CZAS BIEGNIE OBOK 0 8. 06. 2004 Paweł Wiktorski CZAS BIEGNIE OBOK WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Obwolutę, okładkę ł stronę tytułową projektował MICHAŁ BEHNACIAK Redaktor WANDA ZBYSZE^WSKA Redaktor techniczny RENATA WOJCIECHOWSKA Zdjęcia ze zbiorów autora i Archiwum Murnauczyków w Katowicach (3) © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1980 isbn aa-n-nfi4i7-2 w 2N.KIA& Printed in Poland Wydanie I. Nakład 10 000+333 egz. Objętość 14,79 ark. wyd., 18,75 ark. druk. (z wkładkami). Papier druk. sat. III kl. 71 g, format 82X104 z Fabryki Celulozy i Papieru im. J. Dąbrowskiego w Kluczach. Oddano do składu 1.09.79 r. Druk ukończono w kwietniu 1980 r. w Wojskowych Zakładach Graficznych w Warszawie. Zam. 839. Ceną zł 4.5.^ O-lll Tym, co polegli Tym, co przetrwali I tym, co przetrwać nam pomogli TO DOPIERO POCZĄTEK - RAWKA RZEKA BEZTROSKA — Może pan wejść, panie poruczniku. Pan pułkownik prosi — adiutant wskazuje otwarte drzwi. Wchodzę do gabinetu dowódcy 26 pułku artylerii lekkiej imienia króla Władysława IV. Przede mną pułkownik Jan Kulczycki w mundurze polowym, udekorowanym krzyżem Virtuti Militari. — Panie pułkowniku, melduję się posłusznie do raportu z zażaleniem. — Z zażaleniem? Na kogo? — Na dowództwo pułku, panie pułkowniku. Pułkownik obrzuca mnie krótkim spojrzeniem, ruchem ręki wskazuje krzesło przed biurkiem. — Niech pan siada, panie poruczniku. Proszę wyjaśnić, o co chodzi. A więc wyjaśniam. Miałem kartę mobilizacyjną „natychmiast", w listopadzie ubiegłego roku zmieniono mi ją na „pierwszy dzień mobilizacji". Wiedząc, że przed kilkoma dniami powołano kilku moich kolegów, czekałem na wezwanie. Nie wzywany, zgłaszam się sam. Zdziwiony jestem, dlaczego mnie pominięto. Przywołany oficer mobilizacyjny tłumaczy, że zmieniono mi kartę wskutek zmiany mego adresu na Stołpce. Rzeczywiście, w miejscowości tej odbyłem ubiegłoroczną wakacyjną praktykę studencką. Zgodnie z przepisami powiadomiłem dowódz- 9 ¦ two pułku, że na dwa miesiące zmieniam miejsce pobytu. Efekt — niepotrzebna zmiana karty. — Zawsze potrzebujemy oficerów — stwierdza pułkownik po odprawieniu oficera mob. — A dobrych tym bardziej. Chce pan zostać w pułku? — Po to przybyłem, panie pułkowniku — trudno mi ukryć w głosie zadowolenie. — Wobec tego zostaje pan z dniem trzydziestym marca powołany do czynnej służby. Proszę załatwić formalności w adiutanturze i kwatermistrzostwie. Zatrzymuję pana przy sobie w oddziale nadwyżek. Dziękuję panu. : Odmeldowuję się i wychodzę. Zamykam za sobą drzwi z radością, jak po dobrze zdanym ciężkim egzaminie. Na korytarzu wpadam na podpułkownika Kapsę, zastępcę dowódcy pułku. Następny meldunek. —• Go tu robisz? Dlaczego ciebie dopiero teraz widzę? — Nie byłem powołany, panie pułkowniku. Sam się dziś zgłosiłem. — Ach te nasze moby! — macha ręką Kapsa. — A przydział? — Pan pułkownik Kulczycki zatrzymał mnie w oddziale nadwyżek, ale ja chciałbym do linii. — Taki oficer w nadwyżkach? Zabieram cię do pułku. — Dziękuję panu pułkownikowi. Nowy oficer w pułku budzi zainteresowanie. Po chwili podchodzi kapitan Jerzy Łubkowski. Znowu melduję się. — Kolega ma już absolutorium? Pójdzie pan do mnie, do ambulansu. — Chciałbym do linii — oponuję. — Pułkowym lekarzem będę całe życie. Teraz mam ostatnią szansę pobyć trochę artylerzystą. W pułku wytworzyła się niecodzienna sytuacja. Po zmobilizowaniu objął go podpułkownik Zygmunt Kapsa. Pułkownika Kulczyckiego przewidziano na dowódcę artylerii dywizyjnej innej dywizji. Tamta jednak nie mobilizuje się jeszcze, wobec 10 czego został na razie komendantem oddziału nadwyżek w koszarach własnego pułku, dowodzonego przez swego zastępcę. W tym układzie Kapsa był silniejszy i po stwierdzeniu „teraz łazik jest mój" zabrał Kulczyckiemu służbowy wóz. Pułkownik Kulczycki długo miejsca w koszarach nie zagrzał. Niebawem objął stanowisko dowódcy artylerii dywizyjnej 26 dywizji po pułkowniku Wacławie Młodzianowskim, który został drugim dowódcą piechoty dywizyjnej w 8 DP. Podpułkownik Kapsa również opuścił wkrótce pułk. W lipcu przekazał go podpułkownikowi Hieronimowi Susz czy ńskiemu, który z dowódcy trzybateryjnego daku stał się dowódcą dzie-więciobateryjnego palu. Był to niewątpliwy awans. Kapsie powierzono obowiązki dowódcy 54 palu, który należało zorganizować. Wskutek tych przesunięć mój pułk wyruszył na wojnę z dowódcą prawie sobie nie znanym, a dowódca z pułkiem, którego również nie zdążył bliżej poznać. Chyba to nie było dobre. Ja na razie tkwiłem w oddziale nadwyżek, ponieważ pułk pierwszego rzutu miał wszystkie etaty oficerskie obsadzone. I to przez rezerwistów. Jedynie stanowiska dowódców dywizjonów i baterii objęli oficerowie zawodowi. Dowódcami baterii byli nawet podporucznicy: szóstej — Arseniusz Kuczyń-ski, siódmej — Romuald Rode i dziewiątej — Tadeusz Sobo-lewski. Fakt ten dobitnie świadczy o szczupłości naszej kadry zawodowej w korpusie artylerii. Wśród rezerwistów największy odsetek stanowili wychowankowie mego gimnazjum — podporucznicy: Władek Pałucki, Romek Raszewski, Franek Kazimierski, Franek Lipiński, Tadek Wolicki, Lucek Kuciń-ski, Janusz Kotecki, Jurek Kurczyński, Zygmunt Łabędzki, Leszek Żurański oraz podchorąży Krzysiek Drozdowski. Oddział nadwyżek składał się z kilku baterii młodego rocznika i rezerwistów. Po kilku dniach część rezerwistów wymieniła tych, których z różnych powodów zwolniono z pododdziałów liniowych, pozostałą nadwyżkę odesłano do domów. Wy- li raźnie natomiast dawał się odczuć niedobór podoficerów, od razu wystąpiły trudności w szkoleniu młodego rocznika. Pomoc nadeszła ze Szkoły Podchorążych Artylerii w Toruniu i Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu, skąd przeniesiono do pułku grupy młodszych podoficerów zawodowych. Ci z miejsca przystąpili do wykonywania służby, a robili to doskonale. Oficerów w oddziale nadwyżek prawie nie było. Z konieczności więc pełniłem funkcję dowódcy baterii, a nawet administracyjne obowiązki dowódcy dywizjonu w dziedzinie gospodarczej, wykładów i szkolenia. Zakwaterowani jesteśmy w koszarach. Mogę wprawdzie wynająć pokój w mieście, na który otrzymuję ekwiwalent w wysokości 20 złotych miesięcznie, ale po namyśle rezygnuję. Napawa mnie niechęcią myśl przebywania wśród obcych ludzi, ponadto wiem, że jako tak zwana dywizja osłonowa w każdej chwili możemy być zaalarmowani. Mieszkając w koszarach, zawsze jestem osiągalny. Moja sytuacja materialna przedstawia się nieźle. Pobory podporucznika wynoszą 206 zł, dodatek funkcyjny 75 zł, regularnie wpływa stypendium wojskowe, które otrzymuję jako absolwent weterynarii, w kwocie 200 zł. Potrącenia obowiązkowych podatków i dobrowolnych składek nie przekraczają 3,5 procent otrzymywanych kwot. Posiłki spożywamy w kasynie 18 pułku piechoty. Pewnego wieczoru idąc na kolację spotkałem swego profesora gimnazjalnego, Nogowskiego. — Czołem panu porucznikowi. — Dobry wieczór. Pan Kazimierz, nauczyciel wychowania fizycznego, wygląda świetnie — opalony, trochę zeszczuplał. Na jego mundurze oficera piechoty taka sama gwiazdka jak na moim. Filmowa taśma pamięci wstecznym ruchem przeskakuje sześć lat. Na chwilę znikają mundury, naramienniki, pasy i rękawiczki. W ósmej klasie najpierw opuściłem dwa tygodnie 12 lekcji, bo zrobił mi się paskudny wrzód na nodze. Potem następne dwa, bo kazano nam zakupić nowe mundurki, a ja nie miałem pieniędzy na krawca. Do klasy w nowym mundurze przybyłem ostatni, ale czekała mnie jeszcze jedna przerwa w nauce. Jako niezamożny byłem zwolniony w 3/4 z czesnego, pozostało jednak piętnaście złotych miesięcznie do płacenia. Złożyłem odpowiednie podanie do Koła Rodzicielskiego, ale zanim pozytywnie rozpatrzono moją prośbę, z powodu „redukcji" wyleciałem z klasy. Co to była za redukcja? Usuwanie ucznia, jeśli w terminie nie opłacił czesnego. Te sześć tygodni odbiło się na mojej znajomości geometrii analitycznej — zaliczyłem ją tylko na trójkę. Ostatni zaś konflikt miał miejsce na trzy miesiące przed maturą i to właśnie z panem Kazimierzem. Poszło o kupno nowych kostiumów gimnastycznych, które z kolei po mundurach wprowadzono w szkole. Byłem hersztem opozycji i mimo że posiadałem Państwową Odznakę Sportową i 26 sprawności harcerskich, na świadectwie maturalnym jako jedyny w klasie mam ocenę dostateczną, postawioną mi przez profesora Nogowskiego. To pamiętamy obydwaj i o tym w tej chwili myślimy. — Żałuję, że tę trójkę panu wówczas postawiłem — wyznaje Nogowski. — Przebrzmiała pieśń, panie profesorze, ale przez nią nie byłem najlepszym maturzystą. — Pan do kasyna? — Tak. Może pójdziemy razem? — Właśnie wracam z kolacji. — Wobec tego odmeldowuję się. Czołem, panie poruczniku. — Do widzenia panu. Z cywilną gracją mój profesor wychowania fizycznego i zarazem kierownik szkolnego przysposobienia wojskowego jak kapeluszem kłania się garnizonową czapką. — Rany boskie, panie Kaziu — mówię złośliwie — dobrze, że tego nikt nie widzi! Mam jednak szczęście. W czasie nieobecności pułkownika 13 Kulczyckiego któryś z oficerów w pułku liniowym podpadł adekowi Młodzianowskiemu. „Żebym pana więcej na oczy nie widział", powiedział nieszczęśnikowi dowódca artylerii dywizyjnej- Trzeba było dokonać przesunięcia, i troskliwy Kapsa telefonicznie wezwał mnie do pułku. Otrzymałem przydział do ósmej baterii, ulokowanej wraz z całym trzecim dywizjonem w dwóch wioskach o niecodziennej nazwie: Mokra Lewa i Mokra Prawa. Działoby rozlokowane są w poszczególnych zagrodach, oficerowie z reguły po dwóch u zamożniejszych gospodarzy. Oczywiście) dowódca baterii ma osobną kwaterę. Kapitan Czesław Smosarski jest sympatycznym oficerem, który rozsądek artylerzysty łączy z namiętnością do konia i papierosów. W służbie jest wymagający, ale nie traci poczucia humoru i nawet w momentach kolizji potrafi ocenić komizm sytuacji i refleks podwładnego. Oficerem ogniowym jest porucznik Miksa, czterdziestoletni dyrektor liceum handlowego w Kutnie, oficerem zwiadowczym — podporucznik Tadeusz Eubig, inżynier architekt, zdolny, spokojny i opanowany. Dowódca drugiego plutonu, ogniomistrz podchorąży Piotr Wieprzko-wicz notnen omen łączy olbrzymi wzrost i krzepkość z czynną, energiczną naturą. Podoficerowie to zawodowe zuchy. Ich znajomość służby wojskowej wiąże się z sumiennością i precyzją niemal automatów. Materiał żołnierski świetny. Prowadzimy normalne zajęcia, zagospodarowujemy jak najwygodniej kwatery. Po tygodniu nadszedł z pułku rozkaz polecający bateriom, aby podały stan pobranego z magazynu mob. rynsztunku, broni i uprzęży. Magazyny te, otwarte w pierwszym dniu mobilizacji, w ogólnym pośpiechu wydawały wszystko nawet bez pokwitowań. Na oszołomionych rezerwistów sypały się hałdy płótna, żelastwa, sznurów i rzemienia. Teraz trzeba to wszystko uporządkować w ewidencji. Następnego dnia rozpoczynamy pracę. Przeglądam szczegółowo wozy taborowe i znajduję dwie skrzynie z częściami zapasowymi do armaty 75 mm. My jesteśmy baterią haubic — 14 odsyłam skrzynie do pułku. Po dwóch dniach dzwoni z podziękowaniem czwarta bateria, która od tygodni bezskutecznie szukała tych skrzyń. Przeglądam również worki z owsem — niektóre z nich lekko zatęchły. W słoneczny, suchy dzień na rozesłanych płachtach, zadowoleni z lekkiej roboty, szuflują ten owies kanonierzy. Lekarz weterynarii mego dywizjonu, podporucznik Jerzy Kurczyński, zleca mi przegląd koni w mojej baterii. Ponieważ major dobrze ocenił tę pracę, wyznaczają mnie do komisji odbierającej transport siana z Rzeszowa. Jeden wagon odrzucam, siano składa się z kiepskich traw, trochę spleśniałych. Jednocześnie trwają dzienne i nocne marsze, zajazdy na stanowiska, urządzanie punktów obserwacyjnych, zajęcia z topografii, instrukcji strzelania i na strzelnicy terenowej. Wraz ze zmianą trybu życia zmienia się nasz wygląd. Tężsi zeszczupleli, chudzi lekko zaokrąglili się. Ruch na powietrzu, wysiłek fizyczny i wysokokaloryczne pożywienie wyraźnie wpływają na kondycję. Żołnierze przyzwyczaili się coraz sprawniej wykonywać otrzymywane rozkazy, oficerowie zaś coraz pewniej je wydawać. Wyczuwa się w baterii rytm zorganizowanej pracy, lepszą jakość jej wykonania. W pierwszy dzień Wielkanocy koledzy oficerowie wyjechali do Skierniewic. Do kanonierów przybyli krewni, a mnie, pełniącego służbę, odwiedził wuj Józef. Piękna to postać, wysoki, barczysty, z siwą czupryną i sumiastym wąsem. Prze-cwałował na rowerze ponad 30 kilometrów i wcale nie widać na nim zmęczenia. Witam gościa, którego z pewnością ponaglała prośba mojej matki, i proszę na poczęstunek do naszego prowizorycznego kasyna. W chłopskiej izbie siadamy wygodnie na solidnej ławie przy krzyżulcowym stole. — Wypijemy po jednym? — Jednego nigdy nie piję — rozsądnie stwierdza wuj. Ja na więcej nie mogę sobie pozwolić, bo jestem na służbie. Wciągam więc do kompanii podchorążego Wieprzkowicza i podoficera zaprzęgowego. Proszę też gospodarza i jego żonę. 15 Rozlewam żytniówkę do pięciobocznych kieliszków wspartych na grubej nóżce. Kobieta najpierw długo certuje się, dotyka kilka razy ustami powierzchni płynu, potem odwraca się do nas plecami i całkiem wprawnie przełyka. I znów jest onieśmielona, niepijąca, ociera usta brzegiem fartucha, próbuje wycofać się z pokoju. Mąż jej patrzy krzywo na te babskie ceremonie. — Idź i przynieś coś ciepłego — poleca żonie. Migiem pojawia się duszona wieprzowina w zawiesistym sosie. — Zdrowie pańskie, panie gospodarzu, i pańskiej rodziny — wznoszę toast. — Zdrowie wasze, wojskowych, panie poruczniku — poważnieje chłop. — My tu na wsi wszystko rozumiemy. Obyśta tego munduru długo nie nosili i obyśma my nie musieli go zakładać! Czy można prościej wyrazić pragnienie pokoju? Wypijamy i zagryzamy wieprzowiną. Do niej gospodyni podaje ćwikłę __plasterki gotowanych buraków z ostrym, piekącym chrzanem w occie. Trzeba nabrać oddechu po przełknięciu i otrzeć łzy. Zaprzęgowy nalewa następną kolejkę, zawartość butelki szybko znika. Potem starszy pan wsiada na rower, by znów pedałować przez 30 kilometrów. Doprowadzam go do końca wsi, życzę szczęśliwej podróży i wracam do rejonu zakwaterowania. Przy wiejskiej remizie gromadzą się żołnierze, zatrzymują spacerujące grupkami dziewczyny. Prawda, dzisiaj żołnierska zabawa świąteczna. Sala przybrana kolorowymi bibułkami, trochę serpentyn, kilka ław i kilkanaście krzeseł, z których każde wyszło spod ręki innego stolarza. Bufet skromny, odpowiednio do żołnierskiej kieszeni. Na pierwszym planie rzędy butelek ze słodkawo-ckliwą lemoniadą, której nie smak, ale sztuczny kolor sugeruje pochodzenie od jakiegoś owocu. Początek zabawy jest stereotypowy — w remizie żołnierze, z których kilku tańczy parami ze sobą, przed remizą dziewczyny. Podchodzę do nich. — Panie na zabawę? — Ee nie, grają, my tak, posłuchać. — A potańczyć trochę z żołnierzami? <— E *iie, panie poruczniku. — Zabawa dla wszystkich. Bawcie się i wy. — My tylko posłuchać. Tak dużo żołnierzy, że się boimy. Boją się jak mysz słoniny, ale żadna z nich pierwsza na salę nie wejdzie. Czas leci, zabawa tylko do dwunastej. — Zawołajcie kaprala Jaszczaka i czterech kanonierów — polecam jednemu z żołnierzy. — Niech zabiorą ze sobą karabinki. Po chwili melduje się Jaszczak, dzisiejszy podoficer służbowy. Formuję żołnierzy, podchodzę do dziewcząt. — Prosimy na salę. — My tylko posłuchać, panie poruczniku. — To nie przyszłyście na zabawę? -— Nie, tylko tak, bo muzyka. — Na zabawę możecie wejść, ale stać tutaj nie wolno. Tu jest teren wojskowy. — Jaki tam teren wojskowy? To nasza wioska. — Gdzie jest wojsko, tam teren wojskowy. Muszę was zaaresztować. Kapralu Jaszczak, otoczyć te dziewczęta! Panny trochę się speszyły, mają niepewne miny. Prawda to czy bujda? Służbowi są momentalnie przy nich. — Dużo ich. Hm... gdzie tu je zamknąć? — niby to zastanawiam się. — W remizie, panie poruczniku — podchwytuje moje zamiary sprytny Jaszczak. — Dobrze. Prowadzić do remizy i o dwunastej puścić do domu. Chichoczące dziewczyny pod strażą wprowadzono na salę. Tradycyjnym wiejskim obyczajem orkiestra tnie marsza. 16 2 — Czas biegnie obok 1 Skrzypce wysoko i piskliwie, basetla mrukiem, harmonia zwija się konwulsyjnie. Trąbka grzmi jak hasło strażackie nawołujące do pożaru, czasem beknie jak jeleń na rykowisku. Pomruki basetli poganiają tańczących niczym biczysko woźnicy biegnące konie. Potem znów włącza się trąbka, kończy marsz fanfarą asonansu, który tutaj wcale nie razi, i rzuca parę taktów sztajera. Skrzypce na wysokich tonach podchwytują melodię. Tańczą wszyscy. Część żołnierzy z podmiejskim fasonem, część typowo po chłopsku, godnie i sztywno. Furażerki wciśnięte za pas lub zatknięte pod lewy naramiennik. Dziewczynom w obrotach wirują spódnice, odsłaniając uda. Przy bufecie robi się gwarn©, chyba lemoniadę zakropili alkoholem, bo na policzkach pijących pojawiają się mocne rumieńce. Sztajerek przechodzi w tango, trąbki już nie słychać. Za to skrzyPce rzewliwie informują: umówiłem się z nią na dziewiątą, a basetla potakuje: o dziewiątej miała być. Spódnice już nie fruwają? tańczące postacie nabierają jakiejś miękkości, dłonie żołnierzy z pleców dziewczyn zsuwają się na talie i nieśmiało zatrzymują na wypukłościach poniżej. Ktoś chce wyłączyć część świateł, ale jednym pstryknięciem gasi wszystkie. Panny piszczą, światło zapala się na nowo. __Tylko bez głupich kawałów — mruczy Jaszczak do nieznanego kanoniera z siódmej baterii. I zabawa trwa dalej. Skierniewice nie są złym garnizonem. Godzinę drogi szybkim pociągiem do Łodzi, niewiele ponad godzinę do Warszawy. Nie ma tu wprawdzie przemysłu, ale żywy grosz, wypłacany z dwóch kas pułkowych kadrze zawodowej i tysiącom żołnierzy służby czynnej, wzmacnia finansowo kościec miasta. Jest kontakt z wyższą uczelnią. Wydział Ogrodnictwa Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego ma w mieście swoje zakłady i pracownie. Miesiącami przebywają tu studenci mieszka- 18 jacy we własnych uczelnianych pawilonach. Czego to nie mówią o ich frywolnym życiu godni obywatele Skierniewic. O regionie tym nie zapomniała historia. Dwa najbliższe powiaty to Rawa i Sochaczew — dwie stare ongiś kasztelanie. Trzeci Łowicz — znany z bogatego folkloru. Dawne księstwo, ziemia Joanny Grudzińskiej z Nieborowem i Arkadią, rywalkami Puław i świątyni Sybilli Czartoryskich. Leży ta spokojna kraina między Pilicą i Bzurą. Przez pierwszą puszczał wpław Czarniecki swoje chorągwie na Szwedów, drugiej historia rezerwuje sporo miejsca na aktualny i nielekki zapis. Z południa na północ przecinają ten rejon mniejsze wody — Mosz-czenica, Mroga, Skierniewka, Rawka. W czasie pierwszej wojny światowej długo trwały nad Rawką walki pozycyjne. Dziś jeszcze nieostrożny pływak zawadzi w rzeczce o zardzewiały drut kolczasty z polowych umocnień, a chłopki w okolicznych wsiach trzymają kwiaty w łuskach armatnich. Sam posiadam dwie takie łuski, wygrzebane z piasku, i pamiętam, jak wrzucona do harcerskiego ogniska stara, wysuszona karpa strzeliła nad Rawką dwoma karabinowymi pociskami. Są jeszcze dwa akcenty z niedawnej historii. Dworski park w Skierniewicach z resztkami carskiej rezydencji oraz żywi ludzie, ongiś — po różnych imperatorskich wyrokach — skierowani tu na osiedlenie. Zresztą nie tylko tu — żyją i w Tomaszowie, i Piotrkowie, i moim rodzinnym Żyrardowie. W miastach słynnych z robotniczej krzywdy i rewolucyjnego buntu. Gdy rozkaz pułkowy nakazał nam opuścić Mokrą i wrócić do garnizonu, przyjęliśmy go z wielkim zadowoleniem. Znowu zapanuje właściwy porządek, przewidziany regulaminem służby wewnętrznej. Konie będą w wojskowej solidnej stajni, haubice w działowniach, a kanonierzy na jednej sali. Poza tym jesteśmy potrzebni młodszemu rocznikowi; nasze konie i działa pozwolą mu opanować całą technikę jazdy baterią i kunszt prowadzenia artyleryjskiego ognia. My również z przy- 19 jemnością przestrzelamy karabiny na miejscowej strzelnicy w Zwierzyńcu i haubice na poligonie w Raduczu. Do miasta wjechaliśmy właściwie nie zauważeni. Wiosna biła kurzem z nagrzanych ulicznych kamieni. Ciemniejące opalenizną ramiona i nogi kobiet potwierdzały porę roku. Powitała nas otwarta, gościnna brama koszar i wartownik prezentujący broń. Bloki koszarowe wyglądają niezwykle, na każdej szybie okiennej naklejone na krzyż paski białego papieru. Ma to rzekomo zabezpieczać przed pęknięciem i wypadaniem szkła wskutek wstrząsów powietrza w czasie bombardowania. Nie bardzo w to wierzymy, budynkom zaś te paski nadają wygląd zawodnika, poszkodowanego podczas mityngu i oblepionego plastrami. W garnizonie życie wkracza w spokojniejszy rytm. Zdaje się, że i sytuacja polityczna ulega małemu odprężeniu. Kanonierzy kolejno otrzymują krótkie urlopy. Wyjeżdżają w soboty, wracają przed północą w niedzielę. Podchorążowie rezerwy mogą zgłaszać się na skrócony półroczny kurs oficerski, po którego ukończeniu zostaną podporucznikami służby stałej. Z naszego dywizjonu kandydują Richter i Drozdowski. Cieszy nas ta próba powiększenia korpusu osobowego artylerii, bo niewątpliwie w naszej armii mamy jej za mało. Sporo uwagi poświęcamy wychowaniu obywatelskiemu żołnierzy i nauce o Polsce współczesnej. Nie zapominając o porażkach, mocno akcentujemy wygrane z Niemcami bitwy i kampanie. Mówimy o Głogowie, Psim Polu, Płowcach i Grunwaldzie. Później o rozwoju Prus, żelaznym kanclerzu Bismarcku, germanizacyjnej polityce hakaty, sprawie dzieci wrześnieńskich. Nie pomijamy Drzymały, Lompy, Kajki, plebiscytu na Warmii, powstań śląskich i wielkopolskiego. Żołnierze często chodzą do kina, urządza się dla nich specjalne seanse. Po dłuższej przerwie wybrałem się i ja. Szła jedna z amerykańskich komedii z Flipem i Flapem. Naturalnie na początku programu była kronika, a w niej pan generał Leon Berbecki z charakterystycznym akcentem apelował: 20 „Stoję przed wami z żołnierskim apelem — silni, zwarci, gotowi". Chodziło o powszechną zbiórkę na Fundusz Obrony Narodowej. Niezwykłą ofiarnością odpowiedziało na apel społeczeństwo polskie w tym ostatnim przedwojennym roku. Dzieci rezygnowały ze szkolnych śniadań, gospodynie prowadziły domy o wiele skromniej. Niezależnie od kwot zadeklarowanych w miejscach pracy wpłacano dodatkowo mniejsze i większe sumy w organizacjach społecznych i zawodowych. Nie brakowało i przysłowiowych wdowich groszy. Wszystkie uzyskane w ten sposób pieniądze przekazywano na jedno konto obrony narodowej, które stawało się jednocześnie społecznym rachunkiem narodowej dojrzałości. Bilansowano obywatelską ofiarność w informacjach dziennika radiowego i notatkach prasowych. Była w nich wiadomość, że i Koło Medyków Weterynaryjnych przekazało ze swej szczuplutkiej kasy niemały datek. Znaleźliśmy też pokwitowanie skromnej uroczystości ofiarowania przez społeczeństwo Skierniewic swemu pułkowi piechoty ciężkich karabinów maszynowych wraz z biedkami. W powszedni dzień garnizonowy zaczyna wkradać się monotonny rytuał grożący nudą i szablonem. Śniadanie, zajęcia, obiad, zajęcia, czas wolny. Spacerujemy po niewielkim grodzie odwiedzamy cukierenki, potem kolacja •— najczęściej w kasynie — i do poduszki zamiast sensacyjnych powieści Antoniego Marczyńskigo lub Tadeusza Dolęgi-Mostowicza czytamy instrukcje i regulaminy. Nie bez zadowolenia stwierdzam, że to, co zakodowano mi w pamięci we włodzimierskiej podchorążówce, tkwi tam mocno do dzisiaj. Na pewno w codziennej służbie i na poligonie nie pozwolimy, aby prześcignęli nas oficerowie zawodowi. To taka ambicyjka oficerów rezerwy. W słoneczne dnie wstępujemy do miejskiego parku. Przylega on do budynków Wydziału Ogrodnictwa i opiera ¦ ir o Skierniewkę. Zwłaszcza w maju jest śliczny, miejscami i icnisty, miejscami rozświetlony, pełen pięknego starodrze* w u i młodych buńczucznych pędów. W soboty rozbrzmiewają 21 w nim melodie, płynące z domu kultury, części carskiego kompleksu architektonicznego, gdzie obecnie urządza się spotkania towarzyskie i okolicznościowe zabawy taneczne. Na pewno nudzą się dorożkarze. Po kolacji wracamy z miasta najczęściej piechotą. Nie urządzamy większych bibek, po których kawalerska fantazja kazałaby organizować wyścigi dorożek lub ćwiczyć nimi na rynku miejskim elementy baterii zaprzężonej, co sałaciarze potrafią doskonale wykonywać. Nie wypada bawić się beztrosko, gdy całe społeczeństwo ogarnęła pełna niepokoju powaga. Za to szewcy i krawcy mają pełne ręce roboty. Odziewamy się od stóp do głów. Ja uzupełniam swoje umundurowanie kupnem dwóch par oficerskich butów. Zamówienie wykonał pan Karalus, najlepszy wojskowy szewc w garnizonie. Buty wyjściowe są z cienkiej giemzy, ćwiczebne z grubego hambur-skiego chromu, z którego podobno wyrabia się wysokie rybackie skórznie. Dodatkowo hamburki mają „żyłkę" wpuszczoną między przyszwę i podeszwy. Dzięki temu absolutnie nie przepuszczają wody. Nie dowierzając zapewnieniom mistrza Karalusa, przez pół godziny brodziłem w małym stawku na poligonie, i rzeczywiście — ani jedna kropla nie zamoczyła mi skarpetek. Wpadłem w nałóg palenia. Wielokrotnie częstowany papierosami przez dowódcę baterii, kapitana Smosarskiego, poleciłem swemu ordynansowi Przyborkowi zakup maszynki do robienia papierosów, tytoniu Ksanti i zwijek Morwitan. Z każdych stu zrobionych papierosów Przyborek ma polecenie wziąć sobie dwadzieścia. Zawsze był bardzo dobrym ordynansem, ale od czasu, jak zacząłem palić, patrzy na mnie z większą aprobatą i uznaniem. Papieros jakoś wypełnia czas polowych zajęć. Dla wyższych dowódców każde ćwiczenie terenowe jest ciekawe — ruch oddziałów, specyfika broni i służb, koordynacja poszczególnych elementów, stopień rozwiązania zadań w przestrzeni i czasie. Ale dla zwykłej kompanii piechoty lub baterii sprawa jest dużo prostsza. Z reguły sprowa- 22 dza się do zajęcia stanowisk i krótszego lub dłuższego czekania na dźwięk trąbki, ogłaszającej koniec ćwiczeń. W tych warunkach czasu jest naprawdę dużo i, niestety, coraz przyjemniej zaciągnąć się dobrym papierosem. Zaprzyjaźniłem się z plutonowym podchorążym Tolkiem Trawińskim, absolwentem warszawskiej Wyższej Szkoły Handlowej. Tolek zna sporo osób, wśród nich przemiłe studentki: Różę Dziewanowską, Hanię Kobyłecką i Krysię Kamieniecką. Chodzimy na spacery, urządzamy wspólne kolacje. Dziewczęta dostarczają domowe wiktuały, a my to, co można nabyć w sklepikach, a więc wino, skumbrie, sardynki i czekoladki. Czasami jeździmy do Łowicza, gdzie mieszka stary pan Tra-wiński. Witani jesteśmy z rozczulającą wylewnością, a gospodarna siostra Tolka zawsze ma dla wygłodniałych wojaków faszerowane kurczęta i domowe ciasto. Na jedną z niedziel otrzymujemy zaproszenie od dalekich krewnych Tolka do Bujał, położonych w okolicy Rawy Mazowieckiej. Wczesnym rankiem wyjeżdżamy ze Skierniewic autobusem. Mimo tłoku mamy szczęśliwie siedzące miejsca. Tołek obok księdza, którego srebrzysta czupryna pysznie kontrastuje z czarnymi brwiami, ja przy zażywnym jegomościu, ubranym z waszecia w długi surdut i granatowy kaszkiet. Blaszana karoseria autobusu rozgrzewa się coraz bardziej. Jest duszno, choć przez uchylone okna wciska się ciepłe majowe powietrze, niosąc zapach rozgrzanej ziemi, wymieszany z drobinami kurzu. Po autobusie kręcą się dwie kilkuletnie dziewczynki, bliźniaczki, ubrane w czerwone płaszczyki i takież bereciki. Dziwnym kaprysem natury jedna jest złocistą blondynką z czarnymi oczami, druga brunetką o jasnoniebieskich oczach. Brwi mają takie same — czarne, ślicznie zarysowane. Matka ich jest młodą, ładną i zgrabną kobietą. — Gdyby kazano mi dokonać wyboru, byłbym w kłopocie, którą wybrać — mówię do Tolka, myśląc o dziewczynkach. — A ja nie — odpowiada Tolek. —' Którą byś wybrał? 23 — Mamę. Zażywny jegomość wybucha śmiechem, mama poczerwieniała, ksiądz żartobliwie grozi Tolkowi. Na którymś przystanku wysiadamy. Przy szosie czeka na nas lekka, żółta bryczuszka, zaprzężona w parę niezłych kasz-tanków. Woźnica w pasiastej biało-niebieskiej kurtce, z biczyskiem w ręku, na nasz widok uchyla czapki. Siadamy na bryczkę, bat zakreśla z trzaskiem w powietrzu pętlę, kasztany podrywają się do kłusa, resory przysiadają lekko. Turkot kół zmienia się na bocznej drodze w szelest piasku, przesypywanego przez szprychy. Jest ładnie, zielono, ciepły wiaterek niesie od pobliskich łąk zapach siana z pierwszego pokosu. Szpaler przydrożnych topoli podbiega do wsi, bryczka skacze po nierównościach i skręca w aleję lipową. Przelatujemy przez bramę wjazdową, łukiem mijamy kwietnik i zatrzymujemy się przed schodami prowadzącymi na podest. Powitano nas serdecznie. Pani domu szczupła, o nieco cierpiącym wyglądzie, pan tęgawy, o pogodnym obliczu, ich córka Halina, ładna, dobrze prezentująca się panna, oraz jej koleżanka szkolna z Warszawy, Irena, dziewczę o niebieskich oczach i długich rzęsach. Wiemy, że panny uczęszczają do szkoły sztuk plastycznych na Myśliwieckiej, więc tematów o Warszawie nam nie zabraknie. Z mamą rozmawiamy o jej dolegliwościach; przydaje się moja znajomość weterynaryjnej interny. Papa z miejsca wyjaśnia, że jest plutonowym rezerwy wojsk samochodowych, tym samym równy szarżą Tolkowi. Mój mundur jednak go onieśmiela, proponuje, byśmy wypili trochę dla kurażu. Pijemy więc przy „skromnym" wiejskim śniadanku, które na pewno starczyłoby dla całego działonu. Potem papa znika, uprzedzając, że szykuje dla nas niespodziankę. Po chwili wraca w białym fartuchu i wielkiej kucharskiej czapie na głowie. Postanowił sam przygotować dzisiejszy obiad. Centralne danie to pieczona rzepa z^ farszem mięsnym. Musimy wypić po kieliszeczku koniaku, żeby po- 24 trawa udała się. Wypijamy. A ponieważ troska o tę rzepę gnębi nas coraz bardziej, pan domu wychodzi do kuchni, chochelką podlewa rzepę sosem, wraca do nas, zdejmuje czapę, siada przy stolicz ku i nalewa następną kolejkę, poczym znów pędzi do kuchni. Powtarza te czynności tak długo, aż rzepa — rzeczywiście świetna — pojawia się na stole w towarzystwie innych znakomitości kulinarnych. Kto potrafi to wszystko zjeść?! Po południu spacerujemy po parku i oglądamy gospodarstwo. Potem ja z panną Haliną siodłamy dwa podjezdki, kłusem i galopem przelatujemy po miedzach. Tolek z panną Ireną, po krótkiej przejażdżce bryczką, prowadzą w saloniku uczony dyskurs o współczesnej sztuce. Sfatygowany papa uciął sobie poobiednią drzemkę, i jak wróciliśmy z pola, znów był pogodny i ożywiony. Kolację spożywamy przy lampach naftowych, jasno oświetlających białą płaszczyznę stołu. Nocleg przygotowano dla nas w pokoju gościnnym w oficynie, przylegającej do gorzelni. Po skrzypiących schodach, ze świecą umocowaną w lichta-rzyku wchodzimy na pierwsze piętro. Odurzeni wiejskim powietrzem, zmęczeni wrażeniami dnia rychło zasypiamy. Pierwsze minuty snu przerywa cichy stuk. Przez otwarte okno wpada jakiś mały przedmiot, uderza o stół i spada na podłogę. Zrywamy się z łóżek, zaczynamy poszukiwania. Jest! Kamyk owinięty w papierek. List? — Zapalaj świecę — mówię do Tolka. Błyska ognik zapałki, potem płomyk świecy. List jest krótki: „Wy sobie słodko śpicie, a my idziemy na spacer". Bez nas? Wykluczone. Ubieramy się szybko. Ale jak wyjść? Bchody skrzypią, a w oficynie mieszka z rodziną administrator i dwóch pracowników gorzelni. Iść śmiało — możemy pnerwać wszystkim sen. Skradać się na palcach? Ktoś może Usłyszeć i będą niepotrzebne komentarze. - Przez okno — dyryguje Tolek. Niech będzie przez okno. Jedno piętro to niewiele. Tolek 25 wyskakuje pierwszy, ja za nim. Jestem w powietrzu, gdy ogłusza mnie potworny w tej nocnej ciszy huk. Zapomnieliśmy o pustych, olbrzymich beczkach na spirytus, które składowano pod oknami. Tolek ląduje na jednej, w chwilę później ja walę się na drugą. Wstajemy. Beczki rezonują jak dzwony. Tolek pociera obolałą nogę. — Nie obudziliśmy nikogo? — szepcze półgłosem. Od bramy dobiega ostry jazgot psów. Są bardzo cięte, ale na szczęście dobrze ułożone, nie odbiegają daleko od budynków. Bierzemy nogi za pas, wydaje nam się, że na plecach czujemy gorące psie oddechy. Stróż nocny pohukuje. Pędzimy przez park, wypadamy na łąkę. Opowiedzieliśmy pannom naszą hałaśliwą przygodę. Teraz rozmawiamy półgłosem, często milczymy. Księżycowa noc jest pełna nastroju, mocny aromat siana wisi w powietrzu. Świat jakby zastygł w spokoju, a my jak cztery ptaki, które tutaj przycupnęły w locie. Ani nam amory w głowie, ani nie chcemy zakładać gniazd. Za kilka godzin odlecimy w różnych kierunkach. A może szkoda, że to właśnie tak? Świta. Mamy jeszcze dwie godziny snu. O piątej schodzimy na śniadanie. Wszyscy śpią, honory domu pełni panna Halina. Dziękujemy jej za gościnność. — Nie pożegna się pan z Ireną? — pyta. Trudno wyjechać bez pożegnania, ale nie chcę jej budzić. Schodzę po tarasowych schodach. Z kwietnika ucinam jedną różę, obrywam wszystkie kolce. W koronie kwiatu błyszczą krople nocnej rosy. Po cichu wchodzę do pokoju dziewcząt. Irena śpi. Jej błękitne oczy zakryte są szczelnie powiekami. Długie rzęsy rzucają cień na brzoskwiniowe policzki. Całuję delikatnie różę i kładę białą przy ciemnej główce dziewczyny. W czerwcu znowu zmieniamy kwatery, przechodzimy do Kamiona. Jest to duża wieś w odległości kilku kilometrów 26 od Skierniewic. Major Mikołaj Palijenko ze sztabem dyonu lokuje się we dworze, baterie we wsi. Rawka blisko, za rzeką pensjonat, na miejscu sklep z karczmą. Prowadzi ją młody i bystry właściciel. Atrakcją dla kupujących jest jego żona, brunetka o smolistym spojrzeniu ciemnych oczu. Już przyjęło się nadane jej przez podporucznika Hirsza określenie: „czarnooka Carmen". Wszyscy żołnierze choć raz dziennie muszą zajrzeć do sklepiku. Jest w nim zresztą wszystko, czego potrzebujemy, a jeśli czegoś nie ma — to obrotny wiejski handlowiec sprowadza już następnego dnia po zamówieniu. Świetnie zaopatrzona jest maleńka karczemka! Rzeczka dostarcza świeżej ryby, kurniki pełne młodego drobiu, który szybko zmienia się w kurczęta po polsku. Na ciemnym od starości bufecisku mnóstwo specjałów. Pyszne salcesony w różnych gatunkach — brunszwicki, włoski i szwabski, suche parzone kiełbaski, rybka w różnych postaciach, uliki i matiasy w oliwie i occie, pudełka sardynek poukładane w kolumienki. Z boku skromnie czeka na prawdziwych znawców domowa kaszanka. Zawiera wszystko, co trzeba: czarną gruboziarnistą kaszę gryczaną, krew i tłuszcz, grudy wątróbki i kawałki mięsa. W miarę słona, w miarę pieprzna, zwarta i soczysta, doskonała na zimno, świetna na gorąco. Są i dodatki. Słój z octem klarownym, a w nim jędrne pomarańczowe rydzyki. W drugim brunatne borowiki wśród listków laurowych i czarnych ziarenek pieprzu wzmacniających aromat i koloryt. Jest i trzeci — z domowymi ogórkami — z którego bije zapach kopru. Ogórasy pływają w zielonym soku, ocierając się o kawałki chrzanu, liście dębu i wiśni. Nad bufetem majeranek i kolendra, z boku więdnące tataraki, zwane też ajerem. Jedną ścianę zajmuje regał, na nim zdobne w kolorowe etykietki stoją rzędy butelek z zawartością produkcji wielkopolskich fabryk z wielkim Kantorowiczem na czele. Poprzedni bywalcy — nasz drugi dywizjon — gustowali w wódkach poznańskich. Nasze podniebienia przyzwyczajone są do in- 27 nych trunków, dla nas najlepsi to Geneli i Baczewski. Żądamy wódek warszawskich i lwowskich. — Panowie, ja zbankrutuję — biada karczmarz. — Jeśli co miesiąc inny dywizjon przyjdzie na kwatery i panowie oficerowie będą chcieli pić inne wódki, to zamiast sklepu będę miał składnicę. Wypijcie, panowie, chociaż połowę tych butelek. Obniżę ceny, udzielę rabatu. Carmen też spogląda prosząco. Nasz przedstawiciel, podporucznik Ludwik Niedźwiedzki, uroczy kompan i co najmniej europejska klasa w dyscyplinach gastronomicznych, szacuje etykiety i rozważa jakiś projekt. — Możemy panu pomóc. Spisze pan imiona wszystkich oficerów i codziennie na drzwiach wejściowych będzie pan wywieszał kartkę, informującą, kto obchodzi imieniny. No, a solenizant z pewnością zaprosi kolegów na kolację. Dobry pomysł? — Świetny, panie poruczniku. — Nie sądzi pan, że warto go oblać? — oko Ludwika znów przeskakuje z butelki na butelkę. — A może by ten jarzębia-czek? Trudno jednak wymagać, aby dwudziestu oficerów jednego dyonu w jednym miesiącu obchodziło imieniny. Czasem przez kilka dni biała kartka błyszczała na drzwiach nie skalana żadnym zapisem. Ale karczmarz też był pomysłowy. W dzień bezimieninowy wywieszał kartkę: „Dziś Ludwika". Niedźwiedzki ze śmiechem zostaje zaciągnięty do sklepiku i przynajmniej na początek musi postawić kolejkę. Odchodzi następny rzut żołnierzy do cywila, do baterii przybywa grupka bladych, nie opalonych rezerwistów. Nowo przybyłym brak wprawy, ale powinni wiedzieć, co mają robić. Toteż niepomierne zdziwienie ogarnęło mnie, gdy w czasie ćwiczeń baterii zaprzężonej w kłusie jeden ze świeżo wcielonych kanonierów uparcie próbował — na szczęście bezskutecz- 28 nie— wskoczyć z ziemi na wysoki przodek. Zamiast oprzeć nogę na podstawie łonowej, odbić się, zrobić w powietrzu obrót i wylądować na ławce, usiłował postawić nogę na szybko obracających się szprychach. Dobyłem z siebie jak najpotęż-niej brzmiący głos: — Stępem marsz! Stój! Popędziłem do fatalnej obsługi. — Co wy wyrabiacie? Zwariowaliście? Kanonier stoi stremowany i pobladły. Nie wiem, czy uświadamia sobie, że noga mogła trzasnąć jak zapałka. Opanowuję się. — Gdzie odbywaliście czynną służbę? — pytam. — W pierwszym pułku lotniczym, panie poruczniku. — A kim jesteście z zawodu? — Rymarz, panie poruczniku. Masz babo placek! Ach te nasze moby! Następnego dnia lotnik zostaje przeniesiony do warsztatu rymarskiego, na jego miejsce przychodzi kanonier z prawdziwego zdarzenia. I znów wiem, że jak podam działonowi komendę: „Funkcjami odlicz!" i usłyszę krótkie, rwane: „celowniczy, ładowniczy, zamkowy, pierwszy wręczyciel, amunicyjny, drugi wręczy-ciel", to ludzie ci będą znali swoje artyleryjskie rzemiosło i utworzą zespół harmonijnie pracujący. Co dwa tygodnie kolejno obejmujemy obowiązki oficera kasynowego. Wielkie słowa — kasyno znajduje się w dużej izbie z dwoma długimi stołami. Obsługę stanowi dwóch ludzi mających jakie takie pojęcie o gotowaniu. Pobierają codziennie na stan oficerów ten sam prowiant, co przeznaczony jest dla kuchni żołnierskiej. My dokupujemy różne dodatki, aby potrawy bardziej urozmaicić. Przeciętnie dopłacamy od dwudziestu do dwudziestu pięciu złotych miesięcznie, co jest kwotą niewielką, nie przekraczającą dziesięciu procent otrzymanych poborów. Oficer kasynowy to jednocześnie szef kuchni, kalkulator, zaopatrzeniowiec i księgowy-kasjer. Funkcja ta w Kamionic przypada mnie. Postanawiam 29 I działać uderzeniowo. Wiem, że major najbardziej lubi barszcz ukraiński, i właśnie ta zupa będzie wizytówką mojej operatywności. Ale taki barszcz wymaga jak największego zestawu jarzyn, wśród nich pomidorów. Pytanie, skąd wziąć pomidory w czerwcu? Odpowiedź przychodzi sama — z inspektów uczelnianych w Skierniewicach. Jadę tam i załatwiam zakupy. Szykujemy pierwszy obiad w mojej kadencji. Czyste obrusy na stołach, kucharz wnosi dymiącą wazę. Patrzę na majora. Chłonie nozdrzami znajomy zapach, ale niedowierzanie maluje się na jego twarzy. Ustąpiło miejsca zadowoleniu, gdy postawiono przed nim wazę. Pan major zjada dwa talerze barszczu, który udał się nadspodziewanie. Koledzy też chwalą smakowitą zupę. Muszę jednak pohamować swoje inwencje. Jak będę karmił za dobrze, może mi grozić funkcja oficera kasynowego do końca służby. Stanąłem do raportu z prośbą o urlop na załatwienie swoich akademickich i stypendialnych spraw. — Czy wystarczą panu trzy dni? — spytał podpułkownik Kapsa. Trzy dni! Ukrywam radość. — Załatwię w trzy dni — melduję spokojnie. Po cichu chcę ten urlop połączyć z możliwością pójścia na bal maturalny w moim gimnazjum. Uprzednio porozumiałem się z niektórymi kolegami, kilku z nich przyjedzie na pewno. Pójdziemy w garnizonowych mundurach. Bal odbywa się w resursie urzędniczej. O dziewiątej wieczorem wchodzimy do gmachu. Pięć zielonych mundurów, koalicyjki z emblematem odznaki sportowej, srebrne wężyki na aksamitnych patkach. U trzech kolory artylerii polowej — ciemna zieleń, wypustki czarne, u jednego z artylerii przeciwlotniczej, wypustki żółte. Bolek nosi barwne ułańskie proporczyki. Na lewej piersi odznaka szkoły podchorążych. Moje naramienniki z daleka sprawiają wrażenie prawie kapitań- 30 skich. Oprócz podporucznikowskiej gwiazdki mają koronę Wazów, haftowaną literę W i rzymską czwórkę. Składamy ukłony zebranym, chwilę stoimy przy wejściu. Popatrzcie na nas, którzy wyszliśmy z waszego grona, z waszego gimnazjum. Pędzą do nas koledzy rezerwiści w ciemnych garniturach. Witamy się serdecznie. Odwiedzamy stoły profesorskie, meldujemy się wychowawcom. Wszędzie musimy się przysiąść, zamienić parę zdań, wypić za pomyślność armii, szkoły i najmłodszych maturzystów. Jacy oni młodzi! Pamiętamy dziecinne twarze, czas niezmiennie utrzymuje różnicę lat między nami. A dziewczyny urocze. Zniknęły białe bluzki, granatowe spódniczki, szczupłe buzie, mysie ogonki, kanciaste kolana i łokcie. Przed nami lekko zaokrąglone ramiona, olśniewające uśmiechy, błyszczące oczy. W nich radość z pierwszego życiowego sukcesu, emocja pierwszego prawdziwego balu. Śmieją się, szczebiocą, przebiegają między nami jak rój rozśpiewanych cykad. Orkiestra pracowicie gra melodię za melodią, przeskakuje z fokstrota na bluesa, tango przecina skoczną polką i uspokaja walcem angielskim. Tańczymy. Trzymam w ramionach różowy obłoczek, w następnym tańcu wiruje ze mną more-lowa mgiełka, passodoble przebiegam z błękitnym okruchem nieba. W przerwach ktoś co chwila prosił nas do swego stolika, a w miarę upływu czasu świat zmieniał nam się w oczach. Ojcowie byli coraz młodsi i równie zuchowaci jak my, mamy nabierały wdzięku. Wszyscy rodzice stali się tak czarujący, że tylko klękać przed nimi i prosić o rękę córki. Ale na to już czasu nie ma. Znów płyną melodie taneczne i znów dziewczęta jak barwne świetliste smugi wirują wokół nas. Niebieskie, czarne i orzechowe oczy świeciły, uśmiechnięte usta wymawiały jakieś słowa, którym radosny nastrój nadawał bardziej znaczącą treść. Aż wreszcie o świcie biały mazur. Potem zmęczone panie i dziewczęta, otulone w lekkie narzutki, pod rodzinną eskortą 31 rozeszły się do domów. My z nie umundurowanymi kolegami udaliśmy się do bufetu, by wyborową z wermutem raz jeszcze uczcić koleżeńskie spotkanie. Czas i na nas, po kilku godzinach snu trzeba wracać do pułków. Czysty, chłodny ranek. Ożywieni, w humorach kroczymy główną ulicą miasta. Rodowodem tkwimy w jego społeczności. Marek — syn lekarki dentystki, Zbyszek — urzędnika, Bolek — oficjalisty i ja — robotnicy. Szkoda, że nie ma z nami Zbyszka Garczyńskiego. Służy w pułku artylerii motorowej. Żałujemy go, bo nie może nosić ostróg. Jak mało wiedzieliśmy 0 nowoczesnej armii! Zbyszek w prostej linii jest potomkiem Stefana Garczyńskiego, poety i przyjaciela Mickiewicza, powstańca z 1830 roku. Mój dziad Paweł z kosą stanął do powstania styczniowego 1 brał udział w natarciu na koszary jegrów w Rawie. Stryj Stanisław trzykrotnie uciekał z Sybiru, powrócił ze zrujnowanym zdrowiem. Byłem z matką na jego pogrzebie. Kondukt pod czerwienią sztandarów sunął przez Starówkę, Nowy Zjazd i most Kierbedzia do cmentarza na Bródnie. Nad otwartą mogiłą przemawiali starzy socjałowie, którym wiatr rozwiewał rzadkie siwe włosy, a łzy spływały na szpakowate wąsy. Przy dźwiękach starej pieśni robotników opuszczono do grobu sosnową trumnę. Sztandary pochyliły się niżej, zakrywając twarze uczestników, widać tylko było, jak drżą zaciśnięte na drzewcach, zdeformowane, kościste dłonie. Do domu wracaliśmy zatłoczonym tramwajem: sztandary osłonięto ceratowymi pokrowcami. Matka trzymała mnie za rękę, a ja wgnieciony w wilgotne płaszcze i jesionki pasażerów odczuwałem tylko zimno i zmęczenie. To był drugi pogrzeb w moim dzieciństwie, bo trzy lata wcześniej zmarł dziadek Paweł. Miałem do niego cichy, dziecinny żal, że nie doczekał ustawy, przyznającej weteranom powstania styczniowego prawo noszenia granatowego munduru specjalnego kroju i dystynkcji podporucznika. Oficerów powstańczych awansowano bowiem o jeden stopień, a wszystkim 32 pozostałym ¦— bardzo już nielicznym — przyznano jedną srebrną gwiazdkę. Z tą gwiazdką odchodzili na wieczną służbę. Mój dziad poszedł bez niej. W Warszawie załatwiłem swoje sprawy na uczelni i zameldowałem się u pułkownika Anderlego, naczelnego lekarza weterynarii garnizonu warszawskiego. Był on opiekunem stypendystów wojskowych. Na Grochowskiej nastrój przedegza-minacyjny, koledzy gorączkowo zaliczają pracownie i kliniki. W Kole Medyków ruch, sprawy pożyczek, obiadów, powielanie skryptów. Zazdroszczą mi munduru; nie ja jeden zresztą go noszę. Przewijają się artylerzyści, ułani, strzelcy konni i piechocińcy. Odwiedzam najbliższą rodzinę, nie zapominam też o wiernym sercu, z niepokojem oczekującym mego przybycia. Mieszka ta dziewczyna jak jaskółka na piątym piętrze czynszowej kamienicy. Wysoko do niej, ale z nią bliżej nieba. Warszawa w czerwcu. Gorąco, mury nagrzane. Ciasna zabudowa zatrzymuje przed śródmieściem chłodniejsze wiślane powiewy. Miasto jakby lekko wyludnione, ale ruchliwe, spokojne, ale napięte. Umundurowanych sporo. Chwilami czujemy się zażenowani serdecznością warszawiaków. Kolejki w sklepach rozsuwają się, abyśmy mogli wcześniej dokonać zakupów. Stolica zna na pamięć emblematy i numery swoich pułków, wiadomo więc, że zamiejscowi żołnierze są tylko przejazdem. Tym samym są gośćmi, którzy we wszystkim mają prawo pierwszeństwa. Sklepy pełne towarów, stragany kwiatów i owoców. Zatrzęsienie truskawek. Poranne wydania gazet rozchodzą się błyskawicznie, a na popołudniowe czekają kolejki. Mali gazeciarze przeskakują jezdnię, skracają trasy, skokami lądują na stopniach tramwajów. Kilkoma dowcipnymi słowami przybliżają aktualności dnia. To zresztą nie jest potrzebne. Warszawa tak jak cały kraj czyta dużo, słucha cierpliwie, komen-tuiepof*>ięcfĆ i CWłMtL OJCZS/ZJM mianuję Ąo podporucznikiem rezcrtaij Patent oficerski Pawia Wiktorskiego Autor wspomnień w okresie pobytu w szkole podchorążych Podporucznik Janusz Kotecki Kapitan dr Bogumił Gontarski Gmach gimnazjum w Sieradzu, gdzie mieścił się niemiecki szpital 208 kompanii sanitarnej is i«... Tt-.sS.SiS Grób pułkownika Michała H. Kosseckiego, oficera wojsk napoleońskich, na cmentarzu przyklasztornym I Ul 11 .