Jerzy Michał Czarnecki FART Krajowa Agencja Wydawnicza 1980 Fotograficzny projekt okładki Jan i Waldyna Fleischmannowie Układ typograficzny okładki i karty tytułowej Jan i Waldyna Fleischmannowie Projekt typograficzny serii Teresa Cichowicz-Porada Redaktor Stanisław Nowakowski Redaktor techniczny Jan Pyrzyńskl Korekta Maria Pelczar-Nowakowska © Copyright by Jerzy Michał Czarnecki, Kraków 1980 Rozdział I Co wieczór zasypiał w spokoju, co rano zrywał się po dzwonku budzika, starannie golił policzki, chwilę stał przed lustrem uważnie śledząc przybywające gwałtownie zmarszczki i wychodził do miasta. Jubi był sam. — Hej, Jubi, ożenił byś się — wołali do niego znajomi, pół żartem, pół serio. — Nie jestem frajer. Na cholerę mi baba. Dodatkowy strup na głowę — odkrzykiwał Jubi uśmiechając się pod nosem. Ale i on i wszyscy jego znajomi doskonale wiedzieli, że owszem, że Jubi by się ożenił, tylko że nie miał z kim. Jubi nie pracował. Od przeszło dwudziestu lat, od chwili gdy zmarła jego matka, Jubi zajmował się wszystkim, znał się na wszystkim, kupował przeróżne przedmioty po niższych cenach, a sprzedawał z zyskiem. Siedział w kawiarni „Mała” przy placu Zamkowym i czekał. Czekał, aż los sprawi, że trafi się kupiec. Jubi nie sprzedawał ani też nie kupował rzeczy kosztownych, ale doskonale radził sobie z wszelką drobnicą. Raz były to wątpliwej wartości stare kartki pocztowe, mające znaczenie chyba jedynie dla zmaniaczałych kolekcjonerów, innym razem był to regulamin wojsk Franciszka Józefa, zaś innym — dwa, trzy dolary. Jubi wiedział, od kogo kupić. Wiedział też, komu sprzedać. Sam nie kolekcjonował nic. Ale znał wszystkich w mieście maniaków, dla których te bibeloty posiadały wartość i znaczenie. I do nich to właśnie znosił owe przedmioty, zarabiając niewielkie zresztą sumy, które wystarczały mu zaledwie na codzienną kawę i tani obiad. Ale gdy trafiła mu się lepsza okazja, taka, która przyniosła kilkaset złotych dochodu, Jubi czuł się milionerem. Zapraszał wówczas przeróżnych znajomych do winiarni i tam fundował butelkę za butelką. Największą jego przyjemnością były te właśnie chwile. Zachodzili do tej winiarni Cyganie. Orkiestra cygańska. Znali Jubiego. Stawali wówczas nad nim i grali stare partyzanckie piosenki, przy których Jubi wzruszał się, niekiedy łzę z policzka otarł. I często śpiewał z cygańską orkiestrą. Czuł się wówczas starym wiarusem i chętnie naprowadzał rozmowę na tematy okupacyjne. Jego wiedza o tym była spora, dużo czytał. Zarobił widocznie kilka stówek, bo siedział oto w winiarni, popijał słodkawe wino i krzyczał. Nie mówił, ale krzyczał. To należało do jego stylu bycia. Gdy się upijał, tracił panowanie nad głosem, każde słowo wykrzykiwał, a każde zdanie popierał zamaszystymi, acz nieskoordynowanymi ruchami. — Panie, ciszej — upominała kelnerka. — Ależ do cholery ja mówię normalnie — wrzasnął w jej kierunku. W tym właśnie momencie do winiarni wkroczyła orkiestra cygańska. Dziwna to była orkiestra. Czterech tęgich cyganów, kruczowłosych — jak przystało na tę rasę, wprowadziło do lokalu maleńkiego, poruszającego się jak po chorobie parkinsona Cygana, który niósł pod pachą skrzypce. Był niewidomy. Posadzony przez pozostałych na krześle przyłożył skrzypce do piersi. Prawą, chorą ręką uchwycił struny. A więc odwrotnie jak zwykle czynią skrzypkowie. W lewą ujął smyczek. Orkiestra poczęła się dostrajać. — To jacyś nowi — wrzasnął Jubi. — Jeszcze ich nie widziałem. Ale grać chłopaki. Grać. Jubi płaci. I rzucił na stół stówkę. Jeden z orkiestrantów podszedł do stolika, zgrabnie chwycił banknot i zręcznie schował do kieszeni. Pozostali ukłonili się z lekka Jubiemu, który już zaczynał śpiewać „Płynie, płynie Oka”. Ale cyganie nie podchwycili melodii i rozpoczęli grać czardasza. Najpierw wolno, wolno, później coraz szybciej i szybciej, aż muzyka nabrała właściwego rytmu. A kaleka, którego musieli posadzić na krześle... tak, ten okazał się mistrzem. Mimo całej ułomności — wyczarowywał z instrumentu dźwięki, jakich nie powstydziłby się na estradzie wirtuoz zawodowej orkiestry. Jubi ucichł. Ucichła też sala. Wszyscy obecni słuchali w skupieniu. Cyganie skończyli utwór i zerwały się brawa. Jeden tylko głos przedzierał się przez szum oklasków. — „Bo w partyzantce nie jest źle.” To Jubi ryczał przy swoim stoliku. Dał stówkę, więc miał prawo. To jemu grali. On zapłacił i chciał słyszeć tylko to, co chciał słyszeć. Zaskoczenie jakie wywołał popisowy utwór orkiestry już minęło i teraz domagał się swoich — jak sądził — uzasadnionych praw. — „Bo w partyzantce nie jest źle”! — Te partyzant, zamknij się. Bo cię jeszcze kto ustrzeli — usłyszał głos z sali. — Mnie ustrzeli?, mnie ustrzeli? Mnie? Jubiego? — wykrzykiwał z pijackim uporem. I znowu: — „Bo w partyzantce nie jest źle”! Od sąsiedniego stolika wstał barczysty mężczyzna podszedł do Jubiego, uniósł za kołnierz i jak kocieka wyprowadził do drzwi. Za nimi podążała kelnerka, by pobrać od Jubiego należność. — Ja nie zapłacę — krzyknął piskliwie Jubi. — Ja nie zapłacę, to bezprawie, to skandal. — Ja ci dam bezprawie gnojku — powiedział mężczyzna, który trzymał go za kołnierz. — Płać i jazda do domu. — A ja i tak nie zapłacę. — Zapłacisz synu — powiedział spokojnie mężczyzna i otwartą dłonią uderzył w twarz Jubiego. Z jego nosa pociekła krew. Otarł wierzchem dłoni nos. Zauważył krew. Bez słowa sięgnął do kieszeni i zapłacił rachunek. Wyszarpnął się trzymającemu go mężczyźnie, wyskoczył na ulicę, przed drzwiami odwrócił się i krzyknął szybko wymachując rękami. — Jeszcze ty mi zapłacisz za to draniu jeden. A gdy mężczyzna zbliżył się do drzwi, Jubi odwracając się w przeciwnym kierunku rączo popędził w dół ulicy. Zatrzymał się dopiero u wylotu placu Zamkowego. Przystanął, wyjął chustkę do nosa, otarł twarz i do siebie półgłosem powiedział: — Mogło być gorzej. Przystanął, chwilę dumał. Spojrzał na zegarek. Była ósma wieczór. — Zamykają o dziesiątej — mruknął i pomaszerował w głąb placu. Łaził bez celu po ulicach. Liczył minuty do chwili zamknięcia winiarni. Zajrzał do podrzędnej knajpy „Pod trzema karpiami” i zdążył wypić piwo przy bufecie, nim któraś z kelnerek, pamiętając niedawną z nim’ awanturę — podeszła do niego i powiedziała: — A pan tutaj czego? Przecież pan wie, że nic panu tutaj nie podamy. — Idę już, idę — powiedział bez przekonania i niechętnie skierował się do wyjścia. Przed drzwiami spotkał młodego pijaczka. — Sie masz Jubi. Co u ciebie? — Franek rozbił mi nos — odpowiedział Jubi. — Zapłaci mi za to. — Ty z Frankiem nie zadzieraj. Mało jest takich kozaków, którzy z nim... wiesz. Ty nie zadzieraj. Dobra rada. Cześć. Idę. Jubi znowu skierował się w stronę placu Zamkowego, później skręcił w ulicę, którą nie tak dawno uciekał. Podszedł pod winiarnię, zajrzał przez szybę. — Jeszcze siedzi — mruknął do siebie. — Poczekam. I odszedł na drugą stronę ulicy. Wszedł do bramy domu, z której doskonale widać było kto wchodzi, a kto wychodzi z winiarni. Już mało kto wchodził Większość gości opuszczała lokal. Spojrzał na zegarek. Było pięć po dziesiątej. Wyszedł z bramy i jakby skradając się, na palcach przeszedł ulicę. Wszedł do lokalu. Zajrzał ostrożnie. Kelnerki zajęte były zbieraniem obrusów, robieniem porządków. Przy jednym ze stolików drzemał samotny mężczyzna, który tak niedawno uderzył Jubiego. — Śpi sukinsyn. Dobra Franek. Teraz moja kolej. Zaszedł śpiącego z tyłu, po drodze wziął jedną ze sterty już złożonych serwet. Rozejrzał się. Na stoliku stała pusta butelka po winie. Jubi na palcach zakradł się do Franka, szybko okręcił mu głowę serwetą, ujął butelkę i z całych sił kilkakrotnie uderzył. Serweta zabarwiła się krwią. Jubi odrzucił butelkę, i biegiem, przez nikogo nie zauważony opuścił winiarnię. Przebiegł kilka ulic i z bijącym sercem zatrzymał się na skraju parku. Rozejrzał się, później już wolno poszedł do tramwaju i odjechał w stronę swojego pustego domu. Pierś rozpierała mu duma. Czuł się bohaterem. Postanowił oblać ten sukces. Poszedł do zaprzyjaźnionej meliny, kupił pół litra czystej i zaszedł do ślepego Józka. Ślepy Józek, nazwany tak przez swoich kompanów z racji tego iż posiadał tylko jedno oko, rzeczywiście siedział na skwerku, tam gdzie Jubi domyślał się go zastać. — Chodź Józef, miałem dzisiaj fart. — Co tam masz w kieszeni? — Pół wora. — Dobra. Idę. I udali się do mieszkania Jubiego. Ślepy Józek w skrytości ducha gardził Jubim, gardził jego zajęciem, sam zarabiał na życie, marne i ciągle pijane, znoszeniem węgla do piwnic. Nie gardził natomiast wódką. W mieszkaniu Jubi wydostał kieliszki. Wmówił sobie kiedyś, że nie wypada pić z musztardówki, ani też z butelki. Tak jak wmówił sobie, że wypada chodzić wyłącznie w garniturze. Ten garnitur niewiele zresztą różnił się od roboczego stroju ślepego Józka, Jubi miał na sobie i czarne spodnie, i marynarkę, i przedziwnej urody krawat. Ale przecież miał. — Mnie daj szklankę. Ja z takiego pił nie będę. Po zębach mnie się rozlewa — powiedział Józek. — Jak chcesz — powiedział Jubi i wydobył z kredensu szklankę — Ale ja z kieliszka. Mnie nie wypada. Mnie tak ze szklanki, to nie wypada. Jubi rozlał wódkę. — Miałem dzisiaj fart — powiedział do Józka. — Twoja sprawa. Mnie nie obchodzi. — Ale opowiem. Miałem fart. Wiesz, trafiłem na kartkę z bardzo ciekawym stemplem. Poszła do ludzi. Wziął taki jeden filatelista. Dobrze dał. — No to pijmy za twojego filatelistę, czy jak mu tam. — Nie. Pijmy raczej za fart. Taki towar nie często się zdarza. Wypili. — A u ciebie co Józek? — Po staremu. — Niby nic? — Niby gówno ci do tego. — Może? — Ja się ciebie Jubi nie pytam. Więc po co ty się mnie pytasz? Pij i dobrze. Chciałeś z kimś wypić i trafiłeś na mnie. No to pij i nie gadaj. — Już dobra. Siedzieli i niemal w milczeniu sączyli. Jubi rwał się, by opowiedzieć o tym swoim dzisiejszym zarobku. Chciałby także opowiedzieć i o tym, jak to rozprawił się z Frankiem, ale taki głupi to on już nie był. Bo przecież Franek nie wiedział kto go tak urządził. Nie wiedział, i Jubi sądził, że ten były bokser, chłop jak szafa, nigdy się o tym nie dowie. Bo i po co? Mógłby później szukać zemsty, mógłby Jubiego dopaść, no a wtedy... a wtedy marny byłby los Jubiego. A Jubi tego niezmiernie nie lubił. Franek, były bokser wagi półciężkiej, jeszcze w czasach gdy czynnie uprawiał sport, nie dysponował zbytnią techniką. I chociaż zawsze był członkiem pierwszej reprezentacji swojego klubu, to nigdy nie wystąpił na ringach międzynarodowych. Słaby technicznie odznaczał się niepospolicie silnym ciosem, a jego zachowanie w ringu cechowała wyjątkowa brutalność. Jeżeli więc wygrywał swoje walki, to niemal zawsze przed czasem. I jeżeli sędzia nie przerwał w porę pojedynku, to po pierwszym ciosie Franek lokował ich całą serię w korpus i na szczękę przeciwnika. Epilog walki niemal zawsze znajdował miejsce w szpitalu Bywało, iż przeciwnik długie godziny musiał dochodzić do równowagi, a często i do przytomności. Bo Franek należał do tych sportowców — bokserów u których liczyła się tylko siła ciosu Gorzej było, gdy przyszło mu spotkać się w ringu z bokserem inteligentnym. Inteligencja bowiem nie była jego najsilniejszą stroną. Te cechy charakteru były także motorem jego działania i w życiu codziennym. Franek ze sportem dawno już zerwał. Przyczyną tego stanu rzeczy był jego wiek. Przekroczył bowiem trzydzieści pięć lat. Innym powodem była jego rodząca się z roku na rok miłość do alkoholu. A gdy już nie mógł imponować na ringu, za miejsce swoich przewag wybrał knajpy, winiarnie, nocne lokale, gdzie wśród podchmielonych gości czuł się najlepszym, najsilniejszym, a wśród kobiet, głównie stałych bywalczyń tych miejsc — prawdziwym mężczyzną. Taki męski, dobrze zbudowany, barczysty blondyn o kanciastej, kwadratowej szczęce i byczym karku... aż dziwne, że dotychczas nie znalazł sobie żadnej stałej kochanki. — Józek, czy ty wiesz, że Franek z babami to wcale nie może? — zapytał Jubi. — Słyszałem, ale nie wierzę. Taki chłop... — No właśnie. Taki chłop. — A ty skąd wiesz Jubi? — Jedna taka mi mówiła. Napalała się na Franka, a on nic. Schlała go nawet i zaciągnęła do siebie na melinę. I nic. — No bo może był schlany. — Był. Ale na drugi dzień też nic. — No bo może miał kaca. — Pewnie że miał. Ale na trzeci dzień też nic, — To dziwne. A ona co? — Ona próbowała. Ty byś takiej Józek nie popuścił, co? — No pewno. Ale to dziwne. Taki chłop... Jubi nalał ponownie do kieliszka i szklanki. Podniósł w górę kieliszek: — No Józek. Za fart. — Za fart. Jubi miał zwyczaj, gdy podnosił kieliszek, lekko odchylać mały palec. Wyglądało to pretensjonalnie, ale jemu wydawało się to eleganckie. Mówił już coraz głośniej, machał rękami. — Nie drzyj się Jubi. — Przecie mówię normalnie. Tylko proszę ja ciebie — ja już mam taki ostry głos. Powiedziawszy to Jubi zamilkł. Nie mówił także nic i Józek. — Przyniosę wody, na zagrychę — powiedział Jubi, wstał i wyszedł do kuchni. Po chwili wrócił niosąc dwie szklanki wody. Postawił na stole. — Mnie nie trzeba — powiedział Józek — Ty, Jubi, a jaka ona jest? — Zimna. — No to co się dziwisz. — No przecie żem przyniósł, to i wiem. — Co przyniosłeś? — Wodę oczywiście. — Ale ja nie o tym, tylko o tamtej dziwie, co to z Frankiem... — A... ona. Fajna. I napaliła się na Franka. — A skąd ona? — Mieszka na Woli. — No to może by ją tak... tego, rozumiesz? — powiedział Józek mrużąc oko. — Ona nie dla nas. Taka lepsza. No może ja miałbym jeszcze szansę, ale ty Józek, ona musi mieć gościa w garniturze — co powiedziawszy odruchowo poprawił swój przedziwny krawat. Gdy go pociągnął, okazało się, że krawat umocowany jest na gumce. — Idźże ty cycku ze swoim garniturem — powiedział Józek i pociągnął za krawat Jubiego, puszczając go w pewnym momencie. Krawat stuknął w wydatną grdykę Jubiego. Jubi zacharczał i przełknął ślinę. — Co robisz? Ja nie o tym. Ja o tym, że to musi być facet w garniturze, to znaczy taki więcej ładowany. Wiesz, ja bym chyba też z forsą dla niej nie nastarczył. — To wypij. Jubi rozlał ostatnie krople wódki. Obaj biesiadnicy podnieśli naczynia, wypili. Zamilkli. Jubi siedział na krześle, mrużył oczy, siłą starał się nie zapaść w sen. Józek tępo patrzył w pustą butelkę. Zrobiło się smutno, jak zwykle, gdy mężczyźni pijący kończą ostatnią butelkę, bez większych perspektyw na następną. W ich bowiem kręgu picie wódki nie kończy się na tak zwanym dobrym humorze. Oni nie śpiewają, nie cieszą się przy stole. U nich się nie biesiaduje, nie zakąsza, nie zastawia stołu kanapkami, sokami. U nich wódkę pije się ponuro, bardzo często w milczeniu, a jeżeli rozmawiają podczas picia, to tematem głównie jest to, kto ile poprzedniego dnia wypił. W ich kręgu picie wódki jest jedyną rozrywką. W opowieści wkrada się czasem jakaś dziewczyna, o której ten i ów wspomni. Z lubością także oddają się opowieściom o brawurowych skokach na sklepy, kasy, banki. Czasami wspominają kolegów, którzy odsiadują wyroki. Milczenie przerwał Józek. — Wiesz Jubi, takiego jednego, co to ukradł cysternę, prokurator pytał co zrobił ze skradzionym spirytusem. A ten odpowiedział, że sprzedał paserowi. Na to prokurator pyta się, gdzie ten frajer ma pieniądze? A on spokojnie mówi, że przecie przepił. Słuchaj Jubi. Ty masz jeszcze jaki szmal? Nie znoszę pustego szkła. Jeszcze bym co wypił. A ty miałeś dzisiaj fart. Jubi podniósł głowę. Spojrzał nieprzytomnie na Józka: — Na ćwiartkę to jeszcze wyskrobię. Ale ja nie pójdę po ćwiartkę, bo by się ze mnie cała dzielnica nabijała. — Spokojna Jubi. Ja pójdę. Drugą da mi na kredyt. Jubi sięgnął do bocznej kieszeni marynarki, wysupłał z niej bilon, położył na stole. Józek zgarnął bilon i wyszedł. Jubi opuścił nisko głowę, jeszcze kilka razy otwierał oczy, jakby chciał się przebudzić, wreszcie głowa jego miękko opadła na stół. Po chwili rozległo się głośne chrapanie. Jubi zasnął. W niespełna piętnaście minut do pokoju wszedł Ślepy Józek. W ręce trzymał półlitrówkę. Wszedł, zatrzymał się zobaczywszy śpiącego Jubiego. Podszedł do śpiącego, potrząsnął lekko za ramię, później mocniej, wreszcie postawił przemocą Jubiego na nogi, podciągnął w stronę łóżka. Ułożył go na tej od wielu tygodni nie pranej pościeli, przykrył do pasa kocem, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki garnituru i wyjął z niej kilka zwiniętych w rulonik banknotów stuzłotowych. W tym momencie Jubi głośno zachrapał. Józek wziął ze stołu przyniesioną przez siebie półlitrówkę, zabrane Jubiemu pieniądze ukrył w tylnej kieszeni swoich spodni, zgasił światło i wyszedł z mieszkania Jubiego cicho zamykając drzwi. A Jubi spał i chrapał. A Jubi tego dnia miał fart. Rozdział II Klara należała ongiś do tych kobiet, za którymi mężczyźni — jak to się potocznie mówi — szaleli. Ale było to w czasach, gdy Jubi pobierał nauczkę w szkole podstawowej, na której zresztą zakończył swoi \ edukację. Jeszcze dzisiaj, mimo że przekroczyła już pięćdziesiątkę, miała znakomitą figurę Podkreślała to często w rozmowach ze znajomymi, a podczas wspólnych wieczorków towarzyskich w jej domu, jak nazywała te spotkania, po wypiciu kilku kieliszków ni z tego, ni z owego zadzierała do góry bluzkę, pokrzykując: — Nie jedna młoda chciałaby mieć takie piersi. Rzeczywiście, nie były one najgorsze. I Klara dobrze o tym wiedziała. Miała też śliczne duże czarne oczy, otoczone długimi, acz mocno wymalowanymi rzęsami. Cóż z tego, gdy pod oczami utworzyła się już pokaźna siatka zmarszczek. One to właśnie powodowały, że Klara aż do przesady smarowała te miejsca kremem, a to zaś powodowało, że worki powyżej policzków świeciły się, błyszczały tak, że nie sposób było nie zwrócić na to uwagi. Nie byłoby w tym wszystkim może i nic złego, gdyby nie to, że Klara w każdym towarzystwie zachowywała się jak podlotek. Szczebiotała, śmiała się bez powodu cieniutkim, wysokim i głośnym chichotem, bez przerwy mrugając rzęsami. Klara pracowała w niewielkiej spółdzielni trudniącej się głównie produkcją pamiątek Pracowała tam w księgowości, ale praca nie była zbyt uciążliwa, chociaż żmudna Spółdzielnia miała niewielkie obroty, a założona została chyba po to, by prezes mógł znaleźć łatwe zatrudnienie. Klara była kiedyś kochanką prezesa, człowieka o tłustej twarzy, wielkim brzuchu, i dużych skłonnościach do młodych dziewczyn. Klara więc dawno już wypadła z orbity zainteresowań tego starzejącego się, nadzianego forsą lowelasa. Zatrudniał ją teraz w swojej spółdzielni chyba przez sentyment. Tak w każdym razie można by sądzić. Ale nie tutaj leżała prawda. Otóż Klara dysponowała gustownie urządzoną garsonierą, w której zdobyciu pomógł jej zresztą sam prezes i który to prezes od czasu do czasu wysyłał Klarę na delegację do innego miasta, a sam gospodarował w jej mieszkaniu z podlotkami. Bo prezes miał swoje własne mieszkanie, ale w tym mieszkaniu miał także starą, zrzędliwą żonę i dwóch podrastających synów. Prezes już dawno nie żył ze swoją żoną, a ich intymne kontakty ograniczały się do wspólnego oglądania wieczornych programów telewizji. Prezesowa zasiadała wówczas na kanapie, prezes natomiast zajmował obszerny fotel. Oglądali telewizję i jedli. Jedli i oglądali telewizję. Ona opychała się słodyczami, prezes natomiast stawiał na stoliku obok fotela kopiaty talerz kanapek z wędliną. Wchłaniał je wolno, żując kęs po kęsie i popijał zimnym piwem, dopiero co wyjętym z lodówki. W domu Klary prezes zachowywał się zgoła odmiennie. Starał się być młodym, na tyle oczywiście, na ile pozwalał mu na to brzuch, tańczył, kiwał się w takt muzyki przy pijanym podlotku, któremu owe wyczyny sowicie się opłacały. Seanse takie urządzał jednak nie częściej niż raz w miesiącu. Po libacji prezes wracał do żony, Klara natomiast do domu, gdzie zabierała się do gruntownego sprzątania. Nie była o prezesa zazdrosna. Klara, jak i Jubi była sama, lecz i ona miała swoje prywatne życie. Pracę podjęła chyba z nudów, bo jak sama mawiała — mogła dostatnio żyć z sadła. Jak niedźwiedź, który w ciągu roku zbiera sadło, aby w zimie zapaść w sen, żyć nic nie jedząc. Sadło Klary nie miało najlepszego pochodzenia. Jej ojciec w czasie okupacji prowadził bowiem komis. Jej matka — drugi komis. Oboje dawno odeszli już do lepszego świata, ale Klarze pozostawili spory majątek ulokowany w wyrobach jubilerskich. O tak. Wtedy, podczas okupacji wiodło im się znakomicie. Ojciec, pochodzący ze Śląska, natychmiast po wkroczeniu Niemców podpisał volksliste i w ten sposób znalazł się pod ochronę okupanta. W czasach, gdy w kraju panowała bieda, ludzie wyzbywali się wszelkich wartościowych przedmiotów, aby zyskać dodatkowe pieniądze, bądź kartki na jedzenie. W ostatnich dniach okupacji podziemna organizacja wydała na ojca Klary wyrok i w kilka dni później zastrzelony on został w biały dzień, w samym środku ruchliwego miasta, przed jednym ze swoich komisów. Jej matka pozostawiła młodziutką wówczas dziewczynę i po śmierci ojca przepadła bez śladu. Wróciła dopiero po kilku latach. Przez te samotne lata Klara radziła sobie nie najgorzej. Nie wiedziała co prawda o ukrytych przez rodziców kosztownościach, ale przecież była młoda, piękna... Po powrocie matka żyła jeszcze trzy lata. Nie pracowały obie, ale obie żyły z majątku jaki pozostał z czasów okupacji. Po śmierci matki Klara poznała prezesa. Urządził jej garsonierą, w której wówczas bywał częste właśnie z Klarą. Klara, w tajemnicy przed prezesem zleciła wykonanie skrytki w ścianie. Wykuto więc wnękę, umocowano metalowe drzwiczki, na których na stałe nalepiono płótno olejnego obrazu. Murarzowi, który wykonywał tę robotę Klara powiedziała, iż zamierza w tym miejscu zrobić barek i podczas jego obecności, po skończeniu roboty włożyła tam nawet kilka butelek, z których jedną opróżniła z murarzem. Po wyjściu jednak murarza wyjęła butelki. W kilka dni później przeniosła w dużej torbie kosztowności z miejsca, które pokazała jej matka. Pozwijała skrupulatnie w bibułki i watę, zamknęła na klucz. Postanowiła, iż nigdy tych kosztowności nie ubierze na siebie. Nigdy też nie wyjmowała rytualnych żydowskich świeczników. Wyjątek zrobiła jedynie dla złotego grubego krzyża, z wprawionym rubinem, który przy większych okazjach zakładała na szyję. Ale krzyżyk ten nigdy już nie powędrował do schowka. Gdy go nie używała, kładła klejnot do szkatułki. Często, pokazując go znajomym mawiała: — To wszystko co mam. Ale raz na pół roku otwierała schowek, wyciągała jakiś kosztowny drobiazg, wkładała do torebki i szła do kawiarni „Mała” na placu Zamkowym. Stawała w drzwiach, rozglądała się po sali. Wówczas Jubi zrywał się ze swojego miejsca i wychodził mijając Klarę. Klara jeszcze chwilę stała w drzwiach, rozglądając się, jakby kogoś szukała, wreszcie i ona wychodziła z lokalu. Jubi szedł przodem, wchodził do pobliskiej bramy. W chwilę później do bramy wchodziła Klara. * * * Następnego dnia rano Jubi obudził się z potwornym kacem. Nieprzytomny poczłapał do kuchni, odkręcił kran, przyłożył usta do kurka i pił. Pił długo, chciwie. Zakręcił kran. Poszedł do ubikacji i zwymiotował. Wrócił do kuchni, wziął szklankę z kredensu, nalał do niej wody, przepłukał usta, wypluł wodę, następnie napił się. Zdjął marynarkę i koszulę. Poszedł do łazienki, stanął przed lustrem, namydlił twarz, wziął maszynkę i starannie golił się trzęsącymi rękami. Następnie skropił policzki wodą kolońską, ałunem natarł krwawiące miejsca i wysmarował ogolone policzki kremem nivea. Wrócił do pokoju, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Następnie do drugiej, wreszcie do bocznych kieszeni, na końcu przeszukał kieszenie spodni. Nie znalazł ani grosza. — Krew zaleje, alem zabalował — powiedział. — Nie ma to jak przezorność — dodał, usiadł na łóżku, zdjął skarpetkę i wyjął z niej wymiętą stówkę. Ilekroć Jubi dokonywał transakcji, zawsze w chwilę później wchodził do jakiejś bramy, zdejmował but i do skarpetki, pod stopą składał stówkę. Wiedział, że zawsze może się przydać. Łokcie wsparł na kolanach, głowę na dłoniach i począł sobie przypominać wydarzenia poprzedniego wieczoru. Ale pamiętał niewiele. Jedynie to z Frankiem utkwiło mu mocno w pamięci. — W porządku — mruknął. — Franek nic nie wie. Wyjął z szafy czystą koszulę, założył, przewlókł przez głowę krawat na gumce, wciągnął buty, założył marynarkę i wyszedł z domu. Pomaszerował wolno w kierunku miasta, minął most, na którym zatrzymał się chwilę pstrząc na leniwie płynącą brudną wodę, następnie wzdłuż linii tramwajowej skierował się do centrum. Spojrzał na zegarek. Była jedenasta dwadzieścia. Już otwarli — pomyślał i gdy znalazł się w okolicy placu Zamkowego, skręcił w sąsiednią ulicę Jana Kazimierza. Wszedł do antykwariatu, podszedł do łady gdzie w pudełkach ułożone były stare pocztówki. — Jest co nowego? — Dzisiaj nic nie dostaliśmy — odpowiedział stary sprzedawca. — To do zobaczenia — powiedział Jubi i opuścił antykwariat. Poszedł wolno w kierunku placu Zamkowego, wszedł do kawiarni, podszedł do baru, zamówił kawę i dwie butelki wody mineralnej, które wypił stojąc jeszcze przy barze. Posłodził kawę i zaniósł do jednego z wolnych stolików. Usiadł. Po chwili do kawiarni wszedł Marek Kamień. Zamówił kawę, podszedł do Jubiego, usiadł. — Cześć. — Źle wyglądasz Jubi. — Zabalowałem. — I to ostro chyba. — Zdarza się. A ty walczyłeś gdzieś alkoholowo? — E tam. Pół wora we dwóch. Szmalu nie ma. — Ja już też nie mam. Ale zrobi się. — Zyzia widziałeś? Podobno był u Szefcia. — Z Szefciem nie gadam. — Podobno naciąłeś go na kilka patyków. — Szefcio jak zwykle bredzi. Skąd u niego kilka patyków? — Podobno ma czasami. — Nic o tym nie wiem. — Słuchaj Jubi. Franek się o ciebie pytał. — Kiedy? — Jubi przestraszył się nie na żarty. Nikt go przecież nie widział wczoraj w winiarni, a Franek spał gdy dostał po łbie. — Niedawno — odpowiedział Marek. — Zyzia widziałeś? Podobno wczoraj u Szefcia zawalczył, sporo wypili i Zyzio wychodząc zapaskudził klatkę schodową. Dziwa Szefcia musiała sprzątać. — Co, zarzygał się? — Nie tylko. — On już nie powinien pić. — No jasne, powinien się leczyć. — A Franek to kiedy się pytał? — No niedawno. Jakąś godzinę temu. — Nie wiesz czego chciał? — Nie wiem Jubi. Pytał się o ciebie. Musiał gdzieś łbem wyrżnąć, bo ma plaster. — A nie mówił od kogo dostał? — Nie mówił. Mówił, że chlał wczoraj. — Tylko tyle mówił? — Nie. Mówił, że chlał w winiarni i że ciebie tam widział. — No bo byłem tam. — I tam zabalowałeś? — Nie tylko. — A gdzie jeszcze? — W domu. I chyba gdzieś jeszcze, ale nie pamiętam. — A Franek będzie tutaj? — Mówił, że może wpadnie. Jubi spojrzał na zegarek. Kręcił się na krześle, szybko dopił kawę i znowu spojrzał na zegarek. — Już późno — powiedział Jubi. — Dochodzi pół do pierwszej. Na mnie już chyba czas. — Nie śpiesz się Jubi. Mam coś dla ciebie — powiedział Marek Kamień. — Teraz nie mam czasu. Może kiedy indziej — powiedział Jubi i podniósł się z krzesła. — Ale to coś ekstra. Jak zgadniesz, stawiam kawę. — Nie dręcz. Pokaż, bo muszą lecieć. — Nie zgadniesz. — No pokaż że wreszcie, a jak nie to lecą. — Co ty dzisiaj tak pędzisz? Ja mam do ciebie sprawę, Franek cię szukał, a ty pędzisz? Marek Kamień spotykał się czasami z Jubim. Był inżynierem leśnikiem, często wyjeżdżał w teren, polował. Polowanie było jego pasją. Potrafił godzinami opowiadać: „strzeliłem takiego byka, że...” Lubił też wszystko krytykować: „Co ten idiota napisał w tej gazecie. Napisał, że łosie żywią się igliwiem. I to w lasach, gdzie przemysł zatruwa powietrze i igły z drzew lecą. A ja mu przecież wyraźnie mówiłem — robił ze mną wywiad — wyraźnie mówiłem idiocie, że łosie mogą żyć i dobrze się trzymać w lasach, gdzie przemysł emituje gazy, ponieważ igliwie jest rzadkie i w związku z tym poszycie rośnie lepiej i tym poszyciem żywią się łosie, a nie tym igliwiem, które spadnie, ale ten idiota...” i mimo, że nikt go nie słuchał, Marek gadał i gadał nikomu nie dając dojść do słowa. Lubił także stawiać zagadki: „jak zgadniesz, stawiam kawę”. Marek pił mało. Po prostu — żona, troje dzieci... ale lubił opowiadać o tym ile i z kim wypił. Jak każdego myśliwego i rybaka cechowała go duża skłonność do przesady: „kupiłem okazyjnie taką strzelbę, że kumplom oko zbielało”. A tymczasem strzelbę, z której polował kupił mu bardzo dawno ojciec, ordynator jednego z miejskich szpitali. Drugą poważną pasją Marka Kamienia była numizmatyka. Zbierał stare pieniążki, a do zbioru — trzeba przyznać — doszedł sam. Już w czasach szkolnych zainteresował się tą dziedziną kolekcjonerstwa i posiadał teraz wcale niezły zbiór. Podwójne egzemplarze starych monet albo wymieniał z innymi zbieraczami, albo przy pomocy Jubiego spieniężał. — No pokaż że wreszcie ten rarytas — powiedział Jubi. — Wiem co masz, tylko nie wiem jakie. — Jakie to nie zgadniesz. Ale zgadnij co. Marek był niezgorszym nudziarzem, a każdą rozmowę potrafił przeciągać w nieskończoność. A tymczasem Jubiemu paliło się wyraźnie. No bo Franek pytał się o niego, a to oznaczać mogło tylko jedno. Mianowicie, że ktoś poinformował go, w jaki sposób dorobił się rany na głowie. A wówczas spotkania z Frankiem Jubi nie życzył sobie w żadnym wypadku. — No wiem co masz. Przecież nie przyniosłeś kuropatwy ani dzika. — No a gdyby? — Marek, nie nudź. A zresztą idę. Cześć. — Poczekaj że. Zgadujesz? — Masz monetę. I to starą. — Skąd wiedziałeś? — Nie trudno zgadnąć. Pokaż. — Zaraz. Masz u mnie kawę. — Dobra. Później. A teraz pokaż. Marek sięgnął do kieszeni, wyjął portmonetkę i wydobył z niej starą monetę. — Księstwo Warszawskie — powiedział z dumą. — W dobrym stanie. — W niezłym. Jaka cena? — Katalogowa. — Do kiedy? — Do jutra. — Dobra. Ale już lecę. Cześć. — O której jutro? — pytał Marek trzymając Jubiego za rękaw wyświechtanego garnituru. — O tej samej co dzisiaj. — To znaczy o pierwszej? — O pierwszej. — Dobra. Cześć. A gdyby Franek pytał o ciebie to co mu powiedzieć? — Powiedz mu, że byłem i poleciałem na obiad. Dzisiaj mnie już nie będzie. Powiedz mu, że może wpadnę pojutrze. Nie chcę żeby wiedział, że ci to opylam. Jubi wybiegł z kawiarni, otworzył drzwi, rozejrzał się w lewo i prawo, wreszcie ruszył przed siebie. Nie uszedł jednak kilka nawet kroków, gdy z sąsiedniej bramy wyszedł Franek. Jubi wpadł niemal na niego, ale zręcznie skręcił, odwrócił się tyłem i rozpoczął szybki marsz w przeciwnym kierunku. Lecz niestety. Nie tylko Jubi dostrzegł Franka. Franek też zobaczył Jubiego. — Hej! Jubi! Ale Jubi udawał, że nie słyszy. Przyspieszył kroku, Franek pobiegł za nim, złapał za kołnierz i zatrzymał. Jubiemu świat zawirował w oczach. Spodziewał się teraz najgorszego. Przez głowę przeleciały mu różne złe myśli. Rozejrzał się błyskawicznie, wyrwał się z rąk Franka i pobiegł przed siebie. Pech jednak chciał, że potknął się na krawężniku i upadł. Nim się pozbierał, Franek znowu był obok niego. Złapał go za klapy i przytrzymał. — Czego się wyrywasz idioto? — Franek, ja nie chciałem, wiesz, ja byłem na gazie, proszę cię, nie mniej do mnie pretensji... — Dobra. Chcę z tobą pogadać. Tylko nie wyrywaj się. — Franek, ale ja naprawdę... — Nie gadaj. Idziemy... — Ale ja, ja... — jąkał się Jubi przestraszony niezmiernie. — Nie gadaj tyle. Franek ujął Jubiego pod ręką i ruszył w kierunku sąsiedniej ulicy. Jubi szedł jak na ścięcie. Domyślał się co go czeka. Nie raz widział, jak Franek bił. Gdy bił, zapamiętywał się w tym biciu, bił tak długo, aż bity tracił przytomność. I Jubiego ogarniała coraz większa groza. Widział siebie leżącego, pokrwawionego w jakiejś bramie... — Franek, ja tylko tak. ja byłem na gazie... — Nie ma o czym mówić. Doszli do drzwi podrzędnej knajpy. Franek otworzył drzwi, wepchnął do środka Jubiego, wszedł za nim. — No chyba tutaj nie dostanę — mruknął Jubi. — Co szepczesz? — zapytał Franek. — Nic. Ja tak do siebie. — To mów głośniej. — Dobrze Franku. Podeszli do stolika. — Siadaj — rozkazał Franek. — Dwa piwa — zawołał do podchodzącej kelnerki. — Franek, ja naprawdę nic takiego, posłuchaj, ja nic złego, a poza tym byłem na gazie. Kelnerka przyniosła kufle, postawiła przed siedzącymi mężczyznami. — Ale ten pan się nie upije? — zapytała wskazując na Jubiego. — Spokojna. Moja w tym głowa — odpowiedział Franek. Jubi siedział, drżał. — Pij — powiedział Franek. Jubi podniósł kufel, lecz ręce mu drżały. Pomógł sobie drugą ręką, ale piwo rozlewało mu się po brodzie, pochlapało klapy garnituru. Kilka kropel spłynęło na krawat. Jubi postawił kufel i rękawem ścierał piwo z ubrania. Nic nie mówił. — Dałem ci wczoraj w pysk Jubi, bo się darłeś, a ten cygan, wiesz, ten mały tak ładnie grał... — Nic się Franek nie stało, byłem na gazie. — Nie gniewaj się, tylko na drugi raz nie wrzeszcz. I będzie zgoda. — Ale twoja głowa Franku... — Nie wiem. Urżnąłem się i musiałem gdzieś dopalić łbem. Jubiemu kamień spadł z serca. Jeszcze chwilę dygotał, ale już, już uspokajał się. A więc Franek nie wiedział. To dobrze. To bardzo dobrze. Zaczął mówić szybko, głośno, żywo gestykulując: — To nic Franek, że dałeś mi w pysk. Zresztą należało mi się pewnie. Nie mam do ciebie żalu. Właściwie to nawet dobrze zrobiłeś. — Było mi Jubi głupio przez to, że ci dałem w pysk. — Nie przejmuj się Franek. Nie przejmuj się. To nic. Jeszcze dwa piwa. Na mój rachunek, zawołał Jubi. — Podać? — zapytała kelnerka zwracając się do Franka. — A... podaj pani — powiedział Franek. Jubi uspokoił się już całkiem, odzyskał dawną pewność siebie. Czuł się szczęśliwy. Tego dnia Jubi także miał fart. Rozdział III — Tutaj mówi redaktor Albin Kaszkowski z tygodnika „Praca”. Czy rozmawiam z dyrektorem? Po chwili nakręca kolejny numer telefonu: — Tutaj mówi redaktor Albin Kaszkowski z tygodnika „Praca”. Chcę rozmawiać z prezesem. Tak. Słuchajcie prezesie. Wybieram się do was na reportaż. Przyjdę jutro. Przygotujcie materiały. Normalny człowiek przedstawiłby się następująco: „Dzień dobry, mówi Kaszkowski z tygodnika »Praca«. Czy mógłbym poprosić do telefonu pana dyrektora?” Każdy normalny człowiek. Tak. Ale redaktor Kaszkowski do całkiem normalnych nie należy. I nie w tym rzecz, że jest to człowiek chory. Nie. Sprawny umysłowo, o przeciętnej inteligencji. Jego materiały publicystyczne sklasyfikować można by tylko nieco poniżej średniej krajowej. Za to wyobrażenie jakie ma o sobie — daleko odbiega od przeciętnej krajowej. Według tego, co sam o sobie myśli, należy do elity, ścisłej czołówki, do tych, bez których obejść się nie sposób, a których słuchanie powinno sprawiać doznania równe uczcie intelektualnej. Redaktor Albin Kaszkowski niewielu ma przyjaciół. Impertynencki, zarozumiały, nie umiejący się zachować... Nie. Przyjaciół redaktor Albin Kaszkowski nie ma. Posiadając ogromny dar zrażania sobie ludzi, posiada również ogromny dar zdobywania pieniędzy. Ileż to razy współpracując z którymś z kolegów po piórze wykiwał go później przy rozliczeniu. Redaktor Albin Kaszkowski nie gardzi żadnym zarobkiem. Obok swoich redakcyjnych obowiązków chwyta się redagowania przeróżnych ulotek, broszurek, reklamówek, ba — nawet układa teksty zaproszeń ślubnych i nekrologów na klepsydry. Redaktor Albin Kaszkowski robi wszystko. Wszystko, aby zdobyć jak najwięcej pieniędzy. Redaktor Albin Kaszkowski był kiedyś poetą. Napisał w latach młodzieńczych dziesięć wierszy, z których trzy doczekały się druku w przeróżnych małych pisemkach. Jeden z tekstów umieszczony został nawet w poważnym tygodniku literackim na kolumnie debiutów. I od tego czasu redaktor Albin Kaszkowski poczuł się geniuszem. To mniemanie o sobie sprzedawał oczywiście drogo. — Halo, tu literat Albin Kaszkowski. Chciałem wam zaproponować spotkanie autorskie ze mną. Koszt? Oczywiście według stawek. Pięćset złotych i zwrot kosztów podróży. I później jechał do instytucji, którą udało mu się otumanić, czytał owe dziesięć wierszy, plótł pół godziny o swojej twórczości i powołaniu poety, inkasował należność i odjeżdżał. A słuchacze, którzy nic z tego spotkania nie wynieśli, wychodzili zawiedzeni, źli, mając coraz gorsze mniemanie o współczesnej literaturze. Redaktor Albin Kaszkowski pewnego razu miał nieprzyjemną przygodę. Pojechał na takie umówione wcześniej drogą telefoniczną spotkanie autorskie. Odbywało się ono w jakimś zakładzie w górskiej miejscowości. Organizatorzy nie bardzo wiedzieli jak zrobić tak zwaną frekwencję, więc spędzili ciężko pracujących górali, którzy skończyli właśnie pierwszą zmianę, oraz tych, którzy właśnie przyszli na drugą zmianę do pracy. Redaktor, a wówczas jeszcze literat Albin Kaszkowski rozpoczął czytanie swoich tekstów od utworu noszącego nazwę „Komar małą litrówką pojony”. Następnie przeczytał wiersz poświęcony jakiejś Jadwidze: „O ty Jadwigo za parawanem rzęs światy srebrzyste, błękitne, zmydlomych dotknięć, a na parapetach świata syman ryczy, tarni osioł, stąpa warawanugen. Idziemy jakby dwa ale jeszcze złączone O ty Jadwigo.” I wtedy górale wstali z miejsc i ruszyli w stronę podium i stolika nakrytego zielonym suknem, aby rozłączyć te dwa, a po drodze dosyć głośno wyrażali swoją opinię o autorze tekstów i jego protoplastach. Miał szczęście redaktor, a wówczas jeszcze literat Albin Kaszkowski, że świetlica znajdowała się na parterze, a okno było otwarte. Redaktor Albin Kaszkowski przychodził czasami do kawiarni, w której przesiadywał Jubi. Widział Jubiego niejednokrotnie, ale on, redaktor Albin Kaszkowski nie poniżył by się do tego by podać dłoń Jubiemu. Dla niego Jubi nie istniał. Nie znaczyło to wcale, że redaktor Albin Kaszkowski nie znał Jubiego. On Jubiego znał. Znał go dobrze. Łączyły ich wspólne interesy. Ileż to razy Jubi