedziałem, co zastanę – dobrze znane, ponure oznaki klęski weterynarza: otwartą na oścież zagrodę, a na podwórzu ślady pozostawione przez Mallocka, gdy kołowrotem ciągnął padlinę do swojej ciężarówki. Ale wszystko było jak zawsze, i podchodząc do cichej zagrody, zebrałem się w sobie. Mallock najwidoczniej jeszcze nie przyjechał, ale byłem całkowicie pewien, że moja pacjentka leży tam martwa. Wykluczone, by mogła wyżyć aż do tej pory. Dotknąłem niepewnie zasuwki, jakby coś mi nie pozwalało zajrzeć do środka, ale wreszcie zdecydowałem się i otworzyłem wrota. Poziomka stała, jedząc siano znad drabinki, właściwie nie jedząc, ale wyciągając je wręcz wesoło spomiędzy żerdzi, jak to mają we zwyczaju krowy zadowolone z życia. Nie robiła tego może specjalnie szybko, ale chropowatym językiem chwytała duże, wonne źdźbła. Kiedy tak się jej przypatrywałem, usłyszałem, jak gdzieś w mózgu zaczynają mi grać organy, nie jakieś tam małe, ale wielkie organy o błyszczących piszczałkach, wznoszących się wysoko, aż po cieniste sklepienie katedralne. Wszedłem do zagrody, zamknąłem za sobą wrota i usiadłem w kącie na słomie. Długo czekałem na tę chwilę, bardzo długo, i musiałem się nią teraz nacieszyć. Krowa była właściwie chodzącym szkieletem, a jej piękna brązowa skóra wisiała na sterczących kościach. Tak wspaniałe ongiś wymię teraz przypominało skurczony, bezużyteczny mieszek. Drżała jeszcze z osłabienia, ale oczy jej były świetliste, a pełne skupienia przejęcie, z jakim jadła, upewniło mnie, że wkrótce wywalczy sobie powrót do dawnej świetności. Byliśmy tylko we dwoje w zagrodzie. Poziomka od czasu do czasu odwracała łeb w moją stronę i spoglądała na mnie z uwagą, poruszając rytmicznie szczękami. Wydawało mi się, że patrzy przyjaźnie i wcale bym się nie zdziwił, gdyby do mnie mrugnęła. Nie wiem, jak długo tak siedziałem, ale rozkoszowałem się każdą minutą. Musiało upłynąć trochę czasu, żebym mógł się upewnić, iż to, na co patrzę, jest rzeczywistością: krowa przełykała bez wysiłku, nie śliniąc się, oddychała normalnie, cicho. Kiedy wreszcie wyszedłem i zamknąłem za sobą wrota, organy katedralne wprost huczały na cały regulator, a pełne uniesienia akordy odbijały się o wysokie sklepienie. Poziomka robiła zdumiewające postępy. Rekonwalescencja przebiegała w niezwykłym tempie. Zobaczyłem ją w trzy tygodnie później: kości w jakiś magiczny sposób obrosły ciałem, skóra błyszczała, a co najważniejsze, wspaniałe wymię było pełne, małe, jędrne strzyki sterczały zaś dumnie z czterech stron. Byłem dumny z siebie, ale krytyczne rozważenie tego przypadku wykazałoby jedno – że od początku do końca nic prawie nie zrobiłem, jak należy. Wkroczyć z nożem trzeba było na samym początku, ale wtedy nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. W późniejszych latach przeciąłem wiele dziesiątków ropni, używając specjalnego rozwieracza szczęk i posługując się przywiązanym do palców skalpelem. Zawsze było to heroiczne przedsięwzięcie, gdyż żadna krowa ani woleć nie lubią zabiegu, który wymaga obalenia zwierzęcia na ziemię i włożenia ręki do gardła prawie po bark, co zresztą grozi jej złamaniem. Kiedy dziś opowiadam o tym zabiegu młodym weterynarzom, patrzą na mnie pustym wzrokiem, gdyż większość takich ropni bez wątpienia ma pochodzenie gruźlicze, a od czasu wprowadzenia prób tuberkulinowych rzadko się zdarzają. Ale może wywołać uśmiech zrozumienia na twarzach moich rówieśników, gdyż cieszy ich to wspomnienie sprzed lat. Tego rodzaju operacje mają tę zaletę, że polepszenie jest szybsze i bardziej widoczne, a ja mam własny udział w tych małych zwycięstwach. Ale żadne nie dało mi tyle satysfakcji, co ten przeprowadzony w niewłaściwy sposób zabieg. Było to kilka tygodni po wydarzeniach z Poziomką, a ja zajmowałem swoje tradycyjne miejsce w kuchni Ruddów, otoczony jak zwykle przez całą rodzinę. Tym razem nie mogłem dzielić się skarbami mojej mądrości, gdyż właśnie zmagałem się z wielką porcją szarlotki pani Rudd. Wypiekała ona znakomite szarlotki, ale ta była specjalną „nagrodą” dla jej męża i dzieci, kiedy pracowali w polu. Żułem tak wielki kęs ciasta, że aż miałem wypchane policzki. Gdzieś w środku musiał być kawał jabłka, ale jakoś nie udawało mi się go znaleźć. Nie odważyłem się przemówić w obawie, że z ust posypią mi się okruchy, i w ciszy, jaka zapanowała, czekałem, aż ktoś mnie poratuje. Wreszcie odezwała się pani Rudd. – Panie doktorze – zaczęła swoim rzeczowym, spokojnym tonem. – Dick chciałby panu coś powiedzieć. Jej mąż przełknął głośno i wyprostował się w krześle. Pełen oczekiwania odwróciłem się do niego, z policzkami ciągle wypchanymi kleistą masą. Minę miał tak poważną, że aż się zląkłem. – Chciałbym powiedzieć, co następuje – zaczął. – Wkrótce nasze srebrne wesele i będzie taka sobie uroczystość, na którą pana doktora zapraszamy. Omal się nie udusiłem. – Dick, pani Rudd, to niezwykle miło z waszej strony. Strasznie się cieszę, to wielki dla mnie zaszczyt. Dick powoli skinął głową. Nadal wyglądał bardzo poważnie, jakby jeszcze miało nastąpić coś niezwykłego. – Mam nadzieję, że będzie się pan dobrze bawił, bo to będzie uroczystość jak się patrzy. Wynajęliśmy nawet salę „Pod Głową Króla” w Carsley. – Ależ to wspaniale! – Oj, moja żona i ja zapracowaliśmy na to ciężko. – Wyprostował swe chude plecy i dumnie uniósł brodę. – To będzie gorąca proszona kolacja. Rozdział dwudziesty czwarty W miarę jak mijał czas i mozolnie powlekałem doświadczeniem szkielet mojej wiedzy teoretycznej, zacząłem pojmować, że zawód weterynarza ma drugą stronę medalu, o jakiej nie wspominają podręczniki. Chodziło o pieniądze. Pieniądze zawsze tworzyły mur między farmerem a weterynarzem. Sądzę, iż dzieje się tak, ponieważ w umysłach wielu farmerów tkwi głęboko zakorzenione przekonanie, że wiedzą więcej o swoim żywym inwentarzu niż jakiś obcy facet, a konieczność uiszczenia rachunku za leczenie jest potwierdzeniem klęski. Ten mur był dość wysoki już wtedy, gdy musieli płacić przeróżnym konowałom za ich lekarstwa i kiedy nie było darmowego doradztwa rolniczego. Jednak jeszcze wyższy jest teraz, kiedy lekarz weterynarii został bezlitośnie osamotniony jako jedyny, który żąda pieniędzy za swoje usługi. Większość farmerów, oczywiście, przełyka tę gorzką pigułkę i wyjmuje książeczki czekowe, jednak niektórzy – jakieś dziesięć procent – starają się ze wszystkich sił wykręcić od płacenia. Mieliśmy własne dziesięć procent takich w Darrowby, co było drobnym, lecz nieustannym powodem naszej irytacji. Jako asystent nie interesowałem się finansami, a Siegfried zazwyczaj wcale się tym nie przejmował, chyba że przy kwartalnym wysyłaniu rachunków. Dopiero wtedy uświadamiał sobie takie sprawy. Panna Harbottle wypisywała zestawienia na maszynie, po czym podsuwała mu je ułożone w równy stosik – i wtedy zaczynało się. Siegfried przeglądał jeden rachunek po drugim i strach było patrzeć, jak podskakuje mu ciśnienie. Pewnej nocy zastałem go pochylonego nad biurkiem. Dochodziła jedenasta i Siegfried miał ciężki dzień. Jego odporność wyraźnie osłabła. Oglądał każdy rachunek, zanim odłożył go na stosik po lewej. Ten po prawej był znacznie mniejszy i za każdym razem, gdy dokładał tam kolejny rachunek, towarzyszyły temu gniewne pomruki, a czasem wybuch wściekłości. – Czy możesz uwierzyć? – mruknął, kiedy wszedłem. – Henry Bransom, od ponad dwóch lat nie dostaliśmy od niego ani grosza, a żyje jak sułtan. Nigdy nie ominie żadnego jarmarku w promieniu wielu mil, pije jak smok kilka razy w tygodniu, a w ubiegłym miesiącu widziałem, jak postawił dziesięć funtów na jakiegoś konia. Z trzaskiem odłożył papier i ponownie podjął pracę, ciężko sapiąc. Nagle zastygł nad następnym rachunkiem. – A spójrz na to! Stary Summers z Low Ness. Założę się, że ma tysiące funtów schowane pod łóżkiem, ale – na Boga! – nie zamierza rozstać się z tymi, które jest mi winien. Milczał chwilę, dokładając karteczki na większą kupkę, po czym z dzikim okrzykiem spojrzał na mnie, wymachując papierkiem. – O nie! Chryste, James, tego już za wiele! Bert Mason jest mi winien dwadzieścia siedem szylingów i osiem pensów. Na pewno więcej wydałem, wysyłając do niego rachunki w minionych latach, a nie wiem, czy wiesz, ale widziałem, jak wczoraj przejeżdżał tą ulicą w nowiuteńkim aucie. Przeklęty skąpiec! Cisnął rachunek na stosik i znów zaczął sprawdzać kwity. Zauważyłem, że używał tylko jednej ręki, podczas gdy drugą nerwowo skubał przy fotelu. Modliłem się, żeby natrafił na szereg rzetelnych dłużników, gdyż nie sądziłem, aby układ nerwowy Siegfrieda był w stanie znieść wiele więcej. I wyglądało na to, że moje nadzieje ziściły się, ponieważ minęło kilka minut, przerywanych jedynie cichym szelestem podnoszonych i układanych kartek. Nagle Siegfried zesztywniał na fotelu i siedział nieruchomo, wpatrując się w papier na biurku. Podniósł rachunek i trzymał go przez kilka chwil na poziomie oczu. To musiało być coś szczególnego. Jednak ku memu zdumieniu Siegfried najpierw zaczął cicho chichotać, a potem odrzucił głowę do tyłu i ryknął głośnym śmiechem. Śmiał się, aż zupełnie opadł z sił – wtedy zwrócił się do mnie. – To nasz major, James – oznajmił słabym głosem. – Drogi, stary, elegancki major. Wiesz co, podziwiam tego faceta. Był i nadal jest sporo winien mojemu poprzednikowi, od którego kupiłem praktykę. A ja nigdy nie dostałem od niego złamanego grosza za robotę. To prawdziwy artysta – pozostali w porównaniu z nim to kiepscy amatorzy. Wstał, sięgnął do przeszklonej szafki nad kominkiem i wyjął butelkę whisky oraz dwie szklaneczki. Nie odmierzając, nalał do obu szczodrą porcję trunku, wręczył mi moją, a potem wyciągnął się w fotelu, nadal szczerząc zęby w uśmiechu. Major w magiczny sposób przywrócił mu dobry humor. Sącząc drinka, myślałem sobie, że major Bullivant to bez wątpienia niezwykła i urzekająca osobowość. Światu prezentował swoją elegancką fasadę patrycjusza; miły głos szekspirowskiego aktora, nienaganne maniery i charyzmatyczny sposób bycia. Czułem się zaszczycony, jeśli raczył zniżyć się do tego, żeby rzucić mi dobre słowo, chociaż wiedziałem, że pracuję dla niego za darmo. Miał małą, ładną farmę, odzianą w tweedy żonę i kilka córek, jeżdżących na kucykach i aktywnie działających w miejscowym kółku jeździeckim. Wszystko w jego otoczeniu było właściwe i dopasowane. Jednak nigdy nikomu nie płacił. Mieszkał tutaj prawie trzy lata i kiedy tu przybył, miejscowi kupcy, olśnieni jego fasadą, bili się o takiego klienta. Przecież zdawał się dokładnie w ich guście, ponieważ w Darrowby ceniono odziedziczone bogactwo. W przeciwieństwie do tego, z czym zawsze stykałem się w Szkocji, tutaj podejrzliwie traktowano ludzi, którzy wszystko zawdzięczali sami sobie. U mieszkańców miasteczka wyrazem najwyższego potępienia było ponure stwierdzenie: „Nie miał nic, kiedy tu przyjechał”. Oczywiście, kiedy łuski spadły im z oczu, zaczęli walczyć o swoje, ale bezskutecznie. Miejscowy mechanik samochodowy zatrzymał starego rolls-royce’a majora i przez jakiś czas nie chciał go oddać, ale w końcu właściciel zdołał wyłudzić go z powrotem. Nie udało mu się tylko z telefonem, który zawsze wyłączano, kiedy nie płacił; najwidoczniej poczmistrz był jedną z niewielu osób odpornych na jego czar. Jednak czas działa na niekorzyść nawet najlepszych specjalistów. Pewnego dnia jechałem przez Hollerton, pobliskie miasteczko targowe odległe o jakieś dziesięć mil, gdy zauważyłem dziewczyny Bullivanta, spacerujące z dużymi koszykami wśród kramów. Wyglądało na to, że major musiał zarzucać sieci trochę dalej i widząc to zastanawiałem się, czy czasem nie szykuje się do przeprowadzki. Rzeczywiście, kilka tygodni później zniknął z naszego okręgu, pozostawiając wielu rozgoryczonych wierzycieli. Nie wiem czy komukolwiek zapłacił przed wyjazdem, ale Siegfried nie zobaczył grosza. Nawet po jego wyjeździe Siegfried wcale nie był rozgoryczony, chcąc raczej uważać majora za unikatowy okaz, mistrza wybranej profesji. – W końcu, James – rzekł mi kiedyś – pomijając kwestie etyczne, musisz przyznać, że człowiek, którego rachunek za golenie i strzyżenie w salonie fryzjerskim w Darrowby osiągnął kwotę pięćdziesięciu funtów, zasługuje na pewien rodzaj szacunku. Siegfried miał ambiwalentny stosunek do swoich dłużników. Czasami wpadał w furię na wspomnienie ich nazwisk, a czasem traktował ich z kpiącą życzliwością. Często mówił, że gdyby kiedyś wydał przyjęcie dla klientów, przede wszystkim zaprosiłby niepłacących, ponieważ to tacy mili ludzie. Mimo to toczył z dłużnikami nieustanną wojnę za pomocą serii listów o stopniowanej sile perswazji, które nazywał swoim systemem UPA (Uprzejmie, Paskudnie, Adwokaci) i w których skuteczność głęboko wierzył. Jednak smutna rzeczywistość wyglądała tak, że ten system rzadko okazywał się skuteczny w naprawdę trudnych przypadkach. Myślę o ludziach, którzy przywykli do otrzymywania z poranną pocztą listów z pogróżkami. Ci ziewali nad uprzejmymi oraz paskudnymi pismami i nie przejmowali się adwokatami, wiedząc z doświadczenia, że Siegfried nigdy nie wnosił swoich skarg do sądu. Kiedy zawodził system UPA, czasem Siegfriedowi przychodziły do głowy jakieś nieortodoksyjne pomysły odzyskania ciężko zarobionych pieniędzy. Takie jak plan opracowany przeciw Dennisowi Prattowi. Dennis był brzuchatym, chełpliwym człowieczkiem, a jego wysokie mniemanie o sobie zdradzał sposób, w jaki zawsze dumnie prężył swoje mizerne pięć stóp i trzy cale. Wydawał się nieustannie wspinać w górę, gdy tak kroczył z piersią wysuniętą naprzód, ciągnąc za sobą wydatny, sterczący tyłek. Dennis był nam winien sporą sumę i osiemnaście miesięcy wcześniej zastosowano wobec niego wszystkie trzy stopnie systemu UPA. To skłoniło go do rozstania się z pięcioma funtami „zaliczki”, ale od tego czasu nie zapłacił ani grosza. Siegfried był w rozterce, ponieważ nie chciał naciskać takiego miłego, przyjaźnie nastawionego człowieka. Dennis zawsze śmiał się, albo uśmiechał. Pamiętam, jak raz musieliśmy dać narkozę krowie na jego farmie, aby usunąć jej narośl ze szczeliny kopyta. Pojechałem razem z Siegfriedem i po drodze rozmawialiśmy o czymś, co nas rozbawiło. Wysiadając z samochodu, obaj śmialiśmy się serdecznie, gdy drzwi domu otworzyły się i wyszedł z nich Dennis. Byliśmy na drugim końcu podwórza, co najmniej trzydzieści jardów od niego. Z pewnością nie mógł słyszeć naszej rozmowy, ale kiedy zobaczył, że śmiejemy się, natychmiast ryknął gromkim śmiechem. Idąc przez podwórze trząsł się tak, że pomyślałem, iż może upaść. Kiedy do nas dotarł, ocierał łzy z oczu. Po pracy zawsze zapraszał nas, żebyśmy skosztowali wypieków pani Pratt. W chłodne dni nawet trzymał przygotowany dla nas termos z gorącą kawą i miał miły zwyczaj mieszania tego napoju z rumem. – Takiego człowieka nie można pozwać do sądu – rzekł Siegfried. – Jednak musimy znaleźć jakiś sposób, żeby uwolnić go od naszej forsy. Przez dłuższą chwilę gapił się w sufit, po czym uderzył pięścią w otwartą dłoń. – Chyba mam pomysł, James! Wiesz, że jest całkiem możliwe, iż Dennisowi nigdy nie przyszło do głowy, że należy zapłacić rachunek. Dlatego zamierzam zwabić go w miejsce, gdzie uświadomi sobie tę powinność. Rachunki właśnie zostały wysłane, więc umówię się z nim tutaj o drugiej, w najbliższy dzień targowy. Powiem, że chcę z nim omówić przypadki zapalenia wymion na jego farmie. Znajdzie się wśród wszystkich innych płacących farmerów, a ja celowo każę mu czekać przez jakieś pół godziny. Jestem pewien, że to da mu do myślenia. Nie mogłem pozbyć się wątpliwości. Znałem Siegfrieda dostatecznie długo, aby wiedzieć, że niektóre jego pomysły są wspaniałe, lecz inne zupełnie niefortunne; a miał ich tak wiele i tak często, że zwykle miałem trudności z rozróżnieniem jednych od drugich. Najwyraźniej w tym przypadku zamierzał postąpić tak jak lekarz, który mocno odkręca kran, chcąc skłonić pacjenta, aby oddał mocz do butelki. Jego plan miał pewne zalety – może szmer książeczek czekowych, brzęk monet, szelest banknotów otworzy, od dawna zatkany, kurek zobowiązań finansowych Dennisa sprawiając, że pieniądze popłyną z niego szerokim strumieniem; osobiście wątpiłem w to. Moja twarz chyba zdradzała te wątpliwości, ponieważ Siegfried roześmiał się i klepnął mnie w ramię. – Nie rób takiej zmartwionej miny – warto spróbować. Na pewno się uda. Zobaczysz. W następny dzień targowy, po lunchu, wyglądając przez okno, ujrzałem idącego do nas Dennisa. Na ulicy panował ożywiony ruch, ale jego łatwo było dostrzec. Z dumnie zadartą brodą, rozpromieniony, przy każdym kroku unosząc się na palcach, wyróżniał się w tłumie. Wpuściłem go frontowymi drzwiami i przemaszerował obok mnie korytarzem, przy czym tył jego marynarki tworzył obfitą fałdę na wypiętych pośladkach. Siegfried ulokował go w strategicznym miejscu, obok panny Harbottle, skąd Dennis miał dobry widok na biurko. Potem przeprosił i wyszedł, mówiąc, że musi zająć się jakimś psem w gabinecie zabiegowym. Zostałem, żeby wyjaśniać wątpliwości klientów i obserwować bieg wydarzeń. Nie musiałem długo czekać; zaczęli przychodzić farmerzy, jeden po drugim, ściskając w rękach książeczki czekowe. Niektórzy stali cierpliwie przy biurku, inni siadali na krzesłach pod ścianami, czekając na swoją kolej. To był typowy dzień odbierania należności, ze zwykłą porcją narzekań. Najczęściej twierdzono, że pan Farnon „trochę przesadził” i wielu z nich chciało „małą zniżkę”. Panna Harbottle wnikliwie rozpatrywała takie sprawy i jeśli zwierzę padło albo rachunek wydawał się trochę zawyżony, obniżała go. Jednemu klientowi nie udało się. Zawzięcie żądał „upustu” i panna Harbottle zmierzyła go zimnym spojrzeniem. – Panie Brewiss – powiedziała. – Zalega pan z tym rachunkiem od roku. Powinien nam pan zapłacić odsetki. Mogę udzielać zniżki, jeśli rachunek jest uiszczany w terminie. Szkoda, że tak długo zwlekał pan z zapłatą. Dennis, siedząc prosto jak struna, z rękami na kolanach, najwyraźniej zgadzał się z każdym jej słowem. Z dezaprobatą wydął wargi, patrząc na farmera, po czym zrobił do mnie minę wyrażającą najwyższe potępienie. Wśród narzekających czasami trafiał się rodzynek. Zgarbiony staruszek, który otrzymał jedno z uprzejmych napomnień, gorąco przepraszał. – Przepraszam, że przez kilka miesięcy zalegałem z płatnością. Weterynarze przyjechali natychmiast na wezwanie, więc to raczej nieładnie z mojej strony, że kazałem im czekać na pieniądze. Widziałem, że Dennis całkowicie zgadzał się z tym stwierdzeniem. Energicznie pokiwał głową i życzliwie uśmiechnął się do staruszka. Inny farmer, wyglądający na twardego faceta, wychodził bez pokwitowania, kiedy zawołała go panna Harbottle. – Lepiej niech pan to weźmie, inaczej moglibyśmy pana obciążyć ponownie – powiedziała, siląc się na żart. Mężczyzna przystanął z ręką na klamce. – Powiem pani coś, paniusiu: mieliście cholerne szczęście, że w ogóle zapłaciłem – na pewno nie zapłaciłbym po raz drugi. Dennis był w centrum tych wydarzeń. Uważnie obserwował, jak farmerzy rzucali książeczki czekowe na biurko panny Harbottle, żeby wypisała kwotę (nigdy sami nie wypełniali czeków), a potem powoli i mozolnie podpisywali je. Z nieukrywaną fascynacją patrzył, jak równe kupki banknotów znikają w szufladzie biurka, a ja nieustannie rzucałem prowokacyjne uwagi w rodzaju: „Miło widzieć, że wpływają pieniądze. Bez nich nie moglibyśmy działać, no nie?” Kolejka zaczęła maleć i chwilami zostawaliśmy sami w pokoju. W takich chwilach rozmawialiśmy o różnych sprawach – o pogodzie, zwierzętach Dennisa i polityce. W końcu przyszedł Siegfried i wyszedłem na obchód. Kiedy wróciłem, Siegfried jadł kolację. Chciałem jak najprędzej usłyszeć, czy jego plan poskutkował, lecz Siegfried był dziwnie milczący. W końcu nie mogłem już dłużej wytrzymać. – No i jak poszło? – spytałem. Siegfried nabił na widelec kawałek steku i posmarował go musztardą. – Co jak poszło? – No... z Dennisem. Jak ci z nim poszło? – Och, świetnie. Bardzo starannie rozważyliśmy przypadki zapalenia wymion u jego krów. Pojadę tam we wtorek rano i wstrzyknę każdemu choremu zwierzęciu roztwór akryflawiny. To nowy środek – mówią, że jest bardzo dobry. – Wiesz, że nie o to mi chodzi. Czy okazał chęć uiszczenia rachunku? Siegfried przez dłuższą chwilę poruszał szczękami, wreszcie przełknął. – Nie, najmniejszej. – Odłożył nóż i widelec, po czym spojrzał na mnie błędnym wzrokiem. – Nie udało się, prawda? – No, nic nie szkodzi. Jak powiedziałeś, warto było spróbować. – Zawahałem się. – Jest jeszcze coś, Siegfriedzie. Obawiam się, że będziesz na mnie zły. Wiem, że mówiłeś mi, żeby nigdy nie wydawać lekarstw ludziom, którzy nie płacą, a tymczasem zagadał mnie i dałem mu dwie buteleczki płynu przeciwgorączkowego. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. – Ach tak? – Siegfried przez moment wpatrywał się w przestrzeń, po czym obdarzył mnie chłodnym uśmiechem. – No, możesz o tym zapomnieć. Ode mnie dostał sześć puszek proszku regulującego trawienie. Rozdział dwudziesty piąty Był jeden klient, który nie zostałby zaproszony na przyjęcie dla niepłacących. To pan Horace Dumbleby, rzeźnik z Aldgrove. Jako niepoprawny dłużnik spełniał główny warunek uczestnictwa, ale zdecydowanie brakowało mu uroku osobistego. Jego sklep przy głównej ulicy malowniczej wioski Aldgrove prosperował doskonale, jednak właściciel prowadził większość interesów w pobliskich wioseczkach i rozrzuconych po okolicy farmach. Zazwyczaj jego żona lub zamężna córka pilnowały sklepu, podczas gdy sam pan Dumbleby ruszał na obchód. Często widywałem jego niebieską furgonetkę, stojącą z otwartymi tylnymi drzwiami, i żonę farmera patrzącą, jak wielki, tłusty rzeźnik pochylony nad pieńkiem dzieli mięso. Czasami unosił głowę i przez moment widziałem twarz podobną do ogara i melancholijne oczy. Pan Dumbleby był również drobnym farmerem. Sprzedawał mleko od sześciu krów, które trzymał w czystej obórce za domem, a ponadto tuczył kilka wołów oraz wieprzków, które później pojawiały się w witrynie sklepu w postaci kiełbas, pasztetów, rosołowego czy schabu. Panu Dumbleby’emu najwidoczniej powodziło się doskonale i powiadano, że posiada liczne nieruchomości. Jednak Siegfried nieczęsto widywał jego pieniądze. Wszyscy oporni dłużnicy mieli jedną wspólną cechę – nie tolerowali ospałości u weterynarzy. Kiedy mieli kłopoty, domagali się natychmiastowej reakcji. „Przyjedzie pan zaraz?”, „Ile to panu zajmie?”, „Nie każe mi pan czekać?”, „Chcę, żeby zaraz pan tu przyjechał”. Często z obawą patrzyłem, jak Siegfriedowi żyły występują na czole i bieleją palce zaciśnięte na słuchawce telefonu. Po jednej takiej sesji z panem Dumblebym o dziesiątej wieczorem w niedzielę, wpadł w furię i zastosował wobec opornego wszystkie stopnie systemu UPA. To nie otworzyło mocno zaciśniętej sakiewki rzeźnika, lecz głęboko zraniło jego uczucia. Najwidoczniej poczuł się skrzywdzony. Od tego czasu, ilekroć napotykałem w terenie jego furgonetkę, powoli odwracał się i odprowadzał mnie pustym spojrzeniem, aż zniknąłem mu z oczu. Co dziwne, wydawało się, że spotykam go coraz częściej – zaczęło mnie to denerwować. I było coś jeszcze gorszego. Często bywaliśmy z Tristanem w małym pubie w Aldgrove, gdzie bar był przyjemnie urządzony, a piwo spełniało jego surowe wymagania. Nigdy przedtem nie zwracałem uwagi na pana Dumbleby’ego, chociaż zawsze siedział w tym samym kącie, ale teraz, ilekroć nań spojrzałem, te wielkie, smutne oczy spoglądały na mnie z dezaprobatą. Próbowałem zapomnieć o nim i słuchać zabawnych historyjek Tristana, ale przez cały czas czułem na sobie to spojrzenie. Śmiech zamierał mi w gardle i raz po raz oglądałem się za siebie. Wspaniały porter przestawał mi smakować. Podjąłem próbę ucieczki i porzuciłem bar na rzecz restauracji, a Tristan, wykazując prawdziwie szlachetne uczucia, towarzyszył mi w tym obcym dla niego środowisku: z dywanem na podłodze oraz ludźmi siedzącymi przy lśniących stoliczkach i sączącymi dżin zamiast piwa. Jednak to poświęcenie okazało się daremne, gdyż pan Dumbleby przesiadł się w inne miejsce, tak że mógł widzieć część restauracyjną przez drzwi łączące oba pomieszczenia. Nieliczne godziny, jakie tam spędzałem, stały się makabrycznie nużące. Byłem jak człowiek rozpaczliwie usiłujący o czymś zapomnieć. Jednak pijąc piwo, śmiejąc się, rozmawiając, a nawet śpiewając, jednocześnie ze zgrozą oczekiwałem chwili, kiedy będę musiał się odwrócić. A kiedy do tego doszło, ta wielka, ponura twarz wyglądała jeszcze gorzej na tle drewnianego wystroju baru. Obwisłe policzki, wydatny podbródek, wielkie, ponure oczy – wszystko okropnie powiększone przez ciasny kąt baru. To smutne, ale musiałem przestać odwiedzać ten lokal. Szkoda, ponieważ Tristan wpadał w liryczny nastrój nad pewnym gatunkiem tamtejszego piwa o unikatowym, delikatnym posmaku. Jednak przestało mi smakować; po prostu nie mogłem już dłużej znieść pana Dumbleby’ego. Usilnie starałem się zapomnieć o tym dżentelmenie, ale gwałtownie przypomniałem sobie o nim, słysząc jego głos w słuchawce o trzeciej nad ranem. Kiedy telefon przy łóżku dzwoni o tej porze, niemal zawsze chodzi o to samo – cieli się krowa. Telefon od pana Dumbleby’ego nie był wyjątkiem, ale wzywał mnie bardziej stanowczo, niż można by oczekiwać. W przeciwieństwie do większości farmerów, ani słowem nie przeprosił, że dzwoni o takiej porze. Powiedziałem, że przyjadę natychmiast, ale to mu nie wystarczyło – chciał dokładnie wiedzieć, za ile minut będę. W sennym przypływie sarkazmu zacząłem wyliczać, ile minut zajmie mi wyjście z łóżka, ubranie się, zejście po schodach, uruchomienie samochodu, itd., ale obawiam się, że nic do niego nie dotarło. Kiedy jechałem przez uśpioną wioskę, widziałem zapalone światło w sklepie rzeźnika. Pan Dumbleby przechadzał się tam i z powrotem po chodniku, mamrocząc pod nosem, gdy wyciągałem z bagażnika moje sznury i instrumenty. Bardzo niecierpliwy, pomyślałem, jak na człowieka, który od roku zalega z zapłatą rachunku od weterynarza. Musieliśmy przejść przez sklep, żeby dostać się do obórki na tyłach. Pacjentką była wielka, tłusta krowa, która wyglądała na niezbyt przejętą sytuacją. Parła od czasu do czasu, wypychając parę sterczących z pochwy nóg o następne kilka cali. Uważnie przyjrzałem się tym nogom – to pierwszy znak tego, jak trudne będzie zadanie. Dwa wielkie kopyta sterczące z małej jałówki zawsze powodowały, że uśmiech znikał mi z twarzy. Te kopyta były spore, ale nie za wielkie, a prawdę mówiąc, matka wyglądała na dostatecznie szeroką. Zastanawiałem się, co zatrzymało poród. – Włożyłem w nią rękę – powiedział pan Dumbleby. – Tam jest głowa, ale nie mogę jej obrócić. Pół godziny ciągnąłem za tę nogi. Rozbierając się do pasa (nadal uważano wkładanie fartucha przy cielącej się krowie za lekkie dziwactwo), pomyślałem, że mogło być znacznie gorzej. Musiałem ściągać koszulę w tylu prymitywnych i zimnych budynkach, tymczasem to była nowoczesna obora wyposażona w najlepsze, centralne ogrzewanie. A zamiast okopconej lampy naftowej miała elektryczne oświetlenie. Namydliłem i zdezynfekowałem ręce, po czym przystąpiłem do badania. Nie było trudno odkryć przyczynę kłopotów. Owszem, namacałem głowę i parę nóg, ale należały do dwóch różnych cieląt. – Mamy tu bliźnięta – powiedziałem. – Ciągnął pan za tylne nogi, to położenie pośladkowe. – Mówi pan, że idzie tyłkiem naprzód? – Jeśli tak pan to ujmuje. A cielak, który jest ułożony prawidłowo, ma obie nogi wyciągnięte wzdłuż jego boków. Będę musiał odsunąć go i wyciągnąć najpierw tego drugiego. Czekało mnie naprawdę trudne zadanie. Zwykle lubię bliźniacze porody, ponieważ cielęta są wtedy małe, ale te wyglądały na całkiem spore. Wymacałem mały pyszczek, wetknąłem weń palec i w nagrodę poczułem ruch oraz liźnięcie językiem; przynajmniej przekonałem się, że cielę żyje. Zacząłem powoli wpychać je z powrotem do macicy, jednocześnie zastanawiając się, co to małe stworzenie o tym sądzi. Niemal wyszło na świat – jego nozdrza znalazły się kilka cali od świeżego powietrza – a teraz wracało do punktu wyjścia. Krowie również nie spodobał się ten pomysł, gdyż zaczęła miarowo przeć, chcąc temu zapobiec. Szło jej bardzo dobrze, gdyż krowa jest o wiele silniejsza od człowieka, ale przytrzymywałem cielę wyprostowanym ramieniem i pchałem, aż dopchałem je aż do samego biodra. Obróciłem się do pana Dumbleby’ego i wydyszałem: – Odsunąłem tamtego. Niech pan chwyci za te nogi i wyciągnie cielaka. Rzeźnik majestatycznie ruszył naprzód i chwycił nogi cielaka wielkimi, grubymi łapami. Potem zamknął oczy, po czym straszliwie krzywiąc się i wydając dźwięki świadczące o potwornym wysiłku, zaczął ciągnąć. Cielę nie przesunęło się nawet o cal i straciłem animusz. Pan Dumbleby był sapaczem. (To określenie zrodziło się wtedy, kiedy Siegfhed ciągnął za jedną, a pewien farmer za drugą nogę cielęcia, przy czym farmer wydawał żałosne dźwięki, wcale nie przykładając się do roboty. Siegfhed obrócił się do niego i rzekł: „Słuchaj pan, może umówmy się tak: pan będzie ciągnął, a ja będę sapał”.) Nie ulegało wątpliwości, że nie mogę liczyć na pomoc wielkiego rzeźnika, więc postanowiłem spróbować sam. Może dopisze mi szczęście. Puściłem pysk i próbowałem szybko chwycić za tylne nogi, ale krowa okazała się trochę szybsza. Ledwie zdążyłem dotknąć śliskich nóg, gdy mocnym skurczem wepchnęła cielę numer dwa z powrotem do pochwy. Znów znalazłem się w punkcie wyjścia. Jeszcze raz wymacałem wilgotny pyszczek i zacząłem powoli odpychać cielę. Walka z prącą krową przypomniała mi, że jest czwarta rano, kiedy nikt nie czuje się zbyt silny. Zanim wprowadziłem łeb cielaka z powrotem w okolicę biodra, już czułem to wolno postępujące odrętwienie i miałem wrażenie, że ktoś usunął mi większość kości ramienia. Tym razem przez kilka sekund zbierałem siły, zanim spróbowałem chwycić za nogi, jednak bezskutecznie. Krowa pokonała mnie bez trudu jednym, precyzyjnie wyliczonym w czasie, skurczem. Zawadzająca głowa znów ciasno utkwiła w wąskim przejściu. Miałem dosyć. I przyszło mi do głowy, że to małe stworzenie w środku pewnie też ma dość tego popychania tam i z powrotem. Trzęsąc się, poszedłem przez zimny, pusty sklep na ulicę i wziąłem z samochodu środek miejscowo znieczulający. Osiem centymetrów sześciennych w obszar nadtwardówkowy i krowa, kompletnie zapomniawszy o swojej macicy, straciła zainteresowanie biegiem wydarzeń. Skubnęła trochę siana ze żłobu i zaczęła je obojętnie przeżuwać. Teraz pracowałem jak w pocztowym worku na listy; popchnięty obiekt przesuwał się, zamiast napierać na mnie. Jedynym minusem było to, że kiedy uzyskam odpowiednie ułożenie, nie pomogą mi skurcze macicy. Musiałem ciągnąć. Ściskając jedną tylną nogę, przy czym pan Dumbleby stękał z wysiłkiem nad drugą, szybko wydobyliśmy pośladkowo ułożone cielę. Wciągnęło sporą ilość wód płodowych, ale przytrzymałem je łbem w dół, aż wykrztusiło wszystko. Kiedy położyłem je na podłodze obory, energicznie potrząsnęło głową i spróbowało wstać. Teraz musiałem zająć się swoim starym znajomym. Leżał sobie głęboko, wyraźnie obrażony. Kiedy w końcu wydostałem go na zewnątrz, prychającego i wierzgającego, nie miałbym mu za złe, gdyby powiedział: „Zdecyduj się w końcu; tam czy z powrotem!” Wycierając się, poczułem zwykłe przy takich okazjach zadowolenie, patrząc jak pan Dumbleby ociera wiechciem słomy dwa mokre stworzenia niepewnie stąpające po podłodze. – Duże jak na bliźniaki – mruknął rzeźnik. Nawet ta oszczędna pochwała zadziwiła mnie i pomyślałem, że równie dobrze mogę trochę popchnąć nasze sprawy do przodu. – Tak, to dwa wspaniałe cielaki. Bliźnięta często rodzą się martwe, kiedy są poplątane tak ja te. Dobrze, że udało się wyciągnąć je żywe. – Urwałem na chwilę. – Wie pan co, te dwa muszą być sporo warte. Pan Dumbleby nie odpowiedział i nie miałem pojęcia, czy strzała trafiła w cel. Ubrałem się, pozbierałem mój sprzęt, po czym poszedłem za rzeźnikiem przez oborę i cichy sklep, między połciami wołowiny zwisającymi z haków, tacami rąbanki, stertami świeżo zrobionych kiełbas. Tuż przed drzwiami rzeźnik przystanął i przez moment stał niezdecydowany. Zdawał się głęboko nad czymś zastanawiać. Nagle odwrócił się do mnie. – Chciałby pan trochę kiełbasy? Niemal padłem ze zdumienia. – Tak, dziękuję, oczywiście. To wprost niewiarygodne, ale najwidoczniej dotknąłem jakiejś czułej struny w jego sercu. Podszedł do lady, uciął funtowe pęto, szybko zawinął je w pergamin i podał mi paczkę. Spojrzałem na kiełbasę, czując w ręku jej zimny ciężar. Nadal nie mogłem w to uwierzyć. Nagle w mojej duszy zrodziła się niegodna myśl. Wiedziałem, że to nieładnie – ten biedny facet rzadko cieszył się luksusem jakiegoś hojnego gestu – ale jakiś diabeł podkusił mnie, żeby wystawić go na próbę. Włożyłem rękę do kieszeni spodni, zadzwoniłem drobnymi i spojrzałem mu w oczy. – No, ile jestem winien? – zapytałem. Wielkie cielsko pana Dumbleby’ego nagle zastygło; przez kilka sekund stał bez ruchu. Jego twarz była niemal zupełnie pozbawiona wyrazu, lecz nerwowy skurcz mięśni policzka i niepokój w oczach zdradzały burzę szalejących w jego duszy emocji. Kiedy wreszcie odezwał się, mówił ochrypłym szeptem, jakby słowa wydobywały się zeń wbrew jego woli. – To – powiedział – będzie dwa szylingi i sześć pensów. Rozdział dwudziesty szósty Wystawanie przed szpitalem w oczekiwaniu, aż pielęgniarki zakończą pracę, było dla mnie nowym przeżyciem, ale chlebem powszednim dla Tristana, który robił to kilka razy w tygodniu. Jego doświadczenie uwidoczniało się różnie, ale głównie w sposobie, w jaki zajmował strategiczną pozycję w ciemnym kącie przedsionka biura handlu opałem, tuż za kręgiem światła rzucanego przez uliczną latarnię. Stamtąd mógł dobrze widzieć prostokątną bramę szpitala po drugiej stronie ulicy oraz długi biały korytarz, wiodący do pokoju pielęgniarek. Dodatkową zaletą tego miejsca było to, że gdyby przypadkiem przejeżdżał tędy Siegfried, Tristan pozostałby niewidoczny i bezpieczny. O wpół do ósmej szturchnął mnie łokciem. Dwie dziewczyny wyszły ze szpitala, zeszły po schodkach i wyczekująco rozejrzały się po ulicy. Tristan czujnie rozejrzał się na boki, zanim wziął mnie pod rękę. – Chodź, Jim, to one. Ta po lewej to Connie, ta ciemna blondynka, mała ślicznotka. Podeszliśmy i Tristan przedstawił mnie z typowym dla niego wdziękiem. Muszę przyznać, że jeśli ten wieczór został zaaranżowany w celach terapeutycznych, to już czułem się lepiej. Było coś kojącego w sposobie, w jaki obie dziewczyny spojrzały na mnie z rozchylonymi ustami i błyszczącymi oczami, jakbym był odpowiedzią na ich ciche modlitwy. Były bardzo do siebie podobne, z wyjątkiem włosów. Brenda była ciemną brunetką, podczas gdy włosy Connie lśniły jasnym, ognistym blaskiem w świetle latarni. Obie wyglądały jak okazy zdrowia – świeża cera, białe zęby, żywe oczy i coś jeszcze, co szczególnie dawało się wyczuć: ochota do zabawy. Tristan szarmanckim gestem otworzył tylne drzwi samochodu. – Uważaj z nim, Connie; wygląda na spokojnego, ale to istny diabeł z kobietami. Powszechnie uważa się go za wspaniałego kochanka. Dziewczyny zachichotały i spojrzały na mnie z większym zainteresowaniem. Tristan wskoczył za kierownicę i ruszyliśmy na złamanie karku. Gdy przemykaliśmy przez pogrążoną w mroku okolicę, wygodnie rozsiadłem się na siedzeniu i słuchałem tokującego Tristana; może usiłował mnie rozbawić, a może poczuł nagły przypływ gadulstwa, ale usta mu się nie zamykały. Dziewczyny były idealnym audytorium, ponieważ śmiały się ze wszystkiego, co mówił. Czułem, jak Connie trzęsie się ze śmiechu. Siedziała bardzo blisko, pozostawiając dużo wolnego miejsca po drugiej stronie. Mały samochodzik zarzucił na zakręcie, przewracając ją na mnie i pozostała w tej pozycji – z głową na moim ramieniu. Poczułem jej włosy na moim policzku. Nie używała perfum, pachniała czystością, mydłem i środkiem antyseptycznym. Myślami wróciłem do Helen – ostatnio rzadko ją wspominałem. To tylko kwestia ćwiczeń; odsunąć każdą myśl, gdy tylko przyjdzie ci do głowy. Nabrałem w tym sporej wprawy. A zresztą, już po wszystkim – skończyło się, zanim się zaczęło. Objąłem ramieniem Connie, która lekko uniosła głowę. A co tam, powiedziałem do siebie i pocałowałem ją. Tristan na przednim siedzeniu nucił piosenkę, Brenda chichotała, a stary wóz ze stukotem pędził drogą. W końcu dojechaliśmy do Poulton, wioski przy drodze donikąd. Jej jedyna ulica pięła się zygzakami na wzgórze, gdzie kończyła się ślepo przy owalnym klombie z kamiennym krzyżem i stromym pagórku, na którym znajdowała się świetlica. Tam odbywała się potańcówka, lecz Tristan miał przedtem inne plany. – Mają tu miły, mały pub. Wypijemy po jednym, żeby nabrać sił. Wysiedliśmy z samochodu i Tristan zaprowadził nas do niskiego, kamiennego budyneczku. Gospoda” wyglądała zupełnie zwyczajnie; duża, prostokątna, wyszorowana do białości izba, z ogniem wesoło płonącym pod okopconym paleniskiem oraz stojącą opodal ławą z wysokim oparciem. Długa, ogromna belka nad kuchnią była wyschnięta i poczerniała od dymu. Pospiesznie zasiedliśmy na ławie, ciesząc się ciepłem po zimnie panującym na zewnątrz. Mieliśmy całą gospodę dla siebie. Nadszedł gospodarz. Był ubrany zwyczajnie – bez marynarki, w koszuli bez kołnierzyka i w spodniach na szelkach, dodatkowo przytrzymywanych przez szeroki, skórzany pas otaczający jego brzuch. Miła, owalna twarz pojaśniała na widok Tristana. – O, pan Farnon, jak się pan ma? – Dobrze jak