-*>- . K «:-¦•¦ Xl:n. • r *> *w. Szkolą sióstr urszulanek w Sieradzu; zorganizowano w niej polski szpital wojskowy Podporucznik Stefan Ratajczak Podporucznik Jetzy Gadziemski Oflag VII A Murnau Podporucznik Ryszard Ulewie* Podporucznik Tadeusz Dielrich (wg portretu por. E. Dodackiego) W pokoju nie ma nikogo. Na biurku została latarka elektryczna. Oglądam ją, jest nie do użytku, ma wypaloną bateryjkę. Na sąsiednim stoliku leżą dwa pudełka ekstra-płaskich, jedno napoczęte, jedno całe. Obydwa spokojnie pakuję do kieszeni. Wychodzę do hallu, w którym kłębią się żołnierskie postacie. Wszyscy pchają się do jedynego wyjścia. Znów bliski pocisk kończy swój lot za budynkiem. Z wielkiego okna na półpiętrze klatki schodowej sypią się resztki wytluczonych szyb. Na moment jasność wyłania z czerni schody na pierwsze piętro i oświetla hali. Ostatni żołnierze wybiegają na rynek. Wychodzę i ja. Moi chłopcy czekają na mnie. -— Mamy wracać na stanowisko ogniowe — melduje Jan-kowiak. — Skąd wiecie? — Mówił oficer łączności baonu. — Czy nas kto zmienia? — Nie wiem, panie poruczniku. Ale mówił, że my przechodzimy na inny odcinek. Może byśmy się trochę pośpieszyli? Dochodzimy do rzeki, po uginających się deskach przekraczamy prowizoryczny most. Dosiadamy wypoczętych koni i wyruszamy na poszukiwanie. Około południa znajdujemy baterię, później jeszcze dwa razy zmieniamy stanowiska. W nocy wymiana oddziałów. Podobno przygotowujemy duże natarcie. Następnego dnia tkwimy przy szosie łowickiej. Zwiad w komplecie, z dowódcą. Rów przy szosie bardzo wygodny, ale widoczność słaba. Najwyższy z nas wzrostem podchorąży Kryzel, podsadzony przez dwóch zwiadowców, wdrapuje się na topolę. Po chwili podniecony woła: — Panie kapitanie! Bateria nieprzyjacielska na stanowisku! — Niech pan strzela! — nie mogę się pohamować. — Dajcie mi mapę! — odkrzykuje Kryzel. Zwariowali z tą mapą. Jak mu ją podać? — Po co panu mapa? Niech pan odda strzał na kierunku dozorczym, a potem przeniesie. — A gdzie bateria skierowana? 1 — Czas biegnie obole 97 — Panie kapitanie — pytam Sarbinowskiego — gdzie bateria skierowana na dozór? — Na południe. — Skierowana na południe! — krzyczę z zadartą głową w rozwichrzoną koronę topoli. — Ale nie wiem, gdzie południe. Krew mnie zalewa. — Panie podchorąży, teraz jest za dziesięć dwunasta. Słońce na południu, a południe to dozór. Niech pan strzela i mierzy od wybuchu. Chwila jest sprzyjająca. Działa milczą po dwóch stronach Bzury. Nie pomyli się z żadnym innym ten jedyny wybuch, który będzie z naszego pocisku. — Od baterii do rzeki dwa tysiące pięćset -— informuję Kryzela. Orientacyjnie może ustalić odległość od rzeki do celu, dodać obie wielkości i ma gotowy pierwszy celownik. — Niech pan strzela! — Panie poruczniku — gasi mnie Sarbinowski. — Pan zapomina, że ja tutaj dowodzę. Nie będziemy strzelać, bo instrukcja mówi wyraźnie, że do strzelania na nieprzyjacielską baterię potrzebne jest ześrodkowanie dywizjonu i własny lotnik do obserwacji. Własny lotnik! W połowie września nad Bzurą?! Zwariował? — Panie kapitanie — mówię — skąd wziąć lotnika? Zresztą teraz jest wojna. — Instrukcja jest opracowana właśnie na wypadek wojny. •— Chociaż kilka pocisków, panie kapitanie. Jeśli nie zniszczymy tej nieprzyjacielskiej baterii, to przynajmniej zmusimy ją do zmiany stanowiska, a to też coś znaczy. •—• Trzeba oszczędzać amunicję. Żeby mieć spokój, dowódca wysyła mnie jako wysuniętego obserwatora na pierwszą linię piechoty. Zajmuje ona stanowiska za wsią, tuż nad rzeką. Drugi brzeg to strefa nieprzyjaciela. Dręczy mnie myśl o pozostawionej spokojnie baterii. Na 98 podstawie fragmentów wyjaśnień Kryzela, mapy, którą ma piechota, i informacji żołnierzy, dobrze znających ten teren z okresu czynnej służby wojskowej, ustalam sobie prawdopodobne miejsce, gdzie nieprzyjaciel mógł tę baterię usadowić. Oddaję kilka serii, rezultatu ich nie znam, do następnego dnia z tego kierunku mamy jednak spokój. Nazajutrz wreszcie coś się zaczyna. Ruszamy do natarcia. Z patrolem telefonicznym melduję się kapitanowi Dobrzań-skiemu, dowódcy piątej kompanii dziesiątego pułku. Niski, z laseczką-antypką w ręku. Ciemna, strzyżona w klin bródka sprawia dziwne wrażenie. Zadanie proste: piąta kompania, jako środkowa batalionu, przeprawia się przez' Bzurę. Nacierać na rozkaz, nie wcześniej jednak, nim przeprawi się cały batalion. Środków do przeprawy brak. Znajdujemy dwie łódki, żołnierze klecą prowizoryczne tratwy. Część przeprawia się wpław, szukając płytszych miejsc. Przeciwległy brzeg jest wyższy, ukośnie nachylony w stronę rzeki i małej plaży. Przeprawa idzie zadziwiająco sprawnie, szybko jesteśmy na drugiej stronie. Obsługi karabinów maszynowych wciskają się w przybrzeżne kępy wikliny i luźne zakrzaczenia. Mają ostre polecenie nie strzelać bez rozkazu. Patrzymy w lewo i w prawo, ale nikt więcej rzeki nie przekracza. Leżymy płasko na skośnym brzegu, czubkami hełmów tuż poniżej linii nadbrzeżnej łąki. Ostrożnie i nieznacznie, korzystając z każdej większej grudki ziemi lub kępki roślin, podnosimy głowy, by zerknąć na przedpole. Widzimy to, co nam już szeptem meldowała obsługa cekaemów. Niemcy na stanowiskach. Bardzo blisko. Kilkadziesiąt skoków i powinniśmy ich dopaść. Byle z początku przygnieść ogniem i oszołomić. Znowu zerkam na skrzydła. Gdzie są te boczne kompanie? Nie,ma ich, musimy spokojnie nadal czekać. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Albo nerwy, albo ręka cekaemisty nie wytrzymała. Z najbliższego krzaka wikliny rozszalała się serian maszynowa. Jasne, że błyskawicznie włącza się pozostała broń. 99 — Nie wytrzymałem, panie kapitanie — usprawiedliwia się gorączkowo celowniczy. — Ręka sama leci. Pierwszy raz tak blisko widzę tych skurczybyków. — To już wal, byle dobrze! Cekaemy zachłystują się ogniem. Może Niemiachy nie zorientują się, że strzelamy z tego brzegu. Przez chwilę milczą, potem rozlega się jazgot ich broni. Długie serie biją w sam brzeg. Wydaje nam się, że pociski dotykają blach naszych hełmów. Piasek sypie w oczy, rzeka pluska od uderzeń. Jakby czereda chłopaków kamykami puszczała „kaczuszki". Dzwoni telefon. „Natarcie odwołane. Wracać!" —• brzmi rozkaz. To wyjaśnia brak bocznych kompanii, zmiana rozkazu dotarła do nich przed przeprawą. — Przerwij ogień! — biegnie wzdłuż linii. Nasza broń milknie. Niemcy prują bez przerwy. Nacierać nam nie wolno, przeprawiać się na razie nie możemy. W tej sytuacji powrót może kosztować nas drożej niż atak. Niemcy też nie opuszczają swoich stanowisk. Siedzą spokojnie za płaską zaporą ogniową. Broń ich terkocze, pociski gwiżdżą nad nami. Nje mogę wmieszać się w to z moją baterią. Bzura płynie w tym miejscu kapryśnym meandrem, celownik na Niemców jest celownikiem na rzekę, możemy więc ucierpieć od własnego ognia. Ale czas robi swoje. Bądź też zwiódł ich nasz spokój i milczenie. Niemieckie serie powoli cichną. Pizeprawiamy się w odwrotnym porządku — najpierw żołnierze, a Dobrzański i ja z moim patrolem na końcu. Jest południe, czas szybko leci, gdy nie spogląda się za często na tarczę zegarka. Zajmujemy nasze poprzednie stanowiska. Jedyna dla mnie pociecha to zdjęcie z wieży kościelnej nieprzyjacielskiego obserwatora, który poszczególnymi strzałami rozbijał i podpalał nam chałupy, jeśli przy której zauważył najmniejszy nawet ruch. A udało mi się zdjąć go ładnie nawet wieży specjalnie nie uszkodziłem. Pod wieczór doniesiono nam strawę i po paczce papierosów. 100 Bombardier Goldblum, widząc skrzywioną minę, z jaką zabierałem się do zimnej kaszy, spytał: — Coś lepszego by się zjadło, panie poruczniku? — Pytanie! — wtrąca Jankowiak. — Pewnie, że by się zjadło. —¦ Aco pan porucznik sobie życzy? — Gęś z jabłkiem — mówię na odczepnego. — Według rozkazu. Zapraszam pana porucznika jutro na gęś — mówi bombardier. Wieczorem zebrano nas koło kościoła w Kompinie. Odbywa się wymiana oddziałów, naszą piechotę zastępuje jednostka grudziądzka. Dowiaduję się o tym od przyjaciół, Wojtka Grze-chocińskiego i Rysia Ulewicza, dowódców kompanii łowickiego pułku. Artyleria zostaje na swoich stanowiskach, mój wysunięty punkt obserwacyjny jest w rejonie Zabostowa. Lokujemy się mniej więcej w środku wsi, częściowo spalonej. O świcie znajdujemy piwniczkę-ziemiankę, niewysoką, solidnie sklepioną. Zielona darń korzystnie ją maskuje. Instalujemy w środku aparat telefoniczny. Gdy słońce podniosło się wyżej, zahuczała na naszym lewym skrzydle ostra strzelanina. To chyba w Kompinie. Dzwonią z głównego punktu, czy możemy strzelać na Kom-pinc. Nie możemy, przecież to linia obrony naszej i naszej piechoty. Co się stało? W nocy Niemcy przekradli się po resztkach zwalonego w Kompinie mostu i usadowili w kościele. W ogólnym zamieszaniu podczas zmiany oddziałów nikt tego nie zauważył. Doczekali świtu i przy pełnym świetle dziennym serie z ich broni maszynowej zaczęły hulać po naszych odkrytych oddziałach. Artyleria jest bezradna, nie może strzelać, bo wy-tłucze przede wszystkim swoich. Ktoś sugeruje odciągnięcie naszych oddziałów od kościoła, żeby działa miały większą swobodę. Zdenerwowany dowódca jednego batalionu podrywa swoich chłopców do szturmu. Mają straty, ale zdobywają kościół i likwidują Niemców. Potem wzdłuż linii frontu i rze- 101 ki idą grupkami, trochę bezładnie, w naszym kierunku. Nikt ich nie uprzedził, że czujne oczy nieprzyjacielskich obserwatorów znają każdy szczegół terenu i że ich baterie są idealnie wstrzelane. Stoję przed ziemianką, polecam chłopcom kryć się, przeskakiwać odkryte przestrzenie między nie spalonymi domami, przechodzić płytkimi przydrożnymi rowami. Część słucha, część nie wierzy. Ci, którzy zeszli do rowów, narzekają, że mokro. Istotnie, płyciutka woda zalega gdzieniegdzie, ale nie ma jej wiele. Nadlatują pierwsze pociski. Jedni żołnierze przyśpieszając kroku przebiegają przez wieś, inni chowają się w sadzie. Ale przeważające w nim młode drzewka, o kilkucentymetrowej • średnicy pni, nie dają dobrej osłony. Stojący przy nich strzelcy są widoczni jak na fotografii. Powinienem sam się ukryć, ale nie myślę o tym, krzyczę do nich. Chyba w szumie i trzasku wybuchów nie słyszą mnie. Paru pada, kilku zaczyna jęczeć. Kilka głosów nawołuje: — Sanita! Sanita! Pędzi dwóch noszowych, za nimi kapral z torbą sanitarną. Nawała trwa. Ci w rowie już nie narzekają, że im mokro. Batalion pomału, pod ogniem, przechodzi przez wieś. Serie również pomału przesuwają się trochę w- prawo. Idą trop w trop za oddziałem. W cichnącym koło mnie powietrzu tym wyraźniej słyszę szelest samotnego pocisku, zwalniającego pęd. Padnie bliziutko, ale gdzie? Przede mną droga, przy niej olbrzymi prostokąt popiołu, wyznaczający obrys spalonej stodoły. W milisekundzie widzę drobny pyłek, który zadymił od uderzenia, ale jeszcze nie od wybuchu. Przechylam się gwałtownie w bok, do stojącego drzewa. Wybuch, tuman kurzu i popiołu, szelest odłamków w powietrzu i pacnięcie jakby kamieniem w lewą dłoń. Na śródręczu pojawia się wielka szczelina, staw palcowy znika, powierzchnia wyrwy dziwnie żółtawa. Ubytek powoli napełnia się krwią. Patrzę z niedowierzaniem. Więc jestem ranny? Ściskam dłoń prawą ręką, półzgięty wchodzę do niskiej 102 ziemianki. Jest w niej oprócz moich telefonistów kilku piechurów z grudziądzkiego batalionu. — Oberwałem trochę, chłopaki — próbuję uśmiechnąć się, ale wychodzi to chyba słabiutko. Zakładają mi opatrunek, przesiąka, zakładają drugi. Robi mi się trochę ckliwo. Żołnierze mają zażenowane i nieco wystraszone miny. Przecież nie ich wina. — To przez tych drani pan porucznik oberwał — konstatuje Jankowiak, jakby czytał w moich myślach. — Szli jak na defiladzie. -— Dajcie spokój, to nic takiego — odpowiadam w zamierzeniu lekceważąco, ale brzmi to z zupełnie innym akcentem* Czuję, że blednę, ręka rwie ciągłymi, ostrymi szarpaniami. — Może pan zapali, panie poruczniku? — pyta jeden ze strzelców sięgając do kieszeni. — Chętnie, tylko nie ma co. Wyciągają papierosy, jeden z nich podaje mi całą paczkę damesów. Wypalam chyba z pięć sztuk po kolei, zaczynam czuć się trochę lepiej. Jankowiak spostrzega to natychmiast. — O, już lepiej, panie poruczniku. Przed chwilą był pan na zmianę zielony i fioletowy. Szarpie mocno? ł — Teraz mniej — wraca lepsze samopoczucie. i — Kielicha wypić — rzuca któryś. i — A masz? — pyta inny. Niestety, nie mają. -j — Przy każdym opatrunku osobistym powinna być buteleczka z czyściochą. Przynajmniej setka wódki. Lżej byłoby cierpieć — marzy głośno chudy, starszy szeregowiec. — Za bardzo, bracie, pchałbyś się pod kule. Gębę masz pijacką — spokojnie zauważył Jankowiak. Składam telefoniczny meldunek kapitanowi Sarbinowskiemu. Poleca mi wycofać się na stanowisko ogniowe, wysuniętym obserwatorem zostanie podchorąży. Godzina czternasta. Daleko po bokach rozrywają się pojedyncze pociski. Rejon Kompina—Zabostów ma przerwę w ogniu. Do wsi ponad kilometr. Trzy razy przydusza mnie 103 1 do ziemi kolejna nawała ogniowa. Stwierdzam, że kartoflisko jest bardzo wdzięcznym terenem. Długa bruzda może służyć jako wygodne legowisko, obredlone krzaki kapitalnie kryją. Słońce świeci i grzeje, zielona nać, miejscami zaczynająca więdnąć, daje trochę cienia i chłodu. W ten sposób, dzieląc odległość na trzy etapy, dobijam do pierwszych sadów i chałup. Przy jednej zagrodzie powiewa na drągu biała flaga z czerwonokrzyskim znakiem. Punkt opatrunkowy dywizjonu. Wchodzę do chałupy. Sionka, niskie drzwi, trzeba pochylić się przed wejściem do biało bielonej izby. Strop drewniany, na ścianach ludowe wycinanki. Na kilku stołach porozkładane środki opatrunkowe, sterylizatory, strzykawki, skalpele, kochery. Domena pana doktora Bogumiła Gontarskiego, lekarza naszego dywizjonu. Kapral-łapiduch na mój widok rzuca się do stołu, szykuje gazę i opatrunki. — Dostałeś? — stwierdzająco pyta Boguś. — Tylko w łapę? — Tylko. — Masz szczęście. Inni znacznie gorzej wylosowali na tej loterii. Dowódca baterii, porucznik Trojanowski, zabity, zginęli dwaj podchorążowie ostatniego rocznika, nie żyje starszy ogniomistrz Zatorski, szef kancelarii pułku. Porucznik Dudarewicz stracił nogę, podporucznik Kurczyński chyba nie żyje, brak o nim wiadomości. Siadaj tutaj, zmienię ci opatrunek i dostaniesz zastrzyk przeciwtężcowy. Odwija zakrwawiony bandaż, przemywa ranę wodą utlenioną. Stawu śródręczno-palcowego nie ma, wskazujący palec wisi na kawałku skóry. Od strony grzbietowej utrzymuje go nietknięte ścięgno prostownika. — Obetnij ten palec, Bogusiu. — To zawsze zdążymy. Spróbujemy, może przyrośnie. Jak będzie bardzo ropiało, to ropa przeżre ścięgno. Ostatecznie brak wskazującego palca u lewej ręki nie będzie ci specjalnie przeszkadzać. Dostaję zastrzyk surowicy, zakładają nowy opatrunek. 104 Częstują mnie papierosami. Ktoś puka do drzwi, wchodzi Goldblum. — Gratuluję, panie poruczniku, odznaki za ranę. Nic poważnego? — Dziękuję, nic poważnego. — Czy można podawać obiad? Widocznie mam trochę głupią minę, bo Goldblum dorzuca: — Pan porucznik zadysponował wczoraj obiad. Pieczona gęś z jabłkiem. — Jest? — Jest, panie poruczniku. Uchyla drzwi do kuchni. Dobiega wspaniały zapach pieczonego drobiu. Potem na wielkim półmisku pojawia się brunatnozłocisty ptak, otoczony girlandą zrumienionych jabłek. Co za gęś! Wystawiają mi kartę: „Lekko ranny, zdolny do transportu". Mam jechać do kompanii sanitarnej. — Udało ci się, chłopie. — Boguś ściska mi dłoń. — Ostatni przed tobą gorzej oberwał. — Kto taki? — Strzelec z piechoty. Leży w sąsiedniej izbie. Naciskam klamkę. Może ranny coś potrzebuje, może komuś trzeba będzie przekazać jakąś wiadomość. Nie, nic już nie będzie potrzebował. Na ławie między oknami znieruchomiała postać, żółta twarz, zaostrzone rysy. Na stole osobiste drobiazgi i legitymacja. Jakiś Kazimierczak czy Kazimierski. To z tego batalionu, który wyrzucił rankiem Niemców z Kom-piny. Do dworu w Boczkach, gdzie znajduje się kompania sanitarna dywizji, mam kilka kilometrów. Kompania rozlokowana we dworze. Okrągły gazon, fronton dworku z kolumienkami, schody, ludzie w przybrudzonej bieli. Melduję się w ewidencji, oddaję kartkę — skierowanie. Energiczny lekarz, podporucznik Łasiński, przyjmuje mnie serdecznie i przydziela 105 wolny pokoik na pięterku. Wkrótce zapada wieczór, rannym roznoszą kolację. W dalszym ciągu brak aktualnych wiadomości o sytuacji wojennej. Nikt nie bierze poważnie tej odpartej od Warszawy dywizji pancernej. Wiemy już o upadku Sochaczewa i śmierci dowódcy jego obrony, majora Koz.u-bowskiego. Wiemy o pięknym uderzeniu na Łęczycę, o tym, że 60 pułk piechoty przebył w natarciu ponad trzydzieści kilometrów. Dochodzą wieści o ciężkich walkach naszej kawalerii pod Głownem, słyszeliśmy o dwukrotnym przechodzeniu Łowicza z rąk do rąk. A co z naszą dwudziestą szóstą dywizją? Byliśmy u generała Kutrzeby, potem podporządkowano nas generałowi Bortnowskiemu. Sława jego od czasów Zaolzia była tak wielka, że fakt ten przyjęliśmy entuzjastycznie. Spodziewaliśmy się wielkich akcji, śmiałych uderzeń, porywających starć. Teraz znowu dowodzi nami generał Kutrzeba. Co się dzieje? Go to wszystko ma znaczyć? W moim maleńkim pokoiku odwiedza mnie kapelan. Przy świetle świeczki gawędzimy o wspólnych znajomych. Kto ich w Polsce nie znajdzie. Zaczęliśmy od mego szkolnego prefekta. Dowiaduję się, że w tym dworze urodził się Józef Cheł-moński. Przechodzimy więc do malarstwa, architektury sakralnej i prymitywu ludowego w sztuce kościelnej. Potem potrącam o celowość dogmatów, ale tu rozmowa zaczyna zamierać. Zresztą już późno i świeczka się kończy. Żegnamy się do jutra. Zdejmuję kurtkę i buty, gaszę świecę, staram się zasnąć. Sen nie był długi. Na dole rozpoczął się ruch i bieganina. Na korytarzu trzaskają drzwi, słychać kroki. Zapalam świecę. Wpada kapelan. — Panie poruczniku, odwrót! Gzy panu pomóc? Mam miejsce na bryczce, może pan się zabierze? —- Chętnie, o ile ksiądz kapelan nie opuszcza oddziału. Za pomoc dziękuję, dam sobie radę. Ksiądz wybiega. Ubieram się, zbiegam po schodach, wychodzę na podjazd. Bryczka księdza jest tuż, tuż. Solidny to 106 wehikuł. Dwa rosłe konie, kasztany, woźnica zdrowy chłop, solidnie ubrany. Dwa siedzenia, z przodu węższe, tylne wygodne, szerokie. Za oparciem nad resorami w skrzyni ołtarz polowy, utensylia kościelne i bagaże kapelana. Ksiądz wgra-molił się na stopień, a potem na siedzenie. Jest w sutannie, płaszczu wojskowym i obszernej burce. Niby żartem narzeka, że mam tyle bagażu. — Jakoś się zmieścimy. Walizka pójdzie na kozioł, zapasowe buty koło nóg, a szabla między nami. Każdy wiezie własną broń. Ksiądz ołtarz, a ja szablę. Dobrze, że nie zabrałem armaty. Bryka wtacza się w kolumnę wozów. Stępem posuwamy się naprzód. Nie jedzie mi się zbyt wygodnie. Wprawdzie materacowa poducha na siedzeniu jest duża, ale pogrubiony trzema okryciami ksiądz zajmuje prawie całą szerokość. Staram się siedzieć jak najbliżej lewego boku i zajmować jak najmniej miejsca. Noc jest ciemna i chłodna, jak prawie wszystkie noce w tym wrześniu. Mam na sobie popelinową koszulę i lnianą kurtkę „olimpijkę". Dobre to w dzień, w czasie ruchu i słońca, za mało w nocy. Zaczynam żałować, że nie zabrałem swego płaszcza polowego. Odczuwam jakieś dreszcze, może z zimna, a może na skutek zranienia. — Księże kapelanie, przejdę się wzdłuż kolumny. Może znajdę pusty wóz. Chętnie się położę, a i księdzu będzie wygodniej. Trzeci wóz przed bryczką jest prawie pusty. Leży w nim zdrowy kapral. Chętnie przyjmuje mnie na towarzysza podróży. Wóz jest obficie wymoszczony. Kapral wyciąga i ofiarowuje mi bezpański płaszcz. Ponadto koc, którym obydwaj możemy się nakryć. Wracam do księdza, zawiadamiam go, gdzie będę się znajdował, i proszę, aby na wypadek opuszczenia kolumny dał mi znać przed odjazdem. Bagaż mój, oczywiście, zostaje na bryczce. Podaję również nazwisko swego nowego woźnicy, jest nim strzelec Boczek. Wracam do wozu, układam się wygodnie. Parokonka cicho toczy się po polnej 107 drodze, co chwila staje, rusza, staje, znowu rusza. Założyłem płaszcz, kapral okrył mnie troskliwie swoim kocem. Jest mi ciepło. Nareszcie nadeszła noc, kiedy nie muszę martwić się o ludzi, sprzęt i konie, nawet o samego siebie. Woźnica Bo4 czek wiezie mnie z miejscowości Boczki do jakiejś innej, której nie znam, ale zna ją kapitan Płoszko, dowódca kompanii sanitarnej. Korzystam z tego, że wreszcie mogę spokojnie spać, i zasypiam. Ranek siedemnastego września, siny i rześki, wcale nie zapowiadał tak gorącego dnia, jaki po nim nastąpił. Obudziwszy się, stwierdziłem, że bryczki kapelana nie ma. Zapytany Boczek wyjaśnił, że w pół godziny po moim zaśnięciu kapełań-ski zaprzęg wyminął jego wóz, pojechał do przodu i nie wrócił. Muszę pożegnać się z bielizną, zapasowym letnim mundurem, który miałem w walizeczce, butami, no i szablą. Zdobywam za to na własność bezpański płaszcz, co prawda piechociński, więc krótki, ale nawet w nim wygodniej chodzić, bo poły nie plączą się koło nóg. Rozjaśnia się coraz bardziej, poranna rosa wysycha. Ostatnie zwiewki mgły rozchodzą się w cieplejącym powietrzu. Jak okiem sięgnąć, wszystkie drogi, ścieżki, drożyny zawalone wojskiem. Piesi, konni, tabory, sprzęt bojowy. Sam diabeł nie rozezna się w tym galimatiasie. Zaczyna nam doskwierać głód, kuchni polowej nie widać, śniadania na pewno nie dostaniemy. Palimy więc papierosy, które Bogiem a prawdą głodu nie zabijają, ale zabijają czas. Ten jak w klepsydrze powoli przesypuje się piaskiem po szprychach kół, słońce coraz wyżej odrywa się od ziemi. W jakiejś zatłoczonej wiosce, przez którą nie przejeżdżamy, ale przesączamy się, spotykam podporucznika Trylińskiego, oficera ogniowego mojej baterii. Szuka dowództwa dywizjonu, pyta mnie, czy nie wiem, gdzie się znajduje. Dzieli się ze mną okruchami drobnych wiadomości 108 i dzieli się —co ma w tej chwili większą wymowę i wartość — posiadanym prowiantem. Dostaję dwa suchary i trzy dobrze dojrzałe pomidory. Z wdzięcznością o tym do dzisiaj pamiętam. W następnej wiosce znajomi zapraszają do chałupy, w której gospodyni szykuje śniadanie. Wolę podziękować, nie chcę oddalać się od kolumny, a poza tym nie lubię takich zatłoczonych wsi. Gdy wyjeżdżamy z niej, pojawiają się dobrze nam już znane sylwetki niemieckich samolotów. Dwa działka pelotki rozpoczynają ogień, po kilku strzałach jednak milkną. Samoloty pikują na wieś; leci jedna bomba, druga... trzecia trzaska w chałupę, do której gościnnie mnie zapraszano. Boczek wyrywa wozem w pole, niektóre zaprzęgi starają się robić to samo. Nadlatują następne samoloty, rąbią bombami po wsi, prują z karabinów maszynowych w miotający się tłum. Po ich odlocie napływają dalsze. Znów jesteśmy na polnej drodze, rozedrgana wioska została za nami. Ale to, co zaczyna się dziać, przechodzi nasze wyobrażenie. Mocarna Luftwaffe urządza na nas, szarpiących się od osiedla do osiedla, radosne polowania. Ukrycia nie mamy, stosujemy więc taktykę obronną polegającą na zeskakiwaniu z zapchanej drogi, i to w kierunku nadlatujących maszyn. Kartofliska-przyjaciele ratują nas jak mogą. Gdy eskadry odlecą, niczym króliki z nor wyłazimy spod naci, lokujemy się na wozy i ruszamy dalej. Po kilku ucieczkach i powrotach jestem zdecydowany nie ruszać się z posłania. Przede wszystkim krew mnie zalewa, bo nie lubię być ganiany, po wtóre bolą mnie nogi, a po trzecie wiem, że mnie nie trafią. Argumenty swoje wykładam Boczkowi, który uznaje całkowicie ich słuszność, ale tylko w tym czasie, gdy niebo nad nami jest puste. Zdarza się to niesłychanie rzadko, i każdy nadlatujący stukas przesłania Boczkowi złudny horyzont oficerskich spekulacji. Leżę więc sobie wygodnie, oparty plecami o twardy snop słomy, trzymam lejce od naszej pary gniadych, a Boczek śmiga w pole. 109 Wraca zasapany, bo i starszy ode mnie o jakieś dwadzieścia lat, i nogi ma krótsze. — Pan porucznik to ma nerwy, ho, ho — mówi, włażąc po raz nie wiadomo który na wóz. Z wolna posuwamy się. Po każdym nalocie trzeba chociaż prowizorycznie uprzątnąć drogę, usunąć rozbite pojazdy, znieść zabitych i rannych. Praca ta nie ma końca. Krótka jazda, nalot, ranni i zabici ludzie, ranne i zabite konie, uszkodzony i rozbity sprzęt. I znowu próbujemy nieznacznie, ślimaczo posuwać się naprzód. Jadą trzy wozy parokonne, jeden za drugim. Ot, jakby na targ wieźli kokoszki i warzywa. Mignął nad drogą samolot. Trzask, dym! W pierwszym wozie zabity woźnica i konie, w trzecim to samo. W środkowym — woźnica nietknięty, konie Całe. Chłop w żołnierskim mundurze zsiada z wozu, klęka na drodze i dziękczynnie wznosi ręce ku niebu. Jedzie kuchnia polowa zaprzężona w parę koni, na niej kucharz i woźnica-pomocnik. Dym cienką smużką snuje się z rury, nakrytej stożkowatym blaszanym kapturkiem. Wy-pryskuje zza przydrożnych drzew sylwetka z czarnymi krzyżami, w powietrzu przez chwilę widać ciemny, obły przedmiot, odrywający się od kadłuba. Potem wybuch. Gdy opadł piasek i dym, na miejscu kuchni czernił się duży lej. Zniknęli ludzie i konie, tylko ocalały kapturek kołysze się wysoko na wątłej gałązce topoli. Tych cierniowych dróg pamiętnego września była niesłychana mnogość. Dróg pikowanych ściegami broni pokładowej, miażdżonych salwami obcych baterii, prutych wybuchami lotniczych bomb. Rwano system komunikacyjny kraju przemyślnie i systematycznie. Pozostawali przy drogach zabici ludzie, leżały konie. Wielkie, wzdęte, grożące niebu sztywnymi kończynami. Po południu dobiliśmy do kolejnego skupiska zabudowań. Zaprzęgi rozlokowują się w sadach, szukając ukrycia i cienia pod koronami grusz i jabłoni. Po dwóch godzinach wydają 110 n.un obiad. Drogi dookoła są puste, ludzka rzeka spłynęła nich i tak jak my przycupnęła w tymczasowym ukryciu; 1'ylko jeden solidny wóz taborowy, opięty zieloną płachtą Uraentu, częściowo miedzami, częściowo na przełaj sunie jak niezgrabny, garbaty żuk. Kieruje się do naszej wsi. Gdy pod-icżdża bliżej, w woźnicy ze zdumieniem rozpoznaję Bogusia (.'ontarskiego. — Witaj, eskulapie! Zgubiłeś dywizjon? — Zgubiłem. Wkrótce po twoim odjeździe dostałem rozkaz zwinięcia punktu i dołączenia do kolumny dowództwa ilywizjonu. Kilka razy się zatrzymałem, by udzielić pomocy rannym. Dywizjonu nie dogoniłem, nie mogłem znikąd zdobyć informacji. Noc spędziłem przy kompanii, w której ostatnio udzielałem pomocy. Rano znalazłem ten opuszczony wóz i dopchałem się do was. To kompania sanitarna? — Tak. Zamelduj się u dowódcy. : — Zaraz to zrobię. Tutaj też nie zabraknie mi roboty. Poza tym nie przyjechałem z pustymi rękami i na pewno będę wdzięcznie przyjęty. Boguś prowadzi mnie do wozu, odchyla plandekę. Czego tam nie ma! Wóz jest prowiantowy. Wory kaszy, mąki, fasoli, połcie słoniny i boczku, kartony sucharów i papierosów, puszki konserw. Wezwany szef kompanii nie może ukryć zadowolenia. Wieczorem zbierają nas na odprawę. Są wszyscy lekarze, Boguś i ja. Brak kapelana. Referuje podporucznik Wiesław Łasiński. Sytuacja jest niejasna. Dowódca kompanii do tej pory nie wrócił z dowództwa dywizji. Rozkazów żadnych nie ma. Informacji też. Generalnie rzecz biorąc, dążymy do War 7 szawy. Jedyna nie potwierdzona wiadomość wymienia Iłów jako miejsce koncentracji 37 pułku piechoty. Łasiński prosi wszystkich o wypowiedź. Decydujemy, że będziemy kierować się posiadaną informacją, ruszamy więc na Iłów. Łasiński mówi, że z kilkoma ludźmi wrócił dziś do dworu, w Itórym zgodnie z rozkazem pozostawiliśmy rannych nie- 111 zdolnych do transportu. Zastał straszny widok. Ciężko ranni opuścili swoje posłania, wyczołgali się z pokojów do hallu, stoczyli po schodach. Wielu wykrwawiło się i umarło. Nieliczni żywi powitali wchodzących błaganiem, jękami i klątwami. Szeptem poinformował mnie, prosząc o zachowanie tajemnicy, że szef służby zdrowia dywizji, major Greger, opuścił kompanię. — A szef kompanii jest? — pytam. — Jest. — To jeszcze nieźle z nami. Jak zniknie szef, to dopiero będzie bieda. Formujemy kolumnę, ruszamy, kluczymy, stajemy. Zdaje się, że przez całą noc przejechaliśmy trzy kilometry. O świcie osiemnastego września przygarnia nas inna wioska. Jak kurczęta pod kwokę pchamy się zaprzęgami pod rachityczne drzewka owocowe i na klepiska stodół. Rano stwierdzamy nieobecność szefa. Jest coraz gorzej. Pola ożywiają się małymi grupkami piechoty. Przy sąsiednim sadzie zatrzymuje się działko przeciwlotnicze. Oddaje kilka strzałów do dwóch pojedynczych samolotów, lecących z południa na północ. Na przedpolu następne kolumienki, trochę strzałów karabinowych. Znowu kilka samolotów przelatuje nad nami. Działko pelotki milczy. Zaintrygowani podj chodzimy na jego stanowisko. Pusto, obsługi nie ma, amunicji też, zamki wyrwane. Z prawej strony przeszło kilometr od nas wyłania się kolumna. Nie, to nie kolumna — zbity, nie uporządkowany tłum. Dokąd idą? Po co? Wytrzeszczamy oczy, a po chwili odwracamy twarze. Nad ciżbą powiewają białe płachty. Lewa strona przedpola, pusta po przejściu kapitulantów, ożywia się ruchliwymi punkcikami. Gęstnieją strzały karabinowej punkciki rosną i przybliżają się, padają, odskakują do tyłu, strzelają. To nasi. Przebiegają w pobliżu. Chwilę później gwiżdżą nad nami pociski. Trzaskają odcięte gałązki śliw i grusz, kilka desek od wozów przestrzelonych, jeden koń 112 ranny. Ale strzelanina wyraźnie oddala się. Jesteśmy między liniami. Chyba nie. Z lewej strony znów jest pusto, nikt nie goni naszych strzelców. Horyzont daleki i czysty. Nastaje cisza. Nie trwa długo. Z nowego kierunku, od najbliższych zagród, zaczynają odzywać się strzały. Czasami zaterkocze krótka seria. Co się dzieje? — Chodź, Boguś, podejdziemy bliżej. Kroczymy między krzakami porzeczek i pomidorów w stronę najbliższego zabudowania. Dookoła niego drzewka owocowe. Prześwity między nimi zaczynają zmniejszać się i zaciemniać. Wybucha obcy wrzask. Niemcy! Nie znam ich języka, z trudem wyłapuję wśród krzyków zapamiętane z literatury wojennej słowa: — Hande hoch! Hande hoch! Lewą rękę mam na temblaku. Dłoń spowita bandażami jest wielką, białą plamą, na której widnieje ciemnoczerwony przesięk. Jestem ranny. Obok stoi doktor Gontarski. Na jego rękawie biała opaska z żarzącym się znakiem czerwonego krzyża. Lekarz. Nie, nie podniosę ręki do góry. Na wprost pędzi tłustawy unteroffizier. Pod okapem hełmu rozgrzana, piegowata twarz. Pot spływa po niej strumykami. W ręku pistolet maszynowy. Jego lufa ma dziurawą osłonę. Wydaje się podobny trochę do klarnetu. — Hande hoch! Wiem, co może przeżywać żołnierz będący w natarciu. W zwycięskim natarciu. Rozumiem uniesienie bojowe, gdy bije się wroga i w euforii zdobywa teren. Zdaję sobie sprawę, że moja postawa jest prowokująca. Patrzę na czarną plamkę wylotu lufy. Plamka patrzy na mnie. — Hande hoch! — To niewątpliwie do mnie. Strzeli czy nie? Nie strzelił, ale jest wściekły. Dobiega do nas, coś bełkocze. — Waffe! Waffe! — O co chodzi? Aha, broń. — Keine Waffe — mówię spokojnie. U Bogusia na pasie zaczepiony mały pistolet „siódemka". 8 — Czas biegnie obok 113 Unteroffizier szarpie za pas, zabiera pistolecik. Ale go wciąż ponosi. Odchodzi ze dwa kroki i zawraca. Boguś akurat stoi bokiem, dobrotliwy tłuścioszek. Z przodu i z tyłu pokaźne wypukłości. Niemiec mocnym wyrzutem plasuje podkuty żołnierski but na Bogusiowym tułowiu. Ulżyło mu, odchodzi. — Idioto! Zasrany bohaterze! — mówi do mnie purpurowy ze złości Boguś. — Nie mogłeś podnieść ręki? Nic nie odpowiadam. Nasze podniecenie opada. Dochodzimy do chaty. Z drugiej jej strony otwiera się przed nami widok na płaskie uprawy. Na wprost miedza niewysokim garb-kiem biegnie w pole. Prostopadle do niej leży kilkanaście nieruchomych^sylwetekr feldgrau. W równych kilkumetrowych odstępach, jak szczeble uszkodzonej drabiny. Byli w natarciu. Przypadli do tej drobnej zasłony, odsapnęli, poderwali się do skoku. Dostali długą serię z broni maszynowej. Dobra robota. Chwała ci, nieznany celowniczy! Zbierają nas na drodze we wsi Sarnów. Oficerowie na prawo, szeregowi na lewo. Otacza nas pół plutonu żołnierzy. Ruszamy. Kolumnę prowadzi oberfeldfebel. Naramienniki jego munduru mają inny kolor wypustek niż mundury żołnierzy. —¦ To nie pański oddział? — pyta po niemiecku jeden z nas. — Nie, Herr.Hauptman. Byłem dowódcą plutonu, wasza artyleria oddała dwie salwy i z całego plutonu zostałem sam jeden. Mieliście dobrą artylerię. —• Mieliśmy? Jeszcze mamy — mówię głośno. — Niech mu pan przetłumaczy, panie kapitanie. •— Mamy dobrą artylerię — z naciskiem po niemiecku powtarza kapitan. Oberfeldfebel spogląda na nas. Cień zrozumienia pojawia się na jego twarzy. — Ja. Sie haben Recht. Sie haben gute Artillerie. Zamilkł, jakby się nad czymś zadumał. Idziemy wszyscy w milczeniu. Niebo jest chmurne, wysokie. Osamotniony sprzęt bojowy pozostał na polu, a my bez sprzętu i bagażu kroczymy do 114 Gąbina. Za to bagaż myśli jest coraz cięższy i bogatszy. Krzyże Walecznych nie ustroją naszych piersi. Spalone miasta i wsie będzie można odbudować, ale nikt nie wskrzesi poległych, kalekom nie przywróci utraconych rąk i nóg, nie podaruje oczu. Mój dyplom lekarski odsuwa się na niewiadomy czas, spokojna praca zawodowa wydaje się mrzonką. Runęły wszystkie osobiste plany. Pył polnej drogi, zakosami biegnącej od Gąbina, okrywa nasze wysokie oficerskie buty. Ostrogi brzęczą dziwnie głucho, zmęczone nogi dają o sobie znać. Ale mimo woli krok nabiera rytmu, nieznacznie zwieramy kolumnę. Odchodzimy od ciebie, Bzuro, tragiczna rzeko polskiego Września. Ale nie prowadzą nas — maszerujemy. Ile kilometrów dróg i ile dni marszu jest jeszcze przed nami, nie wiemy. Wiemy natomiast, że będziemy maszerować i że kiedyś tu wrócimy. WYSADZENI Z SIODŁA czasami skrzypnie drewno starych ławek. W nich ulokowali się na noc ci, dla których zabrakło miejsca na podłodze. Kilku śpi w konfesjonałach. Trzeszczy pod stopami wychodzących i wchodzących rozbite szkło okienne i naniesiony piasek. Zasypiam mając w źrenicach jaśniejszy prostokąt okna, z którego podmuchy eksplozji wygniotły szyby. Ten nocny blask nieba wpływa na mnie kojąco, śnią mi się nieznane twarze; szofer, który zmienia się w kelnera, aby za chwilę pokazać twarz dowódcy dywizjonu. Potem jadę na koniu, który mnie zrzuca. Ale to nie jest mój Goniec, tylko jakaś złośliwa skarogniada klacz z podtulonymi uszami. Potem ktoś krzyczy, ktoś mnie przewraca, nieznany ciężar spada na moje nogi... Już nie śpię. Ciężar podnosi się, klnie dosadnie. Dokoła coś huczy. W kościele tłum ludzi zbija się w kłąb i pcha do wyjścia. Pokruszony tynk i kurz wiruje w powietrzu. Z ogólnego wrzasku buchają pojedyncze krzyki. — Gaz, gaz! — Ratuj się, kto może! — Ludzie, moje nogi! — Chcą nas wydusić, ratunku! Zebranych ogarnia popłoch. Bezładnie miotają się w ciemnościach, by dotrzeć do drzwi. Ławki trzeszczą, konfesjonał chwieje się i niebezpiecznie nachyla. Podtrzymujemy go z Zygmuntem, wciśnięci w kąt między "nim a filarem. Byle nie dać się ruszyć, fala ludzka może nas zatratować. Trzeba opanować panikę, ale jak? Może śpiewem? Inni też o tym pomyśleli. W prawej nawie podnosi się śpiew. Nieśmiały, ale wyraźny, spokojny i coraz silniejszy: Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi. Do'grupki śpiewających dołączają następni. Jest ich już kilkunastu, po chwili kilkudziesięciu. Śpiew uspokoił wzburzone zbiorowisko. Już nikt w zakurzonym powietrzu nie doszukuje się gazu, tłum nie faluje w środkowej nawie, kłąb ciał przy wejściu rozluźnił się. Wkrót- 120 ce sytuacja zostaje wyjaśniona. Ktoś przez sen zaczął krzyczeć: „mordują, gaz, gaz", kilku wyrwanych ze snu nieprzytomnie podchwyciło, kilkunastu zaczęło powtarzać, a reszta zareagowała przerażeniem. Wszyscy pomału uspokajają się, szukają swoich miejsc, swoich pakunków, próbują ponownie ułożyć się do snu. Ale w prawej nawie nie przerywają pieśni. Mocno akcentują słowa: Przed Twe ołtarze zanosim błaganie — Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, Panie... Rano, uformowani w kolumnę, ruszamy w całodzienny pochód. Noc spędzamy w oborze, w której nie ma bydła, ale zachował się zapach nieobecnych zwierząt. Wymoszczono ją obficie słomą, pozwolono nam spać. Następnego ranka znów wymarsz. Prowadzą nas bocznymi, z reguły piaszczystymi drogami. Główne są zajęte przez rzuty bojowe i oddziały zaopatrzenia. Drugorzędnymi szlakami wędruje służba tyłów, ewakuacja i ranni. Dla nas, nie podążających już na pole bitwy, wystarczyć muszą sypkie trakty, wytyczone smętnym dwuszeregiem wierzb. Trzeciego dnia wydają nam po torebce sucharów, twardych i małych, wielkości kostki domino. — To nie z pszennej mąki, ale z gryczanej — smakuje jakiś ekspert. Niech będzie i gryczana. Najważniejsze, że mamy coś do jedzenia. Widać armia, która wzięła nas do niewoli, boryka się z trudnościami aprowizacyjnymi. Kolejny postój wypadł w Piątku, gdzie znów wpędzono nas w obręb kościelnego muru. Kościół ten też ucierpiał od walk toczonych w samym mieście. Wieczorem poprowadzili, nas przez kilka uliczek do jakiegoś niskiego, ciemnego domku, magazynu czy sklepu. Ustawieni trójkami otrzymaliśmy po jednym śledziu z beczki i na trzech po jednym bochenku chleba. Gdy wróciliśmy do kościoła, było już zupełnie ciemno. 121 Zjadamy połowę chleba. Smak ma nieco dziwny, ale dopiero rankiem przekonamy się, że jest zupełnie spleśniały. Ze śledziem większy kłopot — nie mam czym i na czym go obrać. Jest duży, tłusty, cieknie z niego laka. Wgryzam się zębami w grzbiet, łuski ryby zalepiają mi usta. Śledź jest potwornie słony, ale jestem tak głodny, że po zjedzeniu go nawet pić mi się nie chce. Zresztą gdybym i chciał się napić, to nic z tego, wody nie ma. Rąk też nie możemy umyć. Rano dla chorych i rannych podstawiają furmanki chłopskie. Nie chcę rozstawać się ze Straszewskim, ale on namawia mnie, twierdzi, że jadąc oszczędzę trochę sił. Uznaję w końcu jego rację, siadam na wóz i ruszamy. Koniki człapią, woźnica siedzi ponuro zamyślony. Nas na wozie jest ośmiu. Wszystko starsi panowie, oczy pełne smutku i cierpienia. Obok z trudem kroczy młody kapral podchorąży. Ma ładną twarz, ściągniętą grymasem bólu. Spotkawszy moje zaciekawione spojrzenie, pyta: — Panie poruczniku, czy mogę trzymać się kłonicy? Ciężko mi iść. — Co panu dolega? — Mam do krwi otarte nogi. Chłopak na symulanta nie wygląda, twarz ma sinozielon-kawą. Zwracam się do jadących ze mną: — Proszę panów, musimy się trochę ścieśnić. Weźmiemy na wóz podchorążego. — Nie ma miejsca. To wóz dla chorych i rannych — oponuje ktoś. Pozostali milczą z rezerwą. — Jeden więcej zawsze się zmieści. Trochę dobrej woli i koleżeństwa — przekonuję. — Podchorąży może usiąść, a my na zmianę przemaszerować po kilka kilometrów. Ciężko rannych nie widzę wśród nas. — Przyglądam im się badawczo. — Weźmy już tego podchorążego, taki miły chłopak — popiera mnie któryś. Inni pomagają podchorążemu wejść na wóz. Mieścimy się wszyscy bez trudu. Chłopak przedstawia się. Kapral podchorąży Porożyński. 122 Jest z Gdyni. W sierpniu powołano go do wojska. Wywiązuje się rozmowa na temat obrony wybrzeża: Gdynia, Kamienna Córa, Oksywie, Rozewie, Hel. Hel broni się jeszcze, odgryza atakom niemieckim, przeprowadzanym z powietrza i wody. Nazajutrz Niemcy wozów już nie podstawili. Pieszo dochodzimy do Łodzi. Na chodnikach tłumy ludzi, podają paczuszki z jedzeniem, torebki owoców, butelki z mlekiem i herbatą. Podchorąży się gdzieś zawieruszył, pewnie wlecze się w gromadzie. Wypiliśmy ze Straszewskim butelkę herbaty. Idę z brzegu, bandaż mam brudny, ale jako ranny zwracam uwagę, i może dlatego do mnie częściej niż do innych wyciągają się ręce z podarkami. Dziękuję, tłumaczę, że już zostałem obdarowany, proszę, aby podano następnym. Wiem, że ci na początku kolumny są zawsze w lepszej sytuacji, a do ostatnich niewiele dociera. Doprowadzono nas do stadionu jakiegoś klubu sportowego w Pabianicach. Szatnie i biura, duży trawiasty plac, trochę drzew. Po drugiej stronie ulicy szpital powiatowy. W niecałą godzinę przynoszą stamtąd gorącą zupę, dopytują się o chorych i rannych. Zgłasza się Porożyński, ja znów chcę zostać z całą grupą, ale Straszewski zawiadamia siostry, że jest jeden ranny. Pół żartem, pół serio zaciągają mnie ze sobą. Podchorąży idzie z nami. Najpierw kąpiel. Ściągam mundur. Rękaw olimpijki i koszuli jest zaskorupiały od krwi i ropy. Teraz dopiero czuję, jak bardzo osłabłem. Z jednej strony psychiczne wyczerpanie, z drugiej — zmęczenie wywołane kilkudniowym marszem i brakiem pożywienia. Cieplej wody w łazience nie ma. Trzęsę się pod zimnym tuszem, staram się nie przemoczyć cuchnącego opatrunku. Potem zabieram się do prania jedną ręką koszuli i olimpijki, ale dyżurna siostra przepędza mnie z łazienki i prowadzi na salę. Porożyński leży już w łóżku, obok 123 niego jest wolne, które zajmuję. Na kolację dostaję kubek herbaty z mlekiem i dwie pajdy chleba ze smalcem. Potem zmiana opatrunków. Porożyński kuśtyka na salę zabiegową. Jak zobaczyłem jego czerwonosiną, wzdętą stopę, nie mogłem nadziwić się, że jest zdolny jeden krok zrobić. Mnie też zmieniają opatrunek; oczyszczają ranę, zakładają świeżą gazę i bandaże. Wspólny los szybko łączy ludzi. Porożyński jest miłym chłopcem z kulturalnej rodziny. Przechodzimy na ty. — Nie będzie nam tu źle w szpitalu ¦— mówi Witek. —-Mam rodzinę w Pabianicach. Dwie kuzynki, nauczycielki. Były u moich rodziców w lipcu na wakacjach. Zaraz napiszę do nich karteczkę, na pewno jutro zjawią się tutaj. Wieczorem na salę przychodzi dyżurny lekarz i zaprasza nas do siebie. Słuchamy radia. Rozlega się głos prezydenta Starzyńskiego. Broni się Warszawa, Hel, Modlin, walczą jeszcze luźne grupy w innych rejonach kraju. Wiadomość o przekroczeniu granicy wschodniej przez wojska radzieckie, która już wcześniej jakąś drogą dotarła do naszych jenieckich kolumn, potwierdza się. Na Zachodzie trwają na razie tylko działania rozpoznawcze. Nasz rząd i niektóre oddziały polskie przez Zaleszczyki udały się do Rumunii. — To już koniec — mówi lekarz. — To dopiero początek — oponuję z jakąś, może nieuzasadnioną, pewnością. Myślę, że ta wojna potrwa przynajmniej tyle, co pierwsza wojna światowa. Lekarz w to nie wierzy, a ja nie mam argumentów, aby go przekonać. Poczta dobrej woli działała bez zarzutów. Nazajutrz zjawiły się kuzynki Porożyńskiego. Nie mielis'my krzesełek, bo do niektórych rannych i chorych już wcześniej przyszli odwiedzający. Jedna z kuzynek T usiadła na taborecie, druga przycupnęła bokiem na brzegu łóżka. Witek przedstawił mnie paniom, które zaczęły rozwiązywać przyniesione paczuszki, pakieciki i zawiniątka, częstując słodyczami, owocami, papierosami. 124 Rozpoczęliśmy rozmowę o wszystkim po trochu, jak to bywa w podobnych sytuacjach. Ale przynajmniej na dłuższą « hwilę przestałem myśleć o tym, że jestem jeńcem, niepewnym swego dalszego losu. Czułem się tylko rannym — lekko na szczęście — którego zaczynają odwiedzać i otaczać serdecznością. Leżałem na szpitalnym łóżku w czystej piżamie i pościeli, opatrunek miałem świeży, fachowo zrobiony. Kuzynki Witka siedziały na wprost nas. Starałem się nie patrzeć na ich zgrabne biodra i nogi, nie przychodziło mi to jednak łatwo. Witek, ożywiony uczuciami rodzinnymi, nie doznawał pewnie tych wrażeń co ja. Ale dziewczyny były naprawdę przyjemne. Niestety, na korytarzu rozległ się brzęk talerzy, zwiastujący rozdawanie obiadu. Panie pożegnały się, obiecując, że odwiedzą nas pojutrze. Po obiedzie przyszedł do mnie Straszewski. Jakoś nie najgorzej spędzili noc w pomieszczeniach klubu. Rankiem najstarszy z grupy jeńców — major piechoty — zrobił krótkie zebranie, na którym zawiadomił wszystkich, że posiada kasę batalionu. Zaproponował powołanie kilkuosobowej komisji w celu spisania wszystkich jeńców i protokolarnego rozdziału pieniędzy. Wypadło na każdego prawie po 150 złotych. — Kupiłem sobie walizkę, przybory do golenia i mycia, bieliznę letnią i ciepłą, zimową, kilka ręczników i sweter. Cała forsa na to poszła. A ty co kupujesz? — zapytał. — Ja nic. — Jak to nic? — dziwi się Straszewski. — Czyżby...? — Tak, zapomnieli o tych w szpitalu — dokończyłem jego myśl. — Podzielę się z tobą tym, co kupiłem — zdecydował Zygmunt. Nie zgodziłem się. W szpitalu mam zapewnione wszystko, kontakt z rodziną nawiążę chyba szybciej niż oni. Przecież w każdej chwili mogą spodziewać się odesłania do obozu. Jednak życie bez przerwy płata figle. Po południu dyżurny 125 lekarz zawiadamia, że musi wytypować pewną ilość lżej rannych, którzy ze szpitala zostaną przeniesieni do polowego lazaretu. Lekarz niemiecki zatwierdzi tę listę. Dokonana nazajutrz przez oberstabsarzta lustracja szpitala przebiegała niezwykle sprawnie. Pytania były proste: stopień wojskowy, na co chory lub jaki rodzaj rany. W wypadku nasuwających się wątpliwości oberstabsarzt raczył obejrzeć założony opatrunek, zadać dodatkowe pytanie i szybko podejmował decyzję. Z góry wiedziałem, co mnie czeka. Rana dłoni nie przeszkadza w dalszej wędrówce, opinia „transportfahig" (zdolny do transportu) była przesądzona. Szpital musiał zapewnić miejsca przede wszystkim dla najciężej rannych. Tych z powikłanymi złamaniami kości i ciężkimi postrzałami głowy, klatki piersiowej i jamy brzusznej. Wstrzymano odwiedziny. Wszyscy byliśmy zajęci pakowaniem i problemem nowego miejsca przeznaczenia. Porożyński oddał mi swoje zapasy i papierosy. On pozostawał w szpitalu, na jego opuchniętą nogę żaden but nie dałby się wcisnąć. Jedna pielęgniarka wyprasowała mi koszulę, druga męczyła się nad mokrą jeszcze olimpijką. Wieczorem po długiej pogawędce wymieniliśmy adresy i umówiliśmy się na rychłe spotkanie. Nigdy do niego nie doszło. Ja ocalałem w oflagu, Witek zaangażowany w robotę konspiracyjną wpadł w 1942 roku w ręce Niemców. Zginął w Oświęcimiu. Rankiem zmieniono mi opatrunek. Gotowy do drogi, żegnam się z Witkiem. Ekwipunek mam niewielki. Popielata celta namiotowa, nie wiadomo czyja i w szpitalu niepotrzebna, odda mi później duże usługi. W dzień zastąpi płaszcz, a w nocy prześcieradło. Salowa przyniosła żołnierski chlebak, w nim mieszczą się wiktuały i papierosy, prezenty od kuzynek Porożyńskiego. Koszula świeżutka, starannie uprasowana, ładnie pachnie. Lniana olimpijka trochę jeszcze wilgotna, ale to nic, szybko wyschnie. Na ulicy stoją już ciężarówki. Kręci się tu trochę cywilów, 126 Niemcy nie przeszkadzają w pożegnaniach. Nasi żołnierze mają dobre miny, ale tu i ówdzie słychać płacz lub nerwowy śmiech. Chyba niedługo odjedziemy. — Wsiadać, wsiadać! Za dziesięć minut odjazd! — słychać pokrzykiwania. Na chodniku robi się coraz ciaśniej. Stoję sam, spokojnie rozglądając się wokół. Mnie nikt nie żegna. Ale naraz — kto to? Nie dowierzam własnym oczom. Wanda Łukomska ze swoją matką. Moja młodsza koleżanka z gimnazjum, z którą na dwa tygodnie przed wybuchem wojny ożenił się Janusz Kotecki. Byli ze sobą przez dwa dni okolicznościowego urlopu. On wrócił do pułku, ona została z matką. Mieszkają w Łasku. Dopiero co otrzymały wiadomość o moim pobycie w Pabianicach. Cieszą się, że jeszcze zdążyły, i są zawiedzione, że w ostatniej chwili. Ściskają mnie, wzruszone, obie nie mogą powstrzymać łez. Jestem dla nich, tak jak one dla mnie, cząstką niedawnej, spokojnej przeszłości. — Paweł! Żyjesz! Jesteś ranny? — Żyję. Jestem ranny — śmieję się. — A Janusz? Co z Januszem? — Nie wiem. — Na pewno nie żyje — głos Wandy drży. Z jej pięknych orzechowych oczu płyną łzy. Wygląda jak zraniona sarna, zgrabna, szczupła, wysoka. ¦—- Żyje, żyje, nic mu nie jest — zapewniam ją. Chce mi wierzyć. Ludzie zawsze chcą wierzyć, że los oszczędzi ich najbliższych. , — Nie kłamiesz? -— pyta już spokojniej, ocierając oczy, - — Nie kłamię. — A gdzie jest? — Nie wiem. Słyszałem, że był lekko ranny. Nic groźnego — dodaję szybko. — Wsiadać, wsiadać! Schneller, schneller! Powstaje zamieszanie. Część wytypowanych do transportu znajduje się już na ciężarówkach. Inni wsiadają. 