kupował dla redaktora Albina Kaszkowskiego dolary? Ileż to razy Jubi sprzedawał złoto, a nawet dzieła sztuki w posiadanie których redaktor wchodził drogą kupna poniżej ceny? Skupował te dzieła od ludzi naiwnych, biednych, takich, których dało się łatwo oszukać. Ale zawsze owe transakcje dochodziły do skutku poza kawiarnią przy placu Zamkowym. Oficjalnie redaktor Albin Kaszkowski Jubiego nie znał i nie chciał znać. Redaktor Albin Kaszkowski znał natomiast Klarę. Odwiedzał ją czasem w jej garsonierze, zapraszał czasami na obiad. Jubi widział kilkakrotnie redaktora Albina Kaszkowskiego w towarzystwie Klary. Nie kłaniał się wówczas. Nawet gdyby się ukłonił, nie zostałby zauważony. Po co więc się kłaniać? Jubi i tak wiedział, że oboje oni przyjdą do niego, gdy będą musieli załatwić jakiś interes. I w tym miał niezachwianą pewność. Ale kłaniać się wówczas, gdy nie życzą sobie tego wyraźnie? Nie. Jubi był dyskretny. I Jubi miał także swoje poczucie honoru. Swoiste co prawda, dziwne co prawda, ale miał. Ot, na przykład Jubi już od dłuższego czasu marzył o tym, aby zatrudnić sobie służącą. Tylko skąd ją wziąć? No właśnie. I czy to bezpieczne? Też nie bardzo. Proszę: redaktor Albin Kaszkowski zatrudnił razu pewnego służącą. Najpierw ją zdeprawował, a później ożenił się z nią. Redaktor Albin Kaszkowski miał jedną, poza robieniem pieniędzy, pasję. Rozmiłowany był w pornografii. W tym celu nauczył się nawet fotografować. Odkąd wpływowa ciotka umieściła redaktora Albina Kaszkowskiego na redakcyjnym stołku podrzędnego branżowego pisemka, nie rozstawał się z aparatem fotograficznym. Robienie zdjęć stało się dla niego dodatkowym źródłem dochodów. Robił te nie najlepsze technicznie zdjęcia w zakładach pracy, a później zmuszał dyrektorów do kupienia tych fotek: — Wy, dyrektorze, kupicie fotogramy, a ja o was napiszę. W domyśle oczywiście pozostawało: jeżeli kupicie — napiszę pozytywnie. Jeżeli nie kupicie — skrytykuję. A który z dyrektorów chciałby być krytykowany? I redaktor Albin Kaszkowski dobrze o tym wiedział. Ale aparat służył mu także jako narzędzie kopiowania pism pornograficznych. Nabył więc rzutnik, zaopatrzył się w ekran i slajdy z pornografią. Z oszczędności pędził bimber na własny użytek. Na seanse pornograficzne zapraszane były głównie kobiety. Rozlewano wówczas do kryształowych kieliszków własnej produkcji bimber, gaszono światło i... rozpoczynał się seans. Wśród kompletów zdjęć sporo miejsca zajmowały przeróżne zboczenia, a głównie miłość lesbijska. Gdy już druga butelka zaczynała świecić dnem, redaktor Albin Kaszkowski oświadczał: — Idę się wykąpać. A panie zabawcie się beze mnie. Wtedy to do akcji wkraczała dawna służąca, a obecna żona redaktora Albina Kaszkowskiego. — Połóż się kochana na łóżku. Albin zaraz przyjdzie. Bo redaktor Albin Kaszkowski lubił w trójkę. Rzadko, tylko niekiedy — miejsce owej trzeciej zajmowane było przez młodych homoseksualistów. Bo i to redaktor Albin Kaszkowski lubił. W jednym z takich seansów uczestniczyła Klara. Dla niej była to wspaniała przygoda. Lat już przecież miała sporo i nie jedno widziała. Ta u redaktora Albina Kaszkowskiego była nowością. Po premierze, po pierwszym takim spotkaniu sama starała się czasami organizować tę działalność. I stąd z redaktorem Albinem Kaszkowskim widywali się często. * * * Jubi wypił drugie piwo i chciał pożegnać Franka. — Cześć Franek. Już powinienem lecieć. — Posiedź. — Mam towar. Wiesz? ostatnio interes mi się rozkręca. Mam fart. Trzeba korzystać. Polecę. — Jak ci mówię posiedź, to posiedź. Co ja tu będę sam tak siedział. Nudno. Samemu nudno. — Dobra Franek. To jeszcze po jednym piwie. Franek kiwnął ręką w kierunku kelnerki wyciągając w górę dwa palce, pokazując nimi później na dwa puste kufle na stole. W knajpie był gwar i ta metoda porozumiewania się z kelnerką wydała się Frankowi najlepszą. Kiwnęła na znak, że zrozumiała i po chwili przyniosła piwo. Obaj mężczyźni siedzieli teraz i pili w milczeniu. Do knajpy wszedł Zyzio. Ten sam, który u Szefcia zapaskudził schody. Zobaczył Jubiego, zobaczył Franka. Podszedł: — Można? — zapytał wskazując na wolne krzesło. — Siadaj — odpowiedział Franek. — Słyszałem, że u Szefcia narobiłeś smrodu — powiedział Jubi. — E tam.Od razu smrodu? Pawia strzeliłem. I to wszystko. A Szefcio musiał od razu wypaplać. — A co u niego? — spytał Franek. — Po staremu — odpowiedział Zyzio. — Tylko ciebie nie lubi. Nie lubi cię Franek. Bardzo źle o tobie mówił. — A co takiego? — zainteresował się Franek. — E, co będę powtarzał — odparł Zyzio. — Gadaj, ciekaw jestem co ten sukinsyn znowu wymyślił? — Nic takiego. Po co mam powtarzać. Ja nie jestem plotkarz. — Gadaj, albo ty oberwiesz — groził Franek. — Już dobrze. Nic takiego. Tylko że jesteś bandyta. I że mógłby cię kopnąć w dupę. — Co? Mnie? — zirytował się Franek. — No właśnie ciebie. I że żyjesz z handlu walutą, a z babami to nie możesz żyć. — Mogę. — On mówił, że nie. I że to już kilka razy słyszał. Mówił, że ci nie urosło. — Jak ja bym mu nim dał w łeb, to by się rozpłakał. — Kto? — zapytał złośliwie Zyzio licząc na brak inteligencji Franka. Franek skupił się, żyły nabrzmiały mu na czole, długo patrzył na Zyzia ważąc, czy on kpi z niego, czy tylko śmieje się, czy zapytał tak po prostu z naiwności. Zapadła dłuższa chwila milczenia. Zyziowi zrobiło się wyraźnie nieprzyjemnie. Siedział niespokojnie przez tę chwilę, ale Franek widocznie doszedł do wniosku, że Zyzio nic złego nie miał na myśli, więc odpowiedział: — No jasne że Szefcio. — Szefcio to chyba nic takiego nie powiedział — zwrócił uwagę Jubi. — Jak mówię, że powiedział, to powiedział — upierał się Zyzio. — To się zobaczy — stwierdził Franek. — A jak powiedział to... I Franek zacisnął wielką jak bochenek chleba pięść. — Ja już lecę Franek, lecę. Zyzio z tobą zostanie. — Siadaj. Posłuchaj. — mówił wolno Franek. — Jak Szefcio twierdzi, że ja z babami nie mogę, to niech zapyta takiej jednej. Klara ma na imię. — Ty ją znasz? — A co ci do tego Jubi? — Bo ja ją też znam. Nie wiedziałem, że ty ją także znasz. — To stare dzieje. Była jeszcze wtedy młoda. — No, dzisiaj to stare babsko — powiedział Zyzio. — To i ty ją znasz? — zainteresował się Jubi. — A jakże. Mieszkałem u niej przez dwa tygodnie. Dobrze to robi. — A ja z nią to już dawno — stwierdził Franek i zamyślił się. Rzeczywiście. Franek znał Klarę. Kiedy był jeszcze młodym bokserem, kiedy jeszcze wygrywał walki w ringu, Klara lubiła pokazywać się z Frankiem. Był wysokim, przystojnym, błękitnookim chłopcem, zbudowanym wspaniale, imponował Klarze. Próbowała z nim żyć i być może, że niekiedy udawało się jej to nawet. Ale Klara nie potrzebowała Franka do łóżka. Potrzebowała go w celach reprezentacyjnych. Miło było widzieć, jak inne dziewczyny oglądają się za nimi, jak jej zazdroszczą tego partnera. Jego męska atletyczna budowa obiecywała wiele. A Klara lubiła błyszczeć, lubiła się pokazać. — No to fajno — powiedział Jubi. — Możecie zostać we dwóch. Zyzio będzie ci towarzyszył. A na mnie już czas. Cześć! Jubi powiedział to bardzo szybko i wyszedł nie podając ręki. Obawiał się, że Franek znowu będzie chciał go zatrzymać. Chciał wyjść, bo w kieszeni paliła go moneta, którą wziął w południe od Marka Kamienia. Paliła go i spodziewał się sprzedać ją z zyskiem. Wiedział doskonale kto zbiera takie monety, wiedział pod jaki udać się adres. Przebiegł kilka ulic i kilkanaście minut później dzwonił już do drzwi mieszkania, na których widniała wizytówka: doc. dr hab. Wojciech Rzeszowski. Drzwi otworzył Jubiemu niewysoki mężczyzna, którego wiek można by określić na około czterdzieści pięć-pięćdziesiąt lat. — Dzień dobry panie docencie, najniższe ukłony — powiedział Jubi. Jubi, sam niewykształcony, czuł wielki szacunek dla ludzi nauki. Kłaniał sią nisko do przesady, niekiedy kilkakrotnie, powtarzał grzecznościowe formułki... — A witam pana panie Jubi. Co dobrego pan przynosi? Ale wejdź pan, wejdź pan, bardzo płoszę. — docent Rzeszowski nie wymawiał litery r, trochę chyba ze snobizmu. Posiadał bogaty zbiór numizmatyczny, pracował zresztą naukowo w tym kierunku. Ponadto szczycił się także swoim szlacheckim pochodzeniem. W rozmowach bardzo często dodawał sobie do tytułów naukowych również i tytuł hrabiowski: — Bo my szlachta hełbowa, z tytułem hłabiowskim... no, ale dzisiaj wszyscy łowni — dodawał. Fakt, że ubierał swoje nazwisko w tytuł hrabiowski, stał się przyczyną tego, że zarówno koledzy, pracownicy naukowi, a także i studenci podśmiewali się z tej przywary. Wszystkim bowiem wiadomo było, że ojciec docenta nazywał się jeszcze Rzeszower. Na uczelni krążyło przezwisko docenta: hrabia Rzeszower. — Hłabia Rzeszowski dłogie dziecko, hłabia Rzeszowski — poprawiał pewnego razu studentkę, która do swojej koleżanki mówiła, iż idzie zdawać u hrabiego Rzeszowera. — Wejdź pan panie Jubi. Płoszę do środka. Jubi wszedł wciąż się kłaniając. — Co dobłego pan przynosisz? — Pieniążek panie docencie. — No to pokaż pan ten pieniążek, pokaż pan. — To specjalnie dla pana docenta, z dużym staraniem... Nie codziennie spotyka się taki okaz. — No to pokaż pan włeszcie ten okaz. — Ale pan docent rozumie, to specjalnie i z dużym trudem... — Ja łozumiem, że z dużym tłudem, ale jeszcze nie pokazałeś mi pan towału... — Jestem pewien, że pana zaskoczy, panie docencie. — A... łozumiem. Pan nie chcesz pokazać, bo pan się chcesz tałgować... A może hełbatki? Docent Rzeszowski znał Jubiego. Wiedział, że transakcja tak szybko nie dojdzie do skutku. Udał się więc do kuchni, by przyrządzić herbatę. Jubi stał w pokoju koło stołu, nie śmiał usiąść. Rozglądał się ciekawie. Jak na kawalerskie mieszkanie, to wnętrze, które zamieszkiwał docent Rzeszowski, urządzone było znakomicie. W kącie pokoju stało wielkie, nawet bardzo wielkie, ciemno politurowane biurko. Na nim niezliczona ilość książek, papierów... Nad biurkiem zwisała stylowa lampa otoczona złotymi frędzlami. Na ścianach... istne bogactwo. Obrazy Kossaków, Malczewskiego, Fałata... Jubi znał się nieco na obrazach, stykając się z nimi jako z towarem. Jednego Fałata sam sprzedał docentowi Rzeszowskiemu. Nad łóżkiem zasłanym pluszową kapą wisiał potężnych rozmiarów obraz przedstawiający krowy na pastwisku. Był to obraz malowany w epoce socrealizmu, lecz Jubi i tak spoglądał na to płótno w szacunkiem, bo skoro docent Rzeszowski zawiesił go na ścianie, malowidło musiało pochodzić z pracowni znakomitego malarza i musiało przedstawiać niezłą wartość. Na zabytkowym kredensie docent ustawił zabytkowy zegar. Sam ten zegar — pomyślał Jubi — wart jest kilkanaście kawałków. Rozglądał się ciekawie, zauważył w witrynie starą i chyba kosztowną porcelanę, kielichy ze zdobionego szkła, wazę... Zegar wybił właśnie godzinę czwartą. Do pokoju wszedł docent niosąc dwie filiżanki herbaty. — Ależ na miłość boską, czemuż to pan stoisz, panie Jubi? A siadaj pan, przepłaszam że nie popłosiłem w piełwszej chwili, ale przecież nie piełwszy łaz pan jesteś u mnie. Siadaj pan. Docent postawił filiżanki na stole, Jubi usiadł. Docent zajął także miejsce przy stole. Podsunął Jubiemu starą, srebrną cukiernicę: — Cukłu? — Dziękuję — powiedział Jubi słodząc herbatę. Z kolei to samo uczynił docent. Zapadła chwila milczenia. Jubi jeszcze nie wyjmował monety. Docent zmienił taktykę. Nic nie mówił, tylko patrzył na Jubiego wyczekująco. Jubi też czekaj, podniósł filiżankę, siorbnął. Odstawił porcelanę. Identyczny gest wykonał docent. Jubi sięgnął do kieszeni. Docent uniósł się lekko w krześle, śledząc ruchy Jubiego. Jubi wyciągnął wielką kraciastą chustkę i z hałasem wytarł nos. Długo wycierał nos, otarł czoło, starannie złożył chusteczkę i wolno schował do kieszeni. Podniósł filiżankę, pociągnął łyk herbaty. Docent sięgnął do kieszeni i wyjął pudełko papierosów: — Papiełosika? — zagadnął wyciągając je w kierunku Jubiego. — Bardzo chętnie — odparł Jubi, wyjął papierosa, wsadził w usta i po kieszeniach zaczął szukać zapałek. Docent wyciągnął z kieszonki kamizelki zapalniczkę i podając ogień Jubiemu powiedział: — Płoszę bałdzo. Służę. Jubi zapalił, zaciągnął się. — Dziękuję — powiedział. Milczenie na temat przedmiotu, który interesował w tej chwili obu mężczyzn przedłużało się. Pierwszy nie wytrzymał jednak docent: — No panie Jubi. Co to za cudo? — Panie docencie, cymes, rarytas — ożywił się Jubi. — A można zobaczyć? — Oczywiście. Po to przecież tutaj przyszedłem. W znakomitym stanie. — Jubi sięgnął do kieszeni i wyjął monetę. Przyglądał się jej przez chwilę. — A swoją drogą szkoda mi jej sprzedawać. Taka piękna moneta. To coś wspaniałego. Gdybym tak nie szanował pana docenta, to nigdy bym się nie pozbywał tej wspaniałości. Docent wyciągnął rękę. Jubi jeszcze przez chwilę przyglądał się pieniążkowi. — Oh, szkoda mi ciebie, ale cóż, tak lubię pana docenta... Podał monetę Rzeszowskiemu. Ten wziął ostrożnie, położył na dłoni, przyglądał się jej chwilę. — No, taka znakomitość, to to nie jest. Widywałem panie Jubi lepsze znakomitości. Sięgnął do kieszeni, wyjął łupkę, włożył w oko, podszedł do biurka, zapalił lampkę wiszącą i długo przyglądał się pieniążkowi. Wreszcie wyjął łupkę z oka, schował do kieszeni, usiadł przy stole kładąc na jego środku przedmiot handlu. — Ile — zwrócił się do Jubiego. — Osiemnaście. — Czego osiemnaście? — Tysięcy, ma się rozumieć panie docencie. — Pan chyba żałtuje, panie Jubi. — Pan doskonale wie ile ona jest warta. — Może i wiem, ale... Docent znowu sięgnął po monetę, wstał, podszedł do lampki, wyjął lupą i jeszcze raz obejrzał z jednej i z drugiej strony. — Awłes nieco zatałty — mruczał do siebie — uszkodzenia na bokach, nie panie Jubi. Osiemnaście to za dużo. Cena katalogowa to dwanaście. No, mogę dać trzynaście — powiedział kładąc z powrotem monetę na środku stołu. , — W starym katalogu dwanaście. W tegorocznym już piętnaście. — Pan to widział? — Miałem go w rękach. Jeden mój znajomy dostał wcześniej. I tam jest piętnaście. Ale gdybym chciał cenę katalogową, to poszedłbym do kogo innego. — Więcej jak piętnaście dać nie mogę — powiedział docent. — Osiemnaście — powiedziałem. Inaczej nie mogę. Kupiec, od którego wziąłem towar, tyle sobie ceni. A i to musiałem go prosić. Bo to specjalnie dla pana docenta. To z szacunku dla pana docenta. — Piętnaście i pół. To moje ostatnie słowo. Kropka — w chwilach podekscytowania docent zapominał, że nie wymawia litery r. Jubi sięgnął po monetę, schował do kieszeni. Wstał. — Bardzo mi przykro panie docencie, ale będę musiał iść do kogoś innego. — Siadaj pan panie Jubi. Przecież się jakoś dogadamy. Widać było, że docentowi Rzeszowskiemu niezmiernie zależy, aby wejść w posiadanie monety. Nie chciał jednak łatwo dawać za wygraną. Jubi też targował się. Z tego przecież żył. Jubi teraz właśnie pracował. I to pracował ciężko, bo przeciwnik nie był gorszym od Jubiego specjalistą w kupowaniu. — No to ile? — zapytał Jubi. — Niech stłacę — powiedział docent. Szesnaście. — Siedemnaście i pół — powiedział Jubi. — Siedemnaście. Ostatnia cena — odparł docent. — No to już niech będzie moja krzywda — powiedział Jubi i wyjął monetę z kieszeni. Podał docentowi. Ten położył ją na stole. — Przepłaszam na chwilę — rzekł docent i wyszedł do drugiego pokoju. Po chwili wrócił, wręczył Jubiemu plik banknotów. — Niech pan przeliczy panie Jubi. — Ależ wierzę panu, panie docencie. — Niech pan przeliczy. Jak to mówi stałe przysłowie słowiańskie: kochajmy się jak błacia, a liczmy się jak Żydzi. — Jeżeli to pana nie urazi panie docencie, to rzeczywiście przeliczę. Mógł się pan oczywiście pomylić na swoją niekorzyść, a tego bym sobie w życiu nie darował — powiedział Jubi i zaczął w skupieniu przeliczać banknoty. — Zgadza się — powiedział wreszcie. Schował pieniądze do kieszeni. Przez cały czas gdy Jubi liczył pieniądze docent oglądał jeszcze raz monetę. — Zgadza się panie docencie. — No to łęka — powiedział docent i wyciągnął rękę do Jubiego. Jubi uścisnął dłoń docenta. — A tełaz koniaczek — powiedział docent i podszedł do kredensu. Otworzył barek, wyjął butelkę Napoleona, dwa kieliszki. Postawił je na stole, nalał do maleńkich kieliszeczków, zatkał korkiem butelkę i wstawił do barku. Barek zamknął. — No to... — powiedział podnosząc jeden z kieliszków. Jubi podniósł swój, trącił się z docentem i jednym chaustem opróżnił szkło, daleko odchylając głowę do tyłu. Następnie strzepnął ostatnie pozostałe na dnie kieliszka krople trunku do popielniczki, zakrył usta ręką i chuchnął. Postawił kieliszek na stole. — To ja już pójdę panie docencie. — Skoło panu tak pilno panie Jubi... a może na długą nóżkę? Jubi wiedział doskonale, że pytanie to pozostawa — ło w sferze pytań retorycznych. Docent nigdy po dokonaniu transakcji nie nalewał już drugiego kieliszka. Gdy po raz pierwszy handlował z docentem, po takim pytaniu odpowiedział, że chętnie wypiłby jeszcze, docent długo zaczął się rozwodzić na temat pogody, aż wreszcie zapomniał o tym, że Jubiemu zaproponował następną kolejkę, w końcu przeprosił Jubiego, iż bardzo się spieszy, pożegnał i odprowadził do drzwi. Więc od tego czasu Jubi skrupulatnie przestrzegał, by odmówić na drugie grzecznościowe pytanie. I tym razem odmówił. Podziękował. Docent odprowadził Jubiego do drzwi, zamknął je następnie i Jubi został sam na klatce schodowej. Zszedł kilka schodów niżej, usiadł na jednym z nich, zdjął prawego buta, skarpetkę, następnie rozejrzał się, spojrzał w górę, wychylił się do dołu. Nikogo na schodach nie było. Wyjął z kieszeni plik banknotów, wyłuskał jedną nowiutką tysiączkę, włożył w skarpetkę, ubrał but, zawiązał. Wstał, otrzepał spodnie i wolno podążył w dół. Pogwizdywał. Dzisiaj Jubi także miał fart. Rozdział IV Zbliżały się imieniy Klary. Klara dawno Już odeszła od zwyczaju oczekiwania na gości. Dawniej — tak. Dawniej — gdy jeszcze żyli jej rodzice, Klara na imieniny nie zapraszała Siedziała w domu, a przyjaciele i znajomi sami przychodzili, składali prezenty, przynosili kwiaty. Znajomych i przyjaciół miała wówczas wielu. Była młoda i zamożna. Interesowali się nią wówczas głównie niemieccy oficerowie. Mieszkanie składało się z sześciu pokoi, znakomicie i tanim kosztem przez ojca umeblowanych. Stało tam pianino, był patefon, a nawet w czasie wojny, gdy surowo przestrzegany był zakaz posiadania radioodbiorników, w domu rodziców Klary stało pokaźne radio marki telefunken. Minęły tamte czasy. Dzisiaj dysponowała zaledwie garsonierą, a urządzenie w niej imienin wiązało się z wcześniejszym zaproszeniem gości, ścisłym ich policzeniem, tak aby każdy znalazł wygodne miejsce przy stole. Ponadto niektórzy znajomi posprzeczali się kiedyś ze sobą i nie siadali przy jednym stole. Gdyby któryś z jej gości miał pretensje tego typu do innego z biesiadników, sytuacja mogłaby być niezręczna. Klara uważała na to i skrupulatnie przestrzegała tych zasad. Na przykład radca Prochliński, który zapewnię przyjdzie ze swoją narzeczoną Magdaleną Ćwiartką-Poszurkiewicz, mógłby opuścić towarzystwo, gdyby w garsonierze Klary zastał np. doktora Kołka. Skłóceni — nie rozmawiali od lat. Unikali się wzajemnie, a dawna zażyłość zamieniła się w demonstrowaną nienawiść. Klara lubiła doktora Kołka, lecz towarzysko, a i interesami — bardziej była związana z tym dostojnym i grubym opojem. W grę wchodziła także i inna sprawa. Doktor Kołek należał do grupy sympatycznych ponuraków, takich, którzy w ciągu wieczora zamienią jedynie kilka zdawkowych zdań, jedząc i pijąc w milczeniu Natomiast radca Prochliński potrafił być duszą towarzystwa. Błyskał dowcipami, opowiadał ciekawie o swoich podróżach na zachód, potrafił zachować się znakomicie w każdym towarzystwie. Pił dużo, ale nie przeszkadzało mu to w dobrych manierach. Tak więc Klara zdecydowała się na radcę. Tym bardziej, że narzeczona Magdalena Ćwiartka-Poszurkiewicz również należała do tych osób, które warto gościć w swoim domu. Jej ojciec był bowiem wziętym lekarzem, ordynatorem jednego z większych szpitali w mieście, a Klarze ostatnio zdrowie nie dopisywało. Postanowiła więc ułożyć listę gości, których osobiście zaprosi. Wzięła kartkę papieru, usiadła przy stole. Na górze kartki napisała: imieniny. Podkreśliła. Podparła głowę dłońmi i myślała. Tak. Prezes — na pewno. Radca — tak. Poszurkiewiczówna — tak. I kto jeszcze? Kto jeszcze? Redaktor? Mógłby być. Razem ze swoją kuchtą. Ale on pokłócił się niemal z połową gości. Nie. Jego nie można zaprosić. Klara wstała od stołu. Trudny wybór. Sprawa delikatna. Klara poszła do kuchni. Postawiła czajnik na gazie, zapaliła płomień, wyjęła z kredensu filiżankę, nasypała łyżeczkę kawy. Nie wróciła do pokoju, lecz stała nad czajnikiem i oczekiwała, aż woda się zagotuje. W myśli przebiegała znajomych. — Tak. Tę wydrę, która mianuje się moją przyjaciółką też zaproszę. Ta kiecka, którą sobie uszyłam... Szlag ją trafi. Młodsza ode mnie o trzy lata, a wygląda jakby była moją babcią. No może przesada, ale staruszka to ona już jest. Baby? Nie. Żadnych młodych dziewczyn. Ja tutaj mam być najważniejsza. W końcu należy mi się coś od życia. Woda zagotowała się, więc Klara napełniła filiżankę, zaniosła do pokoju, postawiła na stole obok kartki, na której napisała: imieniny. — W końcu jak imieniny, to i sobie coś niecoś załatwię. Sądzę, że Ćwiartka-Poszurkiewicz będzie mi chyba mogła pomóc w załatwieniu sanatorium. Trzeba trochę odpocząć. I pod słowem imieniny zanotowała: 1. Małgorzata Ćwiartka-Poszurkiewicz. No a skoro ona, to i radca Prochliński. I zanotowała: 2. radca Krzysztof Prochliński. 3. Zośka Libańska. Pomyślała chwilę i dopisała obok nazwiska Libańskiej — stara wydra. Klara piła kawę i każdą kandydaturę swoich gości uważnie rozpatrywała. Ja muszę błyszczeć. To jest moje święto. Żadnych młodych bab. To jasne, ale przydałby się młody chłopak, taki, który adorowałby mnie przez cały wieczór. Przypomniała sobie Franka. Franek, taki mężczyzna, ten byłby dobry. Ale czy on potrafi się zachować odpowiednio? Na dole kartki zapisała: Franciszek Tora. To — pomyślała, że jest głupi, nikogo nie zdziwi. Był przecież bokserem, a tym wszystkim mięczakom imponuje przecież taki facet. Lekceważą jego umysł, którego po prawdzie mu zupełnie brakuje, ale muszą czuć szacunek dla jego bicepsów. Chociaż, czy ja wiem czy Franek nie zrobi rozróby? Dobry jest do nocnego lokalu, ale w domu?... Nie, Franka nie zaproszę. Już dużo lepszy będzie ten gówniarz Zyzio Paliś. Ach, jakie ten chłopak ma zęby. Bieluteńkie, kryształowe. Może ma za słabą głowę, ale gdy wypije nieco, na pewno będzie się do mnie dobierał. To i dobrze. Niech wszyscy widzą, że jeszcze mam powodzenie nie tylko u starych ramoli. To im dobrze zrobi. A więc Zyzio. Kto następny? No oczywiście — zanotowała: prezes. Nazwiska nie wpisała, tak jej się to wydawało oczywiste, tak przecież była zżyta z tym facetem, że po prostu obok funkcji służbowej dopisała tylko: szef. Właśnie. A Szefcio? Może by i tego zaprosić. Ma co prawda nie najlepsze kontakty towarzyskie, ale w końcu jest inżynierem. Dobra, niech będzie Szefcio. Pod numerem 6 wpisała nazwisko szefcia: inż. Karol Jathski. Ciekawe — zastanowiła się, skąd u niego to nieme h w nazwisku? To chyba nie polskie nazwisko. No dobra. Nie ma czym sobie głowy zawracać. Szefcia poznała dosyć dawno, podczas balu sylwestrowego w klubie inteligencji technicznej, gdzie zabłądziła z jednym ze swoich znajomych. Inżynier elektronik, pracujący wyłącznie na pracach zleconych, musiał mieć jakieś swe lewe dochody, bowiem forsy nigdy mu nie brakowało. Mówiono o nim, że jest cichym współwłaścicielem fermy, na której hodowano kury, czy indyki. Faktem jednak jest, że Szefcio — jego przezwisko właśnie od tej fermy, której rzekomo był szefem — faktem jest, że Szefcio zawsze miał forsę. To dziwne, pomyślała Klara — szefcio miał jakieś interesy z docentem Rzeszowskim. Widywało się ich czasami. A może by tak i Rzeszowskiego zaprosić? Dobrze. Jego stanowisko będzie bądź co bądź imponowało tej mojej bandzie snobów. Wpisała na swoją imieninową listę również i docenta Wojciecha Rzeszowskiego. No to na tym koniec. Koniec — napisała pod listą swoich imieninowych gości. Postanowiła już od jutra rozpocząć zaprosiny. Postanowiła także, że będą to imieniny wystawne, na których będzie się piło jedynie najlepsze trunki. Potrawy zamówi się w najlepszej restauracji. Jak przywiozą na dwie godziny przed rozpoczęciem uroczystości — to wystarczy. Po trunki jednak postanowiła udać się sama. Teraz jeszcze tylko forsę. No z tym nie będzie problemu, o ile naturalnie Jubi gdzieś nie przepadł. Ale chyba nie. Widziała go przecież kilka dni wcześniej. I na końcu kartki, obok nazwiska byłego boksera dopisała: załatwić sprawę z Jubim. Dopiła kawę, wzięła filiżankę, zaniosła do kuchni, wymyła pod zlewem, wstawiła porcelanę do kredensu. Następnie poszła do łazienki, wymyła ręce, postała chwilę przed lustrem kontrolując nadwątloną wiekiem urodę, pociągnęła kremem pod oczami. Po chwili wyszła z domu, starannie zamykając drzwi. * * * I wtedy Jubi nie wiedział co zrobić. Spodziewał się, że Klara przyjdzie do niego. Co roku od pewnego czasu przychodziła. I co roku zarabiał na tym nieźle. Ze względów oczywistych nie chciała pozbywać się swoich kosztowności legalną drogą. Wolała, aby o jej majątku, zdobytym co prawda nie przez nią, a przez jej ojca — nikt nie wiedział. Wiadomo, okres okupacji, łatwe zarobki spekulantów, a do takich przecież należał jej ojciec. Jubi nie wiedział skąd pochodzą te pierścienie, bransolety, które Klara przynosiła mu mniej więcej dwa razy do roku. Nie wiedział i nic go to nie obchodziło. Miał swoich dostawców, nie pytał ich, skąd biorą przedmioty, które powierzają mu do sprzedania. Miał także swoich kupców, którzy również nie pytali Jubiego o pochodzenie kosztowności. Jedni sprzedawali, inni kupowali, Jubi pośredniczył. Pośredniczył, zarabiał na tym i to czasami wcale nieźle. A o to mu głównie przecież szło. Na pytanie z czego żyje, dawał wypowiedzi wymijające. Milicja? Tak. Interesowała się Jubim Organa ścigania uważały Jubiego za małą, nic nie znaczącą płotkę, taką, którą lepiej zostawić na wolności, niż przymykać. Jubi nie chwytał się za handel, który mógłby się okazać dla niego szkodliwym. Mógł podejrzewać, że niektóre przedmioty, które otrzymywał do sprzedaży, pochodziły z kradzieży. Unikał takich spekulacji. Cenił sobie wolność. Co innego Klara, co innego redaktor Albin Kaszkowski, tak, temu, mimo iż uważał go za szczególną mendę — mógł wierzyć. Co innego ten nudziarz Marek Kamień. Jubi nie chciał być paserem Chciał być jedynie pośrednikiem. Był coraz starszy. Z roku na rok, jak lat mu przybywało, a ubywało włosów na głowie, uważał się za coraz poważniejszego. Nikt, niestety, Jubiego nie traktował poważnie. Ale Jubi bardzo chciałby, aby tak było. Od roku na imieniny docenta przesyłał pod jego adresem telegram z życzeniami. Podobnie postępował i z innymi tego typu ludźmi. Leżał teraz na łóżku; do brudnego okna, przysłoniętego od lat chyba nie praną firanką, zaglądało poranne słońce. Tej nocy spał źle, często budził się, aż wreszcie obudził się na dobre, gdy dochodziła siódma. Ta poranna godzina dla większości społeczeństwa będąca chwilą rozpoczęcia dnia pracy — dla Jubiego wydawała się środkiem nocy. Kawiarnię, w której Jubi założył swe nielegalne biuro — otwierano dopiero o dziesiątej. Antykwariaty — jeszcze później. A wyjść i wałęsać się po mieście bez celu? O tej godzinie nic nie wróżyło spotkania z interesującymi Jubiego ludźmi. Leżał więc na łóżku i myślał. Myślał, że zbliżają się właśnie imieniny Klary. Był gorący lipcowy dzień. Właściwie był to koniec lipca.* I pewny był, że za kilka dni, może już jutro, może pojutrze — Klara zjawi się u Jubiego. I Jubi nie wiedział co wtedy zrobi. Leżąc na łóżku rozważał wszystkie za i przeciw. Podjął jednak decyzję. Tak. Kupi Klarze kwiaty i wręczy jej jeszcze przed imieninami. Adresu Klary nie znał. I niewiele go on obchodził. Do domu więc nie miał zamiaru iść. Ale kwiaty? Tak. Kwiaty można wręczyć. Jubi wstał, przeciągnął się, poszedł do kuchni. Wziął czajnik, nalał wody. Postawił na kuchence gazowej. Był z siebie zadowolony. Wczoraj nie wydał ani grosza, nie licząc tej stówki, którą ukrytą miał w skarpetce, a której nie zabrał mu Ślepy Józek. Starczyła mu na papierosy, bo za piwo, które pił z Frankiem nie on oczywiście płacił. Starczyła mu na papierosy i wcale niezły obiad. Na koniec jeszcze do domu zajechał taksówką. Wódki nie pił. I dlatego był z siebie zadowolony. Nie wydał pieniędzy, spodziewając się, iż będą mu one potrzebne w antykwariacie. Oczekiwali tam dzisiaj nowej porcji towaru. To, co zarobił na monecie, którą sprzedał docentowi, nazwał kapitałem zakładowym.. — Im się więcej ma — mówił do siebie przeliczając jeszcze raz otrzymane od docenta pieniądze — tym więcej można zainwestować. A im się więcej zainwestuje, tym zarobek będzie większy. Zawsze powtarzał, że pieniądz rodzi pieniądz. Trzeba mieć, aby mieć więcej. I to także Jubi często powtarzał. W kuchni zagwizdał czajnik. Jubi, jeszcze w samych kalesonach poszedł do kuchni. Wziął z kredensu szklankę, do czajniczka nalał wrzątku. Była tam herbata, już chyba po raz trzeci parzona. Przykrył czajnik i drugą ręką przytrzymując pokrywkę czajnika zaczął wlewać bladawy płyn do szklanki. Odstawił czajniczek, do bladej i tak już herbaty dolał wrzątku. Wziął cukiernicę i do szklanki wsypał cztery łyżeczki cukru. Wolno, w milczeniu zamieszał. W mieszkaniu słychać było tylko brzęk much i głośne dzwonienie łyżeczką po ściance szklanki. Następnie podniósł szklankę do ust i siorbnął łyk herbaty. Odstawił. Była za gorąca. Poczłapał do łazienki, stanął przed lustrem. Jął gładzić ręką po policzkach. Jubi miał ostry zarost. Wolno, bez pośpiechu zaczął namydlać policzki. Następnie puścił wodę z piecyka gazowego, wziął pędzel i po chwili mydło wtarte w zarost utworzyło na twarzy Jubiego obfitą pianę. Odłożył pędzel i przyglądał się swemu odbiciu w dobrze podniszczonym i ubitym z jednego rogu lustrze. Rozśmieszył go widok własnego odbicia, bo uśmiechnął się. — Jak będę stary — powiedział na głos — to zapuszczę długą, gęstą, siwą brodę. * * * Ślepy Józek siedział jak zawsze na ławce na skwerku. Było lato i o robotę trudno. Mógł co prawda iść na rampę i wyładowywać wagony, ale przecież nie był w pilnej potrzebie. Miał jeszcze parę złotych z tych, które ściągnął Jubiemu. Nie wszystko wczoraj przepił, ale i to co wypił spowodowało u niego sporego kaca. Nie miał ochoty na fizyczną robotą. Siedział na ławce na skwerku i przeciągał się co jakiś czas w południowym słońcu. Jeszcze kilkanaście minut, przyjdą kumple i pójdzie się na piwo. Piwo w taki dzień — tak, piwo w taki dzień do dobra rzecz. Jedno piwo, drugie, może jakaś wódka. Józek forsę jeszcze miał. Przejeżdżały auta, ludzie gdzieś spieszyli... — Niech pędzą, klarnety złamane. — pomyślał. W oddali zagwizdał pociąg. — Ech, wsiąść by tak, jechać gdzieś przed siebie, gdzie oczy poniosą... Józek od szeregu lat nigdzie się z miasta nie ruszał, jeżeli nie liczyć tych przejazdów, jakie organizowano za niego. Józek odsiedział kilka niewielkich wyroków, głównie za kradzież. Był kiedyś konwojentem przy rozwożeniu mleka. Kilka litrów mleka, kilka śmietany, parę kropel wody w to miejsce — milicja wpadła na trop większej afery. Józek był płotką. Nic nie znaczącą płotką. Główny księgowy zarobił dziesiątkę, dwanaście dyrektor... Józek tylko kilka miesięcy. Później... e co to wspominać. Jakieś mordobicie. A to, że przy okazji zabrał zegarek temu frajerowi... i tak okazał się nic nie wart. Był jeszcze jakiś strych ze starymi gratami, jakiś kiosk... I to właściwie już wszystko. W zasadzie nic poważnego. W sumie uzbierało się tego zaledwie cztery lata i siedem miesięcy. — Ależ to słońce grzeje — pomyślał Józek. — Tak ze dwa piwa i może by gdzieś nad rzekę, poleżeć, pogrzać kości... Niezły pomysł. Weźmie się pół wora na ściepę i we dwóch, we trzech gdzieś poleżeć... — Chce pan zarobić? — A ile — zapytał Józek stojącego nad nim mężczyzny. — Zależy. Jak dobrze pójdzie to i ze dwie stówki. — A co to za robota? Węgiel? — Józek myślał, że ma do czynienia z jednym ze swoich stałych klientów. — Bo ja za tonę biorę lepiej. Józkowi nie chciało się dzisiaj pracować. Taki skwar, a tutaj trzeba będzie machać łopatą... — Nie. Nie węgiel. Trzeba coś podać. I to nie dzisiaj. Za trzy dni. — A duże to? — List. — Tylko tyle? — Tylko. Mężczyzna, który rozmawiał z Józkiem miał na nosie bardzo duże ciemne okulary. Włosy przylizane brylantyną, zaczesane na gładko. Na czole po prawej stronie głowy miał ciemną szarawą plamę. Mimo gorąca miał na sobie kraciastą marynarkę. Józek widział go po raz pierwszy, w każdym razie nie przypominał sobie takiego mężczyzny. — A co to za sprawa? — zapytał Józek. — Pan wie. Miłosna. I delikatna. Idzie o chłopaka. — Jak o chłopaka, to co najmniej trzy paki. — Jak trzy paki? — zapytał mężczyzna. — No trzy stówki. — Nie za drogo? — Jak o chłopaka, to nie. Mniej nie będzie. — Dobrze. Niech będzie trzy. Tylko trzeba będzie poczekać ze dwie godziny. — To trzy i pół — Józek zaczynał się targować. Wyczuł, że facetowi zależy na tej misji i że od takiego można wyciągnąć i ze cztery. — Dobrze. Niech i tak będzie. No to pojutrze o tej samej porze tutaj — powiedział mężczyzna. Odwrócił się i zamierzał odejść. — Ej! — krzyknął za nim Józek — Ej, panie, chwileczkę! Mężczyzna odwrócił się do Józka. — Co jeszcze? — Zaliczka. — Ile? — Stówka. Mężczyzna sięgnął do portfela, wyjął pięćdziesiąt złotych. Podał Józkowi. Józek wziął. — Na razie tyle. Resztę po robocie — powiedział mężczyzna, odwrócił się i odszedł. Józek pozostał na ławce sam. Obejrzał pięćdziesiąt złotych. Schował do kieszeni. Dziwny jakiś facet — pomyślał. Lepiej nikomu o tym nie mówić. Frajer leci na chłopaka, płaci, ale kumple takich nie lubią. Śmialiby się. Nie. Lepiej nie mówić — pomyślał, gdyż zobaczył trzech ze swojej paczki. Szli kołysząc się, pewnie wczorajsi — pomyślał Józek, albo już co wypili. — Te, Józek! Idziesz na duże jasne z pianą? — krzyknął któryś z nich. — Pewnie, że idę — odkrzyknął Józek. Wstał leniwie, przeciągnął się, ziewnął i wolno ruszył w kierunku swoich koleżków. * * * Jubi, ogolony, ubrany w swój nieodłączny garnitur, przystrojony w swój dziwacznie śmieszny krawat, stał na przystanku. Czekał na tramwaj. Zobaczył jednak, że od strony skweru idzie Ślepy Józek z kilkoma kumplami. Dzisiaj i w dodatku o tej porze nie bardzo chciał się z nimi zobaczyć. Tym bardziej, że w kieszeni miał forsę dla Marka Kamienia. A z takimi jak ci tam, pod skwerkiem nigdy nic nie wiadomo. Postanowił zatem nie czekać na tramwaj, lecz pomaszerować piechotą. Skręcił szybko, tak żeby tamci go nie zauważyli i ruszył w stroną mostu na rzece. Zauważyli go jednak. — Te, Jubi, idziesz z nami na piwo? — zawołał któryś z czwórki. — Ja stawiam dzisiaj — dodał Ślepy Józek. — Nie mam czasu — krzyknął Jubi — Innym razem — i szybko pomaszerował do mostu. Obejrzał się kilkakrotnie, ale tamci zostali już w tyle. Józek machnął tylko ręką z dezaprobatą, jakby tamtym chciał powiedzieć, że z takim frajerem nie warto się zadawać. Jubi wszedł na most, przystanął po środku, oparł się o balustradę. Patrzył na wodę, splunął do rzeki kilkakrotnie, wreszcie poszedł dalej. Idąc ulicą przystawał przed wystawami, zatrzymywał się przed kioskami z gazetami. W jednym z nich kupił papierosy, poranne gazety... Do kawiarni „Małej” wszedł kilka minut po jedenastej. Marek Kamień już czekał. — Cześć Jubi. Poszło? — Nie tak łatwo — odpowiedział Jubi. — Zrobiłem to tylko dla ciebie. — Ile wziąłeś? — Poniżej katalogu. — Ile poniżej? — Koło? — Czyś ty zwariował? Pieniążek wart był o wiele więcej. — Może był i wart. Powiedzmy, że dostałem za niego poniżej katalogu pięćset. Ale mnie też się coś za fatygę należy. — Tak to zgoda — powiedział Marek. — To przewidziałem, za fatygę... tak, należy ci się pięćset... — Należy mi się dziesięć procent, ale dla ciebie, niech będzie pięćset. — No to dawaj — powiedział Marek Kamień. — Oszalałeś ty z kolei? Tutaj będziemy taką forsę liczyć? — No to wyjdźmy. — Nie pali się. Postaw kawę. Wygrałem zakład. No? Postawisz? — Postawię, tylko nie teraz. Dzisiaj się spieszę. Muszę wpłacić ostatnią ratę na wóz i dlatego pozbyłem się tej monety. Ale, jak będziesz tutaj siedział, to postawię. Będę tutaj za dwie godziny. — Niech będzie. No to chodźmy. Jubi wyszedł pierwszy. Za nim w kilka minut później wyszedł Marek. Jubi szedł przed siebie, Marek Kamień za nim. Jubi przeciął ulicę, wszedł do bramy, Marek Kamień w chwilę później za nim. Jubi czekał. Spojrzał w górę schodów, wyjął z kieszeni plik banknotów tysiączłotowych i jeden pięćsetzłotowy. Ten ostatni tysiąc zdążył rozmienić w kiosku, gdzie kupował papierosy. — Przelicz — powiedział. Marek szybko przeliczał pieniądze. — Zgadza się. — No to cześć — powiedział Jubi. — Cześć — powiedział Marek i wychodził już z bramy. — Czekam na kawę — krzyknął Jubi. — Dobra. Za godzinę. Najdalej za dwie. Cześć. Marek wyszedł z bramy. W chwilę później cienistą bramę zabytkowej kamienicy opuścił i Jubi. Dzisiaj Jubi także miał fart. Rozdział V Jubi miał pieniądze. Jubi miał fart. Interes mu się rozkręcił wyraźnie. Jeszcze nigdy tak dobrze mu nie szło. A spodziewał się dalszych zarobków. Klara, może jeszcze ktoś, może nowa partia materiałów z antykwariatu... Jubi miał fart i nikogo ze swoich kumpli, którzy czasem mu stawiali, nie chciał teraz widzieć. Ten dzień także należał do pogodnych, ciepłych. Deszcz nie padał, chociaż nad