Sienkiewicz Henryk - Krzyżacy II

Szczegóły
Tytuł Sienkiewicz Henryk - Krzyżacy II
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sienkiewicz Henryk - Krzyżacy II PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sienkiewicz Henryk - Krzyżacy II PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sienkiewicz Henryk - Krzyżacy II - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Henryk Sienkiewicz KRZYŻACY TOM DRUGI Wirtualna Biblioteka Literatury Polskiej Uniwersytet Gdański y Polska.pl y NASK Tekst pochodzi ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Gdańskiego Strona 2 2 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG SPIS TREŚCI ROZDZIAŁ I.........................................................................4 ROZDZIAŁ II......................................................................14 ROZDZIAŁ III ....................................................................21 ROZDZIAŁ IV ....................................................................28 ROZDZIAŁ V .....................................................................31 ROZDZIAŁ VI ....................................................................41 ROZDZIAŁ VI ....................................................................49 ROZDZIAŁ VIII .................................................................57 ROZDZIAŁ IX ....................................................................69 ROZDZIAŁ X .....................................................................80 ROZDZIAŁ XI ....................................................................88 ROZDZIAŁ XII.................................................................115 ROZDZIAŁ XIII ...............................................................119 ROZDZIAŁ XIV ...............................................................123 ROZDZIAŁ XV ................................................................132 ROZDZIAŁ XVI ...............................................................135 ROZDZIAŁ XVII..............................................................140 ROZDZIAŁ XVIII ............................................................148 ROZDZIAŁ XIX ...............................................................154 ROZDZIAŁ XX ................................................................161 ROZDZIAŁ XXI ...............................................................167 ROZDZIAŁ XXII..............................................................174 ROZDZIAŁ XXIII ............................................................182 ROZDZIAŁ XXIV ............................................................192 ROZDZIAŁ XXV .............................................................202 ROZDZIAŁ XXVI ............................................................210 ROZDZIAŁ XXVII...........................................................217 ROZDZIAŁ XXVIII .........................................................222 ROZDZIAŁ XXIX ............................................................225 ROZDZIAŁ XXX .............................................................231 ROZDZIAŁ XXXI ............................................................240 ROZDZIAŁ XXXII...........................................................249 ROZDZIAŁ XXXIII .........................................................256 ROZDZIAŁ XXXIV .........................................................264 ROZDZIAŁ XXXV...........................................................272 NASK IFP UG Strona 3 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG 3 ROZDZIAŁ XXXVI......................................................... 276 ROZDZIAŁ XXXVII ....................................................... 279 ROZDZIAŁ XXXVIII ...................................................... 