13869
Szczegóły |
Tytuł |
13869 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13869 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13869 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13869 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STARWARS
Walter Jon Williams – Szlak przeznaczenia 25...30
Sean Williams, Shane Dix – Heretycy mocy I: Ruiny imperium 25...30
Sean Williams, Shane Dix – Heretycy mocy II: Ruiny imperium 25...30
W ostatniej próbie ratowania galaktyki Luke Skywalker, jego żona Mara oraz Jacen Solo wy-
palają nowe granice w nieznanych dotąd obszarach. Wielka epopeja Gwiezdnych Wojen trwa
dalej...
PROLOG
Człowiek, który nie był już człowiekiem, stał przed Obcym, który nie był tym, czym się wyda-
wał.
- Wszystko jest przygotowane - rzekł człowiek.
Obcy posmakował językiem powietrze, jakby szukał w nim kłamstw.
- Jesteś pewien?
- Tak, generale - odparł tamten stanowczo. Bardzo starannie kontrolował swoją postawę. Ob-
cy, z którymi sądził, że ma do czynienia, doskonale umieli odczytywać język ciała. Najdrob-
niejszy gest czy drgnienie mięśnia twarzy mogło zostać uznane za niepewność. - Czuj
ność ludności została uśpiona fałszywym poczuciem bezpieczeństwa, a jeśli nawet nie bezpie-
czeństwa, to przynajmniej nadziei na to, że pewnego dnia będą bezpieczni. Jeśli nie zajdzie nic
nieprzewidziane go, wszystko powinno pójść zgodnie z planem.
- Jestem zadowolony - rzekł Obcy. Krążył niespokojnie przed człowiekiem, stukając szpona-
mi o podłogę.
Człowiek odetchnął z ulgą. Spełnienie warunków układu z jego strony było istotnie sprawą ży-
cia lub śmierci.
- Czy to znaczy...
- Kiedy powrócisz, a ja będę całkowicie pewien, że wywiązałeś się ze swojej części umowy -
rzekł Obcy ostro - wtedy, ale tylko wtedy dostaniesz to, czego pożądasz.
Ogon obcego uderzył w ziemię. Koniec dyskusji. Nawet słowami nie wyraziłby tego jaśniej.
Człowiek wzruszył ramionami i skinieniem głowy przyjął warunek. Nie było powodu, aby są-
dzić, że coś pójdzie
11
inaczej, niż oczekiwano. Dostanie to, czego pragnął. Przecież dopilnował wszystkiego.
- Zostawię pana zatem, generale - rzekł. - Jeśli pan pozwoli.
Obcy zerknął na niego przelotnie.
- Możesz odejść - zgodził się, wydając serię odgłosów zbyt intensywnych, aby ludzkie ucho
mogło ich słuchać bez przykrości, lecz jednocześnie tak subtelnych, że tylko niewiele istot mogło
je zrozumieć. Żadna ludzka istota nigdy nie wydała bodaj jednego dźwięku w tym języku.
Lecz od tego człowieka oczekiwano, aby posługiwał się nim płynnie.
- Spotkamy się tutaj za kilka dni.
- Możesz być pewien, że będę czekał - rzekł obcy, wciąż krążąc po podłodze. - I pamiętaj:
mamy to, czego chcesz.
Człowiek skłonił się, wiedząc, że nigdy tego nie zapomni. Opuścił statek patrolowy przez
wąski korytarz startowy, z wystudiowaną łatwością przystosowując się do stanu nieważkości.
Niecierpliwie czekał, by zgłosić się po to, co mu się słusznie należało - triumfalny początek
nowego życia. Nieważne, ile istnień to będzie kosztować. Stanie radośnie przed płonącym stosem
ciał, jeśli tego będzie trzeba, aby ogrzać się w ogniu nieśmiertelności.
Z uśmiechem wziął kurs na swoje przeznaczenie.
I
WYPRAWA
Luke Skywalker wspinał się po kamienistym zboczu. Płuca płonęły mu z każdym ciężkim odde-
chem. Z ulgą stwierdził, że jego siostrzeniec również z trudem chwyta powietrze; znaczyło to, że
jego własne problemy ze wspinaczką nie miały nic wspólnego z wiekiem czy brakiem kondycji.
Atmosfera na Munlali Mafir była po prostu zbyt rzadka, to wszystko.
Za plecami słyszeli przerażające wycie Krizlawów. Dźwięk był wysoki i przenikliwy, nawet w
tej rzadkiej atmosferze, i przeszywał ich dreszczem. Luke wiedział, że obce istoty o gładkiej
różowej skórze i wielkich, podobnych do rancora łbach, pochylonych nisko nad ziemią w po-
szukiwaniu zapachu, nie mogą być daleko. Zbliżały się od strony ruin pałacu, polując na grupę
desantową.
Obejrzał się przez ramię, prawie się spodziewając, że już obgryzają mu pięty. Na szczęście
nie były aż tak blisko. Na jego oczach cała siódemka wyłoniła się spod ozdobnej arkady u stóp
najbliższego muru, potykając się o siebie i zsuwając po stercie gruzu, by jak najszybciej dotrzeć
do świętego kopca. Z okna wyskoczyły jeszcze trzy i przetoczyły się poza zasięg wzroku, lądu-
jąc za jednym z posągów.
Małe czerwone oczka, dwa cienkie ramiona zakończone trzema jadowitymi szponami, dwie
potężne nogi, stworzone do skoku, pyski o elastycznych szczękach, dość rozciągliwych, by
jednym kłapnięciem pochłonąć ludzką głowę...
Ta myśl przypomniała Luke'owi, że powinien się ruszyć z miejsca.
- Jest ich tylko dziesięć - zauważyła doktor Soron Hegerty ze zdziwieniem słyszalnym nawet
mimo ciężkiego oddechu. Wydawało się,
15
że idzie z większym trudem niż pozostali, nie nadążając nawet z pomocą Jacena. - Zawsze...
zawsze bywa ich... jedenaście... Myślałam... że to może mieć... znaczenie.
W sekundę później z okna wyskoczył jeszcze jeden Krizlaw, roztrzaskując resztki ozdobnej
framugi, i ruszył w stroną kopca.
Pani ksenobiolog pokręciła głową, jakby bardzo męczył ją fakt, że zawsze ma rację.
- Jedenaście - potwierdziła.
- Chodźmy, pani doktor - przynaglił Jacen. Luke poczuł, że siostrzeniec z lekka podbudo-
wuje Mocą jej wytrzymałość. - Musimy iść!
- Myślicie, że to rytualna wataha łowiecka? - zapytał porucznik Stalgis. Krępy żołnierz
Imperium w lekkiej zbroi bojowej obrócił się i strzelił w kierunku wspinającej się na wzgórze
siódemki. Strzał trafił jednego z obcych w ramię, wywołując rozdzierający wrzask bólu, ale
nie zatrzymał stworzenia.
- Coś... w tym stylu - wydyszała Hegerty.
Luke i Jacen wymienili zatroskane spojrzenia. Pani ksenobiolog szybko się męczyła, a
szczyt kopca wciąż pozostawał dość daleko. Konstrukcja składała się z ziemi ubitej na central-
nym kamiennym rdzeniu i tworzyła wysoką, stożkową pseudopiramidę o ściętym, płaskim, ka-
miennym szczycie, doskonale nadającym się na zaimprowizowane lądowisko. Wahadłowiec
czekał na nich z rozgrzanymi silnikami, gotów od razu wzbić się w powietrze. Jedynym pro-
blemem było tempo: ze słabnącą panią doktor nie mieli szans do niego dotrzeć.
