13941

Szczegóły
Tytuł 13941
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13941 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13941 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13941 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

CZAS BIEGNIE OBOK 0 8. 06. 2004 Paweł Wiktorski CZAS BIEGNIE OBOK WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Obwolutę, okładkę ł stronę tytułową projektował MICHAŁ BEHNACIAK Redaktor WANDA ZBYSZE^WSKA Redaktor techniczny RENATA WOJCIECHOWSKA Zdjęcia ze zbiorów autora i Archiwum Murnauczyków w Katowicach (3) © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1980 isbn aa-n-nfi4i7-2 w 2N.KIA& Printed in Poland Wydanie I. Nakład 10 000+333 egz. Objętość 14,79 ark. wyd., 18,75 ark. druk. (z wkładkami). Papier druk. sat. III kl. 71 g, format 82X104 z Fabryki Celulozy i Papieru im. J. Dąbrowskiego w Kluczach. Oddano do składu 1.09.79 r. Druk ukończono w kwietniu 1980 r. w Wojskowych Zakładach Graficznych w Warszawie. Zam. 839. Ceną zł 4.5.^ O-lll Tym, co polegli Tym, co przetrwali I tym, co przetrwać nam pomogli TO DOPIERO POCZĄTEK - RAWKA RZEKA BEZTROSKA — Może pan wejść, panie poruczniku. Pan pułkownik prosi — adiutant wskazuje otwarte drzwi. Wchodzę do gabinetu dowódcy 26 pułku artylerii lekkiej imienia króla Władysława IV. Przede mną pułkownik Jan Kulczycki w mundurze polowym, udekorowanym krzyżem Virtuti Militari. — Panie pułkowniku, melduję się posłusznie do raportu z zażaleniem. — Z zażaleniem? Na kogo? — Na dowództwo pułku, panie pułkowniku. Pułkownik obrzuca mnie krótkim spojrzeniem, ruchem ręki wskazuje krzesło przed biurkiem. — Niech pan siada, panie poruczniku. Proszę wyjaśnić, o co chodzi. A więc wyjaśniam. Miałem kartę mobilizacyjną „natychmiast", w listopadzie ubiegłego roku zmieniono mi ją na „pierwszy dzień mobilizacji". Wiedząc, że przed kilkoma dniami powołano kilku moich kolegów, czekałem na wezwanie. Nie wzywany, zgłaszam się sam. Zdziwiony jestem, dlaczego mnie pominięto. Przywołany oficer mobilizacyjny tłumaczy, że zmieniono mi kartę wskutek zmiany mego adresu na Stołpce. Rzeczywiście, w miejscowości tej odbyłem ubiegłoroczną wakacyjną praktykę studencką. Zgodnie z przepisami powiadomiłem dowódz- 9 ¦ two pułku, że na dwa miesiące zmieniam miejsce pobytu. Efekt — niepotrzebna zmiana karty. — Zawsze potrzebujemy oficerów — stwierdza pułkownik po odprawieniu oficera mob. — A dobrych tym bardziej. Chce pan zostać w pułku? — Po to przybyłem, panie pułkowniku — trudno mi ukryć w głosie zadowolenie. — Wobec tego zostaje pan z dniem trzydziestym marca powołany do czynnej służby. Proszę załatwić formalności w adiutanturze i kwatermistrzostwie. Zatrzymuję pana przy sobie w oddziale nadwyżek. Dziękuję panu. : Odmeldowuję się i wychodzę. Zamykam za sobą drzwi z radością, jak po dobrze zdanym ciężkim egzaminie. Na korytarzu wpadam na podpułkownika Kapsę, zastępcę dowódcy pułku. Następny meldunek. —• Go tu robisz? Dlaczego ciebie dopiero teraz widzę? — Nie byłem powołany, panie pułkowniku. Sam się dziś zgłosiłem. — Ach te nasze moby! — macha ręką Kapsa. — A przydział? — Pan pułkownik Kulczycki zatrzymał mnie w oddziale nadwyżek, ale ja chciałbym do linii. — Taki oficer w nadwyżkach? Zabieram cię do pułku. — Dziękuję panu pułkownikowi. Nowy oficer w pułku budzi zainteresowanie. Po chwili podchodzi kapitan Jerzy Łubkowski. Znowu melduję się. — Kolega ma już absolutorium? Pójdzie pan do mnie, do ambulansu. — Chciałbym do linii — oponuję. — Pułkowym lekarzem będę całe życie. Teraz mam ostatnią szansę pobyć trochę artylerzystą. W pułku wytworzyła się niecodzienna sytuacja. Po zmobilizowaniu objął go podpułkownik Zygmunt Kapsa. Pułkownika Kulczyckiego przewidziano na dowódcę artylerii dywizyjnej innej dywizji. Tamta jednak nie mobilizuje się jeszcze, wobec 10 czego został na razie komendantem oddziału nadwyżek w koszarach własnego pułku, dowodzonego przez swego zastępcę. W tym układzie Kapsa był silniejszy i po stwierdzeniu „teraz łazik jest mój" zabrał Kulczyckiemu służbowy wóz. Pułkownik Kulczycki długo miejsca w koszarach nie zagrzał. Niebawem objął stanowisko dowódcy artylerii dywizyjnej 26 dywizji po pułkowniku Wacławie Młodzianowskim, który został drugim dowódcą piechoty dywizyjnej w 8 DP. Podpułkownik Kapsa również opuścił wkrótce pułk. W lipcu przekazał go podpułkownikowi Hieronimowi Susz czy ńskiemu, który z dowódcy trzybateryjnego daku stał się dowódcą dzie-więciobateryjnego palu. Był to niewątpliwy awans. Kapsie powierzono obowiązki dowódcy 54 palu, który należało zorganizować. Wskutek tych przesunięć mój pułk wyruszył na wojnę z dowódcą prawie sobie nie znanym, a dowódca z pułkiem, którego również nie zdążył bliżej poznać. Chyba to nie było dobre. Ja na razie tkwiłem w oddziale nadwyżek, ponieważ pułk pierwszego rzutu miał wszystkie etaty oficerskie obsadzone. I to przez rezerwistów. Jedynie stanowiska dowódców dywizjonów i baterii objęli oficerowie zawodowi. Dowódcami baterii byli nawet podporucznicy: szóstej — Arseniusz Kuczyń-ski, siódmej — Romuald Rode i dziewiątej — Tadeusz Sobo-lewski. Fakt ten dobitnie świadczy o szczupłości naszej kadry zawodowej w korpusie artylerii. Wśród rezerwistów największy odsetek stanowili wychowankowie mego gimnazjum — podporucznicy: Władek Pałucki, Romek Raszewski, Franek Kazimierski, Franek Lipiński, Tadek Wolicki, Lucek Kuciń-ski, Janusz Kotecki, Jurek Kurczyński, Zygmunt Łabędzki, Leszek Żurański oraz podchorąży Krzysiek Drozdowski. Oddział nadwyżek składał się z kilku baterii młodego rocznika i rezerwistów. Po kilku dniach część rezerwistów wymieniła tych, których z różnych powodów zwolniono z pododdziałów liniowych, pozostałą nadwyżkę odesłano do domów. Wy- li raźnie natomiast dawał się odczuć niedobór podoficerów, od razu wystąpiły trudności w szkoleniu młodego rocznika. Pomoc nadeszła ze Szkoły Podchorążych Artylerii w