281 ROZDZIAŁ XXXIX......................................................... 285 ROZDZIAŁ XL ................................................................ 288 ROZDZIAŁ XLI ............................................................... 293 ROZDZIAŁ XLII.............................................................. 297 ROZDZIAŁ XLIII ............................................................ 303 ROZDZIAŁ XLIV ............................................................ 307 ROZDZIAŁ XLV ............................................................. 311 ROZDZIAŁ XLVI ............................................................ 314 ROZDZIAŁ XLVII........................................................... 318 ROZDZIAŁ XLVIII ......................................................... 323 ROZDZIAŁ XLIX ............................................................ 331 ROZDZIAŁ L ................................................................... 342 ROZDZIAŁ LI.................................................................. 345 ROZDZIAŁ LII................................................................. 370 NASK IFP UG Strona 4 4 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG ROZDZIAŁ I Jurand, znalazłszy się na podwórzu zamkowym, nie wiedział zrazu, dokąd iść, gdyż knecht, który go przeprowadził przez bramę, opuścił go i udał się ku stajniom. Przy blankach stali wprawdzie żołdacy, to pojedynczo, to po kilku razem, ale twarze ich były tak zuchwałe, a spojrzenia tak szydercze, iż łatwo było rycerzowi odgadnąć, że mu drogi nie wskażą, a jeżeli na pytanie odpowiedzą, to chyba grubiań- stwem lub zniewagą. Niektórzy śmieli się, pokazując go sobie palcami; inni poczęli nań znów miotać śniegiem, tak samo jak dnia wczorajszego. Lecz on, spo- strzegłszy drzwi większe od innych, nad którymi wykuty był w kamie- niu Chrystus na krzyżu, udał się ku nim w mniemaniu, że jeśli komtur i starszyzna znajdują się w innej części zamku lub w innych izbach, to go ktoś przecie musi z błędnej drogi nawrócić. I tak się stało. W chwili gdy Jurand zbliżył się do owych drzwi, obie ich potowy otworzyły się nagle i stanął przed nimi młodzianek z wygoloną głową jak klerycy, ale przybrany w suknię świecką, i zapy- tał: – Wyście, panie, Jurand ze Spychowa? – Jam jest. – Pobożny komtur rozkazał mi prowadzić was. Pójdźcie za mną. I począł go wieść przez sklepioną wielką sień ku schodom. Przy schodach jednak zatrzymał się i obrzuciwszy Juranda oczyma, znów spytał: – Broni zaś nie macie przy sobie żadnej? Kazano mi was obszukać. Jurand podniósł do góry oba ramiona, tak aby przewodnik mógł dobrze obejrzeć całą jego postać, i odpowiedział: – Wczoraj oddałem wszystko. Wówczas przewodnik zniżył głos i rzekł prawie szeptem: – Tedy strzeżcie się gniewem wybuchnąć, boście pod mocą i prze- mocą. – Aleć i pod wolą boską – odpowiedział Jurand. I to rzekłszy, spoj- rzał uważnie na przewodnika, a spostrzegłszy w jego twarzy coś w ro- dzaju politowania i współczucia, rzekł: NASK IFP UG Strona 5 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG 5 – Uczciwość patrzy ci z oczu, pachołku. Odpowieszże mi szczerze na to, o co spytam? – Spieszcie się, panie – rzekł przewodnik. – Oddadzą dziecko za mnie? A młodzieniec podniósł brwi ze zdziwieniem: – To wasze dziecko tu jest? – Córka. – Owa panna w wieży przy bramie? – Tak jest. Przyrzekli ją odesłać, jeśli im się sam oddam. Przewod- nik poruszył ręką na znak, że nic nie wie, ale twarz jego wyrażała nie- pokój i zwątpienie. A Jurand spytał jeszcze: – Prawda-li, że strzegą jej Szomberg i Markwart? – Nie ma tych braci w zamku. Odbierzcie ją jednak, panie, nim starosta Danveld ozdrowieje. Usłyszawszy to, Jurand zadrżał, ale nie było już czasu pytać o nic więcej, gdyż doszli do sali na piętrze, w której Jurand miał stanąć przed obliczem