miastem zawisło kilka większych chmur, przez które od czasu do czasu przedzierało się słońce. Postanowił wieczorem iść do kina, a później może na jakieś dziewczynki... Chadzał czasami do parku koło dworca, gdzie zbierały się te panny. Podchodził, targował się o cenę, zaspakajał swoją potrzebę przeważnie w krzakach, po czym zadowolony z siebie i usługi, która sobie zafundował, szedł gdzieś na wódkę, lub na wino do winiarni. Jubi wstał zadowolony z życia, swoich pomysłów i planów na dzień dzisiejszy. Jak zwykle golił się starannie, stał przed lustrem, wykrzywiał twarz. Podczas golenia tego dnia śpiewał. Słuchu Jubi nie miał za grosz. Za to głos miał mocny, a śpiewać lubił. Piosenek znał niewiele. Kilka partyzanckich. Ryczał więc donośnie w łazience, fałszując w niemiłosierny sposób: — Czy to deszcz, czy słoneczna spiekota.. Nucąc jeszcze wyszedł z łazienki, skropiony obficie wodą kolońską, której używał w nadmiarze. Ubrał się, wyszedł z domu i nie czekając na tramwaj, nucąc pod nosem, uśmiechając się do przechodniów, którzy patrzyli na niego ze zdziwieniem, skierował się w stronę mostu. Jubi miał dobry, radosny dzień. Takich dni, słonecznych, wesołych, nie wypełnionych troską o obiad, o paczkę papierosów, czy filiżankę kawy, było doprawdy niewiele. Antykwariat był już otwarty. Jubi wszedł, pogrzebał w starych szpargałach, starych kartkach pocztowych. Tutaj niestety nie znalazł nic ciekawego dla siebie. Ale stary antykwariusz, który znał dobrze Jubiego i jego zainteresowania, pociągnął go za rękaw i poprosił do kantorka. Tam wyjął ze starej szafy opasłe tomisko. — Nietypowe — powiedział — niemal biały kruk. — E — powiedział Jubi biorąc książkę do ręki — jeszcze zesiwieć na biało to on nie miał czasu. Oglądał z uwagą foliał, przerzucał kartki. Księga pisana była po niemiecku. Jubi nie znał języka, ale domyślał się z kilku słów o czym rzecz traktuje. Postanowił nabyć książkę. — Ile? — zapytał. — Cena na odwrocie — odparł antykwariusz. Jubi odwrócił księgę i spojrzał na cenę. — Nie za dużo? — zapytał. — Za takie wydawnictwo? — zdziwił się antykwariusz. — Dam dwieście pięćdziesiąt. — Za tę cenę nie mogę jej oddać — oponował antykwariusz. Jubi szybko w myśli przeliczył ile zarobi na tej książce. Znajomy bibliofil mógł za nią dać pięćset, może pięćset pięćdziesiąt. Tak. Gruby Kupiec — jak go nazywał Jubi — powinien zapłacić taką cenę. Nie był to zarobek wygórowany, ale zawsze dwie, dwie i pół stówki, to też grosz. Jubi nie gardził żadnym zarobkiem. — Dobra. Biorę — powiedział do antykwariusza i z wewnętrznej kieszeni dobył zwitek banknotów. Odwrócił się tyłem do antykwariusza, tak, aby ten nie widział wszystkich pieniędzy, odliczył trzysta złotych, resztę schował z powrotem do kieszeni, odwrócił się i podał antykwariuszowi pieniądze. Następnie uścisnął staremu rękę, wziął pod pachę księgę i spiesznie wyszedł z antykwariatu. Ten dzień także zaczął się pomyślnie. Fart nie opuszczał Jubiego. Przechodząc obok kiosku Jubi zakupił za kilka groszy gumkę myszkę. Skierował się do swojej kawiarni. Usiadł przy stoliku, sam, bowiem ze znajomych jeszcze nikt się nie pojawił. Zamówił kawę, po czym starannie wytarł cenę z książki. Towar gotowy był da tego, aby puścić go dalej. Jubi z zadowoleniem siorbał swoją kawę. * * * Franek stał przed bankiem PKO. Ludzie wchodzili i wychodzili. Franek oceniał ich na oko: Ten może mieć. Podchodził więc do wypatrzonej przez siebie postaci i zagadywał: — Może dolary do sprzedania? Niektórzy przystawali i pytali po ile, niektórzy mijali Franka z godnością. Cenę za towar ten oferował wyższą od tej, którą oficjalnie dawało państwo. Transakcja odbywała się zazwyczaj w pobliskiej bramie. Uchodziła także uwadze władz. Franek, podobnie jak Jubi nie należał do rekinów. Był zaledwie jednym z małych, chociaż silny i były bokser, na tym rynku liczył się o tyle, o ile skupił dla swoich szefów dolary. Czasami było to sto, sto dwadzieścia dziennie, czasami nic. Zarobki Franka nie były najwyższe. Gdy by poszedł do normalnej pracy, zarabiałby chyba tyle samo. Może mniej, lecz za to regularnie. W tej robocie Franek nie był sam. Pracowało z nim kilku młodych ludzi, dla których regularna praca przedstawiała się jako przeraźliwy koszmar. Tutaj, przed bankiem, Franek był ich szefem. Zwierzchnicy właśnie jego wyznaczyli do tej funkcji. I trzeba powiedzieć, że nadawał się do niej znakomicie. Był silny, posłuszny tym, którzy płacili i bezwzględny w stosunku do tych, którzy poddani zostali jego władzy. Brutalnie egzekwował od swoich podwładnych postanowienia szefów. Nie zdarzyło się jeszcze, aby któryś z młodych cinkciarzy oszukał Franka. Miał oko na wszystko i wszystkich. Młodzieńcom współpracującym z Frankiem także nie opłacała się nieuczciwość. Pamiętali los Małego Tolka, który trzy lata temu spróbował oszukać Franka. Leżał później dwa miesiące w szpitalu i z trudem wykaraskał się z ran, które Franek zadał mu swoimi wielkimi i ciężkimi rękami. Franek nie miał przyjaciół. Jedni podziwiali go za siłę, inni po prostu bali się go. Ale Frankowi wystarczał ten podziw połączony z lękiem. Dzisiaj Frankowi nie szło. Zaczepił już kilka osób, ale żadna z nich nie wyraziła ochoty na transakcję. Zbliżała się szesnasta i postanowił zakończyć swój dzień pracy, który nieodmiennie, bez względu na pogodę i porę roku zaczynał się o ósmej rano. Franek sam był punktualny i przestrzegał punktualności u swoich podwładnych. Na ścianie, bo tak nazywali mur przed bankiem, stało się do godziny siedemnastej. Ale dzisiaj Franek postanowił zakończyć wcześniej. Wsadził ręce do kieszeni spodni i wolno poszedł do restauracji na obiad. Zamówił barszcz i siekanego. Zjadł, ale jeszcze czuł się głodny, więc wziął jeszcze dodatkowo podwójne pierogi z mięsem. Zjeść, to Franek potrafił dużo. Jadł wolno, smakując każdy kęs. Franek nie lubił z Jubim chodzić na obiad. Jubi bowiem nie jadł, lecz pożerał swoją porcję w takim tempie, że Franek dopiero zaczynał jeść, gdy Jubi był już po wszystkim. Dzisiaj Franek nie miał nic do roboty. Zastanawiał się, co zrobić wieczorem. Pieniędzy miał niewiele, kilka stówek zaledwie, za mało, aby iść do lokalu. Mógł co prawda iść do któregoś z nocnych lokali, stanąć przy barze i oczekiwać, aż któryś z dawnych kibiców postawi wódkę. Dawniej Franek miał wielu takich przyjaciół. Ale od czasu gdy na zawsze zszedł z ringu — trafiało się ich coraz mniej. Doświadczył tego kilkakrotnie. Stał samotnie przy barze, na swój rachunek zamówił dwie wódki, ale żaden z fundatorów nie zjawił się. Wówczas Franek odczuł ogromną samotność. Nie chciał więc więcej ryzykować takiej sytuacji. Obok niego ludzie bawią się, wydają pieniądze, a on samotnie zwisa przy barze, sącząc pa kropelce z kieliszka i rozglądając się, kto jeszcze chciałby podejść i postawić. Mimo całej głupoty, Franek był na to za ambitny. Przyzwyczajony do zwycięstw, do walki, nie mógł znieść takiej sytuacji. W takich jak dzisiejszy dniach, Franek zachodził do jedynej chyba osoby, która jeszcze darzyła go niekłamaną sympatią. Była to trzydziestokilkuletnia dziwaczka, niegdyś ładna, nigdy zaś zgrabna. Była to dziwaczka, która prawie nigdy nie wychodziła z domu. Była to Mariola Bruździk. * * * Na miejskich zegarach regularnie i w różnych tonacjach dzwony i dzwonki wybiły godzinę czwartą. Chmury przepłynęły ponad miastem i teraz świeciło gorące lipcowe słońce. Była to środa, ostatni dzień lipca. Imieniny Klary wypadały za dwa tygodnie. Jubi siedział i czekał. Przerzucał gazety, wypił dwie kawy. Nie opuszczał swojego posterunku, mimo że ciągnęło go do Grubego Kupca, aby sprzedać nabytą tego dnia książkę. Jubi wiedział, że najdalej do jutra Klara powinna się pojawić. Do kawiarni wszedł Szefcio. Usiadł obok Jubiego. — Serwus Jubi. Mówią, że interes ci się rozkręca. — E, jaki tam interes. Kilka groszy wpadło i to wszystko. Jubi nie lubił przyznawać się do posiadania gotówki. — A co u ciebie? Jak ptaszki? — zapytał Jubi. Szefcio, tak popularnie nazywany przez znajomych z racji dowodzenia pracownią elektroniczną, a może tylko dlatego, iż posądzali go o współudział w prowadzeniu fermy drobiu — był człowiekiem statecznym, zamiłowanym ornitologiem, inżynierem elektronikiem. W pracy otrzymywał niezłą pensję, lecz jako główne źródło dochodów o czym ten i ów wiedział — traktował hodowlę kanarków. W jego mieszkaniu znajdowało się ponad dwieście klatek z tym śpiewającym ptactwem, a jak sam twierdził, każda sztuka warta była od kilkuset do kilkunastu tysięcy. Odbiorców miał nie tylko w kraju, lecz także i za granicą. Szefcio nie stronił od wódki, owszem pił ją niemal codziennie i aż dziw brał patrzeć ile on może wypić, będąc jeszcze jako tako trzeźwy. Pił chyba tylko dlatego, że wtedy, gdy był pijany, łatwiej mu było znieść cały ten ptasi śpiew. Wystarczyło bowiem, aby jeden z ptaków zaświergotał, a już w jego ślady szły wszystkie inne. Inżynier Karol Jathski elektronik i ornitolog miał do Jubiego swoisty stosunek. Pogardzał nim, a bywało że i kopniaka wymierzył, a Jubi traktował to wszystko z pokorą. Bo inżynier także czasami dał zarobić. Zdarzało się, że Jubi wyszukiwał gdzieś katalog ptaków śpiewających, kupił tanio, a sprzedając inżynierowi dobrze na tym zarobił. Bo Szefcio płacił. I to dobrze. Ale dzisiaj Jubi nie czekał na Szefcia. Jubi zajął stanowisko i oczekiwał z niecierpliwością na Klarę. Bo przecież musiała przyjść. Rozmawiając o różnych sprawach z Szefciem co i raz spoglądał w stroną drzwi i gotów w każdej chwili zerwać się na równe nogi by służyć swoją pomocą tej, która dawała dobrze zarobić. Dawała zarobić, chociaż sama prawdopodobnie nie miała o tym zielonego pojęcia. Klara nie orientowała się przecież w aktualnym kursie złota, zdając się w tej kwestii na Jubiego. I Jubi potrafił to wykorzystać. I Jubi potrafił to docenić. Ale oto i rzeczywiście. Do kawiarni weszła Klara, rozejrzała się. Jubi poderwał się natychmiast, skłonił się. Klara zauważyła Jubiego, wyszła z kawiarni i szła wolno lewą stroną w kierunku ulicy Jana Kazimierza. Tam weszła do tej samej co zawsze bramy. W chwilę później do bramy wszedł Jubi: — Moje uszanowanie najniższe szanownej pani. Co dzisiaj załatwiamy? — Jak zwykle panie Jubi. Jak zwykle — odpowiedziała Klara. Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej zawiniątko. Od lat przynosiła tak samo zapakowane kosztowności. Był więc to z wierzchu papier pakunkowy, szary, nie najlepszej jakości, następnie bibułka marki „herbevo”, taka jaką produkowano jeszcze przed wojną, a której po wojnie nie uświadczysz. Chyba, że w pierwszych latach po okupacji w nielicznych starych magazynach. Następnie Jubi odwinął starą, pożółkłą watę, by wreszcie wydobyć z niej — za każdym razem inne cacko. Dzisiaj była to bransoleta, wysadzana kamieniami. Jubi oglądał towar, ważył w ręce, spojrzał pod światło dochodzące z otworu bramy. Po schodach ktoś szedł w dół głośno stukając obcasami. Klara spłoszyła się. Jubi nie. Jubi wiedział jak się w takich wypadkach zachować. Błyskawicznie schował do kieszeni złoty przedmiot, do drugiej watę, bibułę i papier pakunkowy. Zwrócił się do Klary głośno pytając: — Przepraszam, czy w tym domu mieszka pan Zenzołek? Klara nie wiedziała co odpowiedzieć, mruknęła coś pod nosem. Jubi zaś równie głośno jak poprzednio powiedział: — Ach, przepraszam. Skoro pani tutaj nie mieszka, to w takim razie przepraszam. Na półpiętrze ukazała się starsza, pokaźnej tuszy kobieta: — Kogo pan szukasz? Zenzołka? Takiego tu nie ma. Klara opuściła bramę, stanęła przy krawężniku. — Panu to o żadnego Zenzołka nie chodzi, ino żeś pan się tu odlać przyszedł — powiedziała gderliwie kobieta. — Nie proszę pani, Ja naprawdę szukam pana Zenzolka. To taki zegarmistrz, który reperuje stare, a nawet bardzo stare zegarki. To proszę szanownej pani przedwojenny fachowiec. A ja właśnie od szwagra dostałem takiego starego grata i chciałbym go wyremontować. Znajomy mi powiedział że właśnie tutaj mieszka. Zaraz, zaraz, tutaj nam gdzieś zapisany jego adres. Jubi zaczął szukać po kieszeniach, jakby rzeczywiście chciał z nich wyjąć adres zegarmistrza. Kobieta jeszcze chwilę patrzyła podejrzliwie na Jubiego. Po chwili udobruchała się. — No, ja tam nic nie mówię. Ale wie pan. Przychodzą tacy różni... Stanie w bramie i najszcza. A ty człowieku sprzątaj i sprzątaj. A cóż to, ja ręce mam do sprzątania cudzych szczyn? I tak za robote w tej chałupie za mało mi płacą. A ludzie panie mieszkają tutaj, że pożal się Boże. Nie ludzie, panie, a świnie. Dopiero co wracam od komediantów. Bo tu na samej górze, panie, to aktorzy mieszkają. Mówię panu, świnie nie ludzie. Dziwki do nich ciągle przyłażą, orgie i pijaństwa, wstydu bożego to nie ma. Nieraz panie to muszę aż milicję wołać, takie się tam bezeceństwa wyprawiają. Łeb to to ma już siwy, a gorszy niż niejeden młodzik. A tego drugiego panie to ja na filmie gołego widziałam. Skaranie boskie. A ja myślałem, że to uczciwy człowiek, chociaż komediant. Panie, a może i pan jesteś komediant, co? Powiedz no pan... Dozorczyni kamienicy, jak się domyślał Jubi — miała wyraźną ochotę pogadać sobie, wyżalić się na swój los, poutyskiwać na lokatorów. Jubiemu natomiast spieszyło się do Klary, która — jak słusznie sądził, z niecierpliwością oczekiwała przed bramą. W tym momencie z podwórka dobiegł skrzekliwy niewieści głos: — Pani Stefanio, pani Stefanio... — Idę, już idę — odpowiedziała dozorczyni — czegóż tam znowu? Pali się? — odkrzyknęła w kierunku podwórka. — A taki tu nie mieszka. Ja znam wszystkich. Nie ma tu takiego — zwróciła się do Jubiego. Jej kroki oddaliły się w kierunku podwórka, a Jubi już był na ulicy. Rozejrzał się, dojrzał Klarę. Podszedł, i powiedział: — No to szanowna pani proszę na mnie czekać w „Małej”. Będę za godzinę. No, może z kwadransem. Ukłonił się i pomaszerował w przeciwnym kierunku. Klara natomiast weszła do swojej kawiarni, usiadła, zamówiła kieliszek koniaku, tort i kawą. * * * Franek spojrzał na zegarek. Dochodziła osiemnasta trzydzieści. Sklepy monopolowe jeszcze pół godziny otwarte. Tych kilka stówek wystarczy na kupienie gorzały. W porządku. Wstał od stołu, starannie złożył gazetę, którą czytał przy obiedzie, zapłacił za obiad i cztery piwa, które zdążył w tym czasie wypić. — Reszty nie trzeba — powiedział wielkopańskim tonem, gdy kelnerka chciała mu wydać trzy złote i trzydzieści groszy. Nie był to zresztą z jego strony zdawkowy, głupawy gest. Przypadek jedynie sprawił, że reszta z banknotu, którym płacił za posiłek, tyle wynosiła. Franek zawsze płacił okrągłe rachunki. Kiedyś, jeszcze jako sportowiec uznał, że do dobrego tonu należy nie branie reszty w restauracjach. Tak postępował do dzisiaj. Wstał, wolno wyszedł z restauracji i skierował się do najbliższego sklepu monopolowego. — Dwie żytnie — poprosił. Otrzymał dwie butelki wódki, schował do torby, którą zwykle nosił na ramieniu i poszedł w kierunku postoju taksówek. Odczekał na swoją kolejkę, wsiadł do samochodu i kazał się wieść pod podany adres. Zapłacił za kurs, wysiadł i wszedł na pierwsze piętro jednego z domów willowej dzielnicy miasta. Przed drzwiami chwilę odsapnął, bo chociaż były sportowiec, to przecież wiek już swoje robił i ilość wypitego alkoholu i spędzone w lokalach noce. A Franek nie lubił wyglądać na zmęczonego. Zawsze udawał jeszcze sprawnego, silnego, mężnego mężczyznę. Zadzwonił trzy razy krótko i dwa razy długo. Taki był umówiony sygnał dzwonkowy do Marioli. Po paru minutach usłyszał głośne człapanie. Do mieszkania prowadziły dwie pary drzwi. Jedne, używane, tzw. frontowe. A tuż obok nich, po lewej ręce — drzwi kuchenne. W nich właśnie, a nie we frontowych znajdował się wziernik. I przez ten właśnie wziernik Mariola sprawdzała zwykle, kto do niej zawitał. Wydawało się jej, że jeżeli pójdzie do tamtych drzwi, to ten, który za frontowymi drzwiami oczekuje na wpuszczenie — nie będzie wiedział, że został uprzednio zlustrowany. Tak to sobie wyobrażała Mariola. W rzeczywistości, już po samym człapaniu każdy się mógł domyślić, że jest w domu, bo przecież nie każdemu otwierała. I tym razem było tak samo. Człapanie oddaliło się w kierunku kuchni, później klapka wziernika otwarła się i po lewej swojej stronie zza kuchennych drzwi Franek usłyszał: — A kogóż to bogi sprowadzają. Zaraz Franku, zaraz otwieram. I po chwili Franek wkroczył do pokoju zajmowanego we wspólnym mieszkaniu przez Mariolę. Sąsiedni niby to pokój, niby pakamerę, zrobioną z obszernego niegdyś przedpokoju, zajmowała, a raczej odnajmowała za niebagatelną kwotę niewiasta z dzieckiem. Ona także, chociaż nie zawsze, uczestniczyła w posiedzeniach u Marioli. Pokój Marioli składał się z szafy z czasów przedwojennych, wersalki, na której nikt nie sypiał, kufra, o który toczyła boje ze swoim byłym kochankiem redaktorem Albinem Kaszkowskim, gdy ten rzucił ją dla innej niewiasty, zabytkowego, bogato rzeźbionego kredensu ustawionego w poprzek pokoju, o którym sama Miariola mówiła, że mniej jak za sześćdziesiąt tysięcy to ona go nie sprzeda, oraz kilku materacy rzuconych na ziemię tuż za tylną ścianą zabytkowego mebla, na których Mariola spała, a raczej mieszkała. Do rzadkości bowiem należały chwile, nie licząc oczywiście tych, w których udawała się za potrzebą, lub na zakupy, do rzadkości należały te momenty, w których Mariola opuszczała swój barłóg. Owszem. Pościel była czysta, ale to już zasługa raczej jej matki, która odwiedzała ją dwa razy w miesiącu, zaopatrując spiżarnię, zmieniając pościel. Mariola należała do typu ludzi wiecznie chorych. Narzekała na serce. Co chwilę łapała się w okolicy lewej piersi, a gdy w pobliżu był mężczyzna chwytała jego dłoń, przykładała w to niegdyś jędrne, a dzisiaj żałośnie zwiotczałe miejsce i wołała: — Rany boskie, zobacz jak wali. A serce biło spokojnie, równomiernie, nie wykazując żadnych tendencji do anomalii. Franek wszedł do pokoju, usiadł na taborecie obok łoża Marioli, która naturalnie natychmiast w nie weszła. — O Boże, ja chyba dzisiaj umrę — jęknęła. Franek jednak znał Mariolę. Znał także lekarstwo na jej dolegliwości. Sięgnął do torby i wyjął butelkę wódki. Oczy Marioli zabłysły. Czym prędzej poderwała się ze swojego łoża, na którym to właśnie zamierzała skonać: — To ja Franku zrobię kanapki. Czego się napijesz? — Wódki. — To się rozumie. Ale co jeszcze? Wody? Kawy?... — Macie być piwo — dodał Franek. — Ale mam tylko jedną butelkę. — Dobra. Niech będzie. Mariola przyrządzała kanapki z żółtym serem i pomidorami, a Franek patrzył bezmyślnie w telewizor i dumał o tym, jak ten czas się zmienia. Nie tak dawno bowiem Mariola latała za nim do obłędu. Dzisiaj owszem, przyjmowała go w domu z chęcią, ale to już nie było to. Spał z nią kilkakrotnie, ale było to jedynie spanie. Do zbliżenia nie doszło. I Franek, który bardzo bolał nad tą swoją wadą, był z tego obrotu rzeczy zadowolony. Mariola bowiem upiła się wcześniej do tego stopnia, że o żadnym współżyciu nie mogło być mowy. Raz jedyny brakło wódki, Mariola nie upiła się doszczętnie i zaczęła być agresywna. Franek wpadł wówczas na wspaniały pomysł. W decydującym momencie udał, że właśnie rozbolał go brzuch. Efektem tego było to, że po nieudanych próbach Mariola zasymulowała atak serca i Franek chcąc nie chcąc musiał biegać do najbliższego telefonu i sprowadzić pogotowie. Lekarz wówczas długo nad Mariolą medytował, myślał, przeglądał jej kartę chorobową, ponownie badał. Mariola, dzięki zapobiegliwości i znajomościom swojej mamy już w latach dwudziestych swojego życia dostała rentę z powodu wady serca. I ta renta chyba spowodowała, że Mariola sama w ową chorobę uwierzyła, a ataki serca mogła i potrafiła wywoływać na poczekaniu. Dumał więc ów lekarz, dumał, medytował, wreszcie zdecydował się wbić Marioli bolesny zastrzyk. I tak na szczęście dla Franka wszystkie zapędy Marioli rozeszły się po kościach, a raczej po pośladku. I tym razem do zbliżenia nie doszło, lecz u Marioli powstał w sercu jakiś głęboko ukryty żal. Koiła go więc razem z Frankiem wódką, przegryzając ją na przemian kanapkami i relanium, które na uspokojenie i dla świętego spokoju zapisał jej kiedyś jakiś lekarz. Tylko że Mariola zrobiła z zażywania tego leku cały rytuał. Początkowo brała jedną, później dwie, następnie po kilka tabletek tego usypiającego środka. Relanium przestało już dla niej być lekarstwem, a stało się potrzebą, koniecznością, tak jak dla narkomanów narkotyki. Mariola nie na serce była chora. Jej choroba zagnieździła się w mózgu. I tak z tej kiedyś stosunkowo ładnej i dla wielu mężczyzn interesującej dziewczyny zrobił się dziwak, dziwadło, trudne we współżyciu i coraz bardziej otumanione. * * * Klara siedziała w kawiarni. Czas mijał. Nie denerwowała się nieobecnością Jubiego. Wiedziała — musi poczekać. Jubi jej zdaniem był uczciwym pośrednikiem. Nie pierwszy zresztą raz mu zaufała i nie pomyliła się. Wyjęła z torebki gazetę, przeczytała od deski do deski. Ponownie wróciła do reportażu o rolniku, który sam sobie zelektryfikował obejście, zakładając na potoczku tamę. Włożył w to nieproporcjonalnie dużo pracy, ale sam sobie regulował dopływ prądu, a co najważniejsze — jak podkreślał z przekąsem dziennikarz — nie płaci państwu za energię elektryczną. Ten skłócony ze wszystkimi sąsiadami i całą rzeczywistością człowiek wydał się nagle Klarze bliski. Przeczytała jeszcze raz uważnie nie dlatego, że interesowała się rolnictwem. Nie. Rolnictwo w najmniejszym stopniu nie interesowało Klary. Dla niej ważną była postawa tego człowieka. Jego zaradność, samodzielność i upór godny pochwały. Do jej stolika przysiadł się starszy, łysawy mężczyzna: — Pani taka sama? Klara nie odpowiedziała. — Niech pani nie czeka. I tak nie przyjdzie. Obserwuję panią od dłuższego czasu. Ma pani fascynujące oczy. Takie duże i takie rozbiegane... Klara spojrzała zimno na intruza. Był to nieciekawy typ, taki, który zawiera znajomości w lokalach, nachalny, bezczelny... — A może pójdziemy się gdzieś zabawić? Wieczór tak pięknie się zapowiada — indagował dalej. — Pani musi być wspaniałą kobietą. Klarze to zaimponowało. Czuła się piękna i młoda, jak za dawnych młodzieńczych lat. — Pani jest nieprawdopodobnie zgrabna. — Nawet interesujący — pomyślała Klara. Mężczyzna przechylił się w stronę Klary i ujął ją za rękę: — Niech się mnie pani nie boi. Ja nie gryzę. A może nam być wesoło. Przecież już nie jesteśmy młodzi... Klara spojrzała ostro na mężczyznę: — Proszę odejść, bo zawołam portiera. — No, co pani taka nieużyta? — Proszę natychmiast odejść — rzuciła Klara ostrym, głośnym tonem. — Dobra. Niech będzie — powiedział mężczyzna wstając z ociąganiem. — Taka stara i taka głupia. — dodał. Dlaczego ten Jubi nie nadchodzi — denerwowała się w myśli Klara. * * * Jubi pobiegł natomiast do swojego kupca. Spieszył się. Dotarł na drugą stronę rzeki, przez obszerny nowy most, wdrapał się na czwarte piętro starej kamienicy, odsapnął przed drzwiami i zadzwonił cztery razy. Po chwili zadzwonił znowu. Nikt nie otwierał. Jubi czekał cierpliwie. Po chwili zadzwonił znowu. I znowu cisza. Wolno zszedł na dół, usiadł na ławce przed domem i czekał. Piętnaście minut, pół godziny, trzy kwadranse... Właśnie przed bramą pojawiła się wysoka, jeszcze młoda i jeszcze ładna żona kupca. Jubi pamiętał, jak się pobrali. Było to kilka lat temu i dziewczyna nie rokowała nadziei na to, że będzie normalną panią domu. Lubiła lokale, lubiła towarzystwo... Tak poznała swojego męża. Nie należała widać do głupich. Mąż, nie młody już człowiek, któremu pierwsze małżeństwo nie wyszło, a z którego pozostał mu syn sprawiający wiecznie kłopoty wychowawcze, był człowiekiem zamożnym. Jubi nie wiedział dokładnie skąd biorą się zasoby materialne tego mężczyzny. Wiedział jedynie, że on ma i że chętnie kupi każdą ilość złota. A o to głównie Jubiemu szło. — Czy pan Henryk jest w domu? — Ma pan pecha. Henio wyjechał właśnie do Wiednia. Będzie dopiero za dwa, może trzy dni. Niech pan wpadnie. Jubi wiedział doskonale, że z nią nic nie załatwi. Ona nie zajmowała się takimi sprawami. Skłonił się więc i odmaszerował. * * * — Dobrze Franiu, dobrze, możesz mnie nawet zabić... — Wiesz Mariola, że nie znoszę, gdy mówi się do mnie Franiu. Franciszek, albo Franek, tak do mnie mów. — Dobrze Franiu... — E cholera z tymi babami... — Tylko nie z babami Franiu, ja jestem kobietą, dojrzałą kobietą... — Niech ci będzie. Nalej. Frankowi coraz bardziej podobało się u Marioli. Zaczął podśpiewywać, tarmosił Mariolę za jasne blond włosy, nachylał się nad materacami, na których leżała, wreszcie zdjął z taboretu, który spełniał rolę stolika, półlitrówkę i postawił na podłodze, która już zaczynała świecić dnem. Rozlał, wypili. Mariola sięgnęła po fiolkę i wyjąwszy z niej pastylkę, włożyła do ust. — To już czwarta — zauważył Franek. — Mnie to dobrze robi na serce. — Ale na mózg ci źle robi. — Ty się o mój mózg nie martw. — No bo robisz się coraz głupsza. — Nie głupsza od ciebie... Franek długo się zastanawiał, żyły na czole mu nabrzmiewały, myślał, czy Mariola obraziła go celowo, czy tylko tak jej się to wyrwało: — Powtórz! — No mówię ci Franiu, że chłopa z ciebie kawał, ale baran jesteś jak mało kto. — Co? Ja? — No ty! — Powtórz! — Powtarzani: baran jesteś Franiu — powiedziała Mariola, przekrzywiając z uśmiechem głowę. Franek uniósł się na łokciu, wstał z krzesła, usiadł na materacach i wolno, z premedytacją, z całym spokojem trzasnął Mariolę w twarz. Po chwili zobaczył na jej ustach krew. Chwyciła się dłonią za usta, spojrzała na rękę, a widząc na niej krew krzyknęła histerycznie: — Uderzyłeś mnie. — Bo mnie przezywałaś. Obraziłaś. — Ty bandyto — wrzasnęła i porwawszy z taboretu ustawionego przy materacach, a spełniającego w tej chwili rolę stolika — dzbanek z wodą, grzmotnęła nim w głowę Franka. Dzbanek rozprysnął się w drobniutkie kawałeczki. Franek pomacał głowę, wstał, chwycił Mariolę za włosy i pociągnął na środek pokoju. — Do nogi suko — powiedział cicho. Mariola darła jak opętana. Franek uniósł ze stołu pod ścianą porcelanową wazę i rąbnął nią w dzwonek — gong zawieszony nad drzwiami. Mariola nie pozostała w tyle.Podniosła się z ziemi i rąbnęła talerzem z kanapkami we Franka. Nie trafiła. Franek porwał krzesło i w jednej chwili połamał je na kawałki. Krzesło było solidne, musiał więc użyć sporo siły. W tym działaniu wyładował się. Uspokoił ‘się jakby, chwycił Mariolę na ręce, zaniósł za zabytkowy kredens, rzucił na łóżko. — Nalej wódki. Mariola spojrzała jeszcze nieprzytomnie na Franka, uspokoiła się i nalała wódki do kieliszków. Podnieśli i wypili. Butelka była pusta. Franek sięgnął więc do torby i wyjął następną półlitrówkę. * * * Jubi nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Wolałby mieć to już za sobą. Wrócił do kawiarni, w której czekała mocno już zdenerwowana Klara. Wszedł, a raczej wsadził głowę w drzwi. Klara, która już wcześniej zapłaciła rachunek, wstała i wyszła za Jubim. Jubi nie wchodził do bramy. Przystanął przy krawężniku. Klara podeszła. — Nic nie wyszło — powiedział Jubi. Kupiec wyjechał. — I nic pan nie załatwi? — Dzisiaj już nie — powiedział Jubi — czy oddać to pani? Klara myślała chwilę. — Nie. Niech pan zatrzyma. Sięgnęła do torebki i wydobyła z niej wizytówką. — Tutaj ma pan mój adres. Jubi przyjrzał się wizytówce. Po raz pierwszy dowiadywał się, gdzie mieszka Klara. — I co mam zrobić? — Przyjdzie pan do mnie pojutrze o siedemnastej, po załatwieniu sprawy. Czekam na pana — powiedziała Klara i odwróciła się, odchodząc. Jubi pozostał sam przy krawężniku, uważnie oglądając wizytówkę. Wzruszył ramionami: — Dziwna taka — mruknął. Schował wizytówkę do kieszeni i poszedł do najbliższego kina. Kupił bilet. Usiadł w dziewiątym rzędzie. Nic jednak z filmu nie rozumiał. Siedział w kinie, ale myślał o Klarze, o tym, że w kieszeni ma przedmiot wartości kilkudziesięciu tysięcy. Myślał, jakby najkorzystniej sprzedać ten przedmiot. Po skończonym seansie wstał z fotela, wyszedł. Było już szarawo, a nawet ciemno. Wolno poszedł w kierunku parku obok dworca kolejowego. Przechadzał się po alejkach, przyglądał się spacerującym tam pannom. Wreszcie jedna z nich zaczepiła Jubiego: — Co chłopczyku, pójdziemy? — powiedziała zdartym, chropowatym głosem. Jubi poczuł się panem. Zachęcany, posiadający pieniądze, ale i ostrożny: — Jutro. Dzisiaj już jestem ustawiony. Jeśli chcesz, to jutro o tej samej porze w tym samym miejscu. — Jak chcesz. Ja jestem tutaj codziennie. Od kilku dni — zaśmiała się w szczególny sposób. — To cześć. Do jutra — powiedział Jubi i poszedł do najbliższego przystanku tramwajowego. W domu starannie schował pod bieliznę w szafie bransoletę, rozebrał się i położył do łóżka. Włączył radio stojące obok łóżka, ale nie słuchał. Po chwili już spał. Śniły mu się krocie pieniędzy, a sam siebie widział w rozległym parku, podchodzącego do białego mercedesa. Kierowca w liberii otwierał mu — kłaniając się — drzwi. Jubi postawił nogę na stopniu samochodu, rozejrzał się z podniesioną głową dookoła. Wsiadł i ruszył przed siebie, szeroką, rozległą i prostą autostradą wśród zieleni i słońca. Rozdział VI Jubi jeszcze spał, jeszcze śnił swoje sny o fortunie, gdy ślepy Józek wyszedł przed dom i ruszył w kierunku skwerka. Intrygował go ten dziwny facet, który za takie głupstwo, jak doręczenie jakiegoś tam pakieciku, chciał wcale nieźle płacić. Dziwny jakiś taki, tak nietypowo wyglądający. Im bardziej zbliżała się godzina wyznaczona przez nieznajomego, tym bardziej u Józka narastała ciekawość. — Co ty tak rano Józek? Nie w robocie? a może wygrałeś co i milionera rżniesz? — zapytała Hela, córka jednego z jego kumpli. Helka była ładna. Nawet śliczna. Niby przystawała do swojej rodziny, była jednak nietypowa. Jej starsza siostra już dawno zarabiała na siebie. Powodziło jej się nieźle, urzędowała w najlepszych lokalach, miała śliczne kiecki, niekiedy tylko zaglądając do domu. Mieszkała przeważnie w najelegantszych hotelach, często bywała nad morzem, a zimą w górach. Jej klientela, to zazwyczaj zagraniczniacy, rozbijający się swoimi luksusowymi samochodami. Niejeden raz mówiła: — Helka, ty się marnujesz. Poszłabyś ze mną, miałabyś forsę. Helka śmiała się tylko, ale tym śmiechem kwitowała propozycje siostry. Chłopaki uganiali za Helą, ale ona nie spieszyła się do żadnego z nich. Helka pracowała. Co rano wstawała o pół do piątej i roznosiła mleko. Przed ósmą była już po robocie. Zarobek to prawie żaden, tych kilka stówek, ale jej to w zupełności wystarczało na skromne sukienki. Jeszcze się nie malowała. Nie musiała zresztą, jej szare oczy otoczone były gęstymi, czarnymi rzęsami, a linia brwi wyglądała tak, jakby Helka wyszła dopiero co od najlepszej kosmetyczki. Nad podziw ładna i nad podziw zgrabna już teraz, w szesnastym roku życia zwracała uwagę mężczyzn. W stosunku do miejscowych, do tych wśród których wyrosła — była przyjazna, zawsze uśmiechnięta i serdeczna. I dlatego też lubiana była przez nich, a do większości, czy to starszych, czy młodszych zwracała się po imieniu. Helka wracała właśnie z pracy. Józek lubił tę dziewczynę, zagadnął więc: — E tam Helka. Ja tam nigdy milionerem już nie będę. Co innego ty. Z taką buzią... — Co mi tam buzia. W głowie żeby było, to i zarobić na siebie potrafię. Helka była uczennicą zasadniczej szkoły gastronomicznej. Chciała pracować w przyszłości jako bufetowa. Ale już teraz mierzyła dużo wyżej. Marzyła jej się wieczorowa szkoła średnia, później może studia, mąż magister na stanowisku, dobrze zarabiający. A przede wszystkim własne dzieci i własna rodzina, własny, jasny dom, mieszkanie na pierwszym, może na drugim piętrze, od frontu, a nie na parterze do ciemnego podwórka, w jakim się wychowała i w jakim dotychczas żyła. Józek siadał na ławce na skwerku, zapraszając do tego samego Helkę: — Siadaj Helka, pogadamy. — Ale tylko na chwilę. Zaraz lecę do budy. — Co ty tak z tą szkołą? Ja do żadnej szkoły nie chodziłem, a widzisz żyję... — Ja takiego życia jak twoje Józek nie chcę. Moje będzie lepsze. — No dobra. A twoja siostra, też z budy uciekła, a widzisz jak żyje. Samochody, ładowani faceci, po co jej była szkoła? — Do czasu Józek, do czasu. Ja tam o czym innym myślę. — E tam, Helka, twoja siostra też jest ładna. — Co ty tam Józek wiesz. Przecież jej się to skończy. W najlepszym wypadku jakiegoś ładowanego faceta za męża złapie, wyjedzie za granicę... — Ech, tam jest życie... — Jakie tam życie. Trzeba mieć w głowie Józek, to wszędzie człowiekowi będzie dobrze. U nas też. Ale już lecę. Zaraz muszę być w budzie. Trzymaj się. Zobaczysz. I ty także jeszcze kiedyś będziesz miał kupę forsy. Chcesz gazetę? Dzisiejsza. — A, daj. Helka podała poranną gazetę Józkowi, podniosła się z ławki i pobiegła potrząsając włosami. — Jeszcze dzieciak, ale nie głupi. Wyrodziła się. Józek siedział na ławce, myślał o Helce, o jej domu i o tym co mu powiedziała. — Czy ja będę miał kupę forsy? Niby skąd. Skok? Ale gdzie? Na kogo? A jak złapią? E chyba nigdy nie będę miał kupy forsy. To nieprawda, że Józek nigdy nie chodził do szkoły. Ale co mu tam taka szkoła? Helce — pomyślał — to tylko tak sobie powiedziałem. Przecież do szkoły chodził, skończył nawet podstawówkę... szło mu ciężko, po kilka lat w jednej klasie. Nie. Józek głowy do nauki nie miał. Z trudem posiadł umiejętność czytania i pisania. Czasem podpisywało się umowę na pracę zleconą, czasem protokół zeznań... Spojrzał na swoje grube, wielkie ręce. Nie. Do pisania to one się nie nadają. Tak kamienie łupać, to może i dobre są te ręce, ale do pisania, to nie. Ta i pchły nimi złapać nie potrafię — pomyślał Józek. Niech sobie tam inni piszą, ci co mają delikatne, wąskie palce, takie z obciętymi paznokciami... Józek paznokcie obcinał kozikiem. Otwierał kozik, zasiadał czasem wieczorem przy żarówce w domu i obrzynał jeden po drugim paznokieć, jakby strugał kawałek drewna... Rozłożył teraz gazetę i zaczął wolno, od tytułu gazety informacją po informacji. Długo przyglądał się zdjęciu miss Australii, która będzie reprezentowała swój kraj na wyborach miss świata. Była to piękna, znakomicie zbudowana dziewczyna w stroju bikini. — Z tą to by se człowiek... — mruknął Józek. — E, to już nie dla takich jak ja — zdenerwował się i odwrócił stronę. Józek miał czas, czytał z nudów. Przeszedł do ogłoszeń. W dziale matrymonialne, a słowo to nie znaczyło dla Józka nic, znalazł ofertę: młoda, przystojna, niezależna materialnie, pozna pana do lat 35 w celu matrymonialnym: — Że niby co? — mruknął Józek. Jeżeli ona chce go po to jakieś tam, jeszcze raz przesylabizował słowo — matrymonialnym — to niech go ona poderwie. Albo to taka sztuka? Jak baba jest ładna, to żadnych ogłoszeń nie musi dawać do gazety. Wystarczy, że pójdzie gdzie do kawiarni, siądzie i po chwili już ma chłopa. To chyba jakaś maszkara. Na ostatniej stronie wczytał się w tekst o sukcesie drużyny, której kibicował. W końcu doszedł do stopki redakcyjnej, którą także z uwagą przeczytał. Na ostatku, złożył dokładnie gazetę w kilkoro, wsadził do kieszeni spodni: — Wszystko mnie dziwi — powiedział na głos i wstał. Poszedł do kiosku, kupił papierosy, wrócił na ławką, zapalił. * * * — Wstawaj Franek! Ja chyba umrę. Jezus Maria takiego mam kaca, ja chyba umrę. Franek, słyszysz? Wstawaj! Franek odwrócił się na drugi bok. Schlał się wczoraj i dzisiaj nie miał siły się podnieść. Wymruczał jakieś przekleństwo, ale Mariola nie dawała mu spokoju. Tarmosiła nim, jęczała. — Czego chcesz do jasnej cholery? — Wstawaj Franek, ja chyba umrę dzisiaj. Muszę wypić piwo. — A skąd ja ci do czorta wezmę teraz piwo? — Sklep niedaleko jest otwarty, sprzedają tam. — Nie mam forsy. — To weźmiesz butelki. Po wódce i po piwie. Franiu, ja ci je zaraz zapakuję do walizki. Sprzedasz i kupisz piwo. Mariola wstała, zaczęła się krzątać, z kredensu wyjmowała butelkę po butelce. Franek wodził za nią przekrwionymi oczami. — Co ty się wygłupiasz. Gdzie ja tam z butelkami, jak jaki smarkacz... — Franiu, kochanie, przecież nie zostawisz mnie tak, bo mówię ci, ja chyba umrę... Franek miał jeszcze kilka stówek, ale nie chciało mu się wychodzić z domu, a przede wszystkim nie chciało mu się wstawać z łóżka, a właściwie z materaców złożonych na podłodze. — Franiu, kochanie, tylko kilka piwek... — Nie mów do mnie Franiu, bo mnie szlag trafi... — Już dobrze Franciszku, tylko wstań kochanie — mówiła Mariola układając butelki w walizce. Walizka wypełniła się już po brzegi, ale Mariola nie zapakowała jeszcze wszystkich. Franek postanowił, że dzisiaj nie pójdzie na ścianę. Poprzedniego dnia nie miał szczęścia, niewiele zarobił, więc i dzisiaj nie miał ochoty tam iść. — Dadzą sobie radę beze mnie — mruknął. — Kto da sobie radę, przecież ja tego nie udźwignę, a ty jesteś takim silnym mężczyzną, mógłbyś nawet mistrzem świata w boksie zostać, gdybyś tylko zechciał... Frankowi imponowały takie słowa, więc mile połechtany, acz niechętnie zwlókł się z łóżka. — Zostaw te butelki. Na pół litra to mnie jeszcze stać. Zaczął się powoli ubierać. Przeciągnął ręką po policzkach, stwierdził, że jest nieogolony. — Muszę gębę ogolić. Masz maszynkę? — Dla ciebie Franiu mam. — Nie mów do mnie Franiu. — Dobrze. W łazience na półce leży maszynka... — Pewnie jakiegoś dupka... — Nie. Moja. — A cóż ty sobie u licha golisz? — Pod pachami. — I ja mam tym gębę oskrobać, tym mam twarz golić? — Dam ci nową żyletkę. — No to zgoda. Franek poszedł do łazienki, golił się. Ręce po wczorajszym pijaństwie trzęsły mu się, więc pozacinał policzki. Opłukał twarz, wytarł. Wrócił do pokoju. Mariola pakowała