Toruniu i Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu, skąd przeniesiono do pułku grupy młodszych podoficerów zawodowych. Ci z miejsca przystąpili do wykonywania służby, a robili to doskonale. Oficerów w oddziale nadwyżek prawie nie było. Z konieczności więc pełniłem funkcję dowódcy baterii, a nawet administracyjne obowiązki dowódcy dywizjonu w dziedzinie gospodarczej, wykładów i szkolenia. Zakwaterowani jesteśmy w koszarach. Mogę wprawdzie wynająć pokój w mieście, na który otrzymuję ekwiwalent w wysokości 20 złotych miesięcznie, ale po namyśle rezygnuję. Napawa mnie niechęcią myśl przebywania wśród obcych ludzi, ponadto wiem, że jako tak zwana dywizja osłonowa w każdej chwili możemy być zaalarmowani. Mieszkając w koszarach, zawsze jestem osiągalny. Moja sytuacja materialna przedstawia się nieźle. Pobory podporucznika wynoszą 206 zł, dodatek funkcyjny 75 zł, regularnie wpływa stypendium wojskowe, które otrzymuję jako absolwent weterynarii, w kwocie 200 zł. Potrącenia obowiązkowych podatków i dobrowolnych składek nie przekraczają 3,5 procent otrzymywanych kwot. Posiłki spożywamy w kasynie 18 pułku piechoty. Pewnego wieczoru idąc na kolację spotkałem swego profesora gimnazjalnego, Nogowskiego. — Czołem panu porucznikowi. — Dobry wieczór. Pan Kazimierz, nauczyciel wychowania fizycznego, wygląda świetnie — opalony, trochę zeszczuplał. Na jego mundurze oficera piechoty taka sama gwiazdka jak na moim. Filmowa taśma pamięci wstecznym ruchem przeskakuje sześć lat. Na chwilę znikają mundury, naramienniki, pasy i rękawiczki. W ósmej klasie najpierw opuściłem dwa tygodnie 12 lekcji, bo zrobił mi się paskudny wrzód na nodze. Potem następne dwa, bo kazano nam zakupić nowe mundurki, a ja nie miałem pieniędzy na krawca. Do klasy w nowym mundurze przybyłem ostatni, ale czekała mnie jeszcze jedna przerwa w nauce. Jako niezamożny byłem zwolniony w 3/4 z czesnego, pozostało jednak piętnaście złotych miesięcznie do płacenia. Złożyłem odpowiednie podanie do Koła Rodzicielskiego, ale zanim pozytywnie rozpatrzono moją prośbę, z powodu „redukcji" wyleciałem z klasy. Co to była za redukcja? Usuwanie ucznia, jeśli w terminie nie opłacił czesnego. Te sześć tygodni odbiło się na mojej znajomości geometrii analitycznej — zaliczyłem ją tylko na trójkę. Ostatni zaś konflikt miał miejsce na trzy miesiące przed maturą i to właśnie z panem Kazimierzem. Poszło o kupno nowych kostiumów gimnastycznych, które z kolei po mundurach wprowadzono w szkole. Byłem hersztem opozycji i mimo że posiadałem Państwową Odznakę Sportową i 26 sprawności harcerskich, na świadectwie maturalnym jako jedyny w klasie mam ocenę dostateczną, postawioną mi przez profesora Nogowskiego. To pamiętamy obydwaj i o tym w tej chwili myślimy. — Żałuję, że tę trójkę panu wówczas postawiłem — wyznaje Nogowski. — Przebrzmiała pieśń, panie profesorze, ale przez nią nie byłem najlepszym maturzystą. — Pan do kasyna? — Tak. Może pójdziemy razem? — Właśnie wracam z kolacji. — Wobec tego odmeldowuję się. Czołem, panie poruczniku. — Do widzenia panu. Z cywilną gracją mój profesor wychowania fizycznego i zarazem kierownik szkolnego przysposobienia wojskowego jak kapeluszem kłania się garnizonową czapką. — Rany boskie, panie Kaziu — mówię złośliwie — dobrze, że tego nikt nie widzi! Mam jednak szczęście. W czasie nieobecności pułkownika 13 Kulczyckiego któryś z oficerów w pułku liniowym podpadł adekowi Młodzianowskiemu. „Żebym pana więcej na oczy nie widział", powiedział nieszczęśnikowi dowódca artylerii dywizyjnej- Trzeba było dokonać przesunięcia, i troskliwy Kapsa telefonicznie wezwał mnie do pułku. Otrzymałem przydział do ósmej baterii, ulokowanej wraz z całym trzecim dywizjonem w dwóch wioskach o niecodziennej nazwie: Mokra Lewa i Mokra Prawa. Działoby rozlokowane są w poszczególnych zagrodach, oficerowie z reguły po dwóch u zamożniejszych gospodarzy. Oczywiście) dowódca baterii ma osobną kwaterę. Kapitan Czesław Smosarski jest sympatycznym oficerem, który rozsądek artylerzysty łączy z namiętnością do konia i papierosów. W służbie jest wymagający, ale nie traci poczucia humoru i nawet w momentach kolizji potrafi ocenić komizm sytuacji i refleks podwładnego. Oficerem ogniowym jest porucznik Miksa, czterdziestoletni dyrektor liceum handlowego w Kutnie, oficerem zwiadowczym — podporucznik Tadeusz Eubig, inżynier architekt, zdolny, spokojny i opanowany. Dowódca drugiego plutonu, ogniomistrz podchorąży Piotr Wieprzko-wicz notnen omen łączy olbrzymi wzrost i krzepkość z czynną, energiczną naturą. Podoficerowie to zawodowe zuchy. Ich znajomość służby wojskowej wiąże się z sumiennością i precyzją niemal automatów. Materiał żołnierski świetny. Prowadzimy normalne zajęcia, zagospodarowujemy jak najwygodniej kwatery. Po tygodniu nadszedł z pułku rozkaz polecający bateriom, aby podały stan pobranego z magazynu mob. rynsztunku, broni i uprzęży. Magazyny te, otwarte w pierwszym dniu mobilizacji, w ogólnym pośpiechu wydawały wszystko nawet bez pokwitowań. Na oszołomionych rezerwistów sypały się hałdy płótna, żelastwa, sznurów i rzemienia. Teraz trzeba to wszystko uporządkować w ewidencji. Następnego dnia rozpoczynamy pracę. Przeglądam szczegółowo wozy taborowe i znajduję dwie skrzynie z częściami zapasowymi do armaty 75 mm. My jesteśmy baterią haubic — 14 odsyłam skrzynie do pułku. Po dwóch dniach dzwoni z podziękowaniem czwarta bateria, która od tygodni bezskutecznie szukała tych skrzyń. Przeglądam również worki z owsem — niektóre z nich lekko zatęchły. W słoneczny, suchy dzień na rozesłanych płachtach, zadowoleni z lekkiej roboty, szuflują ten owies kanonierzy. Lekarz weterynarii mego dywizjonu, podporucznik Jerzy Kurczyński, zleca mi przegląd koni w mojej baterii. Ponieważ major dobrze ocenił tę pracę, wyznaczają mnie do komisji odbierającej transport siana z Rzeszowa. Jeden wagon odrzucam, siano składa się z kiepskich