starosty szczytnieńskiego. Pachołek, otworzywszy drzwi, cofnął się na powrót ku schodom. Rycerz ze Spychowa wszedł i znalazł się w obszernej komnacie, bardzo ciemnej, gdyż szklane, oprawne w ołów gomółki przepuszczały niewiele światła, a przy tym dzień był zimowy, chmurny. W drugim końcu komnaty palił się wprawdzie na wielkim kominie ogień, ale źle wysuszone kłody mało dawały płomienia. Dopiero po niejakim czasie, gdy oczy Juranda oswoiły się ze zmrokiem, dostrzegł w głębi stół i sie- dzących za nim rycerzy, a dalej za ich plecami całą gromadę zbrojnych giermków i równie zbrojnych knechtów, między którymi błazen zam- kowy trzymał na łańcuchu oswojonego niedźwiedzia. Jurand potykał się niegdyś z Danveldem, po czym widział go dwu- krotnie na dworze księcia mazowieckiego jako posła, ale od tych ter- minów upłynęło kilka lat; poznał go jednak pomimo mroku natych- miast i po otyłości, i po twarzy, a wreszcie po tym, że siedział za sto- łem w pośrodku, w poręczastym krześle, mając rękę ujętą w drewniane łupki, opartą na poręczy. Po prawej jego stronie siedział stary Zygfryd de Lowe z Insburka, nieubłagany wróg polskiego plemienia w ogóle, a Juranda ze Spychowa w szczególności; po lewej młodsi bracia Gotfryd i Rotgier. Danveld zaprosił ich umyślnie, aby patrzyli na jego tryumf nad groźnym wrogiem, a zarazem nacieszyli się owocami zdrady, którą na współkę uknuli i do której wykonania dopomogli. Siedzieli więc teraz wygodnie, przybrani w miękkie, z ciemnego sukna szaty, z lek- NASK IFP UG Strona 6 6 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG kimi mieczami przy boku – radośni, pewni siebie, spoglądając na Ju- randa z pychą i z taką niezmierną pogardą, którą mieli zawsze w ser- cach dla słabszych i zwyciężonych. Długi czas trwało milczenie, albowiem pragnęli się nasycić wido- kiem męża, którego przedtem po prostu się bali, a który teraz stał przed nimi ze spuszczoną na piersi głową, przybrany w zgrzebny wór pokut- niczy, z powrozem u szyi, na którym wisiała pochwa miecza. Chcieli też widocznie, by jak największa liczba ludzi widziała jego upokorzenie, gdyż przez boczne drzwi, prowadzące do innych izb, wchodził, kto chciał, i sala zapełniła się niemal do połowy zbrojnymi mężami. Wszyscy patrzyli z niezmierną ciekawością na Juranda, roz- mawiając głośno i czyniąc nad nim uwagi. On zaś, widząc ich, nabrał właśnie otuchy, albowiem myślał w duszy: „Gdyby Danveld nie chciał dotrzymać tego, co obiecywał, nie wzywałby tylu świadków”. Tymczasem Danveld skinął ręką i uciszył rozmowy, po czym dał znak jednemu z giermków, ów zaś zbliżył się do Juranda i chwyciwszy dłonią za powróz otaczający jego szyję, przyciągnął go o kilka kroków bliżej do stołu. A Danveld spojrzał z tryumfem po obecnych i rzekł: – Patrzcie, jako moc Zakonu zwycięża złość i pychę. – Daj tak Bóg zawsze! – odpowiedzieli obecni. Nastała znów chwi- la milczenia, po której Danveld zwrócił się do jeńca: – Kąsałeś Zakon jako pies zapieniony, przeto Bóg sprawił, że jako pies stoisz przed nami, z powrozem na szyi, wyglądając łaski i zmiło- wania. – Nie równaj mnie z psem, komturze – odrzekł Jurand – bo czci ujmujesz tym, którzy potykali się ze mną i z mojej ręki polegli. Na te słowa szmer powstał między zbrojnymi Niemcami: nie wia- domo było, czy rozgniewała ich śmiałość odpowiedzi, czy uderzyła j ej słuszność. Lecz komtur nie był rad z takiego obrotu rozmowy, więc rzekł: – Patrzcie, oto tu jeszcze pluje nam w oczy hardością i pychą! A Jurand wyciągnął w górę dłonie jak człowiek, który niebiosa wzywa na świadki, i odrzekł, kiwając głową: – Bóg widzi, że moja hardość została za bramą tutejszą. Bóg widzi i będzie sądził, czy hańbiąc mój stan rycerski, nie pohańbiliście się i sami. Jedna jest cześć rycerska, którą każdy, kto opasan, szanować wi- nien. NASK IFP UG Strona 