nigdy, panie Peacock, a pan? – Doskonale, sir, naprawdę. Nie mogę narzekać. Poznaję tego drugiego dżentelmena. Był pan już u mnie, prawda? Przypomniałem sobie. Po całodniowych badaniach w okręgu Poulton wpadłem tu na posiłek, przemarznięty i wygłodzony wielogodzinnymi zmaganiami z młodymi zwierzętami na wysokich połoninach. Właściciel przyjął mnie ze stoickim spokojem i natychmiast postawił patelnię na kuchni, podczas gdy ja gapiłem się na jego koszulę, szelki i pas z lakierowanej skóry. Dania zajęły cały dębowy stół przy kuchni: talerz grubych płatów delikatnej domowej szynki, pod nimi dwa świeże jajka, niedawno upieczony chleb z wbitym weń nożem, osełka wiejskiego masła, trochę dżemu, wielki dzbanek herbaty i cały ser Wensleydale – okrągły, śnieżnobiały, wysoki na jakieś osiemnaście cali. Pamiętam, że jadłem niewiarygodnie długo, kończąc posiłek wieloma plasterkami wilgotnego, cudownie aromatycznego sera. Cały posiłek kosztował mnie pół korony. – Tak, panie Peacock, byłem tu już i gdybym kiedykolwiek głodował na bezludnej wyspie, to będę wspominał posiłek, jaki mi pan podał. Gospodarz wzruszył ramionami. – Och, to nic takiego, sir. Po prostu to, co zwykle. Jednak wyglądał na zadowolonego. – To świetnie – rzekł niecierpliwie Tristan. – Jednak nie przyszliśmy tu jeść, ale napić się, a pan Peacock ma tu jedno z najlepszych piw „Magnet” w Yorkshire. Ciekaw jestem twojego zdania, Jim. Może byłby pan tak miły i przyniósł nam dwa duże oraz dwa małe, panie Peacock. Zauważyłem, że nie zapytał dziewczyn, czego się napiją, ale one najwidoczniej nie miały nic przeciwko temu. Gospodarz wrócił z piwnicy, lekko sapiąc. Niósł wysoki, emaliowany dzban, z którego nalewał cienkim, brązowym strumieniem, wprawnie podstawiając kufle, aż w każdym powstała biała czapa piany. Tristan podniósł swoją szklanicę i spojrzał na nią z nabożnym szacunkiem. Ostrożnie powąchał, a potem pociągnął łyk i przez parę sekund przetrzymał go w ustach, lekko poruszając przy tym dolną szczęką. Przełknął, po czym kilkakrotnie wolno oblizał wargi, zamknął oczy i pociągnął tęgi łyk. Kiedy po dłuższej chwili otworzył oczy, były zamglone, jakby właśnie ujrzał jakiś piękny widok. – Wizyta tutaj to prawdziwe przeżycie – szepnął. – Przechowywanie piwa w drewnianej beczce to sztuka, ale pan, panie Peacock, jest prawdziwym artystą. Gospodarz skromnie pochylił głowę, a Tristan, uniósłszy kufel w toaście, osuszył go jednym wprawnym ruchem. Dziewczyny wydały ciche okrzyki podziwu, ale zobaczyłem, że i one nie miały kłopotu z opróżnieniem swoich szklanek. Z trudem wypiłem swój kufel i emaliowany dzbanek znowu poszedł w ruch. Zawsze z wysiłkiem dotrzymywałem kroku takiemu wirtuozowi jak Tristan, ale w miarę jak płynął czas, a gospodarz składał kolejne wizyty w piwnicy, szło mi coraz lepiej. Prawdę mówiąc, po dłuższej chwili, z zadowoleniem sącząc ósmy kufel, dziwiłem się, że kiedykolwiek miałem kłopoty z wchłonięciem większej ilości tego płynu. Wchodził gładko i smakował wspaniale. Tristan miał rację – tego było mi trzeba. Zdumiało mnie, że aż do tej pory nie zdawałem sobie sprawy z tego, że Connie to jedna z najpiękniejszych istot, jakie widziałem w życiu. Tam, na ulicy przed szpitalem, wyglądała atrakcyjnie, ale widocznie przy słabym świetle nie zauważyłem idealnej cery, tajemniczych głębi zielonych oczu oraz cudownych włosów, lśniących złotymi i czerwonobrązowymi błyskami w migoczących płomieniach kominka. Roześmiane usta, błyszczące równe zęby i różowy języczek – przestawała się śmiać chyba tylko po to, żeby popić piwa. Wszystko, co mówiłem, było zabawne, a nawet niezwykle śmieszne i przez cały czas spoglądała na mnie z nieskrywanym zachwytem znad brzegu szklanki. To było naprawdę krzepiące. W miarę jak płynął strumień piwa, czas zwalniał, aż w końcu zatrzymał się i nie było przeszłości ani przyszłości, tylko twarz Connie i jej ciepła, miła obecność. Byłem zdziwiony, gdy Tristan pociągnął mnie za rękę. Zupełnie zapomniałem, że tu jest i kiedy skupiłem na nim wzrok, wyglądał tak samo jak Connie – bezcielesna twarz unosząca się w pustej izbie. Tyle, że jego twarz była bardzo czerwona, nalana i szklistooka. – Chcesz, żebym odstawił szalonego dyrygenta? Byłem głęboko wzruszony. Oto kolejny dowód jego troski o mnie. Z całego repertuaru Tristana numer z szalonym dyrygentem był najlepszy. Wymagał znacznego zaangażowania, a ponieważ Tristan nie przywykł do większych wysiłków fizycznych, był dla niego naprawdę wyczerpujący. A jednak był gotowy poświęcić się dla mnie. Ze szczerym wzruszeniem przez chwilę zastanawiałem się, czy nie powinienem zalać się łzami; zamiast tego poprzestałem na uściśnięciu jego ręki. – Niczego nie pragnę bardziej, mój drogi – powiedziałem ochrypłym głosem. – Szczerze doceniam twoją uprzejmość. Pozwolę sobie skorzystać z okazji i wyznać ci, że w całym Yorkshire nie ma doskonalszego dżentelmena niż Tristan Farnon. Na wielkim, czerwonym obliczu pojawił się wyraz powagi. – Pochlebiasz mi tymi słowami, przyjacielu. – W żadnym razie – wymamrotałem. – Moje nieskładne słowa nie są w stanie oddać tego, jak bardzo cię cenię. – Jesteś zbyt uprzejmy – rzekł, czkając, Tristan. – W żadnym razie. Znajomość z tobą to zaszczyt, prawdziwy zaszczyt. – Dziękuję, bardzo dziękuję. – Tristan poważnie pokiwał głową w odległości jakichś sześciu cali. Z głębokim skupieniem patrzyliśmy sobie w oczy i ta rozmowa mogłaby trwać w nieskończoność, gdyby nie wtrąciła się Brenda. – Hej, jak już skończycie te pieszczoty, to chciałabym jeszcze się napić. Tristan zmierzył ją chłodnym spojrzeniem. – Będziesz musiała chwilę poczekać. Muszę coś zrobić. Wstał, otrząsnął się i z godnością wyszedł na środek izby. Kiedy odwrócił się twarzą do widzów, wyglądał jak natchniony. Czułem, że to będzie wspaniałe przedstawienie. Tristan uniósł ramiona i spojrzał wyniośle na swoją wyimaginowaną orkiestrę, jednym przeciągłym spojrzeniem obejmując gęste rzędy instrumentów smyczkowych i dętych, bębny i czynele. Potem gwałtownym gestem rozpoczął uwerturę. Tym razem Rossini albo Wagner, pomyślałem, widząc jak podrzuca głową, wprowadzając skrzypków machnięciem pięści lub zachęcając trąbki groźnym spojrzeniem i gestem drżącej dłoni. Mniej więcej w połowie tego kawałka zawsze wpadał w szał i jak urzeczony patrzyłem na grymas wykrzywiający mu twarz i odsłaniający wyszczerzone zęby. Ruchy ramion stały się coraz bardziej konwulsyjne, aż całe jego ciało dygotało w trudnych do powstrzymania spazmach. Nie ulegało wątpliwości, że koniec jest bliski – Tristan z rozwianym włosem wywracał oczami i stracił kontrolę nad muzyką, która grzmiała i huczała wokół. Nagle zesztywniał, ręce opadły mu bezwładnie i runął z łoskotem na podłogę. Przyłączyłem się do braw i śmiechu, lecz nagle zauważyłem, że Tristan nie rusza się. Nachyliłem się nad nim i stwierdziłem, że jest prawie nieprzytomny od uderzenia głową o grubą nogę dębowej ławy. Pielęgniarki szybko zabrały się do dzieła. Brenda wprawnie podtrzymała mu głowę, podczas gdy Connie pobiegła po miskę z wodą i ręcznik. Kiedy otworzył oczy, przykładały mu zimny okład do guza nad uchem. Pan Peacock niespokojnie kręcił się opodal. – Nic mu nie jest? Mogę w czymś pomóc? Tristan usiadł i z wysiłkiem popił piwa. Był bardzo blady. – Za minutkę będę na nogach i może pan coś dla mnie zrobić. Może pan przynieść nam po jednym na drogę, zanim ruszymy na tańce. Gospodarz skoczył do piwniczki i wrócił z napełnionym po brzegi emaliowanym dzbankiem. Ostatni kufel w cudowny sposób wskrzesił Tristana, który szybko stanął na nogi. Potem z uczuciem uścisnęliśmy dłoń pana Peacocka i opuściliśmy gospodę. Po jej jasnym wnętrzu ciemność nocy otuliła nas jak koc, więc po omacku pięliśmy się stromą uliczką, aż ujrzeliśmy świetlicę, stojącą na trawiastym pagórku. Przez szpary w zasłonach okien sączyły się promyki światła i słyszeliśmy już muzykę oraz rytmiczne dudnienie. Miły, młody farmer przy wejściu przyjął od nas pieniądze, a kiedy weszliśmy do sali, wchłonął nas gęsty tłum tańczących. Izba pękała w szwach od młodych ludzi w odświętnych, czarnych garniturach oraz dziewcząt w jaskrawych sukienkach, a wszyscy z radością pocili się, wirując i skacząc w rytm muzyki. Na podium pod przeciwległą ścianą czteroosobowa orkiestra wygrywała melodyjki – pianino, akordeon, skrzypce i perkusja. Na drugim końcu kilka uśmiechniętych pań w średnim wieku stało za długim stołem na kozłach, pilnując stosów kanapek z szynką i marynowaną wieprzowiną, domowego ciasta, dzbanów mleka i obficie polanych śmietaną bakalii. Pod ścianami wystawali młodzieńcy, wypatrując wolnych dziewcząt. Rozpoznałem jednego z moich klientów. – Jak się nazywa ten taniec? – zawołałem, przekrzykując zgiełk. – Ewa Trzy Kroczki – padła odpowiedź. Nigdy nie słyszałem o czymś takim, ale bez wahania ruszyłem w tany z Connie. Taniec wymagał wirowania i przytupywania, a kiedy mężczyźni walili ciężkimi buciorami w podłogę, hałas był wprost ogłuszający. Uwielbiałem to – wraz z Connie swobodnie wirowaliśmy i unosiliśmy się w tłumie. Ledwie zdawałem sobie sprawę z tego, że roztrącam ludzi ramionami i mimo usilnych starań, nie czułem pod nogami podłogi. To było cudowne uczucie. Doszedłem do wniosku, że nigdy w życiu nie byłem taki szczęśliwy. Po pół tuzinie tańców poczułem głód i razem z Connie podążyłem w kierunku stołu. Oboje pochłonęliśmy stertę kanapek z szynką i biszkopt, który był tak dobry, że wzięliśmy dokładkę. Potem zjedliśmy trochę bakalii i znów ruszyliśmy w tany. Mniej więcej w połowie walca świętego Bernarda poczułem, że moje stopy znów dotykają podłogi – a nawet zaczynają mi ciążyć. Connie również zrobiła się ciężka. Opierała się mocno na moich ramionach. Spojrzała na mnie. Twarz miała bardzo bladą. – Czuję się trochę dziwnie... przepraszam. Puściła mnie i niepewnym krokiem ruszyła w kierunku damskiej toalety. Po kilku minutach wróciła i jej twarz już nie była biała. Teraz była zielona. Connie zatoczyła się ku mnie. – Przydałoby mi się trochę świeżego powietrza. Wyprowadź mnie na zewnątrz. Wyszliśmy przed budynek i wydawało mi się, że stanąłem na pokładzie statku; ziemia kołysała się i unosiła pod moimi nogami, tak że musiałem je szeroko rozstawić, żeby nie upaść. Trzymając Connie za rękę, pospiesznie wycofałem się pod ścianę budynku i oparłem się plecami o mur. To niewiele pomogło, gdyż on też się kołysał. Poczułem mdłości. Pomyślałem o szynce oraz cieście i głośno jęknąłem. Łapiąc zimne powietrze szeroko otwartymi ustami, spojrzałem w czyste, obojętne niebo i kłębiaste obłoki przesuwające się na tle księżyca. – O Boże – jęknąłem do nieczułych gwiazd. – Po co piłem tyle tego cholernego piwa? Jednak musiałem zająć się Connie. Objąłem ją ramieniem. – Chodź, musimy się ruszać. Zaczęliśmy krążyć wokół budynku, przystając co dwa lub trzy okrążenia, przy czym głęboko oddychałem i gwałtownie potrząsałem głową, żeby rozjaśnić myśli. Jednak niezbyt pewnie trzymaliśmy się na nogach, a ponadto zapomniałem, że świetlica stoi na stromym pagórku. W pewnej chwili nasze stopy napotkały pustkę i zsunęliśmy się po błotnistej skarpie. Zatrzymaliśmy się dopiero na biegnącej dołem drodze. Leżałem zupełnie nieruchomo, aż usłyszałem obok żałosne pochlipywanie. Connie! Zapewne co najmniej skomplikowane złamanie; jednak kiedy pomogłem jej wstać, stwierdziłem, że zarówno jej, jak i mnie nic się nie stało. Po spożyciu tej ogromnej ilości alkoholu najwidoczniej upadliśmy miękko jak szmaciane lalki. Wróciliśmy do świetlicy i stanęliśmy tuż przy drzwiach. Connie była nie do poznania; piękne włosy zwisały jej w strąkach, a z nieprzytomnych oczu ciekły łzy, pozostawiając ślady na umazanych błotem policzkach. Marynarkę miałem oblepioną gliną, która powoli zasychała mi także na twarzy. Staliśmy tuż przy wyjściu, podpierając się nawzajem. Tańczących spowijała mgła. Żołądek podchodził mi do gardła i opadał. Nagle usłyszałem, jak ktoś mówi: – Dobry wieczór. To był kobiecy głos, w dodatku całkiem blisko. Jakieś dwie postacie spoglądały na nas z zainteresowaniem. Najwidoczniej właśnie weszły do świetlicy. Skupiłem na nich wzrok i na kilka sekund zdołałem dojrzeć ich twarze. To była Helen i jakiś mężczyzna. Jego różowa, wyglądająca na wyszorowaną do czysta twarz i jasne włosy przylegające do czaszki znakomicie pasowały do nienagannie odprasowanego angielskiego płaszcza. Patrzył na mnie z niesmakiem. Potem oboje zniknęli we mgle, z której dobiegł mnie tylko głos Helen. – Pomyśleliśmy, że wpadniemy na chwilę zobaczyć, jak jest na tańcach. Dobrze się bawisz? Nagle, niespodziewanie, znów zobaczyłem jej twarz. Uśmiechała się tym miłym uśmiechem, lecz w oczach, którymi wodziła po mnie i mojej towarzyszce, dostrzegłem niepokój. Nie mogłem wydusić z siebie słowa, tylko spoglądałem na nią tępym wzrokiem, widząc w tym zgiełku i zamieszaniu jedynie jej chłodną piękność. Przez chwilę chęć, by wziąć ją w ramiona, wydała mi się czymś zupełnie naturalnym, ale opanowałem ten impuls i zamiast tego głupkowato skinąłem głową. – No cóż, musimy iść – powiedziała i znów się uśmiechnęła. – Dobranoc. Jasnowłosy mężczyzna chłodno mi się ukłonił i wyszli. Rozdział dwudziesty siódmy Wyglądało na to, że jednak uda mi się wrócić do drogi. I dziękowałem za to losowi, bowiem siódma rano i zimowa jutrzenka zaledwie pojawiająca się nad wrzosowiskami to nie najlepszy czas na wykopywanie samochodu ze śniegu. Ta wąska, nieogrodzona droga przemykała przez wysoki płaskowyż i dochodziła do kilku samotnych gospodarstw na końcu jeszcze węższych gościńców. Kiedy jechałem do tego wczesnego wezwania – krwotoku macicznego u krowy – jeszcze nie zaczął padać śnieg, ale wiatr wzmagał się i spowijał wszystko białym całunem, który od tygodni leżał na szczytach wzgórz. W światłach widziałem tworzące się zaspy; śliczne, długie palce pełznące cal po calu po szutrowej nawierzchni. Od tego zawsze zaczyna się zasypywanie drogi, a kiedy na farmie wstrzykiwałem pituitrynę i wpychałem czysty tampon w szyjkę macicy, słyszałem łomotanie wichru o drzwi obory i zastanawiałem się, czy wygram wyścig do domu. W powrotnej drodze pasma śniegu przestały być ładne i leżały na drodze jak białe wałki; jednak mój samochodzik jakoś przedzierał się przez nie, chwilami zarzucając na boki w poślizgach, aż wreszcie, kilkaset jardów przed sobą, ujrzałem główną drogę, krzepiąco czarną w słabym świetle poranka. Tuż obok niej, na środku pola, stał Cote House. Leczyłem tam byczka – który zjadł kilka zamrożonych buraków – i nazajutrz powinienem przyjechać na kontrolę. Nie miałem ochoty przyjeżdżać tu ponownie jeśli mogłem tego uniknąć, a w oknie kuchni paliło się światło. Gospodarze i tak już nie spali. Skręciłem i wjechałem na podwórze. Drzwi do domu znajdowały się pod małym daszkiem i wiatr nawiał tam śniegu, tworząc przed progiem gładką, dwustopową pryzmę. Kiedy nachyliłem się, żeby zapukać, sterta poruszyła się i zaczęła rosnąć. Tam coś było, coś dużego. To było niesamowite uczucie, tak stać tam i patrzeć, jak spod śniegu wyłania się jakieś włochate cielsko. Widocznie jakieś dzikie zwierzę schowało się pod śniegiem, szukając odrobiny ciepła – coś, co było większe od lisa i jakiegokolwiek innego stworzenia, które przychodziło mi na myśl. W tym momencie drzwi otworzyły się, wypuszczając jasny blask padający z kuchni. Peter Trenholm zaprosił mnie gestem do środka, a jego żona powitała mnie uśmiechem. Byli miłym, młodym małżeństwem. – Cóż to takiego? – zapytałem, wskazując na zwierzę, które energicznie otrząsało się ze śniegu. – To? – roześmiał się Peter. – To nasz Tip. – Tip? Wasz pies? A co on robi pod stertą śniegu? – Musiało go zasypać. Wie pan, on zawsze tu śpi, tuż przed drzwiami. Wytrzeszczyłem oczy na farmera. – Chce pan powiedzieć, że śpi na zewnątrz przez cały rok? Tak, zawsze. Lato czy zima. Niech pan tak na mnie nie patrzy, panie Herriot. Sam tego chce. Inne psy mają ciepłe legowiska w oborze, ale Tip nie chce. Ma już piętnaście lat, ale śpi tutaj od szczeniaka. Pamiętam, że kiedy ojciec żył, próbował na różne sposoby nakłonić go do spania w pomieszczeniu, ale na próżno. Ze zdumieniem spojrzałem na psa. Teraz widziałem go wyraźniej; nie był to typowy owczarek – miał grubsze kości, dłuższą sierść i tryskał energią zadziwiającą jak na piętnastoletniego psa. Trudno uwierzyć, że jakieś żyjące w tych górach zwierzę dobrowolnie zechce spać na zewnątrz – i przeżyje. Musiałem przyjrzeć mu się bliżej, żeby znaleźć oznaki podeszłego wieku. Trochę sztywne ruchy, zbyt luźna skóra na głowie i pysku oraz, oczywiście, wiele mówiące zmętnienie dna oka. Jednak ogólnie rzecz biorąc, sprawiał wrażenie niezwykle żywotnego psa. Strząsnął z futra resztki śniegu, pomerdał ogonem farmerowi i wydał parę suchych szczęknięć. Peter Trenholm roześmiał się. – Widzi pan, chce już iść. Nasz Tip uwielbia swoją robotę. Ruszył w kierunku zabudowań, a ja za nim, potykając się o zamarznięte koleiny, sterczące jak żelazne sztaby pod śniegiem, i chowając twarz przed tnącym jak nóż wichrem. Z ulgą przeszedłem przez próg obory, umykając w jej słodkie, cieple wnętrze. W długim budynku przebywały różne zwierzęta. Najwięcej miejsca zajmowały dojne krowy, potem było kilka jałówek, młodych byczków, a w końcu, w pustej przegrodzie wymoszczonej słomą, pozostałe psy. Koty też tu spały, a zatem musiało tu być ciepło. Żadne zwierzę nie potrafi docenić komfortu lepiej od kota, a te wyglądały jak wielkie kłębki futra na słomie. Zajęły najlepsze miejsca, pod drewnianą przegrodą, nagrzaną od ciepła wielkich zwierząt. Tip swobodnie poruszał się wśród swoich towarzyszy – młodego psa i suki z trzema szczeniakami. Było widać, że on tu jest szefem. Jeden z byczków był moim pacjentem i stwierdziłem, że ma się znacznie lepiej. Kiedy oglądałem go dzień wcześniej, jego żwacz (pierwszy żołądek) był zupełnie wiotki i nieruchomy po łakomym skonsumowaniu zamarzniętych buraków. Byk był też lekko wzdęty i stękał z bólu. Jednak dziś, przykładając ucho do lewego boku, zamiast wczorajszej śmiertelnie groźnej ciszy, słyszałem burczenie i bulgot zdrowego organu. Wykonane przeze mnie płukanie żołądka niewątpliwie poskutkowało i doszedłem do wniosku, że po następnym całkiem wyzdrowieje. Niemal czule wyjąłem składniki jednego z moich ulubionych leków, od dawna zapomnianego w powodzi postępu: uncję formaliny, pół funta soli kuchennej, puszkę czarnej melasy z beczki, jaką można było znaleźć w niemal każdej oborze, po czym wszystko to zmieszałem w wiadrze z dwoma galonami gorącej wody. Wepchnąłem bykowi drewniany rozwieracz i przywiązawszy go do rogów zwierzęcia, dałem je przytrzymać Peterowi, po czym wepchnąłem rurę do żwacza i wpompowałem mieszaninę. Kiedy skończyłem, byczek szeroko otworzył oczy ze zdziwienia i zaczął