traw, trochę spleśniałych. Jednocześnie trwają dzienne i nocne marsze, zajazdy na stanowiska, urządzanie punktów obserwacyjnych, zajęcia z topografii, instrukcji strzelania i na strzelnicy terenowej. Wraz ze zmianą trybu życia zmienia się nasz wygląd. Tężsi zeszczupleli, chudzi lekko zaokrąglili się. Ruch na powietrzu, wysiłek fizyczny i wysokokaloryczne pożywienie wyraźnie wpływają na kondycję. Żołnierze przyzwyczaili się coraz sprawniej wykonywać otrzymywane rozkazy, oficerowie zaś coraz pewniej je wydawać. Wyczuwa się w baterii rytm zorganizowanej pracy, lepszą jakość jej wykonania. W pierwszy dzień Wielkanocy koledzy oficerowie wyjechali do Skierniewic. Do kanonierów przybyli krewni, a mnie, pełniącego służbę, odwiedził wuj Józef. Piękna to postać, wysoki, barczysty, z siwą czupryną i sumiastym wąsem. Prze-cwałował na rowerze ponad 30 kilometrów i wcale nie widać na nim zmęczenia. Witam gościa, którego z pewnością ponaglała prośba mojej matki, i proszę na poczęstunek do naszego prowizorycznego kasyna. W chłopskiej izbie siadamy wygodnie na solidnej ławie przy krzyżulcowym stole. — Wypijemy po jednym? — Jednego nigdy nie piję — rozsądnie stwierdza wuj. Ja na więcej nie mogę sobie pozwolić, bo jestem na służbie. Wciągam więc do kompanii podchorążego Wieprzkowicza i podoficera zaprzęgowego. Proszę też gospodarza i jego żonę. 15 Rozlewam żytniówkę do pięciobocznych kieliszków wspartych na grubej nóżce. Kobieta najpierw długo certuje się, dotyka kilka razy ustami powierzchni płynu, potem odwraca się do nas plecami i całkiem wprawnie przełyka. I znów jest onieśmielona, niepijąca, ociera usta brzegiem fartucha, próbuje wycofać się z pokoju. Mąż jej patrzy krzywo na te babskie ceremonie. — Idź i przynieś coś ciepłego — poleca żonie. Migiem pojawia się duszona wieprzowina w zawiesistym sosie. — Zdrowie pańskie, panie gospodarzu, i pańskiej rodziny — wznoszę toast. — Zdrowie wasze, wojskowych, panie poruczniku — poważnieje chłop. — My tu na wsi wszystko rozumiemy. Obyśta tego munduru długo nie nosili i obyśma my nie musieli go zakładać! Czy można prościej wyrazić pragnienie pokoju? Wypijamy i zagryzamy wieprzowiną. Do niej gospodyni podaje ćwikłę __plasterki gotowanych buraków z ostrym, piekącym chrzanem w occie. Trzeba nabrać oddechu po przełknięciu i otrzeć łzy. Zaprzęgowy nalewa następną kolejkę, zawartość butelki szybko znika. Potem starszy pan wsiada na rower, by znów pedałować przez 30 kilometrów. Doprowadzam go do końca wsi, życzę szczęśliwej podróży i wracam do rejonu zakwaterowania. Przy wiejskiej remizie gromadzą się żołnierze, zatrzymują spacerujące grupkami dziewczyny. Prawda, dzisiaj żołnierska zabawa świąteczna. Sala przybrana kolorowymi bibułkami, trochę serpentyn, kilka ław i kilkanaście krzeseł, z których każde wyszło spod ręki innego stolarza. Bufet skromny, odpowiednio do żołnierskiej kieszeni. Na pierwszym planie rzędy butelek ze słodkawo-ckliwą lemoniadą, której nie smak, ale sztuczny kolor sugeruje pochodzenie od jakiegoś owocu. Początek zabawy jest stereotypowy — w remizie żołnierze, z których kilku tańczy parami ze sobą, przed remizą dziewczyny. Podchodzę do nich. — Panie na zabawę? — Ee nie, grają, my tak, posłuchać. — A potańczyć trochę z żołnierzami? <— E *iie, panie poruczniku. — Zabawa dla wszystkich. Bawcie się i wy. — My tylko posłuchać. Tak dużo żołnierzy, że się boimy. Boją się jak mysz słoniny, ale żadna z nich pierwsza na salę nie wejdzie. Czas leci, zabawa tylko do dwunastej. — Zawołajcie kaprala Jaszczaka i czterech kanonierów — polecam jednemu z żołnierzy. — Niech zabiorą ze sobą karabinki. Po chwili melduje się Jaszczak, dzisiejszy podoficer służbowy. Formuję żołnierzy, podchodzę do dziewcząt. — Prosimy na salę. — My tylko posłuchać, panie poruczniku. — To nie przyszłyście na zabawę? -— Nie, tylko tak, bo muzyka. — Na zabawę możecie wejść, ale stać tutaj nie wolno. Tu jest teren wojskowy. — Jaki tam teren wojskowy? To nasza wioska. — Gdzie jest wojsko, tam teren wojskowy. Muszę was zaaresztować. Kapralu Jaszczak, otoczyć te dziewczęta! Panny trochę się speszyły, mają niepewne miny. Prawda to czy bujda? Służbowi są momentalnie przy nich. — Dużo ich. Hm... gdzie tu je zamknąć? — niby to zastanawiam się. — W remizie, panie poruczniku — podchwytuje moje zamiary sprytny Jaszczak. — Dobrze. Prowadzić do remizy i o dwunastej puścić do domu. Chichoczące dziewczyny pod strażą wprowadzono na salę. Tradycyjnym wiejskim obyczajem orkiestra tnie marsza. 16 2 — Czas biegnie obok 1 Skrzypce wysoko i piskliwie, basetla mrukiem, harmonia zwija się konwulsyjnie. Trąbka grzmi jak hasło strażackie nawołujące do pożaru, czasem beknie jak jeleń na rykowisku. Pomruki basetli poganiają tańczących niczym biczysko woźnicy biegnące konie. Potem znów włącza się trąbka, kończy marsz fanfarą asonansu, który tutaj wcale nie razi, i rzuca parę taktów sztajera. Skrzypce na wysokich tonach podchwytują melodię. Tańczą wszyscy. Część żołnierzy z podmiejskim fasonem, część typowo po chłopsku, godnie i sztywno. Furażerki wciśnięte za pas lub zatknięte pod lewy naramiennik. Dziewczynom w obrotach wirują spódnice, odsłaniając uda. Przy bufecie robi się gwarn©, chyba lemoniadę zakropili alkoholem, bo na policzkach pijących pojawiają się mocne rumieńce. Sztajerek przechodzi w tango, trąbki już nie słychać. Za to skrzyPce rzewliwie informują: umówiłem się z nią na dziewiątą, a basetla potakuje: o dziewiątej miała być. Spódnice już nie fruwają? tańczące postacie nabierają jakiejś miękkości, dłonie żołnierzy z pleców dziewczyn zsuwają się na talie i nieśmiało zatrzymują na wypukłościach poniżej. Ktoś chce wyłączyć część świateł, ale jednym pstryknięciem gasi wszystkie. Panny piszczą, światło zapala się na nowo. __Tylko bez głupich kawałów — mruczy Jaszczak do nieznanego kanoniera z siódmej baterii. I zabawa trwa dalej. Skierniewice nie są złym garnizonem. Godzinę