7 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG 7 Danveld zmarszczył brwi, ale w tej chwili błazen zamkowy począł brząkać łańcuchem, na którym trzymał niedźwiadka, i wołał: – Kazanie! kazanie! przyjechał kaznodzieja z Mazowsza! Słuchaj- cie! Kazanie! Po czym zwrócił się do Danvelda: – Panie! – rzekł – graf Rosenheim, gdy go dzwonnik za wcześnie na kazanie dzwonieniem rozbudził, kazał mu zjeść sznur dzwonniczy od węzła do węzła; ma i ów kaznodzieja powróz na szyi – każcie mu go zjeść, nim kazania dokończy. I to rzekłszy, począł patrzeć na komtura nieco niespokojnie, nie był bowiem pewien, czy ów roześmieje się, czy każe go za niewczesne odezwanie się wysmagać. Lecz bracia zakonni, gładcy, układni, a na- wet i pokorni, gdy nie poczuwali się w sile, nie znali natomiast żadnej miary wobec zwyciężonych: więc Danveld nie tylko skinął głową sko- morochowi na znak, że na urągowisko pozwala, lecz i sam wybuchnął grubiaństwem tak niesłychanym, ze na twarzach kilku młodszych giermków odbiło się zdumienie. – Nie narzekaj, żeć pohańbiono – rzekł – bo choćbym cię psiarczy- kiem uczynił, lepszy psiarczyk zakonny niż wasz rycerz! A ośmielony błazen począł krzyczeć: – Przynieś zgrzebło, wyczesz mi niedźwiedzia, a on ci wzajem ku- dły łapą wyczesze! Na to tu i owdzie ozwały się śmiechy, jakiś głos zawołał spoza ple- ców braci zakonnych: – Latem będziesz trzcinę na jeziorze kosił! – I raki na ścierwo łowił! – zawołał inny. Trzeci zaś dodał: – A teraz pocznij wrony od wisielców odganiać! Nie zbraknieć tu roboty. Tak to oni szydzili ze strasznego im niegdyś Juranda. Powoli weso- łość ogarnęła zgromadzenie. Niektórzy, wyszedłszy zza stołu, poczęli zbliżać się do jeńca, opatrywać go z bliska i mówić: „Toć jest ów dzik ze Spychowa, któremu nasz komtur kły powybijał; pianę pewnie ma w pysku; rad by kogo ciął, ale nie może!” Danveld i inni bracia zakonni, którzy chcieli z początku dać posłuchaniu jakiś uroczysty pozór sądu, widząc, że rzecz obróciła się inaczej, popodnosili się także z ław i po- mieszali się z tymi, którzy zbliżyli się ku Jurandowi. Nie był wprawdzie z tego rad stary Zygfryd z Insburka, ale sam komtur mu rzekł: „Rozmarszczcie się, będzie jeszcze większa ucie- cha!” I poczęli także oglądać Juranda, gdyż to była sposobność rzadka, NASK IFP UG Strona 8 8 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG albowiem który z rycerzy lub knechtów widział go przedtem tak blisko, ten zwykle zamykał oczy potem na wieki. Więc niektórzy mówili tak- że: „Pleczysty jest, chociaż ma kożuch pod worem; można by go grochowinami owinąć i po jarmarkach prowadzać...” Inni zaś jęli wołać o piwo, aby dzień stał im się jeszcze weselszy. Jakoż po chwili zadzwoniły kopiaste dzbańce, a ciemna sala wy- pełniła się zapachem spadającej spod pokryw piany. Rozweselony komtur rzekł: „Tak właśnie dobrze, niech nie myśli, że jego pohańbie- nie wielka rzecz!” Więc znowu zbliżali się do niego i trącając go pod brodę konwiami, mówili: „Rad byś pił, mazurski ryju!” – a niektórzy, ulewając na dłonie, chlustali mu w oczy, on zaś stał między nimi, za- hukany, zelżony, aż wreszcie ruszył ku staremu Zygfrydowi i widocz- nie czując, że nie wytrzyma już długo, począł krzyczeć tak głośno, aby zagłuszyć gwar panujący w sali: – Na mękę Zbawiciela i duszne zbawienie, oddajcie mi dziecko, ja- koście obiecali! I chciał chwycić prawą dłoń starego komtura, lecz ów odsunął się szybko i rzekł: – Z dala niewolniku! czego chcesz? – Wypuściłem z jeństwa Bergowa i przyszedłem sam, boście obie- cali, że za to oddacie mi dziecko, które się tu znajduje. – Kto ci obiecywał? – spytał Danveld. – W sumieniu i wierze ty, komturze! – Świadków nie znajdziesz, ale za nic świadkowie, gdy chodzi o cześć i słowo. – Na twoją cześć! Na cześć Zakonu! – zawołał Jurand. – Tedy córka będzie ci