127 — O Boże! Zapomniałyśmy — woła Wanda. — Mamy dla ciebie trochę żywności. Gorączkowo wciskają mi paczuszki i torebki. Jedna pęka, wysypują się z niej pomidory. Czerwone i dorodne. Ten wrzesień był pomyślny dla owoców, suchy i gorący. Pomidory wyrosły jak pięści. Ostatnie słowa pożegnania. Paczki niezdarnie trzymam przed sobą, jak dziecko obdarowane przez świętego Mikołaja. Podsadzają mnie na ciężarówkę. Dwóch wachmanów podnosi tylną klapę nadwozia i z hukiem zaczepia ją o boczne skrzydła. — Przyślij swój adres! — krzyczy Wanda. — Przyślę. Zawiadomcie moją matkę! W zgiełku odjazdu nie słyszę ich odpowiedzi, ale widzę potakujące kiwnięcie głowami. Ostro wrzucony bieg szarpie wozem, grupa stojąca na chodniku maleje w oczach. Ciężarówki wyjeżdżają na szosę kaliską. A więc na zachód — dalej od Warszawy, bliżej Rzeszy. ¦— Podobno jedziemy do Sieradza, panie poruczniku — nachyla się do mnie strzelec Winiecki. Jesteśmy z jednej sali szpitalnej. Pocisk urwał mu trzy palce u ręki. Z okaleczoną dłonią ciężko mu będzie wykonywać kowalskie rzemiosło. Do Sieradza? W moich wędrówkach nie zawadziłem o to miasto, niewiele mam o nim wiadomości. Wiem, że za Ło-kietkowego panowania, w 1331 roku, Sieradz był złupiony przez Krzyżaków. Pamiętam, że sienkiewiczowscy bohaterowie Macko i Zbyszko, herbu Tępa Podkowa, służyli w chorągwi sieradzkiej. Postrzelonego Maćka z Bogdańca kurowała Jagienka Zychówna. Medykamenty były proste — niedźwiedzie sadło i skrom bobrowy, ale skuteczne, bo stary rycerz rychło wydobrzał. Może i mną zaopiekuje się jakaś Jagienka? „Wiedza to potęga". Taki napis widnieje na frontonie klasycystycznego gmachu gimnazjum w Sieradzu, przed 128 którym zatrzymały się wiozące nas ciężarówki. Kilka okrzyków: „los, los", „schnell, schnell" i jesteśmy w korytarzu szkolnym, a potem schody i środkowa klasa na pierwszym piętrze. Moje nowe łóżko szpitalne to siennik dość grubo wypchany słomą i dwa koce. Miejsce wygodne, w kącie klasy. Trzy duże okna zapewniają oświetlenie oraz ładny widok na ulicę i park. W sali komplet rannych i chorych. Jest pośród nich podporucznik Stefan Ratajczak, rodem z Czarnkowa, rezerwista z poznańskiego, „cygańskiego", pułku piechoty. Kilku chorych to też niewątpliwie oficerowie lub podchorążowie. Zdradza ich sposób zachowania, bo na mundurach nie mają naramienników, zostały odcięte. W niektórych oddziałach jenieckich, jak mi opowiadano, rozchodziły się pogłoski o specjalnym złym traktowaniu przez Niemców oficerów i podchorążych. Z obawy przed tym niektórzy dobrowolnie wyzbyli się dystynkcji wojskowych. Zapomnieli, że to nie tylko oznaka stopnia, ale zarazem stałe zobowiązanie na przyszłość. Było napisane w tekście patentu oficerskiego: „...mając przeświadczenie, że wszędzie i zawsze okaże się godnym stopnia oficerskiego i gotów będzie wszystko poświęcić ku dobru i chwale ojczyzny, mianuję go podporucznikiem rezerwy". Tysiące o tym pamiętały. Dzień powszedni zaczynał się wstawaniem, ubieraniem i porządkowaniem posłania. Potem pod strażą wachmanów przechodziliśmy na podwórko najbliższej narożnej kamienicy. Jej mieszkańcy wynosili stołki, wiadra, dzbanki i miednice, dostarczali mydło i ręczniki. Ranki były słoneczne, ale chłodne — w swojej cienkiej olimpijce trochę marzłem. Pomagaliśmy sobie nawzajem przy pompowaniu wody, myciu i wycieraniu. Za oknami domu migały twarze zaciekawione i współczujące. Okien nie wolno było otwierać, nie wolno też było cywilom z nami rozmawiać. Wachmani ostro przestrzegali wydanych w tej mierze zakazów. Ale za cichym porozumieniem tolerowali obecność dzieci, które nam podawały mydło i ręcz- 9 — Czas biegnie obok 129 niki, a przy okazji wciskały w ręce małe paczuszki z cukrem, słodyczami, tytoniem i papierosami. Rychło wyczułem, że jestem wyróżniany sympatią dwóch małych dziewczynek — czarnulki z krótko obciętą czuprynką i blondyneczki z jednym warkoczykiem. Podarowały mi mydełko wraz z pudełkiem i szczoteczkę do zębów, wręczały ukradkiem paczuszki domowych papierosów, owinięte w czysty papierek i zawsze przewiązane kolorową niteczką. Nie można było nie przyjąć tych upominków. Chciałem to uczynić kilka razy, ale już przy pierwszej próbie twarze dziewczynek poważniały, kąciki ust opadały w dół, a w oczach pojawiał się smutek i niemy wyrzut. Rozmów prowadzić nie mogliśmy — najwyżej nieznacznie zamienić dwa, trzy zdania przy wylewaniu wody z miednicy i strzepywaniu ręcznika. Przyjmowaliśmy więc wraz z podarunkami i drobne kłamstewka, że tatuś nie pali, a papierosy są przydziałowe, że mydełka zakupili jeszcze przed wojną i że cukierki lubią tylko miętowe, a te to landrynki. Gdy wracaliśmy do gimnazjum, sale były już pozamiatane, przynoszono termosy z kawą. Potem zmieniano opatrunki. Ambulatorium mieściło się w jednej z klas. Podporucznikowi Ratajczakowi postrzał mięśniowy goił się ładnie i szybko. Moja rana ropiała i, co tu ukrywać, pachniała bardzo brzydko. Przy każdej zmianie opatrunku usuwano mi drobne sekwe-stry kości. Ranę smarowano maścią tranową. Doktor Fleming nie dokonał jeszcze odkrycia penicyliny, a sulfamidów oszczędzano. Leczenie więc było proste — maści i zwykłe środki dezynfekcyjne. Później zaczęto oszczędzać i na materiałach opatrunkowych. Zamiast bawełnianych bandaży papierowe, które strasznie szeleściły i były mało wsiąkliwe. Pod wpływem ropy i krwi tworzył się z nich wstrętny, rozpadający się kwacz. Ubikacje były na podwórzu. W ciągu dnia korzystaliśmy z nich bez przeszkód, wieczorem, po godzinie dziewiątej, mogliśmy wyjlć tylko pod konwojem. Dyżurny wartownik na dole krzyczał: „Wer wjll austretten?",, od czego nasi, nie 130 ¦ -. ¦ -.;.-.• . . ¦:¦ ... , znający języka niemieckiego żołnierze urobili nowy zwrot. „Kto chce na antrit?" rozlegało się wieczorem po korytarzach. Formowała się mniejsza lub większa kolumienka i dwurzędem maszerowała na podwórze. Szpital podlegał 208 Feldsanitatskompanie, szefem w budynku gimnazjalnym był unteroffizier Winkelmann. „Rudy Pies" mówili o nim Niemcy, więc i my zaczęliśmy go tak nazywać. Pewnie marzył o naszywkach feldfebla, bo z nadmiernej gorliwości po chamsku traktował nawet własnych żołnierzy. Do mnie i Stefana czuł jakąś awersję, w pełni zresztą odwzajemnianą. Później, gdy szpital trochę się opróżnił i my dwaj byliśmy jedynymi oficerami, doszły do nas ciche informacje, abyśmy uważali na siebie, bo Winkelmann obiecywał, że żywi nie dojedziemy do oflagu. Z niemieckiej obsługi szpitala pozytywnie wyróżniali się dwaj żołnierze Thieme i Meyer, pełniący funkcję prowiantowych. Nie żałowali nam przynoszonej w kotłach-termosach „gemiisesuppe", w której rolę jarzyny pełnił jarmuż, chętnie rozdawali dolewki, a Thieme od czasu 'do czasu ukradkiem przynosił do obiadu kilka bochenków chleba. Zaczęliśmy ze Stefanem obserwować tych dwóch Niemców. Byli starsi wiekiem od nas, dobrze już po czterdziestce. Zauważyliśmy, że jak tylko mogą, unikają wspólnych zebrań żołnierskich, a gdy z głośnika umieszczonego w jednej z klas, zamienionej na świetlicę, zaczynał dobiegać krzykliwy głos fuhrera, dyskretnie znikali. Spotkani przez nas na korytarzu, uśmiechali się lub mrugali znacząco. — Chcemy wam podziękować za opiekę nad rannymi — powiedzieliśmy im któregoś dnia. — Są Niemcy i Niemcy, panie poruczniku — spokojnie odrzekł Thieme. — Zresztą ja wiem, co to znaczy być jeńcem, bo w pierwszej wojnie światowej trafiłem do niewoli. Spadł pierwszy śnieg. Szpital pomału wyludniał się. Z odchodzącą jesienią skończyły się nasze poranne ablucje na podwórku narożnej kamienicy. Nie zobaczyłem więcej ani czar- 131 nulki, ani blondynki z cienkim warkoczykiem. Rudy Pies wpadał co kilka dni do poszczególnych sal, wywracał sienniki i szukał tego, czego nikt z nas nie mógł ani posiadać, ani przechowywać. Thieme i Meyer oprócz komiśniaka zostawiali nam czasem trochę papierosów. Zacząłem się domyślać, że czegoś chcą od nas, tylko nie wiedzą, jak o tym powiedzieć. Aż pewnego dnia wieczorem, jeden z żołnierzy z mojej sali, który wyszedł na korytarz napić się wody, po powrocie powiedział do mnie szeptem: — Panie poruczniku, wachman Meyer chce z panem rozmawiać. Ma służbę na korytarzu. Prosi, żeby pan przyszedł. — A może chce rozmawiać z porucznikiem Ratajczakiem, bo ja prawie wcale nie znam niemieckiego. — Powiedział „dieser schwarze junge Leutnant", to chyba pan porucznik. Racja. Stefan jest jasnym blondynem, a ja ciemnym szatynem. Mnie Niemcy nazywają czarnym porucznikiem. Ubrałem się i wyszedłem. — Was ist los, Herr Meyer? (O co chodzi, panie Meyer?)— zapytałem. Miał bardzo obiecujący wyraz twarzy. Poczułem lekki zapach alkoholu. Chyba kminkówki. Pewnie chce mnie poczęstować, pomyślałem. Gzy też ma do mnie jakiś interes? -—• Niech pan napije się ze mną — poprosił grzecznie. Otworzył boczne drzwiczki biurka, wyjął dwa kieliszki i butelkę kminkówki. — Napiję się z panem — powiedziałem zaciekawiony. — Może cygaro? Proszę. — Nie palę cygar. — To papierosa, proszę — wyciągnął paczkę juno. Zapalam papierosa. Po Meyerze widać, że kieliszek, który wypił ze mną, nie jest pierwszy w dniu dzisiejszym. — Thieme i ja mamy do panów prośbę — zaczął, napełniając ponownie kieliszki. Wypiliśmy. Meyer z nerwowym ożywieniem przystąpił 132 do wypuszczania swej prośby. Z szybko wymawianych zdań zdołałem wyłapać tylko poszczególne wyrazy: „Geschaft, Berlin, meine Frau, arbeiten". Zupełnie zagubiłem się. — Musi pan porozmawiać z porucznikiem Ratajczakiem. Ja nie rozumiem. — Naturlich, naturlich. Ich habe noch ein Geschenk fur Ihre Kollegen. Znów nie rozumiem, co ma dla mego kolegi czy moich kolegów. Meyer gestem tłumaczy mi, że musimy zejść na dół. Schodzimy na parter, potem do suteren. Koniec korytarza jest przegrodzony ścianką, w której znajdują się drzwi. Meyer otwiera automatyczny zamek, zapala światło. To szkolny warsztat stolarski; na półkach przybitych do ścian leżą strugi, ośniki i piły. Wachman z podręcznej szafeczki wyjmuje butelkę weinbrandu, cygara i papierosy. — Bitte, fur die Kollegen — mówi. Brać, nie brać? W dalszym ciągu nie wiem, o co chodzi, ale już widzę, jaką uciechę sprawię swym współtowarzyszom. — Wracamy — mówi Meyer i naciska klamkę drzwi. Masz babo placek! Drzwi zatrzaśnięte, klucz został w zamku z tamtej strony. Meyer momentalnie wytrzeźwiał. Rzuca okiem w stronę okna. I ja tam patrzę. Okno od zewnątrz jest okratowane. Go robić? Silą wywalać drzwi nie możemy, bo na hałas przybiegną inni wachmani i będą nieprzyjemności. Robi mi się trochę gorąco, a jednocześnie przypominam sobie wierszyk ze szkolnych lat: „Drzwi drewniane, w oknie krata, tyle trzeba dla wariata". Et voila — stałem się tym wariatem. Przyglądam się raz jeszcze kracie w oknie. W górnej części wkuta jest w mur blisko ściany, ale w dolnej gruszkowato odchylona. Meyer na pewno nie przejdzie, ja powinienem się przecisnąć. Wskoczyłem na warsztat, otworzyłem okno. Było trochę ciasno, ale przeszedłem. Obiegłem budynek. Gdzie stali wartownicy, nie wiedziałem, ale w tej ciszy skrzyp śniegu pod nogami wydawał mi się trzaskiem gromu. Drzwi wejścio- 133 F We od dziedzińca na szczęście były otwarte. Błyskawicznie wpadłem do sutereny, wypuściłem Meyera. O łupie nie zapomnieliśmy. Butelkę, cygara i papierosy zabraliśmy ze sobą. — Bis Morgen, gute Nacht — pożegnał mnie szybko Meyer. Wracam na salę. Wydaje się, że wszyscy śpią, ale wiem, że nastawiają uszu na to, co zaraz powiem. ¦—¦ Mam cygara i buteleczkę wódki — oznajmiam. — Wypijemy teraz czy poczekamy na jaką okazję? — Na co czekać, panie poruczniku? Wpadnie Rudy i skonfiskuje. Jeszcze będzie kłopot z tłumaczeniem, skąd to mamy. Vox populi... puszczam butelkę dookoła. Każdy pociąga dobry łyk. Rozdaję cygara i papierosy. Na posłaniach migają ogniki, dym gęstnieje w powietrzu. Alkohol zaczyna wypełniać żyły ciepłem, które obezwładnia. — Dobranoc, chłopaki — mówię. — Dobranoc, panie poruczniku. Następnego dnia Thieme i Meyer wyjaśniają Ratajczako-wi i mnie, o co im chodzi. Obydwaj mają w Berlinie własne sklepy: jeden bławatny, drugi z artykułami gospodarstwa domowego. Są przekonani, że wojna potrwa długo. Kto dopilnuje ich interesów? Dlatego też wpadli na prosty ich zdaniem pomysł. Jeśli się zgodzimy, to oni wyreklamują nas z niewoli i powierzą prowadzenie swoich handelków. Zdumieni popatrzyliśmy ze Stefanem na siebie. Nasze stanowisko w tej sprawie było oczywiste. Przecież musielibyśmy wyrazić zgodę na piśmie, że dobrowolnie chcemy pracować u Niemców, co automatycznie pozbawiłoby nas statusu jeńców wojennych, chronionych konwencją genewską. Jako cywile--obcokrajowcy bylibyśmy stale pod czujnym okiem policji i gestapo. A poza tym, jak by nas traktowano? „Panie młody, proszę dwa metry tego perkalu w groszki" albo „Proszę szczotkę klozetową, Herr Leutnąnt!" Stefan tłumaczy wachmanom, że nie znamy na tyle dobrze 134 języka niemieckiego, aby swobodnie porozumiewać się z klientami. — Nauczycie się, jesteście zdolnym narodem — odpowiada z miejsca Meyer. Chyba przewidzieli taką obiekcję. — Żony same dadzą sobie radę — Stefan chwyta się nowego argumentu — przecież tysiące Polek, których mężowie znajdują się w niewoli, prowadzi ich warsztaty, sklepy i gospodarstwa. — Tak, ale wasze żony są mądre, a nasze głupie — spokojnie stwierdza Thieme. — Nim wrócimy z wojska, to dalsza rodzina rozkradnie wszystko. Bardzo chciało nam się s'miać, ale musieliśmy zachować powagę. Ratajczak zaczął obszerniej tłumaczyć Niemcom, dlaczego nie możemy skorzystać z ich propozycji. Zadowoleni nie byli, ale w końcu zrozumieli nasze stanowisko. Niedługo po tej rozmowie ogłoszono alarm i 208 kompania sanitarna opuściła Sieradz. Na jej miejsce przybył batalion młodszego rocznika. Ci byli zupełnie inni. Młodzi, zapewne w większości wychowankowie Hitlerjugend, głupio przekonani 0 wyższości rasy niemieckiej, bardzo źle nastawieni do Polaków. Z ich przybyciem rozpoczął się trudniejszy okres dla jeńców, których zresztą było już niewielu w wyludniającym się szpitaliku. Jakość jedzenia pogorszyła się; porcje były wymierzone, bez dokładek, chleb w ilościach przepisowych, a zawartość wody w zupie szybko przewyższyła ilość jarmużu 1 kartofli. Spośród nowych wachmanów średniego wzrostu brunet, nawet przystojny, miał szczególnie bezczelny sposób bycia. W jednej z klas wisiał na ścianie obrazek Matki Boskiej, malowany na sposób japoński. Rysunek był delikatny, kolory subtelne, a całość, nie tracąc religijnego charakteru, tchnęła egzotycznym wdziękiem. Wachman zauważywszy obrazek, zerwał go, rzucił na ziemię i podeptał. Gdy nasi strzelcy zmartwieni opowiedzieli mi o tym, chcąc ich jakoś pocieszyć, zawyrokowałem: 135 — Nie ujdzie mu to płazem. Niebawem pójdzie na front, a tam pierwsza kula go nie minie. W jakiś sposób słowa moje doszły do wiadomości Niemca Zauważyłem, że jak tylko mnie zobaczył, uśmiechał się drwiąco. Nie wiedziałem dlaczego. Ale po upływie tygodnia wyraźnie zemocjonowany wpadł do pokoju, który zamieszkiwałem ze Stefanem. — Panie poruczniku, niech pan cofnie to, co pan powiedział — zawołał. W jego czarnych oczach widniał strach. Chwilę zastanowiłem się, co takiego powiedziałem, i przypomniałem sobie mimo woli rzucone zdanie o pójściu na front. -— Co było raz powiedziane, nie może zostać cofnięte — zażartowałem. — Pan chyba nie wierzy w takie brednie? — Wczoraj wieczorem odczytano nam rozkaz o przeniesieniu batalionu na linię Zygfryda. Za trzy dni wyjeżdżamy. Zuchowaty wachmanik przemienił się w wystraszonego młodzika. Jeśli bowiem sprawdziła się pierwsza część przepowiedni, może sprawdzić się i druga. — Nie mogę przecież mieć żadnego wpływu na pańskie losy — powiedziałem już całkiem serio. — Ale chętnie udzielę panu pewnej rady. Niech pan zachowuje się przyzwoicie, to może najgorsze pana ominie. W kilka dni po wyjeździe batalionu pośpiesznie zlikwidowano szpital w gimnazjum. Nielicznych rekonwalescentów przeniesiono do szpitala w klasztorze. Ratajczaka i mnie zamierzano umieścić w miejscowym więzieniu, gdyż w klasztorze była tylko jedna sala oficerska i brakowało w niej już miejsc. Ale siostra przełożona postanowiła nie dopuścić do tego i zabrać nas do siebie. Zawiadomiono Niemców, że dla dwóch rannych oficerów znajdzie się jeszcze miejsce w Closter-lazarett. Dzięki temu uniknęliśmy zamknięcia w ponurym, okratowanym więzieniu, a znaleźliśmy schronienie w gościnnym klasztorze. Gdy wychodziliśmy z gimnazjum, prószył drobny śnieg 136 i miejscami trudno było poruszać się po chodnikach, gdyż mali chłopcy urządzili sobie na nich długie, wąskie ślizgawki. Płaszcza nie miałem, w furażerce i olimpijce, okryty swoją popielatą celtą jak meksykańskim poncho, kroczyłem ze Stefanem na czele jenieckiej gromadki. Trasa była krótka, tylko kilkaset metrów. Kościół, klasztor i szkoła przylegały do siebie. Frontową część klasztoru, przystosowaną do przyjmowania gości, zajmowała na dole wartownia, a na górze pokój przyjęć, ambulatorium i pokój lekarzy. Z przedpokoju po schodkach w prawo było przejście na chór kościelny, w bok — do warsztatów tkackich. Resztę pomieszczeń zajmowała klauzura, część klasztoru dostępna tylko dla zakonnic. Z lewej znajdowało się przejście do szkoły powszechnej, którą do wojny prowadziły siostry urszulanki. Obecnie tylko jedną salę zajmowało przedszkole. Codziennie przychodziły tam dzieciaki, zjadały posiłki, bawiły się skromnymi zabawkami lub poubierane w papierowe czapki i pióropusze maszerowały po klasie śpiewając. Reszta klas przekształcona została w sale szpitalne, w których gęsto stały żelazne łóżka. Rannymi i chorymi opiekowały się siostry urszulanki. Było ich ponad osiemdziesiąt. Dbały o porządek i czystość kościoła, klasztoru i kaplic. Część pracowała w kuchni i pralni, część nie opuszczała klauzury. Tych nigdy nie widywaliśmy. Jedna grupa przebywała w małym folwarczku, położonym w odległości kilku kilometrów od Sieradza, stanowiącym własność zakonu. Niecodzienną nazwę miał ten majątek — Męka! (Największa grupa zatrudniona była w naszym polowym szpitalu. Siostrom, z którymi najczęściej się spotykaliśmy, po pewnym czasie nadaliśmy pseudonimy. A więc elegancka siostra Miedźwiecka została siostrą Dystynkcją, żywa i rozmowna siostra Aniela Jaskulanka — siostrą Elokwencją, najstarszą wiekiem, rodowitą Angielkę, nazywaliśmy siostrą Senecją, pomocnica lekarzy z sali opatrunkowej była siostrą Adaliną. Najwięcej kłopotów mieliśmy z kryptonimem dla 137 siostry Tyszkiewicz, przełożonej klasztoru. Proponowano, aby nazwać ją siostrą Prudencją lub siostrą Sapiencją.' Zdecydowaliśmy jednak, że na temat przełożonej dowcipkować nie wypada, więc zostanie dla nas po prostu przełożoną. Natomiast siostrę Kozłowską, która przybyła do zakonu w stanie wdowieńskim, przezywaliśmy siostrą Rutyną. Bardzo dużo troski poświęcała rannym młodziutka i energiczna siostra Ekspedyta. Szczególnie serdecznie opiekowała się ciężko rannym strzelcem, który miał przestrzelone płuca. I właśnie ona — najmłodsza z sióstr — pierwsza opuściła klasztor na zawsze. Strzelec bowiem dziury w płucach miał nie tylko od kul, ale i od tuberkulozy. Lekarzy było czterech: porucznik Mosur, porucznik Fel-chner, podporucznik Hoffman i sierżant podchorąży Jan Kaszyński. Był także farmaceuta, magister Brzeziński. ,,Ele-gant z Mosiny", mówił o nim Stefan Ratajczak, gdyż magister z tej miejscowości pochodził. Przy okazji dowiedziałem się, że to takie nieco ironiczne określenie poznańskie. Magister Brzeziński utrwalił się w naszej pamięci przygodą z czerwonym barszczem, którego pełen talerz, siadając do stołu, ściągnął swym wypukłym brzuszkiem na nienagannie wyprasowane spodnie. Podczas swoich codziennych spacerów po klasztornym ogrodzie często przechodziłem obok grobowca pułkownika Michała Hieronima Rawicz-Kosseckiego, żołnierza wojsk napoleońskich, uczestnika kampanii 1812 roku. Między kościołem a murem, odgradzającym dominium klasztorne od miasta, wyłaniała się spod śniegu płyta z piaskowca, na której odczytywałem kaligraficznymi literami wykutą, miejscami prawie nieczytelną, historię wojennych peregrynacji imć pułkownika 4 pułku ułanów. Ilekroć zatrzymywałem się przy prostokącie piaskowca, salutowałem w milczeniu. To pozdrowienie wydawało mi się naiwne, ale konieczne. Dlaczego każde polskie pokolenie musi służyć w wojennych potrzebach?— zadawałem sobie pytanie. Dlaczego każdy żołnierz 138 polski tak często musi stawać nad grobem innego polskiego żołnierza? I myślałem, że właściwie nic się nie zmienia, bo 11 iż sto lat temu była uformowana polska kompania rakietni-ków, a ogień rotowy kompanii woltyżerskiej niewiele się różnił od taśmowego ognia cekaemu znad Bzury. I jednocześnie zazdrościłem trochę pułkownikowi Kosseckiemu. Żył w epoce, która tak bardzo fascynowała wiele pokoleń młodych Polaków. Pewnie znał sławnych generałów: Dąbrowskiego, Kniaziewicza, Sokolnickiego, a może i księcia Józefa Poniatowskiego, któremu ,,Bóg powierzył honor Polaków". A dziś... komu Bóg powierzy honor Polaków? Żyliśmy w tym lazarecie jak Polinezyjczycy na spokojnym atolu. Ogród i pałacyk oddzielały klasztor od okupacyjnej rzeczywistości, w której, choć z.dnia na dzień stawała się cięższa, nie dostrzegano jeszcze zapowiedzi rozpętanego wkrótce bezwzględnego terroru. Tragedia w Wawrze wywołała wstrząs, ale nie wszyscy zrozumieli ją jako początek realizacji ustalonego programu. Uliczkami Sieradza przeciągały grupki Żydów, brutalnie pędzonych do prac porządkowych. Na ich ubraniach widniały żółte gwiazdy, które miały być piętnem narodu skazanego na zagładę. Ale z tego również nie zdawano sobie jeszcze sprawy. Siostry urszulanki podawały nam śniadanie, obiady, kor lacje, prały bieliznę, pomagały w robieniu opatrunków. Były jak dobre, opiekuńcze duchy. Wiadomości i paczki z Łodzi i Warszawy przywoziła szrńug-lerka Cesarska, wykapany portret markietanki Żubrowej. Niezależnie od tego codziennie krążyły jakieś wieści, radosne i smutne, w których fantazja i życzenia pomieszane były z prawdą. Pochodziły one głównie ze źródła znanego pod kryptonimem JPP — „jedna pani powiedziała". Później w oflagach będzie działał tak zwany JOP — „jeden oficer powiedział". Ze względów fonetycznych stanie się popular- 139 nytn „jobem". Jemu to w części będziemy zawdzięczać przetrwanie, gdyż zaspokajał głód informacji i podtrzymywał na duchu. Zima była wyjątkowo ostra, ale obfitująca w dni pogodne. Śnieg iskrzył się w słońcu, a mroźne powietrze zatykało oddech w piersiach. Siostry dyżurne biegały po salach i korytarzach, jedynie siostra Senecja godzinami tkwiła na krzesełku w korytarzu pierwszego piętra przy oknie, wychodzącym na placyk. Jej wypłowiałe oczy nieruchomo wpatrywały się w biały świat, a palce szczupłych dłoni przesuwały paciorki różańca. Odwiedzali nas życzliwi sieradzanie; członkowie licznej rodziny Okońskich, panna Modelska, siostry Spychalskie, panna Falmurówna. Na pierwszą wiadomość o moim pobycie złożył mi wizytę miejscowy lekarz weterynarii, doktor Zięba. Sala numer dwa była pokojem przeznaczonym dła oficerów. Stały w niej tylko cztery łóżka, stół i kilka krzeseł. Mnie i Stefanowi musiały wystarczyć sienniki, które na noc rozkładaliśmy na podłodze, a w dzień formowaliśmy z nich kanapę, okrywaną kocami. W pokoju zastaliśmy czterech oficerów. Kapitan Jaworowski, dowódca batalionu, uczestnik bojów pod Tomaszowem i Piotrkowem, jest ranny, prawie nie opuszcza pokoju. Twarz męska, ładnie zarysowana, spokojny i skupiony. Jego hobby to stawianie pasjansów. Kapitan Brochocki, dowódca baterii, cierpi na astmę, zdradza objawy neurastenii. Codziennie odwiedza go żona, Tutuśka, z córeczką, którą łiazywamy Mikołajkiem. Porucznik Antoni Wądolny, arty-lerzysta, też ranny. Łysiejący blondynek, koleżeński i cierpliwy. Elegant, doceniający wartość kosmetyków. Podporucznik Stein był lekarzem batalionowym. Przeszedł ciężką operację, wykonaną przez Niemców. Wycięto mu staw barkowy, łopatkę i obojczyk. W cywilu warszawski lekarz neurolog, Żyd, gaduła o specyficznym humorze i refleksji. W sześciu przebywaliśmy razem prawie cztery miesiące' 140 Byliśmy jak zaprzęg artyleryjski — szóstka zmuszona do ciągnięcia działa. Tym działem był przeciętny szpitalny dzień. A wyglądał mniej więcej tak. Ranek. Doktor Stein siada na łóżku i ziewa dyskretnie. Jaworowski i Brochocki przeciągają się, Antek przegląda w lusterku, przesuwając palcami po wargach. — Dzień dobry, jak się spało, co się śniło? — doktor zwykle zaczyna od tego pytania. — Codziennie musimy omówić .sny — powiada —¦ tylko nie metodą psychologiczną, lecz horoskopów egipskich. — A jak pan kapitan spał po proszku? — pada następne pytanie. —• Jak spałem? Panie, ja wziąłem proszek, leżę minutę, dwie, trzy i czuję, że proszek nic nie działa, że wcale nie mogę zasnąć. — To dopiero po pewnym czasie działa — przerywa Stein. —• Aaa, po czasie? To możliwe, możliwe, bo teraz chce mi się spać. Panie, zamknij pan okno —- zwraca się do Stefana — ja zaraz się myję, to i tak mi będzie zimno. — Racja, racja — mówi Stein, okrywając się kołdrą. — Zamknij pan okno, bo i mnie zimno. Jak woda i mycie, to nie okno. — Tak, tak, zamknij pan okno — dodaje Brochocki. — Tu jest szpital nie pensjonat. Ja jestem chory, poważnie chory. Spać nie mogę i w ogóle panie... — Ale pan kapitan spał? — zauważa ktoś złośliwie. — Kto, ja? No tak, spałem, ale kiepsko — odpowiada Brochocki i zaczyna kasłać. —- To ta astma mnie dusi. Panie — zwraca się do doktora Steina — co ja już nie brałem, czym mnie już nie leczyli. Ipekakuanę brałem, chcieli mnie też surowicę z końskiego włosia zaszczepić. Bardzo lubię jeździć konno, to mogę mieć kaszel od jazdy. — Ja też lubię konno jeździć —¦ wtrąca Stein. — Ale do konia to nigdy szczęścia nie miałem. W tej wojnie cieszyłem się koniem tylko przez trzy dni. Później zabito konia dowódcy 141 baonu, więc na zbiórce oficerów pyta się major, kto z nas chce swojego oddać. No to oddałem, bo wszyscy na mnie patrzyli, a tu przecież major, dowódca batalionu. ¦ •—• I na piechotę doktor chodził? — Po co miałem chodzić na piechotę? Na wozie sanitarnym jeździłem. Ale Niemcy strzelali do mnie, chociaż czerwony krzyż był wielkości tej ściany. — To wtedy doktora zraniono? : — Nie, raniono mnie dopiero ósmego września. Byliśmy w odwrocie i ja z jednym porucznikiem chciałem przedrzeć się do naszych oddziałów. Dostaliśmy się w wiązkę karabinu maszynowego. Porucznik został zabity, a ja ranny. I teraz jestem kaleką. — Proszę panów — wola od drzwi siostra Elokwencja — tu radiostacja JPP. Pierwsza wiadomość: podobno Hitler nie żyje. Anglia twierdzi, że gotowa jest oddać wszystkie kolonie, jeśli to nieprawda. Podobno też nastąpiła., zmiana rządu we Francji. Premierem został Blum. ¦—¦ Piękne wiadomości —• powiedział Brochocki. — Chciałbym teraz mieć gazetę, taką bezstronną gazetę. — Takiej pewnie nigdzie nie ma —• zauważył filozoficznie Stein. — I podobno kapitan Bajan był w Krakowie na lotnisku— kontynuuje siostra. — Przyleciał na niemieckiej maszynie, nabrał benzyny, potem zbombardował lotnisko i rzucił kartkę: „Chcieliście mieć Bajana, to go mieliście". — To też fakt — dodaje swoje Stein. — Panie — obruszył się Brochocki — to na pewno prawda. Mnie wczoraj w pasjansie wyszły dobre wiadomości o obcej Osobie. — A ja, proszę panów, zaraz wychodzę do miasta — kończy nadawanie komunikatu siostra. — Może coś trzeba panom kupić? ,- —- Czy mogę poprosić o mydło? — pyta Stein. — Bardzo proszę. Może być Elida, siedem kwiatów? 142 — Owszem, może być nawet o jeden kwiat mniej lub więcej. Jaworowski i ja prosimy o papierosy. Antoś o mydło i wodę kolońską. Brochocki prosi o masło, Stefan o słoninę na smalec. — Siostrzyczko, a co będzie dzisiaj na obiad? — pada pytanie. I od razu zaczynają się marzenia. Są różne. Jaworowski myśli o bigosie, Stein ma ochotę na zupę jarzynową. Stefek wzdycha do nogi wieprzowej, Brochockiemu pachnie rosół, Antoś chciałby pomidorową z ryżem, a ja barszcz z uszkami i zrazy. Siostra Aniela wróciła po półgodzinie, a za nią ukazała się krępa postać Cesarskiej, przybrana w buty z cholewami, męską kapotę i stary pokrowiec od maski przeciwgazowej. Najbardziej niecierpliwie czekał na nią Brochocki. — Dzień dobry, panie doktorze, dzień dobry, panie kapitanie. Jest do pana kapitana list od siostry. Kłania się pięknie i pieniądze przysyła. I buty przywiozłam, tak jak pan kapitan w liście prosił. — A listu nie ma? — Jakże nie ma? Jest. Tylko ja z przeproszeniem muszę go dostać, bo przed cenzurą musiałam schować ¦— wykręciwszy się półobrotem, jednym ruchem ręki uniosła spódnicę i wyciągnęła spod podwiązki przemyconą oczekiwaną Jso-respondencję. -,r — List jest, sto marków też jest. Pan kapitan przeliczy, czy zgodnie. A dla pana doktora — rzekła do Steina — mamusia przesyła ucałowania i konfiturki, i sweterek zamówili, i jest pięćdziesiąt marków. Siostra Aniela wniosła obiad. Cesarska pożegnała nas, prosząc, aby na dzień jutrzejszy przygotować listy, które zabierze do Warszawy. Po obiedzie kapitan Brochocki, oczekujący odwiedzin żony, zaczął się niepokoić. — Panie poruczniku, niech pan wyjrzy przez okno, czy żona moja nie idzie. — Jeszcze nie, przed chwilą wyglądałem — mówię. : 143 — Wyglądał pan? Dziękuję. A która godzina? — Pierwsza dwadzieścia. — Coo? Dopiero pierwsza? Chwilę toczy się rozmowa na różne tematy. Ktoś wspomina ostatnie chwile walki, ktoś opowiada o niewygodnej podróży do Sieradza w zwierzęcych wagonach, Stein mówi 0 tym, że nie lubi winogron... I znów pada niecierpliwe pytanie Brochockiego: —¦ Panie poruczniku, a moja żona nie idzie? — Owszem, idzie pani z córeczką. — Idzie? Moja żona? — podbiega do okna. — Rzeczywiście. Bardzo panów przepraszam. — Wybiegł na korytarz. Po chwili wchodzi z żoną i córeczką. Pani Tutuśka idzie z całą powagą piątego miesiąca ciąży. Mikołajek z niefrasobliwością siedmioletniego podlotka. — Nie będziemy panom przeszkadzali — witając się mówi pani Brochocka — usiądziemy sobie na krzesełku pod oknem 1 porozmawiamy. — Kochanie, Tutuśku, wiesz? Na święta będziemy w domu! — Naprawdę? Czy już mówili, że cię zwolnią? — Nie mówili, ale pasjans wyszedł. — Pasjans? W takim razie powinien wyjść trzy razy. — To pan kapitan Jaworowski stawiał. Panie kapitanie wyszedł trzy razy? — Mało trzy — wtrąca się Stefan. — Piętnaście razy wyszedł. Na pewno będziemy w domu. Brochocki z żoną usiadł pod oknem. Wądolny udał, że drzemie. Jaworowski zaczął stawiać pasjansa, a ja ze Stefanem uciekłem do ambulatorium. Jakże odmienny tam nastrój! Przekomarzamy się z siostrą Adaliną, dopytujemy o siostrę Dystynkcję, ciekawi jesteśmy, nad czym pracuje zakonna malarka, delikatna, szczupła siostra o przepięknych oczach. Potem przychodzi Janek Kaszyński. Zakończył popołudniowy obchód sal szpitalnych i razem z nim wracamy do swej sali. Pani Brochocka już wyszła, a Stein opowiada jakiś pikantny 144 dowcip. Przerywa w połowie pointy, bo tuż za nami wchodzi siostra Elokwencja. —r Szczepaniak wybiera się do panów —¦ oznajmia. — Podobno jutro zwalnia pięciu do domów. Szczepaniak jest mężem zaufania miejscowej komendy miasta, za kilkanaście marek przeprowadza formalności zwolnienia. Do pokoju wkracza w różowym humorze. Widać, że sobie nieźle popił. — Dobry wieczór panom oficerom z sali numer dwa. Czy tutaj jest jaki weterynarz? — Weterynarza nie ma, tylko absolwent weterynarii —¦ odpowiadam. — To pan z maturą? ¦¦¦'— Panie Szczepaniak, nie ma oficerów bez matury. — To wiem, tylko nie wiedziałem, że są weterynarze z maturami? Niech pan się przygotuje, bo jutro jedziemy osiemdziesiąt kilometrów w teren. Będzie pan szczepił nosaciznę. Taki jest rozkaz z Ortskomendy. Rano przyjedzie po pana auto. — Pan kolega jutro kupę forsy zarobi — rzekł Stein. — Taki wyjazd to skarb w czasie niewoli. — To niech pan porucznik naszykuje się na jutro. Dobranoc panom oficerom. Po kolacji przychodzi na pogawędkę Kaszyński, jeszcze później sanitariusz Franio robić masaże. Około dziewiątej wychodzą, my zaczynamy powoli szykować się do snu. Jaworowski zdejmuje z siebie dwie dzienne koszule — jedna ma rękawy, ale jest bez kołnierzyka, druga ma kołnierzyk, ale brak jej rękawów. — To jest u nas odznaka władzy — żartuje Stefan. -— I zamożności — dorzucam. — Kto z nas ma dwie koszule? Rozkładamy na podłodze nasze sienniki. Stein już dopilnował, aby na stoliku przy łóżku postawiono mu wieczorny stały zestaw: pigułka adaliny, szklanka herbaty, lignina, 10 — Czas biegnie obok 145 pod stołkiem kaczka. Zagaja rozmowę na temat dobrego wychowania. jfś — Kończymy na dzisiaj panowie — proponuje Stefan. — Można otworzyć okno? — Proszę, proszę, ale na krótko — odpowiada Stein. Otwieramy okno. Czyste powietrze lodowatą strugą wlewa się do pokoju. Na ulicy wzdłuż parkanu spaceruje niemiecki wartownik. Śnieg skrzypi pod jego butami. Niebo jest ciemne, wygwieżdżone. Brochocki zaczyna kasłać. — Zamknij pan okno. Zimno. — Tak, tak, zamknij pan — dołącza się Stein. Ciepło kaflowego pieca znów zaczyna nagrzewać pokój. Układamy się wygodniej. •— Śpijmy panowie — mówi kapitan Jaworowski. — Rano na pewno przyjdzie ta cholerna kompania Arbeitsdienstu i wszystkich nas pobudzi. Dobranoc. Codziennie o szóstej rano zjawiała się na placyku przy-klasztornym kompania Arbeitsdienstu. Dowodził nią feldfebel, rosły chłop, nieznacznie utykający na lewą nogę. Kompania maszerowała wokół placyku, od czasu do czasu głos feldfebla podrywał ją do śpiewu. Upodobali sobie dwie piosenki : Eńka i Wenn wirfahren gegen England. Ich teksty znaliśmy na pamięć. Gwałtownie budził nas ze snu ryk, od którego trzęsły się szyby. Najsilniej reagował na ten hałas nerwowy kapitan Brochocki, o wiele spokojniej Jaworowski, choć łóżko jego stało tuż przy oknie. Siostry urszulanki traktowały te wrzaski jak dopust Boży. Zresztą przemarsz kompanii nie mógł ich obudzić, bo wstawały o piątej rano, brały udział w porannych modlitwach i rozpoczynały codzienną krzątaninę w szpitalu i klasztorze. Postanowiliśmy ze Stefanem usunąć jakoś wrzaskliwą kompanię z placyku. Pewnego ranka, gdy tamci prześpie-wali pierwszą strofkę o „kwiatuszku, co rośnie na łączce i nazywa się Eryka" ubrani w płaszcze, rękawiczki i czapki połówki wyszliśmy przed budynek. Stojąc na schodkach, 146 przyjrzeliśmy się maszerującej kompanii, wymieniliśmy kilka ¦pojrzeń i kilka uwag. Tak, jak czynią to oficerowie nadzoru-|.(<:y ćwiczenia. Niby niedbale, ale dokładnie. Pokręciliśmy kilka razy głowami, gdy żołnierze nierówno przybili krok, uśmiechnęliśmy się, gdy jeden niezguła w przedostatniej i zwórce zachwiał się po komendzie ,,halt". Feldfebel zauważył nas, pewnie wiedział, że jesteśmy oficerami, i jak każdy typowy podoficer chciał się popisać sprawnością pododdziału. Poderwał go do marszu, znów coś nie wyszło z kryciem i równaniem szeregów, znów uśmiechnęliśmy się. Podoficer podszedł do nas, zasalutował grzecznie. —¦ Pan jest szefem tej kompanii? — zapytałem. — Czy nie smutno było panu opuszczać marynarkę wojenną? — Jestem szefem kompanii i służyłem w marynarce, na kontrtorpedowcu — odpowiedział zdziwiony feldfebel. — Skąd pan wie o tym? ¦—• Ma pan sylwetkę marynarza. Chyba z powodu wypadku opuścił pan służbę na morzu? — patrzę na jego lewą nogę. — Tak, miałem wypadek — mówi pochmurnie. Ma lekko przetrącony nos, trzeba to także wykorzystać. — Boksował pan we flocie? -— pytam. Uśmiecha się, twarz jego staje się zupełnie miła. — Tak, miałem wicemistrzostwo w wadze średniej. To były piękne czasy. — Pewnie przykro teraz służyć w Arbeitsdienst? Przed chwilą uśmiechnięty, zachmurza się. — Żołnierz wszędzie jest potrzebny. — Tak, ma pan rację, dobry żołnierz wszędzie jest potrzebny. Ale kompania jest słaba. — To niezła kompania —¦ broni. — Zobaczymy. Niech pan każe przemaszerować im wokół placu. Kompania maszeruje. Stoimy obok siebie, przyglądamy się żołnierzom. Trzecia czwórka nie wyrównana, jeden w przedostatniej czwórce zaczyna drobić. 147 — Nie najlepiej to wygląda — mówi Stefan — za mało wyszkoleni. — Szkoda pana dla tej kompanii — dorzucam. — Ale damy panu dobrą radę. — Jaką? — pyta zaciekawiony feldfebel. — Każdy żołnierz głupieje, jak musi w kółko chodzić. Ćwiczenia powinny odbywać się w polu. Niech pan wyprowadzi ich nad Wartę, zobaczy pan, jakie będą wyniki. Następnego dnia obudziła nas rano siostra Aniela, która przyniosła śniadanie: Spaliśmy jak susły do godziny ósmej. - Erika już nigdy nie zbierała kwiatków na łączce pod naszymi oknami. Kompania Arbeitsdienstu ćwiczyła w polu. Doszły do nas słuchy, że żołnierze klęli niesamowicie, bo zima była sroga, a śniegi legły wysoko. Mam trochę skrupułów, czy dbając o własną wygodę nie przyczyniliśmy się do lepszego wyszkolenia tego oddziału. Ale pocieszam się, że nawet największa sprawność tej kompanii nie mogła mieć wpływu na ostateczny wynik drugiej wojny światowej. Powodzenie rozzuchwala — z kolei zabraliśmy się do dowódców wart. Warty wystawiał miejscowy batalion Wehr-machtu. Uznaliśmy, że dowódcy wart winni zameldować się nam po objęciu służby. Ordnung muss sein. Porządek musi być! Poza tym humory nam się poprawiły, ponieważ zahl-meister — płatnik — wypłacił nam po 24 marki na dekadę. Okazało się, że jeniec ma prawo do połowy poborów według posiadanego stopnia. Podporucznikowi zatem wypada 144 marki. Z tego jednak połowę zatrzymuje armia, która karmi i odziewa jeńca, a resztę, czyli 72 marki, wypłaca się w trzech dekadowych ratach. Rozumowaliśmy w sposób nieskomplikowany: jeśli zahl-meister przynosi nam pieniądze, to wartownicy powinni za te pieniądze załatwiać dla nas zakupy. Trzeba zatem odpowiednio ustawić dowódców wart. Zakładamy ze Stefanem płaszcze, rękawiczki, czapki. Pożyczam sobie od porucznika Wądolnego elegancki prywatny płaszcz. Tym samym jestem 148 Marszy stopniem. Stefan zaś występuje w roli tłumacza. Dochodzimy do drzwi wartowni. — Dowódca warty jest? — pytam wartownika. —• Jawohl. — Proszę nas zaprowadzić. Wchodzimy na wartownię. Dwa stoły, krzesła, kilku żołnierzy. Ciepło i siwo od dymu. Ten maleńki pokoik, którego grube mury pamiętają czasy królów, już przesiąkł specyficznym zapachem koszar i rynsztunku. Przy jednym stole siedzi młody podoficer. — Pan jest dowódcą warty? —• pytam. To samo powtarza po niemiecku Ratajczak. — Tak jest — pada odpowiedź. — Dlaczego pan nie zameldował się u nas? — Ja miałem meldować się? •— Nic panu o tym nie wiadomo? Czy poprzedni dowódca warty nie uprzedził pana? Stefan tłumaczy jak echo. Oczywiście, poprzedni dowódca nic mu nie powiedział. — To niedobrze! Dowódca warty musi meldować się oficerom. Proszę jutro uprzedzić tego, który będzie obejmował służbę. — Stefan znów tłumaczy. Wyjmuję pieniądze i kładę na stole. —• Trzeba przynieść nam dzisiejsze gazety, trzy paczki papierosów, paczkę tytoniu. Jedna paczka papierosów dla żołnierza, który będzie kupował. — Spoglądam na zegarek, na pewno pomyślą, że sprawdzę, jak szybko wykonają to polecenie. — Do widzenia — mówię krótko. Po dwudziestu minutach żołnierz przyniósł gazety i papierosy. Tego byłem pewien, ale czy jutro zameldują się? Zobaczymy. Nazajutrz o godzinie wpół do drugiej słychać kroki na korytarzu i pukanie do drzwi. — Wejść! Wchodzą. Wczorajszy i dzisiejszy dowódca warty. Stają przede mną. 149 — Herr Oberleutnant, ich melde gehorsam ... ¦— zaczyna ten, który zdał służbę. Podnoszę lekko rękę do góry i przerywam: —• Nie mam dzisiaj dyżuru. Oficerem służbowym jest pan porucznik Ratajczak — pokazuję na Stefana. Meldują się więc Stefanowi, który przyjmuje to z powagą. Zrozumieliśmy, że w armii niemieckiej służba jest służbą, a Befehl ist Befehl. Nie grzeszy bystrością to wojsko. A w najbliższą niedzielę nowe zaskoczenie. Około godziny jedenastej słychać tupot i pukanie. Mówimy „proszę" i z zaciekawieniem spoglądamy w kierunku drzwi. Kto to może być? Wchodzi czterech żołnierzy niemieckich. Płaszcze, czapki wyjściowe z tym poddartym do góry denkiem i z ,,wroną" na otoku. Każdy trzyma w ręku paczuszkę, zawiniętą w biały papier. Stanęli w szeregu, zasalutowali. Stoją. — O co chodzi? — PY.ta Stefan. Sprawa jest prosta. Odczytano im rozkaz, że należy odwiedzać w szpitalach rannych żołnierzy i przynosić im drobne upominki, aby w dalszym ciągu czuli swój związek z armią. Zgodnie z rozkazem przybyli do nas^ Co z nimi robić? Komiczna sytuacja, ale śmiać się nie wypada. Częstujemy ich papierosami i wtedy nasuwa mi się rozwiązanie. Natychmiast przekazuję je Stefanowi. — Kazano wam odwiedzać rannych żołnierzy? — pyta przybyłych. — To dziękujemy wam za pamięć, ale tutaj jest sala oficerska. Zanieście upominki na sale żołnierskie. Przekładają papierosy z prawej ręki do lewej, salutują zmieszani i wychodzą. Siostra Elokwencja prowadzi ich na parter. Niezgrabnie trzymają w rękach białe paczuszki. Wyglądają jak grupka zafrasowanych chłopców, którzy mają wręczyć kwiaty primadonnie. Nie grzeszy ta armia bystrością. Ostatnie dni adwentu przebiegały szybko, a przygotowania do świąt ożywiły wszystkich. Zaczęto zwozić choinki i szukać 150 dla nich miejsca w zatłoczonych salach. Wieczerza wigilijna zaczęła się około godziny szóstej, jak tylko ukazała się pierwsza gwiazdka. Na parterowej sali urządzono wspólny stół. Zasiedli przy nim wszyscy, którym stan zdrowia pozwolił na opuszczenie łóżek. Siostra Tyszkiewicz złożyła nam życzenia, ale nie było to tradycyjne i zdawkowe przemówienie. Brzmiały w nim słowa pełne wiary w przelotność obecnego stanu, mocne słowa o harcie ducha i niezłomnej woli przetrwania nie pierwszego w naszych dziejach okresu niewoli i ucisku. Około godziny ósmej, gdy już byliśmy w swojej sali, przyszedł wartownik i oznajmił Stefanowi i mnie, że mamy ubrać się, bo wychodzimy na miasto. Na dole czekał na nas dowódca warty z żołnierzem. — Niespodzianka — odpowiada podoficer na nasze pytające spojrzenia. Skręcamy na rogu pierwszej przecznicy w lewo, wchodzimy W bramę czynszowej kamienicy i po schodach na pierwsze piętro. Żołnierz puka do drzwi, które otwierają się natychmiast. Zostaliśmy zaproszeni na wilię. Siedzimy w mieszkaniu przy stole nakrytym białym obrusem i zastawionym świątecznymi potrawami. Pod tkaniną wyczuwam źdźbła siana, jak nakazuje polski obyczaj. W mieszkaniu jest matka z córką, mąż jednej, a ojciec drugiej przebywa w obozie jenieckim. Zwróciły się do Niemców, aby pozwolono im ugościć dwóch polskich żołnierzy. Niemcy wybrali nas. Postawili jednak warunek — cały czas musimy być pod strażą. Panie przepraszają za tę kłopotliwą sytuację, na którą musimy się zgodzić. Strażnicy zachowują się poprawnie, są taktowni. Hełmy, broń i pasy zostawili w przedpokoju. My zaś przez chwilę wahamy się. Zostać i siedzieć z Niemcami przy jednym stole głupio, wyjść chyba nie wypada. Byłby to afront wobec tych kobiet, które chciały sprawić nam przyjemność zaproszeniem na domową wilię. Po raz drugi w tym dniu łamiemy się opłatkiem, składamy 151 sobie życzenia. Niemcy dołączają do nich swoje: „Oby wojna krótko trwała". Niech trwa i najdłużej, bylebyście ją przegrali, dodaję w myśli. Zjadamy śledzika, rybę w galarecie, pijemy gorący barszcz, są pierożki z kapustą i grzybami. Jest też typowa dla polskiej zastawy pękata karafka z wiśniówką. Stefan, który po pierwszym kieliszku ożywił się, po trzecim wyraźnie zmar-kotniał. — Co ci jest? — pytam. — Nie mogę patrzeć na te szkopskie mundury —• obrzuca wzrokiem wachmanów. — Krew zaczyna mnie zalewać. — Uspokój się, nie możemy robić awantury w obcym domu — próbuję ratować sytuację. — Gorąco bardzo —• mówię. — My mamy letnie mundury, ale panom w tych zimowych chyba za duszno? — Tak, tak, niech panowie zdejmą kurtki — dołącza się gospodyni. Niemcy wychodzą do przedpokoju i po chwili wracają w swetrach. Konflikt na razie zażegnany. Zabieramy się do ciasta i herbaty. Jeszcze jeden kieliszek wiśniówki. Stefan znów zaczyna złym okiem przyglądać się wachmanom. Siedzą spokojnie, na sobie mają żołnierskie swetry, takie niebieskawe z zielonym pasem wokół wycięcia kołnierza. — Nadal są umundurowani — zżyma się mój przyjaciel —> niech zdejmą te swetry. , — Wariacie, pod swetrami mają wojskowe koszule. Nie będziemy ich rozbierać do naga. -— Zaśpiewajmy kolędę — proponuje gospodyni. Śpiewamy W żłobie leży, a potem Cicha noc. Niemcy włączają swoje Slille Nacht, heilige Macht. Śpiewają lepiej od nas, trzeba przyznać, śpiew nie jest naszą mocną stroną. Górka zapaliła świeczki na choince, zgasiła elektryczną lampę. Mieszkanie nasyca się mrokiem, tylko w jednym kącie pokoju drżą płomyki kolorowych świeczek. Ich blask miga gwiazdkami w choinkowych bombkach. Biały anioł z roz- 152 lartymi skrzydłami zdaje się spływać z czubka drzewka słomkowym łańcuchu na podłogę. Sehr schón — mówią Niemcy. — Bardzo ładnie. 