drogi szybkim pociągiem do Łodzi, niewiele ponad godzinę do Warszawy. Nie ma tu wprawdzie przemysłu, ale żywy grosz, wypłacany z dwóch kas pułkowych kadrze zawodowej i tysiącom żołnierzy służby czynnej, wzmacnia finansowo kościec miasta. Jest kontakt z wyższą uczelnią. Wydział Ogrodnictwa Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego ma w mieście swoje zakłady i pracownie. Miesiącami przebywają tu studenci mieszka- 18 jacy we własnych uczelnianych pawilonach. Czego to nie mówią o ich frywolnym życiu godni obywatele Skierniewic. O regionie tym nie zapomniała historia. Dwa najbliższe powiaty to Rawa i Sochaczew — dwie stare ongiś kasztelanie. Trzeci Łowicz — znany z bogatego folkloru. Dawne księstwo, ziemia Joanny Grudzińskiej z Nieborowem i Arkadią, rywalkami Puław i świątyni Sybilli Czartoryskich. Leży ta spokojna kraina między Pilicą i Bzurą. Przez pierwszą puszczał wpław Czarniecki swoje chorągwie na Szwedów, drugiej historia rezerwuje sporo miejsca na aktualny i nielekki zapis. Z południa na północ przecinają ten rejon mniejsze wody — Mosz-czenica, Mroga, Skierniewka, Rawka. W czasie pierwszej wojny światowej długo trwały nad Rawką walki pozycyjne. Dziś jeszcze nieostrożny pływak zawadzi w rzeczce o zardzewiały drut kolczasty z polowych umocnień, a chłopki w okolicznych wsiach trzymają kwiaty w łuskach armatnich. Sam posiadam dwie takie łuski, wygrzebane z piasku, i pamiętam, jak wrzucona do harcerskiego ogniska stara, wysuszona karpa strzeliła nad Rawką dwoma karabinowymi pociskami. Są jeszcze dwa akcenty z niedawnej historii. Dworski park w Skierniewicach z resztkami carskiej rezydencji oraz żywi ludzie, ongiś — po różnych imperatorskich wyrokach — skierowani tu na osiedlenie. Zresztą nie tylko tu — żyją i w Tomaszowie, i Piotrkowie, i moim rodzinnym Żyrardowie. W miastach słynnych z robotniczej krzywdy i rewolucyjnego buntu. Gdy rozkaz pułkowy nakazał nam opuścić Mokrą i wrócić do garnizonu, przyjęliśmy go z wielkim zadowoleniem. Znowu zapanuje właściwy porządek, przewidziany regulaminem służby wewnętrznej. Konie będą w wojskowej solidnej stajni, haubice w działowniach, a kanonierzy na jednej sali. Poza tym jesteśmy potrzebni młodszemu rocznikowi; nasze konie i działa pozwolą mu opanować całą technikę jazdy baterią i kunszt prowadzenia artyleryjskiego ognia. My również z przy- 19 jemnością przestrzelamy karabiny na miejscowej strzelnicy w Zwierzyńcu i haubice na poligonie w Raduczu. Do miasta wjechaliśmy właściwie nie zauważeni. Wiosna biła kurzem z nagrzanych ulicznych kamieni. Ciemniejące opalenizną ramiona i nogi kobiet potwierdzały porę roku. Powitała nas otwarta, gościnna brama koszar i wartownik prezentujący broń. Bloki koszarowe wyglądają niezwykle, na każdej szybie okiennej naklejone na krzyż paski białego papieru. Ma to rzekomo zabezpieczać przed pęknięciem i wypadaniem szkła wskutek wstrząsów powietrza w czasie bombardowania. Nie bardzo w to wierzymy, budynkom zaś te paski nadają wygląd zawodnika, poszkodowanego podczas mityngu i oblepionego plastrami. W garnizonie życie wkracza w spokojniejszy rytm. Zdaje się, że i sytuacja polityczna ulega małemu odprężeniu. Kanonierzy kolejno otrzymują krótkie urlopy. Wyjeżdżają w soboty, wracają przed północą w niedzielę. Podchorążowie rezerwy mogą zgłaszać się na skrócony półroczny kurs oficerski, po którego ukończeniu zostaną podporucznikami służby stałej. Z naszego dywizjonu kandydują Richter i Drozdowski. Cieszy nas ta próba powiększenia korpusu osobowego artylerii, bo niewątpliwie w naszej armii mamy jej za mało. Sporo uwagi poświęcamy wychowaniu obywatelskiemu żołnierzy i nauce o Polsce współczesnej. Nie zapominając o porażkach, mocno akcentujemy wygrane z Niemcami bitwy i kampanie. Mówimy o Głogowie, Psim Polu, Płowcach i Grunwaldzie. Później o rozwoju Prus, żelaznym kanclerzu Bismarcku, germanizacyjnej polityce hakaty, sprawie dzieci wrześnieńskich. Nie pomijamy Drzymały, Lompy, Kajki, plebiscytu na Warmii, powstań śląskich i wielkopolskiego. Żołnierze często chodzą do kina, urządza się dla nich specjalne seanse. Po dłuższej przerwie wybrałem się i ja. Szła jedna z amerykańskich komedii z Flipem i Flapem. Naturalnie na początku programu była kronika, a w niej pan generał Leon Berbecki z charakterystycznym akcentem apelował: 20 „Stoję przed wami z żołnierskim apelem — silni, zwarci, gotowi". Chodziło o powszechną zbiórkę na Fundusz Obrony Narodowej. Niezwykłą ofiarnością odpowiedziało na apel społeczeństwo polskie w tym ostatnim przedwojennym roku. Dzieci rezygnowały ze szkolnych śniadań, gospodynie prowadziły domy o wiele skromniej. Niezależnie od kwot zadeklarowanych w miejscach pracy wpłacano dodatkowo mniejsze i większe sumy w organizacjach społecznych i zawodowych. Nie brakowało i przysłowiowych wdowich groszy. Wszystkie uzyskane w ten sposób pieniądze przekazywano na jedno konto obrony narodowej, które stawało się jednocześnie społecznym rachunkiem narodowej dojrzałości. Bilansowano obywatelską ofiarność w informacjach dziennika radiowego i notatkach prasowych. Była w nich wiadomość, że i Koło Medyków Weterynaryjnych przekazało ze swej szczuplutkiej kasy niemały datek. Znaleźliśmy też pokwitowanie skromnej uroczystości ofiarowania przez społeczeństwo Skierniewic swemu pułkowi piechoty ciężkich karabinów maszynowych wraz z biedkami. W powszedni dzień garnizonowy zaczyna wkradać się monotonny rytuał grożący nudą i szablonem. Śniadanie, zajęcia, obiad, zajęcia, czas wolny. Spacerujemy po niewielkim grodzie odwiedzamy cukierenki, potem kolacja •— najczęściej w kasynie — i do poduszki zamiast sensacyjnych powieści Antoniego Marczyńskigo lub Tadeusza Dolęgi-Mostowicza czytamy instrukcje i regulaminy. Nie bez zadowolenia stwierdzam, że to, co zakodowano mi w pamięci we włodzimierskiej podchorążówce, tkwi tam mocno do dzisiaj. Na pewno w codziennej służbie i na