oddana! – odpowiedział Danveld. Po czym zwrócił się do obecnych i rzekł: – Wszystko, co go tu spotkało – niewinna to igraszka, nie w miarę jego występków i zbrodni. Ale żeśmy przyrzekli wrócić mu córkę, jeśli się stawi i upokorzy przed nami, tedy wiedzcie, że słowo Krzyżaka ma być jako słowo Boże niewzruszonym i że ową dziewkę, którąśmy roz- bójnikom odjęli, darujem teraz wolnością, a po przykładnej pokucie za grzechy przeciw Zakonowi i jemu do domu wrócić dozwolimy. Zdziwiła niektórych taka mowa, gdyż znając Danvelda i jego daw- ne do Juranda urazy, nie spodziewali się po nim tej uczciwości. Więc stary Zygfryd, a z nim razem Rotgier i brat Gotfryd spoglądali na nie- go, podnosząc ze zdumienia brwi i marszcząc czoła, ów jednakże udał, że tych pytających spojrzeń nie widzi, i rzekł: NASK IFP UG Strona 9 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG 9 – Córkę ci pod strażą odeślem, ty zaś tu ostaniesz, póki straż nasza bezpiecznie nie wróci i póki okupu nie zapłacisz. Jurand sam był nieco zdumiony, albowiem już był stracił nadzieję, by nawet dla Danusi ofiara jego mogła się na coś przydać, więc spoj- rzał na Danvelda prawie z wdzięcznością i odpowiedział: – Bóg ci zapłać, komturze! – Poznaj rycerzy Chrystusa – rzekł Danveld. A na to Jurand: – Jużci z niego wszelkie miłosierdzie! Ale żem też dziecka kęs cza- su nie oglądał, pozwólże mi dziewkę obaczyć i pobłogosławić. – Ba, i nie inaczej jak wobec nas wszystkich, aby zaś byli świad- kowie naszej wiary i łaski. To rzekłszy, kazał przybocznemu giermkowi sprowadzić Danusię, sam zaś zbliżył się do von Lowego, Rotgiera i Gotfryda, którzy oto- czywszy go, poczęli szybką i żywą rozmowę. – Nie przeciwię się, lubo nie takiś miał zamiar – mówił stary Zyg- fryd. A gorący, słynny z męstwa i okrucieństwa Rotgier mówił: – Jak to? nie tylko dziewkę, ale i tego diabelskiego psa wypuścisz, aby znów kąsał? – Nie tak ci jeszcze będzie kąsał! – zawołał Gotfryd. – Ba!... zapłaci okup! – odparł niedbale Danveld. – Choćby wszystko oddał, w rok dwa razy tyle złupi. – Nie przeciwię się co do dziewki – powtórzył Zygfryd – ale na te- go wilka nieraz jeszcze owieczki zakonne zapłaczą. – A nasze słowo? – spytał, uśmiechając się, Danveld. – Inaczej mówiłeś... Danveld wzruszył ramionami. – Mało wam było uciechy? – spytał. – Chcecie więcej? Inni zaś otoczyli znów Juranda i w poczuciu chwały, która z uczciwego postęp- ku Danvelda spadła na wszystkich ludzi zakonnych, poczęli mu się chełpić do oczu: – A co, łamignacie! – mówił kapitan zamkowych łuczników – nie tak by postąpili twoi pogańscy bracia z chrześcijańskim naszym ryce- rzem! – Krew zaś naszą toś pijał? – A my ci za kamień chlebem... Ale Jurand nie uważał już ni na pychę, ni na pogardę, która była w ich słowach: serce miał wezbrane a rzęsy wilgotne. Myślał, że oto za NASK IFP UG Strona 10 10 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG chwilę zobaczy Danusię i że zobaczy ją istotnie z ich łaski, więc spo- glądał na mówiących prawie ze skruchą i wreszcie odrzekł: – Prawda! prawda! bywałem wam ciężki, ale... nie zdradliwy. Wtem w drugim końcu sali jakiś głos krzyknął nagle: „Wiodą dziewkę!” – i naraz w całej sali uczyniło się milczenie. Żołnierze roz- stąpili się na obie strony, gdyż jakkolwiek żaden z nich nie widział do- tąd Jurandówny, a większa ich część z powodu tajemniczości, którą Danveld otaczał swe uczynki nie wiedziała nawet nic ojej pobycie w zamku, jednakże ci, którzy wiedzieli, zdążyli już teraz szepnąć innym o przecudnej jej urodzie. Wszystkie więc oczy skierowały się z nadzwy- czajną ciekawością na drzwi, przez które miała się ukazać. Tymczasem naprzód ukazał się giermek, za nim znana wszystkim służka zakonna, ta sama, która jeździła do leśnego dworca, za nią zaś weszła przybrana biało dziewczyna, z rozpuszczonymi