grzebać tylną nogą. Ponownie przykładając ucho do jego boku, słyszałem uspokajający bulgot treści żołądkowej. Uśmiechnąłem się z satysfakcją. Podziałało – tak jak zawsze. Wycierając rurę, słyszałem psyk-psyk – to brat Petera wziął się do porannego udoju i kiedy szykowałem się do odjazdu, wyszedł z obory, niosąc pełne wiadro mleka do chłodni. Przechodząc obok zagrody z psami, nalał kilka kwaterek do psich misek i Tip spokojnie zajął się śniadaniem. Kiedy pił, młody pies próbował wetknąć pysk do jego miski, lecz Tip bezgłośnie kłapnął zębami tuż przed jego nosem i natręt odsunął się. Zauważyłem jednak, że stary pies nie protestował, gdy przyłączyła się do niego suka ze szczeniakami. Koty – czarno- biały, biały i szarobury – porzuciły swoje legowiska i czekały, przeciągając się leniwie. Ich kolej dopiero miała nadejść. Pani Trenholm zawołała mnie na filiżankę herbaty i kiedy skończyłem, był już jasny dzień. Niebo nadal pozostało ołowiane, a samotne drzewa w pobliżu domu kołysały gałęziami na wietrze, smagającym przeciągłymi, lodowatymi podmuchami mile białego pustkowia wrzosowisk. Ludzie z Yorkshire nazywali go „rzadkim wiatrem” albo „leniwym wiatrem” – ponieważ nie chciało mu się owiewać człowieka, przeszywał go na wskroś. Budził we mnie przeświadczenie, że najmilsze miejsce na ziemi jest przy jasnym ogniu w kuchni tej farmy. Większość ludzi zgodziłaby się z tym, ale nie Tip. Kręcił się wkoło, gdy Peter ładował na wóz bele siana dla bydła w dalej położonych oborach; a kiedy gospodarz chwycił lejce i wóz ruszył na pola, zwierzę wskoczyło na siano i pojechało z nim. Chowając mój ekwipunek do bagażnika, obejrzałem się za starym psem, który na szeroko rozstawionych łapach, machając ogonem, szczekał wyzywająco na cały zimny świat. Uniosłem ze sobą wspomnienie Tipa, gardzącego wygodami i śpiącego w miejscu, które uznał za honorowe – pod drzwiami pana. Takie drobne wydarzenia zawsze poprawiały mi humor i – na szczęście – w mojej pracy zdarzały się dość często. A czasem nie było to nawet zdarzenie – tylko jedno cudowne zdanie. Tak jak pewnego dnia, kiedy badałem krowę, której sąsiadkę właśnie dojono. Dojarz był stary i miał kłopoty. Siedział tuż przy krowie, przyciskając nakrytą wełnianą czapeczką głowę do jej boku, mocno trzymał nogami wiadro, ale jego stołek kołysał się, gdy krowa kręciła się i cofała. Dwukrotnie wywróciła kopnięciem wiadro, a ponadto znała tę rozkoszną sztuczkę, polegającą na zanurzaniu końca ogona w szczególnie płynnych odchodach, zanim smagnie się nim człowieka po twarzy. W końcu stary nie mógł już tego znieść. Skoczywszy na równe nogi, wymierzył słaby cios w kościsty krowi grzbiet i wrzasnął z rozpaczą: – Stój spokojnie, ty zakichana wywłoko! Albo tego dnia, kiedy musiałem odwiedzić Luke’a Bensona w jego gospodarstwie, w wiosce Hillom. Luke był potężnym mężczyzną około sześćdziesiątki i miał zwyczaj cedzić słowa przez zęby. Mówił, poruszając samymi wargami, pokazując rzędy wielkich, końskich zębisk, tkwiących jeden przy drugim. To nadawało przedziwnej wagi najprostszym jego stwierdzeniom; a wygłaszał je, groźnie błyskając oczami. Jego wypowiedzi przeważnie składały się ze złośliwych uwag pod adresem innych mieszkańców Hillom. Prawdę mówiąc, zdawał się żywić głęboką niechęć do całej ludzkiej rasy. Dziwne, że mimo to okazał się całkiem rozsądnym człowiekiem; bez zastrzeżeń przyjął moją diagnozę i najwyraźniej starał się zachowywać przyjaźnie, raz po raz zwracając się do mnie per, Jems”, gdyż ten dźwięk był najbardziej zbliżony do mojego imienia, wymawianego przez zaciśnięte zęby. Najgłębszą nienawiścią darzył swojego sąsiada i współgospodarza, kulawego człowieczka zwanego Gili, o którym Luke niezmiennie i nieuprzejmie mówił: „ten podrygujący smarkacz”. Byli zwaśnieni od wielu lat i tylko dwukrotnie widziałem uśmiech na twarzy Luke’a – raz, kiedy maciora pana Gilla straciła miot, a drugi, kiedy spłonął mu stóg siana. Ucieczka żony pana Gilla z facetem, sprzedającym po farmach szczotki, wywołała sporą sensację. Nic takiego jeszcze nigdy nie wydarzyło się w Hillom i ta wieść wzbudziła zgrozę wśród mieszkańców wioski. To, pomyślałem sobie, będzie wspaniała chwila w życiu pana Bensona, więc wezwany do jego jałówki spodziewałem się, że zastanę go rozpromienionego. Tymczasem Luke był w posępnym nastroju. Milczał, kiedy badałem i leczyłem jego krowę, a odezwał się dopiero wtedy, gdy poszedłem do kuchni, aby umyć ręce. Czujnie zerknął na swoją żonę, chudą, ponurą kobietę, ucierającą chrzan na tarce. – Słyszałżeś, że tymu podrygującemu smarkaczowi uciekła żona? – zapytał. – Tak – odparłem. – Słyszałem. Myślałem, że Luke będzie triumfował, tymczasem był dziwnie przygnębiony. Wiercił się, aż skończyłem myć ręce, a potem przeszył mnie spojrzeniem i odsłonił mocne zęby. – I powiem ci coś, Jems – wydusił. – Chciałbym, żeby ktuś wziun MOJE diablice! Albo ten list od Bramleyów – naprawdę poprawił mi nastrój. Teraz nie spotyka się już takich jak Bramleyowie; radio, telewizja i samochód przybliżają najodleglejsze miejsca, tak że ludzie, których niegdyś spotykało się tylko na samotnych farmach, szybko stają się zupełnie zwyczajni. Oczywiście, zostało jeszcze kilku – starych, uparcie żyjących tak, jak ich ojcowie – i kiedy ich spotykam, lubię pod jakimś pretekstem usiąść, aby porozmawiać z nimi i posłuchać dawnych wyrażeń i określeń, które niemal zanikły w górach Yorkshire. Jednak nawet w latach trzydziestych, kiedy istniało wiele miejsc nietkniętych jeszcze przez postęp, Bramleyowie byli pod pewnymi względami unikatowi. Było ich czworo; trzech braci, kawalerów w średnim wieku, oraz starsza siostra, także niezamężna, a ich farma leżała w rozległej, płytkiej kotlinie wśród wzgórz. Jeśli stanąłeś przed pubem w Drewburn, przez najwyższe gałęzie okolicznych drzew mogłeś dostrzec stare dachówki Scar House, a latem można było dojechać przez pola na farmę. Robiłem to kilkakrotnie, przy czym buteleczki lekarstw w bagażniku tłukły się i pękały, gdy samochód podskakiwał na bruzdach i wertepach. Inna droga na farmę wiodła z drugiej strony, przez skład pana Brooma, a potem dróżką, w koleinach tak głębokich, że mógł ją pokonać tylko traktor. Prawdę mówiąc, na farmę nie prowadził żaden trakt, ale to nie przeszkadzało Bramleyom, ponieważ świat zewnętrzny wcale ich nie interesował. Panna Bramley sporadycznie wyprawiała się do Darrowby na zakupy w dni targowe, a Herbert, średni z braci, odwiedził miasteczko na wiosnę 1929 roku, żeby dać sobie wyrwać ząb, ale nie licząc tego, z zadowoleniem pozostawali w domu. Wezwanie do Scar House zawsze budziło emocje, ponieważ oznaczało stratę co najmniej dwóch godzin dnia pracy. Oprócz okresów najgorszej suszy, najbezpieczniej było zostawić samochód u pana Brooma i odbyć resztę podróży pieszo. Pewnej lutowej nocy, około ósmej rano, brodziłem drogą, czując jak błoto wsysa moje kalosze; szedłem obejrzeć konia z kolką i kieszenie miałem wypchane różnymi rzeczami, jakie mogły okazać się potrzebne – arekolina, fiolkami morfiny, butelką Paraphyroxii. Przymykałem oczy, idąc w zacinającej mżawce, ale niecałe pół mili dalej widziałem już migoczące wśród drzew światła domostwa. Po dwudziestu minutach ślizgania się w niewidocznych kałużach, otwarłszy kilka połamanych, związanych drutem bram, dotarłem na dziedziniec farmy i podszedłem do tylnych drzwi. Już miałem zastukać, gdy zamarłem w pół gestu. Stwierdziłem, zaglądając przez okno, że w środku, ledwie oświetleni lampą naftową, siedzieli rzędem Bramleyowie. Nie zgromadzili się przy ogniu, lecz zasiedli na długiej, drewnianej ławie z wysokim oparciem, która stała pod odległą ścianą. Najdziwniejsze było ich niezwykłe podobieństwo; wszyscy czworo mieli ręce założone na piersiach, nisko zwieszone głowy i wyciągnięte daleko przed siebie nogi. Mężczyźni zdjęli ciężkie buty i siedzieli w samych skarpetkach, ale panna Bramley włożyła parę starych kapci. Patrzyłem, zafascynowany tą dziwnie nieruchomą grupą. Nie spali, nie rozmawiali i nie słuchali radia – nawet go nie mieli – po prostu siedzieli. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ludzie tak po prostu siedzieli sobie, więc stałem przez kilka minut, czekając na najmniejsze poruszenie, ale nie doczekałem się. Przyszło mi do głowy, że był to zapewne ich typowy wieczór; ciężko pracowali przez cały dzień, zjedli kolację, a potem siedzieli sobie przez chwilę przed snem. Miesiąc czy dwa później poznałem inne, nieoczekiwane oblicze Bramleyów, kiedy zaczęli mieć kłopoty z kotami. Wiedziałem, że lubią koty; poznałem to po liczbie tych zwierząt, kręcących się po farmie i ufnie zasiadających w chłodne dni na masce mojego samochodu, z nieomylnym instynktem odnajdując najcieplejsze miejsce. Jednak nie byłem przygotowany na tak bezbrzeżną rozpacz Bramleyów, gdy ich koty zaczęły zdychać. Panna Bramley niemal codziennie przekraczała próg Skeldale House, niosąc w koszyku kolejnego nieszczęsnego pacjenta – kota, a czasem kilka kociaków – skulonego żałośnie w środku. Nawet dzisiaj, kiedy dysponujemy całą gamą nowoczesnych antybiotyków, leczenie zapalenia jelit u kotów rzadko daje dobre wyniki, tak więc, z moimi salicylanami i zastrzykami wzmacniającymi, odnosiłem niewielkie sukcesy. Robiłem, co mogłem. Nawet przyjąłem parę kotów i trzymałem w przychodni, żeby doglądać je kilka razy dziennie, jednak śmiertelność nadal była wysoka. Bramleyowie byli przygnębieni gwałtownym zmniejszaniem się liczby ich kotów. Byłem zdziwiony ich żalem, gdyż większość farmerów uważa koty jedynie za tępicieli szkodników i nic więcej. Kiedy jednak panna Bramley przyszła pewnego dnia z nowymi poszkodowanymi, była w opłakanym stanie. Spojrzała na mnie z drugiej strony stołu zabiegowego, jej spracowane dłonie bezwiednie zaciskały rączkę kosza na jajka. – Czy one wszystkie padną? – wyjąkała. – No cóż, ta choroba jest bardzo zaraźliwa i wygląda na to, że większość młodych zachoruje, mimo naszych wysiłków. Przez chwilę panna Bramley zdawała się walczyć ze sobą, potem broda zaczęła się jej trząść, a twarz wykrzywił grymas rozpaczy. Nie załamała się, lecz jej oczy błyszczały podejrzanie i kilka łez spłynęło po pomarszczonych policzkach. Patrzyłem bezradnie jak stała tak z kosmykami siwych włosów, wymykającymi się spod bezkształtnego czarnego beretu, który nosiła mocno naciągnięty na uszy. – Martwię się o kociaki Topsy – wykrztusiła wreszcie. – Jest ich pięć i są najlepsze, jakie mamy. Potarłem brodę. Wiele słyszałem o Topsy, należącej do rodu niezrównanych pogromców szczurów i myszy. Jej ostatnie potomstwo miało zaledwie dziesięć tygodni i byłby to druzgoczący cios dla Bramleyów, gdyby coś im się stało. Tylko co, do diabła, mogłem zrobić? Jak dotąd nie było skutecznej szczepionki przeciw tej chorobie... zaraz, chwileczkę, a może? Przypomniałem sobie pogłoskę, że firma Burroughs Wellcome próbowała opracować taką szczepionkę. Przystawiłem krzesło klientce. – Proszę usiąść na chwilę, panno Bramley. Muszę zadzwonić. Szybko połączyłem się z Wellcome Laboratory, spodziewając się sarkastycznej odpowiedzi. Jednak okazali się mili i chętni do współpracy. Mieli obiecujące wyniki z tą nową szczepionką i chętnie użyczą mi pięć dawek, o ile obiecam powiadomić ich o rezultatach. Pospiesznie wróciłem do panny Bramley. – Zamówiłem coś dla tych kociąt. Niczego nie obiecuję, ale nic innego nie mogę zrobić. Proszę przynieść je we wtorek rano. Szczepionka przybyła na czas i kiedy wstrzykiwałem ją kociętom, panna Bramley wychwalała zalety kotów z rodu Topsy. – Niech pan spojrzy na ich uszy! Czy widział pan większe u jakichkolwiek kociąt? Musiałem przyznać, że nie. Ich uszy były ogromne jak żagle i sprawiały, że małe pyszczki zdawały się jeszcze mniejsze. Panna Bramley kiwnęła głową i uśmiechnęła się z satysfakcją. – Tak, od razu widać, co są warte. Po takich uszach można zawsze poznać łownego kota. Powtórzyłem szczepienie tydzień później. Kociaki nadal wyglądały dobrze. – No, to wszystko – powiedziałem. – Teraz musimy czekać. Jednak proszę pamiętać, że muszę znać rezultaty szczepienia, więc proszę nie zapomnieć mnie powiadomić. Przez kilka miesięcy nie miałem wiadomości od Bramleyów i prawie zapomniałem o tym małym eksperymencie, kiedy pewnego dnia znalazłem grubą kopertę wepchniętą pod drzwi gabinetu. To był obiecany raport, stanowiący – na swój sposób – modelowy przykład zwięzłości. Przekazywał mi wszystkie potrzebne informacje bez zbędnych ozdobników i pustosłowia. Lekko drżące, starannie wykaligrafowane słowa głosiły: „Szanowny Panie! Z tych kociaków są już duże koty. Szacunek – R. Bramley”. Rozdział dwudziesty ósmy Zatrzymałem samochód przy grupie Cyganów, przekonany, że patrzę na scenę, którą należałoby sfilmować. Łąka w zakolu drogi była rozległa, a wokół ognia siedziało ich pięcioro: ojciec, matka i trzy małe dziewczynki. Siedzieli bardzo spokojnie, spoglądając na mnie bez wyrazu poprzez smugi dymu, podczas gdy nieliczne, duże płatki śniegu opadały powoli, leniwie osiadając na kręcących się włosach dzieci. Ten wyzbyty realności obraz sprawiał, że siedziałem nieruchomo w swoim fotelu, patrząc przez szybę, i zapomniałem zupełnie, co tu w ogóle robię. Wreszcie, po odkręceniu okna, spytałem mężczyzny: – Czy wy nazywacie się Myatt? Podobno macie chorego kuca? – Skinął głową. – Tak, jest tutaj. – Mówił z dziwnym akcentem, zupełnie nie znanym w Yorkshire. Wstał od ognia – szczupły, ciemnoskóry, ale ogolony, i podszedł do samochodu, trzymając coś w ręku. Był to banknot dziesięcioszylingowy, z czego się bardzo ucieszyłem. Cyganów, którzy docierali do Darrowby, traktowano podejrzliwie. W przeciwieństwie do Myattów pojawiali się latem, obozowali nad rzeką, sprzedawali konie i kilka razy wystawili nas do wiatru. Wielu z nich nazywało się Smith i nieraz tak się zdarzało, że kiedy przychodziliśmy do nich następnego dnia na wizytę kontrolną, okazywało się, że i pacjent, i jego właściciel zniknęli. Dlatego też Siegfried tego ranka, kiedy wyjeżdżałem z domu, zawołał za mną: – Weź forsę, jeśli ci się uda. – Ale tym razem nie musiałem się o to kłopotać. Myatt zachował się jak należy. Wysiadłem z samochodu i przez trawę poszedłem za nimi, mijając ozdobny wóz z kundlem u koła; z tyłu uwiązano również kilka koni i kuców. Mojego pacjenta łatwo mogłem odróżnić: był to ładny, dość wysoki srokacz, o czystych, dobrych nogach i rasowym wyglądzie. Znajdował się jednak w godnym pożałowania stanie. Podczas gdy jego towarzysze poruszali się swobodnie, obserwując nas z zainteresowaniem, srokacz stał jak posąg. Już z daleka wiedziałem, co mu dolega: tylko ostre zapalenie tworzywa kopytowego mogło wywołać tego rodzaju przykulenie. Kiedy podszedłem bliżej, przekonałem się, że zaatakowane zostały chyba wszystkie cztery kopyta, ponieważ kuc stał na podkurczonych tylnych kończynach, rozpaczliwie próbując przerzucić ciężar ciała na piętki. Włożyłem mu termometr w odbyt. – Czy dostawał, panie Myatt, jakieś ekstra jedzenie? – Wczoraj wieczorem dobrał się do owsa. – Cygan pokazał mi prawie pusty worek w tyle wozu. Z trudem rozumiałem, co mówi, ale powiedział, że kuc urwał się i nażarł owsa. A on sam dał mu porcję oleju rycynowego. Termometr wskazywał 104 stopnie Fahrenheita, tętno było szybkie i skaczące. Przesunąłem dłonią po gładkich, drżących kopytach, czując niezwykłe gorąco, a potem spojrzałem na przerażony pysk zwierzęcia, rozszerzone chrapy, błędne oczy. Każdy, kto miał stan ropny pod paznokciem, potrafi zrozumieć mękę, jaką przeżywa koń, kiedy wrażliwa miazga podeszwy, będąc w stanie zapalnym, jest silnie przekrwiona i pulsuje o twarde ścianki kopyta. – Czy może go pan przeprowadzić? – spytałem. Cygan chwycił za uździennicę i pociągnął, ale kuc ani drgnął. Chwyciłem z drugiej strony. – Spróbujmy razem. W takim stanie musi chodzić. Pociągnęliśmy razem, a żona Myatta uderzyła kuca po zadzie. Zrobił kilka kroków, potykając się – zupełnie jakby ziemia była rozpalona do czerwoności – i jęcząc przy każdym kroku. I zaraz znowu skulił się, podkurczając nogi. – Nie może chodzić. – Odwróciłem się i poszedłem do samochodu. Przede wszystkim należało mu przynieść ulgę, a więc po pierwsze, sprawić, żeby pozbył się z brzucha jak największej ilości owsa. Po chwili szukania wyjąłem ampułkę aecoliny i zrobiłem mu zastrzyk domięśniowy w szyję, a następnie pokazałem Myattowi, jak należy robić okłady z zimnej wody na kopyta. Potem cofnąłem się i znowu spojrzałem uważnie na srokacza. Po arecolinie ślinił się obficie, a po chwili podniósł ogon i wypróżnił się. Ból nie zmniejszył się jednak i wiedziałem, że nie minie, dopóki to okropne zapalenie nie cofnie się, jeśli w ogóle to nastąpi. Widziałem przypadki, kiedy wysięk pojawiał się nad koronką, co zwykle zapowiadało zrzucenie kopyt, nawet śmierć. Kiedy tak snułem te ponure rozmyślania, trzy dziewczynki podeszły do chorego zwierzęcia. Najstarsza zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego policzkiem, a dwie pozostałe gładziły go po drżącym boku. Żadnych łez ani oznak rozpaczy, ale łatwo było zrozumieć, czym ten kuc dla nich jest. Przed odjazdem dałem Myattowi butelkę tinctura aconitis. – Proszę mu dawać porcję tej nalewki co cztery godziny i stale dbać o to, żeby okłady na kopytach były zimne. Jutro rano znowu do niego zajrzę. Zatrzasnąłem drzwiczki samochodu i patrzyłem przez okno na wolno snujący się dym, na opadające powoli płatki śniegu i trzy rozczochrane dziewczynki w podartych sukienkach, które ciągle jeszcze głaskały kuca. – Wspaniale, James, że dostałeś forsę – powiedział Siegfried podczas lunchu, niedbale wsuwając banknot dziesięcioszylingowy do wypchanej kieszeni. – Co tam było? – Najcięższy przypadek ochwatu, jaki kiedykolwiek widziałem. Nie mogliśmy ruszyć tego kuca, a przeżywa piekielne męki. Dałem zwykłe środki, ale jestem pewien, że to za mało. – Niezbyt dobre rokowanie, co? Fatalne. Nawet jeśli wyjdzie z tego ostrego stanu, nie ulega kwestii, że będzie miał zdeformowane kopyta, wybrzuszone podeszwy. A to piękny srokaty kuc. Naprawdę bardzo – chciałbym mu pomóc. Siegfried uciął dwa grube kawałki zimnej baraniny i położył mi na talerzu, przez chwilę patrząc na mnie w zamyśleniu. – Wydajesz się bardzo przejęty. Tak czasem bywa w naszym zawodzie, że mamy ciężkie przypadki, ale nie ma sensu; się tym martwić. – Ach, za dużo powiedziane, że się martwię, ale nie mogę o tym zapomnieć. Może dlatego, że to Cyganie. Są dla mnie czymś zupełnie egzotycznym, spoza naszego świata. A do tego mają trzy małe córeczki, które strasznie tego kuca kochają i bardzo się martwią jego chorobą. Kiedy Siegfried przeżuwał baraninę, ujrzałem dobrze mi znany błysk w jego oczach – pojawiał się, ilekroć chodziło o konie. Wiedziałem, że nic nie da po sobie poznać i