1'omyślałem, że byłoby ładniej, gdyby ich tu nie było. Ste-t.in siedzi milczący, zapatrzony w choinkę, gospodyni obok <<>iki, która oparła głowę na ramieniu matki. Oczy jednej i drugiej błyszczą od powstrzymywanych siłą łez. Nie mogę n.i to patrzeć. -•— Dziękujemy paniom bardzo, ale na nas już czas —- przerywam ten nastrój. — Musimy wracać do szpitala. Pod pretekstem odwiedzania sióstr dziesiątki sieradzan przemykają do nas przez kościół i klasztor, koło wartowni. Każdy składa nam życzenia, przynosi drobne upominki i świąteczne smakołyki. Strucle, makowce, baby, kiełbasy i salcesony warstwami zalegają wąską przestrzeń między szybami podwójnych okien. Dziękujemy za pamięć i chwalimy sobie wielce te wiktuały. Jeszcze raz ze Stefanem wychodzimy na miasto, zaproszeni na wieczór sylwestrowy przez rodzinę, której nazwiska ani imion nie pamiętam. Niemcy puszczają nas tym razem bez eskorty, na słowo honoru, zaznaczając, że w razie naszej ucieczki wszystkie represje spadną na tę rodzinę. Wiemy, że słowa potrafią dotrzymać. Gdy ze szpitala uciekł jeden szeregowy, Żyd, całą jego rodzinę z miejsca zabrano do obozu koncentracyjnego. A adresy naszych najbliższych też mają, bo sami podaliśmy je przy pierwszej rejestracji. Ten sylwestrowy wieczór był bardzo miły. Trochę potańczyliśmy, trochę bawiliśmy się w gry towarzyskie, między innymi W listonosza. Stefan miał więcej szczęścia niż ja, bo do niego trafiały listy z czerwonymi pieczęciami, a do mnie raczej zielone. Po świętach przyjechała jeszcze raz Cesarska. Przywiozła drobne przesyłki dla Steina i Brochockiego oraz wiadomości o transportach volksdeutschów, którzy z Wołynia przesiedlili się w Łódzkie. Pierwszy transport przyprowadziła nauczycielka 153 szkoły powszechnej, której mąż oficer zawodowy przebywał w oflagu. Ponieważ nikt z tych wołyńskich Niemców nie znał języka niemieckiego, a ona władała nim swobodnie, obrano ją komendantką transportu. Nie podejrzewano, że tylko dlatego opuszcza Wołyń, by wrócić do swojej polskiej rodziny w okolicy Litzmannstadt. Gdy transport dotarł do przedmieścia Łodzi, komendantka gdzieś zniknęła, a korowód małych furmanek, zaprzężonych w drobne koniki w hołoblach wtargnął na ulicę Piotrkowską. Nikt z Wolyniendeutschów nie rozumiał rozkazów ni próśb niemieckich policjantów regulujących ruch. Wozy i koniki zalegały Piotrkowską tak, jak niedawno jeszcze place targowe Uściługa i Czeremoszna. Gdy ani słowa, ani machania pałeczkami nie pomogły, jeden ze zdenerwowanych policjantów huknął zdrowo pałką najbliższego woźnicę. — Ty Niemiec i ja Niemiec, czemu mnie bijesz? — po polsku z kresowym akcentem spytał zdziwiony chłopina swego pobratymca... Na początku stycznia odwiedzili nas trzej młodzi chłopcy — dwaj bracia Okońscy ze swym kolegą. Opowiedzieli najnowsze ploteczki i wiadomości, posiedzieli ze dwie godziny. Przed odejściem stanęli w szeregu i jeden z nich zwrócił się do kapitana Jaworowskiego: — Panie kapitanie, meldujemy posłusznie swoje odejście. — A dokąd panowie idą? — spytał żartobliwie Jaworowski. — Na Węgry, panie kapitanie. Kapitan Jaworowski, który mógł być ojcem tych trzech chłopców, wzruszył się po ojcowsku. Mnie, starego harcerza, też coś przez chwilę dławiło w gardle. Wydawało mi się, że to chłopcy z mojej drużyny wybierają się na daleki wojenny patrol. Ściskaliśmy ich długo, życząc szczęścia. Skończyły się wzruszenia świątecznego okresu, powróciły normalne dni szpitalnego życia. Stefan już wykurował swój 154 postrzał, moja rana czysto i ładnie zabliźniała się. Tylko trochę dokuczało swędzenie, ale to dobry znak — ostatnia faza gojenia. W pierwszych dniach lutego zaczęła się w szpitalu gorączkowa krzątanina. Ozdrowieńcy opuszczają szpital. Stefan, ja i doktor Kaszyński jedziemy do obozu, także grupka zdrowych już podoficerów i szeregowców. Wypłacają nam ostatni w Sieradzu żołd. Siostry przynoszą mi żołnierski płaszcz i czapkę połówkę. Mam chlebak, celtę, podzelowane hamburskie buty. Otrzymujemy zmianę bielizny, ręczniki i ciepłe szaliki. Do tego dochodzi wręczona w dniu odjazdu spora paczka z żywnością. Wreszcie ostatniego ranka żegnamy się z siostrami i kolegami z sali numer dwa. Jaworowski jest skupiony, mocny uścisk jego dłoni przelewa we mnie jakieś wewnętrzne ciepło. Antek Wądolny, aby dodać nam otuchy, stara się być pogodny jak szczygieł. Byle do wiosny, mówi. Za parę miesięcy spotkamy się w Sieradzu, aby siostrom wręczyć kwiaty i opić wolność w kasynie miejscowego pułku piechoty. Kocie oczy doktora Steina jeszcze bardziej zaokrągliły się i posmutniały. Wydaje "się nawet, że jego tatarskie wąsy stały się bardziej obwisłe. Brochocki pożegnał nas krótko, ale gdy rzucałem ostatnie spojrzenie na klasztorny budynek, dostrzegłem w oknie jego twarz bladą i skupioną. Pytałem kiedyś sióstr, co wyniosłyby z klasztoru, gdyby kazano im nagle go opuścić. Siostra przełożona zaprowadziła mnie wtedy do warsztatów i pokazała różnobarwny rulon, tworzący niski, ale gruby wełniany wałek. — Na pewno zabierzemy to — powiedziała. — Go to jest? — Zbiór wszystkich wzorów ludowych tkanin sieradzkich. To nasza najcenniejsza rzecz. I na szczęście lekka — dodała po chwili z uśmiechem. To, co wynosimy z Sieradza, jest także lekkie, ale jednocześnie najcenniejsze. Świadomość ludzkiej dobroci, poświę- 155 cenią, ofiarności i tradycji. Myślę o tym przez cały czas, kiedy Niemcy sprawdzają listę wyjeżdżających i formują z nas kolumnę marszową. Trwa to nadspodziewanie długo. Wreszcie jednak ruszamy. Droga do dworca jest dość daleka. Mijamy małe domki przedmieścia i nieliczne kamieniczki, najwyżej jednopiętrowe. Pozostał za nami stary klasztor podominikański, gdzie zamiast habitów zakonników widywaliśmy co dzień popielate suknie i czarne sweterki sióstr urszulanek. W mojej pamięci z tymi dwoma kolorami zwiąże się na zawsze pojęcie nie tyle służby Bogu, ile przede wszystkim służby człowiekowi. Osamotnionemu, schorowanemu, cierpiącemu. Temu, który potrzebuje opieki i troski, ciepła i uśmiechu. Któremu trzeba leczyć ciało i jednocześnie nie pozwolić, aby jego dusza na próżno szukała wokół siebie życzliwości i współczucia. Za nami zostało powiatowe miasteczko, w którym niegdyś odbył się pierwszy synod biskupów polskich. Została za nami ziemia, co dawno już przestała być kasztelanią, ale w barwnych układach krajek i zapasek zachowała dawną fantazję i temperament. Zostali ludzie o gorących sercach, jakich niezliczone zastępy znaleźć można na ojczystej ziemi w czasie potopu i narodowej tragedii. W HADAMARZE DNIE WYDŁUŻAJĄ SIĘ Obóz przejściowy w Ostrzeszowie urządzono w gmachu gimnazjum. Każdy jeniec miał w nim przebywać najwyżej kilka dni i najbliższym transportem odjechać w głąb Rzeszy. Nasza sieradzka grupa trafiła pechowo ¦— spędziliśmy w Ostrzeszowie prawie trzy tygodnie. Za mało było oficerów na jeden transport; czekaliśmy więc, aż drobnymi, kilkuosobowymi grupkami powiększą nasz stan do nie znanej nam, ale wymaganej liczby. Spaliśmy na pryczach, jedliśmy podłe żarcie, składaliśmy się na chleb i nawet na sól do zupy. Niedaleki Sieradz i szpital przyklasztorny wydawał się utraconym rajem. Kilku Polaków zatrudnionych przy obozie pomagało nam, jak mogło; przynosili kupowane w mieście drobiazgi, chleb i papierosy. Wszystko oczywiście potajemnie, bo wszelki kontakt z nami był zakazany. Dobiły nas dwa nieprzyjemne odkrycia. Pierwsze to stwierdzenie po kilku dniach podrapywania się, że prycze, sienniki i koce są siedliskiem wszy. Walczyliśmy z nimi wszelkimi sposobami, ale brak było elementarnych środków insektobójczych, no i doświadczenia. Przypiekanie poszczególnych pasożytów ogniem zapałek i zapalniczek oraz pranie odzieży i bielizny kiepskim mydłem w zimnej wodzie nie mogło dać żadnych rezultatów. Mówi się, że dobry żołnierz w czasie służby musi trafić choć jeden raz do paki, a w czasie wojny mieć wszy. Paki uniknąłem, ale Durchgangslager Schildberg pozwolił mi poczuć się świetnym żołnierzem. 157 Drugi cios był mocniejszy. Zupy mieliśmy zawsze lurowate, rzadko kiedy gotowane na jakiejś odpadkowej kości. Ze zdziwieniem tedy stwierdziliśmy raz, że w przyniesionym kotle znajduje się coś odmiennego. To nie była kość, tylko narząd płciowy buhaja. Kolegom powiedziałem, że to odcięte wiązadło karkowe wołu. Chyba nie uwierzyli, bo dość skrupulatnie studiowali ów nieznany kształt i następnego dnia procent jedzących zupę spadł o połowę. Przybycie transportu cywilnych warszawiaków poprawiło nastrój. Byli to oficerowie rezerwy, którzy zgodnie z wydanym przez okupanta zarządzeniem zgłosili się do rejestracji, po czym w krótkim czasie jak ulęgałki powybierano ich z domów. Wśród przybyłych wyróżniali się humorem i temperamentem Tadeusz Kluźniak i Kazio Ukielski. Ta grupa przyśpieszyła nasz wyjazd. W trzy dni później pomaszerowaliśmy na dworzec, wsadzono nas do wagonów trzeciej klasy i osobowym pociągiem przywieziono wieczorem do Wrocławia. Wkraczamy na dużą halę dworcową. Na wysokich oknach olbrzymie zasłony. Verdunklung — zaciemnienie. Wachmani opróżniają z czekających jedną poczekalnię, każą złożyć przy ścianie nasze skromne bagaże i prowadzą w drugi koniec hali, gdzie w jednym z pomieszczeń znajduje się dworcowy punkt Niemieckiego Czerwonego Krzyża. Dwa długie stoły są wolne, przy mniejszych siedzą żołnierze Wehrmachtu i Luftwaffe. Nasze wejście powoduje małe zaskoczenie. Wachmani każą nam usiąść przy długich stołach, sami zajmują mały stolik przy wejściu. Jeden rozmawia z bufetową. Po chwili zjawiają się przybrane w fartuszki panie i podają nam gorącą grochówkę. Zrobiona jest z ersatzowych kostek, daleko jej do naszej polskiej, ale najważniejsze, że jest gorąca. — Schmeckt gut? — pyta jeden z wachmanów. — Gut, gut — odpowiadamy na odczepnego. . — Dopsze, dopsze — mówi Niemiec i zabiera się do drugiego talerza zupy. 158 Prowadzą nas z powrotem na dworzec. Z prawej strony na wysokim podeście urządzona jest kawiarnia. Małe stoliki, na każdym lampka z morelową umbrelką. Przy jednym stoliku siedzi młoda para — on w ciemnym lotniczym lub pancernym mundurze z dystynkcjami oberleutnanta, ona blondynka z włosami na pazia. W świetle lampki oczy jej wydają się olbrzymie i ciemnofiołkowe. Ładna para. Przystanąłem na chwilę i wtedy właśnie, po raz pierwszy w niewoli, ogarnął mnie dziwny żal. Do tej pory przyjmowałem wszystko — wojnę, niewygody, ranę, transport, szpital — jako coś konsekwentnego, jako proces, w którym następne zjawisko logicznie wiązało się z poprzednim i w jakiś sposób z niego wynikało. Ta mała morelową lampka, umieszczona na kawiarnianym stoliku, ukazała mi nagle fragment życia, jakie na pewno nie będzie moim udziałem przez najbliższe lata. — Szykowna dziewczynka — szepnął któryś z warszawiaków. — Niemiecka dziwka — mruknął Ratajczak, ale też zatrzymał dłużej na niej wzrok. — Los, los! — krzyknął wachman. Dziewczyna przesunęła po nas obojętnym spojrzeniem, jej towarzysz chyba nas w ogóle nie widział. Wyobraziłem sobie, jak nędznie muszę wyglądać — zarośnięty, w płaszczu żołnierskim bez pasa, w pół cywilnym, pół wojskowym plutonie jeńców. Ale nim ruszyliśmy do poczekalni, zdążyłem zauważyć, że ta lampka miała skrzywioną podstawkę, a żółtawy abażurek jest na górze nadpalony. Jak to nieraz drobne, uszkodzone rekwizyty mogą wywołać niepotrzebne wzruszenia. Resztę nocy spędziliśmy w poczekalni. Wchodzący do niej co chwila cywilni Niemcy obrzucali nas zaskoczonym, niechętnym spojrzeniem i umykali na główną halę. Drzemaliśmy i my, i wachmani. Tylko chudy pochylony unteroffizier stał przy drzwiach jak siwa, stara czapla, pilnująca mulistego jeziorka, w którym może znajdzie się jakaś zabłąkana ryba. 159 Świt zastał nas w pociągu, zdążającym do Halle an der Salle. Jechaliśmy dwie doby. Nasze wagony doczepiano do róż-, nych pociągów i na krótsze lub dłuższe postoje odczepiano na różnych stacjach. Przemierzyliśmy ze wschodu na zachód cały Reich i w suchy mroźny dzień przybyliśmy na dworzec w Hadamarze. Z zadowoleniem opuściliśmy pociąg. Nasza kolumna minąwszy kilka uliczek miasteczka i jakiś mostek, pięła się drogą pod górę, na której szczycie rysowała się ozdobiona po bokach basztami, szaropiaskowa bryła ni to zameczku, ni klasztoru. Oflag XII A jest obozem małym. Trzy jenieckie kompanie przebywają w mieście, w budynku dawnego zakładu specjał-: nego. Tam znajduje się również niemiecka komenda obozu, niemiecki lekarz i dentysta. Trzy kompanie umieszczono w dawnym seminarium duchownym — to obóz górny. Starsi wiekiem, inwalidzi i starsi stopniem zajmują mniejsze pokoje, brać podporucznikowską rozlokowano w większych salach. Dwa pomieszczenia na parterze są na razie wolne ¦— kaplica i świetlica. W jednej urządzamy okolicznościowe zebrania, wystawy, występy, w drugiej mamy się modlić. Księdza wśród nas nie ma, rzadko odprawia nabożeństwo ksiądz niemiecki. Przyzwyczajonych do łaciny brzmiącej w polskich kościołach, razi nas i trochę śmieszy niemiecka wymowa: „In zekula zekulorum". W miarę powiększania się liczby jeńców, przekształcono kaplicę i świetlicę na sale mieszkalne. Polskim komendantem obozu został pułkownik Nykulak, dowódca 68 pułku piechoty z Wrześni; później funkcję tę objął pułkownik Kaczmarek. Dowódcami kompanii są majorowie. Naszej piątej taktowny i koleżeński major Krajewski (późniejszy generał). Funkcję szefów kompanii sprawują kapitanowie lub rotmistrzowie, adiutantem obozu górnego jest kapitan Wasilewski. W kantynie pracuje kapitan Król oraz porucznicy Gwierzewicz i Muszelski. Jednym z oficerów pocztowych jest zacny porucznik Jaźwiecki. Po upadku Francji 160 w grupie oficerów jeńców przywiodą kapelana Kirszke, który wyręczy niemieckiego księdza w pełnieniu obowiązków duszpasterskich. Z mego pułku znaleźli się tutaj: dowódca baterii Stasio Dudarewicz, inwalida bez nogi, podporucznik Janusz Ko-tecki, podporucznik Zygmunt Filar oraz Tadzio Eubig, zdobywca III nagrody w dziale architektury w późniejszym konkursie jenieckim, ogłoszonym przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Jest też przyjaciel z czasów harcerskich — Lucek Markiewicz. Starszyznę obozową stanowią: pułkownik Józef Sas-Ho-szowski z obrony Warszawy, pułkownik Kaczmarek -— komendant Centrum Wyszkolenia Łączności, pułkownik Tadeusz Niezabitowski oraz podpułkownik Drewniak. Wśród młodszych jest kilka sławnych już osobistości: porucznik Leon Pająk — obrońca Westerplatte, rotmistrz Bilwin z jeździeckiej grupy olimpijskiej i podporucznik Majchrzycki słynny bokser. Jest grupa plastyków z malarzami Zelenayem i Do-dackim oraz rzeźbiarzem Siodłowskim. Spośród pozostałych wiełu wsławi się swymi talentami, wiedzą i różnego rodzaju umiejętnościami w twardym życiu obozowym, mimo że na razie niczym charakterystycznym się nie wyróżniają. Podporucznik Zdzisław Raabe, zoolog (późniejszy profesor, członek Polskiej Akademii Nauk), lewicowiec, prowadził interesujące wykłady, rzeźbił w drewnie ciekawe kompozycje. Rysownik o złotych rękach, bezbłędnie podrabiał blankiety wszystkich dokumentów, które służyły w późniejszych ucieczkach. Falsyfikaty były tak udane, że nie można było odróżnić podrobionego rękodzieła od oryginalnego druku. Podporucznik Tadeusz Sułkowski, polonista, zdobywca I nagrody w dziale krytyki literackiej na wymienionym Międzynarodowym Konkursie, świetny eseista, wygłaszał porywające wykłady o Słowackim i Żeromskim; zwłaszcza utkwiły mi w pamięci jego kapitalne Pasje świętokrzyskie. Zmarł na obczyźnie, w Anglii. 11 — Ciat biegnie otsals 161 Podporucznik Leon Jerzy Gadziemski, oficer zawodowy artylerii, zdobył III nagrodę w dziale poezji na tymże konkursie. Razem z nim i Leszkiem Duninem, znawcą doskonałych, choć niecenzuralnych anegdot rosyjskich, pisaliśmy wiersze, piosenki i skecze oraz urządzaliśmy szopkę sylwestrową. Lekarzem obozu był podporucznik Wiesław Łasiński, oficer zawodowy, bohater jednej z odważnych ucieczek (po wojnie kontradmirał, profesor, komendant Wojskowej Akademii Medycznej). Było też kilku lekarzy weterynarii: major Wojnarowski, major Harland, podporucznik Mosaniuk, podporucznik Ra-kowski, podporucznik Wojnarowicz. Upadek Francji powiększył naszą grupę weterynaryjną o kapitana Kobusiewi-cza, późniejszego profesora i dyrektora Zakładu Pryszczycy w Zduńskiej Woli. Było nas trochę za mało, aby spotykać się i pracować jako osobna grupa zawodowa. Utworzyliśmy więc Koło Przyrodników, do którego zgłosili się także lekarze medycyny, agronomowie, biolodzy i leśnicy. Opracowywaliśmy referaty i wykłady, starając się tak dobrać' tematycznie materiał, aby zainteresował wszystkich, z drugiej zaś strony mówił o właściwościach i osiągnięciach poszczególnych dyscyplin. Początkowo nikt nie podejmował poważniejszej, zakrojonej na dłuższy okres nauki. Wszyscy marzyli o nadchodzącej wiośnie i o tym, że przyniesie decydujące i zwycięskie działania na zachodzie. Wiedzieliśmy, że istnieje polska armia we Francji i że wodzem naczelnym jest generał Sikorski. Byle więc do wiosny — „słońce wyżej, a Sikorski bliżej". Wszystko co robimy ma charakter krótkotrwały. Grupowe kursy wojskowe mają utrzymać poziom wiedzy wyniesiony z podchorążówek, nieco poszerzony przez osobiste doświadczenie z minionej wojny obronnej. Przynajmniej przez dwa miesiące wałkujemy te same tematy. Co by było, gdyby siódma dywizja nie puściła pod Częstochową, a dwudziesta piąta wcześniej uderzyła na Łęczycę? Co by było, gdybyśmy ogłosili 162 mobilizację pierwszego sierpnia i nie sprzedali Anglii naszych dział przeciwlotniczych? Prenumerujemy „Deutsche Militar Wochenblatt". Tam znajdujemy dowody, że Feldzug in Polen nie przyszedł Niemcom tak łatwo. W niektórych doniesieniach wyczuwa się złość, że Polacy, będąc w dzień nieuchwytni, w nocy atakowali i że w spotkaniu na białą broń — a to jest ostateczność w nowoczesnej wojnie — zawsze wygrywali. Nie myślimy więc poważnie, jak wykorzystać czas, chcemy tylko, aby jak najszybciej płynął. Tworzy się samorzutnie wielka orkiestra mandolinistów, o której później delegat Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża powie, że jest zaskoczony widokiem tylu grających i tak dobrze grających. W kantynie wykupiono wszystkie kolorowe kubki ze sztucznego tworzywa i szczoteczki do zębów. Z tego materiału powstają oznaki broni i pułkowe proporczyki. Podporucznika Grząbkę pociąga proza życia — jest prekursorem grupy krawców i z czegokolwiek szyje wiatrówki, spodnie i dresy. Jestem jednym z pierwszych klientów, a moja popielata celta namiotowa zmienia się w nieźle uszytą wiatrówkę. Plastycy malują, amatorzy zaczynają ich naśladować. Porucznik Burski zabiera się do portretowania, po nim Tadeusz Kluźniak, u którego można zamówić pocztówkowy portrecik. Maluje szybko i tanio. Wprawdzie podobieństwo portretowanych jest niewielkie, ale mundury udają się zupełnie dobrze, patkom zaś i baretkom nic zarzucić nie można. Architekt Sławek Gliński rysuje karykatury, a z gipsu formuje śliczne główki-półrzeźby. Tadzio Eubig za pomocą szablonów i prószu tworzy subtelne pejzaże, później przerzuca się na modelarstwo. Z odpadków drewna robi stylową szkatułkę z dowcipnie ukrytym zameczkiem, z kawałków odtłuszczonych kości — model gotyckiej katedry. Zdzisław Raabe celuje w intarsji; zwłaszcza motyw konika morskiego jest rewelacyjny. Lucjan Markiewicz wiedzie prym w powiększeniach fotografii, przy czym z benedyktyńską cierpliwością nadaje odtwarzanym rysom indywidualny wyraz. 163 Podporucznik Jerzy Brodzki ćwiczy na harmonii i myśli o konferansjerce. Jego przyjaciel Witold Złotkowski również muzykuje. Narazi się Niemcom graniem na instrumencie w czasie zakazu. Potem będzie miał nieprzyjemności z powodu znalezienia u niego podczas rewizji piły, groźnego instrumentu, który mógł być wykorzystany do ucieczki. Skrupulatni Niemcy umieścili w teczce personalnej Witka adnotację o pile i o „brutalnym naruszeniu zakazu muzykowania". Gdy po zlikwidowaniu obozu w Hadamarze Złotkowski został przewieziony do oflagu VIB, teczka powędrowała za nim. Przeżyła swego właściciela, który tragicznie zginął. Sutarzewicz jako góral Zwertała i lwowianin Bakota opracowują recytacje, wilnianin Laskarys po raz pierwszy w życiu wystąpił z monologiem i zaskoczył wszystkich właściwym ujęciem i świeżością interpretacji. Rewelersi — Marian Ka-puściński, Władek Orski, Tadzio Zapiórkowski, Dowojna--Sylwestrowicz z akompaniatorem, harmonistą Zbyszkiem Janaszkiem, co tydzień krążą z inną piosenką. Dzień stawał się coraz dłuższy, robiło się cieplej, śnieg tajał. Ostre przedwiosenne wiatry osuszyły ziemię. Zbliżały się święta wielkanocne. Najaktualniejszym tematem były Włochy. Gdy wyraziłem pogląd, że Włosi wystąpią zbrojnie po stronie Niemiec i że wojna potrwa z pięć lat, omal mnie nie za-krakano. Obozowi politycy uważali bowiem, że Włosi pozornie tylko są w sojuszu z Niemcami. W ich mniemaniu oś Rzym — Berlin była fikcją, a spotkanie na Brennerze tylko mydleniem oczu. Powoływali się na pierwszą wojnę światową, na to, że Włosi zawsze walczyli z Austriakami. Porucznik Bazyli Chomenko, który jako młody austriacki fahnrich przeżył dwa lata w niewoli włoskiej, mógł to potwierdzić. Bazyli wyraził chęć uczenia mnie języka włoskiego, opowiadał o wiecznie szafirowym niebie, braku wody, makaronie i urodzie włoskich dziewcząt. Chcemy więc, żeby Włosi walczyli z Niemcami. Wiemy 164 nawet, kiedy powinni rozpocząć. Gdy armie niemieckie najbardziej wytężą się w zmaganiach na zachodzie, wtedy Włosi spokojnie, od południa — ciach w niemiecki kuper! A tymczasem, gdy drzewa nabrzmiały wiosennymi sokami, gdy jabłonie i wiśnie okryły się kwieciem, gruchnęła pierwsza wieść wojenna — agresja na Danię! A potem druga — na Norwegię! Czekaliśmy riposty. Nie nadeszła. Zamiast niej pewnego dnia zabrzmiały w radio fanfary i Sondermeldung wydany przez Oberkommando der Wehrmacht ogłosił, że na zachodzie rozpoczęły się działania wojenne. Fanfary grzmiały kilka razy dziennie, w specjalnych meldunkach triumfalnie zachłystywano się nazwami zdobytych miejscowości, liczbami zestrzelonych samolotów, rozbitych czołgów i wziętych jeńców. Czytaliśmy gazety i nie wierzyliśmy własnym oczom, słuchaliśmy komunikatów i nie wierzyliśmy własnym uszom. Czy to ta sama Francja, z której jak ze źródła biły hasła wolności i walki o wolność? Czy jej obywatele są wnukami tych, co zburzyli Bastylię i gilotynując króla rzucili wyzwanie całej Europie? Gdzie są paryscy taksówkarze, którzy dowożąc na front żołnierzy wsparli bitwę o Marne? Kraj, który w poprzedniej wojnie latami walczył o Verdun, miesiącami krwawił o poszczególne forty, w obecnej praktycznie ani tygodnia nie bił się o linię Maginota. Padła Holandia, skapitulowała Belgia, ewakuowano Anglików z Dunkierki. Paryż wzięty, rząd Petaina podpisuje 22 czerwca kapitulację. I dzieje się to w Compiegne, w historycznym wagonie, w którym 11 listopada 1918 roku podpisywali kapitulację Niemcy! Stopniowo jednak napływały do obozu wiadomości, które krzepiły nasze serca. Mówiły o tym, że polskie okręty wojenne sygnalizowały o niemieckich konwojach kierowanych na północ Norwegii, a potem broniły jej wybrzeży, że ORP ,,Orzeł' storpedował niemiecki transportowiec „Rio de Janerio", że nasza brygada dzielnie walczyła na ziemi norweskiej. Dowie- 165 dzieliśmy się o godnej postawie polskich dywizji grenadierów we Francji i o tym, że generał Sikorski tworzy armię w Wielkiej Brytanii. Były i ciernie wśród tych krzepiących faktów. Otrzymałem wiadomość, że mój przedwojenny dowódca, pułkownik Jan Kulczycki, który po wrześniu w przebraniu księdza przedarł się na Węgry i stamtąd do Francji, po jej upadku popełnił samobójstwo. Klęska Francji uzmysłowiła nam jedno — że nieprędko wyjdziemy z niewoli. Ale nie upadamy na duchu, nie tracimy nadziei. Znów nasi obozowi politycy i stratedzy rysują mapy, kreślą strzałki, rozważają posunięcia dyplomatyczne. Mamy własne zdanie o wszystkim. Musimy tylko uzbroić się w cierpliwość. Skończyły się emocje z paczkami francuskimi, przyszedł pierwszy dar szwajcarski: sześćset koszul wojskowych i tysiące papierosów. W obozie zagnieździł się wirus brydża. Wszyscy grają. Czołówkę stanowią rotmistrz Bilwin, porucznik Mar-kiewicz, podporucznik Żakowski, kapitan Kankoffer, przezywany Kangurem, i dwóch starych rotmistrzów. Mogą z nimi grać śmiało i inni, jak Ulewicz czy Gadziemski, ale tylko w partii fixe. Moja kompania urządza turniej brydżowy. Stu dwudziestu grających niszczyło talie kart przez parę miesięcy. Zajmuję piąte czy szóste miejsce, miałbym o jedno wyższe, gdyby nie podporucznik Niestrawski, przezywany Kłapaczem, który w czasie ostatniej partii nie zostawił mnie przy moim longierze karowym, a przeszedł na bez atu. No i karta obraziła się, przegraliśmy rozgrywkę, robra i całą partię. Znajdują się też zwolennicy pokera, a później bakarata. Wszędzie stoją zasłane kocami stoliki i galerie kibiców, którzy obserwując karciane zmagania, gryzą ze zdenerwowania wargi. Tak zaczynał się okres wyczekiwania: „byle do jesieni"-, „byle do wiosny". Nastały dnie jesienne, krótsze i chłodniejsze, wiatry śmielej tłuką się o nasze wzgórze i baszty budynku. Rankiem rzeczkę 166 i miasto długo spowija mleczny tuman mgły. Najbliższy nasz sąsiad''to kompleks budynków szpitala. Znajduje się w odległości kilkuset metrów. Krążą, pogłoski, że to zamknięty zakład dla nieuleczalnie umysłowo chorych. Od pewnego czasu, gdy wiatr zmieniał kierunek i wiał od szpitala do nas, niósł ze sobą dziwnie ckliwą woń. — Wariatów palą — mówili niektórzy. Mieli rację, choć przez długi czas nie chcieliśmy w to uwierzyć. Powojenny proces lekarzy i pielęgniarek z Hadamaru potwierdził, że uśmiercano tam chorych, a ciała palono w zakładowym krematorium. Niezwykłych mieliśmy sąsiadów, ale jeniec nie wybiera sobie towarzystwa. Czas było pomyśleć o sprawach dnia codziennego i zaplanować dalszą wegetację w obozie. Tworzą się grupki według stopnia zażyłości, zainteresowań i możliwości ekonomicznych. Dwóch, trzech do pięciu jeńców zakłada gospodarczą komunę. Jeden pomaga drugiemu, wszystkie otrzymane paczki idą na wspólny stół. Codziennie zmieniający się dyżurni przynoszą kawę, szykują posiłki, zmywają naczynia. Nieśmiałym pomaga się zdobyć adresy, nawiązać korespondencję i znaleźć mateczkę wojenną. Przewidując możliwość wstrzymania przez Niemców wysyłki paczek z kraju, poszukujemy adresów za granicą. Wpadł mi w ręce stary kalendarz strażacki. Bez okładki i kilku ostatnich stronic, ale były w nim — o dziwo! — adresy wszystkich naszych placówek dyplomatycznych. Skąd się wziął w obozie i po co strażakom adresy ambasad i konsulatów, nie wiem, ale nam się przydały. Przeczytaliśmy z Ratajczakiem skrupulatnie cały wykaz i jakoś spodobał nam się Półwysep Iberyjski. Decydujemy się szybko, piszemy do Hiszpanii i Portugalii. — Ja do Hiszpanii nie będę pisał — oświadczył Stefan. — Tam siedzi faszysta Franco. On nie przepuści żadnej paczki. — Głupi, piszesz przecież do naszej ambasady, a nie do Franco. Zresztą dobrze, ja napiszę do Hiszpanii. 167 I piszę na kartce: „Kochana Ciociu, jesteśmy zaniepokojeni, bo już drugi rok nie mamy od Ciebie wiadomości. Byłem ranny, znajduję się w niewoli. Napisz, co u Ciebie słychać, na adres naszego domu albo na ten, który Ci teraz posyłam". No i, żeby było ładniej, na zakończenie dorzucam: „Całuję Twoje piękne dłonie". Z nazwiskiem nie mam kłopotu, jedna z ciotek mojej matki wyszła za pana Kasterskiego. Bardzo mi się podoba to nazwisko, poza tym ciotka istniała naprawdę. Tylko imię, żeby wzmocnić autentyzm, musi pachnieć Kastylią lub Andaluzją. Niech będzie Izabela. Wypełniam szybko adres: Pani Izabela Kasterska, Madrit, Calle Lista 16, Es-pafia. ¦— Skończyłeś? — pyta Ratajczak. — Pomóż mi, bo nic nie mogę wymyślić. Zaczynam więc: „Szanowny Panie, czy pamięta Pan nasz wspólny pobyt w lipcu..." — Gdzie byliście w lipcu? — zwracam się do Stefana. — W Pacanowie — wtrąca Franek Antoniewicz, zwany Czołgiem. — Piszcie, piszcie wariaci, tylko kartki zmarnujecie. — W lipcu mogliśmy być tylko nad morzem — decyduje Stefan. — Ale gdzie? Nie można pisać nad morzem, to wygląda na naciąganą sytuację. — Wobec tego w Sopocie. Rozbiliście wtedy bank w kasynie gry — znów podpowiada Franek. — W Sopocie nie mogłem być. Za mało zarabiałem — myśli głośno Ratajczak. — Może być Jastrzębia Góra? — Tam pobyt też drogo kosztował. Zgadzasz się na Chła-powo? — Niech będzie Chłapowo. „... w Chłapowie i nasze rozmowy o literaturze romańskiej". — O rany! Skonam ze śmiechu. O literaturze romańskiej! — ryczy Antoniewicz i zagląda mi przez ramię. 168 — Cicho bądź, zupaku! — zaperzył się Ratajczak. — 0 wszystkim mogliśmy rozmawiać. W powietrzu pachnie wojną pórtugalsko-polską. Mrugam do Franka, żeby siedział cicho. Lubię go. Syn chłopa, oficer zawodowy. Jego kompania biła się pod Łęczycą, to jego pułk, sześćdziesiąty z Ostrowa, przebył w natarciu trzydzieści kilometrów. Widzę Franka, małego, z dużą kulistą głową i zadartym nosem, jak leży na polu ranny, z przestrzeloną nogą, 1 podnosząc się na rękach krzyczy: „Chłopaki, naprzód! Za pułk, za Ostrów, za Łęczycę! Bij Szwabów! Hura!" Kończymy jakoś list i adresujemy starannie: „Pan Dominik Salvator, Lisboa, rua das Amoreiras 105. Portugal". Po trzech miesiącach otrzymałem kolejno pięć paczek. W każdej znajdowały się cztery pudełka sardynek, Paczki przysyłano mi z Portugalii. Stefan nie dostał nic. Pierwszą wielką dyskusję wywołuje prosta i oczywista sprawa podchorążych. Jest ich kilkudziesięciu, niektórzy po wyższych studiach. Do takich należy sierżant podchorąży Jan Kaszyński, lekarz medycyny. Podchorążowie nie otrzymują żołdu, bowiem ten przysługuje w niewoli tylko oficerom. Większość z nas uważa, że powinniśmy opodatkować się wszyscy, tak aby każdy podchorąży otrzymał tyle na rękę, ile zostanie podporucznikowi po wszystkich potrąceniach. Praktycznie biorąc chcemy, aby podchorążowie dostawali około 20 marek na dekadę. Wiemy, że wśród noszących oficerskie gwiazdki jest de facto kilku podchorążych. Broniąc ich przed pobytem w stalagach i przymusowymi robotami, koledzy pułkowi podpisali im oświadczenia, stwierdzające, że posiadają stopnie oficerskie. Wszyscy zresztą powoływali się na jakiś rozkaz czy przepis, na mocy którego z chwilą wybuchu wojny podchorążowie rezerwy automatycznie awansowani są na stopień podporucznika, a podporucznicy stają się porucznikami, 169 Młodsi z nas stopniem i wiekiem są ih gremio za opodatkowaniem, niektórzy starsi przeciwko. Urządzamy zebranie' w świetlicy. Dyskusja rozpala wszystkich, przewodniczący zebrania stopniowo przestają panować nad porządkiem. Podchorążowie czują się nieswojo, ale zachowują elegancko. Jeden z nich wstaje i w imieniu wszystkich prosi o przerwanie dyskusji i zgłasza rezygnację z ewentualnego otrzymania składkowego żołdu. Najmłodsi oficerowie protestują przeciwko temu. Zabiera głos jeden z kapitanów: •— Proszę panów, każdy z nas otrzymuje żołd zgodnie z posiadanym stopniem. W pułkach przed wojną było tak samo. Jestem przeciwko opodatkowaniu. Otrzymywane pieniądze muszę posyłać rodzinie. Wstaje siwy podporucznik rezerwy. — Panie kapitanie — mówi — każdy z nas ma na utrzymaniu rodzinę i może posyłać jej swój żołd. Uważam jednak, że projekt jest słuszny i sprawiedliwy. Te kilka marek miesięcznie nie będzie stanowiło wielkiego uszczerbku dla żadnego z nas. — Ja, panie poruczniku — odrzekł kapitan — otrzymywałem w pułku czterysta trzydzieści złotych. Moja żona przywykła do pewnego poziomu życia, i dlatego muszę jej wszystko posyłać. — Ja też chciałbym, żeby moja żona żyła na odpowiednim poziomie, ale głosuję za wnioskiem. — A pan ile zarabiał w cywilu? — kapitan obrzucił badawczym spojrzeniem siwego pana. — Tysiąc złotych miesięcznie, panie kapitanie. Byłem dyrektorem miejskich wodociągów w Krakowie. Śmiech mało mnie nie rozsadził. W wesołym nastroju uchwalamy wniosek. Podchorążowie mają żołd! Chorzy są pod opieką naszych lekarzy. Jeśli zachodzi potrzeba, kieruje się ich do szpitala w stalagu Dietz albo do 170 okręgowych Krankenhausów. Oczywiście, towarzyszą im wachmani. Kiedyś wysłano trzech oficerów na badania specjalistyczne. Dwóch po przeprowadzeniu badań powróciło do obozu, trzeciego pozostawiono w szpitalu na obserwacji. A że był bardzo przystojny — ciemnowłosy, ciemnooki, z szerokim krótko strzyżonym wąsem, którego czerń, gdy się uśmiechał, kontrastowo zwiększała biel zębów — zakochała się w nim jedna z pielęgniarek. To ostatecznie niczym by mu nie groziło, tylko że siostrzyczka straciła rozsądek i zaczęła pisać do niego miłosne listy. Po trzecim liście cenzura zawiadomiła odpowiednie władze i nieszczęsny obiekt tęsknot został wezwany przed sąd wojenny. Jednocześnie pociągnięto do odpowiedzialności oficera, który brał udział w ucieczce z oflagu. W obozie zawrzało. Rozpoczęły się gorączkowe narady. Postanowiono wystosować do władz niemieckich wniosek, aby obronę powierzono polskim adwokatom — jeńcom. Niemcy wyrazili zgodę. Oskarżeni i obrońcy udali się na rozprawę. Sąd wojskowy składał się z samych oficerów Wehrmachtu, oskarżał prokurator major. Zhańbienia rasy nie udowodniono. Sprawę oskarżenia o ucieczkę rozegrano po mistrzowsku. Nasz obrońca zacytował odpowiednie kodeksy, a na zakończenie wyciągnął numer „Vólkischer Beobachter", gdzie na tytułowej stronie był wydrukowany olbrzymi artykuł o ucieczce z niewoli kanadyjskiej jednego z oficerów Kriegsmarine, dowódcy okrętu podwodnego. Przedostał się on do neutralnych wówczas Stanów Zjednoczonych, zgłosił się w najbliższym konsulacie niemieckim i bezpiecznie powrócił do Rzeszy. Dziennik podkreślał, że ucieczka jest naczelnym obowiązkiem jeńca. W obu rozpatrywanych sprawach zapadł wyrok uniewin* niający. Prokurator na zakończenie pogratulował naszemu obrońcy świetnej znajomości ustawodawstwa niemieckiego i zręcznej linii obrony. 171 W obozie wieczorem jeszcze po zgaszeniu świateł we wszystkich salach było gwarno. Komentowano posiedzenie sądu. Potem zaczęły się wspominki, anegdoty, opowiadania o różnych niecodziennych sytuacjach. — W 1919 roku — opowiadał m.in. podporucznik Olsze-wski — studiowałem na Uniwersytecie Warszawskim. Z kilkoma kolegami wpadliśmy na głupi dowcip. Przeglądając książkę telefoniczną, stwierdziliśmy, że pewien handlarz futer z ulicy Miodowej nazywa się Lew. Postanowiliśmy się zabawić. Wykręcaliśmy numer i prosiliśmy do telefonu pana domu, a gdy się zgłosił, padało pytanie: „Czy pan Lew?" Po twierdzącej odpowiedzi wyrażaliśmy życzenie: „Niech pan zaryczy". Oczywiście, irytowało to futrzarza. Dzwoni* liśmy tak co kilka dni, zawsze o ósmej wieczorem. Pan Lew prosił, krzyczał, groził, wymyślał nam od łobuzów i oprysz-ków, później zaczął błagać, że nerwy ma roztrzęsione, że spać nocami nie może. Byliśmy jednak, jak to często młodzi, bezlitośni. Ale rychło wybuchła wojna. Założyliśmy mundury i pomaszerowaliśmy w pole. Przydziały wojskowe rozdzieliły nas. Po pół roku otrzymałem kilkudniowy urlop. Gdy po dwóch dniach podróży wylądowałem wieczorem na dworcu w Warszawie, natknąłem się w poczekalni na swoich kolegów. Akurat w tym samym czasie dostali urlop. Poszliśmy na ciastka i kawę do cukierni Pomianowskiego. Po dłuższej pogawędce zaczęliśmy się zbierać do wyjścia. „Która godzina?" zapytał jeden z nas. „Pięć po ósmej", padła odpowiedź. Spojrzeliśmy po sobie i wybuchnęliśmy śmiechem. „A może tak zadzwonić do pana Lwa?" Dzwonimy. Wszystko odbyło się według starego porządku, tylko reakcja telefonicznego znajomego była nieoczekiwana. Po naszym: „Niech pan zaryczy", nastąpiła chwila ciszy, a potem radosny okrzyk: „To panowie?! Go się z wami dzieje? Tyle miesięcy ani znaku życia. Już myślałem, Że jakieś nieszczęście. Gdzie jesteście, co robicie?" Zgłupieliśmy na takie dictum, ale zgodnie z prawdą odpowiadamy: , Jesteśmy w wojsku, a teraz siedzimy w kawiarni". „W ka-siarni? I stary Lew wam się przypomniał? Kochani! Przy-r/.dżajcie do mnie, bardzo proszę. Rózia, nakrywaj do stołu! l/.okamy!" — No i co, pojechaliście? — Pojechaliśmy. Pan Lew rzucił się na nas i wycałował. lego żona i córeczka również przyjęły nas jak starych znajo-nych. Trochę nam było głupio, ale serdeczność gospodarzy i suto zastawiony stół szybko uwolniły nas od poczucia winy. Jakoś w miesiąc po wysłaniu iberyjskich listów rozstaliśmy się ze Stefanem. Ludzie rozchodzą się burzliwie lub łagodnie, namiętnie lub spokojnie. On po prostu przeszedł na inną salę, gdzie mieszkali jego koledzy ze szkoły i pułku; Rozwiązaliśmy też spółkę, i ja jako czwarty dołączyłem do Stasia Soko-lowskiego, Maksa Michalaka i Franka Antoniewicza. Powodziło nam się nieźle, bo o Stasiu nie zapominała narzeczona, o Franku rodzice, a w Maksie kochały się chyba wszystkie dziewczyny, jakie widziały go choć raz w życiu. Moja matka też robiła wszystko, aby mnie nakarmić. Spółka nasza prowadziła więc dość zamożny tryb życia, a okresami, można by powiedzieć, dom otwarty. Każdy z nas miał kilku przyjaciół, których chętnie podejmowaliśmy. Franek i Stasio przeważnie oficerów piechoty: Rysia Ulewicza, Stefana Majewskiego, Adama Krajewskiego; do Maksa najczęściej przychodzili lotnicy. Mały, wesoły Jurek Sobolewski, o urodzie filmowego amanta Jurek Bońkowski i poparzony Jasio Nowakowski, który uratował się wyskakując ze spadochronem z płonącego „Łosia". W tym czasie — tuż po upadku Francji — zaopatrzenie w obozie poprawiło się, choć trwało to krótko. Zupy były lepsze, do chleba kilkanaście razy podano nam masło (chyba zdobyczne, duńskie), pojawiły się też sery różnych gatunków. Nie stanowiły one atrakcji, gdyż oflag nasz znajdował się 172 17S w powiecie Limburg, znanym z produkcji doskonałych serów. My, oczywiście, nie otrzymywaliśmy tych najlepszych, tylko serki popularne, okrągłe i płaskie, pakowane w rolki pergaminu po dziesięć sztuk. Śmierdziuchy to były straszliwe! Trudno je było dzielić, gdyż rozlewały się na nożach gęstą, ciągliwą mazią. Mojej grupie dostatek odebrał rozsądek, więc zrezygnowaliśmy z tych przydziałów, ale byli smakosze, którzy przepadali za nimi. Do nich należał Kluźniak, taśmowy producent portretów. Jego okrągła z natury twarz nabrała kolistego niemal zarysu, skóra policzków poczęła błyszczeć jak polerowana misa, a pod żuchwą zarysował się wyrazisty podbródek. W okresie tej pączkowej prosperity zdecydowaliśmy, że szafka Maksa będzie spiżarnią. Dorobiliśmy w niej półeczki i poprzeczne drążki. Na półkach stały weki i butelki z tłuszczem, torebki z kaszą, makaronem i grochem, na drążkach i sznureczkach wisiały boczki, kawałki słoniny, krążki kiełbasy, kilka pakietów polędwicy. Była nawet maleńka, ale ładnie osznurowana szyneczka. Maks obiecał jeszcze ozdobić wewnętrzną stronę drzwiczek. No i ozdobił! A Niemcy właśnie postanowili przeprowadzić pierwszą rewizję. Podoficer kolejno otwierał w naszej obecności szafki. Gdy doszedł do Michalakowej, na widok nagromadzonego w niej bogactwa gwizdnął z zachwytu. Potem gwizdnął drugi raz, ale już innym tonem, bo zobaczył dekorację drzwiczek. Pod starannie wykaligrafowanym napisem: „Lustige Ecke" (wesoły kącik) przylepione były wycięte z gazet nekrologi niemieckich żołnierzy, poległych „fur Fiihrer, Volk und Vaterland". Później Niemcy wprowadzili jenieckie przekazy pocztowe, bez których nie można było nadać paczki. Każdy otrzymywał dwa na miesiąc i w ten sposób pozornie wyrównana została stopa życiowa jeńców. Jak w biblijnym Egipcie po miesiącach tłustych nadeszły chude. Niemcy runęły na Bałkany, potem na Związek Radziecki. Coraz więcej artykułów żywnościowych szło na zao- 174 patrzenie wojska, coraz mniej dla jeńców. Na terenie Rzeszy bombardowano linie kolejowe i uszkadzano transporty. W kraju też trudniej było o artykuły żywnościowe, na co wskazywała zmieniająca się zawartość przysyłanych z domu paczek. Zaczęliśmy głodować. Na obowiązkowe apele musieliśmy chodzić, ale należało unikać innych wysiłków. Bochenek chleba wydawany początkowo na cztery dni, później dawano na pięć, sześć i wreszcie na siedem dni. Niektórzy zaczęli przyjemnie wspominać lekceważone serki-śmierdziuszki, ale już ich nie było. Kantyna świeciła pustkami. Początkowo sprzedawano w niej papierosy, piwo i jakieś, skromne z reguły, ersatzowe artykuliki żywnościowe. Po upadku Jugosławii pojawiły się pikle i „jutica" — słoje z cebulą w niezwykle ostrym occie. One też znikły. Zostały tylko drobne artykuły przemysłowe i galanteryjne — kubki, szczoteczki, grzebyki, lusterka, notesy. Wykupiono wszystko. Kiedy jeden z kaprali wystąpił kilkakrotnie z własnym programem muzycznym, wykonanym na ustnych harmonijkach, a miał ich kilkanaście — pojedynczych, podwójnych, poczwórnych, wielkich, średnich i maciupeń-kich — wykupiono wszystkie harmonijki. Gdy plastycy zaczęli malować, fala chętnych zalała kantynę, wykupując papiery, płótna, farby, pędzle i tusze. Później wykupiono ołówki, wieczne pióra, zeszyty i bruliony. Zniknęły też zapalniczki, mydelniczki, linijki, ekierki, piórniki. Poszły mandoliny i gitary, nie ostały się harmonie, nie ostał się papier nutowy. A wiem dobrze, że tylko porucznik Kazanowski, kapelmistrz 36 pp, zajmował się kompozycją. Powstało tango Kolczaste druty, do którego z trudem dorobiłem tekst. Znaleźli się nawet reflektanci na jedyną wagę, ale nie była na sprzedaż. Tylko na jednym regale stało" kilkaset buteleczek średniej wielkości, zawierających środek na porost włosów. Stały i stały, bo nikt nie wierzył, aby jakikolwiek płyn mógł przywrócid . bujne czupryny. Aż przyszedł jeden gefangene, zapytał o to, 175 czego nie było, postał chwilę, obejrzał puste półki i zrezygnowany rzekł do Muszalskiego: — Niech pan da mi jedną butelkę tego porostu... mogą być dwie. Zapłacił, wyszedł, jedną wstawił do szafki, drugą zaczął oglądać. Odkręcił nakrętkę, wyjął uszczelkę, powąchał. Wylał kilka kropel na dłoń, roztarł palcem drugiej ręki, znów powąchał. Przechylił buteleczkę, zwilżył zawartością opuszkę palca i ostrożnie dotknął językiem raz i drugi. Spróbował raz jeszcze, a potem łyknął trochę. Wypił połowę i popędził do kantyny. Gdy wracał dźwigając dziesięć butelek, wzbudził powszechne zainteresowanie. Nic nie wskazywało na to, by groziła mu łysina. — Coś w tym jest — powiedział ktoś wreszcie. — Na porost włosów nie kupił, łeb ma kudłaty jak Paderewski. Chodźmy do kantyny. Po dwóch godzinach w całym oflagu rozbrzmiewało: 0 mój rozmarynie, Wojenko, wojenko, Przybyli ułani, a w końcu tu i ówdzie dało się słyszeć rzewne Góralu, czy ci nie żal? Środek na porost włosów był kompozycją salicylu na spirytusie. W tym głodowym okresie zorganizowaliśmy dwie imprezy masowe: jedną dla ducha -— wystawę plastyczną, drugą dla ciała — zawody sportowe. Ta wywołała dużo dyskusji co do jej celowości. Toż jeść nie ma co, osłabliśmy, a tu jeszcze robić zawody? Właśnie dlatego, trzeba pokazać Niemcom, że gdy duch silny, to i ciało nie może być mdłe. Wystawa plastyczna nad podziw była bogata i urozmaicona. Ale bezspornie najlepszą pracą był obraz Zelenaya Białe skały Dover. Zielonkawoniebieskie morze i wynurzające się z niego białe, kredowe bloki skalne. Przed tym płótnem najczęściej stawały grupki zamyślonych jeńców. Morze zdawało się lekko falować, a z ruchem wody kusząco przybliżały się skały. Najlepsze palety w obozie to niewątpliwie Zelenay i Dodacki. 176 Część z nas była za jednym, część za drugim, a oni chyba też w jakimś stopniu rywalizowali ze sobą. Oczywiście, obozowa nutyra podchwyciła to. Kiedy przygotowywaliśmy obchody tradycyjnej „Barbary", ułożyłem czterowiersz dla Dodackiego: Równie słynny w artyleryjskim czy malarskim gronie, Nie wiem, gdzie twa sława większym ogniem płonie. A źe paleta w tobie haubicę stale rozbraja, llyi łatwiej rzucił muzę — masz portret pędzla gelenaya. Dodacki z grupą plastyków wykonywał falsyfikaty niemieckich dokumentów, które miały służyć w czasie ucieczki. Gdy rzecz się wykryła, przeniesiono go do oflagu w rejon Miinster. Chyba rzeczywiście wolność i haubica przemogły w nim paletę. Uciekł w grupie „czterdziestu siedmiu z Dóssel". Został zamordowany przez gestapo jako jeden z trzydziestu siedmiu schwytanych. Z organizacją zawodów szło ciężej, ale sprawa ruszyła, gdy ogłosiliśmy, że za miejsca punktowane będą przyznawane nagrody rzeczowe. Prawie dwumetrowego wzrostu, kościsty podporucznik Kowalski marzy, by zdobyć puszkę beefu. Ma murowane pierwsze miejsce w skoku wzwyż, które zajmował zawsze w warszawskiej podchorążówce sanitarnej. Jest wiecznie głodny, stosownie do swego wzrostu powinien otrzymywać po trzy porcje dziennie, ale wegetuje tak jak wszyscy na jednej. Zapasy naszej czwórki już się skończyły, spiżarnia pusta, ale mamy jeszcze kilka różnych puszek, które trzymamy od wielkiego dzwonu. Zwołujemy naradę, w wyniku której Maks zgłasza komitetowi organizacyjnemu, że fundujemy nagrodę za zajęcie pierwszego miejsca w skoku -wzwyż w postaci funtowej puszki corned-beefu. Zaczynają się zawody. Brzegi placu apelowego i wysoka skarpa są oblepione kibicami. Konkurencji jest niewiele, bieg tylko na sześćdziesiąt metrów, bo plac jest krótki, skok w dal, trójskok, rzut dyskiem, pchnięcie kulą, no i skok wzwyż. 12 — Czas biegnie obok 177 Nas fundatorów wołowiny interesuje tylko Kowalski. Dopiero w kostiumie gimnastycznym widać, jaki z niego chudzie-lec. Skacze dobrze — metr pięćdziesiąt, pięćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt, sześćdziesiąt pięć. I wreszcie metr siedemdziesiąt — przechodzi i wygrywa. Przed stolikiem sędziowskim gratulacje, potem wręczenie dyplomów i nagród. Żeby tylko nie pomylili. Ale nie pomylili. Kowalski już w mundurze maszeruje z puszką beefu w ręku. — Maks — zwraca się do Michalaka, który był jednym z arbitrów — wygrałem wołowinę. Zapraszam cię na kolację z gulaszem. Ale Maks nie na próżno jest lotnikiem, ma refleks. — Nie da rady, stary. Wewnętrzny ¦regulamin sędziowski mówi, że arbiter nie może brać udziału w poczęstunkach, wydawanych przez zwycięzców. Gratuluję ci, ale musisz zjeść sam. Dasz radę? — Ba! — odpowiada Kowalski i podrzucając dłonią puszkę, dorzuca ze śmiechem: •—¦ Ja jestem Kowalski, a to jest pani Kowalska. Chłopie, dziesięciu takim dałbym radę! W Hadamarze zawsze nam towarzyszyła piosenka. Spełniała rolę informatora, wyręczała prasę i radio. Była prosta, niedoskonała pod względem literackim, ale miała jedną, najważniejszą zaletę — aktualność. Prawie nie było wydarzenia w obozie, które natychmiast nie znalazłoby odbicia w komunikatywnym i trafnym śpiewanym komentarzu. Przybyłem do obozu w pierwszych dniach marca 1940 roku. Dwa dni wcześniej, korzystając z potężnej zadymki, dwaj oficerowie, podporucznicy Fleming i Sobociński, uciekli z obozu. Najzwyczajniej w świecie ¦— wspinając się na druty i schodząc po nich na drugą stronę. Wieczorem dowiedziałem się o tej ucieczce nie od kolegów, ale z tekstu napisanego przez Mariana Kapuścińskiego na znaną melodię. Kończyła się ta piosenka słowami: 178 7,c w zasiekach była dziura Więc, kolego, dałem nura, J'oprzez plotek łatwo hyc! Może kiedyś, innym razem Popróbuję znów. Trudniej, mówisz, jest przełazem? Szkoda, bracie, słów. Jak słoneczko będzie wyżej, A Sikorski trochę bliżej, Spełnią się marzenia snów. Po kilku dniach złapano ich, ale że istniała szlachetna rywalizacja pomiędzy naszym górnym obozem a dolnym w mieście, spodziewaliśmy się, że rychło uciekną i stamtąd. Było już ciepło, dnie suche, deszczów mało, gdy gruchnęła wiadomość, że z dolnego obozu uciekło osiemnastu jeńców. Inżynierowie rozwiązali układ kanalizacyjny budynku, z kaplicy przebito się do kolektora. Architekci i plastycy robili na bieżąco tak piękny retusz ścian i tynków, że Niemcy nie mogli odnaleźć wejścia. Po stwierdzeniu nieobecności uciekinierów podano do publicznej wiadomości fakt ucieczki. Wówczas zgłosiła się do niemieckiej komendy obozu mieszkanka przedmieścia, zawiadamiając, że w nocy blisko jej domu i tuż przy ujściu kolektora słyszała jakieś szmery. Czy to nie tamtędy wydostali się na swobodę Polacy? W ten sposób Niemcy od końca odtworzyli trasę ucieczki. Największą jednak ich wściekłość wywołał fakt nieobecności podporucznika Adama Lacha, inwalidy wojennego, który we wrześniu stracił nogę. Jego ucieczka o kulach była oczywistą kpiną z Niemców. Podporucznik Lach nie odszedł daleko. Po przebyciu kilku kilometrów pożegnał kolegów i zmęczony usiadł na przydrożnej pryzmie kamieni. Rankiem na drodze pojawiła się konna platforma wioząca bańki z mlekiem. — Gut Morgen — powiedział grzecznie woźnica, widząc kalekę bez nogi w mundurze Arbeitsdienstu. 179 — Gut Morgen — odpowiedział inżynier Lach. — Proszę zawieźć mnie do oflagu. { — Do oflagu? Po co? Chyba do miasta? — Do miasta, ale do oflagu. Jestem jeńcem, uciekłem z niewoli. Woźnica popatrzył z niedowierzaniem. Wobec tego Lach wyciągnął swój jeniecki znaczek rozpoznawczy, po czym przy pomocy Niemca wgramolił się na kozioł. W dolnym obozie trwał jeszcze apel, gdy przed bramę^obo-zową zajechała platforma z konwiami mleka, a na koźle w^brą-zowym mundurze siedział poszukiwany uciekinier. Przy nim tkwił z dumną miną mleczarz, któremu los pozwolił wziąć do niewoli polskiego oficera w rok po zakończeniu kampanii. W ciągu kilkunastu dni wyłapano wszystkich uciekinierów. Kierownika ucieczki, podpułkownika Kowalczewskiego, przeniesiono do karnego obozu w Colditz. Jednocześnie Niemcy odebrali wydane nam uprzednio stare mundury Arbeitsdien-stu. Wymienili je na mundury francuskie, które z miejsca nazwaliśmy „mażinotkami", i na niewielką ilość mundurów angielskich. Wówczas to zobaczyliśmy po raz pierwszy battle--dresy, które wkrótce stały się przedmiotem gorączkowych poszukiwań i zaciętych przetargów. Po wieloosobowej ucieczce z dolnego obozu wiadomo było, że teraz kolejka na nasz, górny. Jednak przez kilka miesięcy nic się nie działo. Aż kiedyś po ulewnym deszczu, pastuch pasący kilka kóz na stoku wzgórza, z którego wyrastał nasz zamek, odkrył, że w jednym miejscu woda wypłukała zbocze i pojawiła się szczelina. Niemcy odkryli podkop, ucieczki nie było. Ale oto 29 sierpnia sensacja — na apelu porannym brakuje trzech oficerów. Okolicznościowa piosenka Kapuściń-skiego głosiła między innymi: Dietrich, Bentkowski i Wojciechowski Poszli w głuche pola. Lepiej o głodzie, lecz na swobodzie Niż dalsza niewola. 