włosami prze- wiązanymi wstążką na czole. I nagle w całej sali rozległ się na kształt grzmotu jeden ogromny wybuch śmiechu. Jurand, który w pierwszej chwili skoczył był ku cór- ce, cofnął się nagle i stał blady jak płótno, spoglądając ze zdumieniem na spiczastą głowę, na sine usta i na nieprzytomne oczy niedojdy, którą mu oddawano jako Danusię. – To nie moja córka! – rzekł trwożnym głosem. – Nie twoja córka? – zawołał Danveld. – Na świętego Liboriusza z Padebornu! To albośmy nie twoją zbójom odbili, albo ci ją jakiś cza- rownik zmienił, bo innej nie masz w Szczytnie. Stary Zygfryd. Rotgier i Gotfryd zamienili z sobą szybkie spojrze- nia, pełne największego podziwu nad przebiegłością danvelda, ale ża- den z nich nie miał czasu odezwać się, gdyż Juran począł wołać okrop- nym głosem: – Jest! jest w Szczytnie! Słyszałem, jako śpiewała, słyszałem głos mojego dziecka! Na to Danveld obrócił się do zebranych i rzekł spokojnie a dobit- nie: – Biorę was tu obecnych na świadków, a szczególnie ciebie Zyg- frydzie z Insburka, i was, pobożni bracia, Rotgierze i Gotfrydzie, że wedle słowa i uczynionej obietnicy oddaję tę dziewkę o której pobici przez nas zbójcy powiadali, jako jest córką Juranda ze Spychowa. Jeśli zaś nią nie jest – nie nasza w tym wina, ale raczej wola Pana naszego, który w ten sposób chciał wydać Juranda w nasze ręce. NASK IFP UG Strona 11 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG 11 Zygfryd i dwaj młodsi bracia skłonili głowy na znak, że słyszą i będą w potrzebie świadczyli. Potem znów zamienili szybkie spojrzenia – gdyż było to więcej, niż sami mogli się spodziewać: schwytać Juran- da, nie oddać mu córki, a jednak pozornie dotrzymać obietnicy, któż inny by to potrafił! Lecz Jurand rzucił się na kolana i począł zaklinać Danvelda na wszystkie relikwie w Malborgu, a potem na prochy i głowy rodziców, by oddał mu prawdziwe jego dziecko i nie postępował jako oszust i zdrajca łamiący przysięgi i obietnice. W głosie jego tyle było rozpaczy i prawdy, że niektórzy poczęli się domyślać podstępu, innym zaś przy- chodziło na myśl, że może naprawdę jaki czarownik odmienił postać dziewczyny. – Bóg patrzy na twoją zdradę! – wołał Jurand. – Na rany Zbawicie- la! na godzinę śmierci twojej, oddaj mi dziecko! I wstawszy z klęczek, szedł zgięty we dwoje ku Danveldowi, jakby chciał mu objąć kolana, i oczy błyszczały mu prawie szaleństwem, a głos łamał mu się na przemian bólem, trwogą, rozpaczą i groźbą. Da- nveld zaś, słysząc wobec wszystkich zarzuty zdrady i oszustwa, począł parskać nozdrzami, wreszcie gniew buchnął mu na twarz jak płomień, więc chcąc do reszty zdeptać nieszczęśnika, posunął się również ku niemu i pochyliwszy się do jego ucha, szepnął przez zaciśnięte zęby: – Jeślić ją oddam – to z moim bękartem... Lecz w tej samej chwili Jurand ryknął jak buhaj: obie jego dłonie chwyciły Danvelda i podniosły go w górę. W sali rozległ się przeraźli- wy krzyk: „Oszczędź!!” – po czym ciało komtura uderzyło z tak straszną siłą o kamienną podłogę, że mózg z roztrzaskanej czaszki obryzgał bliżej stojących Zygfryda i Rotgiera. Jurand skoczył ku bocznej ścianie, przy której stały zbroje, i po- rwawszy wielki dwuręczny miecz runął jak burza na skamieniałych z przerażenia Niemców. Byli to ludzie przywykli do bitew, rzezi i krwi, a jednak upadły w nich serca tak dalece, że nawet gdy odrętwienie minęło, poczęli się co- fać i pierzchać, jak stado owiec pierzcha przed wilkiem, który jednym uderzeniem kłów zabija. Sala zabrzmiała okrzykami przerażenia, tupo- tem nóg ludzkich, brzękiem przewracanych naczyń, wyciem pachoł- ków, rykiem niedźwiedzia, który wyrwawszy się z rąk skomorocha, począł wdrapywać się na wysokie okno – i rozpaczliwym wołaniem o zbroje, o tarcze, o miecze i kusze. Zabłysła wreszcie broń i kilkadzie- siąt ostrzy