Obaj Jedi obejrzeli się jednocześnie. Krizlawowie pokonywali stok pewnymi, równymi skoka-
mi, wczepiając się w zbocze mocnymi pazurami i odbijając niewiarygodnie silnymi mięśniami ud.
W chwili, gdy stworzenia się zorientowały, że Luke i Jacen stoją, przyspieszyły kroku, z każdym
skokiem wyjąc coraz głośniej. Luke widział, jaki skutek to wycie wywierało na niższych formach
życia - obserwował kiedyś pożywiających się Krizlawów. Potężne wibracje wydawanych dźwię-
ków paraliżowały ośrodki nerwowe, otumaniały zmysły i wprawiały mięśnie w konwulsje. Krizla-
wowie zjadali sparaliżowaną ofiarę w całości. Doktor Hegerty twierdziła, że uważają bijące serce za
niezbędne do dobrego trawienia.
Ale tego Jedi nie strawicie, z determinacją pomyślał Luke. Ani w całości, ani w kawałkach!
Wysłał swoje zmysły głęboko pod powierzchnię kopca. Co z tego, że grunt był ubity; w koń-
cu gleba to nie żelbet. Pod powierzchnią kryły się szczeliny, wiele punktów nacisku, które po
jednym solidnym pchnięciu powinny...
16
Jest. Dał znak Jacenowi i związał się myślą z siostrzeńcem, wykorzystując technikę więzi w
Mocy, którą długo ćwiczyli w ostatnim okresie. Wspólnie pchnęli punkt nacisku, który znalazł
pod powierzchnią. Ze zbocza poniżej nich buchnął kurz, jakby zbudziła się do życia zakopana
maszyna. Deszcz grud ziemi ukrył poruszające go siły, wyrzucony w górę grunt spadł, porusza-
jąc kolejne warstwy i tworząc niewielką lawinę, która nabierała siły, aż opadła na Krizlawów,
spychając ich z powrotem do podnóża.
Stalgis uniósł brew.
- Niezłe - rzekł z aprobatą i wyraźną ulgą. Przerzucił karabin przez ramię i ruszył w górę nie-
co spokojniejszym krokiem.
- To jeszcze nie koniec - upomniał go Jacen.
Luke zgodził się z nim w milczeniu. Zmuszając się, by iść dalej, uruchomił komunikator.
- Jesteśmy w drodze - zameldował. - Jakieś problemy?
Pilot imperialnego wahadłowca nie tracił czasu na rozmowy.
- Czysto. Jesteśmy gotowi do startu.
Ponad głowami słyszeli już wycie silników. Luke z ulgą pomyślał, że za chwilę wzbiją się w
górę, i pozwolił sobie na moment zastanowienia, co właściwie poszło źle. Z początku wydawa-
ło się, że wszystko jest w porządku. Munlali Mafir była miejscem wskazanym przez Hegerty
jako jedna z planet, gdzie miejscowa ludność mówiła o wędrownej planecie, która pojawiła się
w ich systemie, pozostała na krótko, po czym znikła. Nie musiała to być Zonama Sekot, ale
wszyscy się zgodzili, że ślad wart jest zbadania.
Po przybyciu na miejsce okazało się jednak, że coś się zmieniło. Jostrańscy tubylcy Munlali
Mafir byli - zgodnie z zapiskami Hegerty - wolno poruszającymi się stonogami niewiele więk-
szymi od ludzkiego ramienia. Na planecie znaleźli jednak tylko kolonię Krizlawów -
wymienionych jako stadne, krwiożercze bestie o inteligencji nie wyższej od przeciętnego nerfa -
i ani śladu Jostran. Coś się zdarzyło; coś, co wyniosło Krizlawów do pozycji istot inteligent-
nych, jednocześnie niszcząc Jostran. Może tak się stało, a może zapisy sond imperialnych były
całkowicie mylne. Krizlawowie używali tego samego języka, który Hegerty wprowadziła do za-
pisu. Różnica polegała jedynie na tym, że przypisywano go Jostranom.
Krizlawowie nie byli gatunkiem zainteresowanym gwiazdami. Przybycie wahadłowca imperial-
nego spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem. Luke, Jacen, Hegerty i niewielka gwardia hono-
rowa szturmowców zostali zaproszeni na uroczysty bankiet, gdzie goście mogli podziwiać
17
ponure rytuały kulinarne tubylców. Lokalny kacyk, który niczym nie różnił się od innych poza
tym, że zawiązał sobie wokół nieistniejącej talii jaskrawy pas, bez wahania podzielił się z nimi
legendą o Gwiezdnym Świecie, który pojawił się na niebie czterdzieści lat temu. Obserwacje
były cokolwiek ograniczone z powodu braku lunet i wszelkich innych instrumentów optycznych,
ale wydawało się, że Gwiezdny Świat widniał na niebie Munlali Mafir w postaci niebieskozielo-
nego światła. Pozostał tam mniej więcej przez trzy planetarne miesiące, po czym znikł równie
tajemniczo, jak się pojawił.
Przez okres przebywania Gwiezdnego Świata na firmamencie Munlali Mafir przechodziła czas
wzmożonej aktywności sejsmicznej. Liczne wulkany rozsiane po całej planecie wybuchały, ziemie
trzech kontynentów dygotały od wstrząsów. Wszystko to sprawiło, że wielu mieszkańców ponio-
sło śmierć. Ówcześni tubylcy - Jostranie czy Krizlawowie, tego Luke nie wiedział na pewno -
nie mieli żadnej wiedzy geologicznej ani też nie rozumieli efektu grawitacyjnego, jakie ciała
niebieskie mogą na siebie wzajemnie wywierać. Pomimo to jednak skojarzyli nagły atak kata-
strof z przybyciem nowej planety. Dla nich Gwiezdny Świat był zwiastunem śmierci i chaosu i
Luke musiał długo tłumaczyć kacykowi i jego plemieniu, że niewielkie jest prawdopodobień-
stwo, aby kiedykolwiek powrócił.
I wtedy właśnie zaczęły się kłopoty.
W chwili gdy Luke stwierdził, że odwiedziny wędrownej planety to był czysty przypadek i nie
ma powodów przypuszczać, aby się powtórzyły, wśród zebranych zapadła nagła cisza. Luke
przypuszczał, że Zo-nama Sekot po prostu szukała bezpiecznej kryjówki i odleciała natychmiast,
skoro tylko okazało się, że Munlali Mafir jest zamieszkana. Zapewniał kacyka, że prawdopo-
dobnie Gwiezdny Świat znajduje się teraz gdzieś po drugiej stronie Nieznanych Obszarów. Wyja-
śnił, że straszne konsekwencje jej odwiedzin - zniszczenie niemal wszystkich kamiennych miast
planety, zakłócenie prądów oceanicznych i wpływ na tak ważne czynniki środowiskowe jak
formacje wodonośne - były jedynie tymczasowe. Obiecywał, że wkrótce wszystko wróci do nor-
my.