180 Mej długa droga, niejedna trwoga Spotkać ich może. Dobrze to wiemy, życzenia ślemy: Szczęść im, Panie Boże. Gdy po miesiącu przywieziono ich do obozu, Kapuściński dorobił jeszcze jedną zwrotkę : Daremne trudy, nadziei złudy, Wiedzie ich gestapo. Jak odpoczniemy, znowu zaczniemy Uciekać da capo. Jak zrealizowali swoją ucieczkę? W ustalonym dniu na placu apelowym wtajemniczeni koledzy rozpoczęli gręv w piłkę. Podbijana mocno, co chwila upadała na drogę, która biegła w połowie wysokości skarpy nad placem apelowym. — Ej, post, zrzućcie piłkę! — wołali jeńcy do wachmana, pełniącego wartę między wewnętrzną bramą, przy której znajdował się śmietnik, a zewnętrzną, przez którą wjeżdżały do obozu wozy z zaopatrzeniem. Wachman kilkanaście razy podał piłkę, a w końcu zniecierpliwiony krzyknął: -* — Zabierajcie ją sami! O to właśnie chodziło. Rozpoczęło się jeszcze szybsze kopanie piłki i stały ruch koło wartownika. W tym czasie trzech jeńców wśliznęło się do murowanego śmietnika i przycupnęło w jego wnętrzu. W nocy przeszli przez podwójną przegrodę z drutów i przebrnęli przez rzeczkę Kleine Elbę. Gdy oddalili się od miasteczka, któryś zauważył brak peleryny. Zabrali ze sobą solidną oficerską pelerynę przeciwdeszczową, mogącą swobodnie nakryć trzech śpiących ludzi i zapomnieli o niej. Co za pech! Dietrich, oficer*ułanów, postanowił wrócić. Przebyli więc z powrotem kilka kilometrów. Dietrich przeszedł przez druty do obozu, zabrał pelerynę i tą samą drogą dołączył do kolegów. Pytani o sposób ucieczki, wyjaśnili wszystko. Nigdy bowiem w ten sam sposób dwa razy nie uciekano. 181 — Siedzieliście, panowie, w śmietniku? — dopytywał się komendant obozu, pułkownik Kruft, starzec powołany ze stanu spoczynku do służby czynnej. ¦— Czy tam hm... nie śmierdziało? — Nie, panie pułkowniku — odpowiedzieli. — Mieliśmy flakon francuskich perfum i pokropiliśmy całe wnętrze. Jesienią dolny obóz odpowiedział następną ucieczką. Znów wszystkich Niemcy wyłapali. — Jak panowie uciekli? — pytał Kruft. •—- Z drugiego piętra po linie — odpowiedział któryś. — To było około jedenastej. Pan pułkownik właśnie otworzył okno i pytał wartownika, czy wszystko w porządku. A ja wisiałem na linie nad panem. ¦— Hm... nade mną? To niewygodnie tak trzymać się liny? — Trochę niewygodnie, panie pułkowniku. Poza tym bałem się, że jeśli pan będzie dłużej rozmawiał, to mogę osłabnąć i spaść. — Wtedy i ja mógłbym wypaść przez okno — wzdrygnął się Kruft. •— Dziesięć dni strafarrest! Była także ucieczka ze szpitala w Trewirze. Dwaj nasi lekarze obozowi, podporucznik Łasiński i podporucznik Żu-pański, pojechali tam pod pretekstem wykonania badań specjalistycznych. Nawiązali kontakt z cywilnymi Polakami, przy których pomocy, dzięki podrobionym kluczom, opuścili w nocy szpital. Rozpoczęli wędrówkę w kierunku Francji. Poruszali się tylko nocami, w dzień spali w jakimś ukryciu. Raz pogoniła za nimi grupka cywilnych Niemców, ale udało się im umknąć. Innym razem w małym miasteczku złapał ich alarm lotniczy. Aby nie musieli wraz z mieszkańcami zejść do piwnicy czy schronu, zaczęli udawać patrol porządkowy, kontrolujący zachowanie ludności. Mocno waląc butami o bruk, głośnym krzykiem: „Fliegeralarm!" poganiali wyrwanych ze snu, zatrwożonych ludzi. Przeszli pustą linię Zygfryda, pustą linię Maginota, przecięli w poprzek Wogezy. Ciężka była nocą droga w nieznanym 182 górskim terenie. Toteż po stronie francuskiej już maszerowali w dzień. W cywilnych, nieco zniszczonych ubraniach nie rzucali się w oczy, niknęli wśród podobnie ubranych, biednych ludzi. Szczęśliwie dotarli do Nancy, gdzie polscy emigranci udzielili im schronienia i nakarmili. — Najwspanialsza zupa, jaką w życiu jadłem, to zwykła gorąca kartoflanka, którą dostaliśmy w Nancy — wspominał potem doktor Łasiński. — Niezwykle smakowała po trzech tygodniach odżywiania się zimnym prowiantem. Po kilku dniach postanowili opuścić Nancy, gdzie za tydzień mogliby dostać lewe dokumenty. Gnani niecierpliwością chcieli jak najprędzej dotrzeć do Paryża, gdyż mieli tam kontakty i możliwość przerzutu do Anglii. Niestety, nie czytali przez kilka dni gazet i to ich zgubiło. W tym czasie były w Paryżu jakieś rozruchy, określane w prasie niemieckiej jako ekscesy komunistyczne. Niemcy zarządzili ostrą blokadę drogową i kolejową Paryża. Pociąg zatrzymał się na małej stacyjce. Peron obstawiony był gęsto posterunkami wojskowymi. Legitymowano wszystkich. Nasi uciekinierzy, zapytani o dokumenty, przyznali się, że są polskimi oficerami, lekarzami z oflagu XII A. Następnego dnia pod eskortą odesłano ich do Hadamaru. A nieco później nastąpiła najsmutniejsza, tragiczna ucieczka dwóch oficerów 12 pułku piechoty, podporuczników Gojcia i Gongały. Był jasny, ciepły dzień, niebo prawie bez chmurki. Do obozu przyjechała platforma, na której strzelcy ustawili wielkie wiklinowe kosze z brudną bielizną. Wóz wyjechał. Gdy minął ; .zagrodę bauera, której zabudowania znajdowały się tuż przy ¦ drutach, i skręcił w dół na drogę wiodącą do miasteczka, spo-< śród prześcieradeł wyskoczyło dwóch mężczyzn. Pobiegli w pole. Ale właśnie w tej chwili ktoś przechodził drogą i rozpoznał po mundurach Polaków. Natychmiast udał się do bauera, zawiadomiono wartę. W mieście zarządzono alarm, a my wszyscy z okien obozu z biciem serca obserwowaliśmy 183 dwie sylwetki zbliżające się do lasu. Zdążyli dobiec. Zniknęli nam z oczu, co przyjęliśmy z westchnieniem ulgi. W pościg wyruszyły ciężarówki pełne uzbrojonych żołnierzy. Obławą dowodził oberleutnant Muller. Długo trwała pełna niepokoju cisza. Może ich nie złapią, łudziliśmy się. Chociaż trudno było uwierzyć, by tylu ludzi nie znalazło dwóch ukrywających się w niewielkim lesie. Dwa strzały, jeden w chwilę po drugim, położyły kres naszym nadziejom. Zastrzelili ich. W obozie rozległ się tupot butów, gwizdy, wrzaski. Wartownicy każą nam odejść od okien, wymierzają w nie karabiny. Ujętych jeńców nie przywieziono do nas, tylko do obozu dolnego. Jeden z nich zginął na miejscu, drugi ciężko postrzelony, nie odzyskawszy przytomności, został przewieziony do szpitala w Dietz. Zmarł następnego dnia. W dolnym obozie omal nie doszło do rozruchów. Przywiezienie poległego i rannego kolegi na teren obozu w czasie apelu oficerowie uznali za prowokację. Zaczęto głośno protestować. Rozluźniły się szyki, powstał tumult. Niemcy stanęli naprzeciw z bronią gotową do strzału. Wachmani w budkach wartowniczych zniżyli lufy broni maszynowej. Sytuację opanował podpułkownik Sadowski, dowódca 19 lwowskiego pułku piechoty. — Koledzy! Pomordowanym cześć! — rzucił komendę. Wszyscy umilkli, stanęli na baczność, zasalutowali. Wrzenie powoli opadło, wartownicy zarzucili broń na ramię, oficerowie schowali pistolety. Napięcie jednak nie minęło. Niemcy, aby usprawiedliwić swoją zbrodnię, twierdzą, że zmuszeni byli strzelać, gdyż uciekający rzucili się na nich z bronią w ręku. Wiadomo, że nie mieli żadnej broni, tylko jeden nóż do krojenia chleba, zwykły, stołowy, z zaokrąglonym końcem. Rozchodzi się pogłoska, że jeńcy zostali zakłuci bagnetami. Żądamy dokonania obdukcji zwłok przez naszych lekarzy. Niemcy zgadzają się. Po oględzinach lekarze podpisują oświad- 184 ¦ /onie, które podano nam wszystkim do wiadomości, że na ¦ ide zastrzelonych nie znaleziono innych śladów, jak tylko pojedynczy ślad wlotu kuli. W pogrzebie zamordowanych oficerów jeńców wzięła udział r.rupka kolegów z pułku i przyjaciół z podchorążówki. W obu obozach zarządzono żałobę, odwołano wszystkie imprezy, umilkły instrumenty i głośne rozmowy. Istniała w życiu obozowym nie kwestionowana, akceptowana przez wszystkich zasada: w każdej sytuacji i w każdym czasie starać się zrobić z Niemców wariata. Jeśli się udało — autor pomysłu i wykonawcy zbierali gratulacje, pozostali bawili się świetnie, był temat do rozmów i dalszych dowcipów. Jeśli nie wyszło — przegrywaliśmy z humorem, czekając na następną okazję. Codziennie wieczorem około godziny jedenastej niemiecki podoficer służbowy zabierał z wartowni dwóch wachmanów i obchodził wszystkie pomieszczenia. Zaczynała się ta wędrówka hukiem otwieranych i zamykanych drzwi wejściowych, po czym rozlegał się łomot kroków na klatkach schodowych i korytarzach. Te ciągi komunikacyjne wyłożone były kamieniem, żołnierze mieli na nogach solidne saperki, podkute gwoździami i podkówkami. Drewniana podłoga sal mieszkalnych też nie łagodziła ich stukotu. Denerwowało^to nas, i postanowiliśmy raz z tym skończyć. Zwróciliśmy się do polskiej adiutantury obozowej. Ale chyba niewłaściwie zreferowano rzecz niemieckiej komendzie, bo naszym przedstawicielom ostro zmyto głowę: „Jak to? Jeńcom nie podoba się krok niemieckiego żołnierza? Zwycięskiego, najlepszego w Europie?" zareagowano z oburzeniem. Był to rok 1940 ¦— Niemcy byli buńczuczni, bo odnosili same sukcesy. Nasi delegaci po powrocie z niemieckiej komendy obrugali i nas zdrowo. Wysłuchaliśmy spokojnie reprymendy, ale po 185 dojściu do głosu zaczęliśmy znów bronić swoich racji i klarować, jak należało sprawę przedstawić. Po pierwsze — nie trzeba było iść z prośbą, tylko zameldować się do raportu z zażaleniem. — Z zażaleniem? Na kogo? — zapytał zdziwiony kapitan Wasilewski. — Na wartę niemiecką, nie przestrzegającą regulaminu obozowego. Przecież w ostatniej rubryce porządku dnia wyraźnie jest napisane: „22—6 Nachtruhe". Cisza nocna. Regulamin podpisał sam komendant obozu. Czy pan sobie wyobraża, jaką sprawi mu się przyjemność, dając okazję do samodzielnej decyzji, do wydania rozkazu? Trzeba mu przy tym powiedzieć, że my, chociaż jesteśmy w niewoli, czujemy się żołnierzami i cenimy dobre wykonanie rozkazu. Nasze władze jeszcze raz zwróciły się do niemieckiej komendy. Odnieśliśmy zwycięstwo. Generał przyznał nam rację. Warta otrzymała rozkaz zmiany obuwia na parterze, zaraz po wejściu do gmachu. Kontrolę mieli przeprowadzać w pantoflach gimnastycznych. Czekała nas nowa zabawa. W mojej sali, największej w budynku — leżała tu cała kompania — nikt nie spał. Minęła jedenasta wieczór, minęła północ, a obchód się nie zaczął. Wreszcie posłyszeliśmy otwieranie drzwi na dole, a potem ciche stąpanie po korytarzach. Weszli Niemcy. Mundury, hełmy, oporządzenie, karabiny, bagnety, a na nogach... pantofle gimnastyczne. Jak komicznie wygląda żołnierz nieodpowiednio ubrany! Podoficer świeci latarką. Nasz tłumacz Maks Michalak pyta: — Co to dzisiaj tak cicho? — Nic, nic. Spać! ¦—¦ podoficer gasi latarkę. — Macie nowe buty? — pyta nieubłaganie Maks, zapala swoją latarkę i oświetla wachmanów. Z każdego łóżka sterczy ciekawa głowa, wszyscy gapią się na nich. ¦— Czy lekko się w tym chodzi? —- gnębi ich dalej Maks. — Ale chyba w kostki chłodno? —• dodaje Franek Anto-niewicz. 186 Niemcy wychodzą, za nimi goni śmiech. Podobnie jest w innych salach. Od tej pory mamy więcej spokoju, kontrolę przeprowadzają raz na tydzień. Kiedyś, przeziębiony, dostałem lekarskie zwolnienie z apelu i pozostałem w gmachu. Kompanie ruszyły na plac apelowy, a chorym obergefreiter, policzywszy nas szybko, polecił pozostać na korytarzu. Po chwili na teren obozu wkroczył pluton żołnierzy. Część z nich obsadziła plac apelowy, część pilnowała klatek schodowych. Przed wszystkimi drzwiami, prowadzącymi z korytarzy do poszczególnych sal, wystawiono posterunki. Apel trwał wyjątkowo długo. Głodni, nie mając co palić, niecierpliwimy się. O jedenastej kilku spośród zwolnionych próbuje dostać się do swoich pokojów. Wachmani nie puszczają. Dawno już wypaliłem swoje trzy czy cztery playersy, jednym poczęstował mnie Jerzy Gadziemski, który jako inwalida miał stałe zwolnienie z apelów. Ale w godzinę później on też chodził wściekły, bo i głodny, i bez papierosa. O dwunastej zmienili wartowników. Postanowiłem dostać się na salę. ¦— Idę na salę — zwracam się do Gadziemskiego. — Co ci, Jurku, przynieść? -— Nie wygłupiaj się i nie denerwuj mnie. Widzisz przecież, że nie puszczają. — Ale ja wejdę. ¦— Spróbuj, spróbuj, byle szybko. Jeszcze szybciej wylecisz. Przypatruję się wachmanowi, który stoi przed drzwiami mojej sali. Na oko ma typowy wygląd. Podchodzę do niego zdecydowanym krokiem. ¦— Czy jest już dwunasta godzina? — pytam. Patrzy na zegarek. Oczywiście jest. — Jestem chory i z polecenia lagerarzta co cztery godziny mam zażywać lekarstwo. Ostatnie brałem o godzinie ósmej. Czy na pewno jest dwunasta? Proszę sprawdzić. 187 Sprawdza posłusznie. Jest pięć po dwunastej. — Wobec tego idziemy na salę. Naciskani klamkę, przekraczam próg. Wartownik idzie za mną. Dochodząc do swojej szafki myślę tylko o jednym: czy znajdę jakąś tabletkę? Otwieram szafkę, szukam, jest na szczęście kogutek od bólu głowy. Biorę pakiecik i grubą kamienną filiżankę, którą z domu przysłała mi w paczce matka. — Pójdziecie ze mną piętro wyżej do umywalni. Lekarstwo mam przyjmować z wodą. — Jawohl. Opuszczamy salę, wchodzimy na piętro. Łykam proszek, popijam wodą. Jest naturalne, że muszę wrócić na salę i zostawić filiżankę w szafce. Tego, że zabrałem ćwiartkę chleba i paczkę papierosów wachman jakoś nie zauważył. — Danke schón. Był pan bardzo uprzejmy — mówię grzecznie do Niemca. — Niech cię diabli wezmą — mówi Gadziemski, z zadowoleniem zatapiając zęby w czarnym razowcu. A potem z przyjemnością zaciąga się chesterfieldem. Inne incydenty miały miejsce, gdy przeniesiono nas do oflagu VII A w Murnau. Czasami wśród chorych zwolnionych z apelu, mających odpowiednie zaświadczenie lekarskie, pozostawali w blokach ci, którym nie chciało się wyjść na apel. Z reguły to się udawało. Liczący chorych wachman rzadko kiedy sprawdzał zwolnienie. Kiedyś jednak wybuchła grubsza awantura. Niemcowi kontrolującemu w tym dniu chorych zachciało się obejrzeć zwolnienie. Pozostałemu, jak to się mówiło, ,,na waleta" jeńcowi, który nie mógł się wylegitymować odpowiednim papierkiem, powiedział kilka ostrych słów. Gdy jeniec zwrócił wachmanowi uwagę na niewłaściwe zachowanie, usłyszał w odpowiedzi: „polnische Schweinerei". Nie wytrzymał i strzelił Niemca w twarz. Ten wyciągnął z pochwy bagnet, ale natychmiast został przez pozostałych jeńców rozbrojony. 188 Sprawa była poważna. Uderzenie w twarz i rozbrojenie żołnierza na służbie mogło pociągnąć za sobą wysoką karę. Wszyscy gorączkowo zastanawiali się, jak z tego wybrnąć. W końcu wpadliśmy na jedyne, chyba najtrafniejsze rozwiązanie. W czasie dochodzenia nasze władze wyjaśniły, że jeniec, który uderzył wachmana, już od dłuższego czasu zdradza objawy neurastenii, jest zapewne chory. — Jest zdrów jak ja — orzekł hauptmann Oleschko, komendant obozowej Abwehry. — Ale skoro twierdzicie, że to wariat, to wyślemy go na badania. .— A ci co rozbroili wachmana? Też wariaci? ¦— Nie, panie kapitanie, to są normalni, zdrowi ludzie. — Zostaną więc surowo ukarani. ¦i.—• W tej sytuacji, panie kapitanie, powinni raczej dostać pochwałę. — Pochwałę? Za co? — wściekł się Oleschko. — Za to, że nie pozwolili, aby żołnierz niemiecki uderzył bagnetem wariata. Oleschko po chwili namysłu zgodził się na taką interpretację. Jeńcy nie zostali ukarani, a główny bohater zajścia pojechał na badania do szpitala. Po trzech miesiącach wrócił z urzędowymi papierami, w których wyraźnie stało, że ma zaburzenia o charakterze depresyjnym, a równowagę psychiczną zmniejszoną. Na podstawie dalszego z nim obcowania nie mogliśmy jednak tego potwierdzić. Ja również miałem okazję nawiązać osobisty kontakt z haupt-mannem Oleschko. Wpadłem głupio przy próbie gotowania. Każdy jeniec jest prawie zawsze istotą głodną, stąd dla niego problem numer jeden to otrzymywanie paczek. Ale jeniec jest również istotą przemyślną, roztropnie kalkulującą i ekonomistą pierwszorzędnym. Rychło więc któryś wykombinował, że jeśli w paczce dostanie kilogram chleba, to zje tylko ten kilogram, jeśli natomiast zamiast chleba otrzyma 189 kilogram kaszy, to na pewno zje ponad dwa kilogramy ugotowanej na gęsto kaszy. Podobnie z grochem. Jeszcze korzystniej kalkulacja wygląda z płatkami i manną. A gdyby go-J tować zupy — zysk byłby sześcio- lub nawet siedmiokrotny, i Pofrunęły więc z obozu listy, a w nich gorące prośby: nie' chleba powszedniego, ale kaszy przyślijcie! Z gotowaniem jednak sprawa nie wyglądała łatwo. Najprościej było ustawić dwie cegiełki, na nich garnek z projektem potrawy, a pod garnkiem rozniecić ogienek. Gorzej z opałem. Spalono wszystko, co się dało: kawałki drewna, kartony, gazety, wykradano okrąglaki sprzed obozowej kuchni. Wszystko za mało. Toteż kiedy na terenie obozu budowano basen przeciwpożarowy, wykradliśmy drewniane podkłady, na których spoczywały szyny pomocniczej kolejki. A gdy Niemcy wymienili drewniane podkłady na metalowe, zaczęliśmy z konieczności zabierać oszalowania basenu. Był to bardzo niewdzięczny materiał opałowy. Wprawdzie deski były grube i solidne, ale tak pooblepiane zaschniętym cementem, że z trudnością dawały się ciąć, a przy paleniu gorący cement pryskał grudkami z płomienia i boleśnie parzył. Kiedyś przynieśliśmy taką długą dechę, że nie chciała zmieścić się w sali, w której mieszkało nas prawie stu. Co to był za kłopot, żeby połamać i pociąć! Budowę basenu zakończono szybko i uprzątnięto plac budowy. Zniknęło źródło niezbędnego surowca. Przez kilka dni staliśmy przy tym basenie melancholijnie zamyśleni. W końcu myśli nasze powędrowały do suteren gmachu komendy obozu, gdzie składowano przygotowane do wysyłki, a pochodzące z jenieckich paczek tekturowe kartony. Początkowo paczkę po sprawdzeniu wydawano adresatowi wraz z kartonem. Później, obawiając się, że w kartonie mogą być przesyłane wiadomości, listy czy notatki, zarządzono, aby po odbiór paczek jeńcy zgłaszali się z własnymi kartonami. Do niego przekładano zawartość, a puste kartony z codziennej odprawy zbierano w piwnicy. Tam nasi strzelcy 190 rozkładali je, formowali z nich przeszło metrowej wysokości sześcienne bele i mocno wiązali drutem. Co kilka dni platforma zabierała te bryły i wywoziła do składnicy makulatury. Porwania dokonaliśmy śmiało. Codziennie między dwunastą a drugą, czyli w porze obiadowej, Niemcy opuszczali gmach komendy udając się na obiad. Ich kuchnia żołnierska i kasyno oficerskie znajdowały się w koszarach na terenie miasta. W obozie o tej porze kręciło się najwyżej dwóch wach-manów. Jeden przezywany przez nas Brzytewką, prosty chłop o czerwonej, jakby przypieczonej twarzy, i drugi z lekka utykający, szczurowaty, ale obdarzony swoistym humorem Izydor. W Niemczech wszystko, co się działo, działo się za zgodą lub na rozkaz. Nikogo więc nie zdziwiło, gdy o godzinie pierwszej po południu jeńcy zabrali spod budynku gospodarczego wózki do wożenia kotłów, zaciągnęli je przed gmach komendy, z suteren wypchnęli potwornie ciężkie kartonowe bele, załadowali i odjechali. Na moją salę przywieziono dwie takie bryły. Po rozcięciu związujących je drutów papierzyska dosłownie zalały wszystkie przejścia między pryczami. Do tej pory nie wiem, jakim cudem poupychaliśmy to wszystko na pryczach, w szafkach i pod siennikami. W południe obóz wyglądał jak camping nad jeziorem. Wszędzie snuł się dym, a przygarbione postacie z obrzędowym niemal skupieniem kawałkami tektury żywiły chude ognie. Niemcy nie mogli tego tolerować —• wydano zakaz palenia ognia i rozpoczęto przyjmowanie dwustu porcji dziennie do gotowania w kuchni obozowej. Można było zanieść tam menażkę lub garnek z suchym prowiantem oraz kartkę z dyspozycją, co i jak gotować, i dyżurni kucharze zabierali się do pracy. Było nas jednak pięć tysięcy, w końcowej fazie około sześciu tysięcy. Numerek do gotowania otrzymywało się przeciętnie raz na dwadzieścia pięć dni, co stanowczo było niewystarczające. A jeść chcieli wszyscy. Możliwości musiały więc dostosować 191 się do potrzeb. Technika obozowa dźwignęła się o stopień wyżej — z epoki ognia otwartego przeszliśmy na ogień przemysłowy. Powstały fetówki — zmyślna kombinacja kaganka i kuchenki. Stare puszki po konserwach przerabiano na zbiorniczki i palnik, a wydawany przez Niemców tłuszcz do chleba, zwany fettem, stanowił materiał palny. Tłuszcz ten z wyglądu przypominał pastę do podłogi. Niektórzy go spożywali, niektórzy traktowali jako surowiec do palenia. Gotowanie nabrało charakteru kameralnego — kuchenki pojawiły się w pokojach, w piwnicach i na strychach. Nęcące zapachy dochodziły zewsząd, perkotanie gotujących się zup błogo łaskotało bębenki uszu, na języku i w gardle wyczuwalnie osadzał się smak krupniczków lub fasolki na gęsto. Gotujący miał zawsze w pogotowiu wodę w kubku, aby na alarm zalać ogień, porwać garnek i uciec. Wpadłem jednak wcześniej — w epoce ognia otwartego. Była taka mała klitka w przedsionku bloku G. Stał w niej pusty pojemnik na śmiecie, na którym leżała odwrócona do góry dnem pokrywa, a na niej dwie cegły — kuchnia gotowa, tylko stawiać garnek. Dym wychodził przez przedsionek i łagodnie rozwiewał się w powietrzu. Zaglądałem do tej klitki kilka razy, zawsze ktoś gotował. Wreszcie raz zastałem palenisko wolne. Ostatnie węgielki zalane zostały wodą, mogłem iść po swoje naczynie i opał. Wychodząc z klitki do przedsionka, wpadłem na Brzytewkę. Zatrzymał mnie. — Gefangenennummer! — zażądał. — Wcale nie gotowałem — protestuję. — Gefangenennummer! Zaczynam tłumaczyć, że chciałem, ale jeszcze nie gotowałem. Nie mogę odpowiadać za to, co chciałem zrobić. Ten zalany ogień nie jest mój. Nie uznał żadnych tłumaczeń, musiałem dać mu swój znaczek rozpoznawczy. Po dwóch tygodniach zostałem wezwany do polskiej komendy obozu. Na godzinę pierwszą. Poszedłem więc punktu- 192 Grupo oficerów — jeńców oflagu VII A. Od lewej: ppor. Kazimierz Miarczyński, por. Stefan Majewski, ppor. Lucjan Klimaszewski, ppoi. Siedlecki, ppor. Mieczysław Siadkowski, ppor. Wacław Piwowski (zdjęcie z 1942 r.) Podporucznik Paweł Wiktorski (wg portretu por. M. Feuerringa) Legitymacja byłego jeńca wojennego NV 73730 Polskie Siły Zbrojne Polish Armed Forces LEGITYMACJA b. jeńca wojennego IDENTITY-CARD ejtPrisonerofWm wmramMt. ł i:t^ ISO OKSO *W»« »« < ' »U i I Zaświadczenie o złożeniu egzaminu w oflagu Sceny i wystawionego przez teatr obozowy dramatu ludas? z Kariołu K_ H. Roslworowskiego Grupa sportowa oflagu VII A Murnou Podporucznik lek. wet. Alojzy Neterowicz Kolumna samochodów wiozących oddział SS, skierowany do oflagu VII A tuż przed jego wyzwoleniem przez wojska amerykańskie Grupa oficerów w oflagu Murnau; pierwszy z lewej (w górnym rzędzie) autor wspomnień Dowódca oddziału SS i jego adiutant, zastrzeleni przed wejściem do obozu Wzięci do niewoli wartownicy niemieccy alnie, przypuszczając, że to w sprawie niedoszłego gotowania. Tylko dlaczego do komendy polskiej? W korytarzu zebrało się nas z dziesięciu. Każdemu, jak się okazało, Brzytewka zabrał jeniecki znaczek. Adiutant obozu, kapitan Kokociński, poprosiwszy, abyśmy ustawili się w szeregu, zameldował nas komendantowi. Pułkownik stanął przed pierwszym z nas, którym był siwy, chyba sześćdziesięcioletni podporucznik. — Panie pułkowniku, melduję się posłusznie na rozkaz. — Na rozkaz? Pan jest wezwany do raportu karnego. — Do raportu? V — Tak jest. — Nie zrobiłem nic takiego, za co mógłbym stawać przed panem pułkownikiem do raportu. — Pan gotował? Panowie też? — pułkownik zwraca się do nas. — Tak jest — odpowiadamy chórem. — Komenda niemiecka przekazała nam tę sprawę do załatwienia. Dlatego wezwaliśmy panów. Nastąpiła chwila ciszy. Na twarzy tego siwego podporucznika pojawiły się słabe rumieńce, lekko przygarbiona postać wyprostowała się. — Panie pułkowniku, proszę o przekazanie mnie do raportu do niemieckiej komendy — powiedział zdecydowanym głosem. Pułkownik lekko pokraśniał, ale spokojnie zapytał: — Jak pan to motywuje? — Jestem chory na żołądek, gotować muszę, to sprawa mego zdrowia. Przekroczyłem niemiecki regulamin obozowy i dlatego chcę odpowiadać przed Niemcami. Polski regulamin nie zakazuje mi gotowania. Za łamanie zarządzeń niemieckich nie mogę być karany przez polską władzę obozową. Popatrzyliśmy na siebie. Wszyscy byli zdecydowani pójść do raportu do niemieckiej komendy. — Czy to jest i panów zdanie? — zapytał pułkownik. 12 — Czat biegnie obok 193 -— Tak jest, panie pułkowniku — odpowiedzieliśmy chórem. — Wobec tego przekazuję sprawę do komendy niemieckiej. Salutujemy, rozchodzimy się. "Cóż z tego, że mamy rację? Teraz pokazowo nas urządzą, nasuwa się: refleksja. Po dwóch dniach otrzymaliśmy wezwanie do komendy., niemieckiej. Spotkaliśmy się na korytarzu, ustawiliśmy się jak poprzednio, w szeregu. Pierwszy ten siwy podporucznik. Ja byłem siódmy albo ósmy. Wychodzi hauptmann Oleschko, staje przed pierwszym. — A pon co? Podporucznik tłumaczy mu, że choruje na żołądek i musi jeść' kaszki i kompoty. Trudno mu utrzymać dietę, gotując raz na dwadzieścia pięć dni. — A pon co? — pyta drugiego. Ten też jest chory. Ulcus duodeni. I tak kolejno. Stoję i myślę, co mam powiedzieć. Że nie gotowałem? Kto mi uwierzy? Jak tego dowieść? Oleschko już jest przede mną. — A pon co? — pada to samo pytanie. — A ja, panie kapitanie, drugi raz nie dam się złapać — odpalam. Wszystkich zatkało. Ale po chwili oficerski pas na brzuchu Oleschki zaczął drgać. Hauptmann wybuchnął śmiechem., Roześmieliśmy się i my, choć trochę niepewnie. — No widzita, widzita! Jeden tylko mundrze powiedzioł. A gotujta, a żryjta, nic mnie to nie obchodzi. Tylko nie dejta sie złapać. A po cholerę jo tracę czas! — ryknął naraz. —Jo mam obiad w kasynie, zamiast jeść, to ja musza te wasze pierduły załatwiać. A teraz wynocha wszyscy. Tylko nie dejta sie złapać! — powtórzył na pożegnanie. Huknęliśmy obcasami, wyskoczyliśmy na korytarz. Tam Brzytewka zwrócił nam znaczki. Oflag XII A został zlikwidowany. Partiami rozsyłano nas do większych obozów. Najliczniejsza grupa, około czterystu 194 pięćdziesięciu oficerów jeńców, została skierowana do Murnau. Po ostatnim apelu w Hadamarze wyszliśmy na zbiegającą w dół drogę. Co kilkadziesiąt kroków stoją żołnierze z bronią gotową do strzału. Rzucamy ostatnie spojrzenie na budynek seminarium, gdzie spędziliśmy przeszło dwa lata, na sąsiedni szpital, znad którego znów unosi się żółtawy dym. Zapach jego znika, w miarę jak zbliżamy się do miasta. Przechodzimy przez most, jeszcze dwie czy trzy uliczki i jesteśmy na dworcu. Plac załadunkowy obstawiony Niemcami, karabiny maszynowe na stanowiskach. Pociąg już czeka, zajmujemy miejsca w wagonach pulmanowskich. Okien otwierać nie wolno, zaklinowane są zresztą na głucho. Przy drzwiach każdego przedziału stoi wachman, na końcu wagonu unteroffizier. Przy nim na podłodze lekki karabin maszynowy i kupka granatów. Na trzy wagony przypada jeden feldfebel. Komendantem transportu jest oberleutnant Miiller. Ten, który kierował pościgiem za Gojciem i Gongałą. Na drogę rozdano suchy prowiant oraz rozdzielono angielskie papierosy. Jedziemy całe popołudnie i wieczór, w nocy stoimy kilka godzin na jednej z bocznic rozległego torowiska stacji kolejowej w Wiirzburgu. Wachmani przy drzwiach są zmęczeni podróżą na stojąco i bardziej skłonni do ustępstw. Poczęstowani papierosem, pozwalają wyjść na korytarz, postać przy otwartym oknie i pooddychać czystym, ciepłym powietrzem. Noc jest ciemna, spokojna, księżyca nie ma. świecą jak okiem sięgnąć wielobarwne lampki sygnałów i urządzeń kolejowych. Pachnie trochę metalem, kurzem wagonowym i smarami, ale przyjemny jest ten zapach, przypominający nam wycinek normalnego życia. — Panowie długo w niewoli? — zagaja wachman. — Dwa i pół roku. — Pan jest zawodowym oficerem? — Jestem lekarzem weterynarii •— odpowiadam wymijająco. 195 — Dobrze wam. Siedzicie spokojnie w niewoli, płacą wam pensje. A druga pensja pewnie czeka w kraju? Co mi szkodzi być bogatym, myślę. — Tak — odpowiadam — druga pensja czeka w kraju. — Lekarze weterynarii dobrze zarabiają — stwierdza wachman. — Będzie z osiemset marek. •— Tysiąc — podwyższam stawkę. . ¦— Ładny grosz. A my mamy tylko żołd i verpflegung. — Ale za to wygrywacie wojnę. Popatrzył na mnie, zaciągnął się kilka razy playersem. W wagonach cisza, chyba wszyscy posnęli. Okno otwarte, za nim ciemna płaszczyzna mroku, inkrustowana kolorowymi światełkami. Po sąsiednim torze z wolna przetacza się manewrowa lokomotywa, ciągnąc kilka towarowych wagonów. Para z sykiem bucha z tłoków, mokry tusz zwilża nam twarze. Zapach rozgrzanego metalu i olejów nasila się. — Dziękuję panu, dobranoc — mówię do wachmana i kieruję się do przedziału. — Gute Nacht, Herr Leutnant — odpowiada. Nad ranem ruszyliśmy w dalszą drogę. Wachmani byli łagodniejsi. Playersy wyraźnie podniosły stopień ich grzeczności. Mogliśmy stać na korytarzu, okna były uchylone. Gawędzili chętnie, zaczęli narzekać na wojnę i oddalenie od rodzin. Jeden z nich opowiadał nawet anegdotki. Przed wojną handlował owocami w Hamburgu i cechowała go grzeczna natarczywość kupczyka. Postawy żołnierza nie miał, ale podobieństwo Szwejka nasuwało się nieodparcie. Chwalił oględnie Anglików i zupełnie swobodnie zachwycał się finansową beztroską swego hamburskiego życia. Gdy zatrzymano pociąg przy jednym z peronów stacji w Aschaffenburgu, zrobiło się trochę zamieszania. Część wachmanów wyskoczyła z wagonów w poszukiwaniu punktu Czerwonego Krzyża, unteroffizierowie i feldfeble krążyli po peronie. Wnet pojawiły się dyżurne siostry, po czym przyniesiono kotły z kawą i zupą. Połowa naszej eskorty zaczęła się posilać; oczywiście, jednym 2 pierwszych był cwaniakowaty handlarz z Hamburga. — Przyniosę panom zupy i kawy. Zupełnie niezła — zaproponował. — Dajcie manierki i menażki. Karabin przeszkadzał mu w ruchach, więc poprosił, abyśmy go potrzymali. Obejrzeliśmy ten karabin. Czeski, taki sam jak nasze: pięciostrzałowy, powtarzalny. Zrobiliśmy kilka ruchów bronią, sprawnie jak na mustrze. Jakieś szczególne uczucie ogarnia żołnierza, gdy poczuje w dłoni karabin. Ale oto wraca objuczony naczyniami właściciel karabinu. Niesie je ostrożnie i nie widzi oberleutnanta Mullera, który nagle wyrósł przed nim. — Co wy tu robicie? :; — Niosę jeńcom zupę i kawę — odpowiada hamburczyk. ,. — Bez rozkazu? Kto mu pozwolił opuścić wagon? A gdzie ma karabin? Cwaniak stoi na baczność z miną skruszoną. Znamy te sylwetki żołnierskie wyprężone, pozornie zdyscyplinowane. Zewnętrznie są wzorem karności, a wewnętrznie? Nieobce są nam myśli, które towarzyszą żołnierzowi w takiej chwili. — Jest karabin, proszę — któryś z nas wyciąga broń i podaje na peron. Niby ratujemy sytuację, a właściwie dolewamy oliwy do ognia. Przez chwilę oglądamy pokazową lekcję sztorcowania, później zjadamy zupę i wypijamy kawę. Hamburski Szwejk założył karabin na pas, trochę nerwowo pali papierosa. Już jest spokój. Muller poszedł do stacyjnego bufetu. Przy tym samym peronie na sąsiednim torze stoi pusty pociąg. Peron pomału zaludnia się, coraz więcej kobiet i żołnierzy. Jest dość cicho, żołnierze są przygaszeni, kobiety smutne. Pierwsze fale entuzjazmu musiały się już dawno rozpłynąć, wojna trwa trzeci rok. Dzień jest ładny, odkryty peron zalany słońcem, ale wyczuwa się nastrój jakiegoś przygnębienia. Pokrzykiwania kolejarzy, terkot wózków załadowanych przesyłkami poczto- 196 197 wymi i dźwięk ręcznych młotków, którymi sprawdza się przydatność kół do dalszej jazdy, nie potrafią ożywić tego nastroju. Na wprost naszego wagonu stoi żegnająca się para. On w niedopasowanym mundurze szeregowca piechoty, karabin wydaje się być wyższy od niego. Oczy ma zalęknione, co mimo noszonych przez niego okularów wyraźnie można dostrzec. Ona ubrana skromnie, w kiepsko skrojonym płaszczyku. Włosy ma utlenione, porusza się bez wdzięku. Przypatrujemy się im, zaczynają to wyczuwać. Zerkają na nas raz i drugi. Na peronie rozeszła się chyba wiadomość, że to transport polskich oficerów. Coraz więcej osób przygląda się nam i wymienia między sobą uwagi. Nienawiści nie wyczuwamy, tylko zwykłą ciekawość. Prezentujemy się lepiej niż nasza eskorta. Taki oberleutnant Miiller wygląda jak przebrany za oficera pomocnik księgowego. A my młodzi, w zgrabnych, uszytych na miarę, choć mocno już wytartych mundurach, czego pewnie z daleka nie widać. Żaboty i kołnierzyki koszul trochę przybrudzone i wymięte, jak to po długiej podróży kolejowej w kurzu i brudzie, ale od naszych opalonych twarzy z pewnością odcinają się bielą. To, że robimy dobre wrażenie, widać po zachowaniu kobiet na peronie. Charakterystycznym ruchem poprawiają włosy, ożywiają się, sylwetki przybierają wdzięczniejszą postawę. Utleniona blondynka przed naszym wagonem postępuje podobnie. Czując na sobie nasze spojrzenia, staje się nagle ożywiona, bez przerwy coś mówi, dotyka munduru swego towarzysza, gładzi go po twarzy, Jest trochę zaskoczony tą zmianą, ale wdzięczny. Chyba nie rozumie jej źródła. Zachowanie kobiety podnosi go na duchu, wydaje się mniej przestraszony i zgnębiony niż przed chwilą, jeszcze moment, a zaczyna się puszyć. Rzuca na nas zadowolone spojrzenia, w których pojawia się męska próżność i pewność siebie. - ¦— Einsteigen! Wsiadać! — krzyczą konduktorzy. Puste wózki pocztowe toczą się z powrotem po peronie. 198 Odjeżdżający żołnierze wsiadają do wagonów. Blondynka zaczyna pochlipywać, ten w okularach niezgrabnie trzyma ją w ramionach. Wojna rozdziela i naszych wrogów. Spoglądamy na to obojętnie. — Einsteigen! . Buchnęła para spod kół, wagony drgnęły. Lokomotywa zasapała kilka razy, pociąg ruszył. Blondynka pomachała ręką, poprawiła włosy, poprawiła twarz. Znów spojrzała na nasz wagon. Mimo nie obeschłych jeszcze łez obrzuciła nas długim spojrzeniem, w którym czaił się już uśmieszek. Dalsza podróż upłynęła spokojnie. Jeszcze jedna noc spędzona w wagonie. My jesteśmy prawie wypoczęci, wachmani w korytarzach ledwo trzymają się na nogach. Feldfeble krążą wzdłuż wagonów, oberleutnant Muller często kontroluje posterunki. Głupiec. Wszystkich swoich ludzi postawił na straży, nie ma drugiej zmiany, nic dziwnego, że zasypiają na stojąco. Pociąg toczy się coraz wolniej, krajobraz zmienia się, pagórkami podbiega do Alp. Rankiem wyładowujemy się na stacji w Murnau. Mieścina przycupnęła przy łańcuchu górskim, którego ostre nagie szczyty bieleją w słońcu. Rześkie powietrze wypełnia nasze płuca. Ładnie tu i na pewno zdrowo. Dochodzimy do szosy, którą otacza zieleń łąk. Po półgodzinie marszu z zakrętu drogi wyłania się kompleks budynków koszarowych. — Wetterkaserne — mówią wachmani, po czym uzupełniają: — oflag sieben A. A więc to tu. Przy szosie duży piętrowy gmach, chyba komenda obozu, dalej parterowy budynek, to wartownia. Łączy je jak klamra niewysoka wieża z łukowatą bramą. Nad bramą w tynku sgrafitto — konny rycerz długą kopią mierzy w zwalonego przeciwnika. Stoimy przed bramą i wydaje nam się, że kopia celuje również w nas, że my jesteśmy tym wysadzonym z siodła przeciwnikiem. Trzy lata spędzimy w tych koszarach. Trzy lata żelazny s, 199 \ ¦apsalnik będrie wspinał się groźnie nad pokonanym ryeerzem, Kopia jego jak zatrzymana w ruchu wskazówka zegara uparcie celować będzie przed wjazd do obozu. Po trzech latach kierunek jej nie zmieni się, ale wskazywać będzie rekwizyty, których nie przewidział hitlerowski plastyk — postrzelane samochody i trupy esesmanów, rozrzucone bezładnie na szosie. W MURNAU WIEJE ALPEJSKI WIATR Obóz w Murnau to jak każdy oflag miasto oficerskie. Ma swoje przepisy i prawa, kieruje się zasadami postępowania honorowego. Niektóre z tych zasad są jak zetlała przędza, niegdyś pożyteczna, a dziś nie wytrzymująca naporu życia.. Ale honor oficerski nie przeżywa się. Jest jak srebrny galon — z czasem traci blask, ale wartość jego jest niezmienna. Mieszkańcy oflagu to przedziwna mozaika usposobień i charakterów. Elokwentni i milczący, pogodni i zgorzkniali, beztroscy i zafrasowani. Jedni są zdrowi jak rydze i twardzi jak krzemień, drudzy delikatni jak mimoza i schorowani jak histeryczne ciotki. Są zamknięci w sobie jak małże i rozgadani jak przekupki. Niektórzy rozrzutni jak utracjusze, inni zapobiegliwi jak chomiki. Rozmaitych rzeczy można się po nich spodziewać. Jedni nonszalancko przegrywają najlepsze konie z własnych dalekich stajen, drudzy ciułają suchary pod wypchanymi woliną siennikami. Jedni spędzają dnie i noce przy pokerze i ba-karacie, drudzy godzinami modlą się w obozowej kaplicy. Tych cechuje wolnomyślicielstwo i ateizm, tamci padają na kolana, gdy usłyszą o świętym Tomaszu z Akwinu. Jedni są tytanami pracy, innych trudno spędzić z legowiska na apel. Czyściochy myją się kilka razy dziennie, nielicznych siłą prowadzi się do umywalni. Ubrani są różnie. Dodzierają wyfasowane mundury po- 201 bitych armii. Chodzą w rozchełstanych koszulach i nie zapiętych płaszczach. W okresie pluchy wsuwają stopy w holenderskie saboty. W dnie słoneczne i ciepłe noszą slipy i człapią w drewnianych sandałkach. Wiążą na głowie barwne chusteczki, opalają się na leżakach, opowiadają kawały, plotą świństwa. Kąpią się w basenie przeciwpożarowym, grają w piłkę, pędzą z taboretami na wykłady. Stoją w kolejce do fryzjera, odbierają paczki. Jedni spożywają swoje zapasy w samotności, drudzy częstują kolegów, cierpią głód i urządzają przyjęcia. Nawiązują korespondencję i nagle przestają pisać. Pogodnych ogarnia smutek, milczków nerwowe ożywienie. Modlą się i klną, wierzący tracą wiarę, niewierzący zaczynają wierzyć. Tak wygląda codziennie oflagowa brać. Ale niekiedy obóz i jego mieszkańcy przybierają odmienny wygląd. Nikną jednostki i indywidualności — pojawia się korpus oficerski. Wyciągają z walizek, z czeluści szafek stare, niepraktyczne, ale czyste, kochane mundury wrześniowe. Zakładają buty wypucowane na siedemnaście połysków. Białe żaboty, starannie uprane, dokładnie zawiązane, dwu-rriilimetrową obwódką akcentują krój kołnierza. Błyszczą guziki, lśnią baretki, oznaki broni — patki i proporczyki. Tak wystrojeni, sprawnie ustawiamy się w kolumnę, na komendę maszerujemy na plac apelowy. Lewa, prawa, lewa, prawa. Rytm nóg, przybicie, równanie w szeregach, krycie w rzędach. Ciemna jednolita zieleń mundurów, krótkie błyski butów. Z każdym wyrzutem nogi zapala się odblask na cholewie. Kolumny wkraczają na plac, stają w porządku, poważne i skupione. Funkcyjni w przodzie. Nikt nie pali, nie rozmawia, nie rozgląda się. Jest ciepło lub chłodno, powietrze spokojne lub wieje wiatr. Ale to nie ma znaczenia —• nad obozem rozpięta jest niewidzialna sieć narodowych tradycji i wzruszeń. Oplata mocno — dziś jeńców, lecz zawsze żołnierzy — oficerów Polaków. 202 Stają się mili, uprzejmi, częstują się papierosami, zapraszają na kawki i herbatki. Przypominają sobie o współtowarzyszach, którzy nie uczestniczą w życiu zbiorowym. Odwiedzają ich, dopytują się o rodziny, o dzieci, o stan zdrowia. Chodzą wyprostowani, zgrabniejsi, młodsi. Są delikatniejsi, bardziej czuli. Tak wyglądają w dnie uroczyste i święta narodowe moi koledzy z niewoli. Z niewoli, która jest jak gorczyca i piołun, jak słony osad. Ale sól wspomnień nie zawsze jest gorzka. My, nowi przybysze, przez pierwsze tygodnie krążymy po apelowym placu, przyglądamy się napotkanym twarzom, dopytujemy o przyjaciół i znajomych. Smutek znów miesza się z radością. Żal, że tylu z nas nie żyje, i ogromna ulga, że tylu ocalało. Obóz jest duży, prawie pięć tysięcy jeńców. W końcowym okresie, gdy sprowadzą 699 oficerów z powstania warszawskiego, grupę ewakuowanych z północnych oflagów, trochę Włochów i Anglików, przekroczy sześć tysięcy. Na obszarze dwóch piątych kilometra kwadratowego bije rekordy gęstości zaludnienia. Z opowiadań kolegów szybko poznajemy dotychczasowe życie obozu. Dowiadujemy się, kim był drań rittmeister Diemert, oficer obozowy, i jaką szują jest hauptmann Ole-schko, oficer Abwehry. Wiemy też, że na miejscowym cmentarzu spoczywają pierwsze ofiary obozowego terroru. Zastrzelony na drutach ogrodzenia podporucznik Bolesław Kor-dziński i tragiczny samobójca kapitan Władysław Mamunow, z 70 pułku piechoty z Pleszewa; grorił mu wojskowy sąd Rzeszy i pewny wyrok śmierci. Za nimi poszli ci, którym wiek i stan zdrowia nie pozwolił wytrzymać warunków obozowego życia: podpułkownik Sta-chowicz, major Decowski, major Cieszkowski, kapitan Łopuszański, podporucznicy: Węgliński, Różański, Wyszyński, 203 Tomaszewski, Wiśniewski i Łubkowski, chorąży Lewicki i kanonier Staszkiewicz. Ten pochód śmierci trwał i przez następne lata. Niewielka kwatera na cmentarzu w Murnau przyjmowała coraz to nowe trumny. Gdy w 1943 roku szok Stalingradu wstrząsnął Rzeszą, na zawsze opuścili obóz: podpułkownik Smolarz, majorowie Boglewski i Suda, kapitanowie Senderowicz i Smo-lucha, porucznik Nałęcz-Piegłowski, podporucznicy: Su« limirski, Dziewanowski, Nowakowski, Pałaszewski i chorąży Paciora. W roku 1944, gdy ludność Francji tańczyła karmaniolę wolności, a Wisła stała się frontową rzeką, w żałobnym karawanie przekroczyli bramę obozu podpułkownicy Kondracki i Mrozek, kapitanowie Pawełek i Jus, porucznicy Studziń-ski i Spława-Neumann, podporucznicy Rossowski, Gębski, Dąbrowski, Łabucki i Góra. Ostatni rok wojny pochłonął ostatnie ofiary — zmarł podpułkownik Busler i podporucznik Steinbis. W marcu 1945 roku został zastrzelony podpułkownik Kazimierz Max i porucznik Marian Wrzyszczyński — ale to osobny rozdział historii obozu w Murnau. Śmierć nie oszczędziła i niewielkiej grupy generałów, którzy przebywali w oflagu. Generał Juliusz Zulauf zmarł w 1943 roku, kolejno w latach następnych żegnano generała Czesława Młota-Fijałkowskiego i generała Franciszka Altera. Rodziny w kraju płakały po swoich najbliższych, przyjaciele i koledzy wspominali ich od czasu do czasu. My, pozostający przy życiu, przyjęliśmy śmierć ich jako smutną, ale i statystyczną konieczność. Zawsze musi ktoś umierać. Z czasem przecież umrzemy wszyscy. Nie znałem tych, których żegnano po raz ostatni. Nie byłem w trzydziestoosobowych delegacjach, odprowadzających trumny poza obóz. Moi przyjaciele i bliscy koledzy przeżyli. Często zastanawialiśmy się, jaki mechanizm decyduje o ludzkim istnieniu i co skreśla człowieka z listy żyjących. Pewnie 204 nie dowiemy się tego nigdy albo będziemy wiedzieli w minucie przejścia. Życie obozowe toczyło się dalej. Dnie wypełniała codzienna krzątanina, noce przynosiły sny, które były wypoczynkiem lub udręką. Alpejski wiatr halny, zwany fónem, godzinami dął nad obozem, śpiewał w drutach i szarpał nerwy. Z niskich nawisów chmur spadała wilgoć, przenikając do bloków i atakując kaszlem płuca. Wyże barometryczne odsłaniały ostre krawędzie Zugspitze. Ludzkie mrówki kryły się w termitierach bloków lub wylęgały na słońce. Inne mrówki skwapliwie pilnowały, aby tamte nie mogły opuścić prostokąta ziemi, obwiedzionego nitkami drutów. Przez odległe morza sunęły konwoje, stalowe ptaki miotały z nieba ogień i śmierć, gdzieś daleko parły do przodu tysiące czołgów tratując wszystko na swej drodze. Ziemia była rozdzierana pociskami i zaścielana trupami ludzi i zwierząt. W tym paroksyzmie walki i zniszczenia, które w sposób widoczny zbliżały się do nas, czyż własny grób nie mógł wydawać się jedynym spokojnym schronieniem? Staraliśmy się nie myśleć o tym. W garażach gnieździli się podporucznicy i porucznicy, w bloku A zasadniczo mieszkali inwalidzi i generałowie^ w bloku B — kapitanowie, blok G przeznaczony był dla oficerów sztabowych. To ich przeważnie nazywano pawianami. — Czy wiesz, dlaczego w obozie nie ma drzew? — zaskoczył mnie pytaniem Tadeusz Kamiński, mój warszawski przyjaciel z Wydziału Weterynaryjnego. — Nie wiem. — Bo wieczorem po capstrzyku nie można by spędzić pawianów z gałęzi. Pobyt w niewoli i codzienne obcowanie położyło kres wielu mitom. Rozwiał się też mit o koniecznym szacunku dla wieku, dla stanowiska i stopnia wojskowego. Na szale oceny kładzio- 205 no nie tytuł i gwiazdki, ale wiedzę i charakter. U ludów pierwotnych rada starców przedstawiała sumę doświadczeń i mądrości. Z żalem przekonywaliśmy się często, że na tym odcinku cywilizacja odbiega od etapu plemion koczowniczych. Wielu naszych starców z tamtymi miało jedną tylko cechę wspólną — wiek. Nasz przyjazd do Murnau prawie zbiegł się z kolejną ucieczką. 8 czerwca 1942 roku przedostało się za druty czternastu jeńców. Pięciu z bloku B i po jednym z pozostałych bloków. Poczułem dumę, gdy usłyszałem dwa nazwiska z tych czternastu. Podporucznik Zbyszek Karpow był moim kolegą z jednego działonu z włodzimierskiej podchorążówki, a podporucznik Arsen Kuczyński nosił te same emblematy pułkowe co ja. Nie był kiepski mój rocznik i nie był kiepski mój pułk imienia króla Władysława IV. Niestety, w ciągu czterech dni złapano wszystkich. Wiadomość o tym podał nam 16 czerwca oberst Oster, nowy komendant obozu. Był to typowy oficer Wehrmachtu, przestrzegający jednak w stosunkach z nami przyzwoitych form postępowania. Nie udawały się ucieczki z Hadamaru, nie udawały się ucieczki z Murnau. Z jeńców hadamarskich tylko podporucznikowi Gołębiowskiemu, lekarzowi medycyny, udało się po licznych perypetiach dostać do Portugalii, skąd przysłał listowną wiadomość o swoim sukcesie. Ale niepowodzenia jednych nie odstraszały drugich. Miesiącami ryto podkop z bloku E. Oszalowany, z instalacją elektryczną. Doprowadzono powietrze do środka, łącząc węże gumowe od masek przeciwgazowych i tworząc długi przewód. Powietrze wtłaczano za pomocą pompki rowerowej. Kilkumiesięczna praca, którą wytrzymali tylko najtężsi kopacze, zmieniani co pięć minut, zakończyła się niepowodzeniem. Niemcy odkryli podkop. Sprowadzeni oficerowie saperów długo kręcili głowami, podziwiając jakość pracy, wykonanej za pomocą tak prymitywnych środków technicznych i w tak trudnych warunkach. 206 Niektórzy wytrwale uciekali kilka razy, niektórzy z fantazją twierdzili, że swoje imieniny muszą spędzić na wolności, i rzeczywiście, gdy nadchodził ten dzień, nie było ich w obozie. Po każdej ucieczce Niemcy uruchamiali wszystkie środki ostrożności i informacji. Personel dworców autobusowych i stacji kolejowych otrzymał polecenie wzmożenia obserwacji, oddziały samoobrony patrolowały okolice. Młode wilczki z Hitłerjugend, zwolnione z lekcji, myszkowały po lasach i tropiły na drogach. Lokalne radiostacje nadawały komunikaty, a prasa drukowała oficjalne zawiadomienia. Była akurat przerwa obiadowa, słonecznie i cieplutko jak na plaży. W barakach pootwierano wszystkie drzwi i okna, ale przewiewu nie wyczuwało się. Zebek Łęgowik siedział nad swoją gramatyką języka arabskiego, którą przysłano mu z Genewy w jednej paczce z przeznaczonym dla mnie podręcznikiem chirurgii. Przeglądałem podręcznik i po raz dziesiąty chyba zatrzymywałem wzrok na małej inskrypcji na tytułowej stronie. Książki wysyłano na moje nazwisko, a pakowano je w dniu moich imienin. Pewnie dlatego nadawca genewski -— może mój imiennik — dopisał po niemiecku: ,,Z okazji imienin przesyłamy panu najlepsze życzenia zdrowia i powrotu do rodziny". Ten zdawkowy tekst zaskoczył mnie i wzruszył. Jak to miło, że ludzie nieznani i obcy, żyjący w normalnych warunkach, drobnym dowodem pamięci starają się nas podtrzymać. — Biją się! — z tym .okrzykiem wpadł na salę Kazik Miar-czyński. — Kto się bije? — Nie znam ich. Chłopaki z innych bloków. Szarpią się przy działkach koło wieży wartowniczej. — Mogliby spokojnie tłuc się w piwnicy. Nikt by ich nie widział —- zauważył Siedlecki. — Trzeba ich rozdzielić. — Próbowano już, ale w zamieszaniu oberwali ci, co chcieli zaprowadzić porządek. Teraz jeszcze większa kupa się tłucze. — Wstyd, wachmani będą się śmiać! 