poligonie nie pozwolimy, aby prześcignęli nas oficerowie zawodowi. To taka ambicyjka oficerów rezerwy. W słoneczne dnie wstępujemy do miejskiego parku. Przylega on do budynków Wydziału Ogrodnictwa i opiera ¦ ir o Skierniewkę. Zwłaszcza w maju jest śliczny, miejscami i icnisty, miejscami rozświetlony, pełen pięknego starodrze* w u i młodych buńczucznych pędów. W soboty rozbrzmiewają 21 w nim melodie, płynące z domu kultury, części carskiego kompleksu architektonicznego, gdzie obecnie urządza się spotkania towarzyskie i okolicznościowe zabawy taneczne. Na pewno nudzą się dorożkarze. Po kolacji wracamy z miasta najczęściej piechotą. Nie urządzamy większych bibek, po których kawalerska fantazja kazałaby organizować wyścigi dorożek lub ćwiczyć nimi na rynku miejskim elementy baterii zaprzężonej, co sałaciarze potrafią doskonale wykonywać. Nie wypada bawić się beztrosko, gdy całe społeczeństwo ogarnęła pełna niepokoju powaga. Za to szewcy i krawcy mają pełne ręce roboty. Odziewamy się od stóp do głów. Ja uzupełniam swoje umundurowanie kupnem dwóch par oficerskich butów. Zamówienie wykonał pan Karalus, najlepszy wojskowy szewc w garnizonie. Buty wyjściowe są z cienkiej giemzy, ćwiczebne z grubego hambur-skiego chromu, z którego podobno wyrabia się wysokie rybackie skórznie. Dodatkowo hamburki mają „żyłkę" wpuszczoną między przyszwę i podeszwy. Dzięki temu absolutnie nie przepuszczają wody. Nie dowierzając zapewnieniom mistrza Karalusa, przez pół godziny brodziłem w małym stawku na poligonie, i rzeczywiście — ani jedna kropla nie zamoczyła mi skarpetek. Wpadłem w nałóg palenia. Wielokrotnie częstowany papierosami przez dowódcę baterii, kapitana Smosarskiego, poleciłem swemu ordynansowi Przyborkowi zakup maszynki do robienia papierosów, tytoniu Ksanti i zwijek Morwitan. Z każdych stu zrobionych papierosów Przyborek ma polecenie wziąć sobie dwadzieścia. Zawsze był bardzo dobrym ordynansem, ale od czasu, jak zacząłem palić, patrzy na mnie z większą aprobatą i uznaniem. Papieros jakoś wypełnia czas polowych zajęć. Dla wyższych dowódców każde ćwiczenie terenowe jest ciekawe — ruch oddziałów, specyfika broni i służb, koordynacja poszczególnych elementów, stopień rozwiązania zadań w przestrzeni i czasie. Ale dla zwykłej kompanii piechoty lub baterii sprawa jest dużo prostsza. Z reguły sprowa- 22 dza się do zajęcia stanowisk i krótszego lub dłuższego czekania na dźwięk trąbki, ogłaszającej koniec ćwiczeń. W tych warunkach czasu jest naprawdę dużo i, niestety, coraz przyjemniej zaciągnąć się dobrym papierosem. Zaprzyjaźniłem się z plutonowym podchorążym Tolkiem Trawińskim, absolwentem warszawskiej Wyższej Szkoły Handlowej. Tolek zna sporo osób, wśród nich przemiłe studentki: Różę Dziewanowską, Hanię Kobyłecką i Krysię Kamieniecką. Chodzimy na spacery, urządzamy wspólne kolacje. Dziewczęta dostarczają domowe wiktuały, a my to, co można nabyć w sklepikach, a więc wino, skumbrie, sardynki i czekoladki. Czasami jeździmy do Łowicza, gdzie mieszka stary pan Tra-wiński. Witani jesteśmy z rozczulającą wylewnością, a gospodarna siostra Tolka zawsze ma dla wygłodniałych wojaków faszerowane kurczęta i domowe ciasto. Na jedną z niedziel otrzymujemy zaproszenie od dalekich krewnych Tolka do Bujał, położonych w okolicy Rawy Mazowieckiej. Wczesnym rankiem wyjeżdżamy ze Skierniewic autobusem. Mimo tłoku mamy szczęśliwie siedzące miejsca. Tołek obok księdza, którego srebrzysta czupryna pysznie kontrastuje z czarnymi brwiami, ja przy zażywnym jegomościu, ubranym z waszecia w długi surdut i granatowy kaszkiet. Blaszana karoseria autobusu rozgrzewa się coraz bardziej. Jest duszno, choć przez uchylone okna wciska się ciepłe majowe powietrze, niosąc zapach rozgrzanej ziemi, wymieszany z drobinami kurzu. Po autobusie kręcą się dwie kilkuletnie dziewczynki, bliźniaczki, ubrane w czerwone płaszczyki i takież bereciki. Dziwnym kaprysem natury jedna jest złocistą blondynką z czarnymi oczami, druga brunetką o jasnoniebieskich oczach. Brwi mają takie same — czarne, ślicznie zarysowane. Matka ich jest młodą, ładną i zgrabną kobietą. — Gdyby kazano mi dokonać wyboru, byłbym w kłopocie, którą wybrać — mówię do Tolka, myśląc o dziewczynkach. — A ja nie — odpowiada Tolek. —' Którą byś wybrał? 23 — Mamę. Zażywny jegomość wybucha śmiechem, mama poczerwieniała, ksiądz żartobliwie grozi Tolkowi. Na którymś przystanku wysiadamy. Przy szosie czeka na nas lekka, żółta bryczuszka, zaprzężona w parę niezłych kasz-tanków. Woźnica w pasiastej biało-niebieskiej kurtce, z biczyskiem w ręku, na nasz widok uchyla czapki. Siadamy na bryczkę, bat zakreśla z trzaskiem w powietrzu pętlę, kasztany podrywają się do kłusa, resory przysiadają lekko. Turkot kół zmienia się na bocznej drodze w szelest piasku, przesypywanego przez szprychy. Jest ładnie, zielono, ciepły wiaterek niesie od pobliskich łąk zapach siana z pierwszego pokosu. Szpaler przydrożnych topoli podbiega do wsi, bryczka skacze po nierównościach i skręca w aleję lipową. Przelatujemy przez bramę wjazdową, łukiem mijamy kwietnik i zatrzymujemy się przed schodami prowadzącymi na podest. Powitano nas serdecznie. Pani domu szczupła, o nieco cierpiącym wyglądzie, pan tęgawy, o pogodnym obliczu, ich córka Halina, ładna, dobrze prezentująca się panna, oraz jej koleżanka szkolna z Warszawy, Irena, dziewczę o niebieskich oczach i długich rzęsach. Wiemy, że panny uczęszczają do szkoły sztuk plastycznych na Myśliwieckiej, więc tematów o Warszawie nam nie zabraknie. Z mamą rozmawiamy o jej dolegliwościach; przydaje się moja znajomość weterynaryjnej interny. Papa z miejsca wyjaśnia, że jest plutonowym rezerwy wojsk samochodowych, tym samym równy szarżą Tolkowi. Mój mundur jednak go onieśmiela, proponuje, byśmy wypili trochę dla kurażu. Pijemy więc przy „skromnym" wiejskim śniadanku, które na pewno starczyłoby dla całego działonu. Potem papa znika, uprzedzając, że