tylko czeka, aż ja zrobię pierwszy krok. I zrobiłem go. – Bardzo bym chciał, żebyś ze mną pojechał i obejrzał go. Może byś podsunął jakąś kurację. Czy twoim zdaniem dałoby się coś wymyślić? Siegfried odłożył sztućce i przez chwilę wpatrywał się przed siebie. Wreszcie powiedział: – Wiesz, James, chyba tak. O ile się zorientowałem, stan jego jest ciężki i zwykłe lekarstwa tu nie pomogą. Jest jedna rzecz do zrobienia. – Uśmiechnął się do mnie przebiegle. – Ale może ci się to nie spodobać. Mną się nie przejmuj – powiedziałem. – Ty jesteś znawcą koni. Rób co chcesz, byle tylko przynieść ulgę temu biedakowi. – Świetnie, jedz szybko i zaraz zabieramy się raźno do dzieła. – Po skończonym posiłku poszliśmy do pokoju z instrumentami. Zdziwiłem się, kiedy otworzył szafę, w której przechowywał muzealne już instrumenty doktora Granta. Kiedy Siegfried kupił praktykę od starego, pracującego do osiemdziesiątki weterynarza, nabył również i te instrumenty, które, pieczołowicie przechowywane, nigdy nie znajdowały zastosowania. Logika nakazywała je wyrzucić, ale Sigfried miał do nich taki sam stosunek jak ja. Wypolerowane drewniane skrzynki z lśniącymi staroświeckimi skalpelami, sparciałe gumowe lewatywy i prysznice o mosiężnych zakończeniach, dziwaczne igły, prastare żegadła – były milczącym testamentem sześćdziesięciu lat walki. Często otwierałem tę szafę i starałem się wyobrazić sobie owego wiekowego człowieka borykającego się z tymi samymi problemami, co ja, jeżdżącego tymi samymi wąskimi drogami. Praktykę prowadził zupełnie sam i to przez sześćdziesiąt lat. Ja dopiero zaczynałem, ale wiedziałem już coś niecoś o blaskach i cieniach tego zawodu, o zdumieniu i trosce, o nadziei i rozczarowaniu, a nade wszystko o ciężkiej pracy. Doktor Grant odszedł już z tego świata, zabierając ze sobą umiejętności i wiedzę, które ja z takim uporem staram się zdobyć. Siegfried sięgnął w głąb szafy i wyciągnął płaskie pudełko. Zdmuchnął kurz ze skórzanego wieczka i zręcznie otworzył zatrzask. W środku, na zniszczonej wyściółce z aksamitu, leżał lancet i okrągły przyrząd do puszczania krwi. Zaskoczony spojrzałem na mego szefa. – Zamierzasz puścić mu krew? – Tak, chłopcze, zamierzam zabrać cię na wycieczkę w średniowiecze. – Widząc moje zdumienie, położył mi rękę na ramieniu. – Tylko nie zacznij zasypywać mnie naukowymi argumentami przeciw puszczaniu krwi. Nie mam wyrobionego poglądu na tę sprawę. – Ale czy kiedykolwiek puszczałeś krew? Nigdy jeszcze nie widziałem, żebyś korzystał z tego zestawu. – Już to robiłem. I rezultaty były zaskakujące. – Siegfried odwrócił się do mnie, jakby nie chciał prowadzić dalszej dyskusji. Starannie wytarł lancet i włożył do sterylizatora, a potem z całkowitą obojętnością nasłuchiwał bulgotania wody. Kiedy przyjechaliśmy, Cyganie znowu siedzieli skuleni nad ogniem, a Myatt widząc, że nadeszły posiłki, wstał i poczłapał w naszą stronę, trzymając w dłoni następny dziesięcioszylingowy banknot. Siegfried odsunął pieniądze. – Najpierw zobaczymy, co nam się uda zrobić, panie Myatt – mruknął. I poszedł przez łąkę do drżącego, skurczonego kuca. Nie było żadnych oznak poprawy, a w jego spojrzeniu malowało się chyba jeszcze większe cierpienie i słyszałem ciche jęki, kiedy srokacz przestępował z nogi na nogę. – Biedaczysko – mruknął Siegfried, nie patrząc na mnie. – Nic nie przesadziłeś, James. Przynieś, proszę, tę drewnianą kasetkę z wozu. Kiedy wróciłem, już wiązał opaskę uciskową u nasady szyi kuca. – Zaciągnij mocno – powiedział. Kiedy żyła jarzmowa wyraźnie nabrzmiała, szybko wyciął sierść, zdezynfekował niewielką powierzchnię i zrobił miejscowe znieczulenie. A potem otworzył staroświeckie, oblepione skórą pudło i wyjął lancet owinięty w sterylną gazę. Dopiero wtedy zaczęło się coś naprawdę dziać. Siegfried przyłożył niewielkie ostrze skalpela do nabrzmiałej żyły i szybko nacisnął dźwigienkę. W tym momencie krew chlusnęła mocnym strumieniem, tworząc ciemną kałużę na trawie. Myatt głośno westchnął, a bardzo przejęte dziewczynki zaczęły coś tam między sobą szeptać. Doskonale mogłem zrozumieć ich uczucia. Sam byłem ciekaw, jak długo kuc utrzyma się na nogach przy tak silnym upływie krwi. Ale Siergfriedowi to nie wystarczyło: wyjął z kieszeni patyk i włożył go kucowi między szczęki, poruszając nim energicznie. Kiedy zwierzę zaczęło gryźć, krew popłynęła silniejszym strumieniem. Siegfried był zadowolony, gdy wypłynął jej co najmniej galon. – Zwolnij opaskę, James! – zawołał i szybko zamknął ranę na szyi szwem szpilkowym. Potem zbliżył się do bramy w przydrożnym ogrodzeniu. – Tak też myślałem! – Po drugiej stronie tamtej łąki jest strumień. Musimy go tam zaprowadzić. Niech wszyscy mi pomogą! Najwyraźniej był z siebie zadowolony i jak zawsze poderwał wszystkich do działania. Myattowie zaczęli biegać nerwowo wokoło, wpadając przy tym na siebie. Ja poczułem dziwne napięcie i nawet kuc po raz pierwszy zdawał się okazywać zainteresowanie otoczeniem. Pięcioro Cyganów ciągnęło kantar, Siegfried i ja spletliśmy ręce na zadzie kuca i zaczęliśmy go pchać. Wszyscy przy tym wydawali głośne okrzyki zachęty i wreszcie kuc ruszył. Szedł bardzo powoli, ale szedł – minął bramę, sąsiednią łąkę i wreszcie dotarł do płytkiego strumienia, który wił się wśród sitowia. Na szczęście brzegi były płaskie i z łatwością udało nam się wepchnąć kuca w sam środek. Kiedy tak stał, a lodowata woda omywała mu rozpalone kopyta, zdawało mi się, że odczuwa wyraźną ulgę. – Musi tak stać w wodzie przez godzinę – powiedział Siegfried – a potem trzeba go oprowadzić po łące. Potem znowu godzina moczenia kopyt w strumieniu. Jak mu się polepszy, może dłużej pochodzić, ale koniecznie musi wracać do strumienia. Będzie tu wiele roboty. Kto tego dopilnuje? Trzy małe dziewczynki podeszły nieśmiało i spojrzały na niego. Siegfried roześmiał się. – A więc wy się zgłaszacie? Doskonale, zaraz wam powiem, jak to macie robić. Z kieszeni, w której nosił zawsze mnóstwo zaskakujących rzeczy, wyjął torbę dropsów miętowych – o tym nigdy nie zapomniał, a ja wiedziałem, że teraz dosyć długo będę bezczynny. Widywałem go często z dziećmi na różnych farmach i kiedy pojawiała się owa torebka cukierków, w pracy następowała dłuższa przerwa. Tylko w tym wypadku Siegfried nigdy się nie spieszył. Każda z dziewczynek z namaszczeniem wzięła po cukierku, a wtedy Siegfried przykucnął na piętach i zaczął do nich przemawiać jak nauczyciel w klasie. Dziewczynki wkrótce roztajały i też od czasu do czasu zabierały głos. Najmniejsza wygłosiła nawet dłuższą i niezbyt zrozumiałą opowieść o niezwykłych wyczynach kuca, kiedy był źrebakiem, a Siegfried słuchał uważnie, kiwając przy tym głową. Miał przecież mnóstwo czasu. Jego słowa najwidoczniej zapadły dziewczynkom w serce, ponieważ ilekroć w ciągu najbliższych kilku dni przejeżdżałem koło cygańskiego obozu, widziałem, jak trzy małe figurki albo stoją nad strumyczkiem, w którym moczył kopyta kuc, albo prowadzą go na długiej lince przywiązanej do kantara. Nie musiałem się nawet zatrzymywać – wiedziałem, że stan mego pacjenta się polepsza. W jakiś tydzień później byłem świadkiem wyjazdu Myattów z Darrowby, czerwony wóz przejeżdżał właśnie przez rynek: powoził ojciec rodziny w czarnej aksamitnej czapce, a obok niego siedziała żona. Przywiązane do wozu konie szły z tyłu, a na samym końcu srokacz: może stąpał nieco sztywno, ale całkiem dobrze. Był zdrów. Małe dziewczynki wyglądały przez uchylone tylne drzwi i kiedy mnie dojrzały, pomachałem im ręką. Spojrzały na mnie bez uśmiechu, a gdy wóz skręcał już prawie w Hallgate, jedna z nich nieśmiało podniosła rękę. Siostrzyczki poszły za jej przykładem i nim zniknęły mi z oczu, wszystkie trzy machały bardzo energicznie. Wszedłem do pubu i zamyślony usiadłem w kącie nad kwartą piwa. Siegfriedowi udało się dokonać rzeczy zdumiewającej, ale ja ciekaw byłem, jak to zaklasyfikować, gdyż w praktyce weterynaryjnej trudno jest wyciągnąć ostateczne wnioski, nawet jeśli się osiągnie nieoczekiwanie dobre wyniki. Czy może tylko wyobraziłem sobie, że ten kuc poczuł ulgę prawie natychmiast po puszczeniu krwi? Czy bez tego udałoby się nam skłonić go do chodzenia? Czy w tego rodzaju przypadkach należało robić otwór w żyle szyjnej i wypuszczać prawie kubełek drogocennej krwi? Do dziś nie znalazłem na to odpowiedzi, ponieważ sam nigdy się nie odważyłem na taki zabieg. Rozdział dwudziesty dziewiąty – Czy doktor Herriot mógłby obejrzeć mego psa? Jakże dobrze znałem tego rodzaju słowa dobiegające z poczekalni, ale tym razem na dźwięk głosu zatrzymałem się jak wryty przed drzwiami. Nie, niemożliwe, ale to chyba głos Helen. Podszedłem na palcach i przysunąłem oko do szparki w drzwiach. Zobaczyłem Tristana, patrzącego na kogoś poza zasięgiem mego wzroku. Dostrzec mogłem tylko rękę spoczywającą na łbie spokojnego owczarka, rąbek samodziałowej spódnicy i nogi w jedwabnych pończochach. Muszę przyznać, że były to bardzo ładne nogi, nie za chude, w sam raz, i mogły należeć do tak wysokiej dziewczyny jak Helen. Przestałem snuć te rozważania, kiedy głowa pochyliła się nad psem, a ja miałem przed sobą wyraźny, ładny profil Helen, jej mały nosek i ciemne włosy zasłaniające kawałek niezwykle gładkiego policzka. Zdumiony wpatrywałem się w ten widok, kiedy Tristan wypadł z pokoju i zderzył się ze mną. Stłumiwszy przekleństwo, chwycił mnie za ramię, wciągnął do laboratorium, zamknął drzwi i powiedział szeptem: – To ona, córka Aldersona! I koniecznie chce się widzieć z tobą! Nie z Siegfriedem, nie ze mną, ale z samym doktorem Herriotem! Patrzył na mnie chwilę szeroko otwartymi oczami, a kiedy ja stałem niepewny, otworzył drzwi i starał się wypchnąć mnie na korytarz. – Na cóż, u diaska, czekasz? – wysyczał. – To przecież trochę głupio po tym fiasku z dansingiem. Kiedy mnie ostatnio widziała, wyszedłem na cholernego durnia, który nawet rozmawiać nie potrafi. Tristan uderzył się dłonią w czoło. – Boże, zlituj się, martwisz się o takie głupstwo. Przecież powiedziała, że chce widzieć ciebie, czego chcesz więcej? No, idźże do niej, idź natychmiast! Niezdecydowany, szurnąłem nogami, a wtedy on podniósł rękę. – Chwileczkę. Zostań tu! – Wybiegł i po paru sekundach wrócił, niosąc biały laboratoryjny fartuch. – Prosto z pralni – powiedział i zaczął mi pomagać wciągnąć wykrochmalone rękawy. – Będziesz w tym wyglądać znakomicie, Jim, nieskazitelny młody lekarz. Nie protestując, stałem nieruchomo, kiedy mi zapinał guziki na plecach, ale odepchnąłem jego rękę, gdy wziął się do poprawiania krawata. Na koniec uniósł dłoń w dodającym otuchy geście, a potem wycofał się na tylne schody. Wreszcie przestałem się wahać i pomaszerowałem prosto do poczekalni. Helen spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Był to ten sam spokojny, miły uśmiech, co przy pierwszym spotkaniu. Nie kryła się za nim żadna uraza. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, a kiedy ja się nie odzywałem, ona spojrzała na psa. – Tym razem mamy kłopot z Danem – powiedziała. – To nasz pies pasterski, ale bardziej go lubimy i właściwie należy do rodziny. Na dźwięk swego imienia pies zaczął energicznie machać ogonem, ale zaskowyczał, kiedy do mnie podszedł. Pochyliłem się i pogłaskałem go po łbie. – Widzę, że nie może stać na tylnej łapie? – Tak, skoczył dziś rano przez mur i od tej pory tak dziwnie chodzi. Myślę, że sobie coś zrobił. – Proszę, niech go pani zaprowadzi do pokoju zabiegowego, ale proszę iść przede mną, chcę zobaczyć, jak chodzi. Otworzyłem przed nią drzwi. Przez kilka pierwszych kroków chód Helen tak zaprzątnął moją uwagę, że zapomniałem o wszystkim, ale na szczęście korytarz był długi i przy drugim zakręcie udało mi się skoncentrować na pacjencie. No cóż, sprawa była jasna jak słońce – zwichnięcie stawu biodrowego. Świadczyło o tym utykanie na nogę i sposób, w jaki Dan ją trzymał, pazurami ledwie dotykając ziemi. Uczucia moje były mieszane, uszkodzenie nie wyglądało na poważne, ale z drugiej strony szybko mogłem je naprawić i zyskać sobie dobrą opinię, gdyż, jak się przekonałem w czasie mojej krótkiej praktyki, nastawienie stawu biodrowego jest zabiegiem bardzo spektakularnym. Może miałem dotąd szczęście, ale w tych kilku przypadkach udało mi się przywrócić pełną sprawność bardzo kulawym zwierzętom. W sali zabiegowej wziąłem Dana na stół. Stał bez ruchu, kiedy badałem mu nogę. Nie było żadnej wątpliwości – główka kości udowej była przemieszczona, wyraźnie wyczuwalna kciukiem. Pies tylko raz się obejrzał – kiedy łagodnie próbowałem zgiąć mu łapę – ale trwało to chwilę i znowu stał nieruchomo jak posąg, z pyskiem uchylonym, gdyż oddychał nerwowo, ale jak większość łagodnych zwierząt, które mieliśmy na naszym stole zabiegowym, wydawał się z rezygnacją poddawać swemu losowi. Byłem przekonany, że gdybym nawet przystąpił do obcinania mu głowy, nie sprzeciwiłby się temu. – Dobry, łagodny pies – pochwaliłem mego pacjenta. Helen pogłaskała piękny łeb z dużą białą łatą na połowie pyska; ogon wachlował powoli z jednej strony na drugą. – Tak – powiedziała – nie tylko pracuje, ale jest ulubieńcem całej rodziny. Mam nadzieję, że nie zrobił sobie zbyt wielkiej krzywdy? – Ma zwichnięty staw biodrowy. Paskudna sprawa, ale przy odrobinie szczęścia uda mi się to nastawić. – A co by się stało, gdyby się nie udało? – Powyżej wytworzyłby się fałszywy staw. Przez kilka tygodni bardzo by kulał, a w przyszłości miałby krótszą mogę. – O Boże, to byłoby okropne! – westchnęła Helen. – Jak pan myśli, czy wszystko dobrze pójdzie? Spojrzałem na cierpliwe zwierzę, patrzące ciągle przed siebie. – Myślę, że tak, bo nie zwlekała pani z przywiezieniem go do nas. Im wcześniej się takie zwichnięcie nastawi, tym lepiej. – O, to dobrze. Kiedy pan się do niego weźmie? – Od razu. – Podszedłem do drzwi. – Tylko zawołam Tristana. To praca dla dwóch osób. – A czy ja mogę się na coś przydać? – zapytała Helen. – Z przyjemnością pomogę, jeśli pan się na to zgodzi. Spojrzałem na nią z powątpiewaniem. – Sam nie wiem. Może nie spodoba się pani taka zabawa „w przeciąganie” z Danem w środku. Oczywiście uśpię go, ale trzeba będzie mocno ciągnąć. Helen roześmiała się. – Och, jestem silna i wcale nieprzewrażliwiona. Przywykłam do zwierząt i lubię przy nich pracować. – Wobec tego zgoda – powiedziałem. – Niech pani włoży ten zapasowy fartuch i zaczynamy. Pies nawet nie drgnął, kiedy wbiłem mu igłę do żyły; gdy zacząłem wprowadzać nembutal, głowa jego opadła na ramię Helen, a łapy zaczęły ślizgać się na metalowym blacie stołu. Po chwili leżał nieruchomo. Trzymałem igłę w żyle, patrząc na głęboko uśpione zwierzę. – Dam mu chyba trochę więcej, żeby mięśnie zwiotczały. Jeszcze kilka milimetrów sześciennych i Dan był bezwładny jak szmaciana lalka. Chwyciłem zwichniętą nogę i powiedziałem do Helen: – Proszę, niech pani splecie ręce pod jego udem i stara się trzymać mocno, kiedy będę ciągnąć. Dobrze? A więc zaczynamy. Trzeba mieć wyjątkowo dużo siły, żeby główkę kości udowej przeciągnąć ponad krawędzią panewki. Ciągnąłem mocno prawą ręką, równocześnie mocno naciskając główkę lewą. Helen wywiązywała się ze swojej misji znakomicie, w skupieniu zaciskając usta. Sądzę, że musi być jakiś niezawodny sposób wykonywania tego zabiegu, tak żeby udało się za pierwszym razem, ale nigdy nie zdołałem na niego wpaść. Sukces osiągałem zawsze po długim czasie prób i błędów, i tak samo było dzisiaj. Próbowałem skrętów i obrotów pod różnymi kątami, poruszając zwiotczałą kończyną, przy czym starałem się nie myśleć, co będzie, jeśli właśnie tym razem nie uda mi się umieścić kości na właściwym miejscu. Ciekaw byłem, o czym myśli Helen, dzielnie wypełniając swoje zadanie, gdy nagle usłyszałem stłumiony trzask, ten jakże miły, wyczekiwany przeze mnie dźwięk. Kilka razy zgiąłem łapę. Żadnego oporu. Główka kości udowej wróciła na swoje miejsce. – No i po wszystkim – stwierdziłem z ulgą. – Miejmy nadzieję, że się udało, musimy trzymać kciuki. Czasem się zdarza, że główka ponownie wyskakuje ze stawu, ale jestem przekonany, że tym razem wszystko będzie dobrze. Helen przesunęła dłonią po jedwabistych uszach i szyi uśpionego psa. – Biedny, stary Dan. Nie skakałby przez ten mur dziś rano, gdyby wiedział, co go czeka. Kiedy wróci do zdrowia? – Och, będzie nieprzytomny do końca dnia. Pod wieczór zacznie się budzić i chciałbym, żeby wtedy była pani przy tym i zajęła się Danem na wypadek, gdyby się przewrócił i znowu nastąpiło przemieszczenie kości. Może pani zadzwoni do mnie? Chciałbym wiedzieć, jak się czuje. Wziąłem psa na ręce i właśnie niosłem go przez korytarz, trochę się potykając, gdyż był ciężki, kiedy spotkałem panią Hall. Na tacy niosła dwie filiżanki. – Akurat miałam świeżą esencję, panie doktorze – powiedziała – i pomyślałam sobie, że młoda pani pewno miałaby ochotę napić się herbaty. Spojrzałem na nią spod oka. Było to coś niezwykłego. Czyżby i ona przyłączyła się do Tristana, żeby odgrywać rolę Kupidyna? Ale szeroka, smagła twarz była jak zawsze opanowana i nieodgadniona. – Bardzo dziękuję, pani Hall. Najpierw tylko wyniosę psa do samochodu. – Umieściłem Dana na tylnym siedzeniu. – Owinięty kocem po nos sprawiał wrażenie całkowicie pogodzonego ze światem. Helen już siedziała, trzymając filiżankę na kolanach, a ja przypomniałem sobie mój pierwszy dzień w Skeldale House, kiedy piłem herbatę z ową nieznaną dziewczyną, jedną z wielbicielek Siegfrieda, zresztą chyba najwytrwalszą. Dziewczyna, na którą teraz patrzyłem, była całkiem inna. W sali zabiegowej mogłem obserwować Helen z bliska i zauważyłem, że kąciki jej ust były podniesione, jakby się miała uśmiechnąć albo właśnie się uśmiechała, a jej ciemnoniebieskie oczy pod łukiem ładnych brwi znakomicie harmonizowały z kasztanowatymi włosami. Tym razem rozmowa nie kulała. Może dlatego, że byłem na własnym terenie, a może dlatego, że dopiero wtedy byłem swobodny, kiedy chodziło o jakieś chore zwierzę – w każdym razie gadałem bez wysiłku, tak jak wtedy, kiedy siedzieliśmy na wzgórzu podczas naszego pierwszego spotkania. Wreszcie czajnik pani Hall był pusty i ostatnie herbatniki zniknęły, a ja odprowadziłem Helen do wozu i ruszyłem w objazd. To samo miłe uczucie pewności siebie ogarnęło mnie wieczorem, kiedy usłyszałem jej głos przez telefon: – Dan się obudził i chodzi. Trochę jeszcze niepewnie, ale noga jest całkiem w porządku. – Och, to świetnie, a więc pierwszy etap ma za sobą. Sadzę, że wkrótce będzie dobrze. Po drugiej stronie linii nastąpiła cisza i po chwili Helen powiedziała: – Dziękuję panu za to, co pan zrobił. Tak martwiliśmy się Danem, zwłaszcza moje młodsze rodzeństwo. Bardzo dziękuję. – Ależ drobiazg, ja również się cieszę, to znakomity pies. – Urwałem, teraz muszę to powiedzieć. – Czy pamięta