Tubylcy jednak, zamiast ucieszyć się z tych zapewnień, wydawali się dziwnie poruszeni. Na
sygnał kacyka pojawili się strażnicy; i goście - mile widziani jeszcze chwilę wcześniej - nagle
stali się więźniami. Luke zabronił swemu oddziałowi jakiejkolwiek formy oporu, przekonany,
że zdoła uniknąć gwałtownej konfrontacji, używając tylko perswazji. Dopiero kiedy spróbował
nawiązać kontakt z kacykiem poprzez Moc, okazało się, że nie jest to takie proste.
18
Okazało się bowiem, że te istoty mają dwa ośrodki świadomości. Luke mógł przekonać każ-
de inne stworzenie, aby wypuściło ich wolno, jednak w kacyku Krizlawów nie było miejsca, na
które mógłby wywrzeć wpływ. Jeden ośrodek myślowy był wyraźny i czujny, i bez trudu ukrył
się przed jego sondą, drugi zaś tępy i mętny, śliski jak jajo nooroopa. Nie mógł właściwie wpły-
nąć na żaden z nich i świadomość tego na chwilę wytrąciła go z równowagi. Nigdy wcześniej nie
spotkał się z taką sytuacją.
W trakcie zamieszania jeden ze szturmowców został przewrócony na ziemię. Ubrany w dłu-
gą szatę Krizlaw odchylił jego głowę do tyłu i wcisnął mu do ust coś w rodzaju wijącej się lar-
wy. Szturmowiec zakrztusił się, spróbował wypluć maleńkie stworzenie, ale było już za późno.
To wystarczyło Luke'owi. Zrezygnował z próby bezpośredniego kontrolowania sytuacji i
użył Mocy, by odepchnąć Krizlawa w długiej szacie od leżącego szturmowca. Mężczyzna wciąż
dawał silne oznaki życia pomimo obrzydzenia, jakie wywołała w nim nieoczekiwana „prze-
kąska”. Luke odepchnął strażników i podbiegł do leżącego, Jacen zaś szybko uwolnił siebie i
pozostałych. W ciągu kilku sekund wyrwali się Krizlawom i uciekli.
Luke słyszał za plecami skrzekliwy głos kacyka, wydającego rozkazy swym podwładnym.
Wkrótce utworzyła się grupa jedenastu „rytualnych łowców”, jak ich określała Hegerty, i rzuci-
ła się za nimi w regularny pościg.
Gonitwa po rozpadającym się pałacu była szybka i zacięta. Dwaj szturmowcy zamykający
grupę uciekinierów błyskawicznie znaleźli się w szponach i szczękach prześladowców. Ich
przerażające krzyki długo jeszcze ścigały grupę, ale swoją śmiercią podarowali pozostałym
kilka cennych sekund. Kiedy jeden z Krizlawów dopadał zdobyczy, cała grupa zatrzymywała
się, by wspólnie pożreć ofiarę. Była to pierwsza wskazówka, która pozwoliła Hegerty zrozu-
mieć charakter rytualnej grupy łowców, składającej się z jedenastu Krizlawów. Luke miał na-
dzieję, że teraz, kiedy większość jedenastki leżała pod gruzem, prześladowcy dadzą im spokój.
Była to przyjemna myśl, lecz Luke wciąż jeszcze nie chciał wierzyć, że ich kłopoty dobiegły
końca. Nawet teraz, kiedy byli już blisko szczytu ceremonialnego kopca, nie pozwalał sobie na
ulgę, którą wyczuwał już ze strony Stalgisa i Hegerty. Pewność siebie to prosta droga do osła-
bienia czujności, a to mogło ich kosztować życie. Nie chciał wierzyć, że udało im się uciec,
dopóki nie uciekną naprawdę.
19
Wreszcie zbocze straciło swoją stromiznę i niebawem cała grupa chwiejnym krokiem dotarła
do płaskiej części szczytu. Wahadłowiec klasy Sentinel spoczywał na zerodowanym postu-
mencie, pokrytym reliefami przedstawiającymi mityczną walkę dwóch paskudnie wyglą-
dających bóstw. Na szczycie wysuniętej rampy stał pilot imperialny w szarym mundurze i,
machając ręką, przynaglał ich do pośpiechu.
- Co mu się tak spieszy? - oschle mruknął Stalgis, podtrzymując pod ramię szturmowca, któ-
rego zmuszono do połknięcia larwy. – Nie można przez chwilę pooglądać widoków?
- Może chodzi o to - mruknął Jacen, wskazując przed siebie.
Trzech Krizlawów, którzy oddzielili się od reszty grupy u stóp wzgórza, zdążało ku nim na dłu-
gich łapach w niezgrabnych, ale zadziwiająco skutecznych skokach. Widać było, że pierwsi
znajdą się przy wahadłowcu, co w pewnym sensie usprawiedliwiało ich triumfalne wrzaski.
Luke zebrał Moc wokół siebie i Jacena. Używając jej do przyspieszenia własnych ruchów,
dawali pozostałym szansę na dotarcie do wahadłowca. Trzy stworzenia nie stanowiły godnych
przeciwników dla dwójki zbrojnych w miecze i wyszkolonych Jedi.
Zaledwie jednak zrobił dwa kroki, kiedy z drugiego krańca płaskowyżu po prawej stronie
rozległy się identyczne ryki. Szybki rzut oka pozwolił mu stwierdzić, że zbliżało się do nich
jeszcze ośmiu Krizlawów.
- Znowu jedenastu - bez tchu szepnęła Hegerty. Wydawała się załamana.
- To nie mogą być ci, których przysypaliśmy - stwierdził Jacen. - To niemożliwe!
- Nie są ci sami - wtrącił Luke. - Mają inne znaki. Zastąpili tamtych.
- Skąd wiedzieli? - zapytał Stalgis.
Pytanie straciło na znaczeniu, kiedy banda jedenastu wyjących obcych okrążyła uciekinierów.
Dwaj Krizlawowie odłączyli się od reszty i ruszyli w kierunku wahadłowca. Imperialny pilot
uznał, że najwyższy czas schronić się w środku. W sekundę później z komór wysunęły się lufy
działek laserowych, strzelając nieco na oślep, bo napastnicy zręcznie unikali zagrożenia, za-
skakując strzelca swoją szybkością.
Luke przystanął. Nie było sensu tracić energii na szalony bieg w kierunku statku, jeśli nie ist-
niała szansa, by do niego dotrzeć. Wysłanie po nich śmigacza pokładowego również nie miało
sensu, bo to mogło uratować jedynie dwoje z całej grupy, a i to przy sporym szczęściu. Chwila
medytacji stłumiła gniew i frustrację; to nie czas na mrocz-
20
niejsze uczucia. Musi istnieć inny sposób, by uratować grupę przed zbliżającymi się obcymi.
Stalgis przyjął postawą strzelecką i wypuścił ze dwanaście serii jedna po drugiej. Jeden z
Krizlawów potknął się i upadł. Z miejsca, gdzie przed chwilą miał ramię, tryskał gejzer krwi.
Luke ze zgrozą ujrzał, że stworzenie podniosło się chwiejnie na nogi i, kulejąc, parło naprzód.
Stalgis zacisnął szczęki, jakby miał zamiar kogoś pogryźć ze złości, ale nie przestawał strzelać.