szykuje dla nas niespodziankę. Po chwili wraca w białym fartuchu i wielkiej kucharskiej czapie na głowie. Postanowił sam przygotować dzisiejszy obiad. Centralne danie to pieczona rzepa z^ farszem mięsnym. Musimy wypić po kieliszeczku koniaku, żeby po- 24 trawa udała się. Wypijamy. A ponieważ troska o tę rzepę gnębi nas coraz bardziej, pan domu wychodzi do kuchni, chochelką podlewa rzepę sosem, wraca do nas, zdejmuje czapę, siada przy stolicz ku i nalewa następną kolejkę, poczym znów pędzi do kuchni. Powtarza te czynności tak długo, aż rzepa — rzeczywiście świetna — pojawia się na stole w towarzystwie innych znakomitości kulinarnych. Kto potrafi to wszystko zjeść?! Po południu spacerujemy po parku i oglądamy gospodarstwo. Potem ja z panną Haliną siodłamy dwa podjezdki, kłusem i galopem przelatujemy po miedzach. Tolek z panną Ireną, po krótkiej przejażdżce bryczką, prowadzą w saloniku uczony dyskurs o współczesnej sztuce. Sfatygowany papa uciął sobie poobiednią drzemkę, i jak wróciliśmy z pola, znów był pogodny i ożywiony. Kolację spożywamy przy lampach naftowych, jasno oświetlających białą płaszczyznę stołu. Nocleg przygotowano dla nas w pokoju gościnnym w oficynie, przylegającej do gorzelni. Po skrzypiących schodach, ze świecą umocowaną w lichta-rzyku wchodzimy na pierwsze piętro. Odurzeni wiejskim powietrzem, zmęczeni wrażeniami dnia rychło zasypiamy. Pierwsze minuty snu przerywa cichy stuk. Przez otwarte okno wpada jakiś mały przedmiot, uderza o stół i spada na podłogę. Zrywamy się z łóżek, zaczynamy poszukiwania. Jest! Kamyk owinięty w papierek. List? — Zapalaj świecę — mówię do Tolka. Błyska ognik zapałki, potem płomyk świecy. List jest krótki: „Wy sobie słodko śpicie, a my idziemy na spacer". Bez nas? Wykluczone. Ubieramy się szybko. Ale jak wyjść? Bchody skrzypią, a w oficynie mieszka z rodziną administrator i dwóch pracowników gorzelni. Iść śmiało — możemy pnerwać wszystkim sen. Skradać się na palcach? Ktoś może Usłyszeć i będą niepotrzebne komentarze. - Przez okno — dyryguje Tolek. Niech będzie przez okno. Jedno piętro to niewiele. Tolek 25 wyskakuje pierwszy, ja za nim. Jestem w powietrzu, gdy ogłusza mnie potworny w tej nocnej ciszy huk. Zapomnieliśmy o pustych, olbrzymich beczkach na spirytus, które składowano pod oknami. Tolek ląduje na jednej, w chwilę później ja walę się na drugą. Wstajemy. Beczki rezonują jak dzwony. Tolek pociera obolałą nogę. — Nie obudziliśmy nikogo? — szepcze półgłosem. Od bramy dobiega ostry jazgot psów. Są bardzo cięte, ale na szczęście dobrze ułożone, nie odbiegają daleko od budynków. Bierzemy nogi za pas, wydaje nam się, że na plecach czujemy gorące psie oddechy. Stróż nocny pohukuje. Pędzimy przez park, wypadamy na łąkę. Opowiedzieliśmy pannom naszą hałaśliwą przygodę. Teraz rozmawiamy półgłosem, często milczymy. Księżycowa noc jest pełna nastroju, mocny aromat siana wisi w powietrzu. Świat jakby zastygł w spokoju, a my jak cztery ptaki, które tutaj przycupnęły w locie. Ani nam amory w głowie, ani nie chcemy zakładać gniazd. Za kilka godzin odlecimy w różnych kierunkach. A może szkoda, że to właśnie tak? Świta. Mamy jeszcze dwie godziny snu. O piątej schodzimy na śniadanie. Wszyscy śpią, honory domu pełni panna Halina. Dziękujemy jej za gościnność. — Nie pożegna się pan z Ireną? — pyta. Trudno wyjechać bez pożegnania, ale nie chcę jej budzić. Schodzę po tarasowych schodach. Z kwietnika ucinam jedną różę, obrywam wszystkie kolce. W koronie kwiatu błyszczą krople nocnej rosy. Po cichu wchodzę do pokoju dziewcząt. Irena śpi. Jej błękitne oczy zakryte są szczelnie powiekami. Długie rzęsy rzucają cień na brzoskwiniowe policzki. Całuję delikatnie różę i kładę białą przy ciemnej główce dziewczyny. W czerwcu znowu zmieniamy kwatery, przechodzimy do Kamiona. Jest to duża wieś w odległości kilku kilometrów 26 od Skierniewic. Major Mikołaj Palijenko ze sztabem dyonu lokuje się we dworze, baterie we wsi. Rawka blisko, za rzeką pensjonat, na miejscu sklep z karczmą. Prowadzi ją młody i bystry właściciel. Atrakcją dla kupujących jest jego żona, brunetka o smolistym spojrzeniu ciemnych oczu. Już przyjęło się nadane jej przez podporucznika Hirsza określenie: „czarnooka Carmen". Wszyscy żołnierze choć raz dziennie muszą zajrzeć do sklepiku. Jest w nim zresztą wszystko, czego potrzebujemy, a jeśli czegoś nie ma — to obrotny wiejski handlowiec sprowadza już następnego dnia po zamówieniu. Świetnie zaopatrzona jest maleńka karczemka! Rzeczka dostarcza świeżej ryby, kurniki pełne młodego drobiu, który szybko zmienia się w kurczęta po polsku. Na ciemnym od starości bufecisku mnóstwo specjałów. Pyszne salcesony w różnych gatunkach — brunszwicki, włoski i szwabski, suche parzone kiełbaski, rybka w różnych postaciach, uliki i matiasy w oliwie i occie, pudełka sardynek poukładane w kolumienki. Z boku skromnie czeka na prawdziwych znawców domowa kaszanka. Zawiera wszystko, co trzeba: czarną gruboziarnistą kaszę gryczaną, krew i tłuszcz, grudy wątróbki i kawałki mięsa. W miarę słona, w miarę pieprzna, zwarta i soczysta, doskonała na zimno, świetna na gorąco. Są i dodatki. Słój z octem klarownym, a w nim jędrne pomarańczowe rydzyki. W drugim brunatne borowiki wśród listków laurowych i czarnych ziarenek pieprzu wzmacniających aromat i koloryt. Jest i trzeci — z domowymi ogórkami — z którego bije zapach kopru. Ogórasy pływają w zielonym soku, ocierając się o kawałki chrzanu, liście dębu i wiśni. Nad bufetem majeranek i kolendra, z boku więdnące tataraki, zwane też ajerem. Jedną ścianę zajmuje regał, na nim zdobne w kolorowe etykietki stoją rzędy butelek z zawartością produkcji wielkopolskich fabryk z wielkim Kantorowiczem na czele. Poprzedni bywalcy — nasz drugi dywizjon — gustowali w wódkach poznańskich. Nasze podniebienia przyzwyczajone są do in- 27 nych trunków, dla nas najlepsi to Geneli i Baczewski. Żądamy wódek warszawskich i