pani, że mówiliśmy dziś o Szkocji? Przejeżdżając po południu koło kina Plaża, zobaczyłem, że wyświetlają film o Hybrydach. Pomyślałem sobie, że może miałaby pani ochotę wybrać się ze mną i obejrzeć go. Znowu pauza, słyszałem, jak serce wali mi łup-łup-łup. – Ależ tak, z największą przyjemnością – odparła Helen. – Kiedy? Może w piątek wieczorem? Tak, dziękuję, a więc do zobaczenia. Odłożyłem słuchawkę drżącą ręką. Dlaczego z takim trudem mi to przyszło? Ale teraz już nieważne – najistotniejsze, że się z nią umówiłem. Rozdział trzydziesty Reumatyzm u psa jest rzeczą okropną, ostry atak bowiem może sprawić, że całkiem dotąd sprawne stworzenie staje się przerażone, jęczy, nie może się poruszać. Mocno umięśnione zwierzęta cierpią najbardziej. Teraz właśnie badałem ostrożnie palcami mięśnie: trójgłowy i pośladkowy, małego bulteriera. Odważny zwykle psiak, niczego się niebojący, przyjacielski, skaczący wysoko, żeby polizać po twarzy, dzisiaj sztywny, drżący, patrzył przed siebie z przerażeniem. Nawet lekki skręt głowy powodował przeraźliwy jęk bólu. Całe szczęście, że można było mu pomóc i to szybko. Z miejsca zrobiłem zastrzyk z novalginy. Psiak, pochłonięty ostrymi jak noże bólami reumatycznymi, nawet nie zareagował na ukucie igły. Odliczyłem do pudełeczka odpowiednią liczbę pastylek salicylinu, na wieczku napisałem, jak je dawać, i wręczyłem pudełko właścicielowi. – Pierwszą porcję proszę dać, kiedy zacznie działać zastrzyk. Następnie co cztery godziny. Jestem pewien, że wkrótce nastąpi znaczna poprawa. Ledwie pan Tavener zaczął czytać moje zalecenia, jego żona wyrwała mu pudełko z ręki. – Muszę sama zobaczyć – powiedziała ostro. – Wiadomo, kto to będzie robić. Było tak za każdym razem, począwszy od mojej pierwszej wizyty w tym pięknym domu, otoczonym schodzącym tarasowo do rzeki ogrodem. Na moją prośbę pan Tavener trzymał psa. Żona stała tuż koło niego, a kiedy pies jęknął, krzyknęła: – Doprawdy, Henry, nie przyciskaj tak tego biedaka, sprawiasz mu ból! – Bez przerwy strofowała go z byle powodu, a gdy wyszedł z pokoju, powiedziała: – To wszystko wina mego męża. Pozwala psu pływać w rzece, wiedziałam, że tak się to skończy. W trakcie tego weszła jej córka, Julia, i od razu było wiadomo, po czyjej jest stronie. Wołała co chwila: „Jak możesz, ojcze!” albo: „Na miłość boską, ojcze!” – i zwykle zastępowała matkę, gdy ta akurat nie podnosiła głosu. Tavenerowie mieli po pięćdziesiąt parę lat. On był wysokim, bardzo przystojnym mężczyzną, który zarobił miliony na stoczniach w dolnym brzegu rzeki Tyne, a potem wycofał się z interesu do swej uroczej posiadłości. Z miejsca go polubiłem; oczekiwałem wyniosłego bogacza, a poznałem uroczego, przyjaznego, odznaczającego się dużą wrażliwością człowieka, najwidoczniej zmartwionego chorobą psa. Co do pani Tavener, miałem zastrzeżenia, pomimo jej uderzającej piękności. Miała sztuczny uśmiech, a niebieskie oczy były lodowate. Niezbyt przejmowała się psem; najważniejszą sprawą było dokuczenie mężowi. Julia, pomniejszona replika matki, bezcelowo snuła się po pokoju ze znudzoną miną rozgrymaszonego dziecka; patrzyła bez wyrazu to na mnie, to na psa, bez zainteresowania spoglądając przez okno na gładko strzyżone trawniki, na kort tenisowy i ciemną wstęgę rzeki wśród drzew. Pogładziłem po raz ostatni teriera po głowie i wstałem z kolan. Kiedy rozkładałem strzykawkę, Tavener wziął mnie za ramię. – Znakomicie, panie doktorze. Bardzo panu dziękujemy. Nie musimy się już martwić o tego biedaka. Muszę przyznać, że kiedy zaczął wyć, pomyślałem sobie, że z nim już koniec. A może teraz napije się pan czegoś przed wyjazdem. Kiedy to mówił, czułem, jak jego ręka drży. Tak samo było, gdy trzymał łeb psa; pomyślałem wtedy, że powodem mogła być choroba Parkinsona, zdenerwowanie albo nadmierne picie. Nalał sobie porządną porcję whisky do szklaneczki, ale w trakcie podnoszenia butelki ręka zaczęła mu drżeć jeszcze mocniej i wylał trochę alkoholu na wypolerowaną taflę małego kredensiku. – Dobry Boże! – wybuchnęła gwałtownie jego żona, a w głosie jej brzmiało oburzenie, że znowu zrobił coś złego. Julia zaś uderzyła się dłonią w czoło i uniosła w górę oczy. Tavener rzucił przerażone spojrzenie na obydwie, potem uśmiechnął się i podał mi szklankę. – Proszę, niech pan siada, panie doktorze – powiedział. – Jestem pewien, że przyda się panu chwila wypoczynku. Przysunęliśmy się do kominka, a Tavener mówił ciekawie o psach, okolicy, obrazach wiszących w pokoju, Obrazy te – główny przedmiot zainteresowania Tavenera – znano w całym hrabstwie; wiele z nich było oryginałami znanych malarzy. Jego drugą pasją były zegary. Kiedy rozejrzałem się wokoło i ujrzałem rzadkie i piękne okazy stojące na stylowych meblach, pomyślałem, że prawdą są pogłoski, jakie krążyły o bogactwie tego domu. Kobiety nie towarzyszyły nam, zniknęły, ledwie pojawiła się whisky, ale kiedy wypiłem swoją porcję, drzwi się otworzyły i obie stanęły w progu – niezwykle do siebie podobne, prawie identyczne w drogich tweedowych płaszczach i przybranych futrem kapeluszach. Wciągając samochodowe rękawiczki, pani Tavener popatrzyła z odrazą na męża. – Jedziemy do Brawton – powiedziała. – Nie wiem, o której wrócimy. Tavener nic nie odrzekł, siedział nieruchomo, podczas gdy ja nasłuchiwałem warkotu motoru i zgrzytania żwiru za oknem. Potem tępo spojrzał na chmurę dymu spalinowego na podjeździe. Coś w wyrazie jego twarzy zmroziło mnie. Odstawiłem szklankę i wstałem. – Niestety, muszę już jechać, bardzo dziękuję za drinka. Nagle, jakby uświadamiając sobie moją obecność, uśmiechnął się przyjaźnie. – Nie ma za co, to ja dziękuję bardzo, że zajął się pan moją psiną. Już teraz wygląda znacznie lepiej. Widoczna w lusterku nad kierownicą postać stojąca na szczycie schodów była jakaś mała i samotna; wkrótce przesłoniły mi ją wysokie krzaki. Następne wezwanie było do chorej świni z farmy położonej wysoko na Marstang Fell. Szosa prowadziła najpierw wzdłuż żyznej doliny, wijącej się wśród nadrzecznych drzew, dostatnich farm i bogatych pastwisk, ale kiedy zjechałem z szosy i polną drogą zacząłem piąć się stromo pod górę, krajobraz zmienił się całkowicie. Przeskok był gwałtowny; drzewa i krzewy prawie znikły, ukazało się za to nagie, skaliste zbocze i ciągnące się milami wapienne murki. A choć dolina zieleniła się młodym, bujnym listowiem, tu, wysoko, pączki jeszcze nie pękły i nagie gałęzie, sterczące na tle nieba, wyglądały nadal zimowo. Farma Tima Altona leżała u kresu drogi i kiedy stanąłem przed bramą, pomyślałem, że trudno chyba zdobyć środki do życia na tych kilku akrach kiepskiej ziemi, gdzie nawet trawa jest żółta i spłaszczona przez stale wiejące wiatry. W każdym razie wiele pokoleń dokonywało cudu – żyło tu, walczyło i umierało w owym domu, otoczonym budynkami kulącymi się pod osłoną przygiętych wiatrem drzew; co prawda, po trzech wiekach zmagań z ostrym klimatem, ich masywne mury zaczynały kruszeć. Dlaczego przychodzi ludziom do głowy pomysł osiedlania się w takim miejscu? Nim otworzyłem bramę, odwróciłem się i spojrzałem na obramowaną murkami, schodzącą w dół drogę, która wreszcie nikła z oczu przy białych kamieniach nad rzeką, lśniącą w wiosennym słońcu. Może stał tu ongiś budowniczy i zapatrzony w bezbrzeżną zieleń, wdychając zimne, balsamiczne powietrze, uznał, że to wystarczy. Zobaczyłem Tima Altona, idącego przez podwórze; nie trzeba tu było układać kamiennych płyt czy wylewać betonu, wystarczyło usunąć cienką warstwę ziemi, gdyż pomiędzy zabudowaniami gospodarczymi a domem rozciągała się nieco pochyła, spękana warstwa skały. To było coś więcej niż trwała nawierzchnia – to była wieczna nawierzchnia! – A więc tym razem, Tim, świnia ci choruje? – spytałem, a farmer skinął potakująco głową. – O taaak, choruje od wczoraj, a dziś już leży jak martwa. Nawet nie spojrzała, kiedy napełniałem jej koryto, a jak już świnia nie chce żreć, to bardzo z nią źle. – Tim wsunął dłonie za szeroki pas, który podtrzymywał jego zbyt duże spodnie i zawsze zdawał się dzielić jego szczupłą postać na dwie części, po czym zaprowadził mnie z ponurą miną do chlewu. Pomimo wielkiej biedy, jaka mu doskwierała, przeciwności losu znosił pogodnie. Nigdy dotąd nie widziałem go tak zmartwionego, ale przyczynę znałem dobrze: do jedynej świni rodzina farmera ma stosunek uczuciowy. Drobni rolnicy, tacy jak Tim Alton, z trudem zarabiali na życie, hodując kilka krów, sprzedając mleko wielkim mleczarniom albo wyrabiając masło. Co roku zabijali jedną lub dwie świnie hodowane dla własnych potrzeb. W biedniejszych domach miałem wrażenie, że poza tym prawie nic innego nie jedzą; ilekroć przyjechałem w porze posiłku, zapach przygotowywanego jedzenia był zawsze ten sam – smażony tłusty bekon. Wydawało się, że ci ludzie za punkt honoru uważali wyhodowanie jak najtłuściejszej świni. W tych smaganych wichrami farmach, gdzie wszystko i wszyscy byli chudzi – ludzie, krowy i psy – świnia była jedyną grubą istotą. Już przedtem widziałem świnię Altona. Dwa tygodnie temu zszywałem jego krowie zraniony strzyk. Po zabiegu Alton klepnął mnie po ramieniu i szepnął: – Niech pan ze mną pójdzie, panie doktorze, coś panu pokażę. W chlewie zobaczyłem chyba ze trzystufuntowego potwora, bez wysiłku opróżniającego wielkie koryto, pełne karmy. Dobrze pamiętałem wyraz dumy w oczach farmera, który nasłuchiwał siorbania i mlaskania, jakby to była najpiękniejsza muzyka. Dziś było całkiem inaczej. Świnia, nie wiadomo czemu, wyglądała na jeszcze większą; leżąc na boku z zamkniętymi oczami, wypełniała cały chlew, jak wyrzucony na brzeg wieloryb. Tim poruszył kijem nietknięte żarcie w korycie, żeby ją w ten sposób zachęcić do jedzenia, ale świnia ani drgnęła. Farmer spojrzał na mnie z rozpaczą w oczach: – Źle z nią, panie doktorze. Nie wiem, co jest, ale źle z nią. Zmierzyłem gorączkę i aż gwizdnąłem. – Sto siedem stopni, no, gorączka nielicha! Tim zbladł. – Do diaska! Sto siedem! Beznadziejna sprawa. Koniec z nią. Zacząłem ugniatać bok świni i uśmiechnąłem się, żeby mu dodać otuchy. – Nie martw się, Tim, Myślę, że wyzdrowieje. To różyca. Dotknij tu palcami, o tu, z boku. Wyczujesz dużo płaskich zgrubień. Za kilka godzin będzie miała wysypkę, ale w tej chwili można to tylko wyczuć dotykiem. – Czy może pan jej pomóc? – Prawie na pewno tak. Zrobię jej zastrzyk surowicy przeciw różycowej i mogę się założyć, że za dwa dni będzie znowu trzymała ryj w korycie. Większość świń szybko zdrowieje. – O, to dobra nowina – powiedział Tim, a jego twarz rozjaśnił uśmiech. – Ale mnie pan przeraził tymi swoimi stu siedmioma stopniami, do diaska! Roześmiałem się. – Przepraszam, Tim, nie chciałem cię przestraszyć. Czasem lepsza wysoka temperatura niż niska. Ale dziwna pora na różycę. Zwykle pojawia się z końcem lata. – No, cóż, moja świnia miała pecha. Może pan doktor chce umyć teraz ręce? W kuchni schyliłem głowę, ale nie udało mi się uniknąć zderzenia z wielkim boczkiem, wiszącym u belkowanego sufitu: chwiał się łagodnie na haku, miejscami miał osiem cali grubości, wszystko sam tłuszcz. Tylko po uważnych oględzinach można było dostrzec cienki pas mięsa. Pani Alton podała mi filiżankę herbaty. Ja piłem, a Tim siedział na krześle z opuszczonymi bezwładnie rękami. Kiedy na chwilę zamknął oczy, na jego twarzy odmalowało się okropne zmęczenie. Po raz setny pomyślałem o tym niekończącym się trudzie, który był udziałem wszystkich drobnych farmerów. Alton skończył dopiero czterdziestkę, ale był zgarbiony i wyniszczony nadmierną pracą; jego dzieje można było wyczytać w powroźlastych ramionach, w zgrubiałych, napuchniętych palcach. Powiedział mi kiedyś, że tylko raz opuścił porę dojenia: dwanaście lat temu, z powodu pogrzebu ojca. Już miałem odjechać, kiedy zobaczyłem Jennie, najstarszą córkę Altonów. Pompowała energicznie swój rower oparty o ścianę koło drzwi kuchennych. – Wybierasz się gdzieś? – spytałem, a dziewczyna wyprostowała się gwałtownie, odsuwając z czoła pasma ciemnych włosów. Miała jakieś osiemnaście lat, delikatne rysy i duże, wyraziste oczy. Wystarczyło spojrzeć na jej surową urodę, by pomyśleć o szybowaniu kulików, o wietrze i słońcu, i nieskończonej pustce wrzosowisk. – Jadę do wsi. – Rzuciła ukradkiem spojrzenie w stronę kuchni. – Kupić tatusiowi butelkę Guinnessa. – Do wsi! Taki szmat drogi po to tylko, żeby kupić butelkę piwa? Ze dwie mile, a z powrotem trzeba pchać rower pod górę. I taką wyprawę robisz tylko po tę jedną butelkę? – Tak, po jedną butelkę – szepnęła zaabsorbowana, licząc na dłoni miedziaki. – Tatuś całą noc nie spał, bo czekał, żeby się krowa ocieliła i jest zmęczony. Uwinę się raz, dwa, a on będzie miał do kolacji swojego Guinnessa, którego tak lubi. – Rzuciła mi konspiracyjne spojrzenie. – Ale będzie niespodzianka! Ledwie skończyła mówić, jej ojciec – ciągle rozparty na krześle – odwrócił głowę, spojrzał na nią przez okno i natychmiast pobrużdżoną twarz rozjaśnił uśmiech wzruszenia. Jennie popatrzyła na niego filuternie spod swoich niskich brwi, a potem odwróciła się szybko, wsiadła na rower i zaczęła z wielką szybkością zjeżdżać w dół. Pojechałem za nią znacznie wolniej, na drugim biegu, a samochód chwiał się i podskakiwał na kamieniach. W zadumie patrzyłem przed siebie. Nie mogłem oderwać myśli od tych dwóch domów, które dziś odwiedziłem: pięknego pałacyku nad rzeczką i rozpadającego się domu wiejskiego, który właśnie opuściłem; od Henry’ego Tavenera, wytwornie ubranego, o wypielęgnowanych dłoniach, posiadacza wspaniałej biblioteki, obrazów i zegarów, i od Tima Altona – w zniszczonych, zbyt dużych spodniach, które podtrzymywane wielkim pasem sięgały mu niemal po pachy – dnie, miesiące i lata walczącego o byt na szczycie tej wrogiej góry. A potem pomyślałem o ich córkach: o pogardzie w oczach Julii Tavener, kiedy patrzyła na ojca, i o pełnej rozrzewnienia czułości w spojrzeniu Jennie Alton. Wbrew pozorom niełatwo było – a właściwie bardzo trudno – zdecydować, kto wziął lepszą cząstkę w tych dwóch tak odmiennych egzystencjach. Ale kiedy zjeżdżałem już z polnej drogi na gładką nawierzchnię szosy, konkluzja nasunęła mi się z nieoczekiwaną jasnością. Biorąc wszystko pod uwagę, gdybym ja miał dokonać wyboru, wybrałbym piwo Guinness. Rozdział trzydziesty pierwszy Tristan rozpakował lekarstwa. Butelki zawierały czerwony płyn, naszą ostatnią broń w walce z chorobami bydła. Pełną nazwę: „Uniwersalne lekarstwo dla bydła”, wypisano wielkimi literami na każdej nalepce, a pod spodem podano, że jest niezwykle skuteczne w przypadku kaszlu, przeziębienia, biegunki, zapalenia wymienia, gorączki poporodowej, zapalenia płuc, zanokcicy i wzdęcia. Listę kończyło zapewnienie: „Zawsze pomaga”, które czytaliśmy tak często, że omal w nie uwierzyliśmy. Szkoda, że tak naprawdę wcale nie pomagało, gdyż było coś urzekającego w jego pięknym, rubinowym kolorze – kiedy się trzymało butelkę pod światło – i w mocnym kamforowo- amoniakowym zapachu, co sprawiało, że farmerzy, mrugając oczami i potrząsając głową, mówili z głębokim szacunkiem: „O rany, ależ to mocny środek”. Nie mieliśmy wiele lekarstw do dyspozycji, łatwo też było o pomyłkę, dlatego często, w razie wątpliwości, wręczaliśmy klientowi butelkę tego właśnie medykamentu. Ilekroć w księdze wizyt pojawiał się zapis mój albo Siegfrieda: „Wyjazd do chorej krowy, zalecenia: 1 butelka U.L.D.B.” – było jasne, że nie wiemy, co zwierzęciu dolega. Smukłe butelki o ładnym kształcie przesyłano nam w białych, eleganckich kartonowych pudełkach, o wiele bardziej estetycznych niż te zwyczajne opakowania, jakich się dzisiaj używa do antybiotyków i sterydów. Tristan wyjmował je ze skrzyni i ustawiał rzędami na półkach. Kiedy mnie zobaczył, przerwał swoje zajęcie, usiadł na skrzyni i wyciągnął paczkę Woodbine’ów. Zapalił jednego, wydmuchał duży kłąb dymu i spojrzał na mnie spod oka. – A więc idziesz z nią na film? Czując się jakoś niewyraźnie pod jego spojrzeniem, wyrzuciłem z kieszeni różne niepotrzebne rzeczy do kosza na śmieci. – Owszem, tak, za godzinę. – Aha. – Zmrużył oczy, żeby uniknąć snującego się powoli dymu. – Tak, rozumiem. – Dlaczego tak mi się przyglądasz? – powiedziałem niepewnie. – Czy jest coś złego w oglądaniu filmów? – Nie, wcale nie. Absolutnie, Jim. Bardzo godziwa rozrywka. – Uważasz, że nie powinienem iść z Helen do kina? – Nigdy tego nie powiedziałem. Jestem pewien, że spędzisz bardzo miło czas. Po prostu... – Podrapał się w głowę. – Myślałem tylko, że może wpadniesz na pomysł bardziej... no, bardziej oryginalny. Roześmiałem się gorzko. – Próbowałem być bardziej oryginalny w „Reniston”. Och, nie obwiniam cię o nic, Triss, chciałeś jak najlepiej, ale jak wiesz, zakończyło się to kompletnym fiaskiem. Dziś nie chcę ryzykować. Chcę mieć pewność. – No tak, nie mogę z tobą dyskutować na ten temat, nie ma pewniejszego miejsca niż Plaża w Darrowby. Później, drżąc z zimna w wannie, w ogromnej, pełnej przeciągów łazience, nie mogłem nie przyznać Tristanowi racji. Zabranie Helen do miejscowego kina było czymś w rodzaju tchórzostwa, ucieczką od rzeczywistości w coś, co, jak miałem nadzieję, będzie spokojną, ciemną przystanią. Ale kiedy wycierałem się ręcznikiem, licząc, że mnie to rozgrzeje, i patrzyłem na koronkę wistarii w ciemniejącym ogrodzie, z ulgą pomyślałem, że choć na małą skalę, znowu coś się zaczyna. A gdy zamknąłem za sobą drzwi Skeldale House i spojrzałem na ulicę, gdzie pierwsze światła sklepowe rozbłyskiwały w zmierzchu, poczułem dziwną lekkość w sercu, jakby musnął mnie powiew od bliskich gór, cudowny zapach mówiący, że zima odeszła. Nadal było zimno – w Darrowby aż do maja panował chłód – ale czuło się zapowiedź słońca, ciepłej trawy i pięknych dni. Żeby dostrzec Plażę, wciśniętą pomiędzy sklep żelazny Pickersgilla i drogerię Howartha, trzeba było uważnie się przyglądać, w przeciwnym razie można ją było przeoczyć. Nie wysilono się też, jeśli idzie o wygląd zewnętrzny: wejście było zaledwie nieco szersze niż w przeciętnym sklepie. Ale co mnie zdumiało najbardziej, kiedy się tam zbliżyłem, to fakt, że kino było pogrążone w ciemności. Przyszedłem na czas i seans miał się zacząć za dziesięć minut, ale nie widziałem żadnych oznak życia. Nie śmiałem powiedzieć Tristanowi, że swoją ostrożność posunąłem tak daleko, iż umówiłem się z Helen na miejscu. Z takim samochodem jak mój zawsze istniało niebezpieczeństwo, że nie zdążę na czas albo w ogóle nie dojadę; uważałem więc, że lepiej będzie wyeliminować wszelkie ryzyko związane z transportem. „Spotkamy się przez kinem” – nie było to zbyt pomysłowe i przypomniało mi dawne czasy, kiedy pierwszy raz umówiłem się na randkę z dziewczyną. Miałem wtedy czternaście lat i jadąc tramwajem na spotkanie, wręczyłem cholernemu konduktorowi jedyną