ostatnie butelki po piwie do wielkiej turystycznej torby. Franek począł się ubierać. Z niechęcią patrzył na walizkę i torbę. — Z butelkami nie pójdę. Forsę jeszcze mam. — A co ja z tym teraz Franiu zrobię, przecież już zapakowałam? — Mówiłem, nie mów do mnie Franiu. — Franku, weź po drodze. Jest tego za półtorej stówki. Zawsze się przyda. Kupisz coś do jedzenia. Franku, ty, taki mężczyzna... — A, cholera z tobą. Niech ci będzie. I Franek ubrał się do końca, wziął do jednej ręki walizkę, do drugiej torbę turystyczną i pobrzękując butelkami ruszył w stronę drzwi, jakby wybierał się w długą podróż. — Otwórz mi przynajmniej — powiedział. Mariola podbiegła do drzwi, otworzyła. Franek wyszedł. — A nie zapomnij kupić czegoś do jedzenia — krzyknęła za Frankiem. * * * Jubi postanowił dzień wykorzystać inaczej niż zwykle. Miał w końcu w domu przedmiot wartościowy, na którym spodziewał się zarobić kilka tysięcy. A to już warte było zachodu. Może dobrze się stało, że Henryka, kupca — nie zastał w domu. W końcu, skoro Klara co jakiś czas przynosiła mu złoto opakowane tak samo, to znaczy, że nie kradła, lecz miała gdzieś schowane. A więc nie trefne. Można zatem sprawdzić co jest warte. Ale oficjalnie? Nie. Jubi nie lubił niczego co oficjalne. Wiedział natomiast, że narzeczona Zyzia jest złotnikiem. Postanowił zatem poszukać Zyzia i wraz z nim dać tę złotą sztukę do wyceny. Mógłby co prawda iść do niej sam, tak nawet wolałby, bowiem Jubi nie lubił żadnych świadków, ale wiedział o niej jedynie, że jest złotnikiem i że Zyzio nazywa ją nie wiedzieć dlaczego Wierzguś. Wyszedł z domu, w książce telefonicznej odnalazł numer przedsiębiorstwa, w którym pracował Zyzio. Było to przedsiębiorstwo rolnicze i Zyzio chociaż taki delikatny, musiał zajmować się tam rozprowadzaniem nawozów sztucznych. To stało się przyczyną kpin, na jakie w obecności Zyzia i pod jego adresem pozwalał sobie niekiedy radca Prochliński: — Ty Zyzio nie zabieraj głosu. Jak się jest starszym referentem od gnoju, to co najwyżej na temat obornika można się autorytatywnie wypowiadać. A jeżeli Zyzio oponował, wówczas radca dodawał: — W końcu ja tutaj jestem prawnikiem. I jako prawnik ci to mówię. — Halo, czy mogę prosić do aparatu pana Palisia — krzyknął w telefon Jubi. Po drugiej stronie usłyszał jedynie chrobotanie, a w końcu przerywany sygnał. Wrzutowy aparat telefoniczny był zepsuty. Połknął Jubiemu złotówkę, ale rozmowy nie połączył. Jubi ze złością uderzył kilkakrotnie pięścią w telefon, w końcu zawiesił słuchawkę i poszedł do najbliższego kiosku, by rozmienić pięć złotych na drobniejsze. — Halo, czy mogę prosić do aparatu pana Palisia? — krzyknął po chwili do kolejnego aparatu tele fonicznego w budce ulicznej. — To ty Zyzio? Tu mówi Jubi. Tak Jubi. Chciał bym się z tobą zobaczyć. Dobrze. Ale koniecznie. Dzisiaj o czternastej. Dobrze. Tam gdzie zwykle. No to do zobaczenia. Ale na pewno. I Jubi, zadowolony ze swojego pomysłu, spokojnie poszedł na kawę. Już go dzisiaj nie interesował ani antykwariat, ani Gruby Kupiec, ani żaden inny mniejszy zarobek. Jubi miał dzisiaj zarobić znacznie więcej. * * * Józek siedział na ławce i niepokoił się coraz bardziej. — E, chyba nie przyjdzie. Taki dziwny facet, chyba nie przyjdzie. Wstał, przeszedł się kilkakrotnie po alejce skwerku. Nadchodzili jego kumple: — Idziesz Józek na duże jasne? — Dzisiaj nie. Mam robotę. — No to czemu tutaj siedzisz. — Bo mam taką dziwną robotę. Później wam opowiem. Może wpadnę za godzinę, za dwie... — No to cześć. Złam kark. Odeszli, a Józek siedział niespokojnie, rozglądał się. Dochodziła chyba jedenasta, a faceta jeszcze nie było. Samochody mijały skwerek, ludzie spieszyli, przechodzili, mijali Józka. Przeszedł patrol milicyjny, milicjanci uważnie zlustrowali go: — Żeby się tylko teraz nie przypieprzyli — pomyślał Józek. Ale minęli go bez słowa. Wstał znowu i znowu usiadł. Facet jednak nie nadchodził. E, chyba nie przyjdzie — pomyślał Józek. Tym razem już zrezygnował z czekania. Wstał i zamierzał pójść do knajpy na piwo: — Może kto postawi. Szkoda. Przydałby się ten facet. Zawsze to kilka stówek... Ale nie ma go, to trudno. Idę. Odwrócił się i już zamierzał wyjść alejką między krzewami, gdy z tych właśnie krzewów wyszedł wolno facet z fryzurą ulizaną brylantyną, albo innym świństwem, jak to określił w myśli Józek, ubrany jak poprzednio W kraciastą marynarkę, z twarzą przysłoniętą wielkimi ciemnymi okularami: — Siadaj pan. Obaj usiedli na ławce. Facet pachniał niemiłosiernie jakimiś perfumami, co Józkowi wydawało się dziwne u mężczyzny. Ale oni, tacy co to za chłopami gonią, co to za mężczyźni... Facet miał obie ręce zawinięte bandażem. — Stało się panu co? — zapytał Józek. — Poparzyłem się. Umowa stoi? — Ale za cztery paki — powiedział Józek, chcąc podnieść cenę. — Jak pan załatwisz, będzie i pięć stówek. — No to dobra. Co mam robić? — Sięgnij pan do mojej bocznej kieszeni. Tam jest list, który napisałem wcześniej. Jeszcze przed poparzeniem. Józek sięgnął niepewnie do kieszeni nieznajomego i wyjął kopertę. Oglądał ją na wszystkie strony. — I co dalej? — zapytał. — Teraz sięgnij pan do tej drugiej kieszeni. Tam jest długopis. — Jest. I co? — Wyjmij pan. — Już. — Dobrze. Proszę teraz napisać na kopercie: od Józka. — Napisać? Niby ode mnie? — Nie od pana, tylko ode mnie. Ja mam na imię Józek. — To tak jak ja. — No popatrz pan, jaki zbieg okoliczności? Ale wszystko jedno. Pisz pan. — A forsa? — Dobra. Sięgnij pan do kieszonki marynarki. Tam jest półtorej stówki. Reszta po załatwieniu sprawy. Józek sięgnął, wyjął pieniądze, spojrzał na nie. Roztarł w palcach, stwierdził, że nieznajomy mówił prawdę. — Pisz pan. Józek położył kopertę na kolanie i wolno, z mozołem niewprawną ręką napisał, co mu podyktował nieznajomy. — I co dalej? — zapytał Józek. — Jedziemy. — Dokąd? — Niedaleko. Podeszli do postoju taksówek. Stały wolne, więc wsiedli do pierwszej. Nieznajomy wymienił nazwę ulicy. Ruszyli. Wysiedli z taksówki i nieznajomy poprowadził Józka jeszcze kilka ulic dalej. Przystanął przed kolejną kamienicą. — To tutaj. Wejdziesz pan na pierwsze piętro i zadzwonisz pan do drzwi z numerem 4, Otworzy albo chłopak, albo kobieta. Jak kobieta, to zapytasz pan o Jacka. Gdy go nie będzie, zejdziesz pan na ulicę i poczekasz pół godziny. Po tym czasie znowu pan pójdziesz i zadzwonisz. Jeżeli go nie będzie, to znowu pan poczekasz. I tak trzy razy. A gdy go za trzecim razem nie będzie, zejdziesz pan do dozorczyni i zapytasz pan o Jacka. Ona panu odpowie, że taki w tej kamienicy nie mieszka. Wtedy pan powiesz, że to sprawa osobista. A gdyby się dozorczyni upierała, że taki nie mieszka, wyjdziesz pan znowu na piętro i wrzucisz pan kopertę, do listownika. Ja będę czekał na pana za tamtym rogiem, ale dopiero za dwie godziny. — Panie — zapytał Józek — a czemu pan sam tego nie chce załatwić? — Nie pańska sprawa. A zresztą, niech będzie. Powiem panu. Jacek mieszka z matką, a ona nie bardzo mnie lubi. Pan rozumie... Tak samo dozorczyni. Uparły się baby, że nie będę spotykał się z Jackiem. A ja bez niego, pan wie... Józek spojrzał z obrzydzeniem na nieznajomego. Gdyby facet nie płacił, to chętnie wyrżnąłby go w twarz... Ale facet płacił i to nieźle... * * * Franek wyjmował na ladę puste butelki i wstydził się. Postanowił sobie, że już nigdy w życiu nie da się tak nabrać. Wyjął pieniądze, poprosił o cztery półlitrówki wódki i dziesięć butelek piwa. Zapakował do walizki, następnie po wyjściu ze sklepu poszedł na drugą stronę ulicy. Stanął w kolejce w sklepie spożywczym i tam już spokojnie poprosił o kilogram kiełbasy, pomidory, masło. Czekała już na niego, wyglądając oknem. Nim wszedł na piętro — drzwi już stały otworem. — Masz? — Mam do cholery. Ale z butelkami to ostatni raz byłem. — A jedzenie kupiłeś, czy jak zwykle chłop, zapomniałeś? — Mam. — To się cieszę, bo już usycham z pragnienia. Ja chyba dzisiaj umrę... — Mam nadzieję — powiedział Franek i wszedł do pokoju. — No to dawaj Franiu to piwo, szybko, bo umrę.. — Mariola, jak jeszcze raz powiesz do mnie Franiu... — Kiedy ja cię tak lubię. Będę. do ciebie mówiła panie Franiu. — Jeżeli już co, to panie Franciszku. — Niech będzie. Ale wyjmij to piwo. — Pali się? Co ci tak spieszno? Franek sięgnął do walizki, otworzył, wyjął wszystkie butelki wódki i piwa, postawił na stole. — To się przecież na śmierć zapijemy. — Może. Ale nie mam zamiaru chodzić po wódkę kilka razy. Kupiłem na zapas. Wyjął jedzenie. Mariola zabrała się do robienia kanapek. * * * Józek wszedł do domu, poszedł na pierwsze piętro. Zadzwonił. Nie trudził się nawet odczytywaniem wizytówki. Zadzwonił i czekał. Drzwi jednak nikt nie otwierał. Zszedł więc na dół i zaczął przechadzać się pod domem. W oknie na parterze zobaczył starszą niewiastę, która przyglądała mu się bacznie. Józek nie przejął się tym zbytnio. Jakby nie to, że facet buli, to bym mu mordę za tego Jacka skuł. Zresztą, może trafi się okazja. Czego ci pedryle jeszcze nie wymyślą — dumał. Józek zegarka nie miał, podszedł więc do okna i zapytał siedzącej w nim kobiety: — Pani, która może być godzina? Kobieta odwróciła się w kierunku mieszkania i po chwili wychylając się przez okno powiedziała: — Dwanaście po dwunastej. Józek pomyślał: Jeszcze dziesięć minut czasu. Pospacerował, a obliczywszy w pamięci, iż mogło już tak na oko minąć dziesięć minut, ponownie wszedł na pierwsze piętro. Zadzwonił. I tym razem nikt mu nie otworzył. Józek postał jeszcze chwile, przed drzwiami: A może by tak pójść w cholerę? — pomyślał. Szkoda forsy. A gdyby tak wrzucić ten list i iść, a przyjść dopiero po forsę? E nie. Facet może gdzieś tam stać i pilnować. Nie dałby forsy. A cholera go z jego forsą. Józek już miał wrzucić list do listownika, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Po schodach schodził w dół jakiś mężczyzna z laseczką, a w górę pięła się kobieta z dzieckiem na ręku, pod pachą niosła kocyk. — Może ja pomogę — zaofiarował się Józek. Kobieta zlustrowała Józka: — Nie. Dziękuję. Sama dam radę. Dziecko zaczęło się drzeć i z sąsiednich drzwi wyjrzała kobieta w średnim wieku z głową w papilotach. Józek wolno zszedł przed dom. Starsza kobieta w oknie na parterze siedziała dalej. Józek przechadzał się. Już w myśli obiecywał sobie kufel zimnego piwa, może pół litra... Stanął przed słupem z ogłoszeniem, odczytywał napisy. Co za głupia robota — myślał. Węgiel zrzucałem, fortepiany nosiłem, nawet dziwki raiłem jak się nadarzyło, ale takiej głupiej, żebym pedrylowi chłopaka wystawiał... Ja go sukinsyna jeszcze znajdę. Znowu podszedł pod okno. Ta to musi być wiedźma — pomyślał. — Która godzina? — zapytał jak poprzednio. Kobieta jak za pierwszym razem odwróciła się do mieszkania i po chwili poinformowała: — Dochodzi pierwsza. — Dziękuję. Wszedł na piętro i znowu zadzwonił. Ale i tym razem nikt mu nie otworzył. Kobieta w papilotach znowu wyjrzała zza swoich drzwi, ale gdy Józek odwrócił się w jej kierunku, szybko z hałasem zamknęła mieszkanie. Józek zszedł na dół, poszukał drzwi z napisem dozorczyni. Bo to już ostatni raz — pomyślał. U dozorczyni dzwonka przy drzwiach nie było. Chyba jest przy bramie — pomyślał i zapukał. Drzwi otworzyła mu ta sama starsza niewiasta, która uprzednio przesiadywała w oknie. — Co? Która godzina? Co pan się tutaj tak kręcisz? Co? — Nie. Pani, ja do Jacka. — Tutaj nie ma żadnego Jacka. — Nie tutaj, ino na pierwszym piętrze. — Na pierwszym piętrze też nie ma żadnego Jacka. — Ale ja w sprawie osobliwej... — Osobliwej, czy nie osobliwej, nie ma Jacka i już. I zmykaj pan stąd, po zawołam milicję — co powiedziawszy, zatrzasnęła drzwi. Józek stał jeszcze chwilę przed tymi drzwiami, następnie wrócił na piętro, wrzucił list do listownika. List w jego rękach już się dobrze wybrudził, ale cóż to w tej chwili obchodziło Józka. Interesował się tylko tym, czy facet w okularach będzie czekał za rogiem. — E — pomyślał — nawet gdyby go nie było, to i tak zarobiłem za frajer dwie stówki. Z sąsiednich drzwi wyjrzała kobieta w papilotach, tym razem spoglądając już tylko przez szparę na jaką pozwalał zasunięty z drugiej strony łańcuch. Józek schodził po schodach. Z drzwi wyjrzała dozorczyni: — Czego pan się jeszcze tutaj kręcisz — krzyknęła. — Jak matkę przenajświętszą kocham, zawołam milicję. — Odpieprz się wiedźmo — powiedział Józek i wyszedł z kamienicy. Dopiero gdy wyszedł usłyszał za sobą krzyk sta tej kobiety: — Ja ci dam wiedźmę łobuzie. Cholera z takimi włóczęgami. Pewnie złodziej, albo co gorsze... — Właśnie, właśnie, racja pani Frycowa — dobiegł Józka głos kobiety z pierwszego piętra — że też milicji na takiego nie ma. Ja go pani Frycowa od razu zauważyłam. Był ze trzy razy. Ma pani rację pani Frycowa, chyba to złodziej. Józek przyspieszył kroku. — Z takimi wiedźmami, to szkoda zaczynać — mruknął. Skręcił za róg. Nieznajomy w ciemnych okularach czekał. — I co? — zapytał. — I nic. Nie było nikogo — powiedział Józek. — A list? — W dziurze. — W jakiej dziurze? — No w drzwiach. — To dobrze. — Forsa — powiedział Józek. — Sięgnij se pan do kieszeni. Nie. Nie tej. Po drugiej stronie. Józek sięgnął i wyjął z niej banknoty. Było ich trzy. Trzy nowe stówki, których widok udobruchał Józka. — To w porządku — powiedział nieznajomy. — Sprawa załatwiona. Gdybym miał jeszcze co takiego, to pana poszukam. — Szukaj se pan innych. Ta robota nie dla mnie — powiedział Józek, odwrócił się i odszedł. Nieznajomy także nie czekał. Szybko pomaszerował przeciwnym kierunku. * * * Zyzio przyszedł punktualnie, tak, że Jubi nie denerwował się zbytnio. — Mam sprawę — powiedział do Zyzia. — Gadaj. — Ale nie jest to sprawa do ciebie, tylko do twojej narzeczonej, a ja nie wiem gdzie jej szukać. — Oj, Jubi, coś kręcisz. Takiemu przystojniakowi nie powierzyłbym mojej dziewczyny, ani na kilka minut — żartował Zyzio, uśmiechając się. — Ja tam mam do twojej kobity interes, a wcale nie chcę jej podrywać — poważnie powiedział Jubi — ja mam takie cacko, rozumiesz, do wyceny, a ona jest fachowiec... — O to ci idzie? Dobra. Możemy do niej pójść. Podnieśli się, poszli do narzeczonej Zyzia. Dobry fach sobie wybrała, a Zyzio dobrą narzeczoną — mawiał radca Prochliński. Była to ładna, młoda dziewczyna o nieprawdopodobnym zamiłowaniu do pieniędzy. I wiedziała jak je robić. Wzięła od Jubiego bransoletę. Obejrzała, zważyła. — Skąd pan to ma? — Jedna moja znajoma chce sprzedać. — Mogę kupić. Ile pan ceni? — A ile to warte? — Dam czterdzieści siedem. — Czterdzieści osiem — targował się Jubi. — Dobrze, proszę przyjść jutro. — O której? — Tak jak dzisiaj. Jubi szybko obliczył. Tak. Ten interes opłacał mu się. Henryk dałby zapewne dużo mniej, stary cwaniak. Jubi orientował się w aktualnych cenach złota, od czegóż byłby kupcem. Ale, że jego transakcje nie zawsze należały do tych uczciwych, więc niejednokrotnie musiał się godzić na cenę jaką proponował mu kupiec. Jubi brał taką cenę i mimo to wcale na tym nie tracił. Ale dzisiaj, dzisiaj ominie Henryka i sam zarobi znacznie więcej. Jubi miał fart. * * * Klara wracała do domu z przyjaciółką: — I wyobraź sobie moja kochana, że ten mężczyzna przysiadł się do mnie, koniaczek proponował, na dancing zapraszał... — Pewnie był tłusty i łysy — zaśmiała się Zosia. — No wiesz? Chłop jak malowanie. — A ty co? Zgodziłaś się oczywiście? — Za kogo ty mnie Zosiu uważasz? Ale, kochanie, wpadnij do mnie wieczorem, zobaczysz jaką kieckę sobie uszyłam. — Nową? Skąd ty na to bierzesz? — Mam swoje dochody. — No nie powiesz mi, że masz kochanka, którego skrzętnie przede mną ukrywasz... — A gdyby? Dochodziły do domu Klary. Zofia mieszkała kilka ulic dalej, więc bywały u siebie, a że pracowały w jednej spółdzielni, więc często razem wracały do domu. Zofia również była kiedyś kochanka prezesa. Ale to także dawne, bardzo dawne czasy. I obie już dawno wymieniły poglądy na temat prezesa, z tym, że Zofia zdążyła wyjść za mąż, zdążyła się rozwieść i wychować syna. Jej syn — dorosły chłopak odbywał właśnie służbę wojskową i mieszkająca sama Zofia przeżywała drugą młodość. Urządzała przyjęcia, zapraszała gości, a bywało, że ten i ów mężczyzna zostawał czasami u niej na noc. Z Klarą przyjaźniły się od lat. Ale była to przyjaźń iście kobieca. Wzajemnie podrywały sobie mężczyzn, wzajemnie prześcigały się w sprawianiu sobie strojów, opowiadały sobie o swoich podbojach sercowych. Były to opowieści przeważnie zmyślone, a w każdym razie mocno przesadzone. I obie o sobie doskonale wszystko wiedziały. No, może nie wszystko. Klara nie wiedziała na przykład o tym, że Zofia miała już kiedyś córkę. Była wówczas szesnastoletnią dziewczyną, urodziła dziecko i zrzekła się jeszcze w szpitalu praw do dziecka. Dziewczynka została adoptowana przez starsze małżeństwo. Dzisiaj była to już dorosła panna i Zosia od lat co jakiś czas chodziła pod jej dom, stawała i czekała, aż jej córka pokaże się na ulicy. Szła wówczas za nią i przyglądała się jej bacznie. Tęskniła do niej i żałowała tej decyzji ze swoich młodzieńczych lat. Nigdy nie śmiała podejść do córki, nigdy też nie była w jej domu. Ale przeżywała te. swoją tragedię po cichu, często płacząc w nocy do poduszki. Na drugi dzień wstawała z zaczerwienionymi oczami. Klara nic o tej cichej tragedii Zosi nie wiedziała. Zosia natomiast nie miała nawet pojęcia o tym, skąd Klara bierze pieniądze na nowe stroje, na wystawne przyjęcia, na wycieczki zagraniczne. Bo Klara co roku wyjeżdżała na urlop gdzieś do Bułgarii, Rumunii, Turcji, Włoch, Francji, a nawet na Wyspy Kanaryjskie. A każda taka wycieczka, to kosztowna eskapada. I Zosia zachodziła w głowę, skąd Klara bierze na to fundusze. Dopiero kilka lat temu uspokoiła się nieco, znalazła bowiem u Klary na stole list ze Stanów Zjednoczonych, podpisany tym samym co Klara nazwiskiem. Jej ciekawość wzięła wtedy górę, więc wysłała Klarę do sklepu po koniak. Sama dała pieniądze na ten zakup, a Klara zeszła do sklepu monopolowego, który znajdował się po przeciwnej stronie ulicy. Gdy Klara wyszła, Zosia wyciągnęła list i pobieżnie przerzuciła. Na gruntowne czytanie nie miała czasu, list był obszerny, a Klara lada moment mogła wrócić. List zaczynał się od słów: „Kochana Klaro, już tyle lat minęło od czasu gdy cię ostatni raz widziałem”, a kończył się słowami: „twój kochający stryjek”. List ten, jeden zresztą jedyny, jaki Klara otrzymała od brata swojego ojca, stryjka, który w zawierusze wojennej zawędrował do Stanów Zjednoczonych i tam już pozostał, pozostawiła bez odpowiedzi. Ale Zosi wystarczyło to, że list przyszedł ze Stanów Zjednoczonych, aby sobie wytłumaczyć dodatkowe dochody Klary. Pożegnały się pod domem. Klara weszła do mieszkania i w listowniku znalazła kopertę. Obejrzała ją ze wszystkich stron. — Od Józka — powiedziała półgłosem. — Od jakiego do cholery Józka? Otworzyła kopertę, ale w środku znalazła jedynie pustą, czystą, nie zapisaną kartkę. Obejrzała ją kilkakrotnie, wzruszyła ramionami i położyła kopertę na stole. Jak zwykle rozebrała się i jak codziennie po pracy wzięła prysznic. Następnie nago podeszła do lustra, stała tam i przyglądała się swojemu odbiciu. Nastawiła radio i nago położyła się na wersalce. Odpoczywała, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi. Wstała, narzuciła na siebie przeźroczysty, różowy szlafrok, podeszła do drzwi i otworzyła: — Jak się cieszę, że przyszedłeś. Sam jesteś? — Sam. — Wejdź. Zamknęła drzwi. — Napijesz się kawy? — Chętnie. Klara poszła do kuchni, postawiła czajnik na gazie, wzięła filiżanki, nasypała do nich kawy. Wróciła do pokoju i położyła się na wersalce, nie dbając o to, że szlafrok rozchyla się odsłaniając nagie ciało. Mężczyzna siedział przy stole. Po chwili czajnik z gwizdkiem zaczął gwizdać. Mężczyzna wstał: — Leź. Ja zrobię. Wyszedł do kuchni, z kieszeni spodni wyjął rękawiczki, wciągnął wolno na ręce. Wyłączył gaz. Nalał wrzątku do filiżanek, postawił na tacy, zaniósł do pokoju. Tacę postawił na stole. Klara leżała z przymkniętymi oczami. Usiadł na wersalce obok Klary, pochylił się nad nią, dłońmi złapał za gardło i dusił. Z krtani Klary dobył się charkot. Otworzyła szeroko oczy, następnie je wytrzeszczyła. Po chwili zemdlała, straciła przytomność. Mężczyzna dusił, dusił długo w milczeniu, zęby zaciskał i wytężał wszystkie swoje siły. Na czoło wyszły mu krople potu. Klara próbowała się wyrwać: Skąd u tej baby tyle siły? — pomyślał. I dusił. Mijały minuty, wreszcie ciało Klary zwiotczało. Mężczyzna przyłożył ucho do piersi Klary, posłuchał. Praca serca ustała. Zerwał z jej szyi łańcuszek z kluczykiem, z którym Klara nie rozstawała się nigdy, wstał, podszedł do ściany, na której wisiał obraz, uchwycił za boczną krawędź, otworzył. Następnie kluczykiem otworzył zamek schowka. Wrócił do przedpokoju po teczkę, którą przyniósł ze sobą. Otworzył i wygarnął do niej całą zawartość schowka. Zamknął teczkę, podszedł do drzwi, uchylił wziernik, spojrzał na klatkę schodową, otworzył drzwi i wyszedł pozostawiając niedomknięte mieszkanie, aby trzaskając nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. * * * Jubi tego wieczoru nie poszedł do Parku. Pamiętał, że umówił się z dziewczyną, ale głowę zaprzątały mu teraz zupełnie inne myśli. Jubi miał fart. Rozdział VII Jest to specyficzne miasto. Miasto, jak żadne inne w kraju. Stare, zabytkowe wąskie uliczki z centrum, sąsiadują z nowymi, monotonnie jednostajnymi blokami, w których ludzie żyją jak w mrowisku, chętnie z nich uciekają do zabytkowej części. I właśnie tutaj koncentruje się życie miasta. Wszystko poza tą częścią jest jakby wielkim hotelem, gdzie owszem, mieszka się, gdzie ma się znajomych, przyjaciół, gdzie się ma rodzinę, ale gdzie nie kwitnie autentyczne życie towarzyskie. Oczywiście — nie wszyscy decydują się na spędzanie wolnego czasu w centrum. Ale ci nic nie wiedzą o prawdziwym życiu miasta, które i o nich nic nie wie. Wyizolowani z życia towarzyskiego, nie są przez to samo przedmiotem plotek, a więc na swój specyficzny, regionalny, a nawet jedynie miejski sposób — są wyizolowani. O nich się nie wie, o nich się nie mówi. Jubi, tak, ten z konieczności musiał uczestniczyć w życiu miasta. Ale chyba w żadnym innym mieście nie cieszyłby się sympatią takiego na przykład radcy Prochlińskiego. A trzeba sobie zdawać sprawę, że mimo iż od czasów panowania rodów utytułowanych minęło już niemal pięćdziesiąt lat, do dzisiaj pokutuje w tym mieście tytułomania: — Panie hrabio, pan będzie łaskaw... — Ależ naturalnie panie baronie... Chociaż przy innej okazji ci dwaj ludzie to radca prawny jednego z poważniejszych przedsiębiorstw w mieście, a drugi — główny księgowy ważnej instytucji, obaj notabene już ze sobą na ty. I w dodatku, obaj na ty także z Jubim, który z pochodzeniem szlacheckim nic wspólnego nigdy nie miał. Raz może, we wczesnej młodości wymyślił, że i on może stworzyć swoje drzewo genealogiczne, rodem z Włoch, ale skończyło się to dla niego żałośnie. Jubi po pewnym czasie dał spokój swoim protoplastom i uśmiechem wyższości przyjmował wszelkie docinki pod swoim adresem. Tak. To miasto rządzi się swoimi prawami. Plotka urabia opinię o człowieku. A kto raz dostał się na języki, temu trudno zejść z nich. Nawet, jeżeli stara się po pewnym czasie wyizolować z tego środowiska, nie wiele mu to pomaga. Usłużni natychmiast wymyślą, że albo trafił do więzienia, albo uciekł za granicę. W najlepszym wypadku przypiszą mu chorobę weneryczną, lub przewlekły alkoholizm, często połączony z narkomanią: — Nie przychodzi, bo trafił na przymusowy odwyk. Ty byś też się nie pokazywał, gdybyś codziennie faszerował się taką ilością proszków. Ty także byś nie przychodził, gdybyś tyle chlał. — On teraz chleje w domu. Nie pokazuje się, bo doszedł już do tego, że na śniadanie musi wypić pół litra... Rozsądni nie wierzą w plotkę. Ale tych rozsądnych w mieście jest stanowczo za mało. Oni także przecież znajdują się na językach innych, a po pewnym czasie wsiąkną w to bagno, dadzą się zgnoić i sami zaczną gnoić innych, niewiele przejmując się tym, że wyrządzają czasami krzywdę swoim bliskim i dalszym znajomym. To miasto żyje utajonym spokojem. Wydarzenia artystyczne, których tutaj przecież sporo, mają znaczenie tylko dla niewielu. Dla reszty są po prostu jeszcze jednym powodem do plotek. I byłoby dobrze, gdyby po wernisażu wystawy iksa mówiono o jego twórczości. Nie. Wówczas, owszem, mówi się o iksie, ale zgoła inaczej: — Iks schlał się wczoraj... — Iks ma nieślubne dziecko z ygrekową, a ygrek kocha je jak swoje... — Iks ma syfa... Albo gdy Kociołka napisze dobry reportaż i zamieści w miejscowej gazecie, komentuje się to w taki mniej więcej sposób: — Czytałeś? Z znowu żona Kociołki napisała za niego artykuł... Bo Kociołka jest synem kominiarza, a jego żona, również dziennikarz, pochodzi z rodziny wybitnego literata. I tak się w, tym mieście kotłuje od szeregu lat, tak powstają koterie, klany o przeróżnym składzie społecznym, tak się ludzi niszczy, bo prawie nigdy nie lansuje. Kto chce się wybić, a ma ku temu zdolności, w stolicy szuka poparcia, tam prezentuje swoje prace, tam wreszcie znajduje prawdziwych przyjaciół. Chociaż... czy tam jest dużo lepiej? Klany, grupy i koterie spotykają się codziennie, codziennie w określonych kawiarniach, klubach. Ich członkowie zasiadają przy wspólnym stole, piją razem kawę, herbatę i plotkują, plotkują, plotkują. Wieczorem idą na wódkę, aby następnego dnia spotkać się znowu i opowiedzieć kto ile wódy wypił, podomyślać się kto z kim noc spędził, kto komu i za co dał w mordę, ewentualnie kto kogo oszukał w małych, maleńkich i nie zawsze czystych interesach. Pozorna stagnacja przerywana jest czasami większą bombą: — Słyszałeś? Katała siedzi. Za co? Jeszcze nie wiem, ale jutro przedzwonię do kumpla, to będę wiedział dokładnie. — Słyszałeś? Derum ma chore jelito. Chyba wyląduje w szpitalu. Co? Nie wiesz kto to jest? To ten, co zawsze siada z Czapińskim. No właśnie, ten łysy blondyn, który sypiał kiedyś z Teosią... Czasami są to informacje dotyczące miejscowych, czasami plotki polityczne, wyssane z palca, wiadomości z „najlepszych źródeł”, z pierwszej ręki, urojone w chorych umysłach. Mechanizm plotki jest w tym mieście prosty. Ktoś przyniesie wiadomość o innym, przekaże radcy Prochlińskiemu, on tutaj bowiem jest największą tubą, ten chwyta za telefon i przez całe przedpołudnie w pracy ma co robić. Inni także nie próżnują i tak do godziny piętnastej, po której wszyscy spotykają się w kawiarni, w której urzęduje Jubi, wszyscy wszystko wiedzą. Gdy zaś spotkają się przy kawie, każdy ma inny szczegół do dodania. Do wieczora obgadywany człowiek, gdyby przejął się tym, co o nim mówią w mieście — powinien się powiesić... * * * Jubi spał spokojnie. Jubi miał fart, uważał, by nie upić się, unikał wczoraj towarzystwa, zamknął się w domu i z uwagą studiował pamiętniki zbrodniarzy hitlerowskich. Były to po prawdzie jedyne tematy, które Jubi znał i do których chętnie wracał. Czytał więc o torturze słupka w Oświęcimiu, z uwagą czytał listę nazwisk pomordowanych, sięgał po papiery, które nie tak dawno przyniósł mu jeden z kumpli. Były to dokumenty o pewnej akcji hitlerowców w jego dzielnicy, pochodzące z roku 1943. W pewnym momencie ktoś zadzwonił do drzwi, następnie powtórzył dzwonek. Jubi zgasił światło i udawał, że nie ma go w domu. Nie chciał się dzisiaj z nikim spotykać. Jutro? Tak. Jutro wieczorem pójdzie oblać dobry interes, ale wcześniej schowa dobrze tak niespodziewanie zarobione pieniądze. Ze sobą weźmie jedynie tysiąc złotych. Ale to dopiero jutro. Spać położył się późno i spał spokojnie. Do południa nie wychodził z domu. Z nudów pomył naczynia, których uzbierała się już spora sterta, przetarł mokrą szmatą podłogę, wypastował i wyfroterował. — Jednak przydałaby się służąca — mruczał do siebie wycierając spocone czoło. Następnie poszedł do łazienki, wymył się dokładnie, ogolił i zaczął się ubierać. Chciał wyglądać jak najkorzystniej. Wiedział, że czeka go duża forsa. — Wałami rzeki będzie dalej — pomyślał, ale pogoda taka... Mam czas. Spacer dobrze mi zrobi. W kiosku kupił papierosy, w sąsiednim sklepie spożywczym dziesięć dekagramów cukierków. Przygrzewało. Szedł wałami rzeki, spoglądał na wodę. Przystanął obok jakiegoś staruszka by popatrzeć, jak środkiem rzeki płynęła wielka plama tłuszczu. Woda rozmywała olej, który na powierzchni rzeki mienił się, pobłyskiwał. Staruszek trzymał na smyczy małego opasłego kundla, który ujadał, szczekał, chciał się wyrwać opiekunowi. Pies wyraźnie atakował Jubiego, więc Jubi odsunął się na bezpieczną odległość. — Nie ugryzie — powiedział staruszek — on tak tylko straszy. — Jak się wabi? — zapytał Jubi. — Liliput. Ale w skrócie wołam na niego Lili. Lili spokój. Siadać — zaskrzeczał staruszek. Pies usiadł na zadzie, przestał szczekać, ale w dalszym ciągu warczał. Jubi wyjął z kieszeni cukierki. — Lubi cukierki? — Przepada za słodyczami. Nie znosi tylko miętowych. — To może go pan poczęstuje... — Jubi wyciągnął torebkę z cukierkami w kierunku staruszka. Staruszek wyjął cukierka i włożył sobie do ust. — Dziękuję. A jego to niech pan sam poczęstuje. Pies warczał, pokazywał zęby. Jubi wyjął cukierka na dłoń i wolno zbliżał, kucnąwszy, w kierunku kundla. Pies spojrzał bacznie, jeszcze zębów nie schował, ale już przestał warczeć. Wreszcie zbliżył pysk do dłoni Jubiego, powąchał: — Lili, pan cię chce poczęstować... Psina ostrożnie zdjęła z dłoni Jubiego cukierka. Zamerdała ogonkiem. — Może go pan pogłaskać... Jubi wolno położył rękę na łbie kundla. Pies warknął, Jubi szybko cofnął rękę. Wstał. — Trochę jest nieufny — powiedział staruszek. — Wziąłem go z azylu. Straszne miał życie u poprzednich właścicieli. To, panie, jedyny przyjaciel jakiego jeszcze mam. Staruszek zamyślił się przez chwilę patrząc na rzekę i wolno przesuwającą się plamę tłuszczu. Jubi patrzył także. — Dawniej panie, w czasie mojej młodości — rozpoczął staruszek — to woda, panie, jak kryształ... Dno widać było, ryby pływały, można się było kąpać. Nie było, panie, tak jak dzisiaj basenów, nie było kąpielisk, ale można się było kąpać wszędzie. Dzisiaj podobno, panie, zabraniają kąpieli. A swoją drogą, kto ośmieliłby się włazić do takiej wody. — A no, przemysł, proszę pana. Przemysł. Cóż zrobić. — Oddał bym cały ten przemysł za tę wodę, która tędy płynęła za moich młodych lat. Z roku na rok coraz gorzej. To przecież kanał a nie rzeka. To szlam i bagno płynie, a nie woda — gorączkował się staruszek. Pies uspokoił się na dobre. Położył się cicho obok łaski swojego opiekuna, wywiesił język i dyszał. Jubi i staruszek odwrócili się gwałtownie: — Kaziu, Kaziu, uważaj, Kaziu — wołała z górnego wału młoda kobieta, a w dół w kierunku wody biegł mały brzdąc. Kobieta zostawiła sportowy wózek i puściła się pędem za dzieckiem. W połowie drogi potknęła się i upadła. Dziecko było już nad samą wodą. Niesforny Kazio już nie umiał się zatrzymać i krzycząc wpadł do wody. Kobieta podniosła się z trawy: — Kaziu, rany boskie, Kaziu, ratunku! Pomocy, Kaziu... — Ratunku, pomocy — wrzasnął falsetem staruszek. Pies zerwał się na nogi i zaczął ujadać. Jubi stał obok i zastanawiał się. Rozejrzał się wokoło, ale na wale nie było nikogo oprócz kobiety, staruszka z psem i jego. Jubiego. Jubi zrzucił z siebie marynarkę i drąc się przeraźliwie: — Żeby cię szlag gówniarzu trafił! — wskoczył do wody. Znalazł się obok tonącego malca. Uchwycił za kaftanik i pociągnął do góry. Jubi pływać nie umiał. Na szczęście przy brzegu nie było głęboko. Ale Jubi wystraszył się nie na żarty: — Ratunku, pomocy — ryknął. I zgruntował. Do brzegu było nie więcej niż dwa kroki. Trzymając mocno malca za kaftanik ruszył w kierunku lądu. Wychodził coraz wyżej, aż doszedł do brzegu. Kobieta odebrała z rąk Jubiego wrzeszczącego malucha, przełożyła przez kolano i biła mocno po tyłeczku, klnąc i przeklinając malca. Jubi oszołomiony wygramolił się wreszcie na brzeg. Stał ociekając wodą w koszuli i spodniach przylepionych do ciała. Odruchowo sięgnął do kieszeni, wyjął paczkę papierosów, otworzył i wyjął jednego z nich. Włożył w usta. Papieros był cały mokry. Jubi wyjął go z ust, spojrzał na niego i wyrzucił do wody. Następnie wyrzucił całą paczkę. Kobieta porwała malca i pobiegła w górę wału. Wsadziła malucha do wózka i niemal biegiem oddaliła się od tego fatalnego miejsca. Staruszek, który od pewnego czasu stał milcząc, podniósł marynarkę Jubiego i ruszył w jego kierunku. Podał marynarkę. Jubi wziął ją od starego, narzucił — nie wkładając — na ramiona. Z wewnętrznej kieszeni wyjął chusteczkę do nosa, wytarł nią twarz. — Pan jesteś bohaterem — powiedział staruszek, wyciągając do Jubiego dłoń. — Dzikowski jestem, pan pozwoli — dodał. Jubi uścisnął dłoń staremu. Spojrzał na swoje ubranie. — Cholera — powiedział. — Jak? Jak pana godność? — zapytał staruszek — jak, przepraszam, bo nie dosłyszałem... — Jubi — powiedział Jubi. — Gratuluję panu. To był bohaterski czyn — dodał stary. — Gratuluję panu, panie Jubi. — Dzikowski jestem — powiedział ponownie. — No — powiedział Jubi — dziecko tonęło szanowny panie Dzikowski, to porządny człowiek powinien spieszyć na ratunek. Jubi był niezmiernie zadowolony teraz z siebie. Nawet to, że musiał wrócił do domu i wyprasować spodnie nie zmąciło jego dobrego samopoczucia. Nie codziennie zdarzało mu się przyjść komuś z pomocą. — Ale ta matka, to jakaś dziwna — powiedział staruszek. — Nawet panu nie podziękowała. — E, tam, panie Dzikowski. Zdenerwowana była. Najadła się strachu. — A swoją drogą, te dzisiejsze matki... nie pilnuje taka swojego bachora, a potem ratunku, ratunku, wrzeszczy. A gdyby tak pana nie było to co? Mały by się utopił. — Cholera, będę musiał się przebrać — powiedział Jubi jeszcze raz oglądając swoje spodnie. — Odprowadzę pana — powiedział staruszek — Chodź Lili — zwrócił się do psa. — To kilka kroków — powiedział Jubi — dziękuję panu. Dojdę sam, mam jeszcze sporo spraw dzisiaj do załatwienia — dodał Jubi, uśmiechnął się, uścisnął dłoń starego i pomaszerował w kierunku domu. — A niech pan zagląda tutaj. Codziennie z Lilim chodzimy na spacer o tej porze. Niech pan zagląda — wołał za nim staruszek. Pies szczekał. * * * Józek siedział jak zwykle na ławce na skwerku. Z zarobionych pieniędzy zostało mu zaledwie kilkadziesiąt złotych. Miał je jeszcze w kieszeni, więc nie wybierał się na rampę. Do pracy chodził tylko wtedy, gdy już wszystkie inne możliwości wyczerpał, gdy już nawet nie mógł liczyć na to, że ktokolwiek postawi piwo. Józka dzisiaj suszyło. — Cześć Gienek — powiedział, do nadchodzącego wolno z rękami w kieszeniach niemłodego już mężczyzny. — Niech ci będzie. Postawisz piwo? — A może jabolo? — Co, bełt na taką pogodę? Niech będzie. Józek wstał. Poszli do najbliższego sklepu spożywczego. Józek wszedł do środka. Gienek czekał przed sklepem. W sklepie uformowała się spora kolejka. Gospodynie domowe, okoliczne kobiety, starsze, pyskate, wiecznie niezadowolone stały i utyskiwały: — I co cholera robią oni z tymi kurczakami. Rybą to karmione, moja pani, to jakby człowiek dorsza jadł... — Nasze moja pani, to jeszcze nic. Kupiłam kiedyś holenderskiego kurczaka, to tak rybą cuchnął, że się jeść nie dało. — A masło dzisiaj moja pani, to też nie lepsze... — A śmietana... dawniej moje panie, jak się u baby kupiło śmietanę, to mówię pani, palce lizać. A dziś? sama woda... Józek podszedł do lady poza kolejnością: — Daj pani jedno wino. — Obowiązuje kolejka — powiedziała ekspedientka. Gdyby Józek przewidział co stanie się w sklepie gdy podejdzie bez kolejki, ustawiłby się grzecznie w ogonku i czekał. — Widzicie go, pijaka, po wińsko, to bez kolejki, a dzieci na mleko czekają. — Tak moja pani, najgorsze to chłopy. Nic tylko wódę by to chlało... — I wińsko, moja pani, i wińsko... — A wynoś się ty łachmyto do kolejki... Józek pokręcił się po sklepie, ale widocznie doszedł do wniosku, że nie przekrzyczy zebranych kobiet, więc wyszedł ze sklepu. — Chodź Gienek. Idziemy do innego sklepu. — A co? tutaj nie ma? — Jest. Ale z tymi sukami nikt się nie dogada. Przeszli na sąsiednią ulicę, obaj weszli do sklepu. Tym razem Józek ustawił się grzecznie w kolejce. Stali obok siebie w milczeniu. Jakaś starsza niewiasta podeszła do lady poza kolejnością: — Ja tylko kilo soli... Józek nie wytrzymał: — Do kolejki szanowna pani, do kolejki. Każdy czeka. Jego głośno wypowiedziana kwestia wyzwoliła podobną reakcją u osób zebranych w sklepie, jak jego zachowanie w poprzednim, tak, że kobieta, która chciała kupić kilogram soli, musiała sklep opuścić z pustą siatką. — Co za nieużyty naród — warknęła i zatrzasnęła drzwi. — Proszę otworzyć te drzwi — powiedziała sprzedawczyni. — Tak tutaj duszno... Gienek podszedł, otworzył drzwi. — Dziękuję — powiedziała sprzedawczyni. — Dla pana? zapytała, gdy już przyszła kolejka Józka. — Wino. — Jedno?; — No, niech będą dwa. Wsadzili do kieszeni po butelce i wyszli. — Gdzie idziemy Józek? — A bo ja wiem? Może nad rzekę? — Tam to mnie stara wypatrzy i będzie pysk darła. — To do bramy... — A po co tak szybko? — No to na skwerek... — A ludzie? — Co ludzie? — No wiesz Józek, będą patrzyć... — Dziwne ci to? Niech patrzą. — Dobra. Wrócili na skwerek, usiedli. Dochodziła czternasta. Józek wprawnie wybił korek, wierzchem dłoni otarł szyjkę butelki, pociągnął łyk. Podał Gienkowi. — Pij. — Za twoje, Józek — powiedział Gienek podnosząc butelkę. Wypił, wytarł wierzchem dłoni szyjkę, oddał butelkę Józkowi. — Skąd masz szmal? — Nie twoja rzecz, Gienek. — Nie, ja tylko tak pytam, czy nie dałoby się co zarobić... — Nie