207 — Już się śmieją. Oparli się o barierki i gapią jak w cyrku. Po półgodzinie wachmani przestali się śmiać, za to nas ogarnęła wesołość. W tym czasie, gdy jedni wodzili się za łby w sfingowanej bójce, inni kierowali ruchami podporucznika Hołuba, lekarza weterynarii, który przeczołgiwał się pod liniami drutów. Dotarł do wolnej za nimi przestrzeni, doszedł do granicznego murku, przekroczył szosę i pomaszerował dróżką wśród łąk. Zobaczyła go jednak Niemka, znajdująca się na szosie. Pobiegła na wartownię, zaalarmowała wartę. Rychło przyprowadzono uciekiniera, który za karę poszedł na dwa tygodnie do obozowej paki. Podporucznika Neterowicza ciągnęło do muzyki, grał w orkiestrze symfonicznej. Ale pech ciągał go po wojskowych sądach Rzeszy za jakieś przedwojenne, urojone, szykanowanie czy prześladowanie Niemców. W kolejnych dochodzeniach i rozprawach uniewinniano oficera, ale po paru miesiącach przerwy przychodziło ponowne wezwanie do sądu. Aż wreszcie któregoś dnia rozeszła się wiadomość: Netero-wicz uciekł! Znów komunikaty, poszukiwania, dochodzenia. Na szczęście bez skutku — nie złapano go. Po paru miesiącach kolejna sensacja i Neterowicza złapano na terenie obozu w Murnau! Początkowo ukrywano go na dużej sali bloku A, którą zamieszkiwali inwalidzi. Salę podzielono na dwa mniejsze pomieszczenia, budując przepierzenie z żerdzi i koców. Ale nie była to jedna ścianka działowa tylko dwie. Szczupła przestrzeń między nimi wystarczała na ulokowanie posłania dla Neterowicza i potrzebnych mu drobiazgów. Oczywiście, na przedzielenie sali uzyskano zgodę Niemców argumentując, że inwałidzi w mniejszych pokojach będą czuli się swobodniej i mniej będą sobie wzajemnie przeszkadzać. Wszyscy oficerowie inwalidzi zobowiązali się oficerskim słowem honoru do zachowania tajemnicy. Byłem kilka razy w jednej z tych salek, kiedy odwiedzałem Jasia Nowakowskie- 208 go, poparzonego lotnika, który przyjaźnił się w Hadamarze z Maksem Michalakiem. Widziałem to przepierzenie, wyglądało całkiem normalnie. Ale po pewnym czasie zapowiedziano przeprowadzenie dezynfekcji obozu. Należało zlikwidować ścianki i gdzie indziej ukryć Neterowicza. W jednej z zamieszkałych suteren wykopano dół, oszalowano, wstawiono legowisko, doprowadzono światło, zainstalowano grzejnik. Wycięty kwadrat betonu podłogi umocowany ruchomo stanowił drzwi wejściowe i klapę bezpieczeństwa. Siedząc całymi tygodniami w tym wilgotnym dole Neterowicz stracił na wadze i nabawił się reumatyzmu, ale ratował życie. Wychodził z loszku tylko późnym wieczorem, by ogrzać się ciepłem sutereny i kontaktem z kolegami. Pewnego wieczora w czasie rozmowy zaskoczyła ich lotna kontrola niemiecka. Zdołano zamknąć betonowy blok, zgasić światło i rzucić się na łóżka. Nie starczyło czasu na sprawdzenie szczegółów. Niemcom, gdy otworzyli drzwi, z miejsca rzuciła się w oczy jasna linijka światła z bocznej szczeliny niedokładnie przymkniętego włazu. Aresztowali wszystkich. Nie było wyjścia z tej sytuacji — Neterowicz musiał się ujawnić. Wywieziono go z obozu. Teraz jego sprawa wyglądała o wiele poważniej. Chęć ucieczki i fakt ukrywania się mocno go obciążyły, dawały nowe argumenty niemieckiej prokuraturze. Społeczność obozowa zareagowała w tym wypadku podobnie jak w wielu innych. Zarządzono zbiórkę. Angielskie i amerykańskie papierosy były złotem oflagów, które dopomagało w rozwiązaniu wielu problemów. Paczka papierosów od każdego jeńca to ponad sto tysięcy sztuk z jednorazowej zbiórki. W skorumpowanej Rzeszy był to majątek. Uniewinniony. ostatecznie po kolejnej rozprawie Neterowicz powrócił do obozu. Podobno świadkowie oskarżenia stwierdzili, że nieprawdą jest, aby szykanował Niemców, 14 — Czas biegnie obok 209 wprost przeciwnie — właśnie im udzielał pomocy. Znów wziął skrzypce do ręki i z wychudzoną, bladą twarzą siedział w pierwszym rzędzie symfonicznej orkiestry. Na zakończenie drobna informacja: on też był lekarzem weterynarii.: ' Wszyscy własnymi sposobami bronili się przed upadkiem ducha. Wierzący przebywaniem w kaplicy, żalem za grzechy i pokutą. Hazardziści grali w karty i entuzjazmowali się totalizatorem. Drewniane koniki biegały po drewnianym torze, ¦ maleńkie kolorowe sylwetki dżokejów, nisko nachylone nad końskimi szyjami, przypominały dawne emocje. Wracała pamięć stajni Golejewko i Bersona, komentowano walory jeździeckie Jagodzińskiego i Ghatisowa. Domorosłe fakiry szeptały proroctwa: jak to „Gal zbawi Galię", kto będzie „u trzech rzek poił konie" i kto „ze złamanym skrzydłem powróci". Pułki i dywizje regularnie pamiętały o swoich świętach. 5 lipca zbierała się prawie setka z 26 skierniewickiej dywizji. Piliśmy skromną herbatkę; jedzenia było mało, ale za to wiele słów. Fragmenty życia garnizonowego i kampanii wrześniowej trochę zbladły w pamięci i trudno było o nich wiecznie mówić, ale mówiło się. Grała orkiestra podporucznika Polaka, „pierwsza orkiestra", jak wyraził się z uznaniem dowódca dywizji, pułkownik Brzechwa-Ajdukiewicz, „która więcej grała, niż odpoczywała". Skwapliwie komentowano ostatnie „joby". Najlepsze informacje miał mecenas Z. Rzekomo otrzymywał je od pani Emmy Pumpe z Murnau, Olimpiastrasse 2. Olimp jest wysoko, sufit też, tylko stamtąd mogły pochodzić wieści, bo i ziemi, i kupy nie trzymały się. Pumpe to znaczy pompa, za pomocą której robiono z nas balona. Ale to też podtrzymywało na duchu, co było wyłączną zasługą świetnego prawnika i zarazem — jak to bywa z prawnikami w średnim wieku — gaduły i facecjonisty. 210 Chorzy leczyli nadwątlone zdrowie w izbie chorych, królestwie lekarzy Lenarta, Wysockiego i Dąbrowskiego. Niezbędne analizy wykonywano w laboratorium, którym włodarzył lekarz weterynarii Łożyński. Izbę chorych odwiedziłem raz jeden, a powód był prozaiczny i typowy dla naszego środowiska. Pewnego dnia zaproszono mnie na przyjęcie, zaznaczając, że będzie grochóweczka palce lizać, przyrządzona na oryginalnej skórce od wędzonego boczku. Przyszedłem punktualnie, ale groch musiał być wysuszony jak pieprz turecki, bo z trudem poddawał się działaniu wrzątku. Minęła godzina, dwie, a groch twardy. W trzeciej zaczął trochę mięknąć, opornie i powoli, a w czwartej nasza cierpliwość wyczerpała się. Zasiedliśmy do uczty, starannie gryząc kulki grochu. Ktoś oględnie wyraził obawę, czy nie dogotowany groch nam nie zaszkodzi, ale lekceważąco uspokoiliśmy go, że zaszkodzić nam może tylko głód. Rano wyszedłem na apel w stanie jakiegoś wewnętrznego uczulenia, z którego nie mogłem zdać sobie sprawy. Niby nic mi nie dolegało, ale nie czułem się najlepiej. Stałem w szeregu jakby na zwiotczałych nogach, dziwne otępienie przeradzało się w słabość. W pewnej chwili słońce zakołysało się przed moimi oczami, jak wahadło przesunęło się raz w lewo, raz w prawo, a zaraz potem słoneczna kula rozsypała się w rój różnobarwnych gwiazdek. — Rany Boskie! Go ci jest? —- krzyknął, chwytając mnie, Kazik Miarczyński. ¦—• Słabo mi. Nie wiem dlaczego. Podtrzymali mnie, z jednej strony Kazik, z drugiej chyba Żołobiński. Zawiadomiono Niemców, że „Herr Leutnant ist krank geworden", czyli że zachorowałem. Z miejsca odprowadzono mnie na izbę chorych, gdzie otrzymałem łyżkę kropli żołądkowych i pomału wróciłem do siebie. Izba chorych nie narzekała na brak pacjentów, raczej lekarze narzekali na niedobór leków. Byliśmy oswojeni z fak- 211 tem, że ktoś zachorował, był leczony, wracał do nas lub opuszczał nas na zawsze. Pewnego dnia rozeszła się wiadomość, że zachorował generał Zulauf, dowódca piątej lwowskiej dywizji piechoty, a wkrótce potem dowiedzieliśmy się o chorobie generała Gąsiorowskiego, byłego szefa Sztabu Głównego, później dowódcy siódmej częstochowskiej dywizji piechoty. Był pierwszym polskim generałem, który dostał się do niewoli. Jego dywizja nie wytrzymała potężnego natarcia armii Blasko-witza. Niemieckie siły pancerne wdarły się w wytworzoną lukę pomiędzy armią „Kraków" i armią „Łódź" i ruszyły w kierunku Warszawy. Stan zdrowia generała musiał być bardzo poważny, skoro Niemcy zgodzili się, aby odwiedziła go żona. Przyjechała z kraju. Szła szosą od stacji Murnau w jasny, ciepły dzień, ubrana w białą bluzkę i czerwoną spódnicę, w ręku trzymała bukiecik kwiatów. Chyba połowa jeńców patrzyła na nią — pierwszą Polkę widzianą po czterech latach. Patrzyliśmy na kolory jej stroju i wydawało nam się, że to nie żywa, zatroskana kobieta, ale sztandar narodowy przesuwa się przed naszymi oczami. Nie widziany od tyłu lat, niesie nam pozdrowienia z kraju, o którym stale myślimy i który o nas nie zapomina. Późnym wieczorem zmarł generał Juliusz Zulauf. Następnego dnia wczesnym rankiem wiadomość, że polski generał zmarł w obozie, dotarła do hoteliku, gdzie przebywała pani Gąsiorowska. Zaszokowana, ubrana byle jak, niemalże w szlafroku, popędziła szosą w kierunku obozu. Tu wszystko wyjaśniło się... Pierwszy w obozie pogrzeb generalski. Karawan stoi przed izbą chorych. Wyznaczona delegacja zgrupowana na chodniku. Po chwili wynoszą trumnę, ustawiają na karawanie. Zaprzęg rusza, za nim kroczy delegacja. Niemiecki wartownik otwiera wewnętrzną bramę, przepuszcza orszak, wszyscy na placu stają na baczność, zwróceni twarzą w stronę bramy, 212 I I Rozpętała się dyskusja na temat, jak należy postępować, aby w każdej sytuacji zachować się właściwie. W dyskusji nie można było nie potrącić o sprawy honorowe i kodeks Boziewicza oraz nie przypomnieć funkcji sekundantów. Czyli tych, którzy w nomenklaturze obozowej nosili miano „smutnych". Konflikty między ludźmi zaczynały się często niewinnie — różnicą poglądów lub nieporozumieniem przechodzącym w spór i kończącym się obrazą. Ten, który poczuł się dotknięty, wybierał dwóch oficerów z grona swoich kolegów i prosił, aby w jego imieniu prowadzili sprawę. Nie wolno było odmówić, bowiem żaden oficer nie mógł odmówić prowadzenia sprawy honorowej. W takiej sytuacji sam z kolei narażał się na to, że powstanie następna sprawa, skierowana przeciwko niemu. Ci dwaj wybrani cieszyli się z okazanego im dowodu zaufania lub klęli w skrytości ducha, że obarczono ich dźwiganiem cudzego honoru. Ale przyjmowali zastępstwo, ubierali się uroczyście i maszerowali do tego, który zdaniem ich mocodawcy był winowajcą. Przedstawiali się, mówili, w czyim imieniu przybyli, i prosili o podanie nazwisk zastępców. Zastępcy tamtej strony zjawiali się u zastępców tej strony i tak zaczynało się deliberowanie, kto, co, kiedy i dlaczego. Całość toczyła się w sposób poważny, rzeczowy, raczej bez uśmiechu, ale z wyczuwalną obustronną tendencją do zrzucenia winy na przeciwnika. Los chciał, aby moje życie duchowe w obozie było ciekawsze i abym nie zapomniał, że moja edukacja wymaga stażu w honorowym sądownictwie. Jerzy Gadziemski poprosił mnie o zastępstwo i tak zostałem „smutnym". A o- co chodziło? Jak zwykle o głupstwo. Jerzy mieszkał na pierwszym piętrze bloku A w pokoju inwalidów. Był wśród nich podporucznik Marian Słowik, trochę zgorzkniały, trochę przekorny i filozofujący nauczyciel z kresów. Inwalidzi wojenni stanowili specyficzne środowi- 213 sko. Normalne kłopoty i troski, jakie przeżywał każdy jeniec, były u nich zwiększone przez czynnik chlubnego, ale dokuczliwego uszkodzenia ciała i ograniczenie jego fizycznej sprawności. Inna była też pobudliwość nerwowa inwalidów/ ochota do dyskutowania niewspółmiernie większa, a wrażliwość na każde słowo niezwykle ostra. I oto kiedyś w rozmowie Jerzy postawił jakąś tezę. Słowik uszczypliwie ją skomentował. Jerzego poniosło, dał ostrą kontrę, a zakończył czymś w rodzaju: „siedź chłopie w lesie, jak znasz Kobryń i Polesie". Obrażony Słowik wysłał zastępców. Moim partnerem był Gwidon Buszkiewicz, magister prawa, brunet o pięknej twarzy i delikatnym usposobieniu. Sekundantami tamtej strony — jeden nauczyciel i mecenas Z. Na spotkaniu stron mecenas z miejsca przejął inicjatywę i zreferował sprawę. Konkluzja była oczywista: Jerzy jest winien. Gwidon próbował polemizować, ale nie mógł odnieść sukcesu w szermierce słownej ze starym, rutynowanym ćwikiem. Pomyślałem, że chyba nie tędy droga, że trzeba pójść w tej śmiesznej w gruncie rzeczy sprawie na kompromis, ale wynikać musi on z jakiejś bezspornej dla wszystkich przesłanki. — Pozwoli pan, panie mecenasie — zwracam się do Z. —¦ abym zajął się kilkoma ogólnymi zagadnieniami, które tkwią w tej sprawie? ¦— Proszę, proszę — łaskawie zgadza się mecenas. W jego głosie dźwięczy znajoma nutka: „mów co chcesz, sprawa jest jasna". — Pierwszym moim stwierdzeniem jest żal, że w ogóle do tej sprawy doszło. Ja co prawda jestem wdzięczny memu mocodawcy, bo dzięki temu miałem zaszczyt poznać panów, ale przyznaję, że wolałbym, aby to nastąpiło*w innych okolicznościach. To taka kurtuazyjna zagrywka z mojej strony, aby jakoś odsztywnić to spotkanie. — Nam też bardzo miło — mówi drugi sekundant Słowika, nauczyciel. 214 -— Na powstanie tej sprawy miały wpływ różne czynniki —• - kontynuuję. — Jako pierwszy wymieniłbym zdrowie fizyczne naszych mocodawców, obydwaj są inwalidami. Jako drugi — znany dobrze nam wszystkim zespół ekologiczny, którego konsekwencją jest choroba drutów. — Słusznie, słusznie — popiera mnie nauczyciel. Mecenas Z. na razie tylko słucha uważnie, milczy. — Przy rozważaniu tej sprawy — ciągnę dalej — nie powinniśmy tracić z oczu obu czynników. Ale jest jeszcze jeden, moim zdaniem, najważniejszy. , — Jaki? — pyta zaciekawiony mecenas. ; — Klimatyczny, a ściślej mówiąc atmosferyczny. W dniu , zatargu wiał słynny alpejski fón. Ustawodawstwo bawarskie i przewiduje niższy wymiar kary za przestępstwa popełnione w czasie trwania tego wiatru. Pan mecens może to potwier-: dzić. Fón, panowie, jest głównym winowajcą w tej sprawie. Mecenas Z. popatrzył na mnie tak ciepło, jak kochająca lisica na swego szczeniaka, który dzielnie zatapia kły w przyniesionym łupie. Teraz już szybko zamykamy sprawę. Obydwaj nasi mocodawcy wyrażą ubolewanie, że incydent miał miejsce, i na tym koniec. Rozstaliśmy się w świetnych humorach, ale w niedługim czasie sprawa miała nieoczekiwany epilog. Urządziliśmy sobie z Jerzym Gadziemskim literackie wpra-wki i pisaliśmy wiersze na ten sam temat. Jedne były dobre, inne kiepskie. Kiedyś napisaliśmy wiersz na temat „Wiatr". Wiersz Jerzego był świetny, pełen życia, mój gorszy. — Starczy na dziś, dosyć tego wiatru — mówię do Jerzego. — Twój wiersz dobry, mój do kitu. . — Kilka fragmentów masz niezłych — pociesza mnie , Gadziemski. —Jutro startujemy na inny temat. — Gdyby to był start sportowy. Zawsze przeciętny wynik można by uzyskać, a z pisaniem raz wychodzi, raz nie. — W sporcie też różnie bywa — wtrąca się Słowik. — Specjalnie nie zajmowałem się sportem — odpowia- 215 dam. — Lubiłem turystykę, dobrze strzelałem, lubiłem dużo pływać, co prawda niewyczynowo. Uzyskiwałem przewidywane minimum na Państwową Odznakę Sportową. W skoku ¦wzwyż osiągnąłem tylko metr trzydzieści, bo nie lubiłem lekkoatletyki. Ale chociaż nie skakałem siedem lat, myślę, że jak kiedyś skoczyłem tyle, to i teraz potrafię taką wysokość pokonać. — Metr trzydzieści po siedmioletniej przerwie? Założę się, że teraz pan tyle nie skoczy — mówi spokojnie Słowik. — Przypuszczam, że skoczę. — Proponuję zakład o sto papierosów. A jeśli wygram, to zapraszam na kawę. Popatrzyliśmy z Jerzym na siebie. Ja pomyślałem o tym, że mam tylko trzydzieści papierosów, a on wyraźnie rozważał moje znikome walory sportowe. —- Zastanów się -— mówi Jerzy, po czym dodaje: -— W razie czego zakładam za ciebie te papierosy. Słowik przygląda się nam jakby trochę drwiąco. Do licha, przecież jesteśmy z artylerii, a on tylko z piechoty. — Przyjmuję zakład — mówię twardo. Znaleźliśmy dwie tyczki i kawałek sznurka. Wyszukaliśmy mały placyk piaszczysty, ale o twardym podłożu. Skakałem zwyczajnie — odbicie lewą nogą i nożyce nad poprzeczką. W podchorążówce tylko dwóch skakało bardziej nowocześnie, z płaską przerzutką piersiami nad poprzeczką. Zdaje się, że byli to Gapski i Griitzmacher. O przejściu poziomo plecami w dół ani się wówczas śniło. / —— Od czego zaczynamy? — Metr dziesięć. Założyli sznurek, wymierzyli, sprawdzili. Przeszedłem gładko. Metr piętnaście — przeszedłem, metr dwadzieścia też -przeszedłem. Podnieśli sznurek, sprawdzili. — Metr dwadzieścia pięć. O choroba! Sznurek wyraźnie odskoczył od ziemi. Spój- 216 rżałem na Słowika — stoi spokojnie, spojrzałem na Jerzego — minę ma gorszą, ale podnosi kciuk do góry. Odchodzę ze trzy kroki, biorę dłuższy rozbieg, odbijam się, skaczę. Wydaje mi się, że otarłem się o sznurek. Tak, drży trochę, a po chwili wolno zsuwa się z kołeczków na ziemię. Słowik ma minę „a nie mówiłem", za to w oczach Jerzego błyska energia. — Skoczysz na pewno. Tylko mocniejsze odbicie. Poprawiaj ! Zakładają sznurek, sprawdzają. Jeszcze raz biegnę, odbijam się, skaczę. Szybko zerkam do tyłu. Sznurek wisi poziomo, ani drgnie. — A teraz odpocznij trochę — mówi Jerzy. Chyba ma rację. Skakałem pięć razy, trochę czuję niektóre mięśnie, ale przeciągać nie warto. — Dawajcie metr trzydzieści. Podnoszą, sprawdzają. Odchodzę jeszcze ze trzy kroki do tyłu. Wiem, że jak nie skoczę za pierwszym razem, nie skoczę nigdy. Mięśnie bolą mocniej, robię parę skłonów. Potem biegnę, biegnę, odbijam się — hop! Nim zdążyłem spojrzeć na sznurek, usłyszałem werdykt: — Przeszedł! Trzy paczki cameli, jedna chesterfieldów i jedna lucky strike pięknie prezentowały się na stole. Piliśmy kawę i rozgadaliśmy się wszyscy. Słowik serdecznie mi pogratulował, a następnie ciekawie opowiadał o swojej nauczycielskiej pracy w zapadłej wiosce, o psychologii dziecka i obyczajach środowiskowych. Okazał się miły, gdy zrzucił z siebie przybraną skorupę szorstkości i zgryźliwości. Wypiliśmy chyba po pięć kaw, bo Słowik stawiał na zmianę z nami. Przez całą noc nie zmrużyłem oka, kofeina szumiała mi we krwi. Tak skończyły się dwie sprawy: Gadziemski contra Słowik i Słowik contra Wiktorski. Od tego czasu, ile razy zajrzałem do pokoju inwalidów, a Jerzego nie zastałem, ucinałem po- 217 gawędkę ze Słowikiem i nigdy nam nie było nudno ze sobą. Poza tym stwierdziłem, że część kolegów patrzy na mnie obecnie z większym uznaniem. Za głupie kilka skoków zgarnąłem setkę papierosów. A to w obozie miało swoją wartość. Oflag VII A •— pięć tysięcy ludzi, z których niewielu chce żyć, aby jeść, ale wszyscy chcą jeść, aby żyć. Stąd naczelna troska obozowej wegetacji: aby nie brakowało chleba codziennego i comiesięcznej paczki. Chleb i dodatki — zuchelek margaryny albo łyżka marmolady, albo plasterek kiełbasy — były starannie dzielone, ważone, układane w porcje i losowane. Pomagały w tym prowizoryczne miarki i wagi, a chociaż parametry techniczne tych przyrządów przypominały epokę kamienia łupanego, to precyzja pomiarów prześcigała sprawność komputerów. Receptura dodatków była nieznana. Marmolada mocno tkwiła korzeniami w buraku, a nad składnikami kiełbasy nie próbowano się nawet zastanawiać. Kilka minut wędzenia przyznawało tej niby-wędlinie powinowactwo z tkanką mięsną. Zupa brukwiana to właściwie polewka, kartofle dwa lub trzy na osobę, w połowie zgniłe. Do tego dochodziła rano i wieczorem porcja kawy. Co można o niej powiedzieć? Popularna nazwa tego płynu tłumaczy wszystko — nazywano go lipą. Jedno zastrzeżenie tutaj jest konieczne: ta ciepła lura nie miała nic wspólnego z kwiatem lipowym. Dlatego też paczki żywnościowe były przedmiotem stałego zainteresowania i oczekiwania. Z różnych pochodziły źródeł, nierzadko zagranicznych. Pierwsze nadeszły paczki francuskie, wszystkie imiennie zaadresowane. Zazdrościliśmy trochę tym szczęśliwcom, którzy mieli we Francji przyjaciół i znajomych, ale później zaczęło nas dziwić, że nadawcą wszystkich paczek był generał Osiński. Jeden z inspektorów armii, reprezentacyjny generał z pięknym, sumiastym wąsem. Paczki były doskonałe — su- 218 chary, czekolada, masło, boczek o charakterystycznym zapachu i smaku, ostre papierosy „Gaulois—Caporal" oraz czterdziestogramowe paczuszki grubego tytoniu. Skąd mógł pochodzić ten tytoń, czy rodził się w Senegalu czy na Martynice, nie wiedzieliśmy. Najtężsi palacze nie dawali mu rady, a każde zaciągnięcie się sprawiało wrażenie, jakby dym kawałkami wyrywał tkankę płucną. Później poczta zaczęła dostarczać małe paczuszki z Portugalii. Zawartość ich zawsze była jednakowa —¦ trzy lub cztery pudełka sardynek. Jeszcze później przemierzyły Atlan-. tyk pierwsze amerykańskie paczki żywnościowe. Przysyłali je krewni i znajomi oraz polskie komitety pomocy, istniejące od dawna w dużych ośrodkach polonijnych, jak Chicago, Detroit i Filadelfia, bądź organizowane w nie znanych nam drobniejszych polskich skupiskach — w Trenton, Wilkes Barre i Chicopee. Czasami mignęła na stole w paczkami przesyłka z Japonii, Turcji i Afryki Północnej. Przez krótki okres czasu nadchodziły paczki ze Związku Radzieckiego. Zawierały proste, podstawowe artykuły: wysuszone na kość plastry razowca, połeć smakowitej słoniny z opiekanego prosiaka i machorkę--samosiejkę. Wszystko to zaszyte w solidny płócienny worek. Z punktu widzenia potrzeb jeńca zawartość ich była tak samo cenna jak paczek francuskich. Gdy Ameryka, napadnięta przez Japonię, znalazła się w stanie wojny z państwami osi, skończyły się indywidualne paczki zza oceanu. Ale takie same zaczęły nadchodzić przez :' Międzynarodowy Czerwony Krzyż w Genewie. Ostatnim krajem, o którym ktoś pomyślał jako o źródle zaopatrzenia, była Szwecja, ale stało się to już w ostatnim roku wojny. Przychodziły paczki o wadze trzech do pięciu kilogramów, mało urozmaicone, ale bogate w kalorie. Miód, smalec, mleko w proszku, masło. Artykuły, które można było wymienić na wszystkie inne. Największe jednak zaopatrzenie płynęło z uciśnionego kra- 219 ju. Tamte zagraniczne paczki były ozdobą, barwnym i smakowym dodatkiem na jenieckim stole. Rodzina, przyjaciele, a nawet całkowicie nieznane osoby, stwarzały istotną podstawę egzystencji. Te dary skromne lub bogate pakowano z całą starannością, zawijano w celofany, pergaminy i papiery, obwiązywano tasiemkami, niteczkami i wstążeczkami. Wszystko to było wychuchane, wypielęgnowane i zdawało się, że zachowało jeszcze ciepło kochających rąk, które czule układały poszczególne zawiniątka w. zdobywane przemyślnie kartony. Ale przychodziło też potężne wsparcie w przesyłkach wagonowych. Wory kaszy, mąki, cukru, skrzynie chleba i cebuli, a w okresach przedświątecznych suchary z placków i bab drożdżowych, świeże jaja i tłuszcze. Przesyłki te miały jeden adres nadawcy -— Miechów. O Miechowie wiedziałem niewiele. Leży ten powiat na styku Krakowskiego i Kielecczyzny. Jakiś zakon, zdaje się że bożogrobców, osiedlił się tam w czasach średniowiecza. Był rektor Akademii Krakowskiej Maciej Miechowita, lekarz króla Zygmunta Starego. Ot, i wszystko. Mieszkańcy Miechowa musieli poświęcić tysiące godzin, aby zebrać te dary, zwieźć i posegregować. Setki kobiet musiały przyrządzać ciasto, wypiekać baby i kołacze, kroić W plastry, suszyć i pakować. To była olbrzymia praca, bo każdy z nas otrzymywał kilogram lub półtora wysuszonego ciasta, a było nas pięć tysięcy. Setki ludzi musiało zbierać i zwozić opakowania, dziesiątki ładować je do wagonów. Po wojnie dowiedzieliśmy się, że Miechów pomagał nam pod egidą Czerwonego Krzyża. Chcieliśmy odwdzięczyć się mieszkańcom tej ziemi. Uchwaliliśmy wybudowanie po wojnie naszym sumptem nowej szkoły średniej, której plany opracowali koledzy architekci, a plastycy wykonali pamiątkowy album. i W obozie wymieniano wszystko na wszystko, kupowano wszystko za żywność, papierosy i łagermarki. Duża tablica pełniła rolę gazety handlowej. Przyczepione karteluszki informowały o popycie i podaży. Niektóre z nich ręka jakiegoś humorysty i kawalarza uzupełniała dowcipnym komentarzem. Na przykład ogłoszenie brzmi: „Zamienię babkę na bochenek chleba", ktoś dopisuje: „Dam dwa za wnuczkę". „Kupię złotą koronę — Blok B pokój 12", dopisek: „Sprzedam mało używaną — Wiktor Emanuel. Rzym". Nie było ¦zeczy niepotrzebnej, która komuś nie przydałaby się. Zbędny Kawałek sznurka czy drutu był skarbem dla tego, kto go poszukiwał. Ludzie imali się różnych zajęć, aby tylko wypełnić czas. Kto nie mógł zajmować się swoją pracą zawodową i podtrzymywać dotychczasowych zainteresowań, przerzucał się do innych dziedzin, czasami diametralnie odległych. W lepszej sytuacji byli muzycy i plastycy — mogli grać, mogli malować. W podobnej architekci, literaci, krytycy. Ale olbrzymia rzesza oficerów zawodowych, urzędników i nauczycieli co miała robić? Czym zająć spragnione pracy dłonie i głowy? Powstawały więc jak grzyby po deszczu punkty usługowe. Nauczyciel szkoły powszechnej strzygł i golił, a zarobione w ten sposób pieniądze posyłał żonie. Ta na Śląsku spokojnie dokończyła zaczętą przed wojną budowę domku jednorodzinnego. Powstało biuro notarialne, przeprowadzono kilka rozwodów i zawarto przeszło pięćdziesiąt małżeństw per procura. W każdym prawie bloku działały pralnie. Rzadko która żona prała i prasowała tak starannie, jak ci przypadkowi spadkobiercy zawodu Madame Sans--Gene. Korzystano też z reklamy w tej dziedzinie: „Pranie ekspresowe w 24 godziny", „Nasza bielizna jaśniejsza od słońca", „Niezadowolonych pierzemy za darmo". Zespoły rozrywkowe urozmaicały święta pułkowe i dywizyjne, pracowali krawcy, portreciści i cukiernicy. Wyrabiano pamiątki, oprawiano książki, prowadzono blokowe sklepiki komisowe. Zorganizowano gospodę-kawiarenkę „pod cebul- 220 221 ką", gdzie za kilka marek można było wypić szklankę herbaty, filiżankę kawy i zjeść ciastko przyrządzone z domowego ciasta, z amerykańskich biscuitów z dżemem i powidłami lub upieczone w obozie. Pędzono nawet wódkę z kaszy, cukru i paskudnej buraczanej marmolady. Tadzio Kluźniak schudł, jego lica straciły swój blask, ale duch prywatnej inicjatywy płonął w nim niespożytym ogniem. Ponieważ w Murnau portreciki z powodu zwiększonej konkurencji nie szły, przerzucił się do handlu i prowadził sklepik komisowy. Raz kupiłem u niego kilogram wiejskiego chleba za dwadzieścia marek. Jak pięknie ten chleb pachniał. A jak smakował! Innym razem za dwadzieścia pięć marek kupiłem kawałek polędwicy. I wpadłem. Polędwica była wysuszona jak wiór, biały osad wykrystalizowanej soli okrywał ją jak pancerz. Krojona w plasterki skrzypiała pod nożem i piekła w gardle przy jedzeniu. Wniosłem ją jako swój udział do zespołowego krupniku, zastrzegając, aby go nie solić. Zjedliśmy tę zupę, choć słona była jak woda morska. Rozgotowane kawałki tej polędwicy pływały w niej na kształt trocin. A mimo wszystko, gdy przypomnę ją sobie, czuję się trochę jak Krezus — nikt do wspólnej potrawy nie wnosił udziału wartości 25 marek! No i tyle zawiedzionej nadziei, iłe ja wiązałem z kupnem tej polędwicy. Sklepiki komisowe wegetowały coraz słabiej, likwidowano te o mniejszych obrotach, zostało kilka większych w blokach mieszkalnych. Kluźniak stracił zajęcie, ale nie stracił ducha i jak stara szkapa do stajni, nawrócił do plastyki. Dzięki Kluź-niakowi powstały pierwsze obozowe znaczki pocztowe. Są skatalogowane, doczekały się nawet falsyfikatów. Wyrabiał je często na tym stole, przy którym siedziałem, i nie pomyślałem wówczas, aby choć jeden komplet zachować dla siebie. Pisaliśmy wtedy namiętnie z Jerzym Gadziemskim wiersze, dyskutowaliśmy gorąco o każdym fortunnym asonansie i każdej udanej metaforze. Znaczki nie interesowały nas. Każdy jeniec z konieczności musiał być kucharzem. Po- 222 czątki były straszne, ale z czasem niektórzy doszlio perfekcjid. Do takich należał Stasio Barcz, twórca Murnau-risotta. Każdy jeniec mógł też być ogrodnikiem, ale niektórzy zrezygnowali z tego zajęcia. Między innymi ja. A jak do tego doszło, opowiem. Niemiecka komenda obozu wyraziła zgodę na zagospodarowanie skrawków ziemi, znajdującej się między poszczególnymi blokami, placem apelowym i w pobliżu linii drutów. Dokonano pomiarów. Norma: jeden metr kwadratowy na jeńca, działki miały być trzymetrowej długości. Zorganizować należało trzyosobowe grupy ogrodników. Rachunek prosty: kilkadziesiąt arów powierzchni powinno zabezpieczyć zaopatrzenie w świeże jarzyny pięciu tysięcy dorosłych ludzi na okres jednego roku. Atawizm uprawy ziemi natychmiast dał znać o sobie. Stare konie rzuciły się do gracek, szufelek, łopatek i grabi. Kopano grządki, wybierano kamyczki, spulchniano glebę. Nabrały wartości puszki po marmoladzie dotychczas nikomu niepotrzebne. Były niezbędne jako naczynia do zbierania kompostu i gnojówki. Stary wół, nazwany Maksem, ciągnący wóz po obozie, obdarzony został niezwykłym zainteresowaniem. Bydlę to jadło przecież, żuło, trawiło — było więc ruchomą fabryką nawozu. W pobliżu kroczącego przy dyszlu Maksa zawsze czaiło się kilku ogrodników. Któremu uda się zdobyć tak cenny bydlęcy placek? Chyba i Maks wyczuwał swoją nową pozycję, bo wydawało mi się, że jego szeroki pysk przybierał jakiś filuterny wyraz. Nieraz wprowadzał w błąd pilnych ogrodników i prowokacyjnie podnosił ogon, ale gdy rzucali się gorączkowo z grackami w jego kierunku, spotykało ich rozczarowanie. Krótkie sprinty kończyły się fiaskiem. Niektórzy, zniechęceni, klęli bawarskie bydlę, inni, nieugięci, nadal pikietowali trasę przejazdu. Czasu mieli dużo, a cierpliwość jeńca góry przenosi. Kolejarze w podtekście mają drugi zawód — działkowicza. Szadkowski był kolejarzem, przyszedł do mnie. 223 — Paweł! Bierzemy z Piwowskim działkę. Chcesz być trzeci? Propozycja podnosząca na duchu. Wspólna działka to więcej niż wspólne mieszkanie, to jakby przyjęcie do cechu lub do rodziny. — Zgłoście mnie jako trzeciego, proszę bardzo. Tylko że ja nie lubię uprawiać ziemi. Oddaję wam mój metr kwadratowy, róbcie z nim, co chcecie. -— O tym wiemy — stwierdza rzeczowo Mietek. — Ty jesteś weterynarz i literat. Pisz te swoje wiersze i ucz się do egzaminów. Ale chcemy, żebyś z nami miał działkę, bo ziemię trzeba uprawiać w spokoju i trójka musi być dobrana. Zgadzasz się? — Zgadzam się — mówię rozbawiony. — Wszystko, co urośnie na działce, dzielimy równo na trzy części. Otrzymasz jedną trzecią zbiorów, ale pod jednym warunkiem: nic na działce nie będziesz robił, do niczego nie będziesz się mieszał. I żebyś nam w robocie nie przeszkadzał. —• Chyba mogę chociaż podlewać? — Nie, bo nie potrafisz. — To może będę wodę przynosił? — Czasami ci pozwolimy, ale rzadko — zgodzili się z pe«' wnym wahaniem. — W takim układzie wy robicie wszystko, a ja nic. Dlaczego więc mam korzystać z trzeciej części zbiorów? To nieuczciwe. Zapiszcie mnie do trójki i bierzcie całą działkę dla siebie. — Wysłuchaj spokojnie. Przecież oddasz nam wielką przysługę. Wacek i ja lubimy grzebać w ogródku. Tutaj nie uczymy się, bo każdy z nas ma zawód, po wojnie nie zamierzamy ; robić kariery i pchać się na stanowiska. Ja nie chcę być ministrem komunikacji ani Wacek ministrem leśnictwa. Więc co tu mamy robić? Praca na działce zapełni nam cały dzień na słońcu i powietrzu. Urodzi się tyle, że starczy dla trzech. A jeśli ty nie weźmiesz tego metra, to dołączą do nas jakiegoś patałacha, który tylko będzie się mądrzył i przeszkadzał nam. Przystań na nasze warunki. Co mogłem powiedzieć w tej sytuacji? Tylko zgodzić się. Uścisnęliśmy sobie dłonie, i tak, nie będąc ogrodnikiem, przystąpiłem do spółki. Działka była piękna. Najpierw tylko szara ziemia, pobruż-dżona linijkami i rowkami, potem nieśmiało wychyliły się pierwsze drobniutkie łiścienie na wątłych łodyżkach, a wkrótce trzy metry kwadratowe przekształciły się w zielony dywanik, na którym gęstą czuprynką zaczęło rosnąć to, co stać się miało warzywem lub owocem. Nasłonecznienie było dobre, wody w bród, a pilność uprawiających przewyższała cierpliwość Penelopy. Rosła ta zieleń w oczach, rozkrzewiała się, niebawem już można było poznać, co jest rzodkiewką, a co koperkiem, co będzie cebulą, a co sałatą. Później leśnik Piwowski wystrugał kijki, kolejarz Szadkowski podwiązał pomidory i puścił je na trzy i cztery pędy. Jeszcze parę dni i rzodkiewki zaczęły rozpychać ziemię, słońce przyozdobiło żółte truskawki piękną czerwienią, zawiązki pomidorów przekształcały w pokaźnej wielkości kule. Zielenina nie opuszczała naszego stołu. W czerwcu na moje imieniny pałaszowaliśmy truskawki z mlekiem skondensowanym. Gotowaliśmy kluski z sosem pomidorowym. Zielony koperek zmieniał cieniutką brukwiankę w smaczną, bez przesady można powiedzieć, zupę. Zęby mieliśmy zdrowe, szkorbut nam nie groził, do końca niewoli nie byłem ani razu u dentysty. Jeśli chodzi o stan zdrowotny obozu, zarysowało się ciekawe zjawisko. Niedożywieni, schudliśmy wszyscy. Zdrowe żołądki psuły się na słodkawych i nadgniłych kartoflach i obozowej brukwiance, ale jednocześnie ta sama brukwianka i niska ilość kalorii leczyła skutecznie przedwojenne, chroniczne stany zapalne przewodu pokarmowego. W okresach 224 15 — Csas biegnie cbok 225 brałcu paczek zaspokajaliśmy głód dwiema metodami: intelektualną i utylitarną. Najpierw o pierwszej. Bochenek chleba, wydawany na sześć lub siedem dni, starczał przeciętnie na cztery dni. Sam przeżywałem takie okresy, gdy przez trzy dni na śniadanie i kolację nie miałem nic innego poza kubkiem obozowej „lipy" i łyżiką stołową syropu thymolowego od kaszlu. W takie dnie, leżąc wieczorem na pryczach, byliśmy biesiadnikami uczt Lukullusa- Ktoś zdobył starą książkę kucharską i serwował na żądanie wyszukane potrawy. __- Proponuję dzisiaj forszlak cielęcy. Zgadzacie się panowie? Zgadzamy się. Forszlak z nerką w różowej osłonce tłuszczu jest szlachetną potrawą. Słuchamy w skupieniu, jak się ją przyrządza, a po chwili wydaje nam się, że czujemy w po-wietfzu piękny zapach pieczeni. __,- Czy można prosić o nogę wieprzową z grochem? — pyta Klauze, nauczyciel spod Czarnkowa. —- Do diabła z nogą wieprzową! — oponuje Kazio Ra-kowski- -— Czytajcie kolego o szaszłyku. __Szaszłyk lepszy. Niech będzie szaszłyk —¦ popierają Kazia inni. \Vicc o szaszłyku. Plasterek baraniny, plasterek słoniny. Oblizujemy wargi, wydaje się, że gorący tłuszcz parzy nam języki. __- A może by tak o zapiekance? — ściąga nas na ziemię podporucznik Klimaszewski, zwany Klimciem. Tu już potrącamy o drugą metodę — utylitarną. Zapiekanka jest tworem obozowego środowiska, a Klimcio wielkim jej orędownikiem. Do obozu przychodziły stosunkowo spore ilości spleśniałego chleba i ciasta. Wystarczyło, aby z powodu trudności komunikacyjnej paczki przeleżakowały kilka dni dłużej w urzędach pocztowych, a już świeże pieczywo porastało zielonkawym grzybkiem pleśni i żółtoczarnym nalotem za- 220 rodników. Sam otrzymałem kiedyś paczkę, którą uzupełniono eleganckim dodatkiem świeżych szparagów. Rozkwitła od nich pleśnią cała węglowodanowa zawartość; z ciężkim sercem musiałem ją wyrzucić na śmietnik. Ale w obozie nic, co jadalne, nie powinno być zmarnowane. Pomyślano więc o regeneracji spleśniałego pieczywa i przywróceniu go do stanu konsumpcji. Proces utylizacji był prosty. Chleb moczono w wiadrze i kilkakrotnie przepłukiwano zimną wodą, zlewając starannie pleśń. Później lekko obsu-szano. Tą zimną, gęstawą bryją wypełniano metalową formę lub garnek wewnątrz wysmarowany przydziałowym fettem. Kto chciał, dzielił tę masę na dwa pokłady, przegrodzone warstwą dżemu lub buraczanej marmolady. Niesiono z dumą naczynia do kuchni obozowej, gdzie na ostrym ogniu i pod pokrywą z uratowanego tworzywa rodził się piekarniczy potworek. Ciężki gliniasty, z zewnątrz spieczony, w środku zakalcowaty. Ale nadający się do zjedzenia. Przyrządzano zapiekanki i przeładowywano nimi żołądki. A te dzielnie starały się strawić wszystko, co jeniec zdołał włożyć do ust. Ale do kuchni otrzymywało się numerek mniej więcej raz na dwadzieścia dni. Co robić przez trzy tygodnie ze spleśniałym pieczywem lub rozmoczoną pulpą chlebową. Na własnych fetówkach nie można było tego piec. Płomień za mały, wydajność ciepła niewielka. Rezolutny Klimcio zaryzykował — jeśli można jeść jajo, które jest potencjalną kurą, to można zjeść mokrą bryję zamiast upieczonego placka. Na początek gładko wtrząchnął menażkę tej zimnicy, później stopniowo doszedł do ćwierć wiadra dziennego spożycia. — Klimciu, nie jedz tej trucizny. Zmarnujesz żołądek — radzili roztropniejsi. ¦— Pełen żołądek jest zadowolonym żołądkiem — odpowiadał Klimcio, gładząc ręką zapadniętą kotlinę brzucha w miejscu, w którym powinien wypełniać ją zadowolony żołądek. — Czy mogę panów zaprosić na maczankę? I odżywiał się w dalszym ciągu tym preparatem, nie zmar- 227 nował ani kruszynki starego chleba. Oczywiście, zmarnował własny żołądek. Gdy poczuł pierwsze bóle, skwitował to krótko: — A to drań. Dbałem o niego jak o własne dziecko. Nigdy nie był pusty, a teraz rąbie mnie jak cholera! Kiedyś odwiedziłem znajomych mieszkających na strychu bloku B i tam zobaczyłem w jednym kącie ciekawą konstrukcję. Składała się z fetówki, ćmiącej małym ogieńkiem, i naczynia z wodą; coś na kształt łaźni wodnej, prymitywnie wykonanej, ale chyba w pełni przydatnej. Nad tym wznosiło się coś obudowane kartonami i narzucone jakąś szmatą. Przy tej konstrukcji cierpliwie siedział na niskim stołku nie znany mi współtowarzysz niedoli. — Ki diabeł? — pomyślałem, a po chwili zadałem to samo pytanie moim znajomym. — Wylęg drobiu — objaśnili mnie spokojnie. Istotnie, był to aparat wylęgowy. Trzech hodowców pełniło przy nim ostry dyżur, zmieniając się co osiem godzin. Zapłodnione jaja otrzymali w paczce z kraju i, zamiast je zjeść, pomyśleli o uruchomieniu produkcji. Zresztą zmiana jaj w kury zapowiadała w perspektywie ich produkcję, i to pobudziło trzyosobową spółkę do podjęcia hodowlanego eksperymentu. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że z partii jaj wykluło się sześć piskląt. Później zapomniałem o tym ewenemencie, przesłoniły go inne wydarzenia. Minęło parę miesięcy. Staliśmy na placu, apel z nie znanych nam powodów przeciągał się. Ćmiliśmy papierosy i wystawialiśmy twarze na ciepłe promienie słońca. Z bloku komendy wyszedł oberfeldfebel, ten który w obozie awansował kolejno od stopnia oberschiitza do stopnia stabsfeldfebla, a później zabił się na motocyklu. Przeliczył kompanię, podsumował stany na trzymanej w ręku tabliczce. Po chwili wy- 228 szedł na plac dyżurny oberleutnant, zdaje się, że Greevcn. Oberfeldfebel zdał mu raport, z naszej strony padła komenda: „Proszę panów". Greeven zasalutował nam, nasze kompanie odsalutowały. I w tym momencie zapiał kogut. Wyraźnie, czysto, donośnie. Nie wszyscy z nas wiedzieli o tych kurach, a dla Niemców była to kompletna niespodzianka. Pewnie o tej porze karmiono ptaki i przeciągający się apel zmusił koguta do interpelacji. Pianie rozległo się ponownie, gdzieś od strony bloku D. Ogarnęła nas wesołość. Wszyscy mieliśmy ochotę zapiać jak ten kogut. Na złość Niemcom, na złość drutom, na chwałę życiu, które udało się, wbrew logice i przepisom, powołać tu w oflagu do istnienia. Niemcy popędzili w kierunku bloku teatralnego. Za nim, na małym wybiegu, oczom ich ukazało się pięć dorodnych kur i wspaniały kogut. Ten, chyba na widok nieznanych mundurów, zapiał jeszcze raz. Zapanowała konsternacja. Skąd te kury, kto je przyniósł i co za to dostał? Ale wszystko szczęśliwie się wyjaśniło. Niemcy uspokoili się. Ptaki nie były przeszwarcowane z zewnątrz i nie były przedmiotem handlu. Właściciele ich, co prawda, otrzymali nęcące propozycje finansowe, niektórym bowiem z nas poczęły się śnić rosoły z drobiu i potrawki w sosie koperkowym. Kury jednak, przywiązane do swych hodowców jak psy pokojowe i biegnące na zawołanie, miały słowną gwarancję, że zobaczą kraj ojczysty, który opuściły w wapiennej skorupce. Za to istniał handel z Niemcami, który, oczywiście, odbywał się tylko nocą, już po zgaszeniu świateł. W każdym bloku i na każdej sali byli wyznaczeni oficerowie, władający bezbłędnie językiem niemieckim. Oni tylko, zatwierdzeni przez naszą komendę, mieli prawo porozumiewania się z Niemcami. Dostawy towarowe były uzgadniane w ilościach i terminach. Wśród nich kryły się i takie, o których wiedziały tylko jednostki — mam na myśli informacje i części sprzętu radiowego. Ale kwitł też handel nie zorganizowany. Taki z ręki do ręki. 229 Zwłaszcza wówczas, gdy oddziały wartownicze opuszczały Murnau i wyjeżdżały na front. Wtedy wachmani handlowali przeważnie odzieżą, sprzedając ją za mydło, kawę i papierosy. Widziałem taką transakcję wczesną zimą 1943 roku. Około jedenastej wieczorem wkroczyło do bloku trzech Niemców. — O co chodzi? — pyta nasz urzędowy tłumacz. — Mamy bieliznę jegierowską na sprzedaż. Kupicie panowie? Oczywiście, kupimy. Ciepłej bielizny stale nam brak. Dwóch Niemców zdejmuje broń, pasy, hełmy i kurtki. Pod mundurami mają na sobie kilka czystych, wydanych prosto z magazynów kompletów bieliźnianych. Padają pytania. Za koszulę chcą po osiemdziesiąt papierosów, ale w wyniku krótkich targów sprzedają je po trzydzieści. Za dwadzieścia sztuk kupuje się skórzany pas główny, doskonały na zelówki do butów. — Może panowie kupią nowe buty? — pyta jeden z Niemców. Ma na nogach piękne obuwie. W takim chodzą żołnierze wyborowych pułków strzelców alpejskich. Wymarzone buty do górskich wędrówek. Po targach wachman kładzie 150 papierosów do kieszeni i stoi w skarpetkach. — Dajcie mi, panowie, jakieś stare buty, mogą być podarte, abym tylko mógł wyjść z obozu. Ktoś mu podaje stare, zdezelowane kapcie, ale inna ręka je przechwytuje. — Za te buty trzeba zapłacić dwadzieścia papierosów — rozlega się stanowczy głos. Wybuchamy śmiechem. Spryciarz z tego chłopaka. Powinien zostać ministrem handlu. — Panowie żartują — Niemiec ma głupią minę. — Nie żartujemy. Sprzedał pan buty, dostał zapłatę. Żeby wyjść z obozu, musi pan kupić inne. Chyba że chce pan zostać z nami. — Mogę mieć nieprzyjemności — stwierdza Niemiec, któremu żal dwudziestu papierosów. 230 f — My też tak myślimy. Więc jak będzie? Jedna paczka cameli wędruje do nas z powrotem. Niemiec zakłada obuwie. — Kupię karabin. Daję czterysta papierosów — pada z sali propozycja. — Na to, niestety, jeszcze za wcześnie —• mówi z żalem w głosie jeden z Niemców. Rozumiemy go, czterysta papierosów to jest coś. — Ale mogę sprzedać bagnet — dodaje skwapliwie. — Mam gdzieś twój bagnet, daję pięćset za karabin — targuje się z nim dalej projektodawca. Karabinu nie kupiliśmy, a Niemcy zadowoleni z transakcji opuszczają salę. Gdy już są w drzwiach, chłopak, który sprzedał stare buty, woła: .