półkoronówkę, jaką posiadałem, prosząc o bilet za pensa. Swoją złość do świata wyładował na mnie, opróżniając torbę i wydając mi resztę półpensówkami. Tak więc, kiedy dotarłem do kasy, musiałem stać dłuższą chwilę z moją towarzyszką, żeby zapłacić za nasze bilety po szylingu garścią miedziaków, co widziała – o wstydzie! – cała kolejka. Hańba ta pozostawiła trwały ślad – upłynęły cztery lata, zanim umówiłem się znowu. Ale czarne myśli pierzchły, kiedy ujrzałem Helen, idącą przez brukowany rynek. Uśmiechała się do mnie wesoło i pomachała ręką, jakby zaproszenie do kina Plaża było największym marzeniem każdej dziewczyny, a kiedy znalazła się przy mnie, zauważyłem, że ma zaróżowione policzki i promienne oczy. Wszystko nagle stało się oczywiste. Czułem rosnące przekonanie, że dzisiejszy wieczór uda się nam, że nic go nie zepsuje. Po przywitaniu powiedziała mi, że Dan biega jak szczeniak i wcale nie utyka. Wiadomość ta jeszcze bardziej podsyciła moją euforię. Jedyna rzecz, jaka mnie niepokoiła, to ziejące pustką wejście do kina. – Dziwne, że nikogo nie ma – zauważyłem. – Seans powinien się wkrótce zacząć. Kino chyba jest czynne? – Musi być czynne – powiedziała Helen. Zamknięte jest tylko w niedzielę. Zresztą na pewno inni też czekają. Rozejrzałem się wokoło. Nie było właściwie kolejki, ale tu i tam stały małe grupki: kilka par, na ogół w średnim wieku, gromadka chłopców, którzy bili się, tarzając po chodniku. Najwyraźniej nikt się nie przejmował opóźnieniem. I rzeczywiście nie było powodu. Dokładnie na dwie minuty przed rozpoczęciem seansu zza rogu wypadła dziwna postać w płaszczu nieprzemakalnym, z opuszczoną głową, wściekle pedałująca na pochylonym niebezpiecznie rowerze. Cyklista z piskiem opon zatrzymał się przed wejściem, włożył klucz do zamka i otworzył drzwi na oścież. Sięgając ręką do wnętrza, przekręcił kontakt, a samotny neon zaczął rozżarzać się drżąco nad naszymi głowami, po czym zgasł. Powtarzało się to kilka razy i wydawało się, że jest na dobre zepsuty, kiedy przybyły wspiął się na palce i zmusił neon do posłuszeństwa mistrzowskim uderzeniem pięści. Po czym zrzucił płaszcz, spod którego ukazał się nieskazitelny wieczorowy garnitur. Był to kierownik. Tymczasem bardzo gruba kobieta objawiła się nie wiadomo skąd i wcisnęła do kasy. Przedstawienie mogło się zaczynać. Z szuraniem, powoli, wszyscy wchodziliśmy do środka. Chłopcy sprzed kina podali po dziesięć pensów i popychając się, przeszli przez zasłonę do foteli na parterze, podczas gdy my, dorośli podążaliśmy godnie po schodach na balkon, na miejsca po szylingu i sześć pensów. Kierownik, w białej koszuli ze sztywnym gorsem, uśmiechał się znad błyszczących klap i kłaniał niezwykle uprzejmie, kiedy go mijaliśmy. Zatrzymaliśmy się przy rzędzie kołków, gdzie niektórzy widzowie powiesili swoje palta. Zdziwiłem się widząc, że Maggie Robinson, córka kowala, jest tutaj bileterką. Ona również najwyraźniej była zdumiona widokiem nas obojga. Wdzięczyła się i chichotała, rzucała porozumiewawcze spojrzenia do Helen i omalże nie dała mi sójki w bok. Wreszcie uchyliła zasłony i weszliśmy do środka. Kierownictwo było najwidoczniej zdania, że widzowie nie powinni odczuwać zimna, bo gdyby nie intensywny zapach starej kanapy, można by pomyśleć, że znajdujemy się w tropikalnej dżungli. Maggie poprowadziła nas w dusznym upale do naszych miejsc i kiedy usiadłem, zobaczyłem, że nie ma poręczy między naszymi dwoma fotelami. – To miejsce dla zakochanych – parsknęła śmiechem i uciekła, trzymając dłoń przy ustach. Światła jeszcze się paliły i rozejrzałem się po niewielkim, brzydko pomalowanym balkonie. Było kilkanaście osób, rozrzuconych tu i tam, siedzących cierpliwie, w milczeniu. Wskazówki wiszącego z boku ekranu zegara bezwstydnie pokazywały dwadzieścia po czwartej. Ale dobrze było tak siedzieć razem z Helen, byłoby nawet bardzo dobrze, gdyby nie to, że w okropnej duchocie miałem chęć łapać powietrze jak złota rybka. Rozsiadłem się wygodnie, kiedy niski człowieczek, siedzący przed nami z żoną, odwrócił się powoli. Miał ponurą twarz, usta mocno zaciśnięte i wyzywająco popatrzył mi w oczy. Przez kilka sekund patrzyliśmy na siebie w milczeniu, aż wreszcie się odezwał. – Ona nie żyje – stwierdził. Przeszedł mnie dreszcz strachu. – Nie żyje? – Tak, nie żyje. – Rozwlekał słowa z żałobną satysfakcją, cały czas nie spuszczając ze mnie wzroku. Kilka razy przełknąłem ślinę. – Bardzo mi przykro to słyszeć, naprawdę przykro. Skinął ponuro głową i dalej wpatrywał się we mnie intensywnie, jakby się spodziewał, że powiem coś więcej. Potem z widomą niechęcią odwrócił się i usiadł w swoim fotelu. Patrzyłem bezradnie na wyprostowane, wąskie plecy w grubej jesionce. Kto to jest, na miłość boską? I o czym mówi? Skądś znałem tę twarz – ten człowiek musi być naszym klientem. Ale co nie żyje? Krowa? Owca? Maciora? Błyskawicznie zrobiłem w myśli przegląd wizyt z zeszłego tygodnia, ale jego twarzy nigdzie nie mogłem dopasować. Helen spojrzała na mnie pytająco, a ja zmusiłem się do nikłego uśmiechu. Cóż, kiedy urok naszego spotkania został zakłócony. Zacząłem do niej mówić, ale w tym momencie człowieczek znowu się odwrócił z groźną powolnością. Znowu wbił we mnie gniewny wzrok. – Wcale nie uważam, że chorowała na żołądek – oświadczył. – Nie uważa pan? – Nie, młody człowieku, nie uważam. – Powoli oderwał wzrok od mojej twarzy i odwrócił się do ekranu. Efekt tego drugiego ataku wzmocniło nagle zgaszenie światła i nieoczekiwana eksplozja hałasu, która zaatakowała moje uszy. Zaczęła się kronika filmowa Gaumont. Aparatura dźwiękowa, tak samo jak system ogrzewania, najwidoczniej była przeznaczona dla sali co najmniej tak monumentalnej jak Albert Hall i przez chwilę aż się skuliłem pod lawiną dźwięków. Podczas gdy głos komentatora wykrzykiwał szczegóły wydarzeń z ostatnich dwóch tygodni, zamknąłem oczy i próbowałem znowu umiejscowić gdzieś tego człowieka siedzącego przede mną. Często miałem kłopot z identyfikowaniem ludzi poza ich zwykłym otoczeniem i nawet rozmawiałem o tym z Siegfriedem. Udzielił mi wówczas rady. – Jest na to bardzo łatwy sposób, James. Po prostu spytaj takiego jegomościa, jak się pisze jego nazwisko. I wtedy po kłopocie. Wypróbowałem kiedyś tę metodę, farmer spojrzał na mnie ze zdziwieniem i odparł: S-M-I- T-H, po czym szybko odszedł. Nie pozostało mi więc teraz nic innego, jak ze wzrokiem wbitym w potępiające plecy przeszukiwać zakamarki pamięci. Kiedy kronikę zakończył potężny akord muzyki, sięgałem już do trzech tygodni wstecz – bez rezultatu. Nastąpiło kilka sekund błogosławionej ciszy i wściekły hałas wybuchł znowu. Zaczynał się główny film – ten o Szkocji miał iść później – opisany w gablocie na zewnątrz jako „tkliwa historia miłosna”. Nie mogę sobie przypomnieć tytułu, ale para bohaterów bardzo często się całowała i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że każdy pocałunek odbywał się przy akompaniamencie długich cmokań małych chłopców na parterze. Mniej romantyczni prychali. Na domiar złego robiło się coraz goręcej. Rozpiąłem marynarkę i koszulę pod szyją, ale czułem, że kręci mi się w głowie. Małemu, ciepło ubranemu człowiekowi przede mną najwidoczniej to nie przeszkadzało. Dwa razy projektor psuł się i przez kilka minut oglądaliśmy pusty ekran, podczas gdy z parteru dobiegała burza gwizdów i tupań. Maggie Robinson, stojąc w przyćmionym świetle koło zasłony, nadal była zafascynowana widokiem Helen i mnie. Ilekroć podnosiłem wzrok, stale widziałem wbite w nas oczy i porozumiewawczy uśmieszek. W połowie filmu jednak jej kontemplacja została zakłócona jakąś szamotaniną po drugiej stronie zasłony, którą nagle odsunęła na bok jakaś wysoka postać. Z niedowierzaniem rozpoznałem w nowo przybyłym Gobbera Newhouse’a. Opisałem już swoje z nim spotkanie, kiedy to naruszył prawa dotyczące wyszynku, było jasne, że uczynił to również teraz. Większość popołudni spędzał w miejscowych pubach i najwidoczniej pojawił się w kinie, żeby zażyć wypoczynku po jakimś męczącym spotkaniu. Zataczając się, szedł wzdłuż przejścia i ku memu zaskoczeniu skręcił w nasz rząd; przysiadł na kolanach Helen, nastąpił mi na duży palec i wreszcie umieścił swoje wielkie cielsko na fotelu po mojej lewej stronie. Na szczęście to również był fotel bez poręczy, dla zakochanych, ale mimo to Gobber miał sporo trudności, nim wreszcie usadowił się wygodnie. Wiercił się, sapał i pochrząkiwał w ciemności, wydając odgłosy, które równie dobrze mogłyby dobiegać z zagrody dla świń. Ale nareszcie znalazł sobie odpowiednią pozycję i beknąwszy donośnie po raz ostatni, ułożył się do drzemki. Tkliwa historia miłosna i tak nie miała wiele szans na powodzenie, ale Gobber obwieścił jej klęskę. W takt jego donośnego chrapania, tuż przy moim uchu, i do tego w strasznej duchocie, nie byłem w stanie docenić subtelnych niuansów obrazu. Z ulgą przyjąłem koniec filmu i zapalenie światła. Niepokoiłem się tylko o Helen. Zauważyłem, że w miarę upływu wieczoru usta jej od czasu do czasu jakoś dziwnie się wykrzywiały, a poza tym ściągała brwi. Ciekaw byłem, czy to z oburzenia. Po filmie objawiła się opatrznościowo Maggie z tacą i ciągle się uśmiechając, stanęła nad nami, a ja kupiłem dwie porcje lodów czekoladowych. Zaledwie zdążyłem się do nich zabrać, kiedy spostrzegłem, że jesionka przede mną zmieniła pozycję. Mały człowieczek najwidoczniej miał zamiar przystąpić do ponownego ataku. Jego oczy były tak samo lodowate jak poprzednio. – Wiedziałem – powiedział – od początku wiedziałem, że pan jest na złym tropie. – Ach, tak. – Tak. Od pięćdziesięciu lat mam do czynienia ze zwierzętami i nigdy się tak nie zachowują, kiedy są chore na żołądek. – Doprawdy? Może ma pan rację. Mały człowieczek uniósł się w fotelu tak, że przez chwilę myślałem, że się na mnie rzuci. Podniósł palec wskazujący. – Przede wszystkim zwierzę chore na żołądek oddaje zawsze twardy stolec. – Ach, tak. – A jeśli pan się zastanowi, to pan sobie przypomni, że ona miała miękki, bardzo miękki. – Tak, może tak – odparłem, spiesznie spoglądając z ukosa na Helen. Oto, czego mi było trzeba, żeby ukoronować romantyczną atmosferę. Sapnął, odwrócił się i powtórnie, jakby to był zamierzony efekt sceniczny, pogrążyliśmy się w ciemności. Zaraz potem rozległ się przeraźliwy hałas. Drżąc, wsunąłem się głębiej w fotel, kiedy nagle pomyślałem, że coś jest nie w porządku. Co ma znaczyć ta przeraźliwa kowbojska muzyka? W tym momencie pojawił się na ekranie tytuł filmu: Strzelcy Arizony. Przerażony odwróciłem się do Helen. – Co się dzieje? Przecież miał być film o Szkocji? Po to tutaj przyszliśmy. – Pewno miał być – Helen urwała i spojrzała na mnie z uśmiechem. – Ale obawiam się, że go nie będzie. Filmy dodatkowe często są zmieniane bez ostrzeżenia. I nikomu to nigdy nie przeszkadza. Opadłem bezwładnie na fotel. Znowu to samo. W „Reniston” brak dansingu, a dzisiaj zmieniony film. Byłem genialny na swój sposób. – Bardzo mi przykro – powiedziałem. – Mam nadzieję, że nie jest pani zbyt rozczarowana. Potrząsnęła głową. – Wcale a wcale. Zresztą poczekajmy, może ten film nie będzie znowu taki zły. Ale kiedy zaczął się rozwijać dobrze znany wątek filmu kowbojskiego, straciłem wszelką nadzieję. Znowu niepowodzenie. Patrzyłem apatycznie, jak szeryf galopuje ze swym oddziałem po raz czwarty koło tej samej skały, i byłem zupełnie nie przygotowany na ogłuszającą kanonadę strzałów, która nagle wybuchła. Podskoczyłem i nawet Gobber obudził się ze swego snu. – Hola, dalej, naprzód! – zaczął wrzeszczeć, prostując się i machając rękami. Jakiś backhand koło mojej głowy rzucił mnie na ramię Helen, a kiedy zacząłem ją przepraszać, spostrzegłem znowu to samo co poprzednio: skrzywienie ust i zmarszczenie brwi. Ale tym razem nie udało jej się zapanować nad twarzą i zaczęła się cicho, niepohamowanie śmiać. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby dziewczyna tak się śmiała. Jakby o tym marzyła przez dłuższy czas. Całkowicie się temu poddała, z głową odrzuconą do tyłu, z wyprostowanymi nogami i z rękami bezwładnie zwisającymi po bokach. Trwało to dość długo, aż wreszcie, kiedy naśmiała się do syta, spojrzała na mnie. – Wie pan co – powiedziała, kładąc mi rękę na ramieniu – a może następnym razem poszlibyśmy na spacer? Usiadłem. Gobber znowu zasnął, a jego chrapanie, głośniejsze niż przedtem, konkurowało z krzykami i wrzawą dolatującą z ekranu. Nadal jednak nie miałem pojęcia, kim może być człowieczek przede mną, i czułem, że jeszcze ze mną nie skończył. Zegar nadal wskazywał czwartą dwadzieścia. Maggie nadal wpatrywała się w nas, a mnie po krzyżu spływała strużka potu. Otoczenie nie było takie, o jakim marzyłem, ale co tam. Najważniejsze, że będzie następny raz. Rozdział trzydziesty drugi Siegfried miał zwyczaj skubać płatek ucha i spoglądać pustym wzrokiem w przestrzeń, kiedy był zajęty. Robił to teraz, drugą ręką krusząc kromkę chleba nad talerzem. Zwykle nie przeszkadzałem szefowi w jego medytacjach, a ponadto chciałem wyjść na poranny obchód, lecz złowrogi wyraz jego twarzy skłonił mnie do nawiązania rozmowy. – Masz jakiś problem? Coś cię trapi? Siegfried powoli odwrócił głowę i przez chwilę spoglądał na mnie bezmyślnie, zanim mnie poznał. Przestał tarmosić ucho, wstał, podszedł do okna i spojrzał na pustą ulicę. – Istotnie, James, istotnie. Prawdę mówiąc, właśnie chciałem zasięgnąć twojej rady. Chodzi o list, który otrzymałem dziś rano. Niecierpliwie zaczął grzebać w kieszeniach, wyciągając chusteczki, termometry, zmięte banknoty, listy wizyt, aż wreszcie znalazł długą niebieską kopertę. – Masz, czytaj. Otworzyłem kopertę i szybko przejrzałem tekst. Ze zdziwieniem spojrzałem na Siegfrieda. – Przepraszam, ale nie rozumiem. Piszą tutaj tylko, że H. W. St. J. Ransom, generał major, z przyjemnością spotka się z tobą w sobotę na wyścigach w Brawton. To przecież żaden kłopot, prawda? Lubisz wyścigi. – Ach, to nie jest takie proste – rzekł Siegfried, znów łapiąc swoje ucho. – To rodzaj rozmowy kwalifikacyjnej. Generał Ransom to jedna z grubych ryb w Północno- Zachodnim Okręgu Jeździeckim i przyprowadzi w sobotę jednego ze swoich kolegów, żeby mnie wypróbować. Chcą sprawdzić moje umiejętności. Widocznie wyglądałem na wystraszonego, ponieważ roześmiał się. – Słuchaj, lepiej zacznę od początku. I będę się streszczał. Zarząd Północno- Zachodniego Okręgu Jeździeckiego szuka lekarza weterynarii, który nadzorowałby wszystkie spotkania. Wiesz, że miejscowy lekarz jest obecny podczas wyścigów w jego mieście, a ponadto przyjeżdża na wezwanie, jeśli jakiś koń zostanie ranny, ale to co innego. Nadzorujący weterynarz będzie rozpatrywał przypadki podejrzeń o doping i tym podobne sprawy – prawdę mówiąc, musi być wybitnym specjalistą. Podobno uważają, że ja mógłbym być odpowiednim kandydatem na to stanowisko – stąd to sobotnie spotkanie. Znam starego Ransoma, ale nigdy nie spotkałem jego kolegi. Chodzi o to, żeby spędził ze mną dzień na wyścigach i mógł ocenić moje umiejętności. – Jeśli dostaniesz tę pracę, to będziesz musiał zrezygnować z praktyki? – spytałem. Na samą myśl o takiej ewentualności zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. – Nie, nie, ale musiałbym jakieś trzy dni w tygodniu spędzać na wyścigach i zastanawiam się, czy to nie byłoby zbyt absorbujące. – No, nie wiem. – Dopiłem kawę i odsunąłem krzesło. – Nie mogę ci niczego radzić. Nie mam wiele doświadczenia z końmi i nie interesują mnie wyścigi. Musisz sam podjąć decyzję. Jednak często mówiłeś, że chciałbyś specjalizować się w leczeniu koni, a ponadto lubisz wyścigi. – Masz całkowitą rację, James, lubię. I nie ma wątpliwości, że bardzo przydałyby się nam dodatkowe pieniądze. Właśnie o czymś takim marzy każdy weterynarz: stały kontrakt, regularne dochody, uniezależniające go od rachunków płaconych przez farmerów. – Odwrócił się od okna. – No nic, w sobotę pojadę z nimi na wyścigi do Brawton i zobaczymy, co z tego wyniknie. Ty też musisz pojechać. – Ja! Dlaczego? – No cóż, w liście jest napisane: „i osoba towarzysząca”. – Chyba mieli na myśli kobietę. Na pewno zabiorą swoje żony. – Nieważne, co mieli na myśli, James, jedziesz ze mną. Dzień odpoczynku oraz trochę darmowego żarcia i gorzałki dobrze ci zrobi. Tristan utrzyma fort przez te kilka godzin. W sobotę, około południa, usłyszałem dzwonek do drzwi. Idąc korytarzem, bez trudu rozpoznałem gości za przeszklonymi drzwiami. Generał Ransom był niski i przysadzisty, z zadziwiająco czarnymi wąsami sterczącymi agresywnie nad górną wargą. Pułkownik Tremayne był wysoki, orlonosy i przygarbiony, ale emanował takim samym, niemal namacalnym autorytetem, typowym dla człowieka nawykłego do wydawania rozkazów. Za nimi, na dolnym stopniu, stały dwie ubrane w tweedy kobiety. Otworzyłem drzwi, odruchowo prostując się i trzaskając obcasami pod presją ich przenikliwych, pozbawionych uśmiechu spojrzeń. – Pan Farnon! – warknął generał. – Sądzę, że nas oczekuje. Cofnąłem się o krok i otworzyłem drzwi. – Och tak, z pewnością, bardzo proszę wejść. Obie kobiety weszły pierwsze, pani Ransom równie przysadzista, pulchna i wyglądająca jeszcze groźniej od męża, a za nią pani Tremayne, o wiele młodsza i atrakcyjna, o chłodnej urodzie. Wszyscy kompletnie mnie zignorowali, oprócz pułkownika, który szedł na końcu i zmierzył mnie rybim spojrzeniem. Powiedziano mi, żebym poczęstował ich sherry, więc kiedy znaleźliśmy się w pokoju stołowym, zacząłem nalewać trunek z karafki. Napełniłem do połowy drugi kieliszek, kiedy wszedł Siegfried. Rozlałem trochę sherry. Mój szef naprawdę wystroił się na tę wizytę. Włożył nienagannie dopasowany garnitur, podobny do uniformu kawalerzysty, jego pociągła, grubokoścista twarz była starannie wygolona, a mały, jasny wąsik równo przystrzyżony. Wchodząc, uchylił nowiutki melonik, a ja odstawiłem karafkę i spojrzałem z dumą na Siegfrieda. Może w jego rodzinie nie było książąt czy choćby hrabiów, lecz przy nim obaj oficerowie wyglądali zupełnie pospolicie i trochę niechlujnie. W sposobie, w jaki generał zwrócił się do Siegfrieda, było coś niemal przypochlebnego. – Farnon, mój drogi przyjacielu, jak się masz? Miło cię widzieć. Pozwól, że cię przedstawię: moja żona, pani Tremayne, pułkownik Tremayne. Ku memu zdumieniu pułkownik, zdołał skrzywić się w uśmiechu, ale najbardziej interesowała mnie reakcja pań. Pani Ransom spojrzawszy na pochylającego głowę w ukłonie Siegfrieda, po prostu rozpłynęła się ze szczęścia. To niewiarygodne, że ta niezdobyta forteca mogła rozsypać się przy pierwszym strzale, ale tak było: surowe linie zniknęły z jej twarzy, pozostawiając szeroki, oniemiały uśmiech, z którym wyglądała jak miła babunia. Reakcja pani Tremayne była inna, lecz nie mniej dramatyczna. Zdawała się kurczyć pod spojrzeniem jego szarych oczu, a jej twarz wykrzywił bolesny grymas. Opanowała się ogromnym wysiłkiem woli, lecz kiedy Siegfried znów obrócił się do oficerów, patrzyła na niego pożądliwym okiem. Zacząłem energicznie rozlewać sherry do kieliszków. Do licha, znów to samo. Bez żadnych starań z jego strony. Tylko na nie popatrzył. Do diabła, to nie w porządku. Wypiwszy sherry, wyszliśmy i usadowiliśmy się w roverze Siegfrieda, nad którym mocno popracowano od czasu nieszczęsnej kolizji minionego lata. Rezultat robił wrażenie. Samochód, przy którym Tristan spędził cały ranek ciężkich robót ze szmatą i wiadrem, lśnił jak lustro. Siedzący za kierownicą Siegfried, odjeżdżając, pozdrowił brata uniesioną ręką. Nie mogłem pozbyć się myśli, że jedyną niepasującą tu osobą byłem ja, ściśnięty niewygodnie na dodatkowym foteliku, twarzą do obu wojskowych siedzących sztywno na tylnym siedzeniu i trzymających w rękach meloniki. Ulokowana między nimi pani Tremayne z uwielbieniem wpatrywała się w tył głowy Siegfrieda. Zjedliśmy lunch na miejscu, przy czym Siegfried z apetytem konsumował wędzonego łososia, kurczaka na zimno i szampana. Nie ulegało wątpliwości, że posiłek był jego wielkim sukcesem towarzyskim: ze znawstwem dyskutował z mężczyznami o wyścigach, a przed ich żonami roztaczał cały swój wdzięk. Twarda pani Ransom wprost tajała. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby nowa praca zależała od jego zachowania, głosowanie mogłoby dać tylko jeden wynik. Po lunchu poszliśmy do padoku, gdzie obejrzałem sobie konie prezentowane przed pierwszym wyścigiem. Widziałem, jak Siegfried rozkwita na widok tej sceny; gęstych tłumów, pokrzykujących bukmacherów, paradujących rumaków, małych i krzepkich, ubranych w barwne stroje dżokejów, rozmawiających z trenerami. Wypity podczas lunchu szampan wprawił go w znakomity nastrój, tak że stanowił idealny wizerunek człowieka przekonanego o tym, że ten dzień przyniesie mu wielki sukces. Merryweather, miejscowy weterynarz, dołączył do nas przed pierwszym wyścigiem. Siegfried słabo go znał i właśnie rozmawiali po zakończeniu biegu, kiedy na maszcie pojawił się znak: „potrzebny weterynarz”. Jakiś człowiek podbiegł do Merryweathera. – Ten koń, który poślizgnął się na ostatnim zakręcie, upadł i nie wygląda na to, żeby mógł wstać. Weterynarz ruszył do samochodu, stojącego w pogotowiu niedaleko toru. – Chcecie pojechać ze mną? – zapytał nas. Siegfried spojrzał pytająco na resztę towarzystwa i otrzymał przyzwalające skinienia. Pospieszyliśmy za naszym kolegą po fachu. Po kilku sekundach pędziliśmy już po torze do ostatniego zakrętu. Merryweather, kurczowo ściskając kierownicę podskakującego pojazdu, mruczał jakby do siebie: – Do diabła, mam nadzieję, że to nie złamanie – jeśli jest coś, czego naprawdę nienawidzę, to dobijania koni. Kiedy dotarliśmy na miejsce, sprawa nie wyglądała dobrze. Smukły wierzchowiec leżał nieruchomo na boku, tylko jego klatka piersiowa poruszała się w ciężkim oddechu. Dżokej, brocząc krwią z rozciętego czoła, klęczał przy nim. – Jak pan myśli, sir? Czy złamał sobie nogę? – Muszę go obejrzeć. Merryweather zaczął obmacywać wyciągnięte kończyny, wodząc silnymi palcami po jednej kości za drugą, ostrożnie badając stawy pęciny, kolana i barku. – To nic takiego. Na pewno nie ma złamania. – Nagle wskazał na łeb zwierzęcia. – Spójrzcie na jego oczy. „Popatrzyliśmy; były zamglone i dostrzegliśmy słaby lecz wyraźny oczopląs. – Wstrząs mózgu? – mruknął Siegfried. – Właśnie, po prostu uderzył się w łeb. – Merryweather wstał z klęczek; od razu poweselał. – Chodźcie, popchniemy go trochę. Myślę, że przy odrobinie pomocy powinien stanąć na nogach. W tłumie znalazło się wielu chętnych do pomocy i konia bez trudu przetoczono tak, że siedział na zadzie z wyciągniętymi przed siebie przednimi nogami. Spędziwszy kilka minut w tej pozycji, zdołał podnieść się i stał, chwiejąc się lekko. Stajenny odprowadził go do stajni. Merryweather roześmiał się. – No, nie było tak źle. To dobry koń. Myślę, że jak odpocznie, odzyska formę. Siegfried chciał coś odpowiedzieć, kiedy zza ogrodzenia usłyszeliśmy jakieś ciche nawoływanie. Spojrzeliśmy w tym kierunku i ujrzeliśmy jakiegoś krępego mężczyznę, z czerwoną twarzą, wzywającego nas gestem dłoni. – Hej, wy! – wołał ten człowiek. – Chodźcie tu na chwilę! Podeszliśmy. W obliczu nieznajomego było coś, co wyraźnie zaintrygowało Siegfrieda. Spojrzał uważnie na uśmiechniętą, nalaną twarz, na tłuste, czarne loki opadające na czoło i wydał okrzyk radości. – Boże dopomóż! Stewie Brannon! Hej, James; chodź tu i poznaj jeszcze jednego kolegę – chodziliśmy razem do college’u! Siegfried wiele mi opowiadał o Stewiem Brannonie. Prawdę mówiąc tyle, iż wydawało mi się, że ściskam rękę staremu, dobremu znajomemu. Czasem, kiedy mieliśmy na to ochotę, siedzieliśmy z Siegfriedem przy kieliszku prawie do samego świtu, wspominając dawne czasy i barwne postacie, jakie napotkaliśmy w życiu. Pamiętałem, jak opowiadał mi, że wyprzedził Stewiego mniej więcej w połowie studiów i ukończył je, kiedy tamten był jeszcze na trzecim roku. Siegfhed opisał go jako kompletnie pozbawionego ambicji, leniwego, wiecznie niedogolonego i nie domytego faceta; idealny obraz człowieka skazanego na życiową klęskę. Jednak miał w sobie coś ujmującego; dziecięcą niewinność, ogromną i niekłamaną życzliwość dla innych ludzi, niezmiennie dobry humor. Siegfried zawołał do Merryweathera: – Może zechce pan przeprosić w naszym imieniu towarzystwo? Tu jest ktoś, z kim muszę porozmawiać. Wrócę za kilka minut. Merryweather pomachał nam ręką, wsiadł do samochodu i odjechał, a my przeszliśmy za ogrodzenie toru. Siegfried chwycił tłuściocha za ramię. – No, Stewie, gdzie tu można wypić kielicha? Rozdział trzydziesty trzeci Weszliśmy do długiego, niskiego baru pod trybunami, gdzie doznałem lekkiego szoku. Wystrój był więcej niż skromny i niewiele różnił się od zagrody dla koni. Jedzono i pito przeważnie na stojąco, a jadłospis zdawał się składać głównie z ciastek i hamburgerów. Siegfried przedarł się do kontuaru i wziął trzy szklaneczki whisky. Usiedliśmy przy jednym z nielicznych wolnych stolików – chybotliwym meblu z metalowym blatem. Przy sąsiednim stole jakiś facet o twarzy niebudzącej zaufania studiował „Pink ‘Un”, tęgo pociągając piwo i wściekle żując wieprzowinę na zimno. – Powiedz, stary – zaczął Siegfried. – Co robiłeś przez ostatnie sześć lat? – No więc – odparł Stewie, machinalnie opróżniając jednym haustem swoją szklankę. – Przystąpiłem do egzaminów wkrótce po twoim wyjeździe i wcale nie poszło mi tak źle, naprawdę. Zaliczyłem obydwa za pierwszym podejściem, a potem miałem trochę kłopotów ze stażem, ale cztery lata temu wypuszczono mnie na te biedne, niczego niepodejrzewające zwierzęta. Od tego czasu kręciłem się po świecie. Północ, południe, a nawet sześć miesięcy w Irlandii. Usiłowałem znaleźć jakieś miejsce, gdzie można zarobić na życie. Trzy czy cztery funty tygodniowo to niezbyt wiele, kiedy masz rodzinę na utrzymaniu. – Rodzinę? A więc jesteś żonaty? – I to jak. Pamiętasz małą Meg Hamilton, przychodziłem z nią na potańcówki w college’u. Pobraliśmy się, kiedy byłem na ostatnim roku. Teraz mamy pięcioro dzieci i szóste w drodze. Siegfried zakrztusił się whisky. – Pięcioro! Rany boskie, Stewie! – Ach, to naprawdę cudowne, Siegfriedzie. Pewnie zastanawiasz się, jak zdołaliśmy wyżyć. No, nie mogę ci powiedzieć. Sam nie wiem. Jednak jakoś utrzymywaliśmy się na powierzchni i byliśmy szczęśliwi. Myślę, że teraz już będzie dobrze. Kilka miesięcy temu zaczepiłem się w Hensfield i nieźle sobie radzę. Wiążemy koniec z końcem, a to najważniejsze. – Hensfield, tak? – mruknął Siegfried. Wyobraziłem sobie ponure, robotnicze miasteczko. Sterta osypujących się cegieł, najeżona kominami fabryk. To było inne oblicze Yorkshire. – Pewnie leczysz głównie małe zwierzęta? – Och, tak. Zarabiam na chleb, niemal wyłącznie uwalniając lokalne kocury od męskości. Dzięki mnie miejscowe kocie damy mogą spokojnie spacerować po ulicach. Siegfried roześmiał się i lekko złapał za ramię przebiegającą obok nas kelnerkę. Odwróciła się, groźnie marszcząc brwi i szykując ciętą uwagę, ale zobaczywszy go, uśmiechnęła się. – Tak, sir? Siegfried przez chwilę zaglądał jej poważnie w oczy, wciąż trzymając ją za ramię. Potem powiedział spokojnie: – Czy byłaby pani tak uprzejma i przyniosła nam trzy duże whisky, a potem powtarzała to zamówienie, gdy tylko będziemy mieli puste szklaneczki? Może pani to zrobić? – Oczywiście, sir. Kelnerka była po czterdziestce, ale czerwieniła się jak młoda dziewczyna. Stewie zatrząsł się od tłumionego śmiechu. – Farnon, ty stary łobuzie. Miło widzieć, że wcale się nie zmieniłeś. – Naprawdę? To chyba dobrze, no nie? – A najśmieszniejsze jest to, że chyba wcale nie próbowałeś. – Czego? Czego nie próbowałem? – Ach, niczego. Zapomnij o tym. Oto nasza whisky. Mówili bez końca przy kolejnych drinkach. Nie wtrącałem się – siedziałem w milczeniu, chłonąc ich zabawną euforię i raz po raz cichcem podsuwając mój kieliszek Stewiemu, który opróżniał go jednym sprawnym ruchem ręki. Gdy Siegfried opisywał swoją karierę, uderzył mnie całkowity brak zawiści u jego kolegi. Z przyjemnością słuchał o powiększającej się praktyce, miłym domu, asystencie. Siegfried opisywał przyjaciela jako pulchnego, ale mimo wielu ciężkich lat za sobą, Stewie był teraz po prostu gruby. Słyszałem też o jego płaszczu; to był tak zwany „marynarski kubrak”, będący jego jedynym okryciem przez okres college’u. Już wtedy nie wyglądał najlepiej, ale teraz, popękany w szwach od nadmiaru ciała właściciela, był w opłakanym stanie. – Słuchaj, Stewie. – Siegfried machinalnie bawił się swoją szklaneczką. – Jestem pewien, że nieźle ci się wiedzie w Hensfield, ale gdyby przypadkiem coś poszło nie tak, mam nadzieję, że zwrócisz się do mnie bez wahania. Wiesz, że do Darrowby nie jest tak daleko. No tak. – Przerwał i przełknął łyk whisky. – U ciebie wszystko w porządku? Jeśli potrzeba ci forsy, to mam przy sobie parę groszy. Stewie osuszył chyba dziesiątą szklaneczkę whisky i z udawaną złością spojrzał na starego przyjaciela. – Miły z ciebie facet, Siegfriedzie, ale dziękuję. Jak powiedziałem jakoś wiążemy koniec z końcem i wszystko gra, jednak doceniam twój gest – zawsze byłeś miły. Dziwny, ale miły. – Dziwny? – zainteresował się Siegfried. – Nie, nie dziwny. To złe określenie. Inny. Właśnie, byłeś piekielnie inny. – Inny? – dociekał Siegfried, przełykając whisky, jakby już dawno przestała mu smakować. – Jestem pewny, że się mylisz, Stewie. – Nie przejmuj się tym – rzekł Stewie i wyciągnął rękę nad stołem, chcąc klepnąć przyjaciela w ramię. Jednak źle ocenił odległość i zamiast tego strącił Siegfriedowi melonik z głowy. Nakrycie potoczyło się pod nogi mężczyzny przy sąsiednim stoliku. Podczas naszej rozmowy byłem świadkiem, jak ów dżentelmen wypadł z baru, po czym powoli wrócił do lektury „Pink ‘Un” i wściekłych ataków na jedzenie i picie. Teraz spojrzał na kapelusz. Jego twarz odzwierciedlała frustrację zrodzoną z nadmiaru piwa, przytwardej pieczeni i źle zainwestowanych pieniędzy. Konwulsyjnie kopnął nogą melonik i natychmiast poczuł się lepiej. Mocno wgięty kapelusz przyfrunął do Siegfrieda, który złapał go i z niewzruszonym spokojem umieścił z powrotem na głowie. Wcale nie wyglądał na rozzłoszczonego; najwidoczniej uznał reakcję faceta za zupełnie normalną. Wszyscy wstaliśmy i trochę zdziwiło mnie lekkie kołysanie i falowanie otoczenia. Kiedy ustało, przeżyłem kolejny szok; wielki bar był prawie pusty. Dystrybutory piwa były nakryte białymi pokrowcami. Barmanki zbierały puste szkło. – Stewie – rzekł Siegfried. – Koniec spotkania. Zdajesz sobie sprawę z tego, że siedzieliśmy tu przez ponad dwie godziny? – Było bardzo miło. Lepsze to niż oddawać ciężko zarobiony grosz bukmacherom. Stewie wstał, chwycił się stołu i przez kilka sekund stał, mrugając oczami. – Jest jeszcze coś – powiedział Siegfried. – Moi znajomi. Przyjechałem tu z nimi i pewnie zastanawiają się, gdzie mnie wcięło. Powiem ci coś; chodź ich poznać. Wybaczą mi, kiedy dowiedzą się, że nie widzieliśmy się przez kilka lat. Dotarliśmy do padoku. Ani śladu generała i reszty towarzystwa. W końcu znaleźliśmy ich na parkingu, stojących z poważnymi minami wokół rovera. Większość wozów zniknęła. Siegfried bez wahania ruszył w kierunku samochodu; jego zdeformowany melonik był mocno przekrzywiony. – Przepraszam, że państwa opuściłem, ale stało się coś cudownego. Chciałbym przedstawić państwu pana Stewarta Brannona, mojego kolegę po fachu i bardzo dobrego przyjaciela. Cztery pary oczu zmierzyły Stewiego pustym spojrzeniem. Jego szeroka, nalana twarz była jeszcze bardziej czerwona, pokryta kroplami potu i rozciągnięta w uśmiechu. Zauważyłem, że kiepsko mu poszło z zapinaniem grubego płaszcza: u góry pozostała jedna wolna dziurka, a u dołu jeden nie zapięty guzik. To nadawało wytartemu i wyświechtanemu okryciu jeszcze bardziej groteskowy wygląd. Generał skinął głową, pułkownik jakby zgrzytnął zębami, a panie wyraźnie zesztywniały i odwróciły wzrok. – Tak, tak – mruknął generał. – Jednak czekamy tu już od jakiegoś czasu i chcielibyśmy wrócić do domu. Wysunął dolną szczękę i nastroszył wąs. Siegfried machnął ręką. – Oczywiście, oczywiście, to się rozumie. Już jedziemy. Obrócił się do Stewiego. – No cóż, żegnaj, stary przyjacielu. Wkrótce znów się zobaczymy. Zadzwonię do ciebie. Zaczął grzebać w kieszeniach marynarki, szukając kluczyka. Z początku robił to bardzo wolno, ale stopniowo przyspieszał. Przetrząsnąwszy kieszenie piąty raz, znieruchomiał, zamknął oczy i najwidoczniej popadł w głęboką zadumę. Potem, jakby postanawiając robić wszystko systematycznie, zaczął kolejno opróżniać kieszenie, wykorzystując maskę samochodu jako stół, a moje przeczucie nadchodzącego nieszczęścia rosło wraz ze stertą drobiazgów. Martwiłem się nie tylko brakiem kluczyka. Siegfried wypił za dużo whisky, która teraz zaczynała działać z typowym dla tego trunku opóźnieniem. Chwiał się lekko na nogach, zdeformowany melonik przekrzywił mu się na głowie, a wyciągane z kieszeni i obrzucane mętnym wzrokiem przedmioty raz po raz wypadały mu z rąk. Złapał za ramię przechodzącego obok faceta z wózkiem i miotłą. – Słuchaj pan, chcę żeby pan coś dla mnie zrobił. Oto pięć szylingów. – Dobrze, proszę pana – odparł tamten, chowając pieniądze do kieszeni. – Co mam dla pana zrobić? – Znaleźć mój kluczyk do samochodu. Mężczyzna spojrzał pod nogi. – Zrobię, co będę mógł. Upuścił je pan gdzieś tutaj? – Nie, nie. Nie mam pojęcia, gdzie je zgubiłem – machnął ręką Siegfried. – Pewnie gdzieś na torze. Mężczyzna przez chwilę patrzył tępym wzrokiem, a potem spojrzał na akry zaśmieconej trawy, pokrytej dywanem wyrzuconych kuponów i podartych biletów. Odwrócił się do Siegfrieda i nagle zachichotał, po czym odszedł, nie przestając się śmiać. Zerknąłem na resztę towarzystwa. W ponurym milczeniu obserwowali poszukiwania i wcale nie wyglądali na rozbawionych. Generał eksplodował pierwszy. – Wielkie nieba, Farnon, masz ten przeklęty kluczyk, czy nie? Jeśli go zgubiłeś, to lepiej postarajmy się o inny środek transportu. Nie możemy kazać paniom stać tu w nieskończoność. Z boku rozległo się uprzejme chrząknięcie. Stewie wciąż tu był. Podszedł do przyjaciela i szepnął mu coś do ucha. Siegfried z wdzięcznością uścisnął mu dłoń. – Na Boga, Stewie, jak to miło z twojej strony! Uratowałeś sytuację. – Odwrócił się do pozostałych. – Nie ma powodu do niepokoju – pan Brannon uprzejmie zaproponował nam swój środek transportu. Musi tylko wziąć samochód z innego parkingu. Triumfalnie pokazał na opięty marynarski płaszcz, zmierzający niepewnym krokiem do wyjścia. Siegfried starał się prowadzić miłą konwersację, ale rozmowa się rwała. Nikt nie reagował na jego błyskotliwe uwagi i nagle Siegfried umilkł w pół słowa, widząc na twarzy generała wściekłość pomieszaną z niedowierzaniem. Wrócił Stewie. Przyjechał maleńkim austinem siedem, jeszcze pomniejszonym przez masywną postać kierowcy. Po plamach rdzy wyłażących spod farby i popękanych oknach poznałem, iż musiał to być jeden z pierwszych modeli, „sportowy wóz”, którego maska już dawno rozpadła się i została zastąpiona prowizoryczną płócienną plandeką, przywiązaną niezliczonymi sznurkami do metalowych zaczepów. Stewie wygramolił się, z trudem otworzył tylne drzwiczki i z cichą dumą skłonił głowę. Wskazał gestem stertę worków leżących w miejscu, gdzie powinno być siedzenie pasażera; z tyłu również nie było foteli, tylko parę drewnianych skrzynek z różnokolorowymi etykietami zachwalającymi „Najlepsze amerykańskie jabłka”. Ze skrzyń wysypywał się stos buteleczek z lekarstwami, stetoskopów, pudrów i strzykawek. – Pomyślałem, że jeśli nakryjemy skrzynki workami... – zaczął Stewie. Generał nie pozwolił mu skończyć. – Do diaska, czy to ma być żart? – Twarz miał czerwoną, a żyły na karku niebezpiecznie nabrzmiałe. – Chcesz obrazić mojego przyjaciela i te panie? Za to popołudnie należałoby cię wychłostać, Farnon. Właśnie tak – wychłostać! Przerwał mu nagły ryk silnika rovera. Pułkownik, zaradny jak przystało oficerowi w jego randze, zwarł przewody w stacyjce. Na szczęście drzwi nie były zamknięte. Damy usiadły z tyłu razem z pułkownikiem, a ja przycupnąłem na moim foteliku. Generał odzyskał panowanie nad sobą. – Wsiadaj! Ja poprowadzę! – warknął na Siegfrieda, jakby miał przed sobą tępego kaprala. Jednak Siegfried powstrzymał go uniesioną dłonią. – Jeszcze chwilę – wymamrotał. – Szyba jest bardzo brudna. Przetrę ją trochę. Panie obserwowały go w milczeniu, gdy chwiejnym krokiem poszedł do tyłu i zaczął grzebać w bagażniku. Z ich oczu zniknął błysk uwielbienia. Nie wiem, dlaczego Siegfried wpadł na ten pomysł; może jego zamroczony oparami whisky umysł uznał, że powinien odzyskać pozycję kompetentnego i przydatnego członka wyprawy. Jednak ta próba spełzła na niczym; rezultat był opłakany. Wytarł szybę zdechłą kurą. Kilka tygodni później znów siedzieliśmy przy śniadaniu, gdy Siegfried, czytając gazetę nad trzecią filiżanką kawy, powiedział do mnie: – Ach, widzę, że Herbert Jarvis MRCVS, były kapitan RAVC, został inspektorem weterynarii w Północno-Zachodnim Okręgu Jeździeckim. Znam Jarvisa. Miły facet. Właściwy człowiek do takiej roboty. Spojrzałem na szefa, szukając śladu żalu lub rozczarowania. Nie znalazłem. Siegfried odstawił filiżankę, otarł usta serwetką i odetchnął z zadowoleniem. – Wiesz co, James, wszystko jest jak należy. Starego Stewiego zesłała nam sama Opatrzność, niebiosa czy cokolwiek chcesz. Nie było mi pisane otrzymać tę pracę i byłbym cholernie nieszczęśliwy, gdybym ją podjął. Chodź, stary, jedziemy na wzgórza.