dałoby się. Twoje. Józek znowu przyłożył butelkę do ust. Przełknął. Alejką skwerku ktoś nadchodził. Józek schował butelkę za siebie. Przeszła para. Młodzi, przytuleni do siebie, nie zwrócili nawet uwagi na siedzących mężczyzn. — Tym to dobrze — powiedział Gienek. — Ich sprawa. — Ciekaw jestem gdzie idą? — Jak to gdzie? Nie wiesz? Na chatę. Popatrz Gienek jak się łaszą do siebie. — No, jak koty. — Jak koty. Pij. — Masz co zapalić? — Sporta. — A ogień Józek masz? — powiedział Gienek, gdy tamten wyjął papierosy. — Mam — powiedział Józek. Znowu sięgnął do kieszeni. Gienek zapalił, łyknął. Józek wziął od niego butelkę, popatrzył pod światło, przyłożył do ust i wypił do końca. Gienek wyjął drugą butelkę z kieszeni spodni, odbił korek. — Twoje Józek — pociągnął łyk, wytarł szyjkę, oddał butelkę. Pustą butelkę z poprzedniego wina Józek wyrzucił za siebie w krzaki. Sięgnął po pełną, wypił łyk. Za krzakami skwerku z piskiem zatrzymał się samochód. W alejkę weszło trzech mundurowych milicjantów. Skierowali się w kierunku Gienka i Józka. — Dokumenty. — Panie dzielnicowy, my tylko jedno, tak na kaca... — Dokumenty. — Panie dzielnicowy, przecież pan mnie zna. — I mnie też — dodał Gienek. — Jak mówię dokumenty, to dokumenty i nie dyskutować. Już ja wiem gdzie was szukać. Józek sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyjął mocno sfatygowany dowód osobisty. To samo uczynił Gienek. — Panie dzielnicowy, my tylko jedno wino, to się już nie powtórzy. — Naprawdę, panie dzielnicowy, my tylko jedno — dodał Gienek. — Nazwisko — zwrócił się dzielnicowy do Gienka, otwierając jego dowód osobisty. — Ryś. Eugeniusz. — Adres. — Topolowa 3. — Miejsce pracy. — Ja właśnie panie dzielnicowy staram się u jednego takiego... — Nie pracujecie? — Ale w tym tygodniu zacznę. — Pogadamy. Nazwisko — zwrócił się do Józka. — Trybuła. Ale pan mnie zna, panie dzielnicowy. — Imię... — Przecież pan wie. Józef. — Nie pracujecie? — Jeszcze nie, ale już niedługo mam się przyjąć do transportu, szwagier mi załatwia... — Miejsce zamieszkania... — Pan to taki wesoły dzisiaj panie dzielnicowy, przecież tygodnia nie ma, żeby pan u mnie na Wierzbowej nie był. — Jak mówię adres, to nie dyskutujcie, tylko podajcie: — No przecież mówię, Wierzbowa 31. Dzielnicowy sprawdzał dane podawane przez Józka z adnotacją z dowodu osobistego. — No to pojedziecie z nami. — Za co panie dzielnicowy, za to jedno winko, żebym wiedział, to bym se mleko kupił... — Nie dyskutować. Pozwólcie do wozu. Gienek i Józef wstali. — Wy do domu — powiedział dzielnicowy do Gienka. — Nie do was mówiłem. Schować mi tego jabola i do domu. A wy z nami — zwrócił się do Józka. — Ja tam nic nie zrobiłem. Nie boję się. Swoje już odsiedziałem i jestem czysty — mówił Józek. Dwaj pozostali milicjanci ustawili się po obu stronach Józka. Jeden z nich wyjął kajdanki, zatrzasnął na ręce Józka, drugą ich część przykuwając do swojej dłoni. Ruszyli w kierunku krzaków, za którymi na ulicy stał milicyjny radiowóz. * * * Jubi włączył żelazko. Na stole położył koc, przygotował szmatkę do prasowania. Nad kuchenką gazową rozciągnął sznurek, przymocowując z jednej strony do haka w ścianie, z drugiej do klamki u okna. Zapalił gaz we wszystkich czterech palnikach, na sznurze rozwiesił spodnie. Poszedł do łazienki, zdjął koszulę, skarpetki, spodenki, wszedł do wanny. Na ciele miał smugi brudnego tłuszczu. Puścił wodę, wyszedł z wanny, wrócił do kuchni. Wziął miednicę, wszedł ponownie do łazienki, nalał ciepłej wody, zaniósł miednicę do kuchni. Zdjął ze sznura spodnie. Do miednicy nasypał proszku do prania, wrzucił do miednicy spodnie, i prał. Gdy skończył, zaniósł spodnie do łazienki, wrzucił do wanny, wypłukał, wykręcił i ponownie rozwiesił na sznurze nad gazem. W kuchni było gorąco. Jubi wziął z kredensu szklankę, podszedł do kranu, nalał wody, wypił. Po trzydziestu minutach zgasił palniki, zdjął spodnie i zaczął prasować. Nie szło mu to najlepiej. Wtedy Jubi jeszcze raz pomyślał, że warto byłoby mieć służącą. — Taka toby wiedziała co z tymi gaciami zrobić — powiedział. Nieopatrznie dotknął dłonią żelazka: — A żeby się nagła cholera — zaklął. Prasowanie zajęło Jubiemu około czterdziestu pięciu minut. Ale wreszcie był gotów. Sięgnął na kredens, gdzie uprzednio położył zegarek. Zamoczony mechanizm stanął jednak, więc Jubi poszedł do pokoju i spojrzał na budzik. Była czternasta siedemnaście. Jubi zaczął szybko ubierać się. Z zadowoleniem spojrzał na wyprasowane spodnie. Zamknął okno w kuchni, wyłączył żelazko, postawił je na garnku, wybiegł z domu i wskoczył w taksówkę, którą udało mu się złapać przed domem. Podał adres. Pojechał. * * * — I kiedy przyszłam wieczorem do Klary, tak jak się umówiłyśmy, zastałam drzwi otwarte. A gdy weszłam, Klara leżała na wersalce i już nie żyła. Ona miała serce nie najlepsze — kończyła swoją opowieść Zofia Libańska, przyjaciółka Klary. — I co pani wtedy zrobiła? — To już panowie wiecie. Mówiłam wczoraj. Myślałam, że Klara zasłabła, wybiegłam więc i zatelefonowałam po pogotowie. — Dalej? — Wróciłam do Klary i czekałam. Przyjechało pogotowie i lekarz powiedział, że Klara nie żyje. A później przyjechaliście wy, panowie. — Kiedy się pani widziała ostatni raz z przyjaciółką? — Wracałyśmy razem z pracy. — Miała wrogów? — Każdy ich ma. Ale ona, chyba nie. Zresztą nie wiem. Może i miała. Tak, przypominam sobie, miała kiedyś takiego kochanka, boksera... — Jego nazwisko? — Nie pamiętam. Chyba Kora, Nora... — Może Tora? — Może. A pan przypuszcza, że Klara została... — Nic nie przypuszczam. Protokół. Proszę podpisać. Będziemy jeszcze panią wzywać. Zosia wstała, wyjęła chusteczkę, otarła łzy. — Dziękujemy pani. Zosia wyszła w jasny, pogodny dzień. Było jej duszno. * * * Jubi dojechał do pracowni narzeczonej Zyzia. Był to zakład jubilerski, połączony ze sklepem. Wszedł, zainkasował należność: — Już myślałam, że pan nie przyjdzie. — Miałem przygodę. Byłem nad rzeką, do wody wpadł malec i skoczyłem mu na pomoc. Zmoczyłem ubranie, więc musiałem wrócić do domu i przebrać się. Jubi nic nie wspomniał, że spodnie, które miał na sobie, były jedynymi jakie posiadał. Miał Jubi fart. Spodziewał się, że niemal połowa tych tysięcy, które właśnie włożył do kieszeni marynarki pozostanie już w niej do jego wyłącznej dyspozycji. W sklepie przy pracowni jubilerskiej kupił zegarek. Wybrał najtańszy. Kupił do niego pasek. Założył. — Dziękuję, do widzenia — powiedział i wyszedł. Jubi miał jeszcze sporo czasu. Sprawdził tylko, czy w kieszeni marynarki pieniądze leżą bezpiecznie, czy w drugiej znajduje się wizytówka z adresem... Jubi wszedł do cukierni, kupił ciastko, zjadł wolno. Nie lubił ciastek. Wyszedł, przed budynkiem starego ratusza podszedł do budki z wodą sodową, kupił dwie z sokiem, wypił. Z przyzwyczajenia, dzisiaj bardziej niż z potrzeby, poszedł do antykwariatu. Przerzucił kartki pocztowe, pogrzebał w starych książkach, za niewielkie pieniądze kupił książkę wydaną jeszcze w 1945, poszedł do parku, usiadł na ławce i przeczytał książkę od deski do deski. Niewielka książeczka, ale dla Jubiego temat pasjonujący niezmiernie. Traktowała bowiem o tajnej drukarni i prasie konspiracyjnej. Dla Jubiego temat nowy. Szczegółów likwidacji tej drukarni nie znał. Skończył czytać, spojrzał na zegarek. Wstał. Wolno przez park poszedł w kierunku domu Klary. Wszedł na piętro, zadzwonił. Drzwi otworzył mu mężczyzna, wysoki, barczysty, ubrany starannie w jasny garnitur: — Pan do kogo? Jubi spojrzał na trzymaną w ręce wizytówkę. — Do pani Klary. — W jakiej sprawie? — Ach, to prywatna sprawa, taka drobnostka, taki, wie pan, maleńki interesik, o załatwienie którego pani Klara mnie prosiła... — Niech pan wejdzie. — Jeżeli pani Klary nie ma, to ja może później... — Proszę, niech pan wejdzie. — Nie, dziękuję — mówił szybko Jubi — przyjdę trochę później, jak pani Klara będzie już w domu... Mężczyzna ujął za rękę Jubiego i wciągnął siłą do pokoju mówiąc: — Niech pan wejdzie dalej. Takie spotkanie może być interesujące... — Mnie nie interesuje — mówił Jubi, usiłując się wyrwać. — Mnie nie interesuje, ja do pani Klary... Mężczyzna wciągnął jednak Jubiego do mieszkania i zamknął drzwi. * * * — Szefcio wczoraj gazował — mówił Marek Kamień do dość sporej grupy stałych bywalców kawiarni „Małej”. — A kiedyż on nie gazuje — zaśmiał się radca Prochliński. — Tak, jakbyś ty nie gazował... — dodała zwracając się do radcy jego narzeczona Magdalena Ćwiartka-Poszurkiewicz. Dziewczyna ta mówiła głębokim, lekko schrypniętym basem. — Przyganiał kocioł garnkowi — odgryzł się radca Prochliński. Do kawiarni wszedł docent Rzeszowski. Skłonił się obecnym z przesadną elegancją, ale nie zaszczycił zgromadzenia przy stoliku radcy. Usiadł obok. Radca Prochliński wstał i kołysząc się do przodu i w tył, swoim charakterystycznym krokiem, podszedł do docenta: — Kłaniam się panie docencie. — Moje uszanowanie panie hłabio. — Jak zdrowie pana docenta? — Jak na łazie panie hłabio, jak na łazie. Serce tłoszkę dokucza, ale pan łozumie, ten fatalny klimat... — Mnie wątroba panie docencie. — Ale a płopo, panie hłabio, nie widział pan tego wałjata Jubiego? — Zniknął panie docencie. Powiadają, że mu się interes rozkręcił, więc gdzieś zniknął. Ale pojawi się, nie ma obawy. — No to moje uszanowanie panie hłabio. Gdyby go pan zobaczył, płoszę powiedzieć, że pytałem o niego. — Moje uszanowanie panie docencie. Docent wstał, wyszedł, a radca wrócił do swojego towarzystwa. — Czego ten dziwak chciał od ciebie? — zapytała Magdalena Ćwiartka-Poszurkiewicz. — Pytał o Jubiego. — No właśnie. Co z Jubim? — zadał ktoś pytanie. — Interes mu się rozkręcił — powiedział radca. — I nie może śrubek pozbierać? — Pies go trącał — powiedział Marek Kamień. — To co? zrobimy jakieś pół litra? — zapytał radca. — Daj wypalić — powiedziała Magdalena Ćwiartka-Poszurkiewicz. — Później miejsca nie znajdziemy. — To się kupi i pójdziemy do Jędrusia. — Nie mogę — bronił się Jędruś. — Zaraz muszę lecieć. Ale powiedzcie gdzie będziecie, to wpadnę. — Już przebaczył — powiedział Zyzio. — Możemy odwiedzić Szefcia. — Po twoim ostatnim u niego występie? — zaśmiał się radca Prochliński. — Już przebaczył — powiedział Zyzio. — Możemy odwiedzić Szefcia. — Byłem przy tym — powiedział Władzio, inżynier, spec od telekomunikacji, którego z racji zawodu często wysyłano z przedsiębiorstwa w teren i który gdy wracał do miasta starał się odrobić swoją nieobecność z nawiązką. — Byłem przy tym, wypiliśmy i Szefcio rzeczywiście Zyziowi wybaczył. — Jak pójdziemy do niego taką paką, to mu kanarki wyzdychają od oparów — powiedział Marek Kamień. — Niech wyzdychają — powiedział radca. — Dość wiecowania. Czas spożyć wódkę. Towarzystwo wstało i wyszło z kawiarni. Rozdział VIII Franek już od rana kręcił się po głównym placu miasta, dyrygując swą trzodą: młodymi naganiaczami, którzy zaczepiali turystów pytając o dolary, funty, franki, korony czy ruble. Interes zaczął się dobrze, bo oto zaraz po godzinie ósmej przed gmachem banku Franek zaczepił dziwnie ubranego człowieka, w dżinsach, haftowanej koszuli i bardzo kolorowych skarpetkach: — Dolary kupię... — O yes. Ja wiem... ja znam... to być dobra interes, dla mnie też on być dobra... Franek ujął mężczyznę pod ramię: — Nie tutaj. Chodźmy dalej — powiedział, gdy cudzoziemiec sięgnął po portfel. Poprowadził klienta za róg ulicy, wprowadził do bramy. Amerykanin, a może Anglik — Franek nie mógł się zorientować — wymienił dolary po dosyć niskim kursie, którego cenę sam wyznaczył. Franek nie oponował. Jeżeli klient nie zna giełdowej ceny, tym lepiej dla niego. Często przytrafiało się Frankowi złapać frajera, ale takiego jak ten — jeszcze nie spotkał. Zadowolony chciał już pożegnać cudzoziemca, lecz ten przytrzymał Franka za rękaw koszuli: — Mnie bardzo interes... interesno... — Interesuje — podpowiedział Franek. — O yes, interesuje, ja dawno nie być w stary kraj... Franek zorientował się, że to Amerykanin. — Dziewczynki? — zapytał. — O yes, dziewczynki tak, ale mnie interes taka jeden mała obrazek... — Jaki obrazek? — Franek wytrzeszczył oczy... — Camen — powiedział cudzoziemiec, wziął Franka pod rękę i wyszedł na ulicę. Franek szedł za nim, mimo że nie bardzo rozumiał o co klientowi idzie. — Mnie ktoś powiedział, znaczy mówić, że pan, pan może mnie ten obrazek, dobrze płacę, mój byznes... Podchodzili na parking. Cudzoziemiec otworzył drzwi luksusowego auta, wsiadł i gestem ręki zaprosił do środka Franka. Zatrzymali się pod kościołem Jezuitów, weszli do bocznej nawy i tutaj przystanęli przed małym, ciemnym płótnem. — To — powiedział Amerykanin, pokazując palcem na obraz. Wyszli przed kościół. Wsiedli do samochodu i zatrzymali się ponownie w tym samym miejscu na parkingu, gdzie poprzednio stał wóz Amerykanina. Franek intensywnie myślał. Opłaca się, czy się nie opłaca. Wiedział, że klient chce, aby obraz został skradziony. W innym wypadku nie zwróciłby się do niego. — Ja tu... kawiarnia czekać... dziewczynki, niech będzie... — Oky — powiedział Franek. Ten ostatni towar łatwo było zdobyć. Amerykanin wszedł do wskazanego przez siebie lokalu. Franek pomyślał chwilę i przeszedł na drugą stronę ulicy. Wszedł do małej kafejki. Przy stoliku w samym kącie siedziały trzy dziewczyny, elegancko wymalowane, doskonale ubrane, uczesane, modne, jednak z piętnem zawodu na twarzy. Franek podszedł do nich: — Cześć baby. — Idź łebku. Ja ci dam baby. — Nie wrzeszcz. Która chce zarobić? — Od ciebie? Żartujesz chyba. — Nie ode mnie. Mam bójka. — Co za facet — zainteresowała się mocno wymalowana brunetka, ta, która poprzednio krzyknęła urażona na Franka. — Amerykaniec. — Ile daje? — Nie wiem. Ale ładowany. Ma szmal. Widziałem. — Nasz? — Nie tylko. Zielonych ma jak nasiał. Chce, żeby z nim poczekać, ja mam mu coś załatwić. — Można spróbować — odezwała się blondynka z pieprzykiem na prawym policzku. — Ty — zareagował Franek — gościa nie wolno oskubać. — Takiego to nie chcę. — I ja też — dorzuciły dwie pozostałe. — E, nie tak całkiem. Może później. Ale to zobaczycie same. Więc która idzie? — Ja mam dzisiaj Szweda — powiedziała czarna. — Ja dzisiaj nie mogę — odezwała się szatynka. — Można spróbować — powtórzyła blondynka. — Dobra. Niech będzie. Tylko pamiętaj. Działka dla mnie. — Ile? — Trzecią część. — Czyś ty zwariował? Aż tyle? — Jeszcze nie wiesz ile dostaniesz, a już się drzesz. Idziesz? — Można spróbować — powiedziała blondynka z pieprzykiem i wolno, leniwie, jakby z ociąganiem wstała. — Gdzie ten bójek? — W „Europejskiej” — odpowiedział Franek. Przeszli przez ulicę, weszli do kawiarni. Amerykanin siedział, ćmił grube cygaro. Siedząca obok starsza niewiasta ręką oganiała się od dymu, którego kłęby cudzoziemiec wypuszczał w jej kierunku. — To ten? — blondynka wskazała głową na Amerykanina. — Ten. Tylko grzecznie. — Nie bój się. Sama wiem co robić. Ech te Jankesy. Takiego zaraz się pozna. Podeszli do stolika Amerykanina. — To Salomea — przedstawił dziewczynę Franek. — O key. Pan załatwić, ja tu być z pan o siedemnasta — powiedział Amerykanin i wyciągnął rękę do Franka. Uścisnął jego dłoń. Franek mocno potrząsnął prawicą cudzoziemca. Amerykanin roześmiał się i klepiąc Franka po ramieniu mówił: — O yes, men, big, gut men. Godzina fajf. Tu. Bay. Franek wyszedł z lokalu. Rozejrzał się wśród swoich ludzi uwijających się na ścianie wśród przechodzącego tłumu. — Karol — zawołał rozkazująco. Podszedł do niego młody człowiek z bujną fryzurą. — Tak jest Franku? — Za godzinę masz być z Lizakiem. Ja siadam w „Trzech Karpiach” i czekam. Wiesz gdzie go szukać? — Wiem Franku. — To zmykaj. * * * — Idziesz na ślub Lesia? — zapytała Magdalena Ćwiartka-Poszurkiewicz Marka Kamienia, gdy ten wszedł do kawiarni. — Rany boskie, zupełnie zapomniałem. Muszę jeszcze kupić kwiaty. — To pośpiesz się. My wybieramy się całą paką — dodała. Marek wybiegł z kawiarni, ale spieszyć się nie musiał wcale, bowiem kwiaciarnia znajdowała się nieopodal. Zakupił trzy czerwone róże i po kilku minutach był z powrotem. Towarzystwo właśnie zbierało się do wyjścia. Było to kilka osób, a wśród nich radca Prochliński, a jakże, nie odmówiłby sobie takiej uroczystości. W ogóle radca Prochliński chodził na wszystkie śluby, pogrzeby, chrzciny, opowiadał później: — Na ślubie widziałem, był baron Konopka, był hrabia Komorowski, kochanka Lubka... — Uczestniczyłem w pogrzebie. Jednak nie ma to jak pogrzeb kościelny. Ten był cywilny, ale bez księdza, to żadna uroczystość... — Chrzczony darł się tak, jakby go nie chrzcili, a zarzynali. A swoją drogą, po kim miał odziedziczyć charakter? Tacy rodzice, to i gówniarz nie może być inny. Tym bardziej, że to prawdopodobnie kto inny jest ojcem. Słyszałem, że kręcił się koło niej facet, który malował im mieszkanie. Nic dziwnego, córka stróżki... Był wśród nich Szefcio, inżynier Karol Jathski: — Ciekaw jestem jaki będzie bankiet weselny. Ja im tam w prezencie kupiłem trzy litry wódki. Interesujące, kto pierwszy padnie? Pan młody, czy też oblubienica? Przed kilkoma dniami wmontowałem w Lesia dwie szybkie sety, padł w oczach. A później odbyło się mordobicie. Narzeczona lała narzeczonego, a później schowała mu buty, nie wypuszczała z domu aż do dnia ślubu. Podobno i z przyszłym teściem też mu nie wolno było strzelić bani... — Ja tam jestem ciekawa, jak Janina będzie ubrana? Na niej to chyba nic dobrze nie leży. Grube to babsko, ale cóż, Lesiu zawsze miał upodobanie do wielkich bab... Wymieniając takie uwagi towarzystwo dotarło do pałacu ślubów. Przed budynkiem sporo samochodów poprzystrajanych we wstążki, kokardy i kwiaty. Na masce jednego z aut siedziała wielkich rozmiarów lalka. Wejście do budynku uroczysto-odświętne, wielki marmurowy hali wyłożony lustrami, pod oknami palmy, jasno, czysto, z przepychem. Towarzystwo zebrało się w pięknym, stylizowanym pomieszczeniu. Część gości siedziała na stylowych, dopasowanych do wnętrza krzesłach, część spacerowała po puszystym dywanie. Każdy w ręce trzymał bukiet kwiatów. Weszła młoda para. On miał na sobie granatowy, dwurzędowy garnitur. Ona — różową, dobrze skrojoną suknię. Goście natychmiast wymienili poglądy i spostrzeżenia na temat młodej pary, która kłaniając się na lewo i na prawo weszła do niewielkiego pokoju, aby dopełnić ostatnich formalności. — Prosimy państwa młodych, świadków i gości weselnych na salę — zapowiedział ubrany w liberię portier. Najpierw weszli państwo młodzi, za nimi świadkowie z rodzicami nowożeńców, na końcu zaproszeni goście. Gdy już wszyscy zasiedli w fotelach, drzwi otworzyły się ponownie i do pomieszczenia, gdzie udziela się ślubów wpadł zdyszany Zyzio. Jego wejście rozproszyło na chwilę uwagę urzędnika Urzędu Stanu Cywilnego. Podniósł głowę, spojrzał wymownie na Zyzia, ale po chwili powrócił do wykonywania swoich czynności. Monotonnym głosem rozpoczął wykład: — Założenie rodziny, to poważny obywatelski i społeczny obowiązek. Rodzina jest bowiem podstawową komórką społeczną w naszym ustroju i w związku z tym... — Patrz, jak się Lesiowi ręce trzęsą — zwróciła się, pochylając się w stronę Prochlińskiego Magdalena Ćwiartka-Poszurkiewicz. Mówiła to szeptem, ale nie na tyle cicho, aby i inni niedosłyszeli. Urzędnik spojrzał na nią karcąco. Usiadła prosto. Ale po chwili w jej stronę pochylił się radca: — Spójrz na jego grdykę. Ta muszka chyba go dusi... Ćwiartka-Poszurkiewicz zachichotała, wyjęła chusteczkę z torebki i głośno wysiąkała nos. Urzędnik ukończył wykład o podstawowej komórce społecznej, zapytał obojga młodych czy chcą siebie wzajemnie za żonę i męża. — A teraz proszę powtarzać za mną. Najpierw pan młody... Błysnęły flesze aparatów fotograficznych... — Świadom praw i obowiązków... — Świadom praw i obowiązków — powtórzył łamiącym się głosem Lesio. — Wynikających z założenia rodziny... * * * Jubi spał źle, a właściwie nie spał wcale. Deski aresztu były twarde. Jubi nie dostał koca. Leżał na tych deskach i myślał. Myślał, za co też będą go czepiać? W jaki sposób dać znak o swoim położeniu znajomym? Celka była niewielka. Najwyżej dwa, na trzy metry W górze, na wprost oczu leżących znajdowało się maleńkie okienko, w nim gęsta druciana siatka, a z siatką goła silna żarówka, która świeciła się całą no i cały dzień. W celi było duszno. Jubi w celi nie siedział sam. Gdy go wprowadzono i zamknięto za nim drzwi, w pomieszczeniu dojrzał leżącego na deskach nieogolonego faceta. Jubi wszedł i powiedział: — Dzień dobry. — Masz co zapalić koleś? — zapytał facet. — Zostawili mi papierosy. Ale nie mam zapałek. Zabrali. — Daj. Mam tarkę, a ze dwie zapałki też jeszcze znajdę. Jubi podał współtowarzyszowi papierosa, mężczyzna odwinął mankiet spodni i wyjął stamtąd kawałeczek z pudełka zapałek, pokryty siarką oraz jedną zapałkę. Zapalił ostrożnie, zaciągnął się, usiadł na deskach. Deski, które służyły za tapczan, zajmowały większą część celi, od okna łagodnie opadały w kierunku drzwi, przez całą szerokość pomieszczenia. To podwyższenie urywało się w pewnym momencie, pozostawiając miejsce na podłogę, pół metra na długość i około dwóch do trzech metrów na szerokość. — Za co cię koleś przyskrzynili? — Tak po prawdzie, to jeszcze nie wiem za co. — Narozrabiałeś? — Nie. Nie wiem. Poszedłem do jednej takiej znajomej, i tam mnie capnęli. Pojęcia nie mam o co chodzi? — Pytałeś się. — Pytałem. — I co? — Nic. Nie chcieli powiedzieć. Pytali się tylko skąd znam babę, u której mnie... — A co? trefna? — Nie wiem. Szmal ma. Może lewy? Ja jej opyliłem taki jeden drobiazg, może kradziony, ale chyba nie. A ty za co siedzisz? — Nie bardzo wiem. Wiem, że się nachlałem w knajpie i narozrabiałem. Nie wyrzucaj peta. Schowaj, przyda się na skręta... Jubi posłusznie schował niedopałek do kieszeni marynarki. — Tobie to dobrze będzie spać, masz marynarkę. Ja w samej koszuli, to kości bolą. I to cholerne światło. W oczy razi. Nie można spać. Dzisiaj wieczorem kończy mi się czterdzieści osiem, to będą musieli puścić. Gdyby z bomby, to chyba bym już stawał. Teraz z doraźniaka, to najmniej rok do odsiadki. W najlepszym wypadku kolegium. Mam jeszcze nadzieję, że nie będą się czepiać. Ze szwagrem byłem, on ma znajomości. Jego nie wzięli, był trzeźwy, może co załatwi. Żebym przynajmniej wiedział kim jest ten facet, któremu przylałem. Żeby tylko nie milicjant, bo wtedy nic nie pomoże. Ale bo też się facet pcha na mnie, potrąca... Szedłem tańczyć, a ten mnie popycha. No to się wnerwiłem i wyciąłem w szczenę. Pamiętam, że leciał, padł i nie wstawał. Gdybym był trzeźwiejszy, to może bym zdążył bryknąć. Ale kierownik wrzask podniósł, drzwi pozamykał, zatelefonował. — Nie dało się dać dyla? — zapytał Jubi. — Wszystko przez te francowatą wódkę. Człowiek małpiego rozumu dostaje. Zwiać mówisz koleś? Nie. Ja byłem kozak. Jeszcze jak mnie brali, to się stawiałem... — Z nimi trzeba grzecznie. — No właśnie. A ja się stawiałem, to mi pałą po grzbiecie przeciągnęli, wepchnęli do suki i wio. I tutaj. — Kiedy to było? — Przedwczoraj wieczór. Ale ty masz niewyraźnie, jak ci nie powiedzieli za co. Mężczyzna zamyślił się dłuższą chwilę. Jubi także milczał. Po chwili zwrócił się do mężczyzny: — Jak ci na imię? — Jan. Ale mówią mi Jasiek. A ty? — Jubi. — To słuchaj Jubi. Coś ci poradzę. Do niczego się nie przyznawaj. O niczym nie wiesz, o niczym nie słyszałeś, znałeś babę przypadkowo, słabo, żadnych kontaktów, rozumiesz... Ty żonaty jesteś? — Nie. — To dobrze. — Czemu? — Bo się nie ma kto za ciebie denerwować. Moja to do dzisiaj chyba ze skóry wyszła. Szwagier jej na pewno powiedział. Jak się upiję, to się na mnie drze. A jak mnie przymkną, to taki raban robi, jakby mnie zarżnęli. W zamku metalowych, okutych drzwi zazgrzytał klucz, otworzyły się i do celi wprowadzono starszego mężczyznę. Usiadł ciężko na deskach, poszukał papierosa, wyjął, obmacał kieszenie, nie znalazł zapałek. Schował papierosa do kieszonki marynarki. Milczał. Jubi i Jasiek milczeli także. Dopiero po chwili starszy mężczyzna stęknął ciężko, zaklął. — Nagła krew zalała... Opuścił głowę, wsparł na dłoniach. — Co ci to dziadku? — zapytał Jasiek. Mężczyzna stęknął jeszcze raz. — Ej, dziadku, odezwij się. — Co panu jest? — zapytał także Jubi. Mężczyzna stęknął jeszcze raz. — Baba wlazła pod koła, starem jeżdżę. — Trzeźwy pan był? — zapytał Jubi. — Trzeźwy. — A co z nią? — A cholera wie. Źle wyglądała. Bo też łażą takie france, wlezie to pod koła, ani człowiek nie zauważy, a wywrotka — wóz ciężki i proszą. Kłopot. — Pierwszy raz? — Zapytał Jasiek. — A co pan myślał? Pierwszy. — Świadków pan ma? — Są. Widzieli, ale jak to ludzie. Ten widział to, tamten owo, a prawdy na miejscu nie dojdzie. Wlazła, pod koła w ostatniej chwili, to i nie mogłem zahamować. Hamowałem, mierzyli drogę hamowania, w drzewo wywaliłem, ale baba pojechała do szpitala. — Więc przeżyła? — Może. Ale łeb miała rozwalony. I gnaty chyba też połamane. Ciekaw jestem ile mi wsadzą? — A wóz był sprawny? — dopytywał Jasiek. — Sprawny. Z bazy, prosto po generalce. — A szybkość? — Prawidłowa. — Krew brali? — Brali — odpowiedział kierowca, pokazując ślad po ukłuciu na zgięciu ręki w łokciu. — Jak wszystko klawo, to pan wyjdziesz z tego. — Dałby Bóg. Byle by się babie nic nie stało. Jak przeżyje, to może wyjdę. Takie rozmowy prowadzili do kolacji. Na korytarzu zadźwięczały w pewnym momencie kubki blaszane. Po chwili drzwi się otworzyły: — Czwórka po kolację! — rozkazała dyżurna. Wyszli we trójkę z celi numer cztery, wzięli po kubku czarnej kawy i grubej pajdzie białego, ale nie posmarowanego niczym chleba, wrócili do celi. Dyżurna zamknęła za nimi drzwi. Jubi i Jasiek zjedli chleb. Kierowca nie chciał. — Mnie się tam jeść nie chce. — Zjedz pan. Później będziesz pan głodny. Radzę dobrze, zjedz pan. — Nie dam rady. Po kolcji drzwi się otwarły, wystawili kubki przed drzwi. Po mniej więcej godzinie odbyło się mycie we wspólnej umywalni. Wrócili do celi. Jasiek wyjął zza mankieta spodni kilka zapałek i kawałek pudełka po zapałkach. Ułożył to wszystko koło swojej głowy. — Może się przydać. Wczoraj taki jeden, co wyrok dostał, zostawił. Zachrobotał klucz, drzwi się otwarły: — Jan Juś — odczytał dyżurny sierżant z kartki. — To ja — Jasiek wstał. — Do domu. — Szwagier załatwił — powiedział uśmiechając się do Jubiego Jasiek — Trzymajcie się — dodał i wyszedł. Później, już w nocy do celi wrzucono dwóch mocno pijanych młodzieńców, z których jeden miał piersi pocięte nożem, ale oni obaj od razu ułożyli się na deskach i zasnęli. Kierowca leżał po jednej stronie celi i nie zdradzał ochoty na rozmowę. Myślał o swoich sprawach. Po drugiej stronie celi leżał Jubi, kręcił się, nie mógł zasnąć. On także myślał o swoich sprawach. Minęła noc, śniadanie złożone tym razem z białej kawy i takiej samej pajdy chleba, mycie się w łazience na końcu korytarza, po którego obu stronach mieściły się cele, sprzątanie celi... Obaj młodzi ludzie, którzy byli mocno pijani i jak się okazało, obaj mocno poturbowani w jakiejś ulicznej burdzie, obaj ci młodzi, po dokonaniu tych wszystkich czynności, ponownie ułożyli się na deskach i dosypiali twardą i krótką, lecz męczącą noc. Rozmawiać nie było z kim. Tylko z sąsiednich celek dochodziły stukania i pokrzykiwania. Jubi siedział otępiały, wypalił już wszystkie papierosy i zużył wszystkie pozostawione przez Jaśka zapałki. Obliczał — mogła już minąć dwunasta. Klucz w drzwiach znowu zachrobotał. Jubi i kierowca wstali. Młodzieńcy spali. W drzwiach celi stanął sierżant z nowej, porannej zmiany. — Obudźcie ich. To nie hotel — powiedział wskazując na młodzieńców. Jubi podskoczył, potrząsnął jednym i drugim. Wstali niechętnie, nieprzytomnie patrzyli dookoła. W ich organizmie alkohol jeszcze działał. — Jubi, który to jest? — To ja. — Do śledczego. Jubi wyszedł z celi i podążył za sierżantem. * * * — No to wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. — Powodzenia i dużo tłustych dzieci. — Dużo zdrowia, szczęścia... Gratulacje, życzenia, powinszowania, kwiaty, kwiaty, kwiaty... Nowożeńcy i goście zeszli na parter budynku. — Zapraszamy na niewielkie przyjęcie. To kilka kroków stąd, niedaleko, więc proponujemy, abyśmy wszyscy przeszli pieszo. Ruszyli ławą w stronę domu Lesia. Ludzie z sympatią spoglądali na przechodzący orszak, który teraz skręcił w lewo, śmiejąc się, żartując. Przed komisariatem stało auto milicyjne. Gdy orszak weselny mijał gmach komendy, drzwi otworzyły się i ukazał się w nich Jubi, z kajdankami na rękach, prowadzony przez milicjanta. Orszak zatrzymał się, Jubi nie odezwał się do nich słowem. Oni zaś przystanęli i patrzyli w milczeniu. * * * Franek nie czekał długo. Widocznie jego wysłannik doskonale wiedział gdzie szukać Lizaka, bowiem już po dwóch kwadransach pani Stasia podsłuchała: — Znasz Kościół Jezuitów? — Znam. — Tam w bocznym takim korytarzu wisi ciemny obrazek. — Wiem. — To ja bym go bardzo chciał obejrzeć z bliska. — Nic prostszego panie Franku. Możemy iść do Jezuitów. Ojciec Alan gotów objaśnić, ale i ja znam historię tej deski... — Chyba płótna... — Nie panie Franku. Deski. Ten obraz malowany jest na desce i pochodzi... — Chcę go obejrzeć z bliska. — No to możemy iść... — Mnie chodzi o to, że ja go chcę obejrzeć u siebie w domu. — Jezuici się nie zgodzą. — Po to właśnie rozmawiam z tobą. Ty już przecież masz albo miałeś kilka takich cacek z kościołów... — Ale ja panie Franku już w tym nie robię. — Chyba, że cię poproszę... Franek powiedział to z pozornym spokojem. Ale Lizak znał ten ton. Wiedział co się kryje pod tym pozorem. Był nie dokończonym historykiem sztuki, a przyjaźniąc się kiedyś z kilkoma księżmi miał okazję poznać zarówno historię jak i nazwiska autorów sztuki sakralnej i dzieł wiszących w licznych w mieście kościołach. Wykorzystał ten fakt. Wykorzystał także fakt, że dzieła sztuki sakralnej w kościołach nie były dobrze strzeżone. Za namową jednego z paserów skradł kilka lat temu kilkadziesiąt kielichów, świeczników, złotych serduszek. Rozzuchwalony tym, że księża, z sobie wiadomych powodów, kradzieży nie zgłaszali, postanowił zrobić większy skok. Wykorzystując półmrok bocznej nawy kościoła Franciszkanów, wykorzystując brak w niej w południowej porze ludzi, przebrany w roboczy kombinezon zdjął i wyniósł przez nikogo nie zatrzymywany średniowieczny tryptyk franciszkański nieznanego malarza, dzieło skatalogowane oczywiście przez historyków sztuki, lecz takie, na które nikt nie ośmielił się wystawić ceny. Lizak spokojnie zaniósł średniowieczną deskę do furmanki stojącej przed kościołem. Chłop, którego przypadkowo zaczepił na placu targowym, chętnie zgodził się na przewiezienie świętej rodziny z kościoła do domu Lizaka, gdzie ten rzekomo miał deskę wyremontować. Wiadomością o swojej zdobyczy podzielił się ze swoim kochankiem, Przetockim, z wykształcenia socjologiem, z zamiłowania deprawatorem młodych chłopców. Po tygodniu Lizak otrzymał od znajomych księży wiadomość, że tryptyk zginął i że kradzież została zgłoszona organom ścigania. Księża oczywiście nigdy nie podejrzewaliby, że sprawcą czynu był Lizak, ale Lizak i Przetocki wpadli w popłoch. Trzymać dzieło w domu — niebezpiecznie, sprzedać nie było komu. Wtedy Przetocki przyniósł do Lizaka pożyczoną od dozorcy piłę, a Lizak pociął bezcenną deskę na małe kawałki. Zniszczyć malowidło było szkoda, a wydawało im się, że w takiej pokawałkowanej postaci łatwiej im będzie spieniężyć malowidło. Na kilka kawałków z tryptyku znaleźli nabywców, tłumacząc im, że to — co prawda kradzione, ale ze starych cerkiewek we wschodniej części kraju. I że są to fragmenty ikon. Był to wszakże czas, gdy rzeczywiście cerkiewki nie były otoczone należytą opieką, stały bezpańskie, a malowidła, czasami wielkiej wartości, ulegały zniszczeniu, poddane działaniu zimna i wilgoci, a często bezmyślnych turystów. Był to równocześnie czas, gdy wielu intelektualistów, bądź bogatych mieszczuchów, pragnęło posiadać we własnych domach kolekcje starych ikon, świątków ludowych, świeczników, moździerzy, samowarów, kufli. Przedmioty te łatwo było skraść, łatwo też było za śmiesznie niską cenę kupić je od chłopów, u których poniewierały się one na strychach i którzy chętnie te przedmioty, uważając je za bezwartościowe i bezużyteczne — tanio sprzedawali. Niektórzy twierdzili, że kilka kawałków tryptyku franciszkańskiego pomógł obu pederastom sprzedać Jubi. Nikt jednak tego naprawdę nie wiedział. Niektórzy twierdzili także, że właśnie Jubi, chociaż nieumyślnie, przyczynił się do schwytania złodziei i wandali. Jubi ponoć zaniósł jeden z takich kawałków do wyceny, a historyk sztuki rozpoznał na niewielkim kwadraciku starej deski głową Chrystusa, fragment, który należał kiedyś do tryptyku franciszkańskiego. Niektórzy twierdzili także, że Jubi przyciśnięty do muru wskazał złodziei, którzy polecili mu ów kawałek sprzedać, ale nikt tego naprawdę nie wiedział. Jubiemu wszelako nic się wówczas nie stało, lecz obaj kochankowie trafili na kilka lat za kratki. Przetocki wyszedł z więzienia wcześniej. Lizak dopiero niedawno skończył odsiadywanie wyroku. — Ja już swoje za taki numer panie Franku odsiedziałem. — To co, nie pomożesz koledze? Bo ja cię proszę jak kolega. Pani Stasia, niestara jeszcze kobieta, tęga, od postury której co poniektórzy bywalcy lokal „Pod Trzema Karpiami” nazywali „barem pod cyckiem”, przysłuchiwała się z uwagą toczącej się przy sąsiednim stoliku rozmowie. Przysłuchiwała się tym uważniej, iż wiedziała, że Franek nie zajmuje się legalnymi interesami. A — jak sama często mówiła — miała na Franka złość. Obrażona kobieca ambicja — Franek nie zechciał być kiedyś jej kochankiem, głośno jej ciche propozycje wyśmiewając — złość tę potęgowała. Słuchała więc pani Stasia teraz bardzo uważnie, z przesadną gorliwością myjąc kufle i do połysku czyszcząc powierzchnię baru szmatką, która już dawno przestała być białą. — To ci się Lizak opłaci. A robota niewielka, Ja to sobie w domu obejrzę, a później obejrzy to sobie jakiś tam facet za granicą. — Naprawdę panie Franku, to już nie dla mnie taka robota. — Jak ja ci mówię, że dla ciebie, to dla ciebie Lizak. — A jak mnie złapią? — To rób tak, żeby cię nie złapali. — Nie. Ja się chyba boję panie Franku. — Te cerkiewki, to jak robiliście? — E, to było panie Franku bardziej proste. Jeszcze wtedy miałem czyste konto, ten mój kolega, pan wie, no ten... — Wiem. Ten pedał Przetocki. — No właśnie. Przetocki. On miał wtedy samochód. Jechało się po południu na wschód kraju, rozbijało się namiot, biwakowało się do późnego wieczora, we dwóch, pan wie, panie Franku... las, woda, ptaki śpiewają, świerszcze a skoro świt, gdy tylko kury pieją... — Pieprzysz synku. Od kiedy to kury pieją! — Tak mniej więcej od czwartej panie Franku. A bo co? — A ja ci mówię, że nie kury, a koguty pieją. — To się tylko tak mówi. Więc od świtu panie Franku, plecaki na grzbiety i w drogę... — Ty mi nie pieprz, tylko mów co z robotą, bo nie mam czasu. — A kiedy to ma być? — Jak to kiedy? Zaraz. — Zaraz to się nie da panie Franku. — A ci mówię synku, że się da zaraz. Bo później to może być cholernie późno. Nie tylko na to, ale na wiele innych rzeczy. Idziesz? — Skoro pan tak nalega... A ile dostanę? — Jak cię złapią, to sporo. A jak nie — to możesz być spokojny. Nie skrzywdzę. — Skoro pan tak nalega panie Franku, to ja zaraz... Pani Stasia skończyła układanie kufli. Na zapleczu, na niewielkim stoliku nakrytym białym obrusem stał czarny, służbowy telefon, z którego pani Stasia niejednokrotnie musiała korzystać. W niecałe piętnaście minut później nieznacznym ruchem głowy obfitych kształtów barmanka wskazała stolik, przy którym siedział samotnie Franek. Cywil podszedł, usiadł koło Franka, pokazał legitymację służbową, a po chwili Franek wygodnie sadowił się w samochodzie pomiędzy dwoma milicjantami. * * * Amerykanin długo czekał w „Europejskiej” na obiecane dzieło, bowiem Lizak nie spieszył się z odejściem spod „Trzech Karpi”. Stanął w bramie naprzeciw i obserwował, a widząc Franka w tak niedwuznacznej pozycji, z oferty zrezygnował. Miotany mieszanymi uczuciami: a nuż Franek pomyśli, że to ja sypnąłem, oddalił się do domu, a wieczorem spakowawszy walizki siedział w pociągu ekspresowym do stolicy. Tam to mnie nie znajdzie, może szukać — pomyślał. — Nie ma co na niego czekać. Już wieczór. Pewnie się rozmyślił, albo stało mu się coś — powiedziała Salomea do Amerykanina. — Chodźmy się lepiej zabawić koteczku. — Łot is dis koteczku? — zapytał Amerykanin. — To wery man. Chodź już. Chce mi się tańczyć. Amerykanin obudził się następnego dnia około południa. Bolała go głowa. Wstając, by poszukać wody sodowej stwierdził, że dokumenty jego leżą na hotelowym stoliku. Portfela jednak nie doszukał się nigdzie. Na szczęście posiadał konto, z którego mógł pobrać dolary i zamienić na miejscową walutę. Rozdział IX Gienek siedział na ławce na skwerku i tępo wpatrywał się w swoje podarte buty. Od trzech dni nie pił. Od trzech dni zastanawiał się, za co Józka przymknęli? Gdyby za to wino, to powinien już wyjść. Czterdzieści osiem godzin minęło. Dłużej nie mieli go prawa zatrzymywać. Ale gdyby za to wino, to jego, Gienka też by dzielnicowy przymknął. A tu już trzecia doba leci, a Józka nie ma. Musiał skurczybyk coś poważniejszego zrobić. Tylko co? od roku starał się przecież uważać na siebie. Pił, owszem, ale zarabiał na to na rampie. Czasem wpadł mu w kieszeń lewy grosz, ale ileż tego było? Gienek dygotał na całym ciele. Nie miał forsy. Z kieszeni spodni wydłubał niedopałek papierosa. Wstał, podszedł do jakiegoś mężczyzny. — Daj pan ognia. Mężczyzna