— Ej, post! Wartownik zatrzymuje się, odwraca. W jego stronę leci paczka cameli. Chwyta ją w wyciągnięte dłonie, zgina się prawie w pół i uniżonym tonem mówi: — Danke schón, Herr Leutnant! W oflagu w Murnau przebywała większość generałów polskich, którzy dostali się do niewoli. Wśród nich pięciu dowódców armii: Juliusz Rómmel, Tadeusz Kutrzeba, Władysław Bortnowski, Emil Przedrzymirski i Antoni Szylling. Był też dowódca Floty, kontradmirał Józef Michał Unrug. Najbardziej byli znani ogółowi: wąsaty generał Rómmel o kawaleryjskich nogach, okryty krótką pelerynką, krzepki Kutrzeba z siwą czupryną, samotnie wędrujący w czasie spacerów i Unrug o najładniejszej sylwetce, zawsze w towarzystwie kilku młodych oficerów, których kształcił w inżynierii morskiej. Szlaki odwrotu armii „Pomorze" pogrzebały zaolziańską sławę generała Bortnowskiego i pobyt w obozie nie mógł wrócić mu tej popularności, jaką się kiedyś cieszył. Byli nadto generałowie brygady, dowódcy mniejszych jedno- 231 stek taktycznych: Janusz Gąsiorowski, Juliusz Zulaufj Roman Abraham, Franciszek Ksawery Alter, Kazimierz Plisowski, Czesław Młot-Fijalkowski, Zygmunt Podhorski, Wacław Piekarski, Franciszek Dindorf-Ankowicz, Jan Sadowski, Zygmunt Piasecki, Jan Kraszewski, Edmund Knoll-Kownacki, Wiktor Thommee, Zdzisław Przyj ałkowski, Józef Kwaciszewski, Jan Chmurowicz, Władysław Bończa-Uzdowski, Walerian Gzuma, Juliusz Drapella i Bernard Mond. Byli też dowódcy dywizji w stopniu pułkownika: Wiktor Powierza — 23 DP i Adam Brzechwa-Ajdukiewicz — 26 DP. Obóz w Murnau zgomadził wielu zdolnych ludzi. Na konkursie jenieckim, ogłoszonym przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, nam właśnie przypadło najwięcej nagród. W dziale krytyki literackiej otrzymano dwie nagrody, w tym pierwszą zdobył Tadeusz Sułkowski. Architektura była prawdziwym rogiem obfitości: za projekt ośrodka rolnego — pierwsza nagroda, za projekt domu mieszkalnego — dwie pierwsze i kilka kolejnych następnych. Zdobyto drugą nagrodę w dziedzinie problematyki ubezpieczeń, pierwszą w dziedzinie psychologii i pedagogiki, kilka nagród w dziale literatury, trzecią za sztukę teatralną. Mój przyjaciel Jerzy Gadziemski zdobył trzecią nagrodę w dziale poezji. Niektórzy nosili podporucznikowśkie gwiazdki i żaden Wernyhora nie wieszczył im sławy ani katedr profesorskich na wyższych uczelniach. Juliusz Starzyński — historyk sztuki, Włodzimierz Zonn — astronom, Franciszek Longchamps —• prawnik, to tylko kilka przykładów. Nikt też nie wiedział, bo wiedzieć nie mógł, że przyszły szef Urzędu Rady Ministrów w pocie czoła ryje podkop, którym zamierza uciec dzie-więcioosobowa grupa. Oto i oni — podporucznicy: Józef Bauman, Stefan Futujma, Stanisław Grabiński, Roman Jarosz, Bartłomiej Kuźma, Zygmunt Lancmański, Franciszek Najbar, Karol Szyberski, Janusz Wieczorek. W tym mieście jeńców i oficerów żyło także kilkudziesięciu lekarzy weterynarii. Najstarszym był pułkownik dr Tadeusz 232 Kucz, szef służby weterynaryjnej DOK Kraków. Kilku oficerów sztabowych: podpułkownicy Majer i Konkiel, majorowie: Gumułka, Urbanik, Jonczy, Stebnicki. Kilku kapitanów — Janusz Majewski, Buchta, Jan Tałecki. No i czereda poruczników i podporuczników: dr Kazimierz Karnecki, Teofil Szmilichowski, Tadeusz Niczewski, Motyl, Golonka, Łosiński, Tadeusz Ważny, dr .Wędrychowicz, Szabłowski, Patyk, Bogdan Wrzyszczyński, Swięszkowski, Łożyński, Mo-saniuk, Henryk Gargula, Witkowski, Jan Gregorkiewicz, Ludwik Adamek, Hołub, Kuraszkiewicz, Wacław Różewski, Benedykt Płoszyński, Józef Jaszczyński, Paweł Riedel, Bronisław Dynowski, Alojzy Neterowicz, Kazimierz Rakowski, Bronisław Switajski, Adam Mikołajewski, Rejman, Wisłocki, Euzebiusz Małecki, Prasoł, Tomasz Ostrowski. Poza tym trzech absolwentów: Tadeusz Kamiński, Stanisław Barcz i ja, oraz dwóch studentów — Arkadiusz Czajkowski i Romuald Herbst. W sumie było nas sześćdziesięciu kilku, z których nie wszystkich pamiętam. Do popularnych osobistości w obozie należał Stasio Barcz. Razem z Kubą Leśniakiem w czasie imprez i pokazów sportowych stanowili nieodłączną parę, pokazującą akrobatyczne ewolucje oraz popisowy numer chodzenia na rękach. Brał też udział w budowie podkopów. Łożyński pracował na izbie chorych, gdzie analizami wspierał rozpoznania kliniczne. Hołub i Neterowicz zapisali się w pamięci wszystkich próbami ucieczek. Zbieraliśmy się w Kole Naukowym, by utrwalać i wzbogacać naszą wiedzę. Na każdym zebraniu ktoś wygłaszał referat, odbywały się dyskusje, w których najbardziej żywy udział brali najmłodsi. Kolega Mosaniuk ustalił rekord pracowitości ¦— miesiącami śledził ostatnie doniesienia o sulfamidach i przez kilka kolejnych zebrań imponował nam świetną znajomością tematu. Rozeszły się pogłoski, że egzaminy zdane w obozie mogą być zaliczone na uczelniach po powrocie do kraju. To nasi- 233 liło pęd do nauki, wielu młodych oficerów zawodowych za-czek) studiować prawo, nauki ekonomiczne i humanistyczne. Największą pilność wykazał młodziutki podporucznik Zygmunt Pióro, który przerobił cały program Wyższej Szkoły Handlowej. My z weterynarii nie chcemy pozostać w tyle. Kazimierz Karnecki, dyrektor rzeźni we Lwowie, obejmuje kierownictwo kursu przygotowawczego. Szykujemy się do egzaminu z mięsoznawstwa, dwa razy w tygodniu mamy z Karneckim kolokwia, codziennie przerabiamy zadany materiał. A jest on olbrzymi — cała anatomia patologiczna, mięsoznawstwo, najnowsze badania nad gruźlicą i przetwórstwo. Kurs trwał dziesięć miesięcy i zakończył się uroczystym egzaminem. Wypadł bardzo dobrze. Trzeba przyznać, że byliśmy wzorowo przygotowani, i nie wyobrażam sobie, aby jakikolwiek profesor mógł nas oblać. Po egzaminie zaprosiliśmy wykładowców na okolicznościowe przyjęcie. Tadeusz Kamiński przygotował kanapki, na których nie brakowało prawdziwych jaj. Stasio Barcz wystąpił ze swym słynnym risotto, a pozostali dostarczyli zaoszczę- " dzone produkty z amerykańskich paczek. Rozweseliła nas butelczyna domowej cytrynówki, przemycona w krajowej paczce, a kompletnie oszołomił weinbrand, który z niedbałą miną Barcz postawił na stole, gdy zabieraliśmy się do picia neski. Ten miły wieczór zakończyliśmy pójściem do obozowego teatru. - Początki teatru były skromne — skecze, monologi, recytacje. Już wtedy błysnęli kapitan Hawryluk w roli cwaniaka miejskiego i kapitan Bronisław Przyłuski z poznańskiej grupy poetyckiej. Później zaczęto montować rewie. Brakowało oryginalnych tekstów, więc wszystko komponowano w obozie, podobnie było z nutami i kostiumami. W ciasnocie i hałasie 234 pomieszczeń, zatłoczonych przez dwadzieścia cztery godziny, z trudem znaleziono wolny kąt, w którym można by spokojnie pracować. Do takich należały pomieszczenia sanitarne. Wszystko od początku do końca było żywiołową twórczością amatorską, gdyż nie znalazł się w obozie ani jeden zawodowy aktor, reżyser czy scenograf. Oflag Murnau leżał najbliżej granicy szwajcarskiej i każda inspekcja przedstawicieli Międzynarodowego Czerwonego Krzyża mogła o niego zawadzić. Niemcom zaświtała więc koncepcja stworzenia „musterlager" — obozu wzorcowego. Stąd też stosunkowo łatwo wyrazili zgodę na utworzenie teatru. Powstał w bloku D, a pożytek z niego był wieloraki. Tu bowiem wyrabiano również narzędzia do podkopów i uszyto niemiecki mundur, w którym Józef Tucki z 84 pułku piechoty z Pińska w biały dzień opuścił obóz i dotarł aż do Bułgarii. Gdy na początku 1945 roku musieliśmy zlikwidować teatr, by blok D oddać na kwaterę grupie wymęczonych woldenberczyków, którzy po miesięcznej wędrówce dotarli do Murnau, przy demontażu sceny Stanisław Dubieł znalazł plik map w skali 1 : 100 000, obejmujących tereny od Murnau do Polski. Z ramienia polskiej komendy obozu teatrem opiekował się pułkownik Łukomski, a dziesiątki ludzi dobrej woli, o gorącym sercu i złotych rękach, stanęły do pracy. Scenę budował Jakowlew, światło zakładał Kriiger, rekwizytornię montował Dubiel, fryzjer kapral Zawidzki zabrał się do charakteryzacji. I tak niemal w oczach wyrastała scena, proscenium, kulisy, garderoby i widownia na czterysta pięćdziesiąt miejsc. Przylgnęli do teatru plastycy i architekci — Czesław Szpa-kowicz, Bohdan Urbanowicz, Bohdan Bocianowski, Roman Owidzki, Adam Siemaszko, Romański, Jerzy Sołtan. Stopniowo z kraju i z Genewy napłynęły oryginalne teksty. Niektóre trzeba było tłumaczyć. Znakomitym szekspirologiem okazał się Antoni Dębnicki, a Juliusz Starzyński zgrabnie przełożył Wesele Figara. Wyrośli i okrzepli inscenizatorzy 235 i reżyserzy — Starzyński, Szpakowicz, Dębnicki, Kubalski, Zbigniew Bessert, Muller i Majzner. . Jak przedstawiał się repertuar? Na początku były rewie: To minie, Gepruft, Sen potem Pastorałka Schillera, operetka Najukochańsza żona maharadży i Pociąg-widmo Ridleya. Później komedie Rapackiego, Bałuckiego, Grzymały-Siedleckiego, Nie-wiarowicza i Gwojdzińskiego, a więc Trafika pani generałowej, Maman do wzięcia, Papa się żeni, Świt, dzień i noc (chyba rekord przedstawień), Freuda teoria snów. Wystawiono Fredry Lemstę, Shawa kołnierza i bohatera (pod zmienionym tytułem Czekoladowy żołnierz), Dom złamanych serc oraz Cezara i Kleopatrę. To widowisko zapowiadał najlepszy afisz teatralny, jaki powstał w Murnau. Jego autorem był Bocianowski. Grano Szekspira Wieczór trzech króli i Kupca weneckiego, Żeromskiego Przepić' reczkę, Starzyński wystawił montaż poetycki O miłości romantycznej z dekoracjami Jerzego Sołtana, a Szpakowicz w swojej reżyserii i inscenizacji Wesele Figara Beaumarchais. Przybliżono nam teatr antyczny Ptakami Arystofanesa w parafrazie Przyłuskiego; sztuka zyskała elementy współczesności choćby przez to, że jej akcję ulokowano w wyimaginowanej miejscowości Chmurnau. I wreszcie operetka Łut szczęścia; wiele powtórzeń dla kolejno przybywających grup jenieckich z oflagu w Hadamarze i dla oficerów z powstania warszawskiego, oraz wystawiony z rozmachem Judasz z Kariothu Karola Huberta Rostworowskiego. Wśród twórców teatru nie zabrakło przedstawicieli zawodu weterynaryjnego. Arkadiusz Czajkowski pracował w grupie technicznej, Tadeusz Kamiński i Stasio Barcz byli aktorami. Zwłaszcza Barcz cieszył się dużym uznaniem, do niektórych ról był wprost stworzony, jego ciepły głos pięknie brzmiał ze sceny. Ciekawy wszystkiego, co mnie otacza, zajrzałem i ja za kulisy. Najpierw próbowano zrobić ze mnie kobietę —- jeszcze nie aktorkę, ale na razie kobietę. Zostałem usadowiony na krzesełku, na ramiona narzucono mi ręcznik i wprawne palce 236 charakteryzatorów zaczęły zmieniać mc oblicze, okrywając je podkładem i szminkami. Próba przeobrażenia go w twarz hożej dziewczyny wiejskiej dała mierny wynik. Lepszy rezultat osiągnięto przyciemniając mi karnację i zmieniając kształt oczu i brwi na lekko skośny. Zarysowała się możliwość uzyskania Chinki półkrwi czy Indonezyjki. Ta ćwiczebna charakteryzacja nie uszła uwagi dotychczasowych heroin naszego teatru — podporuczników Skubisza, Trzcińskiego i Niżankowskiego. Go chwila któryś z nich podchodził, patrzył, dziwnie przechylał głowę, krzywił usta, trochę wy-brzydzał. Nie mogąc się poruszać ani odpowiadać, ze złości pokazałem Trzcińskiemu język. Wiedziałem, że się nie obrazi, znaliśmy się dobrze jeszcze z podchorążówki rezerwy. Gdy wreszcie byłem „zrobiony" i z zawiązaną na głowie chusteczką mogłem przyjrzeć się w lustrze swej zmienionej twarzy, sam się zdumiałem. Nie stałem się pięknością, bo to było wręcz niemożliwe, ale w nowych rysach pojawiło się coś interesującego. Próby wypowiadania tekstu wypadły gorzej. Było to wtedy, gdy Juliusz Starzyński szukał obsady do projektowanej inscenizacji poezji Szymonowicza i Zimorowicza. Męczył się ze mną biedny profesor przez kilka dni — nie wychodziło. Próbowaliśmy tekst Zemsty, który znałem prawie na pamięć, też nie było dobrze. Sięgnęliśmy do francuskiej komedii. Mogłem w niej zagrać rolę sekretarza, nieśmiało, ale namiętnie zakochanego w żonie swego pryncypała. Tu dla odmiany przeżywałem jakieś Wewnętrzne opory. Nigdy nie kochałem się w starszych ode mnie paniach i cudze żony nie nęciły mojej wyobraźni. Sugerowałem, że lepszy w tej roli byłby Tadeusz Kamiński, ale profesor twierdził, że potrzebne są w teatrze nowe twarze. Ba, gdyby chodziło tylko o twarz. Do tego trzeba było mieć trochę scenicznego nerwu, odrobinę talentu i przede wszystkim umiejętności przezwyciężania tremy. Minęło parę miesięcy. Chodziłem na wszystkie przedstawienia, sam jednak nie występowałem. Ale przekonałem się, 237 że prawdziwa cnota musi być nagrodzona. Gdy Kubalski kompletował obsadę do Judasza z Kańothu, zaproponował mi rolę jednego z apostołów, którą przyjąłem. Zostałem bodajże Juda Tadeuszem. Zaiste w ascetycznym życiu Murnau łatwiej było grać rolę apostoła, który odrzucił wszystkie doczesności świata, niż eleganckiego sekretarza, którego doczesność wabiła. Teatr w Murnau, i dziś to trzeba przyznać, był sceną z prawdziwego zdarzenia, szukał coraz to nowych dróg rozwoju i koncepcji inscenizacyjnych, miał świetną scenografię i doskonałe aktorstwo. Na ostatnie przedstawienie Łut szczęścia oberst Oster zaprosił większe grono Niemców. Byli zachwyceni, a Oster szczerze ubolewał, że nie mógł tego spektaklu pokazać swojej córce. Najsłynniejszy zaś jeniec Murnau, Dyzio, miał znowu okazję do uronienia kilku cennych myśli. Że premier z operetki żywo mu przypomina adiutanta obozu, kapitana Kokocińskiego, i że aktorom zamiast bukietów kwiatów należało wręczyć bukiety marchewki, co w warunkach obozowych byłoby bardziej wartościowym dowodem uznania. W wielotysięcznej rzeszy jeńców nie mogliśmy znać się wszyscy, kontakty utrzymywało się na ogół z wąskim gronem najbliższych kolegów i znajomych. Ale podporucznik Dyzio był osobistością numer jeden dla całego obozu. Nazywał się Kosikowski, lecz do końca tej opowieści pozostanie Dyziem, czyli tym, kim był dla wszystkich murnauczyków — wielką indywidualnością, niewyczerpanym źródłem humoru, rozumnym satyrykiem i dobrym psychologiem. Jego cięty język nie oszczędzał nikogo. Dyzio nie przepuścił żadnej okazji, która pozwalała mu zakpić z Niemców. Jedną z najgłośniejszych jego historii była sprawa malowania wapnem litery V. Wkrótce po tym, jak propaganda goebbelsowska przechwyciła angielski znak V (victory) i zaczęła go używać, Dyzio namalował kilka liter V na terenie obozu. Rittmeister Diemert przez megafony 238 wezwał adiutanta obozu, aby wraz z Dyziem zameldował się w niemieckiej komendzie. — Dlaczego pan to zrobił? Jak pan to wykonał? — krzyczał Diemert. — Przyznaję, że nie najlepiej to wyszło, panie rotmistrzu — odpowiedział spokojnie Dyzio, a Kokociński przetłumaczył — ale nie miałem żadnych pomocy technicznych. Robiłem to sam, gdyby mi ktoś dopomógł, nie wypadłoby tak krzywo. Wytarto nieszczęsne V, ale propaganda niemiecka została ośmieszona. Kiedyś Dyzio z zaciekawieniem przyglądał się okolicznemu pejzażowi. — Podoba się panu krajobraz? — zagadnął przechodzący wachman. — Tak, mamy piękne widoki. — Zamiast chleba? — wachman stara się być dowcipny. — My głodni zawsze się porozumiemy — powiedział konfidencjonalnie Dyzio. — Ale niech pan tego nie mówi głośno, bo jeszcze Niemiec usłyszy. Jako jeńcy musieliśmy salutować każdemu oficerowi niemieckiemu. Raz Dyzio spacerował wokół placu apelowego. W pewnej chwili zobaczył przed sobą trzech oficerów niemieckich, a jednocześnie usłyszał nad sobą szum przelatującego wysoko samolotu. Spojrzał na Niemców, zadarł głowę, obrócił się bokiem i zasalutował w górę. — Dlaczego pan nie oddał nam honorów? — zapytał jeden z Niemców. — Wczoraj przeczytałem w ,5Vólkischer Beobachter" — wyjaśnił Dyzio — że lotnictwo niemieckie otrzymało nowy typ bombowca. Dowódcą siedmioosobowej załogi jest major. Nie znam samolotu, który właśnie przelatywał nad nami, i przypuszczam, że to nowy bombowiec. Zasalutowałem więc oficerowi starszemu stopniem od panów. Czy mogę odejść? Dyzio najlepiej z nas znał wszystkie teatralne przedstawienia. Wchodził na widownię zawsze jednakowo ubrany: 238 w komedianckiej czapce i drewnianych sabotach. Czapka była połączeniem huzarskiego czaka i szlafmycy, holenderskie saboty, pracowicie wypastowane, lśniły połyskiem. Niezmiennie też zajmował swoje ulubione miejsce w pobliżu środkowego pieca. Stamtąd w momentach, które uznawał za stosowne, rozlegało się ni to beczenie, ni to gotujący się w gardle basowy pomruk: — Bece! Oznaczało to i aprobatę, i wytknięcie usterek, i aplauz. Wytrącało jednak na chwilę aktorów z roli, a głowy widzów odruchowo zwracały się w kierunku pieca, przy którym stał Dyzio. Już milczący i pozornie obojętny, zadowolony z siebie, bo rozbił skupienie sali i przypomniał wszystkim, że jest w obozie jeszcze jeden aktor niepośledniej miary, choć nigdy nie występuje na deskach naszego teatru. Gdy wystawiliśmy Judasza z Kańothu, reżyser Kubalski po premierze podszedł do Dyzia. — Panie Dyziu, jak panu podoba się sztuka? — Świetne przedstawienie, gratuluję — odpowiedział Dyzio. — Uważa pan, że nic zmienić ani poprawić nie trzeba? — dopytywał się nieopatrznie Kubalski. — Nie, proszę pana. Chyba że w drugim akcie... Ale to głupstwo, nie warto o tym wspominać. — O nie, niech pan powie — chwycił przynętę reżyser. — W drugim akcie na scenie stoi taki duży dzban. Pamięta pan? Czy nie można by na zakończenie stłuc tego dzbana? — Ale dlaczego, panie Dyziu? — Żeby wrażenie było większe. Nie zachodziła jednak potrzeba tłuczenia wazonów i dzbanów. Rekwizyty nie były zresztą ani ze szkła, ani z kamionki. A doznawaliśmy chyba zawsze silnych wrażeń. Teatr odtwarzał życie takie, jakie znaliśmy kiedyś. Pokazywał ludzi z wszystkimi ich namiętnościami, a także ludzi, którzy walczyli o prawdę i sprawiedliwość społeczną. W szorstkim cor- 240 dziennym życiu obozowym przypominał o grzeczności i elegancji, o kulturze współobcowania. Nie pozwalał zapominać 0 tym, że na świecie istnieją uczucia, miłość i kobiety. Trzech podporuczników grało czołowe role kobiece. Delikatny, o drobnej budowie Skubisz i szczupły, czarniawy Jasio Trzciński byli doskonali w roli dorastających panienek 1 córek na wydaniu. Niżankowski z piękną blond czupryną, starannie trefioną przez teatralnych fryzjerów, i jasną karnacją, którą zachował unikając słońca, w wizytowych i balowych sukniach swym wejściem na scenę robił największe wrażenie. Był z nich trzech najprzystojniejszy, o ładnych rysach twarzy i ujmującym uśmiechu. Grali dobrze i nie tylko grali, ale też nie najgorzej śpiewali partie kobiece. A ponadto nauczono ich doskonale odtwarzać niewieście ruchy, gesty i uśmiechy, kokieterię i zadumę, wdzięk i kaprys. Robili to bezbłędnie, sam się o tym przekonałem. W antrakcie jednego przedstawienia zapowiedziano zbiórkę pieniędzy na obozy koncentracyjne. Aktorzy w kostiumach opuścili scenę i z tacami w ręku poczęli krążyć między rzędami widzów. Pogrzebałem w kieszeni, wyciągnąłem dwie marki. W moim rzędzie zbierał Niżankowski. Czekałem, aż do mnie podejdzie, swobodnie rozmawiając z Bolkiem Pol-kowskim, popularnym harcmistrzem „Niedźwiadkiem", z którym znałem się dobrze ze wspólnych obozów i wędrówek krajoznawczych. Niżankowski podszedł do nas w czarnej sukni, z obnażonymi ramionami i starannie spreparowanym biustem. Jasne loki, twarz świetnie ucharakteryzowana, w uszach klipsy. Uśmiechnął się szelma przymilnie i puścił do mnie oko. Nim zdałem sobie z tego sprawę, dłoń moja błyskawicznie schowała dwumarkówkę do kieszeni, poszperała gorączkowo i wyciągnęła papierek pięciomarkowy. Położyłem „kasztan" na tacy, a potem w myślach skląłem siebie i obydwaj parsknęliśmy śmiechem. Nie wiem, czy Niżankowski w pełni docenił ten swój aktorski sukces. 16 — Czas biegnie obok 241 Judasz i Wesele Figara zamknęły działalność w bloku teatralnym. Obydwa przedstawienia oglądał Leon Schiller, który przybył do obozu z grupą oficerów z powstania warszawskiego. Wysoko ocenił zarówno inscenizację, jak i kunszt aktorów. Ostatnim widowiskiem była Kantyczka dla ubogich na nutę Dickensa przez Leona Schillera i Juliusza Starzyńskiego napisana. Bez dekoracji i kostiumów odegrano ją w salce „pod cebulką". I na tym skończyła się działalność teatru oficerskiego w Murnau. W niecodziennych warunkach stworzono teatr ogromny — 54 widowiska, prawie 750 przedstawień, około 300 000 widzów. Nie każdy rodzi się aktorem i ja nim się nie urodziłem, ale cieszę się, że w tym wielkim dziele miałem drobną, epizodyczną rolę. Codzienne życie, zawsze w tłumie, bez jednej chwili spędzonej samotnie, doprowadzało niektórych do dziwactw i psychoz. Próbowali czasowo, ale kompletnie wyizolować się ze środowiska. Nie należały do rzadkości budki bez sufitów, klecone z kartonów z ruchomymi drzwiami. Jenieccy eremici zamykali się w nich na cztery spusty, odcinali się od spraw dnia codziennego, problemu chleba, kartofli, paczek i listów, zdrowia i choroby. Tam osiągali złudę samotności i spokoju. Na mojej sali w bloku G też stała taka budka. Trochę nas śmieszyła, trochę denerwowała, później przyzwyczailiśmy się do niej. Była jakimś ciekawszym elementem obozowego krajobrazu. A poza tym cóż nam mogło przeszkadzać, jeśli komuś zamkniętemu w niej wydawało się, że jest bezpieczniejszy, że nie grożą mu nie zaplanowane spotkania i zaskakujące sytuacje? Niech sobie siedzi ten współczesny Szymon Słupnik na jenieckim taborecie w kartonowej budce. A życie stwarzało często zaskakujące sytuacje. Jednym z niemieckich oficerów obozowych był wysoki, żwawy, cienki jak powrózek hauptmann. Poruszał się zama- 242 szyście mimo siwizny i zaawansowanego wieku. Nazywaliśmy go „Haudegen", czyli junak. Kiedyś na apelu zauważyliśmy, że jest przygaszony i smutny. Po apelu przyszedł do pokoju polskiego komendanta obozu, pułkownika Koryckiego. Zameldował swoje przybycie i zapytał, czy pułkownik może mu poświęcić chwilę czasu. Pułkownik, oczywiście, poprosił go, by usiadł, a widząc wyraźnie strapioną twarz hauptmanna, przez grzeczność zapytał, czy mu coś dolega. „Dwóch moich synów zginęło w ubiegłym roku. Wczoraj dostałem wiadomość, że trzeci i ostatni też poległ na froncie wschodnim. Ta wojna jest straszna, panie pułkowniku", powiedział przyciszonym głosem Niemiec. Przed pułkownikiem siedział już nie dziarski hauptmann Haudegen, lecz stary człowiek, opłakujący stratę trzech synów. Nie mógł użalić się przed kolegami, niemieckimi oficerami. Nie przysługiwało mu to prawo. Wprost przeciwnie, powinien być dumny, że jego synowie polegli za fuhrera. Komu mógł przyznać się do ojcowskiego bólu, jak nie jednemu z tych, którzy też wiele przeszli i którzy cierpią codziennie? I nie mogliśmy mieć pretensji do tego jednego z nas, że kierowany ludzkim odruchem pocieszał niemieckiego oficera z komendy obozu. Biedny rozumie głodnego, niedola wyczula na strapienie, pozostali przy życiu wiedzą, czym jest śmierć. Wiedzieli dobrze o tym oficerowie z powstania warszawskiego, których prawie siedmiuset wmaszerowało chłodnego, październikowego przedpołudnia na teren obozu. Byli piekielnie zmęczeni, głodni i niewyspani, ale zwarli szeregi, wyrównali czwórki. Chociaż przedziwnie ubrani, wyglądali jak wojsko. Rozpłakał się lekarz weterynarii, major Gumułka, trzymając w ramionach swego syna, podporucznika AK. Chłopak przysyłał ojcu paczki do oflagu, a później ze zdobyczną bronią stanął na barykadzie przeciwko faszystowskim zbirom. Mnie też chwyta wzruszenie, gdy ściskam Władka Rydzew-skiego, kolegę z podchorążówki. Razem pracowaliśmy w sekcji 243 literackiej, razem wydaliśmy pamiątkowy szkolny rocznik i j^asze karykatury są w nim na jednej karcie. Przed Jerzym G^dziemskim pręży się jakaś sylwetka i elegancko melduje, •je* podchorąży z młodszego rocznika artyleryjskiej zawodówki z Torunia. Jerzy ogarnia go jedną ręką i przyciska do siebie, lecz zaraz przyjmuje nienaganną postawę i sam się melduje. Bo ten młodzik z Torunia nosi w tej chwili jedną gwiazdkę więcej niż Jerzy. przybyło kilku generałów — chwytają ich generałowie, przybyli aktorzy — chwytają ich ci z teatru. Znajomych ci^,gną znajomi, nieznajomych porywają nieznajomi. Każdy bgjrak ma przygotowane najlepsze wolne miejsce, każdy.^po-kój mieszkalny chce ich mieć za współtowarzyszy. A oni ckodzą trochę jak wyrwani ze snu, wymizerowani i zmęczeni, a]e zaskoczeni i wzruszeni. Ironia wojny —- po piekle łapanek i apokalipsie powstania dopiero w niewoli zaczynają się czuć bezpieczni. Chodzą w zdobytych hełmach, w cywilno-wojsko-wych kombinacjach ubraniowych, ale obecność ich wszystkich, dojrzałych wiekiem i dziecinnych żołnierzy AK, uzmysławia nam niezwykle ostro niektóre problemy. W rezultacie przegranej wojny w jenieckich kolumnach opuściliśmy kraj. pyliliśmy się jednak, sądząc, że wraz z nami opuściła go cała siJa zbrojna. Walki nie przerwano, gorzkie doświadczenia i tragizm sytuacji hartowały społeczeństwo, wysuwały nowych ludzi. Kraj nie przeoczył czasu, który biegł obok nas, cJioć płacił za to wielkimi ofiarami. Ci ludzie, którzy teraz przyszli do obozu, już nie byli tacy jak my. Stracili grzeczność, wpajaną przez mamy i niańki, byli okrutnie dojrzali i czujni. A jednocześnie każdy z nich, pozornie szorstki i bezwzględny, był w gruncie rzeczy smutny i nieszczęśliwy. W przedwojennej armii istniały dwie nieliczne grupy oficerów, których nieco złośliwie zwano smorgończykami i deka-brystami. Pierwsi to eks-podoficerowie zawodowi, którzy po uzyskaniu matury ukończyli Szkołę Podchorążych dla Pod- 244 oficerów i otrzymali podporucznikowskie gwiazdki. Drudzy to absolwenci szkół podchorążych5 których po szkole normalnie przydzielono do pułków, ale z różnych powodów wstrzymano na rok ich oficerską promocję. My oficerowie w oflagach cały czas czuliśmy się jak wysadzeni z siodła. Naturalne to i deprymujące. Ale dopiero po wysłuchaniu opowieści 0 życiu pod okupacją poczuliśmy się trochę jak smorgończycy 1 dekabryści. To bardzo przykro czuć się nie douczonym i opóźnionym przed powrotem do normalnego życia. Jak długo będzie trwała nasza akomodacja? „Wyznaczyłem odważnego i zdecydowanego rotmistrza, który miał stworzyć oddział z trzystu równie zdecydowanych i odważnych ludzi. Zachodziła potrzeba zdobycia dla nich broni". Ten urywek z pamiętników generała Rómmla wyjaśnia genezę powstania grupy szturmowej. Istnienie takiej grupy było koniecznością. W końcowym okresie obozu wszystko mogło się zdarzyć. Administracyjny podział jeńców na bloki i kompanie nie gwarantował sprężystego dowodzenia i sprawnego wykonania każdego zadania. Nie wiedzieliśmy wówczas, że istniał w naszym oflagu zorganizowany ruch oporu, którym kierował generał Zygmunt Podhorski. Nie wiedzieliśmy o gotowym podkopie prowadzącym za obóz, wykonanym przez grupę podporucznika Wieczorka. Nie wiedzieliśmy o zmontowanych radioodbiornikach. Ale przypuszczaliśmy, że jakaś organizacja musi być i że kontakt ze światem na pewno został nawiązany. Rozmowy na temat* końca "wojny stawały się coraz częstsze. Jak to może przebiegać, jak wyglądać? Jesteśmy tutaj wysepką w morzu niemieckiej ludności. W Bawarii, której stolicą jest Monachium, miasto słynnych zjazdów partyjnych, miejsce wyreżyserowanego zamachu na Hitlera. W pobliżu znajduje się Dachau — pierwszy z niemieckich obozów koncentracyjnych, ośrodek okrutnych doświadczeń SS. Ta ziemia 245 na pewno będzie nam do końca wroga, i powinniśmy być przygotowani na wszelkie objawy tej wrogości. Takie rozmowy musiały jakoś przesiewać poglądy i stanowiska, wyraźniej rysować ludzkie postawy i charaktery. Musiały selekcjonować ludzi. Była to praca prowadzona zręcznie i niewidocznie ukierunkowana. A pewnego dnia wyznaczono zbiórkę. Sal wykładowych było kilka, kursów i zebrań co niemiara. Do nauki wykorzystywano wszystkie pomieszczenia, końce korytarzy, wnęki w środku bloku, łazienki i umywalnie. Go miesiąc ogólny plan zajęć, z podaniem miejsca i godziny, wędrował do komendy obozu i w każdej chwili mógł być kontrolowany. Na zbiórkę przybyliśmy z zeszytami do łazienki bloku B. Wyłożone kafelkami pomieszczenie, pod ścianą prysznice. W kącie tablica, na niej rysunek fragmentu silnika samochodowego w przekroju. Jest nas około trzydziestu. Twarze wszystkie znane, nazwiska niektóre. Jestes'my oddziałem z bloku A, najwięcej nas mieszka na strychach. Nic dziwnego, na strychu mieszkają najmłodsi, blok A jest blokiem inwalidów i generałów. Przybywa kapitan w średnim wieku i porucznik Rómmel--junior. Najpierw dowiadujemy się, że formalnie jesteśmy w tej chwili na wykładzie kursu samochodowego. Możemy czuć się zupełnie bezpieczni, ewentualne nadejście Niemców będzie nam sygnalizowane. Z nami wszystkimi wcześniej przeprowadzono informacyjne rozmowy. Konieczność powołania oddziału, gotowego w każdej chwili do walki, jest bezsporna. Czy ktoś pragnie wycofać się? Nie, takich nie ma. A więc zgodnie z przysięgą żołnierską zobowiązujemy się oficerskim słowem honoru do bezwzględnej karności, posłuszeństwa i zachowania tajemnicy. Zdrada zostanie najostrzej ukarana. Znać będziemy tylko swój pluton i dwóch łączników do wyższego dowództwa. Wszystko jest jasne. Ruch oporu, który istniał przez cały czas, montuje 246 grupę szturmową. Czas nadszedł: front wschodni stoi na Wiśle, front zachodni na Renie. To na pewno ostatnie miesiące niewoli. Stoimy w kafelkowej umywalni. Odczytują nam tekst zobowiązania. Własnoręcznym podpisem po kolei stwierdzamy, że nie zapomnieliśmy o przysiędze i że wierni będziemy złożonemu przed chwilą oficerskiemu słowu honoru. Nie mam żadnych wątpliwości, co się stanie z nami wszystkimi, gdy ten papier wpadnie w łapy niemieckiej Abwehry. — Ten dokument z naszymi podpisami obowiązuje nas wszystkich. Ze zrozumiałych względów tylko my będziemy o nim wiedzieć. W ręce wroga nie wpadnie nigdy. Kapitan zapala zapałkę i przytyka płomień do krawędzi papieru. Ogień obejmuje papier i skręca go powoli. To złudzenie, ale wydaje mi się, że poznaję swój podpis na ciemnej, szeleszczącej blaszce zwęglonej celulozy. Potem ten czarniawy, kruchy płatek kapitan kładzie na kratce ścieku i puszcza prysznic. Woda rozpryskuje się na podłodze, szczątki dokumentu unikają. Pamięć żadnego z nas nie odtworzy chyba jego tekstu, żadne muzeum nie będzie posiadać jego fotokopii. Nasze zebranie odbyło się mniej więcej w rocznicę ucieczki z oflagu VI B w Dóssel. Dochodziły do nas wiadomości o likwidacji schwytanych oficerów jeńców. Wśród nich byli hadamarczycy — Złotkowski, Dodacki, Sawicki, Michalski. Doszła też wiadomość o wywiezieniu w nieznanym kierunku organizatorów tej ucieczki: podpułkownika Kowalczewskiego, majora Pronaszki i kapitana Wasilewskiego. W moim plutonie, zebranym w chłodnej umywalni bloku B, przeszło połowa nas przybyła do Murnau z Hadamaru. Zima 1944 roku skuła lodem przyrodę, ale na świecie zawrzało. W grudniu ruszyło niemieckie przeciwnatarcie w Arde-nach, hitlerowskie armie rozpaczliwie, ostatnim wysiłkiem darły się do przodu. Kruszały rzucone na zatkanie wyrwy 247 oddziały amerykańskie i kruszała napięta do ostateczności wytrzymałość psychiczna niektórych jeńców. Znów w obozie zanotowano kilka wypadków śmierci. W styczniu zagrzmiały na wschodzie straszliwe katiusze, ożył front na Wiśle i szedł jak powódź. Żołnierz niemiecki nie wytrzymywał w polu, zamykał się w twierdzach. Wojna niszczyła twierdze i obracała w ruiny miasta. Na przedwiośniu radzieckie i polskie wojska rozbiły Wał Pomorski, osiągając linię Odry. Osiemdziesiąt kilometrów do Berlina. Wiosna nadbiegała chyżo. W kraju zakwitła wolnością, a nad nami, w Murnau, huczała eskadrami alianckich samolotów bombowych. Wiosna niecierpliwych oczekiwań, ostatnia w niewoli. Chleba i kartofli było coraz mniej, paczek z kraju brak, a czerwonokrzyskie dochodziły z coraz większym opóźnieniem. Po raz nie wiadomo który odczuwaliśmy głód. Komunikacyjne linie Rzeszy rwały się jak zetlałe ściegi w starej kapocie. Armia Kesselringa plecami opierała się o Alpy, ósma armia angielska schodziła z Apenin wl dolinę rzeki Pad. Marszałek Montgomery puścił swój klin pancerny brzegiem Atlantyku i Morza Północnego. W jego armii parła do przodu dywizja pancerna generała Mączka. Coraz więcej uwolnionych stolic wywieszało flagi wolności. Trzecia Rzesza słabła jak zraniony śmiertelnie odyniec. Coraz więcej słońca i ciepła, ale coraz częściej w dzień zamykamy w pomieszczeniach okna. Bez przerwy syrena zapowiada zbliżające się samoloty i ogłasza alarm lotniczy. Należy opuście plac i schronić się do bloków. Nie wolno otwierać okien, nie wolno absolutnie do nich podchodzić. Wartownicy otrzymali surowy rozkaz strzelania. Alianckie dywizjony i pułki lotnicze przelatują swobodnie w biały dzień. Trudno jest pohamować ciekawość. Nareszcie po tylu latach można zobaczyć nad sobą sojusznicze maszyny. Daleki pomruk zapowiada ich zbliżanie, okna zaczynają lekko dygotać, szyby brzęczą. Szum narasta, przez chwilę tkwi nad 248 obozem, potem przechodzi i cichnie. Samolotów rozpoznać nie można, wysokość kilku tysięcy stóp zaciera ich kontury. Ale coś widać na niebie, suną czarne plamki ułożone w regulaminowe szyki. Wiara pcha się do okien, pokrzykuje, pokazuje palcami. Wartownicy wrzeszczą z wież i grożą lufami. Nie tylko grożą... W naszej sytuacji radość powinna być kontrolowana, a powściągliwość towarzyszyć nam do ostatniej chwili. Tragicznie zabrzmiały trzy kolejne ostrzeżenia. W lutym strzał w okno ranił odłamkami szkła kapitana Matkowskiego, w marcu zabija porucznika Mariana Wrzysz-czyńskiego, a potem podpułkownika Kazimierza Maxa. To były ostanie strzały niewoli. Zostały po nich dwa nowe groby na cmentarzu. Ale te groby nie były, niestety, ostatnie. Pierwsze salwy, którymi zabrzmiała wolność, również przyniosły śmiertelną ofiarę. Dwudziestego siódmego kwietnia zawiadomiono mnie, że mam nocną służbę. Zadanie: obserwacja ruchów żołnierzy niemieckich, uwaga na szosę i ruch pojazdów, notowanie ilości i kierunków lotów wszystkich samolotów, jakie pojawią się nadobozem. Noc mija spokojnie, Niemcy nie kręcą się po terenie. Zmiany wachmanów na wieżach odbywają się normalnie, choć wydaje mi się, że komendy" wydawane są ciszej i jakby trochę'niepewnym głosem. W każdym bloku ktoś czuwa tak jak ja rprzezf szpary lub okno przygląda się posterunkom," zastanawiając^się, co zamierzają robić Niemcy. Ich posterunki też wpatrują się w pozornie uśpiony obóz i również zastanawiają się, co zamierzają robić^Polacy. "1 O brzasku zmienia mnie kolejny dyżurny. Przekazuję mu obserwację i wracam na swój strych. Rano nie ma apelu, kawę dostajemy z opóźnieniem, prąd nie dochodzi — podobno walki nad rzeką Lechlfuszkodziły J elektrownię. Wiemy już, że niemiecka komenda obozu i garnizonu postanowiła nie bronić ani oflagu, ani miasta. Jest to wbrew wyraźnemu rozkazowi fuhrera, który żądał, aby każdy garnizon stanowił 249 osobną twierdzę i bronił się do ostatka w oczekiwaniu na cudowną broń, która zniszczy aliantów w ostatnim momencie walki. Druga część tego rozkazu przemawiała swoistym konkretem — oddziały nie mające zamiaru bronić się zostaną jako zdrajcy narodu zlikwidowane przez jednostki SS. Niemcy na teren obozu nie wchodzą, generał Petri podobno uciekł. Obóz ma przekazać aliantom hauptmann Pohl, oficer pocztowy obozu. Około południa zza lasu na horyzoncie wyskakuje samolot niemiecki. Leci nisko, tuż nad ziemią, przelatuje wzdłuż placu obozowego. Za nim pojawia się drugi, po krótkiej przerwie trzeci. Te trzymają się jeszcze bliżej ziemi, przez moment wydaje się, że zawadzą o przysadzistą bramę przy komendzie obozu. Czarne swastyki na kadłubach maszyn przelatują nad naszymi głowami, huk wypełnia plac apelowy i uderza o masywne bloki koszar. Przez chwilę myślimy, że sypną bombami, ale nie — znikają za halą gimnastyczną i blokiem teatralnym, w którym teraz kwaterują woldenberczycy. Po chwili nasuwa się refleksja: lotnik, który nie ma nad sobą wolnego własnego nieba, trzyma się jak najbliżej ziemi. A więc uciekają! Szukają kawałka przestrzeni, gdzie nie grozi im niebezpieczeństwo. To już koniec, stracili nad sobą niebo, za dzień lub dwa stracą pod sobą własną ziemię. Nemezis dziejowa zabiera im ostatnie skrawki niemieckiego Reichu. Drugi dzień nie fasują chleba —- najlepsza organizacja rozlatuje się w godzinach klęski. Kto teraz ma myśleć o chlebie dla jeńców? Władze obozowe, które wieją? Trudno, obóz będzie głodował, ale i głodować nie żal w takiej chwili. Zresztą z głodem jesteśmy za pan brat, a oczekiwanie nadchodzącego oswobodzenia, pewność zbliżającej się wolności pozwala o nim zapomnieć. Noc przesypiamy spokojnie, od rana komentujemy ostatnie wiadomości i pogłoski. Delegat Czerwonego Krzyża, który mieszka w Uffingu, jest w stałym kontakcie zarówno z nami, jak i oddziałami alianckimi. Batalion landsturmu nie opusz- 250 cza koszar w mieście. Na środku placu alarmowego wymalowano wielkie litery POW. Jest to znak dla samolotów, informujący lotników o naszym istnieniu. My z grupy szturmowej mamy być w stałym miejscu zakwaterowania. Na razie wszystko przebiega normalnie, ale pełna gotowość obowiązuje. Jestem ubrany w swój pułkowy mundur, na nogach ham-burki, w których dostałem się do niewoli. Nie opuszczam strychu bloku A. Wiem, że koło południa krąży nad obozem aliancki samolot. Rano słychać było odległe wybuchy, których odgłos z daleka przenosiły góry, potem nastąpiła parogodzinna cisza. Przed obozem biegła szosa z Murnau do Monachium — zerkaliśmy często w kierunku miasta, wydawało nam się bowiem, że z tamtej strony, od południa, powinni nadejść alianci. Dlatego też ci, którzy spoglądali w kierunku północnym, nie okazali specjalnego zainteresowania ciemną plamką, która pojawiła się na styku szosy i horyzontu. Ale gdy zaczęła powiększać się, wydłużać i zbliżać, ktoś obdarzony większą intuicją lub lepszym wzrokiem krzyknął: — Amerykanie! Amerykanie! Szum, tupot, hałas kroków. Wszyscy rzucili się do okien. Wtykam głowę w otwór dymnika. Jestem w bloku A na wysokości połowy dachu. Z dołu i ze strychu dochodzą komunikaty : — Nasi na wartowni. Rozbroili wachtę. — Pluton niemiecki na szosie. Jeden trzyma białą flagę. — Hauptmann Pohl przekazuje obóz. — Panowie, chodźmy zdejmiemy tych z budek! ¦— Spokojnie, nie opuszczać bloków! — Amerykanie jadą. Na wozach białe gwiazdy! Widzę i ja. Wprawdzie brama z wieżą i niższy blok wartowni nie pozwalają zobaczyć tego, co dzieje się tuż przy wjeździe do obozu, ale reszta widoczna jak na dłoni. Kolumna ma parę kilometrów długości. Na przodzie wóz zwiadowczy, potem bantam, potem znów odkryty wóz. Na nim kilku 251 żołnierzy, umieszczonych jakby na platformie. Lufy karabinów maszynowych ukośnie sterczą w niebo. Kilkunastu na- i szych wdrapało się na solidny kamienny mur, oddzielający nas od szosy. Siedzą i stoją na nim, wymachują rękami, wiwatują. Wozy amerykańskie jadą powoli. Patrzę na załogę bantama. Kierowca jedną ręką prowadzi wóz, żołnierz obok, przy podstawie karabinu maszynowego, wygodnie rozparty. Nagle kierowca pochylił się nad kierownicą, jego towarzysz przyczaił się. Lufa karabinu, tkwiąca spokojnie na podstawie i ostrzegawczo skierowana w górę, błyskawicznie zjeżdża w dół. Grzmi seria. Z pierwszego wozu również biją w kierunku bramy. Trzeci — odkryta platforma — małym łukiem skręca na sam brzeg szosy i oddaje długą serię w kierunku Murnau. Z platformy zeskakują do rowu żołnierze i pistoletami maszynowymi wzmacniają ogień z wozów. Nie rozumiemy, co to znaczy. Dowiemy się później. Ale jak niespodziewanie zaczęło się, tak momentalnie się kończy. Nastaje chwila ciszy i znów wybucha wrzask radości. Ci z murów zeskakują na szosę, żołnierze opuszczają wozy, w powietrzu fruwają paczki papierosów i jakieś drobiazgi. Okna bloków pustoszeją, schody ledwie wytrzymują napór setek nóg, plac apelowy mrowi się tysiącami postaci. Wybiegam i ja. Przed bramą ścisk, tam nic nie zobaczę. Ale dookoła obozu jeżdżą bantamy i zdejmują posterunki z wież wartowniczych. Pędzę przez plac apelowy na południową stronę obozu, do bloków garażowych. Za nimi, za linią drutów jest drewniany barak, w którym zawsze kwaterował zapasowy pluton wachmanów. Właśnie wyprowadzono go z budynku. Biegną ślamazarni landsturmiści lekkim kłusi-kiem, za nimi jedzie jeep. Widok ten wywołuje wśród nas, stłoczonych przyf linii drutów, żartobliwe komentarze. Na jedno kiwnięcie ręki ze środkowej budki złazi niezgrabnie kolejny wartownik. Na wieżę wchodzi amerykański oficer. Już jest na szczycie obok samotnego karabinu maszynowego. Podnosi rękę do góry, chce coś powiedzieć. Przy linii 252 drutów jest nas przynajmniej z tysiąc, ale cisza zapanowała momentalnie. — Go to za obóz? — padają z góry angielskie słowa. — Polish camp of thirty nine — odkrzykują liczne głosy, w których wyraźnie brzmią różnice akcentów poszczególnych obozowych kursów angielszczyzny. Oficer ponownie podnosi rękę. Znów zapanowała cisza. Powoli zdejmuje hełm, jedną ręką opiera się o balustradę, drugą ociera czoło i twarz. I naraz wyraźnie, ale łamiącym się głosem wypowiada w najczystszej polszczyźnie: — Rodacy! Jestem porucznik Skrzypczak z Filadelfii... Patrzymy na niego, czekamy na dalsze słowa. Ale on nic już nie potrafi powiedzieć. Stoi wysoko nad nami, na ażurowej, drewnianej wieży, z hełmem bojowym w dłoni, z odkrytą głową, i płacze. Po chwili płaczemy wszyscy... Fatalna kula, rykoszetem odbita od kamiennego muru, ugodziła podporucznika Mazurka. Zmarł, zanim zdołano donieść go do izby chorych. Więcej szczęścia miał hauptmann Pohl. Również ugodzony rykoszetem, został zaprowadzony na izbę chorych, gdzie udzielono mu pierwszej pomocy i chciano ulokować na jednym z wolnych łóżek. Nasi koledzy znajdujący się w tym pokoju zaprotestowali. Nie chcieli przebywać z Niemcem w jednym pomieszczeniu. Wtedy wybuchła sensacja — polska komenda obozu ogłosiła komunikat, że Pohl był na naszych usługach już od trzech lat. Tu częściowo zatem tkwiło źródło pozaobozowych kontaktów i możliwości wysyłania nie tylko paczek, ale i pieniędzy zarówno do kraju, jak i do obozów koncentracyjnych. Dowiadujemy się, co oznaczała strzelanina na szosie. Zdjęcia wywieszone następnego dnia na olbrzymiej tablicy informacyjnej wymownie ilustrowały incydent przed bramą. Później poznamy przyczynę tego incydentu. Oflag w Murnau — wielotysięczny obóz jeńców oficerów — stanowił szczególny przedmiot troski niemieckich władz bezpieczeństwa. Stąd zapewne w ostatnim okresie wojny zmiana 253 na stanowisku komendanta obozu — miejsce pułkownika Wehrmachtu Ostera zajął pułkownik SS Petri. Bardzo znamienna decyzja personalna. Petri był zastępcą komendanta obozu w Dachau. Rychło po przybyciu do Murnau został awansowany do stopnia generała majora. Gdy zdecydowano, że garnizon niemiecki w Murnau nie będzie się bronił, szefostwo policji i SS okręgu korpusu w Monachium skierowało do oflagu oddział SS. Jego dowództwo, pułkownik SS z uprawnieniami generała i kilku oficerów, ruszyło przodem. Dwa samochody, które już dojechały do bramy, i trzeci, wyjeżdżający z zakrętu szosy z Murnau do koszar, natknęły się tuż przy wjeździe do obozu na szpicę 12 amerykańskiej dywizji zmotoryzowanej. Wybuchła strzelanina, w starciu zginęli wszyscy Niemcy. Ostrzeżona przez kogoś kolumna SS wycofała się. Jesteśmy teraz w odmiennej sytuacji, ale żyjemy w tych samych warunkach. Te same prycze, te same posłania z worków wypchanych woliną. Zmieniła się tylko nazwa naszego miejsca pobytu. Nie ma już oflagu VII A, jest Polski Ośrodek Wojskowy w Murnau. W ośrodku brak wody, kilometrowymi rzędami, dźwigając manierki, menażki, garnki i puste puszki, wędrujemy przez zielone łąki do Riegsee. W przyjeziornej wiosce stacjonuje ciężka kompania pontonowa. Żołnierze amerykańscy, prawie sami Murzyni, przyglądają się nam ze zdziwieniem. Drugiego dnia jeden z nich pyta: — Po co wędrujecie z tymi garnkami? — Nie ma wody w obozie. — A daleko to stąd? — Pięć kilometrów. — Trzy mile — Murzyn chwilę zastanawia się. — Idźcie do naszego majora i poproście go. Mamy długie węże, zamontujemy je i możemy wam do obozu przepompować całe jezioro. 254 Mówimy to władzom naszego ośrodka, nie reagują. Być może wiedziano, że sprawa wody lada dzień zostanie rozwiązana. Rychło zaszumiały wszystkie krany i prysznice. Tłumy oficerów z naczyniami w ręku kierują się teraz w inną stronę. Ktoś w wędrówkach terenowych odkrył zlewnię mleka. Można kupić, ile się zapragnie. Nie mamy wprawdzie pieniędzy, ale posiadamy coś lepszego — żywność amerykańską, mydło i papierosy. Litr mleka kosztuje 50 fenigów, za dwa, trzy litry płacimy paczką papierosów lub mydłem ,,Swan". Nie zarabiamy na tym handlu wymiennym, cena papierosów na czarnym rynku dochodzi do 50 fenigów za sztukę, mydło kosztuje około 7 marek. Za to mleczarz robi doskonałe interesy. Ale po kilku dniach bardzo starannie przygląda się opakowaniom. Znalazło się pośród nas paru spryciarzy — w oryginalne amerykańskie opakowania zaczęli wtykać jugosławiańskie „Drawy". Poszedłem raz po to mleko i uciekłem z kolejki. Nie jestem głodny, bez świeżego mleka nie umrę, a w tym wyczekiwaniu w kolejce jest jakiś element upokorzenia. W obozie reorganizacja. Gmach komendy zajęty przez dowództwo Polskiego Ośrodka. Przed gmachem stoją oficerowie żandarmerii w mundurach i pasach. Gdy po kilku dniach chciałem zobaczyć, jak ten budynek wygląda wewnątrz, dyżurny żandarm przyjrzał mi się uważnie, po czym łaskawie zgodził się mnie wpuścić do wnętrza. Na drzwiach poszczególnych pokojów wisiały karteczki z napisami: „Szefostwo piechoty", „Szefostwo łączności", „Generał do specjalnych poruczeń". I tak dalej, i tak dalej, do szefostwa duszpasterstwa włącznie. Nie miałem żadnych spraw do tych wysokich urzędów, przeczytałem więc napisy, zasalutowałem żandarmowi i wyszedłem na plac. — Wiesz, gdzie były zainstalowane aparaty podsłuchowe? — spytał mnie Jerzy Gadziemski, którego spotkałem na placu. — Pod cebulką? — Zgadłeś. Zresztą nietrudno się domyślić. Wszystkie 255 święta pułkowe i dywizyjne były tam urządzane. Stałe kawki i herbatki. Wiara siedziała przy stołach i plotła, co im ślina na język przyniosła. Gdzie jeszcze? — W korytarzu piwnicznym? — mówię po chwili namysłu. — Zgadłeś. W piwnicy bloku A. Gdzie jeszcze? — Nie mogę się domyślić. — Koło śmietnika. To bardzo mądrze wybrane. Widoczność dobra, pozornie nikt ciebie nie zaskoczy, spokój, każdy tam idzie, śmieci wyrzuca, stoi i gada. No, a czwarty aparat? Trochę mi wstyd, że nie pomyślałem o tym śmietniku, no ale teraz puszczę wodze fantazji. — Czwarty na wartowni. — Świntuch — mówi Jerzy — wiedziałeś o tym. — Nic nie wiedziałem — odpowiadam. — Strzeliłem na wariata. Utworzono legie oficerskie. Chyba ze sześć piechoty, cztery artylerii, trzy kawalerii. Osiemnasta legia składała się z oficerów różnych służb; była w niej grupa lekarzy weterynarii. Legie kolejno pełniły służbę, wystawiały posterunki przy wewnętrznej bramie, obsadzały wartownię, wysyłały patrole na miasto i pełniły służbę wartowniczą przy miejskich koszarach. Szybko jednak zlikwidowano patrolowanie miasta i posterunki przy koszarach. Pewnego wieczora nasz oficerski patrol zetknął się z patrolem amerykańskim. — Hallo, boys, co tu robicie? — spytali Amerykanie. — Jesteśmy na patrolu. Pilnujemy miasta. — Ha, ha, ha! — śmieją się jankesi. — Nie łaźcie chłopcy, bo może wam się co złego przydarzyć. Macie szczęście, że jeszcze widno. Po godzinie policyjnej nie pytamy, kto idzie, tylko najpierw strzelamy, a potem patrzymy, kto leży. To my was mamy pilnować, a nie wy nas. Wobec tego legie przestały chodzić na patrole, tylko dyżurowały na wartowni i wystawiały ten głupi posterunek przy wewnętrznej bramie. Gdy rozsądna nasza argumentacja o zbędności tego posterunku nie odniosła żadnego skutku, 256 wysunęliśmy motyw nie do odparcia. Posterunek przy bramie godzi w honor oficera. Brama miała być stale zamknięta, a oficer-wartownik miał ją otwierać w każdej potrzebie, między innymi, aby wypuszczać i wpuszczać wchodzących i wjeżdżających na teren, Z bloku żołnierskiego rano wychodzili i wyjeżdżali na rowerach szeregowi do pracy w mieście. Już z daleka krzyczeli „brama" albo „wartownik". Oficer otwierał im bramę, zamykał za nimi, a po chwili te same czynności powtarzały się. I tak wielokrotnie. Wreszcie nasz ostatni argument poskutkował. Zlikwidowano ten oficerski posterunek i rozebrano bramę. Przyszedł czas na rozwiązanie grupy szturmowej. Stanęliśmy na placu apelowym, trzystu ludzi, może więcej. Na plac wszedł generał Rómmel w towarzystwie kilku oficerów. Jest wśród nich pułkownik Pragłowski, jest adiutant generała, wysoki, szczupły, czarniawy podporucznik Nowicki z Krzyżem Walecznych na piersi i porucznik Rómmel-junior w wyjściowej czapce szwoleżerskiej pierwszego pułku. W tych zawadiackich czapkach z czerwonym otokiem kochała się co najmniej połowa warszawianek. Nie wiemy o tym, że widzimy taką po raz ostatni. Znikną z armii szwoleżerowie, a ich czapki staną się jedynie eksponatem w Muzeum Wojska. W imieniu służby otrzymujemy podziękowanie za to, że organizacja przetrwała, że nikt, komu zaproponowano w niej udział, nie odmówił, że nikt nie zdradził tajemnicy. Generał ocenia właściwą postawę, podkreśla karność i zdyscyplinowanie oddziału. Ci, którzy wyrażają nam podziękowanie, podeszli do tego poważnie, ta chwila ma swoją cenę. Rozwiązuje się coś, co było gotowością ofiary i w każdej chwili mogło stać się świadomą ofiarą własnego życia. Nie naszą zasługą jest, że niemiecki szaniec rozleciał się; nie skakaliśmy do gardła wach-manom, nie zatykaliśmy własną piersią luf pistoletów maszynowych po to, aby drudzy mogli je wyrwać z hitlerowskich - 17 — Czas biegnie obok 257 rąk. Nie zaszła potrzeba, abyśmy zginęli. Żyjemy, bo tak chciał los. — Dziękując za właściwą postawę, godną żołnierza i oficera, z dniem dzisiejszym rozwiązuję wasz oddział —¦ kończy generał Rómmel. — Wracacie do swoich przydziałów. Słońce jest prawie na południu. Stoimy w dwuszeregach wzdłuż trzech boków placu. Nasze cienie regularnym grzebieniem układają się na bruku. Niezależnie od tego, jak stoimy, pokazują jeden kierunek: północno-wschodni. Ten, który wiedzie do naszej Ojczyzny. Rozumiemy, że tak jak byliśmy gotowi walczyć i umrzeć za nią, tak musimy być gotowi żyć i pracować dla- niej. Coś nas wypycha poza obóz. Jeśli nie pełnimy służby lub dyżuru, opuszczamy koszary. Dosyć mamy tych znanych na pamięć bruków i tych wymierzonych odległości. Dosyć nawet najbliższych twarzy, które —jak nam się wówczas wydawało — wryły się na wieki w naszą pamięć, a które czas późniejszy w wielu wypadkach przysłonił mgłą zapomnienia. Pragnęliśmy jak najszybciej zobaczyć normalne domy i usiąść przy nakrytym białym obrusem stole. Mieć to, czego pozbawieni byliśmy przez pięć lat. Choćby znaleźć się w chłodnym wilgotnym cieniu drzew, położyć się na zielonej, pachnącej łące, słuchać szmeru fali jeziornej, patrzeć, jak marszczona wietrzykiem muska mokry brzeg. Setki nas przemierzają drogę do miasteczka, setki wydeptują płyty wszystkich uliczek Murnau. Dziesiątki w dłuższych marszach zapuszczają się do odległych wiosek, znikają za zielonymi pagórkami i podchodzą pod dalekie szczyty. Spacerujemy najczęściej we dwóch. Już poznaliśmy całe miasteczko, wiemy, gdzie fryzjer, gasthaus, znamy wszystkie pozbawione towaru sklepiki. Krążymy wokół Staffelsee. Bogatsi Niemcy wzdłuż jego brzegu wybudowali wille i pensjonaty. Wszystkie są zajęte przez rannych żołnierzy Wehrmachtu. 