Luke i Jacen ustawili się na dwóch wierzchołkach defensywnego trójkąta, Stalgis i drugi
szturmowiec zajęli trzeci. Zmęczona Hegerty znalazła się w środku. Pani ksenobiolog była tyl-
ko trochę starsza od Luke'a, ale nie miała doświadczenia w walce. Ten typ ekspedycji, do jakie-
go była przyzwyczajona, nie musiał zbyt często ratować się ucieczką; tak przynajmniej sądził Lu-
ke.
Krizlawowie rozstawili się wokół nich kręgiem. Luke użył Mocy, by zniechęcić tych, którzy
podeszli najbliżej, ale wiedział, że nie minie wiele czasu, a wszyscy razem rzucą się na nich. A
nie było sposobu, by odepchnąć wszystkich dziewięciu naraz.
Skoncentrował się w oczekiwaniu na nieunikniony atak i walkę na śmierć i życie. Na chwilę
powędrował myślami do syna, który pozostawał bezpieczny w sercu Sojuszu Galaktycznego, i
przesłał cichą, pozbawioną słów prośbę o przebaczenie do Mary, oczekującej na orbicie w
„Cieniu Jade".
Wyjście „Sokoła Millenium" z nadprzestrzeni trudno byłoby nazwać łagodnym. Leia chwyciła
się kurczowo poręczy fotela drugiego pilota, szczęśliwa, że Han wreszcie zainstalował siedzisko
na miarę jej drobnej sylwetki.
Za plecami usłyszała brzęk i łoskot C-3PO.
- Och, nie - jęknął złocisty robot, niepewnie drepcząc w miejscu,
by utrzymać równowagę. - Mam nadzieję, że na nic nie wpadliśmy!
Han pomanipulował przełącznikami, kiedy jednak i to zawiodło, rozparł się w fotelu i kopnął
podstawę konsoli. W kilka chwil później trajektoria się wyrównała.
- Przepraszam, moi drodzy - rzucił w przestrzeń. - Normalna praca
urządzeń przywrócona.
Leia wzniosła oczy ku niebu, po czym zerknęła na Tahiri. Młoda Jedi tkwiła stoicko w swo-
im fotelu ze wzrokiem utkwionym w jakiś punkt poza sklepieniem kabiny. Przez całą drogę
pozostawała cicha i obojętna na wszelkie próby nawiązania rozmowy, skupiona na tym,
21
co działo się w jej wnętrzu. Leia nie naciskała. Czuła, że w umyśle dziewczyny odbywa się
skomplikowany proces dochodzenia do normy, i nie chciała go zakłócać.
Czasem jednak odnosiła wrażenie, że właściwsze byłoby bardziej bezpośrednie podejście -
zwłaszcza w chwilach, kiedy ponure milczenie trwało godzinami i wydawało się nie mieć koń-
ca. Nagła utrata przytomności na Galantos była niespodziewanym zwrotem w chorobie Tahiri,
a wydarzyła się w chwili, kiedy Leia była już pewna, że dziewczyna jest na najlepszej drodze
do wyzdrowienia. Nie mogło jednak być pomyłki co do jej reakcji, kiedy się ocknęła. Bez jej
doskonale wytrenowanych instynktów Jedi mogli nie dotrzeć na orbitę ani też nawiązać kon-
taktu z tajemniczym Rynem, który pomógł jej w ucieczce.
Leia westchnęła w duchu. Cokolwiek działo się z Tahiri, było przerażająco nieprzewidywal-
ne.
Odbiornik podprzestrzenny zapiszczał. Leia spojrzała na zakres i otworzyła linię.
Z głośników dobiegł głos kapitan Mayn.
- „Sokół", oczekuję instrukcji.
- Miło, że się przyłączacie, „Selonia" - odparła Leia. - Udana podróż?
- Przyjemny spacerek, jak to w nadprzestrzeni.
Leia uśmiechnęła się na tę uwagę i spojrzała na planetę, która znajdowała się przed nimi. Ba-
kura była pięknym, zielono-niebieskim światem, znanym z eksportu towarów rolniczych oraz
podnośników repulsorowych. Jej dwa księżyce pokrywały kopalnie materiałów wy-
korzystywanych przy budowie drugiej Gwiazdy Śmierci. Planeta znajdowała się na skraju galak-
tyki, dokładnie po przeciwnej stronie korytarza światów, które jako pierwsze padły ofiarą in-
wazji Yuuzhan Vongów. „Od Bonadanu do Bakury poprzez Bothawui”, głosiło stare porzeka-
dło, sugerujące, że łatwiej było dostać się z Sektora Korporacyjnego na Bakurę długim objaz-
dem przez przestrzeń Bothan, aniżeli wprost przez Jądro, pełne nakładających się cieni planet i
zdradzieckich szlaków nadprzestrzennych. Łączyły one również trzy wysoko rozwinięte tech-
nicznie, ale poza tym bardzo różne światy. O ile Bakura pyszniła się zielenią i pastwiskami,
Bonadan był pełnym pustyń stepem, znajdując się na całkowicie przeciwnym biegunie degra-
dacji środowiska.
Belkadan, pierwszy świat zaatakowany przez Yuuzhan Vongów i jeden z sąsiadów Bonadana -
o ile można było go tak nazwać - znajdował
22
się we własnym obszarze widma, bo jego biosfera została zmodyfikowana tak, aby odpowiadała
fabrykom biologicznym założonym przez obcych, Leia miała nadzieję, że nigdy nie nadejdzie
dzień, kiedy taka degradacja ogarnie galaktykę od krańca do krańca, wiążąc wszystkie znane jej
światy siecią bólu i poświęcenia. Jeśli pewnego dnia Shimrra zapanuje nad Bakurą, będzie wie-
działa, że to rzeczywiście koniec.
Na razie jednak świat wydawał się spokojny.
Liczne satelity krążyły po orbicie planety. Leia domyślała się, że niedługo ktoś ich zauważy i
wywoła „Sokoła" albo „Dumę Selonii". Przyjmując, że wciąż stosuje się dawne procedury,
wszelkie wejścia do systemu były starannie monitorowane, bo rząd Bakuran ciągle jeszcze oba-
wiał się kolejnego ataku Ssi-ruuków. Po pierwszej próbie, dwadzieścia pięć lat temu, zaprojek-
towano i zbudowano cztery niszczyciele, krążowniki „Intruz", „Strażnik", „Wartownia" i
„Obrońca", które miały strzec systemu. Dwa z nich: „Strażnik" i statek flagowy sił zadaniowych
„Intruz", zostały zniszczone, kiedy przyłączyły się do Nowej Republiki w Selonii i Centerpoint.
Twierdzy strzegły już zatem tylko „Obrońca" i „Wartownia".
- Czy coś ci to przypomina, Leio? - zapytał Han z krzywym uśmieszkiem, wyciągnął rękę i lek-
ko ścisnąć jej palce. Odpowiedziała mu tylko uśmiechem. Odwiedzili Bakurę raz, na początku
ich związku. W innej sytuacji pewnie z przyjemnością wspominałaby te szalone lata.