zaczął szukać zapałek po kieszeniach, podejrzliwie przyglądając się Gienkowi, któremu ręce dygotały. — Nie trza zapałek, od papierosa odpalę. — Już mam zapałki — powiedział mężczyzna i przypalił Gienkowi wytrzepanego niedopałka. — Uhm — mruknął Gienek, co miało brzmieć, jak podziękowanie. — Proszę bardzo — odpowiedział mężczyzna i oddalił się w stronę ulicy. Gienek powlókł się na ławkę, zaciągnął się dymem z niedopałka, zakaszlał ostrym, charkotliwym kaszlem. Wierzchem dłoni otarł kąciki ust. Spojrzał pod nogi na asfalt i zobaczył banknot leżący na ziemi, w tym miejscu, w którym uprzednio mężczyzna podawał mu ogień. Gienek wstał i dygocącymi rękami podniósł papierek. — Pięć dych — mruknął z zadowoleniem, ale naprawdę to nie był w stanie nawet ucieszyć się ze znalezionych pieniędzy. — Bełzie na piwo. I szlugi — pomyślał, podniósł się. i powlókł do kiosku, z papierosami. Kupił paczkę i zapałki. Resztę wsadził do kieszeni. Odpieczętował paczkę, wyjął papierosa i zapalił. Przeszedł przez jezdnię, na środku której, tuż przed Gienkiem z piskiem zatrzymała się ciężarówka. Z kabiny wychylił się młody kierowca i krzyknął: — Jak leziesz idioto! — Spieprzaj gówniarzu — mruknął Gienek i zamiast, jak postanowił, iść na piwo, wrócił z powrotem na skwerek. Było mu co prawda obojętne czy go samochód przejedzie, czy nie, ale to zatrzymanie się przed nim ciężarówki mocno go zdenerwowało. Usiadł więc ponownie na ławce i paląc dygotał. * * * Helka wracała ze szkoły. Przechodziła właśnie przez skwerek. Gienek wstawał z ławki. — Serwus Gienek. — Niech ci będzie. — A gdzie Józek? — Siedzi. — Jak to siedzi? Za co? — Za jabcoka. — Za jakiego jabcoka, mówże do rzeczy! — Trzy dni temu siedzieliśmy — tutaj, aż tu przyjeżdża dzielnicowy, oficjalny taki, dokumenty sprawdza, a Józek obstawił dwa bełty i jednego właśnie kończyliśmy. To dzielnicowy: a gdzie mieszkacie, jak się nazywacie? A przecież go zna. Ja też tego jabola ciągnąłem, ale Józkowi tylko obrączki trzask na przeguby i do suki. I tyle. — Za to wino go przymknęli? — A bo ja wiem? Myślałem, że za wino, ale dzisia to już se inaczej myślę. Musiał ten Józek jakiś skok zrobić, albo ja wiem... — Trzeba by się dowiedzieć. — Tobie Helka nie powiedzą. Rodzinie tak, ale tobie nie. Szkoda zachodu. — A może by mu jakieś papierosy podesłać, może jakąś paczkę? — Jak on jest w śledczym, to może jeszcze szlugi puszczą, ale o żarciu — nie ma mowy. Boją się, że gryps dostanie. Jak to chuliganka albo mały skok, to do roboty pójdzie. A jak co większego? Wiadomo to co ten Józek wymyślił? — Ale jak on rodziny nie ma, to wiesz Gienek, może by mnie powiedzieli? Trzeba by mu może adwokata, co? — Przecież Józek groszem nie śmierdzi, to na ki diabeł mu adwokat? Jak co małego, to z urzędu papugę dostanie... — Jaką papugę? — No adwokata. A jak co większego, to nieprędko go zobaczymy. — Ja mam trochę forsy, odkładam, to może by jakoś... — Schowaj se smarkata swój szmal. Przyda ci się, A Józek jak co zrobił, to mu i tak nie pomoże papuga, bo on przecie z recydywy. — Co on u licha mógł zrobić? — Wiesz co Helka, ja se myślę, że pewnie na trupka poszedł. — Zamordował? Józek? — Głupia. Na trupka, to jak facet się zabzdryngoli, to leży. A jak leży, to pewnie śpi i o bożym świecie nie wie, to i nie wie, co przepuścił, a co mu z kieszeni wyfrunęło. Takiemu to bez trudu kieszenie przetrząśniesz. — Ja nie. — Ty nie. Boś młoda. I jeszcze nie umiesz. Nauczysz się jak co do czego przyjdzie. — A ja ci mówię, że nie przyjdzie nigdy. — Dobra, dobra. Nie takie były. — Ty mnie Gienek nie denerwuj. — Ty, powiedz no mi, co ty się tym Józkiem tak zajmujesz? — Jak byś ty potrzebował, to i tobie bym pomogła. — Pomogła byś? — No pewnie. — To masz tu forsę i skocz po jabcoka, bo mnie roztrzęsie. — Po alkohol nie pójdę. To wszystko co się tutaj dookoła dzieje, to przez wódkę. — To się odwal. — Ale Józkowi trzeba pomóc. — A wiesz chociaż jak? Myślisz, że ja bym mu nie pomógł, myślisz żem nie jego kumpel? Ale cholera nie wiem jak i dlatego pójdę se i kupię se jabola i zabzdryngolę się jak bura suka i będę płakał, bo cholera nic Józkowi nie pomogę. Ani ja, ani ty, ani nikt kto się tutaj urodził i wychował. Bo to już takie nasze zasrane życie, że zanim odkitujesz, to się namęczysz, a potem cię kumple na plecy wezmą, do płytkiego dołka wrzucą, bo na głęboki forsy szkoda, wiecheć położą, a ty pod tą jarzyną nareszcie masz spokój i wszystko masz w dupie, bo byłeś i nie ma cię. I to Kelka wszystko. Więc czym się przejmować? — A ja ci mówię, że mu pomogę. Mimo, że się tu urodziłam. — Nic mu nie pomożesz. — A właśnie, że pomogę. — A możesz powiedzieć w jaki sposób? — Jeszcze nie wiem. Ale mam taką szefową, to znaczy nie całkiem, bo ona w biurze, ona ma wszędzie chody, to i może co poradzi. — Ty obcej baby w to nie mieszaj. — A dlaczego? — Bo to nie jej interes. — Ale mój. — Ani twój, ani mój, mówiłem ci, ani żadnego z tych, co się tutaj urodzili i wychowali. — A ja i tak Józkowi pomogę. Nie ma chłop nikogo na świecie, a dla mnie był zawsze dobry. — E, gówniarskie gadanie. — To zobaczysz. * * * — Panno Tereso, proszę do mnie — prezes przez telefon wezwał swoją sekretarkę, którą zatrudniał niedawno i na którą po cichu bardzo liczył. Czuł się coraz starszy, a panna Teresa, dziewczyna co prawda jeszcze młoda, ale już nie smarkata — podobała się prezesowi. Liczyła sobie dwadzieścia dziewięć lat, nosiła czerwone, obcisłe spodnie, bluzki także obcisłe, a jej figura i uroda mogły jeszcze nie jednego mężczyznę zafascynować. Panna Teresa była rozwódką, ale prezes zwracał się do niej przez „panno”. Nie oponowała i znajdowała w tym nawet przyjemność. Pannie Teresie prezes wyraźnie nadskakiwał. Panna Teresa w stosunku do prezesa była uprzejma, ale na jedyne spoufalenie na jakie pozwoliła był ów zwrot „panno”. Prezes jednak ciągle miał nadzieją. Weszła do gabinetu prezesa, gabinetu większego od największego pomieszczenia w biurze. Pod ścianą stał długi stół, po obu jego stronach fotele. Na ścianach reprodukcje znanych malarzy, z których prezes najbardziej lubił kwiaty Wyspiańskiego, co zawsze wprawiało w zdumienie tych, którzy znali upodobania prezesa. W kącie po przeciwległej ścianie stała wielka palma, duma prezesa, a pod nią biurko samego prezesa, tak wielkie, że można by na nim urządzić niemal ogródek działkowy i zrobione na taki wysoki połysk, że można by go z powodzeniem używać zamiast lustra w zakładzie fryzjerskim. Na biurku stały trzy różnego koloru telefony, wymyślny kalendarz, kryształowy flakon z zawsze świeżymi kwiatami. W pokoju unosił się lekki zapach dobrej męskiej wody, a za biurkiem siedział sam prezes, w nienagannie białej koszuli. Jego okrągła twarz była dokładnie ogolona. Głowę miał spuszczoną nad papierami. Gdy Teresa weszła, prezes jeszcze przez chwilę grzebał długopisem w papierach rozłożonych na biurku, z uwagą kreśląc małe kwadraciki. — Słucham panie prezesie? Prezes jeszcze przez chwilę kreślił, następnie pod kwadracikami złożył zamaszysty podpis i zamknął teczkę z napisem „ściśle tajne”. Powoli podniósł głowę, ręką sięgnął do twarzy, zdjął okulary w grubych oprawach i mrużąc oczy przez chwilę w milczeniu patrzył na pannę Teresę. — Czy wszystko przygotowane? — zapytał wreszcie. — Tak panie prezesie. — O której to ma się odbyć? — Pojutrze o jedenastej trzydzieści. — Proszę nie zapomnieć zarezerwować furgonetki. Ja pojadę służbowym. — Tak jest panie prezesie. — To dziękuję panno Tereso. Panna Teresa skinęła głową i odwróciwszy się otworzyła drzwi. — Acha. Jeszcze jedno panno Tereso. — Tak, słucham panie prezesie... — Proszę poprosić do mnie koleżankę Mikułową. — Proszę bardzo panie prezesie. Teresa wyszła z gabinetu naczelnego. Prezes założył ponownie okulary, otworzył teczkę z napisem „ściśle tajne” i ponownie wziął się pracowicie do mozolnego kreślenia kwadracików. * * * — Proszę usiąść. Jubi niewyspany, nieogolony i zmęczony usiadł po przeciwnej stronie biurka. Mężczyzna siedzący naprzeciwko wziął ze stołu pudełko papierosów i wyciągając w kierunku Jubiego powiedział: — Zapali pan? — Z przyjemnością. — Jubi wyjął drżącymi palcami papierosa. Mężczyzna podał Jubiemu ogień i Jubi zaciągnął się głęboko. — Co pan robił wczoraj na Maszynowej? — Ja? Ja... yyy... ja, niby co ja robiłem? — Właśnie. — Ja, yyy, ja... — Tak. Pan. Co pan robił wczoraj na Maszynowej. — Ja tam, ale ja nic tam takiego... — Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. — Kiedy ja naprawdę nie wiem o co chodzi. Byłem tam, bo miałem do załatwienia jeden taki mały interes... — Jaki interes? — Kiedy ja naprawdę nie wiedziałem, że to kradzione. — Ach, pan nie wiedział. Skąd znacie Trybułę? — Trybułę? Niby Ślepego Józka? — Właśnie. Ślepego Józka — zapytał mężczyzna notując coś na skrawku papieru. — Ja go... to znaczy on mieszka obok mnie. Ja proszę pana mieszkam... — Wiem. — A on proszę pana mieszka na Wierzbowej, to jest tuż obok. Ale ja go znam ot tak, niemal ledwie z widzenia. — Gdzie go widzieliście ostatni raz? — A co mu się stało? Bo ja go nie widziałem już kilka, a może kilkanaście dni... — Czy na Maszynową pojechaliście razem z Trybułą? — Ja naprawdę, słowo daję, jak Boga jedynego kocham, ja naprawdę nie wiedziałem, że to kradzione. Gdybym wiedział, to nigdy bym tego nie wziął... — Od kogo wzięliście? — Od takiej jednej, ale, tylko, że ja teraz nie pamiętam jak ona się nazywa. Ja mam jej wizytówki? i jak pan będzie potrzebował, to ja ją panu, bo ona jest, ta wizytówka, niby tej Klary, to znaczy tej pani Klary, to ona jest w depozycie, razem z pieniędzmi. — Ile tego było? — Nie ma o czym mówić. Zaledwie kilkanaście koła. — Komu to sprzedaliście? — Takiej jednej złotniczce. Mężczyzna trafiał coraz celniej, notując na skrawku papieru niektóre odpowiedzi Jubiego. — Z kamieniami? — Takie tam błyskotki. — Nazwisko. — Moje? — Tej złotniczki. — Ona jest narzeczoną Zyzia, to znaczy Palisia, bo on ma Zygmunt na imię, a nazywa się Paliś. I to on mnie do niej zaprowadził i ona to kupiła, ale legalnie proszę pana, na dowód, spisała mnie, bo ja nie wiedziałem, że to kradzione. — Adres Palisia? — Adresu do domu nie znam. Wiem gdzie pracuje — Jubi skwapliwie podał adres Zyzia. Mężczyzna zanotował na papierze i tę informację. — Tarkowską od dawna znaliście? — Nie znam jej dobrze. Widywałem może dwa razy do roku, jak miała do mnie interes. — Zawsze taki sam? — Zawsze. — I braliście od niej... — To nie były duże wyroby, ale trochę tego było. — Jednakowe? — To znaczy ze złota, ale nie zawsze jednakowe. — Jakie to były wyroby? — Przeróżne. Pierścionki, bransoletka, raz były nawet kolczyki. — Dużo tego? — Uzbierałoby się osiem, może dziewięć sztuk. — I wszystko sprzedawaliście tej złotniczce? — Nie. Tej pierwszy raz. — A resztę? — Różnie. — Co to znaczy różnie? — No różnie, jak kto chciał kupić, to i kupił. — Nazwiska! — Czyje nazwiska? Niby tych co kupowali? — Właśnie. — Nie znam. Bo to było okazyjnie. — Nazwiska — powtarzam. — Jednego, to wiem, że nazywają Gruby Kupiec. — To jego przezwisko? — Tak. — A nazwisko? — Nie wiem dokładnie, ale pamiętam adres — Jubi równie skwapliwie jak poprzednio podał adres swojego stałego odbiorcy. Do pokoju wszedł inny mężczyzna, podszedł do siedzącego za biurkiem. Podał kartkę papieru. — Sprawdź te nazwiska, albo imiona. Znaleźliśmy to u niej na stoliku. Siedzący za biurkiem przejrzał szybko listę nazwisk na podanej przed chwilą kartce. — To by mi się zgadzało. Poszukaj mi tego Zyzia. Mam adres do pracy. Przedzwoń i ustal. — Doprowadzić? — Wystarczy wezwanie. — Na kiedy? — Jutro na dziewiątą. — A z tym co? — zapytał stojący, wskazując głową na Jubiego. — Zobaczymy. Na razie możesz go odprowadzić. — Kiedy ja naprawdę nic złego nie zrobiłem, jak Boga kocham, nigdy bym się nie domyślił, że to kradzione. Jak trzeba będzie, to ja wszystko powiem, ale ja nic nie wiem, jak Boga kocham, za co panowie... — rozkrzyczał się Jubi, wymachując rękami. — Nie gadaj tyle. Wstawaj — powiedział mężczyzna, który przyniósł listę gości, tak skrupulatnie sporządzoną przez Klarę. * * * — No to zdrowie młodej pary — ryknął mocno już podpity radca Prochliński. — Niech nam żyją — krzyknęła basem narzeczona Magdalena Ćwiartka-Poszurkiewicz. Reszta gości wstała, podniosła kieliszki do ust. Szło im to dobrze, to znaczy szło im to jak zwykle. Lesio wyciągał jedną za drugą półlitrówki, rozlewano w kieliszki, pani młoda nakładała coraz to nowe dania. Zyzio ograniczył się właściwie do spożycia trunków, natomiast radca Prochliński pochłaniał porcję za porcją. Najpierw były to zimne zakąski, których ze względu na jego posturę dostał o połowę więcej niż inni weselnicy. — Każdemu według potrzeb — pokrzykiwał Lesio. Wyraźnie cieszyło go, że radca zjada takie ilości. Z doświadczenia bowiem wiedział, że na następny dzień radca Prochliński będzie trzymał się za prawy bok w okolicach wątroby i co chwilę będzie się leczył terpicholem. Matka Lesia, mieszkająca od lat w niewielkiej miejscowości, co prawda niezbyt oddalonej od miasta, musiała ze względu na kiepską komunikację wcześniej wynieść się z towarzystwa. Ojciec Lesia nie żył od kilku lat. Rodzice pani młodej natomiast, również mieszkający w innym mieście — siedzieli jeszcze do obiadu, ale i oni, zmęczeni widocznie przyjęciem, a także niezbyt zachwyceni mariażem, któremu przeciwni byli od początku, po kurczęciu pieczonym z sałatką z czerwonej kapusty udali się na spoczynek do hotelu. Tłumaczyli się tym, że wieczorem chcieli iść do teatru na spektakl, do teatru, który zyskał sobie od kilku lat sławę jednego z najlepszych w kraju i do którego zdobycie biletów sprawiło sporo trudności. Z przyjemnością jednak zajmowali się podczas przyjęcia z rozmową z Jędrkiem, człowiekiem młodym, o płowej czuprynie, który był jednym z aktorów w tym właśnie teatrze. Pili niewiele, ciesząc się z obejrzenia przedstawienia. Pił również niewiele i Jędrek, on jednak mniej cieszył się z wieczornego występu. Nie mógł sobie pozwolić na to, by na scenę wyjść podchmielony. A że lubił pobalować, o tym wiedzieli wszyscy. Jednak nikt go specjalnie do picia wódki nie namawiał. Lesio posunął się nawet do tego, że pieczę nad alkoholem powierzył właśnie Jędrusiowi, wiedząc iż ten musi wytrwać do końca. Jędrek jednak nie potrafił usiedzieć w jednym miejscu. Rozmawiał chwilę z rodzicami pani młodej, za moment był już w towarzystwie radcy Prochlińskiego i jego narzeczonej Magdaleny Ćwiartka-Poszurkiewicz, by w następnych kilka minut już konwersować z inżynierem Karolem Jathskim, zwanym Szefciem. Nie trwało to jednak długo, Jędruś bowiem zerwał się z miejsca mówiąc: — Przepraszam, ja muszę na chwileczkę wpaść... Ale nikt go nie słuchał, nikt też specjalnie nie przejął się tym, że Jędrek wybiegł z domu. Znali go wszyscy, wiedzieli, że nie usiedzi na miejscu i że za chwileczkę wróci do towarzystwa. — Poszedł sobie pobiegać — powiedział spostrzegawczo Marek Kamień, który do tego czasu zanudzał kuzynkę panny młodej opowiadaniami o tym, jak strzelił byka, co znaczyło iż upolował jelenia i co nic nie znaczyło dla kuzynki panny młodej. Wykorzystała ten moment i natychmiast odwróciła się do Szefcia: — Dlaczego pan inżynierze już dziesiąty raz wyprowadza tego biednego Zyzia do toalety? — Żeby się wysikał. — A co, on może jest chory? — Tego nie wiem, ale u mnie po przyjęciu nasikał na schody. Znany krytyk, popularnie zwany Admirałem, z godnością wypił dwie i pół wódki, nigdy zresztą nie wypijał na raz więcej alkoholu, wstał i kłaniając się z galanterią powiedział: — Przepraszam, ale już muszę lecieć. — Nie spiesz się Admirale — zwrócił się do niego Jarek, aplikant sądowy i znajomy większej części weselników — Nie spiesz się. Zaraz wróci Jędruś to sobie pobiegacie razem. Admirał, zwany tak dlatego, ponieważ obok literatury, jego drugą pasją było kolekcjonowanie militariów, a szczególnie pamiątek z floty oraz robienie modeli znanych okrętów, z uśmiechem przyjął ten żart, usiadł i dał się namówić pani młodej na jeszcze jedną wódkę, czym przekroczył swoją jednorazową porcję, dając jednocześnie wyraz sympatii dla nowo ożenionej. Większość jednak rozmów dotyczyła Jubiego. Znali go tutaj niemal wszyscy i chociaż dla nikogo nie mogło być zaskoczeniem, iż został aresztowany, wiedzieli bowiem, że jego działalność zarobkowa zawsze była na brzegu prawa i przestępstwa, to jednak widok jaki zaskoczył ich w czasie drogi do domu Lesia, poruszył ich. — Nie — wołał tubalnie radca Prochliński — takiego czegoś nie spodziewałem się. Nikt się chyba nie spodziewał. — Ciekaw jestem, za co też ten Jubi siedzi. — A co to za jeden? — dopytywali się ci nieliczni, którzy z Jubim nie mieli dotychczas kontaktu. — Taki mały handlarz — odpowiedział Lesio. — Powiedziałbym: tandeciarz — dodał inżynier Jathski. — Zabawna historia — krzyknął Zyzio, któremu coraz częściej głowa spadała na stół. Jahtski natomiast coraz częściej musiał wyprowadzać Zyzia do toalety, aż wreszcie zdecydowali, że powinien opuścić towarzystwo. Wyprowadzono więc go przed dom, postawiono przed murem, pokazano kierunek i Zyzio poszedł sam. Radca Prochliński żarł już trzecią golonkę, gdy — zjawił się Jędruś. — Trzeźwy jesteś biedaczku, napij się, — uczepiła się Jędrusiowego ramienia Magdalena Ćwiartka-Poszurkiewicz. — Magdo — oponował radca Prochliński — nie namawiaj Jędrusia na alkohol, wiesz przecież, że dzisiaj gra. Do mieszkania wszedł spóźniony docent Rzeszowski. — Przepłaszam najmocniej, że nie mogłem wcześniej, wybaczcie państwo, ale obowiązki służbowe, łobota, łobota... A po chwili zapytał: — Przepłaszam, ale nie widzę Jubiego. A mam dla niego ciekawe materiały. — Ach, bo pan nie wie, panie docencie, widzieliśmy Jubiego, albo inaczej, kajdaniarza Jubiego skutego — pospieszył z wyjaśnieniami radca Prochliński. Inni również nie próżnowali, opowiadając na przemian o tym co widzieli idąc do domu. Jedynie Jędrek milczał dyskretnie, przypalając papierosa Jerzemu Kruszewowi, z którym łączyła go od kilku lat przyjaźń. W kącie pokoju, zwalony na fotel, Władzio Łodzik raz krzyczał, raz podśpiewywał: — Zgubiłem swój kieliszek, pomóżcie mi go znaleźć. * * * Na biurku prezesa odezwał się buczek telefonu. Prezes jeszcze przez chwilę bezmyślnie patrzył na aparat, odczekał, wreszcie po chwili nacisnął klawisz aparatu. — Słucham? — Pani prezes Mikułowa do pana prezesa. — Za chwileczkę. Prezes z większym niż dotychczas zapałem zaczął kreślić kwadraciki. Po chwili ponownie nacisnął klawisz aparatu: — Panno Tereso, niech pani prosi koleżankę Mikułową. Otworzyły się drzwi i do gabinetu prezesa weszła tęga, sapiąca starsza kobieta. Prezes nie podnosząc głowy znad biurka powiedział: — Chwileczkę koleżanko. Siadajcie. Mikułowa, zastępca prezesa, kobieta tęga, z zaawansowaną astmą, jedyna chyba w zarządzie spółdzielni znająca się na problemach zakładu i jedyna chyba, która w zarządzie pracowała solidnie, należała do osób nieśmiałych. Prezes wiedział, że jeżeli spółdzielnia nie poszła z torbami, to jedynie dlatego, że w zarządzie zasiadała Mikułowa. Prezes doceniał to, wynagradzając Mikułową premiami i okolicznościowymi nagrodami. Mikułowa o tym nie wiedziała. Uważała prezesa za człowieka wszystkowiedzącego, potężnego, Z rozlicznymi koneksjami, za takiego, co to wszystko potrafi. Patrzyła na niego z szacunkiem i bojaźnią, energicznie jednak prowadząc swój dział produkcji i zbytu. Przycupnęła teraz na krawędzi fotela, na końcu długiej sali i cierpliwie czekała, aż naczelny skończy swoją pracę. Nie śmiała przerywać. Prezes poprawił ostatni kwadracik, złożył jak poprzednio przy pannie Teresie zamaszysty podpis u dołu kartki, głośno zamknął teczkę z napisem „ściśle tajne”. Schował teczkę do biurka, zasunął szufladę, przekręcił klucz. Zdjął okulary, położył na biurku. Wstał. Idąc przez całą długą salę swojego gabinetu z wyciągniętą ręką mówił kordialnie: — Miło mi koleżankę przywitać. Jakże mi miło. Nie widujemy się niestety codziennie, ale oboje mamy przecież taki nawał pracy, a ja jeszcze te nieszczęsne nasiadówki w komitecie... Ale trudno, dla dobra sprawy w służbie... cieszę się koleżanko. Podszedł do Mikułowej, która sapiąc śledziła rozpromieniona swojego naczelnego. — Całuję rączki koleżance — prezes skłonił się i ucałował pulchną, pokrytą już plamami, jakie znamionują ludzi starszych — dłoń. — Może kawy? — Dziękuję serdecznie panie prezesie. — Ale do rzeczy koleżanko. Jak wam wiadomo, naszą spółdzielnię dotknął cios, tak, nie będę krył, że to był cios, brutalny, wiecie już, koleżanka Tarkowska... — Wiem, słyszałam panie prezesie — wyszeptała ponownie Mikułowa. — Więc będą i u nas, jak domniemam, przesłuchiwać i dla dobra zakładu, oczywiście nic nie zamierzam przed władzą ukrywać, ale sami koleżanko rozumiecie, byłoby dla zakładu oczywiście nie najkorzystniej... Drzwi gabinetu prezesa otworzyły się, weszła panna Teresa niosąc na tacy dwie szklanki kawy. Prezes zamilknął, panna Teresa ustawiła szklanki na stole przed siedzącymi, i dyskretnie zamknęła drzwi. — Na czym to stanęliśmy koleżanko? — Na tym, że... no, że... — No właśnie — ucieszył się prezes. — Trzeba nam teraz dużo rozwagi. Klara, to znaczy panna Tarkowska była naszą pracownicą. I oczywiście w związku z tym morderstwem ludzie będą w mieście opowiadali, trzeba więc dużo rozwagi. Nie chciałbym, aby zarówno milicja, jak i społeczeństwo dowiedziało się, że mnie na przykład, zresztą nie tylko mnie, ale mnie również łączyła z Klarą, to znaczy z koleżanką Tarkowska znajomość. — Nie widzę w tym nic zdrożnego panie prezesie. W końcu znamy się wszyscy. — To dobrze. To dobrze. Cieszę się. Wiedziałem, że zawsze mogę na was liczyć. Pogrzeb oczywiście zrobimy na koszt zakładu. Wydałem już odpowiednie polecenia, kolega Dawid zajął się tym energicznie. No, a teraz druga sprawa koleżanko Mikułowa... — Słucham, panie prezesie? — Widzicie, jak widzicie z tego co powiedziałem uprzednio, mnie specjalnie nie wypada afiszować się na pogrzebie. Nie o to idzie koleżanko, żebym wcale nie przychodził. Naturalnie, będę, bardzo przecież ceniłem Klarę, to znaczy koleżankę Tarkowską, ma się rozumieć wyłącznie jako siłę fachową, jako siłę fachową ma się rozumieć. Ktoś, jak się domyślacie... ale dlaczego koleżanko nie pijecie kawy? Pijcie proszę, pijcie. — Już piję panie prezesie. — Idzie mi więc o to, że podczas takiej uroczystości ktoś z nas powinien wygłosić mowę pożegnalną. — Oczywiście, panie prezesie. — Więc pomyślałem sobie koleżanko Mikułowa, że właśnie wy powinniście tę mowę wygłosić. W gabinecie zapanowało milczenie. Mikułowa wytrzeszczyła oczy na prezesa, ten natomiast przyglądał się jej badawczo. — Ale dlaczego ja, panie prezesie, przecież ja nie potrafię? — Potraficie, potraficie koleżanko Mikułowa. Wiem, doceniam was, wiem, że potraficie, w końcu na wasze zdolności... — Ależ ja nigdy panie prezesie nie robiłam tego — mówiła niemal z płaczem Mikułowa. — Jak wam mówię, że potraficie, to potraficie. I powinniście koleżanko Mikułowa — powiedział tym razem bardziej surowo prezes — No jak? Decydujecie się koleżanko? — zapytał już łagodniej. Mikułowa sapała, astma przeszkadzała jej w oddychaniu, zbierało się jej na płacz. Ale wiedziała, że z tej sytuacji już nie było wyjścia. Zresztą prezes, ilekroć chciał przeprowadzić w spółdzielni swoją sprawę, zawsze znalazł metody. Mikułowa czuła się bezbronna. — Ale jak mam to zrobić, panie prezesie? — Ależ to nic trudnego — powiedział rozpromieniony prezes — To nic trudnego. Wiecie koleżanko jak to jest. No. Jest pogrzeb, trumna, mogiła, nad nią zbierają się najbliżsi i dalsi przyjaciele, rodzina... Tak, Klara, to znaczy koleżanka Tarkowską nie miała żadnej rodziny. Trumnę grabarze kładą na brzegu mogiły, ktoś, w tym wypadku wy, cieszę się, że zdecydowaliście się koleżanko Mikułowa, więc w tym wypadku wy wychodzicie i przemawiacie. Najlepiej jest zwracać się do nieboszczyka, to znaczy w kierunku trumny. Zwracacie się więc i wygłaszacie przemówienie. — Nigdy tego nie robiłam. — Dobrze jest wcześniej napisać takie przemówienie i nauczyć się na pamięć. Niektórzy czytają, ale to nie wypada, więc lepiej nauczyć się na pamięć... To nic trudnego. Zaraz wam dam kartkę, długopis, koleżanko Mikułowa — mówił prezes, szybko idąc do biurka. Wrócił, podsunął Mikułowej papier i długopis. — Piszcie. Ja wam podyktuję. Mikułowa ujęła długopis w rękę. Prezes zaczął dyktować: — Piszcie. O ty, która odeszłaś... Rozdział X Radca Prochliński tego dnia po raz pierwszy od dziewięciu lat spóźnił się do pracy. Zazwyczaj był człowiekiem punktualnym i szczycił się tym, iż nawet po największym pijaństwie wstawał rano i wolno maszerował przez strare miasto, by punkt ósma podpisać listę obecności. Siedział przy biurku, popijał kefir robiony w jego własnej firmie i odbijało mu się co chwilę. Nie miał nawet siły wstać i wyjść z biura. Na szczęście nikt nie miał dzisiaj do niego specjalnych spraw. Sam radca miałby oczywiście kilka spraw, z którymi powinien się zapoznać przed rozprawą ale doszedł do wniosku, że na to znajdzie jeszcze czas. Radca nie był w najlepszym nastroju, bo pomijając zmęczenie, posprzeczał się był wczoraj z narzeczoną Magdaleną Ćwiartka-Poszurkiewicz. Właściwie sprzeczkę tę należałoby uznać za zerwanie zaręczyn, narzeczona jego bowiem zrobiła w czasie wesela coś takiego, co stanie się prawdopodobnie powodem plotek w całym mieście i co gorsze, ośmieszy to samego radcę. Już widział jak pokazują go sobie palcami bliżsi i dalsi znajomi, jak podśmiewują się po cichu, za plecami, jak inżynier Jathski nabija się z niego w oczy, czy Lesio, który, o zgrozo, dopuścił do tego w swoim własnym domu, będzie szeptał na ucho Markowi Kamieniowi. Radca Prochliński, uważany w mieście za największego plotkarza i szydercę, czuły był jednak niezmiernie na swoim punkcie. Sam wyśmiewając wszystko i wszystkich, cierpiał, gdy plotki dotykały jego osoby. A tutaj proszę. Narzeczonej zachciało się podczas wesela kąpieli, rany boskie, nago w wannie, w obcym domu i w dodatku w towarzystwie inżyniera Jathskiego. — A niechby szlag trafił tego kretyńskiego hodowcę kanarków — mruknął radca i odbiło mu się głośno. Wyjął z kieszeni buteleczkę terpicholu, odmierzył równo piętnaście kropel na łyżeczkę z cukrem i krzywiąc się, przełknął lekarstwo. Złapał butelkę z kefirem i popił. Chwilę jeszcze mlaskał, przełykał ślinę. Na biurku zadzwonił telefon. Radcy Prochlińskiemu oczy wyszły na wierzch, złapał obiema rękami głowę, zatkał uszy. Telefon dzwonił w dalszym ciągu. Radca zdecydował się podnieść słuchawkę. — Prochliński — wychrypiał zdartym, przepitym głosem do słuchawki. — Witam. Kiwak się kłania. — Witam prezesie. — Słyszał pan, panie radco, Klara Tarkowska nie żyje. — Na co zmarła? — zapytał przytomniej już Prochliński. — Została uduszona. — Rany boskie, a przez kogo? — Tego jeszcze nie wiadomo. — Są już może na tropie? — Złapali dwóch, czy trzech... — Nie wie pan kto to jest? — Jakieś szumowiny. — A kiedy pogrzeb? — W tej właśnie sprawie telefonuję do pana, panie radco. Są już klepsydry, ale pan rozumie, sekcja, oględziny, dochodzenie, pan rozumie, trwało to dosyć długo... pogrzeb jutro, o jedenastej trzydzieści. — Oczywiście będę. — No to ukłony panie radco. — Kłaniam się panie prezesie. Radca odłożył słuchawkę. Była to niecodzienna nowina. Radcę Prochlińskiego charakteryzowała szybkość myślenia i kojarzenia. Zrozumiał momentalnie, że przekazując tę nowinę swoją osobę odsunie na plan dalszy. Podniósł więc słuchawkę, wkręcił numer. — Witam Tomku — Prochliński. — Dzień dobry. Co nowego? — Wyobraź sobie, otrzymałem przed chwilą wiadomość, że Klara Tarkowska została zamordowana. — W jaki sposób? — Szczegółów jeszcze nie znam. Wiem, że została uduszona. Pogrzeb jutro o jedenastej trzydzieści. — Posłuchaj mój drogi. Mam w komendzie znajomego, to może wydobędę jakieś szczegóły. Poczekaj na telefon. Odkładam słuchawkę. Prochliński odłożył słuchawkę, ale po chwili podniósł ją znowu. Nie potrzebował wyjmować notesu, by przypomnieć sobie numery telefonów. Pamiętał je wszystkie, tak jak pamiętał daty urodzin, a nawet daty pomniejszych wydarzeń dotyczących znajomych i przyjaciół. Radca spieszył się teraz. Zatelefonował do co najmniej czterech osób, wiedząc, że informacja, którą przekazał krąży teraz po mieście, na razie przy pomocy linii telefonicznych. Wiedział także, że po piętnastej już wszyscy o niczym innym nie będą mówili, tylko o tym, że Klara Tarkowska została uduszona. Było to oczywiście na rękę radcy Prochlińskiemu. * * * — Nazwisko? — Trybuła. — Imię? — Józef. — Lat? — Czterdzieści dwa. — Adres? — Wierzbowa 31. Mogę zapalić? — Palcie. — Dziękuję. — Poznajecie to? — Poznaję. — No to co to jest? — To... koperta. — To wasze pismo? — No jo to napisał. — Kiedy? — No wtedy, jakem siedział na tym skwerku i przyszedł taki jeden... ale jo to już mówił panu... — Odpowiadajcie na pytania. — Dobrze. — Jak wyglądał ten co wam to przekazał? — No już mówiłem, taki w okularach, z rękami zabandażowanymi, bo mówił, że się poparzył, czy pokaleczył, już nie wiem... i taki przylizany. — Wy w to wierzycie? — No jak Boga kocham, że tak było. Dobrze zapłacił, podwiózł taksówką... — Numer taksówki? — A gdzie ja tam na numer patrzyłem. — Na tym są tylko wasze odciski palców... — No bo żem mu to sam z kieszeni wyciągał. — I on na to pozwolił? — Sam tak kazał. — Oj Trybuła, Trybuła... moglibyście lepszą bajkę wymyślić. Dlaczego zabiliście Klarę Tarkowska? — Jak Boga kocham, jużem mówił, ja nikogo nie zabiłem, co inszego skok jakiś, to się zdarzało, ale dawniej, teraz to już nie. Odsiedziałem swoje i chcę żyć uczciwie... — Dlaczego zabiliście Tarkowska? Chcieliście ją obrabować? — Jak Boga kocham, ja nikogo nie zabiłem. — To jak to było? Opowiadajcie. — No siedziałem na skwerku i kaca miałem i przyszedł taki jeden, w okularach... — Skąd go znacie? — Jużem mówił, że go nie znam. Zapłacił, taksówką podwiózł tożem poszedł, czysta robota, facet płaci, tylko za to, żeby do jakiegoś chłopaka list podać, pedał pewnie, albo co. A zresztą ja się tam na pedałach nie wyznaję. — Znacie ją? Józef długo przyglądał się fotografii Klary. — Nie. Pierwszy raz ją widzę. A co to za jedna? — Nie udawajcie. To wasza ofiara. Udusiliście tę kobietę. — Na Boga ojca klnę się, że ja ją pierwszy raz na oczy... że ja jej nic nie zrobił, żeby mnie tak święta ziemia pochłonęła, że nic takiego nie zrobiłem... — Odprowadzić. I zawołajcie tego... jak mu tam... — śledczy spojrzał do notatek — tego Palisia. — Proszę, niech pan siada. — Dziękuję. O co chodzi? — Zna pan Jubiego? — Znam. — A Klarę Tarkowską? — Też znam. — A Józefa Trybułę? — Nie znam. — Proszę mi podać nazwisko pana narzeczonej... * * * — Radca podniósł słuchawkę. — To ponownie ja. — Masz jakieś wiadomości Tomku? — Niewiele chcą mówić. — A mają kogoś? — Trzech. Wyobraź sobie, że Jubi jest także w to zamieszany. Siedzi. — To wiem, oczywiście, nawet sam widziałem wczoraj tego kajdaniarza, wyprowadzali go skutego z komendy. Mówię ci Tomek, ten facet, zawsze to powtarzałem, zdolny jest do wszystkiego. A gdzie Klara została uduszona? — Proszę ja ciebie, we własnym mieszkaniu. Prawdopodobnie na tle rabunkowym, chociaż tego napewno nie wiadomo. Znaleziono u niej skrytkę pustą, ale tam oczywiście także mogło nic nie być. Chociaż podejrzewam, że było. Myślę, że Jubi mógł to zrobić. — A śladów żadnych? — Tego mi nie powiedział. — Myślę drogi Tomku, że jak aresztowano Jubiego, to nikt inny, tylko on ją udusił. Tak, przypominam sobie, kilka dni temu wychodził z nią z kawiarni. A kto tam jeszcze? — Jakiś Trybuła i jakiś Tora. — Czekaj, Trybuła, Trybuła, czy to nie będzie ten od handlowania znaczkami? — Nie wiem, ale chyba nie, bo to podobno jakiś prostak. — A Tora, Tora... Franciszek! — wykrzyknął do telefonu radca Prochliński. — Zdaje się, że Franciszek. — Nooo, ten bandzior, on także mógł ją udusić. — Znasz go? — Wiem kto to jest. — No? Umieram z ciekawości. — Cinkciarz, były bokser. — Ten chyba nie, podejrzewają go co prawda, ale on chyba nie. Jemu jakiś obraz, czy coś takiego zarzucają, znaczy kradzież jakiegoś obrazu... — No to nie. To chyba jednak z pewnością Jubi. Ja ci mówię, ten to 2dolny jest do wszystkiego. To z pewnością Jubi. — Masz chyba rację. On z nią handlował? — Nie umiem ci powiedzieć dokładnie, wiesz jaki on jest. W interesach skryty, nigdy nic nie mówi. Nawet jak kogoś natnie, to nie powie. Ale chyba tak. Chyba coś dla niej sprzedawał. Zresztą, jak ci powiadam, widziałem ich kilka dni temu... — No to mamy jasność. Jubi udusił Klarę. Interesujące teraz co jej zrabował, bo to, że to on jest mordercą, to nie ulega wątpliwości. — Zgadzam się z tobą Tomku. Jak coś będziesz wiedział, to daj znać. Dziękuję i do widzenia. Acha, idziesz jutro na pogrzeb Klary? — Oczywiście. — No to do zobaczenia jutro. Radca prawny Prochliński swoje dochodzenie już przeprowadził. Nie miał w tej chwili złudzeń co do tego, że mordercą Klary Tarkowskiej był nikt inny tylko właśnie Jubi, ten Jubi, który po wypiciu wódki krzyczy i macha rękami, ten sam, który w interesach potrafi być dyskretny i który od lat szuka prawdziwych wiadomości o swoim pochodzeniu i dzięki temu historię drugiej wojny światowej ma w jednym palcu. Radca podniósł ponownie słuchawkę telefonu, by swoimi uwagami i wiadomościami podzielić się z innymi znajomymi. Docent Rzeszowski wolno wchodził na trzecie piętro. Docent Rzeszowski doskonale wiedział z czasów okupacji, czym zajmowali się, rodzice Klary. Jego ojciec niejednokrotnie zachodził do komisu Tarkowskich, by sprzedać jakiś drobiazg ze złota, sprzedać oczywiście za bezcen, za woreczek mąki, z której później matka docenta Rzeszowskiego gniotła kluski na wodzie. Stał przed domem i patrzył, gdy gestapo wyprowadzało jego rodziców. Nie powrócili już nigdy. Biegł później przez ulice nie widząc nic, nie słysząc, mając jedynie w pamięci obraz esesmana bijącego kolbą w plecy jego ojca. Widział jak jego ojciec pada na ziemię, jak z rozbitych ust spływa strużka ciemnej krwi. Ta krew śniła mu się później długo po nocach. Rzeszowski wiedział o Klarze wszystko. Była w czasie okupacji kimś, kto się liczył, kimś, kogo się znało, o kim wiedziało się czym jest. Klara o Rzeszowskim nie wiedziała nic. Wchodził wolno na trzecie piętro. Zadzwonił. — Dzień dobry pani Zofio. Pani pozwoli, że wejdę. — Już pan wie? Już pan wszystko wie? — Wiem. — Powiedział wchodząc do przedpokoju. Zofia Libańska otarła oczy szmatką, którą zmiętą trzymała w zaciśniętej pięści. — Jak ją pani znalazła? — Leżała. Leżała biedaczka... — Na wersalce. — Skąd pan wie? — Gdzie mogła leżeć. Zostawiła coś? — Co ona mogła zostawić? — Miała kiedyś, w każdym razie powinna mieć, pierścień. Nic dla niej nie znaczący. Pierścień, należał kiedyś do mojej matki... zginęła, pani wie, czy pani wie gdzie ten pierścień? Nie zdążyłem zabrać, gdybym Wiedział, pani Zofio... Zofia Libańska patrzyła na docenta ze wzrastającym przerażeniem, cofała się krok po kroku, a docent zmierzał za nią. W pamięci jego odżyły teraz tamte obrazy, jego łagodna zazwyczaj twarz nabrała ostrości, zaciętości: — Ona to musiała mieć, tylko gdzie, pani wie, pani była jej przyjaciółką... Zofia oparła się plecami o ścianę, naprzeciw jej twarzy znalazła się twarz docenta, nie mówił już jak zwykle przez „ł”, wyrazy wymawiał twardo, niemal je sylabizując. Zosia otworzyła szeroko usta, patrzyła przerażona, wreszcie krzyk sam wydobył się z jej gardła: — Nie, nie, morderca, ratunku! Docent odwrócił się, przeszedł do przedpokoju, zdjął kapelusz z wieszaka i spokojnie zamknął drzwi. * * * Do pokoju radcy Prochlińskiego ktoś nieśmiało zapukał. — Proszę. Klamka poruszała się, lecz drzwi nie otwarły się. — Proszę mocniej. W drzwiach stanęła młoda dziewczyna. Ładna — stwierdził w myślach radca Prochliński. — W jakiej sprawie? — Ja proszę pana radcy... ale nie wiem, czy mogą mówić. — Proszę śmiało. — Ale to proszę pana radcy jest co innego... — Proszę. O co chodzi? Śmiało. — Kiedy ja nie wiem czy mogę... — Zapewniam panią, że pani może. Radca patrzył na dziewczynę coraz bardziej rozbawiony. — Pani pierwszy raz u ranie? — Tak. — Gdzie pani pracuje? — Roznoszę mleko. — O, to musi pani wcześnie wstawać. — Tak proszę pana radcy. Muszę, bo później idę do szkoły. — To pani się uczy? — Tak, proszę pana radcy. — A można wiedzieć, w której szkole? — W gastronomicznej. — Niezły zawód. — Ale ja myślę, proszę pana radcy, że pójdę jeszcze dalej. — To się chwali. Ale co panią do mnie sprowadza? — Bo ja, proszę pana radcy, chciałabym, to znaczy nie wiem... chciałabym się o coś zapytać. — To proszę, niech pani pyta. Odpowiadam na wszystkie pytania. Oczywiście, nie odpowiem pani jak wygrać w totolotka, ani co to jest miłość, ale w zakresie moich kompetencji — bardzo proszę. — Kiedy widzi pan, panie radco to nie jest moja sprawa. — A czyja, przedsiębiorstwa? — Nie. Mojego znajomego, on tu wcale nawet nie pracuje, a ja chciałabym żeby... — No śmiało. Niech pani siada. — Dziękuję, postoję. — Może wreszcie mi pani w takim razie powie o co pani chodzi i jakąż to sprawę ma ten pani znajomy? — rozbawiony ale życzliwie powiedział radca — A w ogóle to kto panią do mnie przysłał? — Moja pani kierowniczka proszę pana radcy. — No to niechaj pani referuje. — Kiedy ja bym wolała, żeby nie tutaj. — Rozumiem. Chce się pani ze mną umówić. — Tak. Jeśli pan tak dobry... — W porządku. Jestem taki dobry. Muszę tylko spojrzeć w terminarz. Przeglądał kalendarz spotkań: — Mmm, rozprawa, tutaj Magda, pogrzeb, konsultacja... dobrze. O