lwowskich. — Panowie, ja zbankrutuję — biada karczmarz. — Jeśli co miesiąc inny dywizjon przyjdzie na kwatery i panowie oficerowie będą chcieli pić inne wódki, to zamiast sklepu będę miał składnicę. Wypijcie, panowie, chociaż połowę tych butelek. Obniżę ceny, udzielę rabatu. Carmen też spogląda prosząco. Nasz przedstawiciel, podporucznik Ludwik Niedźwiedzki, uroczy kompan i co najmniej europejska klasa w dyscyplinach gastronomicznych, szacuje etykiety i rozważa jakiś projekt. — Możemy panu pomóc. Spisze pan imiona wszystkich oficerów i codziennie na drzwiach wejściowych będzie pan wywieszał kartkę, informującą, kto obchodzi imieniny. No, a solenizant z pewnością zaprosi kolegów na kolację. Dobry pomysł? — Świetny, panie poruczniku. — Nie sądzi pan, że warto go oblać? — oko Ludwika znów przeskakuje z butelki na butelkę. — A może by ten jarzębia-czek? Trudno jednak wymagać, aby dwudziestu oficerów jednego dyonu w jednym miesiącu obchodziło imieniny. Czasem przez kilka dni biała kartka błyszczała na drzwiach nie skalana żadnym zapisem. Ale karczmarz też był pomysłowy. W dzień bezimieninowy wywieszał kartkę: „Dziś Ludwika". Niedźwiedzki ze śmiechem zostaje zaciągnięty do sklepiku i przynajmniej na początek musi postawić kolejkę. Odchodzi następny rzut żołnierzy do cywila, do baterii przybywa grupka bladych, nie opalonych rezerwistów. Nowo przybyłym brak wprawy, ale powinni wiedzieć, co mają robić. Toteż niepomierne zdziwienie ogarnęło mnie, gdy w czasie ćwiczeń baterii zaprzężonej w kłusie jeden ze świeżo wcielonych kanonierów uparcie próbował — na szczęście bezskutecz- 28 nie— wskoczyć z ziemi na wysoki przodek. Zamiast oprzeć nogę na podstawie łonowej, odbić się, zrobić w powietrzu obrót i wylądować na ławce, usiłował postawić nogę na szybko obracających się szprychach. Dobyłem z siebie jak najpotęż-niej brzmiący głos: — Stępem marsz! Stój! Popędziłem do fatalnej obsługi. — Co wy wyrabiacie? Zwariowaliście? Kanonier stoi stremowany i pobladły. Nie wiem, czy uświadamia sobie, że noga mogła trzasnąć jak zapałka. Opanowuję się. — Gdzie odbywaliście czynną służbę? — pytam. — W pierwszym pułku lotniczym, panie poruczniku. — A kim jesteście z zawodu? — Rymarz, panie poruczniku. Masz babo placek! Ach te nasze moby! Następnego dnia lotnik zostaje przeniesiony do warsztatu rymarskiego, na jego miejsce przychodzi kanonier z prawdziwego zdarzenia. I znów wiem, że jak podam działonowi komendę: „Funkcjami odlicz!" i usłyszę krótkie, rwane: „celowniczy, ładowniczy, zamkowy, pierwszy wręczyciel, amunicyjny, drugi wręczy-ciel", to ludzie ci będą znali swoje artyleryjskie rzemiosło i utworzą zespół harmonijnie pracujący. Co dwa tygodnie kolejno obejmujemy obowiązki oficera kasynowego. Wielkie słowa — kasyno znajduje się w dużej izbie z dwoma długimi stołami. Obsługę stanowi dwóch ludzi mających jakie takie pojęcie o gotowaniu. Pobierają codziennie na stan oficerów ten sam prowiant, co przeznaczony jest dla kuchni żołnierskiej. My dokupujemy różne dodatki, aby potrawy bardziej urozmaicić. Przeciętnie dopłacamy od dwudziestu do dwudziestu pięciu złotych miesięcznie, co jest kwotą niewielką, nie przekraczającą dziesięciu procent otrzymanych poborów. Oficer kasynowy to jednocześnie szef kuchni, kalkulator, zaopatrzeniowiec i księgowy-kasjer. Funkcja ta w Kamionic przypada mnie. Postanawiam 29 I działać uderzeniowo. Wiem, że major najbardziej lubi barszcz ukraiński, i właśnie ta zupa będzie wizytówką mojej operatywności. Ale taki barszcz wymaga jak największego zestawu jarzyn, wśród nich pomidorów. Pytanie, skąd wziąć pomidory w czerwcu? Odpowiedź przychodzi sama — z inspektów uczelnianych w Skierniewicach. Jadę tam i załatwiam zakupy. Szykujemy pierwszy obiad w mojej kadencji. Czyste obrusy na stołach, kucharz wnosi dymiącą wazę. Patrzę na majora. Chłonie nozdrzami znajomy zapach, ale niedowierzanie maluje się na jego twarzy. Ustąpiło miejsca zadowoleniu, gdy postawiono przed nim wazę. Pan major zjada dwa talerze barszczu, który udał się nadspodziewanie. Koledzy też chwalą smakowitą zupę. Muszę jednak pohamować swoje inwencje. Jak będę karmił za dobrze, może mi grozić funkcja oficera kasynowego do końca służby. Stanąłem do raportu z prośbą o urlop na załatwienie swoich akademickich i stypendialnych spraw. — Czy wystarczą panu trzy dni? — spytał podpułkownik Kapsa. Trzy dni! Ukrywam radość. — Załatwię w trzy dni — melduję spokojnie. Po cichu chcę ten urlop połączyć z możliwością pójścia na bal maturalny w moim gimnazjum. Uprzednio porozumiałem się z niektórymi kolegami, kilku z nich przyjedzie na pewno. Pójdziemy w garnizonowych mundurach. Bal odbywa się w resursie urzędniczej. O dziewiątej wieczorem wchodzimy do gmachu. Pięć zielonych mundurów, koalicyjki z emblematem odznaki sportowej, srebrne wężyki na aksamitnych patkach. U trzech kolory artylerii polowej — ciemna zieleń, wypustki czarne, u jednego z artylerii przeciwlotniczej, wypustki żółte. Bolek nosi barwne ułańskie proporczyki. Na lewej piersi odznaka szkoły podchorążych. Moje naramienniki z daleka sprawiają wrażenie prawie kapitań- 30 skich. Oprócz podporucznikowskiej gwiazdki mają koronę Wazów, haftowaną literę W i rzymską czwórkę. Składamy ukłony zebranym, chwilę stoimy przy wejściu. Popatrzcie na nas, którzy wyszliśmy z waszego grona, z waszego gimnazjum. Pędzą do nas koledzy rezerwiści w ciemnych garniturach. Witamy się serdecznie. Odwiedzamy stoły profesorskie, meldujemy się wychowawcom. Wszędzie musimy się przysiąść, zamienić parę zdań, wypić za pomyślność armii, szkoły i najmłodszych maturzystów. Jacy oni młodzi! Pamiętamy dziecinne twarze, czas niezmiennie utrzymuje różnicę lat między nami. A dziewczyny urocze. Zniknęły białe bluzki, granatowe spódniczki, szczupłe buzie, mysie ogonki, kanciaste kolana i łokcie. Przed nami lekko zaokrąglone ramiona, olśniewające uśmiechy, błyszczące oczy. W nich radość