- Szykuj się, „Selonia" - poleciła Mayn. - Sprawdź, czy możesz zaalarmować sieć planetar-
ną. Nie zdradzaj naszej obecności, użyj kodów rejestracyjnych „Selonii". - Mayn odpowiedziała
twierdząco i Leia przełączyła się na inną częstotliwość. - „Bliźniacze Słońca Jeden", utrzymuj
formację i czekaj na dalsze rozkazy.
- Rozumiem. - Głos Jainy dochodzący z kabiny X-winga brzmiał rzeczowo. Pozostałe z
eskadry Bliźniaczych Słońc myśliwce otoczyły dwa statki dowodzenia spłaszczonym dwunasto-
kątem bez jednego kąta.
- Wyczuwasz coś, Jaino? - zapytała Leia.
- Nic niezwykłego.
- A ty, Tahiri?
- Tak? - młoda Jedi poderwała się, jakby przebudzona z głębokiej zadumy. - Przepraszam,
nie dosłyszałam?
- Pytałam, czy wyczuwasz coś niezwykłego poprzez Moc - powtórzyła Leia.
- O, nie... jeszcze nic, przynajmniej na razie. - Tahiri przymknęła oczy i wysłała myśli w
przestrzeń na poszukiwania ech jakichkolwiek istot wokół Bakury i na planecie.
23
- Tahiri właśnie szuka - wyjaśniła Jainie Leia.
Jaina skwitowała to krótkim, lecz znaczącym milczeniem. Leia zauważyła, że stosunki po-
między Jainą a Tahiri znacznie się ochłodziły, ale nie miała jeszcze czasu zapytać o to córki.
Obecny układ - kiedy Jaina więcej przebywała na warcie aniżeli z matką, na pokładzie „Sokoła"
- nie pozwalał na dłuższe chwile spędzone sam na sam. Jeśli wydarzyło się coś, co zniszczyło
przyjaźń obu kobiet, Leia nie miała o tym pojęcia.
- Dobrze - odparła wreszcie Jaina. - Będziemy nadstawiać czujniki.
Han wprowadził „Sokoła Millenium" w szeroki łuk, który miał się
zakończyć wejściem na orbitę. Leia nie chciała pozostawiać żadnej niejasności co do ich poko-
jowych zamiarów pomimo eskorty wojskowej. Po niewyraźnych sugestiach Ryna wolała unikać
ryzyka. Znów otworzyła kanał na „Selonię".
- Jakieś wieści, kapitanie?
- Nic - odparła Mayn. - Zbieramy różne szumy, ale niewiele więcej. Na orbicie parkingowej
i w dokach stacji jest sporo statków, ale wyglądają na zwykłe frachtowce.
- Żadnych wyrzutni?
- Nic nie widać.
Leia rozważała przez chwilę tę informację.
- Wywołujcie dalej - poleciła. - Albo o nas nie wiedzą, albo nas nie zauważyli. Tak czy ina-
czej, nie potrwa to długo. Trzymać kurs i zobaczymy, co się stanie. Bądźcie gotowi na wszystko.
- Zrozumiano.
Leia obejrzała się na Hana. Siedział obok niej w milczeniu, a czoło miał zmarszczone od troski.
-Nic ci nie jest? Spojrzał na nią i uniósł jedną brew.
- Naprawdę muszę potwierdzić? - zapytał.
Pokręciła głową z westchnieniem. Nie musiał jej mówić, że ma złe przeczucia. Ona też czuła,
że coś się dzieje. Bez dowodów nie mogła jednak zachowywać się inaczej niż normalnie.
Wreszcie kanał podprzestrzenny zatrzeszczał i rozległa się odpowiedź:
- „Selonia", tu generał Panib z Bakurańskiej Floty Defensywnej. Jakie macie zamiary?
Leia z wcześniejszej wizyty na Bakurze zapamiętała kapitana Grella Paniba. Przypuszczała,
że to ten sam. Niski, sztywny rudzielec obdarzony wdziękiem głodnego Wookie.
24
Mayn zignorowała żądanie.
- Jesteśmy sprzymierzeńcami, kapitanie, szukamy wektora dokowania...
- Przykro mi, „Selonia", potrzebujemy więcej informacji, zanim przekażemy wam dane.
- Co za... - mruknął Han.
- To całkiem rozsądne żądanie - ciągnął dalej generał głosem pełnym napięcia, którego
przyczyny Leia nie umiała odgadnąć. – Nie poinformowano nas o waszym przybyciu...
- Generale Panib, mówi Leia Organa Solo - przerwała, zanim Han eksplodował. - Przyjechali-
śmy na waszą planetę z misją dyplomatyczną. Poinformowalibyśmy was wcześniej, ale ostatnio
w tym rejonie są problemy z komunikacją.
Generał zawahał się lekko.
- Dziękuję za to wyjaśnienie. Istotnie, mamy problemy z komunikacją. Nalegam jednak, aby-
ście teraz wyjaśnili, z czym przybywacie.
- Hej, a może byś trochę spuścił z tonu? - warknął gniewnie Han. - Jesteśmy tą samą paczką,
która uratowała wam skórę parę lat temu, pamiętasz?
- Pamiętam, natychmiast rozpoznałem ten zdezelowany frachtowiec.
Leia ukryła pełen troski uśmieszek, bo zobaczyła, że małżonek zmełł w ustach pełną oburzenia
odpowiedź.
- Teraz jednak sprawy nie wyglądają tak prosto - ciągnął Panib. - Jesteśmy tutaj w dość spe-
cyficznej sytuacji.
- Jakiej sytuacji? - zapytała Leia.
- Nie jesteście tu mile widziani - rozległ się nowy głos na zamkniętej częstotliwości. - Wyno-
ście się kraść statki gdzie indziej!
- Co? - wykrzyknął Han. Tym razem nic nie było go w stanie powstrzymać. Poczerwieniał i
pochylił się do przodu, by wykrzykiwać wprost w komunikator: - Słuchaj no, ty...
- Czekaj Han - przerwała mu Leia. Spojrzał na nią, marszcząc brwi, ale posłuchał. - Generale
Panib, czy ta osoba przemawia za pańskim zezwoleniem?
- Z pewnością nie! - odparł generał oburzony. - Kimkolwiek jest, postawię go przed sądem
wojennym, jak tylko...
- Nie może pan nikogo wysłać pod sąd - zadrwił intruz. Zmienił głos, aby ukryć swoją toż-
samość. - Nie zdołasz bez końca ukrywać prawdy!
- Kiedy się dowiem, kto jest za to odpowiedzialny – wykrzyknął generał - przysięgam, że...
25
- Prawdy? - podchwyciła Leia. - Jakiej prawdy?
- Nie ma o czym mówić. - Generał podniósł głos, wyraźnie tracąc kontrolę nad sytuacją. -
Nie potrzebujemy waszego wścibstwa!
- Nie przybyliśmy, żeby wtykać nos w nie swoje sprawy – szybko odparła Leia. - Chociaż
muszę przyznać, że obchodzą nas wasze problemy. Sądzę, że jesteście w wielkim niebezpie-
czeństwie, generale. Przypuszczam, że kontaktowali się z wami ludzie udający, że są wa
szymi sprzymierzeńcami. Zapewniam pana, że nie są tymi, za których się podają.
- A wy i owszem, jak sądzę - odezwała się osoba, która wtrąciła się do ich rozmowy. Jej głos
aż ociekał pogardą. - Przynajmniej nie kłapią jadaczkami po próżnicy, udając przyjaciół, pod-
czas kiedy w istocie osłabiają naszą obronność i narażają nas na atak.