piętnastej trzydzieści. W kawiarni „Mała”. Odpowiada pani? — Dzisiaj? — Nie, oczywiście że jutro. — Dziękuję panie radco. To ja już sobie pójdę. — Do widzenia. — Do widzenia pani. Dziewczyna zamknęła za sobą drzwi. Radca podniósł słuchawkę telefonu: — Prochliński. To ty Jędruś? Wyobraź sobie, miałem niezwykłą wizytę. Przyszła do mnie mianowicie młoda dziewczyna i... * * * — I powiadacie Trybuła, że to nie wy zamordowaliście Klarę Tarkowską. — Żeby mnie piekło pochłonęło, jużem mówił, że nie znam wcale tej baby. Panie, dajcie mi już spokój. — Powiedzcie, po co to zrobiliście? — Panie, ja już nie mam siły. Przecie mówię, że ja nigdy nie widziałem tej kobity na oczy. — A ta koperta? — Mówiłem przecie, taki jeden w okularach mi ją dał... — A mówiliście, że sami ją od niego wzięliście. — No bo wziąłem. Z kieszeni. — No to w końcu dał, czy wzięliście. — No wziąłem, bo dał. — Ale tam były tylko wasze odciski palców. — To nie wiem. — Czego nie wiecie? — Ja już nic nie wiem. — Gdzie poznaliście Tarkowską? — Nigdym jej nie znał. — To się może zgadzać. A coście jej ukradli? — Nic żem nie ukradł. — Doprawdy? — Żebym trupem padł. — Wiecie co wam grozi? Lepiej od razu się przyznajcie. Sąd to weźmie pod uwagę, łagodniejszy wymiar, rozumienie... — Ale ja jużem wszystko powiedział. — Nie wydaje mi się. — Jak Boga kocham. — Jak dostaliście się do mieszkania Tarkowskiej? — Ja się tam wcale nie dostawałem. — No to jak tam weszliście? Ona was wpuściła? — Przecie mówię, że na oczy jej nie widziałem. Miałem tylko list zostawić, do jakiegoś chłopca.. od tego faceta. — I dlatego napisaliście własnoręcznie na kopercie „Od Józka” tak? — No bo ten facet tak kazał. — A wy, jak głupi, zrobiliście tak, jak wam ten facet kazał, prawda? — Płacił, taksówką podwiózł... — Słuchajcie Trybuła. Nie wiem czy jesteście przy zdrowych zmysłach... — Jestem. — To się okaże. Nie wiem czy jesteście przy zdrowych zmysłach, o tym zadecydują biegli, ale wiem, że to co opowiadacie, nie może być prawdą. Więc mówię wam, lepiej przyznajcie się od razu. Nam oszczędzicie roboty, a sobie niepotrzebnych przesłuchiwań... — A niech krew zaleje. Przecie jużem panu wszystko powiedział. — A teraz powiedzcie całą prawdą. — Kiedy ja prawdę mówię. — Może przy was człowieka szlag trafić. To co opowiadacie, to brednie, Słyszycie? Brednie. Absolutne brednie. Nikt wam w to nie uwierzy. A fakty mówią przeciw wam. W mieszkaniu zamordowanej znaleźliśmy kopertę, na której wyraźnie odbite są ślady waszych rąk. Odciski palców mamy w kartotece. Zgadzają się z tamtymi i z tymi nowymi, które pobraliśmy od was... — No bo miałem w ręce te kopertę. — No właśnie. Mieliście ją w ręce, zanieśliście ją do Klary Tarkowskiej, dostaliście się do jej mieszkania... tutaj jeszcze nie mamy jasności w jaki sposób to zrobiliście, czy otworzyła wam, czy włamaliście się — zamordowaliście denatkę i w pośpiechu opuściliście mieszkanie. Widocznie musiał was ktoś spłoszyć, bo zapomnieliście zabrać koperty z waszym pismem i z waszymi odciskami palców, a w dodatku nie zamknęliście drzwi. Czyli musieliście czynić to w pośpiechu? Zastanawiające jednak, po co zamordowaliście Tarkowską? Co jej ukradliście, albo co chcieliście ukraść? A może nie działaliście sami? Może ktoś was wynajął do tej roboty... — No przecie mówię panu, że ten facet w okularach. — Dajcie spokój facetowi w okularach, bo sami wiecie, że to bujda. — Jak Boga kocham panie śledczy... — Dobra. Załóżmy, że ten facet miał na nosie okulary. Ale przecież musieliście go znać, skoro was wynajął. — Nie znam tego faceta. Bóg mi świadkiem. — Wy się Bogiem nie świadczcie, bo wam to nic nie pomoże. Więc załóżmy, że znacie tego faceta, tylko z jakichś wzglądów ukrywacie go. Załóżmy, że wynajął was do roboty, podkreślam, do mokrej roboty. I wy ją wykonaliście. Teraz powiedzcie, co mieliście zabrać z domu Tarkowskiej? — Nic nie miałem zabrać. — Więc polecono wam tylko zamordować Tarkowską? — Nikt mi nic nie polecał. Panie śledczy. Ja już nie mam siły. — A ten facet w okularach? — To przecie żem mówił, że kazał mi tylko list odnieść... — Widziano was tam przecież. Dozorczyni stwierdziła, że kręciliście się tam dosyć długo, nawet pytaliście o godzinę... — No bo ja nie mam zegarka... — W porządku. Sąsiadka także potwierdziła zeznania dozorczyni. Widziała was pod drzwiami denatki... — No bom się nie krył... — Myśleliście, że was nie znajdziemy? Po rysopisie byśmy was znaleźli. Ale wy zostawiliście swoje odciski palców. To tak, jakbyście nam zostawili wizytówkę. Bo wasze odciski figurują w naszych kartotekach. Komputer błyskawicznie znalazł wasz adres... — No... — No więc po co to całe udawanie. Powiedźcie prawdę i damy spokój przesłuchaniom... — Jak Boga kocham, że powiedziałem całą prawdę. — Wiecie Trybuła, przez was można pomieszania zmysłów dostać. Albo jesteście wariat, albo zgrywacie wariata. Jedno z dwojga. — Teraz to ja już nie wiem. Może i jestem wariat. Wszystko mi się pokręciło. — No to opowiedzcie, ale uczciwie. Od początku. — Więc siedziałem na skwerku, miałem kaca i przyszedł Gienek, tośmy sobie dwa jabole kupili i piliśmy, a wtedy dzielnicowy przyjechał, taki służbowy i mnie zabrali. — Nie o tym mówcie. Mówcie o tym, jak trafiliście do Tarkowskiej. — No to jak się nazywał, ten co przyszedł... i miałem kaca i przyszedł taki jeden w okularach... — Gienek? — Nie. Nie Gienek. Gienek to taki jeden od nas. — No to jak się nazywał ten co przyszedł... — Nie wiem. Nie widziałem go, to znaczy nie widziałem go wcześniej. Taki w okularach, ciemnych, z bandażami na rękach, taki przylizany, kazał wziąć kopertę, napisać, płacił, taksówką podwiózł... — Dajcie spokój, odłóżmy to na jutro. Nie mam do’ was siły. Namyślcie się do jutra i zrozumcie, że szczere przyznanie się do winy... — Wiem, ja przecie tu panu wszystko jak na spowiedzi... — Dajcie spokój. Odprowadzić... * * * — Nazwisko? — Bruździk. — Imię? — Mariola. — Lat? — Trzydzieści dwa. — Znacie Klarę Tarkowską? — Pierwsze słyszę. — A Franciszka Torę? — Trochę. — Ile? — No trochę, a cóż to nie wolno mi mieć znajomych? — Wolno, wolno, oczywiście. Czemu nie chcieliście otworzyć funkcjonariuszom? Musieli drzwi wyważyć... — A bo mnie nachodzicie i nachodzicie, jakby to u mnie jaki burdel był, albo melina, a ja jestem chora na serce i jestem rencistka. — Dobrze. Ale funkcjonariuszom trzeba otwierać. — Zapamiętam. A po co mnie tutaj przywieźliście? — Chcemy coś skonfrontować. Proszę sobie przypomnieć, co pani robiła drugiego, trzeciego i czwartego sierpnia. — Zaraz. Acha. Siedziałam w domu. — Sama? — Miałam gości. — Ilu? — Czy to ważne? — Może ważne a może i nie ważne. Proszę odpowiadać. — No to jednego. — Nazwisko? — No właśnie Franek Tora. — Acha. I cały czas był u pani? Nie wychodził? — Nie. Jeszcze się posprzeczał z sąsiadką. Acha, raz wychodził do sklepu. — Do którego? Będziemy musieli sprawdzić. — No do monopolowego i flaszki sprzedać. — O której to było? — Przed południem. — To by się zgadzało. Może pani odejść. Dziękujemy. A swoją drogą radzę mniej pić wódki, bo to pani wie... awantury, a i na serce szkodzi, a pani przecież jest rencistką. — A może pan by wpadł do mnie? — Służbowo? Jak będzie potrzeba... — Nie. Zupełnie prywatnie. — A w jakim celu? — A tak sobie, bez celu. Pooglądamy telewizję, zagramy w karty, pasjansa panu ułożę. Lubię takich przystojnych, zdecydowanych, energicznych mężczyzn... — Jest pani wolna. Dziękuję. Może kiedyś przy okazji skorzystam z zaproszenia. Przyprowadźcie sierżancie Torę. Drzwi się otworzyły i do pomieszczenia, gdzie odbywało się przesłuchanie wprowadzono Franka. — Słucham. — Pani, a właściwie panna Bruździk potwierdziła pana zeznania. Na razie jest pan wolny. Z depozytu odbierze pan swoje rzeczy. I radzę zmienić zainteresowania. Pamiętam pana z ringu. Było na co popatrzyć. — Dziękuję. — Do widzenia. — Do widzenia. * * * Docent Rzeszowski chodził zdenerwowany po mieszkaniu. Myślał. Intensywnie myślał. Wygłupił się dzisiaj przed południem u Libańskiej, ona przecież na pewno da znać milicji, nieprzyjemności, przesłuchania, jeszcze nie daj Boże na uczelnie się to dostanie i wtedy, wtedy cały prestiż, cały szacunek, o który tak dbał — diabli wezmą. Docent Rzeszowski nie lubił inżyniera Karola Jathskiego, zwanego Szefciem, hodowcy kanarków. Docent przeciwny był praktykom uprawianym przez Jathskiego. Docent Rzeszowski sam był miłośnikiem przyrody i dlatego więzienie kanarków w klatkach wydawało mu się czynem nieludzkim. Ten Jathski. Hm. On ją przecież znał. I to. dobrze. I to dawno. Trzeba spróbować. Może nie ma alibi, a wtedy... No jasne. Jak on z tymi kanarkami... Zwierzak. Żeby mu śpiewały, głodzi biedne ptaki, zamyka w małych klatkach, on mógłby być zdolny do tego. Jasne. On mógłby to zrobić, znał ją przecież. Docent doktor habilitowany Wojciech Rzeszowski podszedł do stylowego biurka. Usiadł. Myślał. Wstał, podszedł do barku, napełnił kieliszek koniakiem. Wypił, napełnił znowu i zaniósł na biurko. Postawił. Wyjął z biurka czystą kartkę papieru, wygładził wierzchem dłoni. Z kryształowego flakonika stojącego na biurku wyjął jeden z wielu umieszczonych tam długopisów. Położył przed sobą na papierze. Sięgnął po kieliszek, wychylił do połowy, odstawił i zaczął pisać: Informuję, że niejaki Karol Jathski, w niektórych kręgach zwany Szefciem, od lat zadawał się z zamordowaną Klarą Tarkowską” która uczestniczyła w libacjach z wyż wym. Istnieją podstawy, które pozwalają sądzić, że Karol Jathski jest tym człowiekiem, którego szukacie. Kreślę się z całym szacunkiem doc. dr habil. Wojciech Rzeszowski. I docent złożył zamaszysty podpis pod tym co napisał. Przeczytał jeszcze raz uważnie i już miał włożyć pismo do koperty, gdy uświadomił sobie, że niepotrzebnie podpisał pismo. Oczywiście. Lepiej, żeby taki list poszedł jako anonim. Wyjął więc jeszcze jedną kartkę papieru, przepisał tekst i tym razem w ostatniej chwili powstrzymał się przed położeniem pod nim swojego podpisu. Zapakował pismo do koperty, starannie zaadresował. Usłyszał dzwonek do drzwi. Stał w pokoju i nie otwierał. Nie mógł się zdecydować. Nerwy napięte miał do ostatnich granic. Stał pośrodku i czekał. Dzwonek powtórzył się jeszcze raz i ktoś po chwili zaczął oddalać się po drewnianych schodach starej zabytkowej kamienicy. Docent liczył te kroki. Dopiero po dłuższym czasie odważył się ruszyć z miejsca. Szedł jednak na palcach, ostrożnie, jakby się bał, by ten ktoś, kto dzwonił do drzwi nie wrócił i nie usłyszał. Podszedł do przedpokoju, zdjął kapelusz, dziwaczny słomkowy kapelusz, z którym nie rozstawał się przez całe lato i wyjrzał ostrożnie przez wziernik w drzwiach. Nikogo nie było. Sprawdził we wnętrzu kieszeni czy zabrał anonim, ostrożnie otworzył drzwi, cichutko je zamknął i na palcach, jak najciszej, zaczął schodzić po drewnianych schodach. Skrzypiały i docent denerwował się tymi odgłosami. * * * Tym razem Zyzio był pierwszy. Natychmiast po przesłuchaniu udał się do kawiarni „Małej” i niecierpliwie oczekiwał przyjścia któregokolwiek ze znajomych. Podzielić się taką nowiną... Nie było w tym oczywiście nic dziwnego. Każdy, kto mógł przynieść plotkę, ciekawostkę — zasługiwał na uznanie, był kimś, jego właśnie słuchano, o nim później mówiono: — Iks mówił, że widział jak ygrekowa wychodziła rano z domu pana entego... — Iks opowiadał, iż ypsylon chory jest na gruźlicę i że właśnie zabrało go pogotowie... A już za szczęśliwca uchodził ten, który mógł się podzielić zaobserwowanym na drugim końcu miasta wypadkiem drogowym: — Uczestniczyłem dzisiaj w wypadku drogowym... Chociaż stał tylko biernie i przyglądał się, jak dwa samochody zderzyły się niegroźnie na przejeździe. Zyzio czekał więc niecierpliwie, spoglądał w stronę drzwi, w których wreszcie pojawił się Prochliński. Stanął, rozejrzał się bacznie i zmierzając w stronę stolika zajmowanego przez Zycia. Już od progu krzyczał: — Zyzio, nie uwierzysz... — Ja mam lepszą nowinę... — Klara Tarkowska została zamordowana... — A ja nawet wiem przez kogo. — Niemożliwe! — Tak. Wiem napewno. Ustaliłem to dzisiaj z Tomkiem. — No to powiedz do cholery... — Trzymaj się. Przez Jubiego. — Co? — No właśnie. — Bo mnie dzisiaj przesłuchiwali. — Ciebie? Dostałeś wezwanie? — Zaraz ci pokażę. — No zgadza się. — I o co pytali. — He, o ciebie także. — O mnie? — Nie tylko zresztą, ale o ciebie też. — Czego chcieli? — Pytali, czy ją znałeś. — No oczywiście. Do kawiarni weszła Magdalena Ćwiartka-Poszurkiewicz. Podeszła do stolika zajmowanego przez obu mężczyzn: — Dostałem wezwanie na komendę. To pewnie w sprawie Jubiego. Ale cóż ja im mogę o nim powiedzieć? — Oczywiście, że w sprawie Jubiego. Wiesz? Jubi zamordował Klarę Tarkowską. Mnie przesłuchiwali dzisiaj rano, ale radca ustalił już, że to właśnie Jubi. — No, nie tylko jego zatrzymali. Przyskrzynili jeszcze tego byłego boksera, Torę... — Co? Franka? — Ty go Magda znasz? — No oczywiście. Nie bądź zazdrosny. Nic mnie z nim nie łączyło. Kiedyś podobał się mojej koleżance, Małgosi, wiesz... — Wiem. No. Mało ważne. A poza nim mają jeszcze jakiegoś obwiesia. Ale z Tomkiem ustaliliśmy dzisiaj do południa ponad wszelką wątpliwość, że mordercą może być tylko Jubi. Do kawiarni wszedł Szefcio. — Dzień dobry — powiedział. — Weź sobie krzesło. Siadaj — egzaltował się radca Prochliński. Jathski usiadł. — Jubi zamordował Klarę. Stąd te kajdany, które widzieliśmy na jego rękach w dzień ślubu Lesia. — Ja dostałem wezwanie. — A mnie przesłuchiwali dzisiaj. — Ja też dostałem wezwanie. Na jutro — oznajmił Szefcio. — Dzień dobry państwu — mówił wolno, z namaszczeniem docent Rzeszowski, którego wejścia nikt nie zauważył. — Przepłaszam. Czy nie przeszkadzam? — Niech pan siada, panie docencie — zreflektował się radca. — Jak zdłowie, panie ładco? — Dziękuję panie docencie. Mamy taką bombę, że pan nawet nie uwierzy. — Wszystko może się zdarzyć na tym pałszywym świecie. Czy panna Magdalena spała dobrze tej nocy? Bo ja nie za bałdzo. Klimat w tym mieście dłodzy państwo, klimat mi nie służy. — Dziękuję panie docencie. Spałam dobrze, ale niechże pan wreszcie posłucha, to coś takiego, czego jeszcze nie było... — Łozumiem, łozumiem, ale a płopo, jak się czują pańskie ptaszny panie inżynierze? W takim świełgocie, to do pławdy tłudno sobie wyobłazić nołmalne mieszkanie. — A ja to lubię do cholery. — A fe, jak pan się brzydko wyłażą... — Taki mam już zwyczaj. — Panie docencie, niechże pan wreszcie posłucha... — Przepłaszam, że przeływam, ale czy państwo idą jutło na pogrzeb? Bo ja się wybielam... — To pan już wie? — zdenerwował się Prochliński. — Wiem. I domyślam się kto zabił. Panie inżynierze, czy przybyło panu nowych kanałków? — Cholera tam z kanarkami. My tu o ważnych sprawach, a pan o kanarkach. — To przecież pan jest hodowcą tych przemiłych ptasząt dłogie dziecko. Niepławdaż? — No jasne, że ja. Ale skoro pan wie, kto zabił Klarę Tarkowską, to niechże pan mówi. — Infołmacja ta pozostaje w sferze domysłów, mój dłogi. Nie byłbym tak pochopny w fełowaniu wyłoków. Od tego mamy, niepławdaż, ołgana ścigania, ale podejrzewać mogę, mój dłogi hodowco kanałków i inżynierze — mówił docent uśmiechając się pod nosem. — Mniemam, że niedługo już odkłyją kałty i będziemy wiedzieli z całą pewnością. Ale skoło pana tu widzę, dłogi inżynierze, nie sądzę, aby pan miał mieć jakiekolwiek obawy co do swojej świetlanej przyszłości. — Panie. Co pan bredzi? Radca ustalił, że mordercą jest Jubi. — Kto jest mołdełcą, pan powiada? — Jubi. — W cuda pan wierzy? — No tak ustalił radca. — A na jakiejż to podstawie? — Jubi miał kontakty z Klarą. Zaaresztowano Jubiego, takiego boksera, Franciszka Torę... — Nie miałem przyjemności poznać tej kłeatuły... — Tak. Pan może go nie znać. I jakiegoś małego pijaczka. Ten ostatni nie miałby żadnych powodów do zamordowania Klary, podejrzewam, że jej po prostu nawet nie znał. — No to pozostaje jeszcze ten bokseł... — Oczywiście, ale on raczej by ją zbił, zamordował nożem, rozbił czaszkę, to brutal... Pozostaje więc tylko Jubi. — Oczywiście, że nie Franek. Franek już jest na wolności — powiedziała Mariola Bruździk, która od dłuższej chwili stojąc nad zebranymi przysłuchiwała się rozmowie. — Skąd pani wie, pani Mariolo? — zapytał Prochliński. — No bo mnie przesłuchiwali, a w czasie gdy miało miejsce to morderstwo Franek pił u mnie wódkę. Dzisiaj go zwolnili. — A co? Nie mówiłem? — zatriumfował Prochliński. — Pozostaje tylko Jubi. Rozdział XI O godzinie ósmej rano Franek już był na ścianie. Jego podopieczni dziwili się nieco, że przez tych kilka dni szef, a przede wszystkim zaufany samego najgłówniejszego szefa, nie przychodził na plac pod bank. Pracowali więc na własną rękę, ale w momencie gdy Franek pojawił się ponownie, wszyscy uznali, że należy rozliczyć dochody. Ale on nie miał głowy do tego, aby właśnie teraz rozliczać i sprawdzać. Musiał przede wszystkim dowiedzieć się, co spowodowało iż został zamknięty. Domyślał się mgliście, że sprawa dotyczyła Klary. Ale przecież o tym, iż została ona zamordowana, nie miał najmniejszego pojęcia. Postanowił zatem poszukać Jubiego. Według Franka, Jubi właśnie mógł najwięcej powiedzieć na ten temat. Sądził nawet, że to, iż znalazł się w areszcie, spowodował sam Jubi, w zemście za tamto zajście w winiarni. Nie miał, by tak sądzić, żadnych podstaw. Wierzył jednak swojemu instynktowi. Postarał się więc o dwóch kompanów, znanych zabijaków, którzy również współpracowali z Frankiem na ścianie i często służyli mu za osobistą ochroną, gdy on sam nie miał zamiaru motać się w mordobicie. Znalazł ich łatwo, bowiem obaj już z rana przyszli na ścianę: — Chłopaki, potrzebna mi osłona. Nie będzie mordobicia. Może tylko faceta przydusimy, ale na tym koniec. Ja mu dam kopa. Zasłużył. Ale potrzebni ludzie, którzy by widzieli. Pójdziecie ze mną i żeby każdy widział, że pite było mleko, a faceta częstowaliśmy landrynkami. — I dostał od nas bukiecik fiołków Franku, tak? — No to się rozumiemy. No chłopaki, idziemy. Macie patrzyć i wiecie co ewentualnie mówić, gdyby co. — No jasne. — Kaziu, wozem jesteś? — Nie Franku. — No to łapiemy gablotę. Taksówka podjechała. Na postoju nie obyło się co prawda bez awantury, jako że ogonek był spory, a oni postanowili wsiąść poza kolejnością, ale taksówkarz, swój człowiek — jak określił Franek, nie pytał wiele, nie dyskutował, zabrał i zawiózł. Na dzwonek nikt nie odpowiadał. — Pewnie sukinsyn zobaczył nas przez okno. — Franku, a może go nie ma w domu? — O tej porze, to on zawsze jest. — Zastukaj, a ja podejdę pod okno — powiedział jeden z kompanów Franka i wyszedł z bramy. Franek zaczął łomotać do drzwi, ale i tym razem bez skutku. Z sąsiedniego mieszkania wyjrzała starsza kobieta. — A czego się tłuczecie? — Powiedz no nam kobieto, gdzie ten sukinsyn może być. — A panowie z milicji? — Z milicji, czy nie z milicji. Gdzie jest Jubi? — To panowie nie wiecie? Pewne nie z milicji, bo byście wiedzieli. Z milicji też tu byli tacy jedni i pytali. Zamknęli go za coś tam, nie wiem za co. Ale siedzi. — Siedzi? A pani wie to na pewno? — Na pewno to nigdy nic nie wiadomo. Ale jak ci z milicji mówili, że siedzi, to pewnikiem siedzi. Wczoraj się o niego pytali. — I co? — I nic. Powiedziałam tyle, że nic nie wiem, bo tak po prawdzie to nic o nim nie wiem. Żyje jak samotnik, sam do siebie gada, jak się upije to tak rozrabia po domu... tatatata — wiecie panowie, strzela... — Strzela? A z czego? — Z niczego. Tak tylko udaje. Chłop dorosły, a zachowuje się czasami jak mały dzieciak. Rozkazy wydaje, „do boju” — wrzeszczy. Nieszkodliwy, tylko że okropnie wtedy tłucze się po domu. Mnie tak nie przeszkadza, śmiać mi się chce, czasami to mi go żal. Bo ogólnie to dobry chłopak. Znałam jeszcze jego matkę... — To znaczy, że go nie ma i nie będzie. — A panowie w jakiej sprawie? Może będę mogła co załatwić... — Nie ma co. Jak siedzi, to go nie ma i w takim razie my nie mamy do niego żadnej sprawy. Idziemy chłopaki. Wyszli z kamienicy i ruszyli w kierunku przystanku tramwajowego. * * * Dawid przyjechał do biura spółdzielni mikrobusem wprost z zakładu pogrzebowego. Przywiózł wcześniej zamówione wieńce. Prezes przeglądał miejscową gazetę i z zadowoleniem stwierdził, że nekrolog na kolumnie prezentuje się okazale, a podpis wybity został wersalikam i do tego wytłuszczony: PREZES, ZARZĄD SPÓŁDZIELNI, grono koleżanek i kolegów. Dawid wszedł do gabinetu prezesa, stanął w drzwiach i czekał, aż naczelny poprosi go do środka. Prezes zerknął znad gazety: — Wejdźcie kolego. Bardzo dobrze to zrobiliście z tym nekrologiem. Czy reszta gotowa? — Gotowa panie prezesie. — Wieńce? — Przywiozłem właśnie. Były trudności z szarfą na wieniec od pana prezesa... — Ale mam nadzieję, że załatwiliście to kolego pozytywnie? — Oczywiście, panie prezesie. Pana wieniec jest największy... — Jakie kwiaty? — Goździki. Czerwone. I białe kalie. — W porządku. Orkiestra... — Załatwiłem kolejową. Ale drogo biorą. — Tutaj kolego Dawid cena nie gra roli. Koleżanka Tarkowska chowana jest na nasz koszt i wszystko musi grać. Łącznie z orkiestrą, he he he... — Będą panie prezesie o jedenastej. — Zgoda. Repertuar uzgodniliście kolego? — Jaki panie prezesie repertuar? — Wydawało mi się kolego, że więcej serca włożycie w tę sprawę. Repertuar koncertu, oczywiście, kolego Dawid. Repertuar koncertu kolego. — Sądziłem panie prezesie, że orkiestra wie sama co się grywa w takich okazjach... — Orkiestra wie... a pan, kolego, powinien wiedzieć, że ja, ja, kolego Dawid, powinienem zatwierdzić repertuar... — To ja jeszcze skoczę do kolejarzy panie prezesie. — Teraz to już nie trzeba. Proszę natychmiast zawiadomić pracowników biura, że wszyscy mają się stawić na pogrzebie koleżanki Tarkowskiej. Ludzie muszą wiedzieć, że u nas szanuje się pracowników, że troska o człowieka, stosunki międzyludzkie i w ogóle... no wiecie kolego Dawid co chciałem powiedzieć... — Tak, oczywiście, panie prezesie. — W biurze zostaje tylko panna Teresa w sekretariacie. — Czy wszyscy pracownicy mają iść? — A cóż to, czy koleżanka Tarkowska nie była naszym pracownikiem? — Była. Oczywiście panie prezesie. — Koleżankę Mikułową, kolegów z technicznego i księgowego zabierzecie mikrobusem. Reszta pojedzie wcześniej tramwajem. Zbiórka obok bramy głównej cmentarza, punktualnie za pięć jedenasta. Dopilnujcie kolego wszystkiego na miejscu. Mistrz ceremonii powinien być także wcześniej. — Właśnie, panie prezesie. Przepraszam, że się ośmielam, ale wydaje mi się, że koleżanka Tarkowska była wierzącą. Czy nie należałoby pomyśleć o księdzu, jeszcze może bym zdążył zawiadomić. Rozmawiałem już wcześniej z proboszczem i byłby gotów... — Co? Czy pan, kolego, zwariował? Przecież jest to ceremonia na nasz koszt. Pan rozumie? Na nasz koszt. — Ale ksiądz mówił, że w tej sytuacji on by nie chciał pieniędzy. — Pan mnie źle rozumie, kolego Dawid. Pan mnie źle rozumie, absolutnie nie możemy sobie pozwolić na to, aby koleżanka Tarkowska miała pogrzeb kościelny, czy duchowny, jak kto woli. Idzie o to, że na ten pogrzeb będzie patrzyła cała masa ludzi. Koleżanka Mikułowa wygłosi przemówienie pożegnalne, więc jakby to tak... wy jesteście partyjni? — Nie panie prezesie. — Teraz rozumiem wątpliwości. Światopogląd materialistyczny, rozumiecie, świeckość życia, rozumiecie, wszystko pochodzi od materii, są to teorie niepodważalne, człowiek, rozumiecie, a w ogóle to co by o mnie, jako o prezesie tak poważnej placówki powiedzieli, gdybym zezwolił na kościelną uroczystość? — Nie, panie prezesie, ja nie to miałem na myśli, tylko przyszło mi do głowy, że panie prezesie, skoro koleżanka Tarkowska była wierzącą, to... — Dosyć już tego gadania kolego Dawid. Sprawę obrzędu uważam za załatwioną. — To ja już mogę iść panie prezesie? — Proszę. Możecie. Dawid zamierzał do drzwi. — Acha. Jeszcze jedno, kolego Dawid. Dawid odwrócił się. — Tak, słucham panie prezesie? — Przejdźcie się po działach i sprawdźcie, czy wszyscy mają stosowne ubrania. Gdyby zaś ktoś był nieodpowiednio ubrany, niech biegnie do domu. I żeby mi wszyscy byli za pięć jedenasta, stosownie ubrani, punktualnie koło bramy. Zrozumiano? Prezes spojrzał na zegarek. — Zagadałem się z wami, a tu już czas. Zostawcie mi kolego na biurku scenariusz uroczystości. Możnaby co prawda zrobić próbę generalną, skoro wieńce już są, ale czasu mało. Acha. Przyślijcie jeszcze do mnie koleżanką Mikułową. * * * Mikułowa tej nocy nie spała w ogóle. Chodziła po pokoju, powtarzając na głos tekst przemówienia, który podyktował jej prezes. Uważała, że skoro obarczona została już tą niewdzięczną funkcją, powinna się z niej wywiązać możliwie jak najlepiej. Ale nie szło jej to dobrze. Całą noc miała ogromną tremę przed jutrzejszym wystąpieniem. Powtarzała tekst, modulowała na różne sposoby, ale żaden z wariantów interpretacji nie odpowiadał jej. — Cholera — mruczała do siebie — też sobie prezes wymyślił. Mikułowa nigdy prawie nie przemawiała publicznie. Raz jeden podczas zebrania Zarządu Spółdzielni postanowiła zgłosić swoje zastrzeżenia pod adresem działu inwestycji, do którego miała swoje pretensje. Przygotowywała się do tego publicznego wystąpienia kilka dni, opracowała główne tezy, ale gdy przyszło jej wystąpić, wstała, zadyszała głęboko astmatycznie, zaczerwieniła się po uszy i wyjąkała: — A ja dalej twierdzę, że w inwestycjach jest źle — po czym usiadła na swoim miejscu, nie mogąc zebrać myśli. Bała się więc tego wystąpienia na cmentarzu i wolała tekst mowy pogrzebowej opanować na pamięć tak dokładnie, aby się nie zająknąć. Wymyśliła, że zamknie oczy i będzie mówiła tekst tak, jak w szkole kiedyś mówiła wiersze. Wymyśliła, że nie będzie patrzyła na nikogo, nikogo nie będzie widziała, lecz jedynie w myśli tkwił jej będzie ów nieszczęsny tekst, który niestety przyszło jej wygłosić. Chodziła po swoim pokoju i powtarzała przemówienie. Denerwowała się coraz bardziej, bowiem godzina jej wystąpienia zbliżała się nieuchronnie, gdy drzwi się otworzyły i stanął w nich Dawid: — Prezes panią prosi do siebie. Zamknął drzwi i wyszedł. Poprawiła białe koronki przy czarnej sukni, którą włożyła rano, a która niestety nie mogła pozbyć się przykrego zapachu naftaliny, od dłuższego bowiem czasu nie była używana. Mikułowa weszła do gabinetu naczelnego. — Pozwólcie bliżej, koleżanko Mikułowa. — Tak jest panie prezesie. — Czy koleżanka opanowała tekst przemówienia? — Tak panie prezesie. Nauczyłam się po prostu na pamięć. — To dobrze koleżanko, to dobrze... Chciałbym posłuchać. Mikułowa stanęła jak mała dziewczynka, dygnęła, następnie przyłożyła prawą rękę do obszernego biustu, wysunęła jedną nogę do przodu i czyniąc szeroki gest prawą ręką, od siebie, podczas gdy lewa ręka nerwowo skubała materiał sukni, rozpaczliwie ryknęła: — O ty, która odeszłaś... * * * — Powiedźcie Trybuła. Zmieniliście zdanie co do tej koperty? — A co by ja tam miał zmieniać, panie śledczy. — No to opowiedzcie, jak to było. — Już przecie kilka razy mówiłem... — Opowiedzcie jeszcze raz. — No więc proszę pana śledczego, siedziałem sobie na ławce, gdy wtem przyszedł taki ulizany jeden, w ciemnych okularach, sięgnął do kieszeni, wyjął forsę i pyta: chciałbyś zarobić? A pan przecie wie, kto by nie chciał zarobić... — Powiadacie, włożył rękę do kieszeni... — No bo włożył, panie śledczy... — A mówiliście, że miał pokaleczone ręce... — No bo miał, ale nie wtedy, tylko kiedy indziej... — Kiedy miał pokaleczone? — No niby później... — Przy was sobie pokaleczył? — No nie, bo ja siedziałem wtedy na skwerku... — Więc nie widzieliście, jak sobie pokaleczył... — Nie... — Często go odwiedzacie? — Kogo niby? — Tego faceta w okularach... — Ja go nie odwiedzam... — A on was? — Też nie. — To skąd wiecie jak się nazywa? Nazwisko? Szybko. — Trybuła. — To wasz krewny? — Kto niby, panie śledczy? — No ten facet. — Ja go nie znam. — A mówiliście, że go znacie. — Ja? — No wy. — Kiedy ja go naprawdę nie znam. — To dlaczego do was przychodzi? — On do mnie wcale nie przychodzi. — Teraz kłamiecie, czy wcześniej kłamaliście? — Ja nie kłamię panie śledczy. Ja tu panu wszystko, jak na spowiedzi, żebym skonał, żebym z pudła nie wyjrzał... — No więc? — Co mam mówić? — Prawdę mówcie. — No więc siedziałem sobie na tym skwerku, gdy podszedł ten w okularach, ino, że wtedy nie miał jeszcze tych rąk... — Czego nie miał? — Nie miał tych rąk pokaleczonych, czy poparzonych, czort go tam wie. Taki ulizany, w ciemnych okularach, w marynarce... — To już wcześniej mówiliście. Dalej? — Przecież ja mówię dalej. No i przyszedł i pyta: chcesz zarobić? No to sobie myślę, każdy chce zarobić. I się pytam, co za robota. A on mówi: list zaniesiesz. Do chłopaka, że niby on taki tego, pan wie panie śledczy... Więc se myślę, zapłaci, robota żadna, a na piwko, za przeproszeniem pana śledczego, się przyda, więc mówię, no dobrze. No to on mówi, że jeszcze przyjdzie w inny dzień... — W który? — Co w który? — W który dzień. — Co w który dzień? — W który dzień ma przyjść jeszcze raz ten Jak mu tam, zdaje się, że mówiliście Trybuła jak on się nazywa, wyleciało mi z głowy... — Ale bo ja nie wiem, jak on się nazywa. — Zastanówcie się. Jeżeli powiecie kim jest ten facet, który ja sądzę, wysłał was na tę mokrą robotę, to może się zdarzyć, że sąd weźmie pod uwagę waszą skruchę i zmniejszy wymiar kary. — Kiedy ja naprawdę wszystko panu śledczemu, jak na spowiedzi, prawdę mówię, ja wiem, że grozi mi kara, i ja właśnie wszystko, jak na spowiedzi... — Więc co? Przyznajecie się? — Tak. To znaczy nie. — Tak, czy nie. — Do tego faceta, to się przyznaję, że przyszedł i pyta: chcesz zarobić? No to przecie każdy chce panie śledczy zarobić... — Przyznajecie się do zamordowania Klary Tarkowskiej? — A niech mnie Bóg broni, panie śledczy. — Sierżanci. Proszę go odprowadzić. * * * — Dobrze Magdo. Czekam na ciebie pod bramą twojego domu. Tak. Nie będę wchodził na górę. Tak. O pół do jedenastej. Radca Prochliński odłożył słuchawkę, stanął przed lustrem w swoim pokoju w zakładzie pracy. Pokój urządzony miał raczej skromnie. Biurko, dwie szafy, metalowa szafa pancerna, cztery krzesła, umywalka, a nad nią lustro. Stanął przed lustrem, poprawił krawat. Słońce co prawda nie świeciło dzisiaj ostro, ale było parno, duszno i radca Prochliński nie był zadowolony z tego, iż musiał włożyć ciemny garnitur. Zazwyczaj do pracy wkładał przewiewne, z tropiku uszyte jasnozielone ubranie, w którym nie było gorąco, a które spełniało przecież rolę garnituru. Radca Prochliński nie wyobrażał sobie, iż mógłby przyjść do pracy w samej koszuli. Szanował swoje stanowisko, sam wymagał od innych szacunku dla siebie, więc uznał, iż nie można pokazywać się jak smarkacz. Ponad to. jak sam często podkreślał, do sądu, ze wzglądu na powagę miejsca nie powinno się chodzić w dżinsach. Dzisiaj, ubrany w gruby wełniany garnitur w granatowym kolorze, z białą chusteczką wetkniętą do kieszonki, zaopatrzony w parasol, wyruszył ze swojego gabinetu, starannie uprzednio zamknąwszy szafy i biurko. Oddał klucz na portierni i kołysząc się swoim charakterystycznym krokiem raz w przód, raz w tył, pomaszerował w kierunku placu, na którym rzędami ustawione były stragany z kwiatami. To miasto o przepięknej architekturze, to miasto kontrastów i dziwactwa, które cechują jego mieszkańców, posiada jedną bardzo sympatyczną cechę. Jest mianowicie miastem, w którym na centralnym placu znalazły miejsce kwiaciarki. Ustawiły swoje kramy pod kolorowymi parasolami i od wieków w tym właśnie miejscu odbywa się sprzedaż kwiatów. Radca Prochliński wybrał czternaście czerwonych róż, poprosił o zrobienie z nich dwóch bukietów ozdobionych zielonym i przewiązanych wstążeczkami, sięgnął po portfel, zapłacił nie targując się, spojrzał na zegarek i skierował się w miarę szybkim krokiem w kierunku domu swojej narzeczonej Magdaleny Ćwiartki-Poszurkiewicz. W chwili, gdy podchodził pod kamienicę, w której mieszkała, ona sama ukazała się w bramie: — Dzień dobry moja droga. — Witam cię — powiedziała basem narzeczona. — Kupiłem dla ciebie kwiaty. — Dziękuję. Zaniosę do domu. — Jak chcesz. Mnie się jednak wydaje, że wypada je zanieść na cmentarz. — Rzeczywiście. Masz rację. Pójdziemy później na wino? — Jak sobie życzysz. — Życzę sobie. — Proszę bardzo. Idziemy piechotą, czy jedziemy taksówką? — Zbiera się na deszcz. — Rzeczywiście, może lunąć. To łapiemy taksówkę Radca Prochliński spojrzał na niebo. — Wiesz, myślę, że przyjemniej będzie piechotą. * * * Jubi wszedł do pokoju. Ostrzyżony na jeża, ogolony, ubrany w sprany więzienny drelich wyglądał śmiesznie, tym bardziej, że jego odstające uszy zaczerwieniły się mocno. — Siadajcie. — Dziękuję. — Przyznajecie się? — Nie mam do czego się przyznawać. — Sprawdziliśmy was. — Prosiłem o to. — A czy nie uważacie, że właśnie to, iż prosiliście — mogło wydać się podejrzane? — Być może. Ale nic złego nie zrobiłem. — Na razie Jubi. Na razie. Sprawdziliśmy was i zgadza się z prawdą, to co mówiliście. — A nie mówiłem? — wykrzyknął Jubi. — To też powiadam, że mówiliście. Zgadza się z prawdą, w związku z tym jesteście wolni. — Tak? To dziękuję. — Jubi zerwał się z krzesła i już był przy drzwiach. — Chwileczkę. Nie tak szybko Jubi. Siadajcie. Najpierw podpiszcie protokół. Jubi nie czytając podpisał podsuniętą kartką maszynopisu. — Ja bym wam radził jednak dokładnie czytać dokumenty, które podpisujecie. Jubi zagłębił się w czytanie. Skończył pośpiesznie; — No przecież się zgadza. — Zgadza się. My was nie oszukamy. Ale kto inny] może was wrobić, a wiecie, podpis... — Ale przecież pan by mi tego nie zrobił? — Oczywiście, że nie, ale weźcie sobie za zasadę, że nie wolno podpisywać dokumentów, nie zapoznawszy się z nimi. — Podpisałem. Czy mogę już iść? — Chwileczkę. Wy Jubi nigdzie nie pracujecie. Utrzymujecie się z jakichś ciemnych handelków... — Ja wszystko legalnie... — Radzę wam jednak postarać się o jakieś stałe zajęcie. — Poszukam roboty. — Słowo? — Słowo. — Możecie iść teraz do aresztu, odebrać z magazynu swoje rzeczy, w depozycie macie pieniądze... — Mogę zabrać? — Na razie są wasze. Roszczenia właścicielki przedmiotu, który sprzedawaliście, ustały z powodu jej zgonu. Zdaje się, że na tym wszystkim, to wy najlepiej wyszliście. — Czasem się ma fart, panie śledczy, chociaż pozornie wygląda to tragicznie... — No idźcie Już. — Kłaniam się nisko... — powiedział Jubi i wrócił do aresztu. Załatwienie formalności z wypisaniem z aresztu, z odebraniem cywilnego ubrania i drobiazgów, a przede wszystkim pokaźnej kwoty pieniędzy, w posiadanie których Jubi wszedł tak dla siebie niespodziewanie, trwało około dwóch godzin. Czas dłużył się Jubiemu. Opanowała go niecierpliwość, już chciałby być po drugiej stronie, lecz był to czas mierzony już zupełnie inaczej niż wewnątrz. Jubi czuł się szczęśliwy. A gdy strażnik zamknął za nim drzwi i Jubi znalazł się na ulicy, rozejrzał się dookoła, przeciągnął, spojrzał na zachmurzone niebo i nie oglądając się za siebie niemal biegiem ruszył w stronę miasta. Wszedł do pierwszej lepszej bramy, przystanął na półpiętrze, wyjął z kieszeni pieniądze, przeliczył jeszcze raz. Nie brakowało ani grosza. Zdjął buta i pod skarpetkę z przyzwyczajenia włożył sto złotych. W kilka minut później wchodził już do kawiarni „Małej”. Stanął w drzwiach, rozejrzał się dokładnie po sali. Nikogo ze znajomych niestety nie zauważył. Nie było ani jednej znajomej twarzy. Jubi wyszedł więc z kawiarni i pomaszerował w kierunku sklepu monopolowego. Zakupił butelkę najlepszego jaki by5 koniaku. Następnie wszedł do sklepu spożywczego, kupił wekę, słoik śledzi i udał się do własnego domu. Na moście zatrzymał się chwilę, popatrzył na wodę. Zbierało się na deszcz, więc przyspieszył kroku. Postanowił dzisiaj nie wychodzić już z własnego mieszkania. Starannie zamknął drzwi, w oknach zasunął zasłony, postawił na stole butelkę koniaku, otworzył śledzie. Poszedł do kuchni, znalazł kieliszek, wyjął z kredensu talerz, zaniósł do pokoju. Wyłożył na talerz wszystkie śledzie... ukroił kilka kromek weki, wyjął z kredensu masło. Stwierdził jednak, że podczas jego nieobecności zestarzało się na tyle, iż nie nadawało się do jedzenia. Dał spokój. Wrócił do pokoju, zdjął marynarkę, powiesił na poręczy krzesła. Usiadł. Odkręcił butelkę i nalał do kieliszka. Podniósł szkło, popatrzył pod światło, i jednym haustem wypił koniak. Odstawił kieliszek, wziął za ogon śledzia, włożył do ust, zacisnął zęby i ciągnąc za ogon wyszarpnął z ust kręgosłup ryby. Złożył go ostrożnie na brzegu talerza. Ponownie nalał sobie koniaku, wypił, odstawił kieliszek i ile miał sił w płucach ryknął: „Jak to na wojence ładnie...” * * * Ruszyli. Najpierw orkiestra, później mistrz ceremonii z ogromnym łańcuchem na piersi — insygnium władzy, w imieniu najwyższych w mieście prowadzi na wieczny spoczynek, za nim nogami do przodu Klara niesiona przez sześciu tęgich drabów, ech, żebyż to ona wiedziała, a za nimi prezes z wieńcem i dwoma młodymi biuralistkami naciągającymi szarfy. Za nim inni z wieńcami, biegający Dawid wśród szeregów, jak marszałek, sprawdzający przed bitwą ostatnie zalecenia wodza, który kroczy teraz z przodu z twarzą obleczoną w smutek, w boleść bezgraniczną, mając tuż za sobą przerażoną Mikułową, która ni słowa z siebie nie wydobywa, jak aktor przed pierwszą w życiu premierą, którego w całości pożarła trema. Tuż za nimi radca Prochliński z narzeczoną, każde dzierży bukiet siedmiu róż, później docent Rzeszowski drobnym kroczkiem, inżynier Jathski, w ostatnim momencie wpada Zyzio zdyszany, trzymając w ręce jakieś kwiatki, kłania się na lewo