skierowało się ku Jurandowi, lecz on niebaczny na nic, na NASK IFP UG Strona 12 12 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG wpół obłąkany, sam skoczył ku nim i rozpoczęła się walka dzika, nie- słychana, podobniejsza do rzezi niż do orężnej rozprawy. Młody i za- palczywy brat Gotfryd pierwszy zastąpił drogę Jurandowi, lecz ów od- walił mu błyskawicą miecza głowę wraz z ręką i łopatką; za czym padł z jego ręki kapitan łuczników i ekonom zamkowy von Bracht i Anglik Hugues, który choć nie bardzo rozumiał, o co chodzi, litował się jednak nad Jurandem i jego męką, a wydobył oręż dopiero po zabiciu Danvel- da. Inni, widząc straszliwą siłę i rozpętanie męża, zbili się w kupę, by razem stawić opór, ale sposób ten gorszą jeszcze sprowadził klęskę, gdyż on z włosem zjeżonym na głowie, z obłąkanymi oczyma, cały oblany krwią i krwią dyszący, rozhukany, zapamiętały, łamał, rozrywał i rozcinał strasznymi cięciami miecza tę zbitą ciżbę, waląc ludzi na podłogę spluskaną posoką, jak burza wali krze i drzewa. I przyszła znów chwila okropnej trwogi, w której zdawało się, że ten straszliwy Mazur sam jeden wytnie i wymorduje tych wszystkich ludzi i że rów- nie jak wrzaskliwa psiarnia nie może bez pomocy strzelców pokonać srogiego odyńca, tak i ci zbrojni Niemcy do tego stopnia nie mogą się zrównać z jego potęgą i wściekłością, że walka z nim jest tylko dla nich śmiercią i zagubą. – Rozproszyć się! otoczyć go! z tyłu razić! – krzyknął stary Zyg- fryd de Lowe. Więc rozbiegli się po sali, jak rozprasza się stado szpaków na polu, na które runie z góry jastrząb krzywodzioby, lecz nie mogli go otoczyć, albowiem w szale bojowym zamiast szukać miejsca do obrony, począł ich gonić wokół ścian i kogo dognał – ten marł jakby rażony gromem. Upokorzenia, rozpacz, zawiedziona nadzieja, zmienione w jedną żądzę krwi, zdawały się mnożyć w dziesięcioro jego okrutną przyrodzoną siłę. Mieczem, do którego najtężsi między Krzyżaki mocarze potrze- bowali obu rąk, władał jak piórem jedną. Nie szukał życia, nie szukał ocalenia, nie szukał nawet zwycięstwa, szukał pomsty, i jako ogień al- bo jako rzeka, która zerwawszy tamy, niszczy ślepo wszystko, co jej prądowi opór stawi, tak i on, straszliwy, zaślepiony niszczyciel – po- rywał, łamał, deptał, mordował i gasił żywoty ludzkie. Nie mogli go razić przez plecy, gdyż z początku nie mogli go do- gnać, a przy tym pospolici żołdacy bali się zbliżać nawet z tyłu, rozu- miejąc, że gdyby się obrócił, żadna moc ludzka nie wyrwie ich śmierci. Innych chwyciło zupełne przerażenie na myśl, że zwykły mąż nie mógłby sprawić tylu klęsk i że mają do czynienia z człowiekiem, któ- remu jakieś nadludzkie siły w pomoc przychodzą. NASK IFP UG Strona 13 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG 13 Lecz stary Zygfryd, a z nim brat Rotgier wpadli na galerię, która biegła ponad wielkimi oknami sali, i poczęli nawoływać innych, aby chronili się za nimi, ci zaś czynili to skwapliwie, tak że na wąskich schodkach przepychali się wzajem, pragnąc jak najprędzej dostać się na górę i stamtąd razić mocarza, z którym wszelka walka wręcz okazywa- ła się niepodobną. Wreszcie ostatni zatrzasnął drzwi prowadzące na chór i Jurand pozostał sam na dole. Z galerii ozwały się krzyki radości, tryumfu i wnet poczęły lecieć na rycerza dębowe ciężkie zydle, ławy i żelazne kuny od pochodni. Jeden z pocisków trafił go w czoło nad brwiami i zalał mu krwią twarz. Jednocześnie rozwarły się wielkie drzwi wchodowe i przywołani przez górne okna knechci wpadli hur- mem do sali, zbrojni w dzidy, halabardy, topory, kusze, w ostrokoły, drągi, powrozy i we wszelką broń Jaką każdy mógł naprędce pochwy- cić. A szalony Jurand obtarł lewą ręką krew z twarzy, aby nie ćmiła mu wzroku, zebrał się w sobie – i rzucił się na cały tłum. W sali rozległy się znów