Leia zjeżyła się.
- Nigdy nie opuściliśmy naszych sprzymierzeńców.
- Nigdy nie opuściliście Dantooine i Ithory? - odparował obcy. - Ani Duro, ani Tynny, ani...
Poczuła, że ogarniają zimna furia.
- Utrata każdej planety jest dla nas ciężkim ciosem. Utrata każdego życia jest jeszcze więk-
szym!
- Przepraszam bardzo, księżniczko - niespokojnie wtrącił się Panib. Generał zdecydowanie
zmienił ton przez ostatnie kilka minut. Tym razem naprawdę czuł się winny. - Postaramy się jak
najszybciej znaleźć źródło transmisji.
- Ja też przepraszam, księżniczko - rozległ się zniekształcony głos intruza. - Chyba jednak
nadszedł czas, abyśmy znaleźli sobie nowych sojuszników.
- No, no - mruknął Han zza ramienia Leii, bacznie obserwując ekran.
- Co jest? - rzuciła.
- „Wartownia" właśnie otworzyła luki wyrzutni - mruknął, złowróżbnie kręcąc głową.
Wskazał palcem na ekran. Z wyrzutni krążownika „Wartownia" wysypał się rój robotów bo-
jowych Ssi-ruuvi, kierując się wprost na nich.
- Jeśli przybyliśmy, aby to powstrzymać, chyba jest już za późno.
- Wujku Luke! Patrz!
Jacen wprowadził wuja w podwójny umysł jednego z najbliższych Krizlawów. Użył Mocy,
aby zablokować mądrzejszy, silniejszy umysł, ale stworzenie wciąż napierało. Niższy, mniej
rozwinięty mózg wy-
26
starczył, aby koordynować ciało, kiedy wyżej rozwinięty kompan był zajęty czym innym.
- Niby jak miałoby nam to pomóc, Jacenie? - zapytał Luke.
- Przypatrz się uważniej - odparł z naciskiem Jacen. - Nie mamy do czynienia z pojedyn-
czymi istotami, to symbionty!
- Dwa połączone stworzenia - z powątpiewaniem mruknął Luke. - Nie bardzo rozumiem,
jak...
Wtem, w jednej chwili, doznał olśnienia. Wyższy, inteligentniejszy umysł stworzenia należał
do przywódcy – „Jeźdźca" i stanowił inteligencję sterującą; przekazywał polecenia, które wyko-
nywała reszta ciała, nie zważając na odniesione obrażenia. Niższy umysł należał do ciała, co
pozwalało mu poruszać się nawet w przypadku, kiedy wyższy umysł nie pracował. Teoria Jacena
doskonale pasowała do faktów - zresztą Jacen znacznie lepiej rozumiał zwierzęta niż Luke.
Jeśli jednak miał rację, niższy umysł powinien bez trudu ulec bólowi. Gdyby zaś tak miało
być, dlaczego ten, któremu Jacen sparaliżował wyższy umysł, nie uciekł po prostu przed strza-
łami z miotacza Stalgisa?
Wkrótce zrozumiał. „Jeźdźcy" byli okrutnymi zabójcami o prymitywnej inteligencji, niezbyt
sprawnymi, jeśli chodzi o rozumowanie. Zostali wyszkoleni, aby polować, a nie dyskutować o
różnicach ras. Stado będzie napierało tak długo, jak długo jakikolwiek z przywódców będzie
trzymał w ryzach niższe umysły.
W ślad za Jacenem Luke wysłał swoje myśli w kierunku kolejnego kontrolującego umysłu
Krizlawów i otumanił przywódczy mózg. I tym razem zwierzę, pamiętające ostatnie instrukcje,
nie odłączyło się od " stada, lecz nadal kłapało szczękami, usiłując dosięgnąć czwórki ucie-
kinierów. Luke wraz z siostrzeńcem przechodzili od jednego napastnika do drugiego, oszałamia-
jąc wyższe umysły, ale dopiero po obezwładnieniu szóstego stworzenia pojawiła się zauwa-
żalna zmiana w zachowaniu stada. Stado nagle straciło koordynację, a ich wycie stało się bardziej
niespokojne i agresywne. Luke wyczuwał niepokój ze strony pozostałych wyższych umysłów,
obserwujących, jak otaczający ich kompani wracają do naturalnego stanu zezwierzęcenia.
Być może było to fascynujące, warte obserwacji zjawisko, ale niewiele pomogło grupie de-
santowej. Dwie z rozwścieczonych istot rzuciły się na grupę, ale zostały odparte przez połączo-
ny ogień miotaczy Stalgisa i poszkodowanego szturmowca. Jeden z Krizlawów upadł z jękiem,
drugi dostał strumieniem energii w gardło i odskoczył, charcząc krwią. Minęła zaledwie sekun-
da, kiedy kolejny zaatakował z przeciwnej
27
strony. Luke wziął go na siebie, zrobił krok naprzód i wzniósł miecz świetlny. Zatoczył nim
świetlisty łuk i wbił ostrze w miękkie, różowe podbrzusze stworzenia. Zwierzę upadło, ale nadal
żyło - bezsilnie kłapało szczękami, pełznąc niezmordowanie w kierunku stóp Hegerty. Stalgis
opuścił pistolet i jednym celnym strzałem w bok łba ostatecznie pokonał bestię.
Wtedy zaatakowała kolejna para, lecz ich atak był nieskoordynowany i niezręczny. Luke czuł,
że jego świat koncentruje się na wściekłej masie rozjarzonych czerwonych ślepi i ostrych kłów,
oplatanej świetlistymi strumieniami energii z ostrza miecza i miotaczy, które przydawały walce
surrealistycznego charakteru.
Kolejny Krizlaw zaatakował, rozdziawiając przerażająco elastyczny pysk, by go pochłonąć.
Luke znów machnął mieczem, tym razem z większą siłą myśl o Marze i Benie dodawała mu
mocy i chęci przetrwania. Ostrze przecięło górne kończyny zwierzęcia, ale to nie wystarczyło,
by powstrzymać jego skok. Całym rozpędem zderzyło się z Lukiem, przewracając go na zie-
mię. Potężne, zaślinione szczęki znalazły się nagle o centymetry od jego twarzy. Zanim Luke
zdołał podnieść miecz, pięć strzałów z niedalekiej odległości trafiło w głowę zwierzęcia. Krew
i śluz obryzgały twarz Luke'a, a Krizlaw ciężko upadł na bok. Jedi powinien podziękować sztur-
mowcowi, który zastrzelił zwierzę, ale musiał poświęcić całą uwagę innym atakującym go stwo-
rzeniom. Nie było czasu na grzeczność.
Luke zerwał się na nogi, unosząc miecz w oczekiwaniu na kolejny atak, który jednak nie na-
stąpił. Nagle wszyscy Krizlawowie cofnęli się, wydając krzyk tak przeraźliwy, że pękały od
niego bębenki. Luke pozostał w pozycji obronnej, zdumiony, z ostrzem wciąż wzniesionym do
walki.