i prawo uśmiechy gotów wymieniać, ale nie ta chwila, nie ten moment, więc twarz mu poważnieje, ustawia się w końcu konduktu i sunie pełen powagi. Orkiestra: najpierw wszystkie trąby, wszystkie razem z żalem i smutkiem: w mogile ciemnej śpij na wieki, później flet cicho, cichuteńko skarży się wysoko, żałośnie i miarowo wolno, wolniuteńko, krok za kroczkiem, uderzają puzony, bębny, warczy werbel i jeszcze krok i kroczek i spiżowy głos blach, uderzenie bębna, kołysze się trumna na ramionach sześciu czarno ubranych drabów, a w niej lekka, leciuteńka Klara. — Rubikon przekracza — szepcze prezes, łzę ukradkiem ocierając. Pilnuje się. Kątem oka spogląda, sprawdza, patrzą przecież, mówić będą i on wie o tym. Mijają grobowce, gdzieniegdzie samotni, przeważnie starsi prostują przygarbione plecy, odrywają się od czyszczenia grobów, od porządkowania, od wycierania prochu; i jeszcze krok i jeszcze kroczek. Zamilkli. Ale na chwilę, bo oto znowu uderzają w lament instrumenty, lament stosowny w takich okazjach, poważni kolejarze, obojętni, w nuty przypięte do instrumentów spoglądają, swoją robotę bowiem czynią, krok po kroczku, a przed nimi najważniejszy. Buławą takt dyktuje, wolno, miarowo, a oni na niego zezują i znowu cieniutki, cieniuteńki lament fletu, wysoko, przerywany ram taram bębnami i puzonami. Powarkuje tuba, nisko, spod ziemi głos wydobywa i idą krok za kroczkiem, kroczek za krokiem, noga za nogą, nóżka za nóżką, wieńce niosą, tam, tam taram, coraz bliżej, coraz bliżej i bliżej miejsca, gdzie grabarze dół wykopali i glinę odsuwają, miejsce przygotowując. Do nich wyprzedzając kondukt podbiega Dawid, uzgadnia, omawia ostatnie szczegóły, wymachuje rękami. Z konduktu głowy się wyciągają w tamtą stronę, chcieliby wiedzieć czego on tam chce, co on tam mówi, co uzgadnia... Lunęło. Deszcz rzęsisty, grubymi kroplami zadudnił o wieko trumny, więc idą dalej już po mokrym. W muzykę wdziera się fałsz, zabulgotało, ale grają jeszcze, jeszcze skarży się flet i wtóruje mu trąbka i klarnet dołącza się do reszty, a tylko puzony, bębny i tuba wdzierają się spiżowo w skargę cieniutką, cichuteńką, niewinną i bolesną, mącą wysokie tony, a idący dreszcz czują na plecach. I są coraz bliżej i bliżej, wśród grobowców. I oto są na miejscu. Sześciu czarno ubranych drabów składa trumnę nad mogiłą, zdejmują czapki, wycierają czoła i oddalają się pospiesznie: inni już czekają na ich ramiona. Grabarze w cień drzewa odsunięci, oparli się na łopatach. Jeszcze nie ich kolej, nie ich czas. Mikułowa stoi z zaciśniętym gardłem i wie, że to właśnie teraz. — No, koleżanko — szepcze prezes, wypychając ją do przodu. Ona idzie jak we śnie lunatycznym, krok, jeszcze krok, obok prezesa, który podpycha ją, jakby chciał podsadzić, wpycha na kupę gliny. Deszcz pada. Mikułowa wdrapuje się na kopiec gliny, stanęła, ślepa, nić nie widząca, Dawid zbliża się z tyłu, parasol nad nią otwiera, ochrania, osłania. Dygnęła. Oddycha głęboko. Prawa ręka powędrowała na piersi, lewa skubie materiał czarnej sukni. Milczenie i cisza, tylko niektórzy przepychają się bliżej, chcą widzieć, chcą słyszeć. Orkiestra zwinęła instrumenty i już nie w szyku, nie w porządku, ale kupą bezładnie i szybko oddala się w kierunku bramy. Mikułowa stoi i słyszy za swoimi plecami ostry szept prezesa: — No koleżanko, no! Prawa ręka astmatycznej kobiety odrywa się od piersi i biegnie szerokim łukiem w przestrzeń. Z jej gardła dobywa się rzężenie: — O ty, która odeszłaś... Ale co to, astmatyczna kobieta pośliznęła się na kupie gliny, nie zachowała równowagi i jedzie, zjeżdża do świeżej mogiły, niknie w grobie nie dla niej przeznaczonym. Cisza i konsternacja. Wszyscy pchają się bliżej, by zobaczyć. Pierwszy do mogiły zagląda prezes. I ona tam jest, i leży w czarnej sukni i szepcze: — O ty która odeszłaś... * * * Mikułowa zdołano wyciągnąć na linach, na których spuszcza się trumny w grobowce. Ten i ów nie powstrzymał śmiechu. Pogrzeb odbył się bez przemówienia. Wśród tłumionych chichotów zasypano Klarę na cmentarzu komunalnym. Złożono wieńce, wiązanki kwiatów. Chwilę jeszcze postali nad mogiłą. Obeszło się też bez kondolencji, Klara bowiem nie miała nikogo z rodziny, więc komu składać kondolencje? Tylko Zosia została dłużej, gdy już wszyscy rozeszli się pospiesznie. Wśród deszczu popłakała trochę nad losem Klary, trochę nad swoim losem, córkę wspominała i mokra sama też wreszcie się oddaliła. * * * — No to idziemy na to wino? — Oczywiście Magdo — powiedział radca Prochliński. Ruszyli w kierunku tramwaju, wysiedli w centrum. Poszli do winiarni, gdzie radca Prochliński wziął do ręki kartę win: — Co pijesz? — Wino. — To wiem, ale jakie? — Wszystko jedno. — Proponuję mszalne. Księdza co prawda nie było, ale przecież my możemy celebrować. — Dobra. Niech będzie mszalne. — Hiszpańskie? — Może być. Zobacz gdzie butelkowane. — Niestety u nas. Ale myślę, że nie będzie kantowane. — Sądzę. Zresztą księża sprawdzają. — Butelkę mszalnego hiszpańskiego — zadysponował radca Prochliński. Po chwili kelnerka przyniosła dwa kieliszki, butelkę, otworzyła, nalała. Odeszła. — No, to in nomine patris et fili et spirytus — powiedział Prochliński podnosząc kieliszek. — Deo gratias — odrzekła narzeczona i wypili po łyku. — Nie sądzę, aby to wino było najlepszym sposobem na moją wątrobę. — Nic ci nie będzie. — Wiesz, zawsze mnie gniecie, gdy piję wino. — Masz pastylki? — Niestety, zostawiłem w domu. — Wytrzymasz. — Dla ciebie, postaram się. A swoją drogą trudno było mi utrzymać powagę na cmentarzu. — Ja myślałam, że ryknę śmiechem. — Co to za baba miała gadać? — Nie znam jej. Zatelefonuję jutro do prezesa, dowiem się. — Dzisiaj już do pracy nie wracasz? — Właściwie powinienem, ale nie bardzo mi się chce. — Powiesz, że miałeś rozprawę? — Nie muszę. Nikt nie będzie pytał. — A jak myślisz, kto tę idiotkę zamordował? — Oczywiście, że Jubi. Już ci mówiłem. — Jesteś pewien. — Moja droga. W końcu jestem prawnikiem... — W porządku. Tylko poszlaki są nikłe. — Nie bój się. Milicja znajdzie. Acha, zapomniałem ci powiedzieć, że dostałem wezwanie na jutro do komendy. Pewnie w tej sprawie. — Ja idę na czternastą. — I pijesz wino? — Tyle? Cóż to jest. — Swoją drogą, to prawda. Na twoją głowę... — Poszedłbyś wieczorem potańczyć? — Gdzie? — Do „Francuza”. — Dobrze. To umawiamy się na dwudziestą. Posłuchaj Magdo. Już dawno miałem ci to powiedzieć. Tylko wiesz, nie bardzo wiem jak... — Gadaj prosto z mostu. — Kiedy to nie takie proste. — Dla ciebie? — Wypijmy najpierw. Radca Prochliński podniósł kieliszek, wypił do dna, jego narzeczona zrobiła to samo. Radca znowu nalał. — Wiesz... no... nie. Może innym razem. — Skonam z ciekawości. — Kiedy to poważna sprawa... — O co chodzi? — O nas. Rozumiesz? — Nie za bardzo. Chcesz mnie prosić o ręką? — Coś w tym rodzaju. Gdybyśmy, rozumiesz, założyli rodzinę... myślałem nad tym. — Przecież do niedawna byłeś obrażony. — Bo ta historia z wanną to głupia sprawa... — Pijana byłam. — Wiem. Bałem się, że będą o tym plotkować. Ale w końcu tyle się wydarzyło, że tamto minęło bez echa. — Jeszcze sobie przypomną. — Mają inne sprawy na głowie. — Ale ty zawsze byłeś wrogiem małżeństwa. . Radca Prochliński spocił się przy tej rozmowie. Nie wyobrażał sobie, że zawarcie takiego kontraktu tyle kosztuje nerwów i samozaparcia. — Rozumiesz, tytuł otrzymasz, hrabiną będziesz... — Zgoda. A gdzie weźmiemy ślub? — Najpierw moja droga w Urzędzie Stanu Cywilnego. A później w kościele. — W kościele? Przecież ja jestem niewierząca. Ty zdaje się też. — No oczywiście, ale musimy wziąć ślub w kościele. Inaczej nie mogłabyś dziedziczyć tytułu hrabiowskiego. Takie są przepisy heraldyczne. Cóż ci to szkodzi? — Jasne. Ale będą jaja. Zobaczysz, wszyscy zwariują, jak się dowiedzą. Kiedy składamy papiery? — Choćby jutro. — Jutro, to nie mogę. Nie mam metryki. — Na kiedy potrafisz ją zdobyć? — Gdzieś za tydzień. — Mówimy o tym, czy dopiero zaproszenia... — Niektórym trzeba będzie powiedzieć. To i tak się rozniesie... — No to zdrowie. Opróżnili butelkę, radca, szczęśliwy jak małe dziecko zapłacił rachunek. Magdalena Ćwiartka-Poszurkiewicz wybiegła i udała się na komendę milicji, gdzie zastała już inżyniera Jathekiego oraz docenta Rzeszowskiego. Obaj bezpośrednio po pogrzebie udali się do komendy, gdzie mieli być przesłuchiwani w sprawie zamordowania Klary Tarkowskiej. Prowadzący śledztwo tak ułożył godziny przyjęć, aby sam mógł uczestniczyć w pogrzebie. Wrócił teraz i gdy Magdalena weszła, wzywał właśnie do siebie docenta Rzeszowskiego. Radca Prochliński udał się do prywatnej jadłodajni na dietetyczny, tani obiad, po czym poszedł do domu, zażył lekarstwo i położył się na łóżku, marząc o szczęśliwych dniach, jakie czekać go miały przy boku przyszłej żony. Spojrzał jednak na zegarek i niechętnie podniósł się z łóżka. Poprawił krawat i wyszedł z domu. * * * Helka nieśmiało otworzyła drzwi kawiarni „Małej”. Zajrzała. Prawdę powiedziawszy, pierwszy raz była w kawiarni i wydała się jej ona wielkim światem. Ludzi tyle, poubierani, kobiety wytworne. Helce wydawało się, że wszyscy na nią tylko patrzą, że ją obserwują i już już miała się cofnąć, gdy wtem od stolika poderwał się radca Prochliński. Podszedł do niej: — Całuję rączki, pani pozwoli... — i poprowadził ją w głąb lokalu, gdzie zajmował stolik. Szła, nogi jakby z drewna, trzęsły się w kolanach. Zaróżowiona, zdenerwowana, przysiadła nieśmiało na brzegu krzesła: — Kawy pani się napije, czy może koniaku? — Ja, panie radco, może herbaty... Radca przyjrzał się Helce. — Może jednak’ kawy. I zamówił kawę oraz dwa koniaki. — Cóż panią do mnie sprowadza, że się tak wyrażę? Helka siedziała onieśmielona, a sam radca Prochliński wydawał się jej wszechmocnym, a w najlepszym wypadku człowiekiem, który dużo może. Co chwilę ktoś przechodzący obok stolika kłaniał się: — Dzień dobry panie radco, moje uszanowanie panie radco, sługa pana radcy... A radca odkłania się: — Uszanowanie panie doktorze. — Ukłony drogi magistrze. — Co słychać panie docencie? Helka nie za bardzo rozróżniała tytuły, którymi raczono się tutaj wzajemnie. Nie przyzwyczajona była także do sposobu mówienia, do stylu, którym posługiwano się tutaj. Jej język był językiem prostym, przedmiejskim, w którym jasno, krótko i przeważnie dosadnie formułowano myśli. Rzucało się proste pytanie i otrzymywało prostą odpowiedź. Nikt nikogo nie tytułował, czasem jeden do drugiego: ty kutasie — zagadnął, ale to właściwie wszystko. Nie wiedziała, czy te docenty, doktory, czy jak im tam, czy to obelgi, czy sposób mówienia zamiast imion i nazwisk. Helka skończyła niedawno dopiero szesnaście lat. — I jaką to sprawę pani łaskawa ma do mnie? — To może ja już nie będę panu radcy zawracała głowy, pan radca pewnie zajęty... — Ależ droga pani. Skoro umówiliśmy się w pani sprawie i ja przyszedłem... Helka podobała się radcy Prochlińskiemu. Po cichu liczył także i na to, że znajomi zobaczą, będą opowiadać. Wyczuwał, że Magdalena, gdy jej o tym doniosą, a nie wątpił, że tak właśnie będzie, zdenerwuje się, że wzbudzi to jej zazdrość... — I ja przyszedłem, to pani powinna powiedzieć o co idzie. W końcu wszystkie sprawy są ludzkie... — Tak, panie radco, tylko że to nie moja sprawa, a jednego takiego znajomego... — Prawna? — Nie wiem. — Czego pani nie wie? — No to o co pan pyta. — Hm. Pytałem, czy sprawa związana z prawem. — W pewnym sensie. — No to proszę. Niech pani referuje. — Panie radco, bo jednego takiego mojego znajomego zamknęli. — Za co? — Nie wiem. Siedział na skwerku i pił wino. — No, droga pani, za to, to najwyżej można mandat zarobić. Musiał coś innego przeskrobać. To pani kolega? — Nie całkiem. Dużo starszy ode mnie. Mieszka koło mnie. — To czemu się pani nim zajmuje? — Bo chciałam, panie radco, jakoś pomóc temu facetowi, to znaczy, przepraszam, temu człowiekowi. Helka zaczerwieniła się po uszy, wydawało się jej bowiem, że używając wyrażenia „facet” obraziła radcę, a o sobie wydała nie najlepsze świadectwo. Pilnowała się, ale przecież w rozmowie bardzo często wyrywały się jej słowa, które u niej, w dzielnicy używane były potocznie. — Pani pali? Radca podsunął Helce paczkę z papierosami. — Nie, dziękuję. — To dobrze. Jest pani jeszcze młoda. Pani dawno u nas pracuje? — Od pół roku. — Jak pani do mnie trafiła? — Poradziła mi taka jedna starsza. Kierowniczka. — Acha. A ten pani znajomy dawno siedzi? — Kilka dni. Chciałam się dowiedzieć za co go zamknęli. — Może zrobił jakiś skok? Napad? — Kiedyś tak Ale ostatnio, jak wyszedł z więzienia, to uspokoił się. — Pracuje? — Nie. Na etacie nie. Ale dorabia sobie na rampie, znaczy — wagony rozładowuje. — To też praca. — Da się coś dla tego mojego znajomego zrobić? Może paczkę, albo papierosy przesłać... — Zobaczę. Radca wyjął notes i długopis: — Jak on się nazywa? — Trybuła. Józef Trybuła. Radca zatrzymał rękę. Spojrzał na Helkę: — Coś pani poradzę. Niech się pani tym człowiekiem nie zajmuje. Znam sprawę. Wierzę, że nie on jest winien, wiem nawet kto, ale lepiej niech się pani trzyma od tego z daleka. Wmieszany jest w poważną sprawę. Do kawiarni wpadł Jędruś, aktor, chłopak o płowej czuprynie. Rozejrzał się, podszedł do stolika radcy. — Można? I nie czekając na pozwolenie usiadł. Po sekundzie wstał, skłonił się, pocałował w rękę Helkę, przedstawił się. — Jeden z lepszych aktorów — dodał za Jędrusia Prochliński. Helka znała tę twarz. Widziała go kilkakrotnie w telewizji, podobał się jej, ale nigdy nie sądziła, że będzie siedziała z nim przy jednym stoliku i ot tak, po prostu — rozmawiała. Teraz stremowała się już na dobre. — Podoba ci się? — zapytał radca Jędrka wskazując głową na Helkę. — Ładna. Helka zaczerwieniła się zupełnie. Gdyby mogła, uciekłaby z kawiarni. Ale siedziała, jakby ją przymurowano do krzesła. — I jak się ładnie czerwieni. Helka myślała, że po tym co w tej chwili powiedział Jędrek krew sama tryśnie jej z policzków. — No to się umówcie — powiedział radca Prochliński. Helka spuściła oczy. — Jak pani na imię? — zapytał Jędrek. — Helka. To znaczy Helena. — Ładne imię. — Takie sobie. Jak każde inne. Mnie się tam nie podoba. — A jak pani by chciała mieć na imię? — No ja wiem... może Laura, albo Marzena. — Pretensjonalne. — Mnie się podobają. — A mnie się podoba pani imię. Radca wstał. — Pozwolicie moi drodzy, że was zostawię, spieszę się. Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy. Moje uszanowanie. A w pani sprawie zorientuję się. Umówimy się przez Jędrusia. I W porę radca podniósł się od stolika, bowiem do kawiarni weszła jego narzeczona. Przyszła prosto po przesłuchaniu, w towarzystwie inżyniera Jathskiego. Radca wiedział, że gdyby pozostał dłużej przy stoliku z młodą, ładną dziewczyną i gdyby Magdalena zorientowała się, że radca umówił się z nią, nie obeszłoby się bez awantury. Magdalena bowiem należała do kobiet zaborczych i zazdrosnych, do czego oczywiście nie chciała się przyznać, a o czym wszyscy doskonale wiedzieli. * * * Pod wieczór Jubi przetrzeźwiał, przespał się, zszedł z łóżka. Na stole stał talerz z kręgosłupami po śledziach i pusta butelka po koniaku. Poszedł do kuchni, napił się wody. Wyjął pieniądze. Przeliczył. Jeszcze nigdy w życiu nie miał tyle forsy, własnej forsy i ta świadomość otumaniała go całkowicie; czuł się teraz panem, bogaczem. Przeliczył pieniądze, odłożył na stół pięćset złotych, podszedł do łóżka, odchylił poduszkę, prześcieradło, wrócił do stołu, podszedł ponownie do łóżka i do rogu rozdartego siennika wcisnął całe swoje bogactwo. Następnie zaścielił łóżko, włożył buty i wyszedł do miasta. Minął most. Spieszył się. Miał gotowy plan. Wiedział co chce zrobić. Wszedł do parku koło dworca. — I co mały, masz ochotę? — zaczepiały go kobiety, ale Jubi spacerował tam i z powrotem, nie odpowiadając na zaczepki. Szukał tylko jednej. Umówiony był z nią przecież. Z ławki podniósł się jakiś mężczyzna, podszedł do Jubiego, spojrzał mu z bliska w twarz. — A ty tu czego się kręcisz? — Zostaw go. Znam faceta. Handluje — odezwał się głos innego mężczyzny siedzącego na ławce. Więc ten, który przyglądał się Jubiemu machnął ręką i odszedł. Zza drzewa wyszła ta, na którą Jubi czekał. Podeszła do Jubiego: — A jednak przyszedłeś chłopczyku. Chcesz? — No jasne. — Tutaj? — Ja mam swój dom. — To będzie drożej kosztowało. — Nie szkodzi. Mam szmal. — No to jazda. Idziemy czy jedziemy? — Musimy kupić coś do picia. — To i przyjęcie robisz? — No, na twoją cześć. — Gdzie byłeś jak cię nie było? — Z pudła dzisiaj wyszedłem. — A, skoro tak, to należy ci się dobrze — mówiła zdartym, zachrypniętym głosem. Podeszli pod jakąś bramę. — Poczekaj. Ja skoczę tutaj po banię. — To się pośpiesz. Po chwili Jubi wyszedł z bramy. Obie kieszenie miał wypchane. — Dwie kupiłeś? — Po co mam dwa razy chodzić? Roześmiała się ochryple. — Jak ci na imię? — Jubi. — Śmieszny jesteś. — A tobie? — Co mnie? — Jak ci na imię? — Kaśka. — W porządku Kaśka. Będzie dzisiaj fajno. Robisz gdzieś? — Głupiś? — Metę masz? — Mieszkam u koleżanki. Ale nie jest tam najlepiej. Jak jej chłop się schla, to obie nas tłucze. Je;’ podbił oko dzisiaj, bo nie chciała wyjść do parku. Choruje coś. — A ty? — Mam wszystkie badania. Chcesz sprawdzić? Mijali most na rzece. Jubi prowadził ją pod rękę. — Wierzę ci. Ale zobaczyć też nie zaszkodzi. — W porządku. — Wiesz co Kaśka? — No? — Możesz mieszkać u mnie. Będziesz se robiła co chcesz, byłeś przed jedenastą wracała do domu. Trochę posprzątasz, czasem ugotujesz, zakupy ja będę robił. — No jasne. Alfons się znalazł. I forsę mi będziesz odbierał, jak tamten u koleżanki? Co? — Nie bądź głupia. Na cholerę mi twoja forsa? Chcę, żebyś u mnie mieszkała. I tyle. Sam ci będę płacił. Mogę cię zameldować u siebie. — Coś ty? — No jasne. Zamelduję cię jako służącą, to się nie będą czepiać, że nigdzie nie robisz. A i domu będziesz miała trochę, kobiecie potrzeba własnego domu. — Ty, ty nie masz bzika? — Poważnie Kaśka. W pudle przemyślałem — mówił Jubi otwierając drzwi. — Podoba ci się? — Trochę tutaj burdel. — To się posprząta. — Gdzie pijemy? — A jak Kaśka myślisz? W łóżku naturalnie. — Git. — Rozbieraj się. Kaśka odpinała brudny stanik, a Jubi mocował się z szarymi kalesonami. — Mógłbyś je wyprać. Albo nie. Ja ci jutro wypiorę. — Git. No i klawa jesteś. Poczekaj przyniosę wody. — Ty, Jubi, a może ja herbaty zrobię co? — Dobra. W kuchni są szklanki, czajnik. — Co ty, koniak pijesz? — Tylko dzisiaj. Jak mnie wypuścili, nie mogłem sobie odmówić przyjemności. — To ty jesteś lepszy gość. — No jasne Kaśka. A tyś co myślała? — To wiesz? Zostaję u ciebie. Poszła do kuchni, a Jubi rozkładał pościel. Wszedł do łóżka, ręce założył pod głowę i leżał i czekał; wreszcie zrealizował to, o czym marzył od dawna. To wydawało mu się najlepszym wyjściem dla siebie. Miał bowiem w domu kobietę, miał w domu służącą, nie był już sam. Jubi wreszcie nie był sam. Jubi miał fart. * * * Helka po raz pierwszy wypiła trzy wódki. W Klubie Aktora siedzieli sami tacy, których ogląda się w telewizji i którzy wydają się człowiekowi postaciami nie z tego świata. Helka była oczarowana Jędrusiem. Wiedziała, że już jest po uszy zakochana w tym płowym chłopcu. Przecież ani razu nie dał jej odczuć, że jest od niej starszy, że jest znanym aktorem, że zna go tysiące ludzi, że piszą o nim w gazetach. I Helka z nim właśnie siedziała w Klubie Aktora, w tej świątyni, gdzie spotykają się najwybitniejsi, najbardziej znani, najważniejsi, o których się mówi, o których się pisze. Kilkakrotnie podchodzili do stolika koledzy, sami znani, witali się z Jędrusiem, witali się z Helką, w rękę całowali, a ona siedziała szczęśliwa, oczarowana. Ona była w innym świecie, wydawało się jej, że kocha tych wszystkich ludzi, a najbardziej Jędrusia. Była szczęśliwa i była pijana. * * * Radca Prochliński kołował po parkiecie, depcząc z uporem maniaka po nogach swojej narzeczonej. Co jakiś czas podchodzili do baru, orkiestra przestawała grać, wypijali kieliszek, popijali sokiem pomarańczowym. Był to ich pierwszy wieczór, pierwszy od chwili, gdy postanowili się pobrać i radca Prochliński był szczęśliwy. — Ale będą jaja, jak się dowiedzą, że mamy się pobrać — wykrzykiwała co jakiś czas Magdalena Ćwiartka-Poszurkiewicz. — No? — ryczał, przekrzykując głośny zespół radca Prochliński. Jubi spał twardo, gdy Jędruś w swoim domu szeptał przytulając się do Helki: — Rozbierz się Helka. Rozbierz się kochanie... I Helka słuchała Jędrusia. A gdy już leżeli obok siebie nago, Jędruś zapytał: — Coś ty Helka, ty pierwszy raz? — Tak Jędrek. Tak, dla ciebie tylko dla ciebie... Rozdział XII — No i zgadza się panie kolego. Wiedziałem od początku, że mordercą może być tylko Jubi. — Oczywiście panie radco. — A co z tym Trybułą? — Przyszła tu do mnie taka mała. Jędrek zabrał ją do siebie. Podejrzany ten Józek i owszem, ale moim zdaniem tutaj zadziałać musiał tylko Jubi. — Słyszałem, panie radco, że się pan żeni? — Papiery już złożyliśmy. Ale terminu jeszcze nie ma. — Kiedy się pan spodziewa? — Gdzieś pod koniec miesiąca. — A nie wie pan co się dzieje z Jedlińskim? Radca podniósł wzrok w kierunku sufitu, przymrużył oczy i po chwili już recytował. — Ostatni raz widziałem go w stolicy, dziewięć lat temu, a dokładnie dwunastego kwietnia 1967 roku, o godzinie czternastej piętnaście. Żył wtedy z Ralską. Zna ją pan? — Podobno wróciła ze stolicy? — Widziałem się z nią wczoraj. Przeprowadziła się na stałe. Mieszka teraz z takim facetem, którego nazywają jakoś tak dziwnie, coś jak święty olej grecki... — Myron. — O właśnie. Zgadza się. Z Myronem. Nie wie pan, panie kolego, co ten facet robi? — Nie wiem panie radco. Mogę natomiast obiecać, że dowiem się. — No to do zobaczenia. Dziękuję za telefon. Radca spakował swoje papiery i dokumenty, pozamykał szafy i kołysząc się w charakterystyczny dla siebie sposób opuścił biurowiec. Utyskiwał na bóle wątroby. I to także było dla niego charakterystyczne. W drugiej połowie miesiąca odmawiał zazwyczaj biesiadowania, o ile oczywiście w pierwszej bawił się bardziej niż zwykle. No i właśnie bawił był na ślubie Lesia, gdzie nie pojawiłby się, gdyby nie zakupił drogiego prezentu. Był na popijawie z inżynierem Karolem Jathskim, który właśnie dopiero co otrzymał z zagranicy katalog ras i cen kanarków i z tego powodu radca musiał dowiedzieć się sporo o tych egzotycznych ptakach. Był na winie mszalnym z narzeczoną Magdaleną Ćwiartka-Poszurkiewicz, był z nią później w nocnym lokalu. Znajomi radcy zorientowali się na czym na ogół polegają bóle wątroby, na które radca po piętnastym zwykł był narzekać. — Radca pobalował, będzie go wsześniej niż zwykle bolała wątroba — informował inżynier Karol Jathski. I rzeczywiście, pierwsze słowa, które wypowiedział po wejściu do kawiarni „Małej” brzmiały: — Dosyć balowania drodzy panowie, wątroba mi znowu nawaliła. Trzeba zrobić przerwę, odpocząć. Ręka radcy powędrowała na prawą stronę obfite go brzucha, a usta wykrzywił mu znakomicie zagrany wyraz bezgranicznej boleści. Na to konto nie zamówił dzisiaj kawy, lecz sok pomidorowy, usiadł i popijał małymi łyczkami. * * * Jubi wypuścił z domu swoją służącą, wyjął z siennika pieniądze i wyszedł. Postanowił bowiem, że jego nowa służąca przeniesie swoje rzeczy do niego do domu, on natomiast w tym czasie dokona zakupów. Przeszedł przez most na rzece wesoło pogwizdując. Nie zatrzymywał się jak zwykle by popatrzeć w wodę. Po drugiej stronie rzeki wszedł do sklepu. Podszedł do stoiska z garniturami. Skubał, macał materiał, przerzucał jeden po drugim, ale żaden nie podobał mu się. Ekspedientka już od dłuższej chwili przyglądała się uważnie Jubiemu, gotowa złapać go za rękę, gdyby ten chciał coś ukraść. Nie podobał się jej ten klient. Wreszcie podeszła do Jubiego: — Może pomogę wybrać? O ten byłby na pana dobry. Jubi spojrzał na nią: — Cena nie gra roli. — Więc może ten czarny? — Czarny, to chyba nie. Ale może ten niebieski? — Ten? — zdziwiła się ekspedientka, był to bowiem najbrzydszy garnitur jaki wisiał w całym sklepie. — Ten się panu podoba? — A co to panią obchodzi? — oburzył się Jubi. — Ależ proszę bardzo — odpowiedziała i zdjęła garnitur z wieszaka. Jubi wziął garnitur i poszedł z nim do kabiny. Przebrał się, powykrzywiał się do lustra, wreszcie przed tym lustrem w kabinie wygniótł z policzka czarnego wągra. Podobał się sobie wyraźnie, mimo, że ubranie miało przykrótkie nogawki. Ale ten szczegół nie zwrócił uwagi Jubiego. Wyszedł z kabiny. Przy kasie uregulował rachunek. Następnie wstąpił na wodę sodową i pomaszerował w kierunku centrum miasta. Pod pachą niósł stary, starannie zawinięty garnitur. Rozmyślał, co też z nim zrobić? Wszedł do jakiejś bramy, gdzie w kącie porzucił paczkę ze starym ubraniem. Wyszedł, lecz idąc zastanawiał się, czy wyrzucając stare ubranie — zrobił dobrze. — Trzeba mieć jakąś rezerwę — mruknął pod nosem, po czym wrócił do bramy i z powrotem zabrał paczkę. Zostawi się w szatni, a wieczorem się odbierze, pomyślał. Pomaszerował do antykwariatu. — Dzień dobry panie Jubi. Dawno pana nie było u nas. — Dzień dobry. Właśnie wróciłem z Wiednia. — To pan do Wiednia jeździł? — W interesach proszę pana. Jest coś dla mnie? Jubi przerzucił stos kartek pocztowych, posprawdzał znaczki i stemple, wybrał dziesięć sztuk. — Ile? — Sześćdziesiąt złotych. — Proszę. Reszty nie trzeba. — mówił zostawiając całą stówkę na ladzie. — Pan się dzisiaj źle czuje, panie Jubi? — A bo co? — To za dużo, ja nie mogę przyjąć od pana takiego napiwku. Od innych tak, ale od pana? Przecież panu ciągle brakuje forsy. — Nie ciągle. Tym razem mam. szmal — powiedział Jubi i wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów. — Ostatnio miałem fart, szanowny panie. — No widzę, taki pan elegancki. — Podoba się panu? — mówił Jubi mnąc w palcach klapę przeraźliwie niebieskiego ubrania. — Trochę może za jaskrawy. Ale cóż, panu wypada jeszcze chodzić w takich ubraniach. Jest pan jeszcze człowiekiem młodym. Na mnie by nie pasował. A pójdziesz! — krzyknął stary antykariusz na leniwego kocura wskakującego na ladę, który kilka miesięcy temu przyszedł do antykwariatu nie wiadomo skąd i już tutaj pozostał. — Łazi to kocisko wszędzie. Ale przynajmniej myszy nie ma. — No to do widzenia panu. — Do widzenia. Niech pan wpadnie, spodziewam się nowego towaru. Jubi wyszedł z antykwariatu i wiedział dokładnie do kogo zaniesie kartki pocztowe. Jeden z jego odbiorców zbierał właśnie kartki pocztowe stemplowane przez poczty polowe w okresie legionów i okupacji. Więc Jubi kupił jeszcze w kiosku gumkę myszkę, wszedł do bramy i zmazał jak zwykle cenę z kartek, którą antykwariusz wpisał delikatnie ołówkiem. Spodziewał się, iż na tych kartkach zarobi pięć razy tyle ile za nie dał. * * * — No więc jak Trybuła? Przyznajecie się? — Wie pan co, panie śledczy, chwilami to ja już sam nie wiem. Wiem, że ja tej baby nie zabiłem. Ale jak pan tak do mnie mówi i mówi, to już chwilami sam nie wiem. — To co? Podpisujecie protokół? — Niczego nie będę podpisywał. — No to w ten sposób do niczego nie dojdziemy. Ja was Trybuła z tym waszym uporem też mam już dosyć. Posiedzicie, przemyślicie, a jak dojdziecie do jakichś wniosków, dajcie znać przez wychowawcę. W godzinę później Ślepy Józek stał na baczność przed wychowawcą więziennym: — A to wy? Nazwisko! — Trybuła. Wychowawca notował na blankiecie. — Imię! — Józef. — Za co siedzicie? — Ja? Ja nic nie zrobiłem. — A ja mam tutaj zanotowane: podejrzany o morderstwo. — E, panie wychowawco, ja nikogo nie zabiłem. — Siedzieliście już w zakładzie karnym? — Tylko półtora roku. — Za co? — Skok. — Grypsujecie? — Znać, to znam, ale nie używam. — Pamiętajcie. Grypsowanie będzie karane kabaryną. — Wiem panie wychowawco. Na co mi kabaryna? Nic nie zrobiłem, a poniewieram się po tych murach. — Ja was znam. Wy wszyscy jesteście zawsze niewinni. Odmaszerować do celi. — Aresztowany Trybuła Józef odmeldowuje się obywatelu wychowawco. — Spocznij. I ślepy Józek wykonał prawidłowy w tył zwrot i wyszedł z pokoju wychowawcy, ustawił się na baczność pod ścianą, gdzie wraz z kilkoma innymi oczekiwał, by oddziałowy wprowadził go do celi. — Ile się spodziewasz? — usłyszał cichy głos stojącego obok mężczyzny. — Jak się nie wywinę, to może być tego na całe życie. — Mokra robota? — Żadna mokra. Tylko mnie podejrzewają o to. — No, mnie tam możesz powiedzieć. — A ty ile się spodziewasz? — Już dostałem. Ósemkę. — Za co? Nadszedł oddziałowy, poprowadził aresztowanych do celi, starannie zamknął za nimi metalowe drzwi. * * * Jubi wszedł do kawiarni „Małej”. Radca Prochliński aż poderwał się z miejsca. Jubi ukłonił się i usiadł. — Puścili cię? — Miałem alibi. — No to kto mógłby to zrobić? Bo tu już wszyscy myśleli, że to ty stuknąłeś Tarkowską. — E, gdzie tam ja. Trzymają jednego takiego... — Trybułę? — Znasz go? — Nie. Tylko słyszałem o nim. — A ja go znam. Mieszka koło mnie. — Co to za facet? opowiadaj — niecierpliwił się radca Prochliński. — Węglarz. Na rampie robi. Ale tylko dorywczo. Nie sądzę aby to on zamordował. — No to kto? — Ba, żebym to ja wiedział. * * * Jubi wrócił na stałe do towarzystwa. Radcę bolała wątroba, ale dał się Jubiemu zaprosić na wino. A ponieważ już po jednej butelce Jubi wrzeszczał, wymachiwał rękami, krzyczał i gotów był śpiewać, radca opuścił winiarnię, zostawiając w niej Jubiego, po którego pod wieczór przyszła służąca. Awanturował się, nie chciał iść do domu: — Chodź dupku — powiedziała ochrypłym głosem, ujęła Jubiego za kołnierz przeraźliwie niebieskiego garnituru i powlokła w stronę drzwi. Jubiemu szło teraz dobrze. Mógł kupić droższe towary, mógł je więc drożej sprzedać, a tym samym więcej zarobić. Mimo, że tak niespodziewanie stał się posiadaczem większej gotówki, nie uderzyło mu to do głowy. Handlował jak przedtem, z umiarem, ze sprytem. W domu czuł się panem całą gębą, bo mimo, że panna służąca dorabiała sobie jeszcze wieczorami chodząc do Parku, to mimo to wracała do domu przed jedenastą. Prała, sprzątała i gotowała, a zakupy robił Jubi. Wychodził co rano z domu, szedł na plac gdzie przekupki ustawiały swoje kramy i targował się o każdą marchewkę, o każde jajko. A czynił tak, bowiem sprawiało mu to przyjemność. * * * Helka na stałe zamieszkała u Jędrusia. Czuła się teraz panią wielkiego domu, domu znanego aktora, który co prawda wymykał się spod jej kontroli i wpadał czasami na wódkę z kolegami, ale czynił to ostrożnie i nie tak często jak poprzednio. Helka dyrygowała domem i rządziła pieniędzmi, które zarabiał Jędrek. Porzuciła pracę, mogła sobie bowiem na to pozwolić, lecz do szkoły chodziła dalej, pilnowana zresztą przez niego. * * * Radca Prochliński zerwał zaręczyny i wycofał papiery z Urzędu Stanu Cywilnego. Powodem stały się żądania Magdaleny Ćwiartka-Poszurkiewicz. Podnosiła je w sposób, który radcy wydawał się nie do przyjęcia. Gdy zażądała od niego zapalniczki, dał. Gdy zażądała od niego srebrnej papierośnicy i futra z królików, podjął ze swojego dolarowego konta pieniądze i kupił. I dał. Ale gdy zażądała od niego rodowej pamiątkowej karabeli, wiszącej nad łóżkiem, a która w dodatku stanowiła przedmiot dumy radcy i jedyną pozostałość po utytułowanych przodkach — poszedł do Urzędu Stanu Cywilnego i wycofał papiery. Nie przeszkadzało mu to jednak dalej chodzić z nią do lokali. Oczywiście tak długo, jak długo nie zapadł na dolegliwości wątrobowe, co miało miejsce zwykle w połowie miesiąca. * * * Ślepy Józek otrzymał sankcję prokuratorską i siedział w areszcie, starając się wszystkimi siłami dojść do tego, kim mógł być ów facet w ciemnych okularach. Śledztwo w tej sprawie nie posunęło się jednak do przodu. Wszystko niestety świadczyło przeciw Józkowi. I on nie znał sposobów, aby się bronić. Pytany, powtarzał ciągle to samo. * * * Franek zachodził do Marioli Bruździk i pijał z nią w mieszkaniu. Czasem dwa, a czasem trzy dni. Zaniedbał ostatnio działalność pod bankiem. Zresztą sezon turystyczny już się skończył i tym sposobem skurczyła się także lista klientów. * * * Marek Kamień, jak zawsze przychodził, siadał i nudził o polowaniu. Ostatnio przybył mu jeden nowy temat. Jego żona urodziła bowiem bliźniaczki, więc znajomi musieli wysłuchiwać jakie to dzisiaj dziewczynki zrobiły kupki i jakie mają inteligentne buzie, mimo, że naprawdę były to dwa małe, o czerwonych jeszcze twarzach bachory, które w dodatku darły się na przemian, bez względu na porę dnia i nocy. W sumie więc Marek miał już pięcioro dzieci i w związku z tym przyjaciele nie bez racji nazywali go dzieciorobem, lub, co bardziej pasowało do jego myśliwskich zamiłowań; rozpłodowcem, reproduktorem, lub inseminatorem. * * * Docent Rzeszowski opublikował pracę naukową i na tę cześć urządził w domu skromne przyjęcie, w którym jednak Jubi nie uczestniczył. Docent Rzeszowski wolał być ostrożny, dbał o opinię i jak sądził, zapewne słusznie, ta opinia wiele straciłaby z dobrego imisnia, gdyby w przyjęciu uczestniczył Jubi. I gdyby w dodatku Jubi upił się. A nie ulegało wątpliwości, że tak właśnie by było. * * * Mikułowa doszła do siebie po niepowodzeniu jakiego doznała na cmentarzu i nawet prezes potrafił jej to przebaczyć. Pozornie niewierzący, W głębi duszy był ortodoksyjnym katolikiem, więc gdy Mikułowa przyszła i oświadczyła, iż modliła się w nocy i czuje, że Bóg jej przebaczył, przebaczył jej także i prezes, który zresztą nie wyobrażał sobie pracy spółdzielni bez tej kobiety. * * * Zyzio nawiązał kontakty z Zosią Libańską, posprzeczał się z poprzednią narzeczoną, a inżynierowi Karolowi Jathskiemu przybyła para cennych okazów kanarków. * * * Jubi jak zwykle siedział w kawiarni i czekał na klientów. W drzwiach ukazała się głowa redaktora Albina Kaszkowskiego. Redaktor Albin Kaszkowski skinął na Jubiego. Wyszedł. Jubi za nim. Weszli do najbliższej bramy. Redaktor Albin Kaszkowski wyjął z kieszeni marynarki zawiniątko. Podał Jubiemu: — Panie Jubi. Jest drobiazg do sprzedania. Będę na pana czekał w domu. Odwrócił się i wyszedł z bramy. Jubi odwijał szary papier, następnie bibułkę z nadrukiem „herbevo”, później kłębek zżółkłej waty i ręce mu drżały. Bo Jubi znał pochodzenie dwóch złotych kolczyków z brylancikami, które mieściło zawiniątko. I Jubi wiedział co zrobić. Schował pakuneczek do kieszeni i wyszedł z bramy. I Jubi wiedział także kto ucieszy się z tej wiadomości. * * * Wieczorem Jubi — zadowolony z siebie, znalazł całe towarzystwo w restauracji. Z obecnych nie znał tylko ładnej blondynki, którą radca przedstawił jako swoją znajomą z dawniejszych lat, panią Ralską. Jubi nie znał także jej chłopca, przystojnego, wysokiego bruneta o iście indiańskiej urodzie. Jubi natomiast miał już w czubie, bowiem wcześniej wypił kilka kieliszków. * * * Redaktor Albin Kaszkowski siedział w domu i czytał własne wypracowanie, które następnego dnia miał zamiar wysłać do redakcji swojej gazety. Był z siebie zadowolony. — Napisałem wspaniały reportaż — powiedział na głos i opadł na pluszowy fotel. Tak. Redaktor Albin Kaszkowski był zadowolony z siebie. Niecierpliwił się jedynie długą nieobecnością Jubiego. Niecierpliwił się, ale się nie martwił. Jubi jeszcze nigdy go nie zawiódł, więc redaktor Albin Kaszkowski nie miał powodów do niepokoju. Chciał co prawda wyjść z domu, wyjął już nawet z szafy swoją różową kurteczkę, którą kupił płacąc wysoką cenę, a która charakteryzowała się tym, że była szczytem złego gustu. Znajomi proponowali mu nawet, aby naszył na kurteczce misia, takiego, jakie przyszywa się do ubranek dzieci. Ale redaktor traktował te złośliwości z absolutną wyższością. Uważał, że skoro pracuje w prasie, ważniejszy i większy jest od wszystkich. I co mu tam złośliwości takiego radcy Prochlińskiego, czy tego hodowcy kanarków inżyniera Karola Jathskiego? Redaktor Albin Kaszkowski ponownie wziął do ręki maszynopis. Czytał jeszcze raz z uwagą, wyjął długopis, poprawił błąd literowy. — Tak. To jest znakomity tekst. Naczelny powinien być zachwycony — powiedział na głos. Tę chwilę samouwielbienia przerwał mu dzwonek do drzwi. Wstał więc, nałożył okulary w grubej rogowej oprawie, które jak sądził, dodawały mu powagi. Sprawdził przed lustrem w przedpokoju swój wygląd i otworzył drzwi. Zobaczył przed sobą cywila i dwóch mundurowych milicjantów. — Albin Kaszkowski? — zapytał cywil. — Tak — odpowiedział i zdjął okulary. — To proszę, oto nakaz rewizji, a oto nakaz aresztowania. Milicjanci weszli do mieszkania. Jeden z nich wyjął kajdanki. Otworzył. Redaktorowi Albinowi Kaszkowskiemu okulary wypadły z rąk tłukąc się na drobne kawałki. Wyciągnął posłusznie ręce w kierunku milicjanta. — Jezus Maria. Jezus Maria — powiedział, gdy milicjant zapinał kajdanki. * * * Jubi rozsiadł się wygodnie. — A cóż to za facet — zapytała Prochlińskiego Ralska. — To taki nieszkodliwy wariat — rąbnęła basem Magdalena Ćwiartka-Poszurkiewicz. — I on tak zawsze wszystkich obraża? — Tylko jak się napije — uzupełnił radca Prochliński. Myron siedział spokojny, jakby nie jego dotyczyły docinki Jubiego. — Te, wódz siksów, złamana strzała, a skądżeś ty przyjechał? — Jak Boga kocham, jak się ten facet nie uspokoi to zrobię mu krzywdę — denerwowała się Ralska. — Te, blondynka, coś ty taka ważna? — odparował Jubi. Nerwy odmówiły posłuszeństwa Ralskiej. Ujęła za szyjkę butelkę z wodą mineralną i nie wstając rąbnęła nią w głowę Jubiego. Butelka rozerwała się jak granat i po głowie Jubiego spływała woda. Zerwał się, wyrzucił obie ręce w górę, wrzasnął falsetem: — Milicja! Milicja! Następnie przyjrzał się bacznie ładnej blondynce, cmoknął i dodał: — Albo i nie. Jerzy Michał Czarnecki Fart 3