z pierwszego życiowego sukcesu, emocja pierwszego prawdziwego balu. Śmieją się, szczebiocą, przebiegają między nami jak rój rozśpiewanych cykad. Orkiestra pracowicie gra melodię za melodią, przeskakuje z fokstrota na bluesa, tango przecina skoczną polką i uspokaja walcem angielskim. Tańczymy. Trzymam w ramionach różowy obłoczek, w następnym tańcu wiruje ze mną more-lowa mgiełka, passodoble przebiegam z błękitnym okruchem nieba. W przerwach ktoś co chwila prosił nas do swego stolika, a w miarę upływu czasu świat zmieniał nam się w oczach. Ojcowie byli coraz młodsi i równie zuchowaci jak my, mamy nabierały wdzięku. Wszyscy rodzice stali się tak czarujący, że tylko klękać przed nimi i prosić o rękę córki. Ale na to już czasu nie ma. Znów płyną melodie taneczne i znów dziewczęta jak barwne świetliste smugi wirują wokół nas. Niebieskie, czarne i orzechowe oczy świeciły, uśmiechnięte usta wymawiały jakieś słowa, którym radosny nastrój nadawał bardziej znaczącą treść. Aż wreszcie o świcie biały mazur. Potem zmęczone panie i dziewczęta, otulone w lekkie narzutki, pod rodzinną eskortą 31 rozeszły się do domów. My z nie umundurowanymi kolegami udaliśmy się do bufetu, by wyborową z wermutem raz jeszcze uczcić koleżeńskie spotkanie. Czas i na nas, po kilku godzinach snu trzeba wracać do pułków. Czysty, chłodny ranek. Ożywieni, w humorach kroczymy główną ulicą miasta. Rodowodem tkwimy w jego społeczności. Marek — syn lekarki dentystki, Zbyszek — urzędnika, Bolek — oficjalisty i ja — robotnicy. Szkoda, że nie ma z nami Zbyszka Garczyńskiego. Służy w pułku artylerii motorowej. Żałujemy go, bo nie może nosić ostróg. Jak mało wiedzieliśmy 0 nowoczesnej armii! Zbyszek w prostej linii jest potomkiem Stefana Garczyńskiego, poety i przyjaciela Mickiewicza, powstańca z 1830 roku. Mój dziad Paweł z kosą stanął do powstania styczniowego 1 brał udział w natarciu na koszary jegrów w Rawie. Stryj Stanisław trzykrotnie uciekał z Sybiru, powrócił ze zrujnowanym zdrowiem. Byłem z matką na jego pogrzebie. Kondukt pod czerwienią sztandarów sunął przez Starówkę, Nowy Zjazd i most Kierbedzia do cmentarza na Bródnie. Nad otwartą mogiłą przemawiali starzy socjałowie, którym wiatr rozwiewał rzadkie siwe włosy, a łzy spływały na szpakowate wąsy. Przy dźwiękach starej pieśni robotników opuszczono do grobu sosnową trumnę. Sztandary pochyliły się niżej, zakrywając twarze uczestników, widać tylko było, jak drżą zaciśnięte na drzewcach, zdeformowane, kościste dłonie. Do domu wracaliśmy zatłoczonym tramwajem: sztandary osłonięto ceratowymi pokrowcami. Matka trzymała mnie za rękę, a ja wgnieciony w wilgotne płaszcze i jesionki pasażerów odczuwałem tylko zimno i zmęczenie. To był drugi pogrzeb w moim dzieciństwie, bo trzy lata wcześniej zmarł dziadek Paweł. Miałem do niego cichy, dziecinny żal, że nie doczekał ustawy, przyznającej weteranom powstania styczniowego prawo noszenia granatowego munduru specjalnego kroju i dystynkcji podporucznika. Oficerów powstańczych awansowano bowiem o jeden stopień, a wszystkim 32 pozostałym ¦— bardzo już nielicznym — przyznano jedną srebrną gwiazdkę. Z tą gwiazdką odchodzili na wieczną służbę. Mój dziad poszedł bez niej. W Warszawie załatwiłem swoje sprawy na uczelni i zameldowałem się u pułkownika Anderlego, naczelnego lekarza weterynarii garnizonu warszawskiego. Był on opiekunem stypendystów wojskowych. Na Grochowskiej nastrój przedegza-minacyjny, koledzy gorączkowo zaliczają pracownie i kliniki. W Kole Medyków ruch, sprawy pożyczek, obiadów, powielanie skryptów. Zazdroszczą mi munduru; nie ja jeden zresztą go noszę. Przewijają się artylerzyści, ułani, strzelcy konni i piechocińcy. Odwiedzam najbliższą rodzinę, nie zapominam też o wiernym sercu, z niepokojem oczekującym mego przybycia. Mieszka ta dziewczyna jak jaskółka na piątym piętrze czynszowej kamienicy. Wysoko do niej, ale z nią bliżej nieba. Warszawa w czerwcu. Gorąco, mury nagrzane. Ciasna zabudowa zatrzymuje przed śródmieściem chłodniejsze wiślane powiewy. Miasto jakby lekko wyludnione, ale ruchliwe, spokojne, ale napięte. Umundurowanych sporo. Chwilami czujemy się zażenowani serdecznością warszawiaków. Kolejki w sklepach rozsuwają się, abyśmy mogli wcześniej dokonać zakupów. Stolica zna na pamięć emblematy i numery swoich pułków, wiadomo więc, że zamiejscowi żołnierze są tylko przejazdem. Tym samym są gośćmi, którzy we wszystkim mają prawo pierwszeństwa. Sklepy pełne towarów, stragany kwiatów i owoców. Zatrzęsienie truskawek. Poranne wydania gazet rozchodzą się błyskawicznie, a na popołudniowe czekają kolejki. Mali gazeciarze przeskakują jezdnię, skracają trasy, skokami lądują na stopniach tramwajów. Kilkoma dowcipnymi słowami przybliżają aktualności dnia. To zresztą nie jest potrzebne. Warszawa tak jak cały kraj czyta dużo, słucha cierpliwie, komen-tuie<SK5wJ[h*żvma się gniewnie i czeka... 33 obok W domu zostawiam mundur wyjściowy, płaszcz i czapkę garnizonową. W baterii z zadowoleniem zakładam polowe buty, spodnie z karwaszami i lekko już spłowiałą lnianą olimpijkę. Ćwiczymy teraz intensywnie zaskoczenie baterii w marszu przez kawalerię i czołgi. Odprzodkowujemy w stępie, kłusie i galopie na szosach, wąskich ścieżynkach, w wąwozach i na pagórkach. Nie mamy stoperów, ale na sekundnikach zegarków łapiemy czasy od pierwszej komendy: „kawaleria z przodu" lub „czołgi z lewej", do pozorowanego pierwszego odpalenia. Zwiad naszej baterii zastępuje nieprzyjaciela, wychyla się zza każdej wyniosłości, zaskakuje nas z bocznych leśnych przesiek. Do swobodnych ćwiczeń kolumny zdwojonej w kłusie i galopie wykorzystujemy gładką polanę na drugim brzegu Rawki. Polana ma około ćwierci kilometra kwadratowego powierzchni, z trzech stron otoczona jest równym grzebieniem sosnowego lasu. Rzadka, anemiczna ruń kurczowo wczepia korzonki w bezpróchnicową glebę. Kopyta koni i obręcze kół wzbijają tumany lotnego py