Powietrze wokół niego było aż gęste od zmieszanych, zwierzęcych myśli Krizlawów, którzy
nagle rzucili się do ucieczki, potykając się w bezładnym tumulcie i skacząc z krawędzi pła-
skowyżu.
Zaskoczony Luke obejrzał się na pozostałych. Stalgis miał skaleczenie na czole, szturmo-
wiec krwawił z rany po ugryzieniu na barku. Hegerty była cała i zdrowa, ale kiedy Jacen z za-
dowoloną miną podszedł do niego, widać było, że oszczędza prawą nogę.
- Zdaje się, że to twoja robota? - zauważył Luke.
- Udało mi się dotrzeć do niższych umysłów - odparł Jacen. - Wreszcie. Kiedy zdezorientowali-
śmy wystarczającą liczbę Jeźdźców", okazało się, że wierzchowce same nie potrafią się zor-
ganizować. Stado przestraszyło się nas i uciekło przy pierwszej nadarzającej się okazji.
28
- Czy stado jest inteligencją grupową? - zapytała Hegerty, wyraźnie zaintrygowana tym po-
mysłem.
-Tak. O stałej liczbie elementów tworzących stabilną konfigurację - uzupełnił Jacen.
- Oczywiście! - wykrzyknęła Hegerty. - Dlatego zawsze jest ich jedenastu! Prawdopodob-
nie tak ewoluowali, a kontrolujące je stworzenia po prostu to wykorzystały.
- Zawsze wiedzą, kiedy pewna ich liczba zostaje zabita - dodał Jacen. - Za każdym razem,
kiedy w grupie pojawiała się luka, natychmiast wypełniał ją kolejny Krizlaw, przy czym nowo
przybyli zawsze wiedzieli automatycznie to samo, co pozostali.
Luke skinął głową na znak, że się zgadza. To miało swój sens. Nie było jednak czasu na dys-
kusję.
- Powinniśmy znaleźć się w wahadłowcu, dopóki mamy tę szansę - rzekł. - Wolałbym raczej
nie zwlekać z odlotem, zanim przywódca sformuje kolejną grupę, tym razem z kompletem umy-
słów sterujących.
Poszli za jego sugestią. Hegerty ruszyła pierwsza. Stalgis podpierał swojego rannego towarzy-
sza, Jacen i Luke chronili tyły.
- Dobra robota - pochwalił siostrzeńca. - i w samą porę. Nie wiem, jak długo jeszcze daliby-
śmy radę ich powstrzymywać.
Jacen skinął głową. Na jego twarzy malowały się duma i ulga.
- Musiałem coś zrobić. Nie mogłem pozwolić, aby pokonało nas stado zwierząt.
- Nigdy nie lekceważ siły zwierzęcia - poważnie poradził Luke. - Potrafią samą liczebnością
pokonać najdzielniejszych taktyków. Nie boją się śmierci, więc mogą okazać się najlepszą bro-
nią przeciwnika.
Dotarli do rampy bez dalszych przeszkód, choć odległe wycie Krizlawów przypominało im
niezmiennie, że powinni czym prędzej wystartować, nie oglądając się za siebie. Luke pomógł
zranionemu szturmowcowi wejść do wahadłowca i położył go na małej leżance. Stalgis deptał
mu po piętach, chwytając po drodze pakiet medyczny.
- Trzeba go będzie dokładnie zbadać - powiedziała Hegerty zniżonym głosem, aby chory nie
mógł jej usłyszeć. - To przymusowe karmienie mogło mu nie wyjść na zdrowie.
- Teraz wydaje się stabilny - mruknął Jacen. - Jeśli nie liczyć rany na ramieniu.
- Sądzę, że doktor Hegerty bardziej martwią obrażenia wewnętrzne - odparł Luke, oglądając
się przez ramię na Stalgisa, który opatrywał szturmowca. Teraz, kiedy walka dobiegła końca,
ranny wyglądał na bledszego i słabszego niż przedtem.
29
Hegerty skinęła głową.
- Musimy uprzedzić „Mężobójcę", że może okazać się konieczna natychmiastowa operacja...
i odkażanie.
- Ale dlaczego? - zdziwił się Jacen.
- Sam powiedziałeś, że Krizlawowie są symbiontami - wyjaśniła. - Ale czy wiesz, z czym?
- Sądzę, że z jakimś innym gatunkiem - odparł.
Doktor znów skinęła głową.
- Pamiętasz tych Jostran, których nie znaleźliśmy?
Jacen pobladł, kiedy dotarło do niego, o co chodzi Hegerty.
- Naprawdę sądzisz, że... ?
Wzruszyła ramionami.
- Może gdzieś jednak są...
- Musimy uprzedzić Tekli - rzekł Luke. Czuł ciężar w żołądku, ale to było niczym w porów-
naniu z uczuciami szturmowca, kiedy powiedzą mu o swoich podejrzeniach. Wyszedł z kabi-
ny, myślami wciąż krążąc koło sprawy Jostran/Krizlawów, podczas gdy pozostali zajmowali
miejsca i przygotowywali się do startu.
Teraz wszystko wydawało się sensowne, jak zwykle, kiedy się
o czymś myśli w jakiś czas później. Przelot Zonamy Sekot nad planetą musiał zdestabilizować
lokalne środowisko na tyle, że jakiś miejscowy klan lub wojowniczy podgatunek Jostran przejął
władzę nad Krizlawami, co dało im pewną przewagę. Zonama Sekot pomogła temu klanowi,
ale kosztem zagłady poprzedniej cywilizacji.
Pilot poderwał statek w tym samym momencie, kiedy Luke dotarł do kabiny. Usiadł i przy-
piął się pasami, nie spuszczając wzroku ze skanera. Do wahadłowca zbliżała się kolejna grupa
Jostran/Krizlawów i Jedi był zadowolony, że nie muszą już stawiać jej czoła. Klęska była
by tylko kwestią czasu.
Luke z ulgą zauważył, że wahadłowiec wzniósł się na bezpieczną wysokość ponad głowy je-
denastu wyjących napastników, ale nie użył broni. Artylerzyści mogli bez trudu rozbić grupkę
w proch, zanim wzniosą się wyżej, ale Luke wielekroć podkreślał, że to pokojowa misja i nie ży-
czy sobie rozlewu krwi - ani ludzkiej, ani żadnej innej. Do tej pory Imperialni bez sprzeciwu
przyjmowali te warunki, zwłaszcza że kapitanowie Stalgis i Yage popierali tę postawę. Wielu
członków załogi, w tym również sam Stalgis, miało rodziny i przyjaciół, którzy żyli tylko dzięki
działaniom Galaktycznej Federacji Wolnych Przymierzy w okolicach Orindy. Pomimo wszyst-
ko pewne pretensje pozostały. Dla niektórych Luke pozostawał jedynie rebelianckim smarka-
czem, odpo-
30
widzialnym za śmierć Imperatora Palpatine'a. Niezależnie jednak od uczuć, jakie wobec niego
żywili, nie pozwolił, aby ich brak szacunku miał wpływ na jego poczucie własnej wartości i
autorytet.
Porzucił te myśli, oparł się wygodnie o fotel i obserwował, jak wahadłowiec szybko wznosi
się w górę, pozostawiając za sobą Munlali Mafir. Cieszył się, że wraca do domu, a raczej do
miejsca, które tę rolę spełniało bodaj tymczasowo.