258 Zdrowsi z nich wylegują się na tarasach i spacerują w starannie utrzymanych ogrodach. Tej części miasta — najładniejszej — pilnują Amerykanie. Wartownik, rosły chłop, siedzi na krzesełku plecami do ulicy, nogi oparł wysoko na górnej poprzeczce parkanu. Pistolet maszynowy oparty o płot. Bakelitowy hełm opuszczony częściowo na twarz chroni ją przed słońcem i pozwala zdrzemnąć się. My, dla których regulamin służby wartowniczej był żołnierską ewangelią, nie możemy oprzeć się zdumieniu. Poszliśmy z Jurkiem Bochenkiem w kierunku Riegsee. Nad jeziorem leży wioska, w której kwateruje murzyńska kompania. Żołnierze są wysocy, smukli, długonodzy, szczerzą białe zęby do niemieckich dziewcząt. Gretchen wiedzą, że ci chłopcy mają kawę, czekoladę, papierosy. Za rok małe mulaciątka nie będą w tej części Europy nikogo dziwić. Od Riegsee skręcamy na Weilheim, przechodzimy koło małego lasku. Pełno w nim sprzętu wojskowego i rynsztunku. Poszycie usiane odciętymi z niemieckich mundurów naramiennikami i oderwanymi odznakami. Z daleka wyglądają jak kolorowe muchomory o niecodziennym kształcie. Idziemy dalej, na jednej z krzyżówek dróg stoi czołg francuskich sił zbrojnych. — Bon jour! — mówi Bochenek. Na początku niewoli znał tylko język niemiecki, ale od trzech lat pod życzliwym kierunkiem jednego z najlepszych obozowych romanistów kuł francuski i opanował go perfekt. — Dzień dobry, koledzy. Co tu robicie? — pytają Francuzi. Są z oddziałów generała de Gaulle'a. Jurek wyjaśnia, że jeste- śmy oficerami polskimi z oflagu w Murnau. — Nie Francuzi? Ale urodziłeś się we Francji? — Urodziłem się w Polsce. — To ile lat mieszkałeś we Francji? — Nigdy nie byłem we Francji. — I tak dobrze znasz język? Na jakiej ulicy mieszkałeś w Paryżu? 259 Śmieją się, rozmawiają. Zalewa mnie potok francuszczyzny. Wyłapuję poszczególne słowa, ale treści rozmowy uchwycić nie mogę. Francuzi w wielkich baskijskich beretach, w kolorowych chusteczkach zawiązanych na szyi, gestykulują żywo. No i oczywiście co chwila brzmi: „Vive la Pologne! Vive la France". Z Kazikiem Miarczyńskim wyszedłem raz na wielogodzinną wycieczkę. Na południe przez najbliższe łagodne wzgórza w kierunku wysokich szczytów. Szliśmy obok stojącej samotnie zagrody. Mijając ją, zawsze uśmiechamy się i życzliwie machamy ręką do gospodarza. To młody Jugosłowianin, były jeniec wojenny, szczupły, śniady, przystojny. Ożenił się z Niemką. W poprzednich latach przez druty ogrodzenia często widzieliśmy ich razem na łąkach przed obozem, w okresie sianokosów i zwózki. Przyjeżdżali wozem zaprzężonym w siwoka-wowego wołu, ospale kroczącego po asfalcie. Rozrzucali pokosy, grabili, ładowali wóz powoli, ale sprawnie, potem siadali oparci plecami o kopkę siana i spożywali śniadanie. Widocznie wbrew presji własnego środowiska kobieta dbała o niego i kochała go, bo zaraz po wojnie ożenił się z nią. Zagroda zostaje za nami, jeszcze kilkaset metrów, prze-ciwstok najbliższego wzgórza i jesteśmy z daleka od ludzi. Wokół tylko zielona pomarszczona fala łąk, zapach kwitnących ziół i traw, płynąca od gór świeża wilgotność powietrza. Koniki polne cykają jak oszalałe i długimi susami biją rekordy w skoku w dal, błękitne ważki tną ciepłe, pachnące powietrze. Jak dobrze jest pośród tej szumiącej trawy, wesołych koników polnych i błękitnych ważek. Wędrujemy dalej przez wzgórza. Coraz trudniej mozolimy się pod górę i coraz dłużej schodzimy w dół. Daleko przed nami widać nieruchome plamy zagród, a wokół wolniutko zmieniające swe położenie punkciki — żółtobrązowe simenta- lery i białe stadka owiec. Raz mamy je tuż pod sobą, po chwili tkwią nad nami na stromych wzniesieniach. Z oddali dobiega dźwięk drewnianych kołatek i dzwoneczków. Wreszcie dobijamy do jakiegoś osiedla i tam łapie nas gwał-» towny deszcz. Kryjemy się pod wystającym okapem jednego z kolorowych domków. Jest czysty, starannie pomalowany. Wychodzi do nas właściciel domku. Nie wygląda zupełnie na przedstawiciela herrenvolku. Drobny człowieczek, nijaki blondyn w okularach krótkowidza. Jest wyraźnie zmieszany i zaskoczony. Ma minę .sekretarza gminnego, któremu na kark diabli zesłali dwóch inspektorów z ministerstwa. Ale jest przesadnie grzeczny, prosi, aby wejść do mieszkania, wojna jest skończona, Hitler kaputt! — Powiedz mu niech da nam spokój i odczepi się — mówię do Kazika. — Nie wiem, jak jest po niemiecku odczepić się. — Więc powiedz mu „los", to na pewno zrozumie. —¦ Nie, to byłoby niegrzecznie. — To powiedz mu, że nie wiemy, czy nie jest faszystą. Niemiec przysłuchuje się uważnie. — Ich bin kein Faschist. Bitte schón. Hitler kaputt — mówi szybko. Może i nie jest, wygląda tylko na mocno przestraszonego. A deszcz jak na złość tnie z ukosa. Głowę i piersi mamy suche, ale gabardynowe spodnie ciemnieją na kolanach. — Jak pan tak uprzejmy, to skorzystamy z pańskiej gościnności — mówi Kazik. Ale do pokoju nie wchodzimy, siadamy na tarasie. Chcemy pokazać, że to tylko deszcz zmusił nas do wejścia pod niemiecki dach i że nie zamierzamy być jego gośćmi. Taras jest oszklony, trochę kwiatów, kolorowe mebelki. Schludnie 1 czyściutko. Wchodzi niska, rumiana blondynka. Zęby ma 2 lekka wystające. — Meine Frau — mówi gospodarz. Zdejmuje okulary 260 261 i przeciera je kawałkiem irchy. Powieki ma prawie bezrzęse, spojówki zaczerwienione. Z tymi okularami w ręku wygląda bezradnie. Kobieta uśmiecha się nieśmiało. — Guten Tag — mówi uprzejmie. — Guten Tag — odpowiadamy. Zapada kłopotliwe milczenie. Nie wiemy, o czym rozmawiać z gospodarzami. O przegranej przez nich wojnie? Ta przegrana niczym ich jeszcze nie dotknęła, chyba nic nie zmieniła w ich życiu. Prawie tak samo jak wygrana dla nas wojna niewiele zmieniła w naszym. Frau przynosi w wysokich szklankach wodę z sokiem. Proszą bardzo, aby skosztować. Trudno odmówić, tym bardziej że jesteśmy spragnieni. Pijąc zimny i smaczny napój, poczuwamy się do obowiązku nawiązania jakiejś rozmowy. Przytakujemy gospodarzowi, że Hitler kaputt, wojna skończona, Amerykanie dobrzy ludzie, Francuzi też. Ratuje nas z tej towarzyskiej udręki deszcz, który jeszcze dwukrotnie ostro zabębnił o cienki dach werandy i tak jak nagle nas zaskoczył, równie nagle przestał padać. Dziękujemy i z uczuciem ulgi opuszczamy taras. Zielone wzgórza .po deszczowej kąpieli były czyste, wilgotne, jakby uśmiechnięte. Krople na łodygach traw świeciły w słońcu tysiącem różnobarwnych iskier. Ziemia nasycona deszczem wolno parowała. Koniki polne znów poczęły cykać jak szalone. — Piękny jest świat — powiedział Kazik, gdy wracaliśmy. Pomyślałem sobie, że zawsze mógłby być piękny, choć często wydaje się, że to piękno ma kruchość i łamliwość kwiatu. Tuż przed miastem pojawili się na szosie ludzie. Minął nas były więzień z obozu koncentracyjnego w Dachau, ubrany w pasiak* Chyba tylko upór pchał go naprzód, bo w wyschniętych mięśniach nie mogło być żadnej siły. Wyglądał jak szkielet okryty skórą, na którym z trudem wisiała pasiasta marynarka, a lekki nawet wietrzyk okręcał nogawki spodni wokół jego wychudłych nóg. Najtragiczniejsza była głowa — 262 ostre stadium osteologiczne, obciągnięte wysuszoną skórą. W twarzy o olbrzymich oczodołach tkwiły oczy — nieruchome, czujnie napięte, a mimo to martwe. Oczy, które zachowały anatomiczną budowę, lecz straciły fizjologię reakcji. Które tyle razy napatrzyły się na śmierć, że teraz nie mogły dostrzec życia. Oczy, w których zabito wzrok! Potem dla kontrastu lekko minęła nas para młodych Niemców. On i ona opaleni, dobrze odżywieni, o ciałach utrzymanych codzienną kąpielą, dobrym mydłem, gimnastyką i sportem. Blondyni, żywa ilustracja rasowych teorii Rosenberga. Uskoczyliśmy za przydrożne drzewa, chroniąc się przed sunącym zakolami jeepem, pełnym rozśpiewanych żołnierzy amerykańskich; nie ulegało wątpliwości, że są po wielu drinkach i lepiej było nie mieć z nimi do czynienia. Przeszliśmy główną uliczką miasteczka, gdzie do dużych wojskowych ciężarówek wsiadły wesołe, rozmowne Francuzki, wracające z obozów i robót do swojej Pikardii i Prowansji. Jedna z nich — apetyczna jak czekoladka — pomachała nam wdzięcznie rączką i obdarzyła zalotnym spojrzeniem. — Bonne chance, Madelon! — krzyknęliśmy. I zaraz włączyliśmy się w tłum naszych kolegów, byłych jeńców, którzy tak jak my wracali do ośrodka bądź śpieszyli w odwrotnym kierunku — do miasta. Najwięcej ich skręcało w ulicę prowadzącą do kolonii oficerskich i podoficerskich domów, gdzie przydzielono mieszkania Polakom, którym już udało się odnaleźć swoich najbliższych. Tam też mieszkały samotne Polki, wyzwolone z Ravensbruck i innych obozów. Prawie każdy z nas miał w tych koloniach swoich znajomych i przyjaciół, a wizyta u nich była nieodzownym elementem pobytu w mieście. Rodziły się liczne sympatie, zawierano pierwsze związki małżeńskie. Później próbowano nawiązać kontakty z niezbyt odległymi skupiskami Polaków, których różne losy wojenne rzuciły na tereny Niemiec. Najpierw pojechaliśmy do grupy robotników wywiezionych na roboty rolne. Ciężarówkami, po 263 godzinie jazdy przez nieznane wioski i osiedla, dobiliśmy na miejsce. Nasi rodacy żyli w bardzo ciężkich warunkach. Z rozwalających się baraków wybiegła do nas gromada najdziwaczniej ubranych ludzi. Mężczyźni przygarbieni, kobiety wyniszczone. Ocierają łzy radości, uśmiechają się; częstokroć w bezzębnych prawie ustach uśmiechy wyglądają boleśniej niż płaca. Za nimi nieśmiało wyłaniają się dzieci. U większości jasne, konopiaste czupryny, oczy niebieskie jak chabry, perkate, zadarte nosy. Do typowego w tym wieku dziecięcego onieśmielenia dołącza się przyuczony strach przed mundurem, toteż nasze budzą pewną nieufność. Witamy się, ściskamy dłonie, częstujemy papierosami, rozdajemy słodycze i herbatniki. Już tworzymy jedną grupkę. Padają pytania, skąd, z jakiego pułku, czy żyje ten i tamten? Później zaczynają się rozważania tak dobrze nam znane z pierwszych obozowych rozmów: „Nie daliby nam rady, gdyby..." Potem omawiają bliższe dla nich zdarzenia: „Matkę też zabrali, ale zmarła tutaj, będzie rok temu"; „Oj ciężko, panie, nam było, żona dwa razy poroniła". W końcu pada najbardziej aktualna konkluzja: „Aleśmy tych skurwysynów przetrzymali!" Trochę uspokojeni, choć nadal wzruszeni, siadamy byle gdzie i byle jak, aby pogwarzyć. Nie znany mi major rozpoczyna prelekcję. Słuchają uważnie, ale rychło przerywa któryś: — A kiedy wracamy do kraju, panie majorze? — Jesteśmy gotowi w każdej chwili, tylko sytuacja trochę się komplikuje. — Francuzi wyjechali, Jugosławianie wyjechali, a my co? — A dlaczego nikt z rządu nie przyjechał, tylko wy wojskowi? — Bo mamy dwa rządy, to nie wiadomo który ma przyjechać — rzucił ktoś. — Mamy jeden rząd —• wtrąca szybko major. —¦ Ten, któremu przysięgaliśmy na konstytucję. 264 — Konstytucji może być wiele, a naród jest jeden — pada z tłumu. Wstaje wysoki, chudy, siwy chłop. — Jak nas oswobodzili Amerykanie — zaczyna — to do tego bauera, gdzie pracowałem, a nazywał się Wiesemann, przyszedł jeden sierżant i mówi: „To ty jesteś gospodarz?" „Tak", odpowiada ze strachem Niemiec. „A ten Polak", pokazuje na mnie, „to na robotach u ciebie?" „Jawohl", mówi Niemiec. „Chcesz tę gospodarkę, to będzie twoja?" pyta mnie Amerykanin. „Nie chcę", odpowiadam, „mam swoją. Chcę wrócić do kraju". .,To zanim wrócisz, będziesz tutaj gospodarzem, a ty", mówi do Niemca, „będziesz u niego pracował. Ver- stehen?" No i tydzień ja rządziłem, a jego rodzina wychodziła w pole i do obrządku. A po tygodniu wojsko amerykańskie odjechało, utworzyli nową administrację niemiecką. Przychodzi do mnie sołtys i mówi: „To ty jesteś ten Polak, co był na robotach?" Myślę sobie wariat, nie poznaje mnie czy co, ale odpowiadam: „Tak". „To dlaczego nie pracujesz?" Mówię mu, że Amerykanie kazali mnie rządzić, a rodzina Wieseman-nów ma pracować, więc ja wykonuję, co kazali. Ale ten nowy sołtys to dobry polityk. „Teraz Amerykanów nie ma", mówi, „wojna się skończyła, Hitlera diabli wzięli i jest nowy ordnung. Nikt tu ciebie nie będzie krzywdził, ale jak chcesz chleb jeść, to musisz pracować". „U Wiesemanna?" pytam. „Najlepiej u Wiesemanna, bo już się dobrze znacie". No i wróciłem do baraku, a Wiesemann do swojej sypialni. Moja rodzina na pole i do obrządku, a jego do kuchni i spiżarni. Więc pytam się, panie majorze, kto tu przegrał, a kto jest wygrany do końca? Ja wiem, że niemiecka ziemia jest dla Niemca, a polska dla Polaka. Ja nie chcę jego ziemi, tylko chcę wrócić do swojej. I dlatego my wszyscy, zwykli ludzie, pytamy was, mądrzejszych niż my, wojskowych i sztabowych: kiedy wracamy do kraju? Na to pytanie nie potrafiliśmy odpowiedzieć, i świadomość 265 tego legła jak głaz w naszym sercu. Nasz powrót do Murnau nie był tak radosny i podniecający jak wyjazd, siedzieliśmy w trzeszczącej ciężarówce cisi i zasępieni. Po paru dniach rozeszła się wieść, że nasi generałowie wyjeżdżają do Francji. Samochodami do pensjonatu, na zasłużony odpoczynek i regenerację sił. Już niektórzy nawet zaczęli im zazdrościć. — Dobrze być generałem. — mówili. — Paczki pobierali bez kolejki, pokoje kilkuosobowe, adiutancik do dyspozycji i gotowania. A teraz jadą do Francji. Podstawią im limuzyny, na limuzynie proporczyk generalski, z przodu szofer i adiutant. A potem Riviera, palmy, plaża, elegancki hotel. Żyć, bracia, nie umierać. A my co? Dalej na tej pryczy i na tym wyrku z wełną drzewną. Gdy zajechały trzy ciężarówki i stanęły przy bloku A, początkowo nie zwróciliśmy na nie uwagi. Wkrótce ujrzeliśmy generałów z podręcznymi pakunkami. Za nimi młodsi oficerowie nieśli większe bagaże, walizki i paczki z książkami. Teraz dopiero otworzyły nam się oczy. Więc te ciężarówki są dla naszych generałów? Te budy okryte zielonym brezentem mają być limuzynami wolności? Zaglądamy pod plandeki. Na ciężarówkach brak nawet ławek. Jak mają podróżować ci starsi już wiekiem ludzie? Krew zaczęła nas zalewać. Kilkunastu z miejsca ruszyło do bloku teatralnego po ławki. Wstawiliśmy je do ciężarówek, pomogliśmy generałom wspiąć się po opuszczonej klapie na wysoką burtę samochodów. Ładnie musi wyglądać ten francuski pensjonat, pomyśleliśmy, do którego kuracjuszy przywozi się ciężarówkami, jak worki z kaszą. Generałowie są też zaskoczeni. Niektórzy jakby przygarbili się, opuścili głowy. U innych na policzkach pojawiły się rumieńce zażenowania. Dlaczego tak się ich traktuje? Byli pierwszymi generałami, którzy swoim oddziałom bojowym w pamiętnym dniu pierwszego września wydali rozkaz „Ognia!". Chcieli walczyć do ostatka. Nie widziały ich szosy 266 załeszczyckie, tylko tłum własnych żołnierzy, bo razem szli do niewoli. Może czasem nieudolnie, ale zawsze szczerze wpajali nam poczucie honoru, ambicji i godności. I teraz okazano im lekceważenie. Za co? Kto zdobył się na ten widoczny nietakt? Szukano jeszcze generała Sadowskiego, ale ten, jak wczoraj wyszedł na spacer, jeszcze nie wrócił. Może przewidział scenerię tego wyjazdu i nie chciał uczestniczyć w żałosnym widowisku? Wreszcie wozy ruszyły z miejsca. Wyprężyliśmy się na baczność, zasalutowaliśmy. Ktoś krzyknął: — Niech żyją nasi generałom?'2! — Niech żyją, niech żyją!... — podchwyciliśmy mocno. Ten okrzyk był jak żołnierski wiatyk na ich daleką drogę. Rozeszliśmy się do bloków milczący i zamyśleni. Polski wrześniowej nie ma. Czy ludzie z września, którzy przetrwali w obozach jenieckich, potrzebni są jeszcze komu? Czy są jeszcze przydatni do czegoś? Czy wartość człowieka mierzy się tym, co już dokonał, czy tylko tym, czego jeszcze może dokonać? Nasz drugi wyjazd w teren miał odmienny charakter. Już nie ciężarówką, lecz autobusem. Wprawdzie rozklekotany był on mocno, szyby w oknach dzwoniły, blachy karoserii trzeszczały, a zniszczone obicia świadczyły o nadmiernej eksploatacji, ale siedzieliśmy wygodnie, twarzą w kierunku jazdy. Ładny wiosenny dzień roztaczał przed naszymi oczami widoki podgórskiego krajobrazu. Przejazdy przez wioski i małe miasteczka były fatalne — wozy zaopatrzenia i sprzęt bojowy oddziałów amerykańskich korkowały uliczki i uniemożliwiały często ruch. Trafiały się i najcięższe czołgi. Z ich wysokich wież obrotowych obsługa mogła swobodnie zaglądać do wnętrza mieszkań na pierwszym piętrze. Robiła to tym skwapliwiej, gdy w mieszkaniu znajdowały się młode kobiety. Zakaz fraternizacji obowiązywał, ale spojrzeń, uśmiechów, a nawet znaczących gestów nikt nie' mógł zabronić. 267 Bez przerwy jechaliśmy wzdłuż stalowych pudeł czołgów najdziwaczniej przyozdobionych. Szczytem fasonu było umocować na czołgu zdjętą z narożnika ulicy niebiesko-białą tabliczkę z emaliowanym napisem: „Adolf Hitlerplatz" lub „Hermann Góringstrasse". Trafiało się czasami „Hinclen-burgstrasse", mignął raz „Horst Wesselplatz". Na niektórych czołgach zamontowano po kilka takich tabliczek. Kolekcjonerstwo oficerów, stacjonujących w większych miastach, nie zniżało się do ulicznych tabliczek informacyjnych. To dobre dla szeregowych żołnierzy, Szarże prześcigają się w zdobywaniu ciekawszych wozów. W Monachium trwa zacięty automobilowy pojedynek pomiędzy Amerykanami i Polakami. Na razie prowadzą nasi, zadając fason rewelacyjnym wozem szefa SS na Wehrkreis VII. Dotarliśmy do celu podróży. Przedmieście, małe, z reguły parterowe domki. Przydrożne drzewa rzedną. To na nich na dwie czy trzy godziny przed wkroczeniem Amerykanów członkowie Werwolfu dla przykładu powiesili kilku swoich rodaków, którzy pospieszyli się z wywieszeniem białych flag. To Landsberg. Twierdza i ciężkie wojskowe więzienie. Olbrzymie podwórza i przysadziste bloki. Na podwórzach i drogach rojno i gwarno jak na odpuście. Wszyscy wystrojeni na miarę wojennych możliwości i pogody, jaką przyniósł ten dzień. Przyjechaliśmy punktualnie, to znaczy na kilkanaście minut przed rozpoczęciem uroczystości. Możemy przez krótki czas pospacerować, utonąć w biednym, ale różnobarwnym tłumie byłych przymusowych robotników, ich żon i dzieci. — Mamo, mamo, polski oficer! — wybija się z ogólnego gwaru dziecięcy głos. Skąd ten najwyżej pięcioletni brzdąc poznał polski wrześniowy mundur. Pokazuje na mnie palcem. Matka dziecka, ubrana w letnią suknię, uśmiecha się mile. — Mamo, mamo, polski oficer! — powtarza chłopczyk. Ogarnia mnie ciepłe wzruszenie i wdzięczność. Tyle już 268 razy polskie matki opowiadały swoim dzieciom o nieobecnych polskich żołnierzach, o mundurze i oznakach. O tym, że gdzieś są, walczą i kiedyś wrócą. Pod osłoną bagnetów i karabinów przyniosą własnej ziemi sztandary i wolność. Tłum małymi grupkami podąża w kierunku sali, gdzie ma się odbyć oficjalna część uroczystości. Na marynarkach mężczyzn i sukniach kobiet małe kolorowe wstążeczki, określające narodowość. Najwięcej jest biało-czerwonych, ale są i inne: czeskie, jugosłowiańskie, litewskie, estońskie. Już pusto przy wejściu, ustawiamy się w dwurzędzie i wchodzimy na salę. Tej chwili nie zapomnę nigdy. Wszyscy spontanicznie wstają, cała sala hukiem oklasków wita nasze wejście. Stoimy chwilę wzruszeni. Nikt z nas na pewno nie potrafiłby w tej chwili ani jednego słowa wykrztusić. Powitanie zaskoczyło nas i rozrzewniło. Rozumiemy, że to umęczony, zabiedzony naród wita w nas swój symbol i swoją dumę — mundur żołnierza, a jednocześnie klaszcze swemu życiu, swemu przetrwaniu i swojej wierze w polskość. Oklaski falują, cichną i narastają. Z oczu zaczynają płynąć łzy. Gdzieniegdzie słychać tłumiony szloch, którego niejeden powstrzymać nie może. Siadamy w przeznaczonym dla nas pierwszym rzędzie. Zaczyna się akademia, zorganizowana dla uczczenia odzyskanej wolności i dla zaakcentowania więzi, jaka na zawsze powinna połączyć uciemiężone dotychczas narody. Przemawia Polak, przewodniczący miejscowego komitetu. Serdecznie i prosto. Przeżyte przed chwilą wzruszenie wytworzyło na sali nastrój życzliwy dla każdego szczerego słowa. W imieniu wojska mówi podpułkownik. Znów możemy się przekonać, że łatwiej być dobrym żołnierzem niż dobrym mówcą. Potem kolejno wygłaszają po kilka zdań przedstawiciele grup narodowościowych. Rozpoczyna się część artystyczna: krótkie obrazki sceniczne, dziecięcy balet w krakowskich strojach, piosenki i wiersze. Kolorowe bibułki grają na scenie w stro- 26* jach i dekoracjach, szumią na sali w chorągiewkach trzymanych na cienkich patyczkach przez dzieci. Potem zasiadamy przy stołach; jest herbata, kanapki, papierosy i piwo. Można porozmawiać swobodniej. Znów tematem głównym jest: co robić? Obok pytania, „kiedy wracamy", coraz częściej pada pytanie, „czy wracać". Wyczuwa się, że prowadzona w tym kierunku propaganda zaczyna wydawać pierwsze gorzkie owoce. Obok mnie siedzi rolnik, pochodzi z Krzepie czy Wielunia. Powtarza to, co usłyszał, i kończy nieoczekiwanie: — Mówią, że zostać tutaj to nasz obowiązek narodowy. Zamyśliłem się smutno. Zawsze na nasze barki wkładano emocjonalne ciężary. Przez setki lat byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa, przez dziesiątki sumieniem narodów, przez ostatnie kilka lat natchnieniem świata. Na miłość boską — nie pchajcie nas siłą na ołtarze. Nie chcemy rozsiewać nadal polskich grobów po całym świecie. Niech nasz pot i nasze truchła użyźniają glebę, z której wyszliśmy. — Obowiązek narodowy i polska racja stanu tak nakazuje — dodaje chłop. — Nic pan nie mówi, panie poruczniku? — dopytuje się. Co mogę ci powiedzieć, zafrasowany rodaku spod Wielunia? Noszę mundur, obowiązuje mnie przysięga, złożona konstytucji i Rzeczypospolitej. Nie zdemobilizowano mnie jeszcze, jako żołnierz czekam na dalsze rozkazy. Ale czy ciebie, którego przemocą wróg wywiózł z rodzinnego kraju, może psychicznym naciskiem zatrzymać rodak? Wiem, że jesteś w rozterce. Któż bowiem mógłby się spodziewać, że sprawa wyboru drogi do własnego kraju będzie sprawą sumienia? Wiosna w pełni. Widne, księżycowe noce poprzedzają jasne, słoneczne dnie. Małe chmurki odrywają się od gór i z ciepłym, południowym wietrzykiem wędrują w stronę 270 Monachium. Deszcz pada rzadko, jest ciepły i życzliwie zrasza nasłonecznioną ziemię. Murnau wygląda jak podgórski pensjonat zapchany do ostatniego miejsca w szczytowym okresie sezonu. Obecnie ludność tego miasteczka jest prawie potr ojona, cywilna kolonia polska zwiększa się z dnia na dzień, a mieszkańcy zbombardowanych miast, przesiedleni tutaj z całej Rzeszy, nie mają na razie zamiaru ruszać się stąd. Niemki wystrojone w letnie sukienki w biało-czerwoną lub biało-niebieską kratę. Materiał pochodzi z bielizny pościelowej, która znajdowała się w wojskowym pociągu szpitalnym, stojącym swego czasu na bocznicy. Było w nim pełno szpitalnego dobra: łóżka, pościel, instrumentarium, lekarstwa, opatrunki, żywność i nie najgorsze alkohole. Trochę tego przewieziono do naszej izby chorych. Postulowaliśmy zabranie całej pościeli, ale nasze władze miały pewne obiekcje, że to amerykańska zdobycz wojenna, i trzeba uzyskać pozwolenie na rozładunek pociągu. Przez parę dni dyżurne legie, pilnując koszar w mieście, czuwały i nad nim, potem legie przestały patrolować, nigdzie nie wystawiały posterunków, i pociąg pozostał bez straży. Ludność niemiecka nie miała naszych skrupułów, podzieliła między siebie sanitarny róg obfitości. Leżeliśmy więc nadal na starych, brudnych worach, a pościelówka zamieniła się w letnie sukienki i szorty. Godzina policyjna, która swego czasu denerwowała nas bardzo, już nie obowiązuje. A denerwowała nas głównie dlatego, że musieliśmy wracać do koszar na godzinę szóstą wieczorem. Spóźnialscy nawet lekkim kłusikiem wybiegali z miasteczka, żegnani szyderczymi spojrzeniami cywilnych Niemców, spokojnie stojących na ulicach. Zaintrygowani tym, przeprowadziliśmy rozpoznanie. Okazało się, że dla nas, byłych jeńców, godzina policyjna w mieście obowiązywała od szóstej, a dla pokonanych Niemców od ósmej wieczorem. Założyliśmy protest. Uwzględniono go i przedłużono nam godzinę policyjną do ósmej. Ale gdy przed ósmą spieszyliśmy do koszar, Niemcy znów stali spokojnie na ulicach i uśmie- 271 chali się na nasz widok. Dla nich bowiem, o czym nie wiedzieliśmy, godzinę policyjną ustalono na dziewiątą wieczorem. Kiedy zorientowaliśmy się, ponownie wystosowaliśmy protest do władz amerykańskich. Tym razem przyniósł generalne rozstrzygnięcie — zniesiono w ogóle godzinę policyjną. Nie wszyscy wracają na noc na swoje wygniecione sienniki. Mimo wyraźnych w tej sprawie rozkazów, niektórzy próbują urządzić się indywidualnie. Jednym udaje się zająć luksusowe wille generałów i wysokich dygnitarzy partyjnych, inni znajdują lokum w skromnych domkach Murnau. Szukają też towarzyszek w miasteczku lub w odległych wioskach, nawiązują znajomości z przygodnie poznanymi cudzoziemkami. Reszta twardo czeka na dyspozycje. Je, nabiera sił, spaceruje, trochę podróżuje autostopem. Zdyscyplinowanie przestrzega zaleceń: „Nie rozpraszać się, trwać w ośrodku, dalsze rozkazy nadejdą". Na nowo związujemy trochę stargane nici społecznego życia. Urządzamy koncerty, wystawiamy przedstawienia. Kilka sztuk teatralnych pokazujemy w bloku D, kilka wystawiamy na scenie w mieście. Tym razem widownia różnorodna, nie zalega jej tłum w zielonych mundurach, ale przeważają cywile, kobiety i dzieci. Kobiety są najbardziej zaintrygowane; słyszały już o naszym teatrze, zwłaszcza o odtwarzających role kobiece „pannach": Skubiszównie, Trzcińskiej i Niżankowskiej. Nie mogą doczekać się początku spektaklu. Potem z uznaniem śledzą ich doskonałą grę, pełne wdzięku ruchy, kobiece uśmiechy i kokieterię, podziwiają ich głosy, soprany i alty, nie mogą uwierzyć własnym oczom i uszom. — Oni są bardziej kobietami niż my — smutno stwierdza pani z wielocyfrowym tatuażem na przedramieniu. Nasz ośrodek jest bazą uzupełnień dla 2 Korpusu Polskiego we Włoszech. Z byłych oflagów znajdujących się na północy będzie czerpał oficerskie rezerwy 1 Korpus Polski. My idzie- .272 my do „faraonów", tamci do „lordów". Teoretycznie mają jechać najmłodsi oficerowie, w praktyce bywa różnie. Zaczynają grać rolę znajomości, koterie i sympatie. A więc część wyjeżdża do Włoch, część czeka na transporty do kraju, część może być zatrudniona w organizowanych placówkach UNRRA i w kompaniach wartowniczych. Najmniej liczna grupa szuka na własną rękę szczęścia, pracy i zarobku. Kilkunastu z czasem osiągnie godności profesorskie na zagranicznych uczelniach, kilkunastu zaksięguje sukcesy finansowe na swych kontach, reszta stanie do ciężkiej, wyczerpującej pracy. Ale o tym na razie nie wiemy. Szykujemy się do wyjazdu. Ci, którzy mają uzupełnić oficerską kadrę 2 korpusu. Czternastego czerwca wydano nam nowe karty tożsamości: Poiish Armed Forces — Identity-Card ex Prisoner of War. Moja karta ma numer 73730 oraz dodatkowy 2727. Potem wezwano nas na badania lekarskie i 28 czerwca dopisano na karcie uwagę: „Zdrów, wolny od insektów, zdolny do podróży". Przyjechała kolumna transportowa. Oglądamy wozy, uczymy się znaków rozpoznawczych dywizji! Z miejsca powstają dyskusje, w jakiej jednostce kto chciałby służyć. Oczywiście, artylerzyści w artylerii, ułani w kawalerii, oficerowie piechoty w zmotoryzowanych brygadach. Jedni w tych, które organizacyjnie należą do Dywizji Strzelców Karpackich, bo ma ona ładną oznakę — na biało-czerwonym tle zielony świerk. Inni w Kresowej Dywizji Piechoty, której znakiem jest sylwetka brązowego żubra na żółtawym tle. Ale wielu chce koniecznie służyć w Drugiej Warszawskiej Dywizji Pancernej. Jej oznaką jest ramię rycerza w rękawicy, z mieczem w dłoni. Ramię pancerne to chyba najładniejszy znak. Ułani mają swój kłopot: co to za Karpacki Pułk Ułanów? Nie było takiego przed wojną. Ale proporczyk ładny — czerwono-nie-bieski, a na nim dwie srebrne palemki. — A, ty gdzie chciałbyś służyć? — pyta mnie Mieczek Korytkowski, kolega z podchorążówki, oficer zawodowy. 18 — Czas biegnie obok 273 — W drugiej pancernej — odpowiadam bez namysłu. Jest to jedyna w korpusie dywizja, która ma prawo nosić czarny beret. Pozostałe jednostki noszą berety khaki, komandosi mają berety zielone, ale gdzie mnie tam do komandosów! — Gdybyś deklarował się jako artylerzysta, to miałbyś szansę, ale łekwet w dywizji pancernej? — Będę w drugiej pancernej — upieram się, choć Bogiem a prawdą sam w to nie wierzę. Rozlatują się obozowe grupki i przyjaźnie. Longchamps i Gadziemski wracają do kraju. Ten ostatni, jako inwalida, w wojsku nie będzie mógł służyć, w kraju natomiast znajdzie dla swojej rzutkości i energii odpowiednie zajęcie. Z luminarzy obozowych wracają: Schiller, Starzyński, Kubalski, Rez-ler, Zonn. Z moich przyjaciół i bliskich kolegów wraca Janusz Kotecki. Ten, który brał ślub tuż przed wojną — w połowie sierpnia 1939 roku. Wraca też Tadzio Eubig, Jurek Bochenek, Mietek Szadkowski, Wacek Piwowski. Wracają starsi wiekiem i stopniem lekarze weterynarii: pułkownik Kucz, podpułkownik Majer, major Jonczy, kapitan Majewski, kapitan Talecki, porucznik Karnecki oraz podporucznicy: Mosaniuk, Wrzyszczyńki i Hołub. Młodsi i jednocześnie kawalerowie jadą do Włoch — Wacek Różewski, Benio Płoszyński, Stasio Barcz, Niunio Herbst. Kilka dni wcześniej wyjechał Tadeusz Kamiński, który w kapitanie Kaszubskim z 2 korpusu odnalazł starego kompana. Gorączkowe pakowanie, ostatnia noc nie przespana. Niewiele dobytku zabieram ze sobą. Walizeczka, kupiona jeszcze w Hadamarze, łatwo pomieściła trochę notatek z tekstami piosenek i szopki noworocznej, pisanej razem z Gadziemskim i Duninem, moją karykaturę, wykonaną przez Glińskiego, portret, który pastelami zrobił mi rnaestro Feuemng, dwie główki gipsowe —- dzieło Glińskiego, oraz dwa prószę wykonane przez Tadzia Eubiga. Jeden komplet bielizny, przybory do mycia i trochę puszek amerykańskich a żywnością zapakowałem do małego kartonu. Płaszcz, resztę bielizny i odzieży 274 zostawiam Szadkowskiemu. Może mu się przydać, nie wiadomo, kiedy ruszą pierwsze transporty do kraju. Rano przed godziną piątą opuszczam poddasze bloku A, gdzie spędziłem ostatnie dwa lata. Na tej górnej drewnianej pryczy, wciśniętej z setką innych między gęstą więźbę dachową. Kazik Miarczyński wychodzi ze mną, Tadzio Wojczewski postępuje za nami. Na placu tłumy odprowadzających. Chyba nikt w obozie nie spał. My wyjeżdżający przez chwilę odczuwamy żal, że nie zostajemy. Trudno pogodzić się z myślą, że współtowarzyszy, z którymi przeżyliśmy pięć twardych obozowych lat, możemy już nigdy w życiu nie spotkać. Środek placu jest pusty, dookoła stoi gęsty, choć ruchliwy tłum. Sanitarki czekają z boku na inwalidów i chorych, ciężarówki wyrównane jak do przeglądu. Przed nimi ponad ośmiuset najmłodszych oficerów. Podano komendę, jeden ze sztabowców złożył raport generałowi Ankowiczowi, ongiś dowódcy 10 łódzkiej dywizji piechoty, a teraz komendantowi Polskiego Ośrodka Wojskowego w Murnau. Generał pożegnał nas krótko: —¦ Będziecie żołnierzami nie tylko dlatego, że nosicie mundur, ale dlatego przede wszystkim, że znajdziecie się w liniowych oddziałach i otrzymacie broń. Jesteście szczęśliwi, że pierwsi opuszczacie tę przeklętą ziemię niemiecką. Obyśmy i my jak najszybciej mogli ją opuścić i spotkać się z wami w ojczystym kraju... — Proszę panów, na miejsca! — brzmi komenda. Wskakujemy do ciężarówek. Kierowcy zapuszczają motory, ich huk wibruje w powietrzu. Wozy ruszają w kierunku bramy, pod jej sklepieniem huk aż dudni. Potem łukiem skręcają w lewo i wychodzą na szosę. Ruszył i mój wóz — szesnasty. Kolumna była długa; gdy pierwsze wozy wjeżdżały w ulice miasteczka, ostatnie jeszcze nie opuściły terenu obozu. Panorama gór przybliżała się powoli. Wyniosły Zugspitze, na którym tak tęsknie zawieszaliśmy jenieckie spojrzenia, 275 odbijał jaskrawe promienie słońca. Szosa zaczęła wspinać się na najbliższe wzniesienie, ostatnie domy uskakiwały w tył. W niższych partiach dolin ogarniał nas miły chłód, wyżej witało słońce i ciepły południowy powiew. Przed Innsbruckiem bure chmury zaczęły zaciągać niebo. Na brezentowych plandekach zaszumiał lekki, lipcowy deszczyk. Później wzmógł się i grubymi strugami wody zaczął walić w kolumnę, pobocza i szosę. Wnet pojawiły się małe, żywe potoczki wyciekające z każdej bruzdy skalistego obramowania drogi. Powoli i ostrożnie zjeżdżaliśmy w dolinę wypełnioną szaroczarnymi kominami i dachami miasta. Pociemniałe chmury zaległy niższe przestrzenie między górami. Innsbruck wyglądał jak płaska, nieefektowna makieta na tle koturnowych, ostrych szczytów. Wśród ulewy przemknęliśmy przez miasto i zaczęliśmy piąć się w górę. Dalekie grzmoty zostawały w dolinie, za ciemniejącą ścianą deszczu, później znów wyjrzało słońce i w pełnym jego blasku dojechaliśmy do Brenneru. To tutaj, na tej cieśni między masywami alpejskimi, odbywały się spotkania przywódców osi Rzym—Berlin. Z pociągu przybyłego z południa wysiadały czarne faszystowskie koszule i barwni karabinierzy, w których stroju teatr kolidował z wojskiem. Towarzyszyli swemu Duce, również teatralnej postaci, jakby przeniesionej z opery buffo do życia politycznego. Z pociągu przybyłego z północy wysiadały brunatne koszule, ozdobione czarną swastyką, i posępne postacie służby SS. Nabici w mundury, z szerokimi okapami hełmów nad oczami. Z nimi przybywał Hitler, któremu zachciało się przemalować i odnowić Europę. Ekonomia polityki kazała mu używać prócz białego tylko dwóch kolorów: czerwonego — pożarów, i czarnego — zgliszcz i zniszczenia. Dwaj opętani manią wielkości „wodzowie" podążali ku sobie. Komedianckim gestem wyrzucali ramiona, wystudiowanym ruchem ściskali sobie dłonie. Za każdym z nich stał wierny orszak otumanionych pretorianów. Dalej na torach 276 ciężko sapały lokomotywy specjalnych pociągów, które przywiozły na górski szczyt niebezpiecznych ludzi. Wpatrujemy się w Brenner, na którym nie ma już śladu tych spotkań. Budynek stacyjny i tory kolejowe puste. Jest tylko kilku oficerów i żołnierzy amerykańskich. Dowódca naszej kolumny pokazuje im jakieś papiery, śmieją się, zapalają papierosy, potem machnięcie ręką i możemy jechać. Pierwszy dłuższy postój wypada nam w małym miasteczku. Ulice są idealnie puste, mieszkańcy chronią się w domach przed blaskiem i gorącem, we wszystkich oknach opuszczone żaluzje. Ale rychło pojawiają się na ulicach pierwsi ciekawscy. Chyba rozpoznają krój naszych mundurów i historyczny już fason naszych wysokich butów. — Polacchi? — pyta mnie brazowooka dziewczyna. — Tak, Polacy. Pani też Polka? — entuzjazmuję się spotkaniem. — Non capisco — odpowiada Włoszka. Ale pomału możemy porozumieć się. Brązowooka ukończyła liceum i zna język francuski. Przywołuję więc na pamięć swoją skromną znajomość francuszczyzny i chętnie korzystam z zaproszenia na kawę i owoce. Matka dziewczyny zna tylko język włoski, dziewczyna więc musi być tłumaczem. Nakrywają do stołu w zacienionej werandzie. Napoje chłodne oraz kawa podawana w maleńkich filiżankach, czarna jak szatan i gorąca jak piekło. Włoszki opowiadają o wojnie, o okupacji, o „barbari Tedeschi". W ciągu najbliższych lat będzie to stały temat do rozmów dla całej niemal Europy. Późnym wieczorem dobijamy do Transit Gamp. Otrzymujemy gorącą kolację, a w wielkich namiotach czekają na n?j wygodne polowe posłania. Zaczęliśmy układać się do snu, gdy wpadł Mieczek Korytkowski. Przyniósł wiadomość, że tuż przy obozie przedsiębiorczy Włoch rozbił namiot, i prowadzi w nim handelek win. Za dwie puszki konserw można otrzymać pełną manierkę boskiego trunku. 277 Zabieramy dwie puste manierki, cztery puszki konserw i maszerujemy. Odnalezienie namiotu nie przedstawia trudności, wesoły gwar sygnalizuje go z daleka. Wchodzimy do środka. Tłok jak na kiermaszu, z trudem przepychamy się do stołu, imitującego zarazem ladę sklepową i bufet. Kładziemy manierki i puszki. Ale Włoch nie zabiera puszek i nie napełnia manierek, natomiast z ożywieniem zaczyna nam coś tłumaczyć. Mimo iż nic znamy języka włoskiego, domyślamy się łatwo, że cena uległa zmianie. Wykorzystując koniunkturę, Włoch podniósł cenę wina na trzy puszki konserw. Granda oczywista, ale nie będziemy się targować. Ambicja zagrała w nas jak trąbka do szarży. — Bierz, draniu, te puszki i daj nam za to tylko po lampce na spróbowanie! Zabieramy manierki i nonszalancko przesuwamy puszki w jego stronę. Utrzemy nosa makaroniarzowi, niech pozna fason Polaków. Pokazujemy na migi — dwie małe lampki dla nas, cztery puszki dla niego. Ale nie znaliśmy Włochów. Nie wiemy, jaka trąbka zagrała Włochowi do szarży, od razu jednak z handlarza przemienił się w szlachcica. Wyrwał nam manierki, rzucił je do napełnienia swemu pomocnikowi, nalał nam olbrzymie szklanice i rozpoczął długą tyradę. Wynikało z niej, że za Boga wina nam nie sprzeda, ale błaga nas, byśmy zechcieli być jego gośćmi. Wypiliśmy jeden łyk, drugi i zaczęliśmy się też bawić w ceregiele. Jak to, on nam będzie stawiał? Za nic! Pożyczyliśmy od kolegów jeszcze kilka puszek, wcisnęliśmy wszystkie Włochowi. Osuszyliśmy do dna wielkie szklanice i rozstaliśmy się przy grzmiących okrzykach: „Ev-viva Italia! Ewiva Polonia!" Gdy wyszliśmy z namiotu, chłodne czyste powietrze zakręciło w głowie. Dwa razy palnąłem nosem o rozciągnięte pomiędzy owocowymi drzewami druty, po których wspinała się winna latorośl. Z trudem dobrnęliśmy na kwaterę. Mieczek wesoło podśpiewywał polskie canzony, stosowne w takiej sytuacji. Później zapowiedział, że jak nie dostanie kawy, to 278 żadna siła nie zmusi go do zaśnięcia. Polazłem bohatersko do parku samochodowego i tam jeden z kierowców szybko zaparzył menażkę kawy. Gdy wróciłem do namiotu, Mieczek spał jak niemowlę, a koledzy tymczasem osuszyli dwie manierki i byli w różowych humorach. Przypięli się z miejsca do kawy, po czym, wiadomo, zaczęli śpiewać. W namiocie zrobiło się wesolutko i tak głośno, że nie słyszeliśmy nawoływań sąsiadów, rozpaczliwie błagających o ciszę. Nazajutrz dojeżdżaliśmy do Modeny, gdy zamyślony Ko-rytkowski nachylił się do mnie. — Słuchaj, stary, wczoraj chcieliśmy iść na wino. Poszliśmy czy nie, bo nic nie pamiętam? — Poszliśmy — odpowiedziałem krótko i dotknąłem palcem obolałego nosa. Dowództwo 2 korpusu znajdowało się w Porto San Gior-gio. Miasteczko było błękitne od słońca, bursztynowe od szerokiej plaży, kolorowe od kwiatów i zielonkawe od polskich mundurów. Najpierw załatwiliśmy formalności kancelaryjne: rejestrację i wymianę pieniędzy. Ciekawie oglądałem nie znane mi włoskie banknoty. Dostałem tego niezły zwitek — kilka tysięcy lirów. Nie orientując się w ich wartości, wyobrażałem sobie, że posiadam niemałą fortunkę. Sprawa przydziału jest zawsze sprawą emocji. Nie znamy jednostek, nie znamy dowódców. Pozornie wszystko jedno, gdzie nas przydzielą, ale dobrze wiemy, że możemy trafić lepiej lub gorzej. Tłum murnauczyków zalega dużą salę i wypełnia korytarze budynku. Naraz podchodzi Tadeusz Ka-miński w angielskiego kroju mundurze i czarnym berecie. Nieliczne piegi znikły mu niemal pod zdrową opalenizną, jak zawsze jest rzutki i ruchliwy, jak zawsze serdeczny i koleżeński. Chwyta mnie za ramię. — Nareszcie jesteś! Staraj się o przydział do szesnastej sanitarnej. Tam dowódca morowy. Będziemy blisko siebie. Ja jestem w szefostwie służby zdrowia — dodaje. — Na etacie adiutanta czy adiutantem bez etatu? 279 — Adiutantem bez etatu — śmieje się Tadek. —Pędź po przydział, potem pogadamy. Podchodzę do stolika, przy którym siedzi major i sierżant--kancelista. Melduję się, podaję swoje obozowe dokumenty. ¦— Książeczki oficerskiej pan nie posiada? To samo pytanie zadawano w oflagu przed wewnętrzną weryfikacją oficerów. Dziwne pytanie, bo zgodnie z regulaminem żołnierz, który dostał się. do niewoli, miał obowiązek zniszczyć posiadane przy sobie dokumenty wojskowe. Moja podarta książeczka oficerska zbutwiała już chyba całkowicie, zagrzebana w mazowieckim pasiaku gdzieś koło Saunik. — Nie, nie mam. Zniszczyłem po dostaniu się do niewoli. — Rodzaj broni? — Kampanię wrześniową odbyłem jako oficer zwiadowczy baterii, ale jestem absolwentem weterynarii i stypendystą wojskowym. — Dostanie pan przydział do służby zdrowia — mówi major. — Panie sierżancie, gdzie mamy wolne miejsca? — Dziewiąta lekka, piąty CCS, szesnasta sanitarna — odpowiada sierżant, oglądając rozłożone arkusze. — Jeśli można, panie majorze — wtrącam szybko — proszę o przydział do szesnastej sanitarnej. — Do kapitana Dehnela? To doskonały dowódca, dobrze pan trafił. Panie sierżancie, niech pan wypisze przydział dla pana porucznika. W ten sposób wylądowałem w Drugiej Warszawskiej Dywizji Pancernej, bo szesnasta sanitarna wchodziła w skład tej jednostki. Będę nosił na lewym rękawie odznakę z ramieniem uzbrojonym w miecz, a na głowie czarny beret. Oficer, który otrzymał przydział, siedzi już mocno w siodle. Szybko więc odnalazłem centralkę telefoniczną i połączyłem się z szesnastą kompanią. Dowiedziałem się od oficera służbowego, że właśnie w Porto San Giorgio przebywa farmaceuta kompanii, kapitan Nowak, który pobiera w składnicy leki. Będę więc mógł się z nim zabrać. Gdyby już odjechał, mam 280 zadzwonić jeszcze raz, wtedy przyślą po mnie inny wóz. Odnalazłem jednak kapitana Telesfora Nowaka i według najlepszych przedwrześniowych wzorów dziarsko zameldowałem mu swój przydział do kompanii. — Jesteśmy inną armią, panie kolego — rzekł z uśmiechem farmaceuta. — Już nie trzeba się tak służbowo przedstawiać. Wypijamy małą kawę, kapitan opowiada mi co nieco 0 2 korpusie, o ludziach i obyczajach, jakie tu panują, o kompanii, w której mam służyć, i opuszczamy Porto San Giorgio. Samochód skręca z asfaltu na boczną drogę, biegnącą wśród pagórkowatych pól, gdzie obserwuję nowe dla siebie widoki. Ziemia spieczona i popękana, siwe woły o rozłożystych rogach ciągną dwukołowe arby malowane w kwiatowe desenie. Na znakach drogowych odczytuję nazwy miejscowości: Fermo, Montegranaro, Corridonia. Słońce praży, niebo czyste, bez jednej cłimurki. Duszno mi we wrześniowym mundurze. Na widnokręgu pojawia się wysoki płaskowyż, na nim skupisko domów, wieńczących wzniesienie. — Macerata, siedziba województwa — informuje Nowak. —¦ Stare miasto uniwersyteckie. Tutaj mieści się dowództwo dywizji. Nie za gorąco panu? Oczywiście, że za gorąco, ale nie przyznam się do tego. — Wytrzymam, panie kapitanie. Wspinamy się pod górę, jedziemy wzdłuż średniowiecznych murów obronnych, przejeżdżamy przez miasto. Przed nami dolina rzeki Potenzy. Jeszcze kilka kilometrów. Wóz zahamował nagle, ostro. Poleciałem do przodu i palnąłem ramieniem o kabinę. Wysiadamy. Biel jednopiętrowych domków razi oczy, seledynowe żaluzje kryją okna. Schodzę z ciężarówki. Mój zielony mundur stał się siwopopielaty. Kurz okrywa go grubą warstwą. Gardło mam wyschnięte, co chwila ocieram z potu twarz. — Proszę ze mną — mówi Nowak. —• Idziemy do dowódcy. Tak rozpoczęło się moje włoskie bytowanie. Mozaika spraw 1 ludzi. Przywiani wiatrem polskiego tułactwa są tutaj wrze- 281 śniowcy, są ci z Buzułuku i z Tockiego, są z Brygady Karpackiej, z oflagów i Armii Krajowej. Ja od pół roku nie mam wiadomości od rodziny, niektórzy z nich od sześciu lat nie wiedzą, co się dzieje z ich najbliższymi. Warszawiak kapitan Dehnel stracił żonę w czasie jednego z nalotów na stolicę. Bomba lotnicza trafiła w tramwaj, jadący wiaduktem mostu Kierbedzia. Dwojgiem dzieci zajęła się matka i siostra Dehne-la. Cóż dziwnego, że dowcipny i pogodny kapitan znienacka chmurnieje i staje się gderliwy. Kto wie, dlaczego porucznik Głazowski, pełniący idealnie swoje lekarskie obowiązki, jest wiecznie zgryźliwy i nietowarzyski? Dlaczego niektórzy kierowcy pędzą jak wariaci i więcej strat W ludziach przynoszą wypadki drogowe niż niejedna potyczka? Niektórzy opuścili kraj z rodzinami, ale teraz mają rodziny rozsypane po odległych kontynentach. Sierżant Skąpski spędza urlop na Bliskim Wschodzie, gdyż tam ma żonę. Jeden z podoficerów wybiera się na urlop do Indii, drugi do Afryki Równikowej. Tam bowiem do cywilnych obozów uchodźców zawędrowały ich rodziny. Wiemy, kiedy z miesięcznymi kartami urlopowymi opuszczają kompanię, ale nigdy nie wiemy, kiedy wrócą. Skąpski wraca po siedmiu tygodniach, ten z Afryki po trzech miesiącach. Czasu podróży w obie strony nie wlicza się do urlopu, w przeciwnym bowiem wypadku nie zdążyliby dojechać do miejsca przeznaczenia. Na razie najlepiej psychicznie czujemy się my oflagowcy. Oto los zafundował nam piękną wycieczkę do Italii. Nareszcie po tylu latach niewoli jesteśmy wolni i swobodni, nareszcie jeniec, dotychczas poniewierany, stał się żołnierzem. Po tylu latach niedostatku nie martwimy się o jedzenie i ubranie. Możemy kupować, co chcemy, możemy pić, ile dusza zapragnie, możemy kochać się, kiedy chęci lub pieniądze na to pozwalają. Autostop udostępnia wszystkie drogi świata, alianckie mundury otwierają nam pensjonaty i hotele. Jesteśmy żołnierzami 2 korpusu. Jego stan liczbowy przer kracza obecnie trzykrotnie liczbę wojska z okresu - Monte 282 Cassino. Spęczniał ten korpus. Komu to potrzebne? Sztaby rozlokowały garnizony na wschodnim wybrzeżu. Jak pulchne grona winorośli, rozpięte na gigantycznej łodydze Via Adria-tica, tkwimy od Bari, Taranto i Barletty po Ankonę, Rimini i dalej na północ do Bolonii. Dowództwo korpusu z Porto San Giorgio przenosi się do Ankony. Wdzięczna Ankona honoruje swoich liberatorów — jest już ulica Warszawska 1 ulica Polskich Lansjerów. W drukarniach tłoczą słownik połsko-włoski, niebawem ukaże się pierwsze wydanie Monte Cassino Melchiora Wańkowicza. Pielgrzymi narodowej wędrówki możemy nabyć Pana Tadeusza, wydanego nakładem 2 korpusu. Mam tę książeczkę ¦— to już trzeci egzemplarz w mojej biblioteczce. Pierwszy ma wystrzępione trochę brzegi i poszarzały papier, kupiłem go w piątej klasie gimnazjalnej. Wśród tych, którzy tłumnie opuszczają tereny byłej III Rzeszy, przybył Gustaw Morcinek. Pisze swoje listy do roztomiłych znajomków, drukuje wspomnienia obozowe. Koszmar przeżytych dni wyciska piętno na formie opowiadań. Jest nowy motyw W jego prozie — obraz lecących na północ ptaków. Wszyscy dopatrują się w tym nostalgii, nie wyczuwają wskazówki i nakazu. I na razie nazwisko Morcinka wygrywa emigracyjna propaganda. A przecież nie jest on wyjątkiem wśród pisarzy. Poza krajem są: Julian Tuwim, Melchior Wańkowicz, Artur Międzyrzecki i inni młodzi, mniej znani. A Broniewski, bard proletariatu, gdzie przebywa? Kupiłem tomik jego poezji. Na jednej stroniczce wyczytałem zdanie: „Jest gdzieś życie piękniejsze od wierszy". Na lazurowym jednak brzegu, gdzie przebywamy, pieśni są piękniejsze od życia. Tylko w moim kraju życie może być piękniejsze od wierszy. Prędzej czy później zrozumie to każdy z nas, żołnierskich turystów, zagubionych na niezliczonych campingach wojennego bytowania. SPIS TREŚCI TO DOPIERO POCZĄTEK......... . 7 Rawka rzeka beztroska............ 9 Noteć rzeka zielona........... .37 Bzura rzeka tragiczna..........., . 85 WYSADZENI Z SIODŁA......... . 117 W cieniu sieradzkiego klasztoru......... 119 W Hadamarze dnie wydłużają się........ 157 W Murnau wieje alpejski wiatr.....