- Wywołaj „Cień Jade" - polecił obsłudze czujników.
Ku zdumieniu Luke'a wezwanie odebrała Danni Quee.
- Zdaje się, że mieliście kłopoty z tubylcami - zauważyła młoda uczona.
- Niewielka sprzeczka przy kolacji, nic więcej. Jest tam Mara?
- W tej chwili jest troszkę zajęta, ale to nic ważnego. Mam jej przekazać wiadomość?
- Nie, nie warto. Powiedz tylko Tekli, żeby wzięła wahadłowiec na „Mężobójcę", bo mamy
dla niej pacjenta.
- Kto jest ranny? - zapytała szybko Danni. Nie musiała nic mówić, Luke wiedział, że niepo-
koi się o Jacena.
- Jeden ze szturmowców - odparł krótko. - Właściwie nie ranny, tylko... - przez chwilę szu-
kał odpowiedniego słowa. - Sądzę, że najodpowiedniejsze będzie określenie „zainfekowany".
- Powiem Tekli, żeby była przygotowana. Dowiedziałeś się czegoś użytecznego na temat Zo-
namy Sekot?
- Była tam, tak jak sądziliśmy... ale niezbyt długo.
- Jeszcze raz uciekła nam sprzed nosa?
- Tak mi się zdaje. Szkoda, że nie wiemy, czego szukamy. Z pewnością mielibyśmy większe
szansę, żeby to znaleźć.
- To wielka galaktyka - zgodziła się Danni.
- Przepraszam, proszę pana - wtrącił pilot. - Jest do pana wiadomość.
- Przepraszam, Danni. Muszę pędzić. - Luke podziękował obserwatorowi i podszedł do
dwóch przednich siedzeń, pomiędzy którymi znajdował się holoprojektor. Na ekranie ujrzał krępą
postać Arien Yage, pani kapitan imperialnej fregaty „Mężobójca". Miała włosy ściągnięte
w ciasny kok, a na twarzy wyraz obojętności.
- Mamy gości - oznajmiła, nie tracąc czasu na uprzejmości. - Piętnaście minut temu do syste-
mu weszła chissańska korweta i dwie pełne eskadry szpono statków. Są na wektorze zbliże-
niowym, lecą szybko i najwyraźniej zamierzają zacumować na naszej orbicie.
- Komunikacja?
31
- Do tej pory żadnej. Wywoływaliśmy ich parę razy, skoro tylko pojawili się na ekranach.
Nakazałam eskadrze pełną gotowość.
- Kiedy znajdą się w naszym zasięgu?
- Mniej więcej za trzydzieści minut.
- Musimy do tej pory być już na pokładzie - odparł Luke. – Pani kapitan, proszę mieć na
nich oko i informować mnie na bieżąco.
Obraz Yage skinął głową i znikł w mżącej mgiełce. Luke zmęczony zapadł się w fotel. Dwie
chissańskie eskadry to aż nadto, by pokonać tuzin myśliwców imperialnych TIE, ale „Cień Ja-
de" z Marą na pokładzie sam wystarczył za cały oddział. Jeśli dojdzie do walki, siły będą rów-
ne. Miał jednak nadzieję, że tak się nie stanie. Ostatnio, kiedy Mara znalazła się w przestrzeni
chissańskiej, w czasach Thrawna, ich kontakty były ostrożne, ale przyjazne.
Poczuł zmęczenie i sięgnął w Moc, żeby się go pozbyć. Oczywiście, był wyczerpany walką,
ale nie miał zamiaru się poddać. Poza tym nic jeszcze nie wskazywało na to, że Chissowie szu-
kają guza. Na ile ich znał, równie dobrze mógł być to ich zwykły sposób podchodzenia do ob-
cych statków, na które natknęli się w Nieznanych Regionach. Chissowie byli sprawni i pragma-
tyczni, a komuś nieznąjącemu ich obyczajów mogli się nawet wydać zimni. Dopóki Luke nie był
pewien ich intencji, mógł jedynie patrzeć i czekać.
Zawrócił do przedziału pasażerskiego, aby sprawdzić stan rannego szturmowca. Mężczyzna
był nieprzytomny. Górną część munduru już mu zdjęto, dzięki czemu Stalgis mógł opatrzyć mu
ranę na ramieniu. Skóra szturmowca lśniła od potu. Stalgis pochylał się nad nim ze sty-
mulującym zastrzykiem, a na jego twarzy malowała się troska. Na widok Luke'a wyprostował
się.
- Szybko słabnie - rzekł. - Nie mam tu możliwości sprawdzić, co to za nowa trucizna. Musimy
szybko dostarczyć go do oddziału szpitalnego na „Mężobójcy".
Luke kiwnął na Jacena.
- Sprawdź, czy uda się utrzymywać jego oznaki życia na stabilnym poziomie. Lecimy tak
szybko, jak się da, ale i tak możemy nie zdążyć.
Młody Jedi pochylił się nad leżącym i położył mu dłoń na czole. Luke wyczuł fale uzdrawia-
jącej energii płynące od Jacena do rannego. Ujął siostrzeńca za ramię, aby dodać mu sił.
- Zdaje się, że ściągnęliśmy na siebie czyjąś uwagę – poinformował go szeptem.
- Jaki rodzaj uwagi? - zapytał Jacen równie cicho.
- Chissowie.
32
Stan żołnierza pogarszał się stopniowo. Wahadłowiec pędził ku orbicie, na której znajdowały
się dwa macierzyste statki misji. Luke czuł, że system immunologiczny rannego ustępuje pod
naporem intruza, który rozpościerał chemiczne i genetyczne macki po całym jego ciele i przy-
muszał je do posłuszeństwa. Jacen nie zaproponował, aby zabić pasożyta przy użyciu Mocy, i
Luke wiedział, że tego nie uczyni, dopóki wybór między życiem intruza a żołnierza nie stanie
się całkowicie jednoznaczny.
Hegerty obserwowała ich z zatroskaną miną, nie ukrywając jednak ciekawości. Luke podej-
rzewał, że kobieta zawsze wygląda na zatroskaną, bo jej rysy ułożone były w taki, a nie inny
sposób. Ze względu na Stalgisa, a także na wypadek, gdyby ich obawy okazały się bezpod-
stawne, Luke wolał nie pytać pani doktor, czy kiedykolwiek widziała coś takiego. Miał nadzie-
ję, że wkrótce sami się o tym przekonają.
Oficer obsługujący czujniki wystawił głowę z kabiny.
- Jeszcze jedna wiadomość, proszę pana.
Luke wrócił do kabiny, pozostawiając rannego pod opieką Stalgisa i Jacena. Hologram Yage
powrócił.
- Mamy odpowiedź - zameldowała. - Komandor Irolia z Floty Defensywnej chce rozmawiać
z osobą, która tu dowodzi. Powiedziałam, że właśnie wracacie z powierzchni planety, ale ona
nalega, aby mówić z panem osobiście.
- Chyba lepiej będzie, jeśli pani nas skontaktuje.
Drugi pilot bez słowa ustąpił mu miejsca. Luke poprawił ubranie i usiadł.
Twarz Yage znikła z pola holoprojektora w chmurze zakłóceń, a chwilę później zastąpił
ją obraz górnej części ciała niebieskoskórej kobiety ubranej w wi