jęki, szczęk żelaza, zgrzyt zębów i przeraźliwe głosy mordo- wanych mężów. NASK IFP UG Strona 14 14 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG ROZDZIAŁ II W tej samej sali wieczorem siedział za stołem stary Zygfryd de Lowe, którzy po wójcie Danveldzie objął tymczasem zarząd Szczytna, a obok niego brat Rotgier, rycerz de Bergow, dawny jeniec Juranda, i dwaj szlachetni młodzieńcy, nowicjusze, którzy wkrótce przywdziać mieli białe płaszcze. Wicher zimowy wył za oknami, wstrząsał ołowia- ne osady okien, chwiał płomieniem pochodni palących się w żelaznych kunach, a kiedy niekiedy wypychał z komina kłęby dymu na salę. Mię- dzy braćmi, chociaż zebrali się na naradę, panowała cisza, albowiem czekali na słowo Zygfryda, ów zaś, wsparłszy łokcie na stole i splótłszy dłonie na siwej pochylonej głowie, siedział posępny, z twarzą w cieniu i z ponurymi myślami w duszy. – Nad czym mamy radzić? – spytał wreszcie brat Rotgier. Zygfryd podniósł głowę, popatrzył na mówiącego i zbudziwszy się z zamyśle- nia, rzekł: – Nad klęską, nad tym, co powie mistrz i kapituła, i nad tym, by z naszych uczynków nie wynikła szkoda dla Zakonu. Po czym umilkł znów, lecz po chwili rozejrzał się naokół i poruszył nozdrzami: – Tu czuć jeszcze krew. – Nie, komturze – odpowiedział Rotgier – kazałem zmyć podłogę i wykadzić siarką. Tu czuć siarkę. A Zygfryd spojrzał dziwnym wzrokiem po obecnych i rzekł: – Zmiłuj się, Duchu Światłości, nad duszą brata Danvelda i brata Gotfryda! Oni zaś zrozumieli, że wzywał miłosierdzia boskiego nad tymi du- szami i że wzywał dlatego, iż po wzmiance o siarce przyszło mu na myśl piekło, więc dreszcz przebiegł im przez kości i odrzekli wszyscy naraz: – Amen! amen! amen! Przez chwilę znów było słychać wycie wiatru i drganie osad okien- nych. – Gdzie ciało komtura i brata Gotfryda? – spytał starzec. – W kaplicy; księża śpiewają nad nimi litanie. NASK IFP UG Strona 15 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG 15 – W trumnach już? – W trumnach, jeno komtur głowę ma zakrytą, bo i czaszka, i twarz zmiażdżone. – Gdzie inne trupy? i ranni? – Trupy na śniegu, aby zesztywniały, zanim porobią trumny, a ran- ni opatrzeni już w szpitalu. Zygfryd splótł powtórnie dłonie nad głową: – I to jeden człowiek uczynił!... Duchu Światłości, miej w swojej pieczy Zakon, gdy przyjdzie do wielkiej wojny z tym wilczym plemie- niem! Na to Rotgier podniósł wzrok w górę, jakby coś sobie przypomina- jąc, i rzekł: – Słyszałem pod Wilnem, jako wójt sambijski mówił bratu swemu, mistrzowi: „Jeśli nie uczynisz wielkiej wojny i nie wytracisz ich tak, aby i imię nie zostało – tedy biada nam i naszemu narodowi”. – Daj Bóg takową wojnę i spotkanie z nimi! – rzekł jeden ze szla- chetnych nowicjuszów. Zygfryd spojrzał na niego przeciągle, jak gdyby miał ochotę po- wiedzieć: „Mogłeś dziś spotkać się z jednym z nich” – lecz widząc drobną i młodą postać nowicjusza, a może wspomniawszy, że i sam, choć sławion z odwagi, nie chciał iść na pewną zgubę, zaniechał wy- mówki i zapytał: – Który z was widział Juranda? – Ja – odrzekł de Bergow. – Żyje? – Żyje, leży w tej samej sieci, w którąśmy go zaplątali. Gdy się ocknął, chcieli go knechci dobić, ale kapelan nie pozwolił. – Dobić nie można. Człek to znaczny między swymi i byłby krzyk okrutny – odparł Zygfryd. – Niepodobna też będzie ukryć tego, co za- szło, gdyż zbyt wielu było świadków. – Jako więc mamy mówić i co czynić? – spytał Rotgier. Zygfryd zamyślił się i wreszcie tak rzekł: – Wy, szlachetny grafie de Bergow, jedźcie do Malborga do mi- strza. Jęczeliście w niewoli u Juranda i jesteście gościem Zakonu, więc jako gościowi, który niekoniecznie potrzebuje mówić na stronę zakon- ników, tym snadniej wam uwierzą. Mówcie przeto, coście widzieli, że Danveld, odbiwszy pogranicznym łotrzykom jakowąś dziewczynę i myśląc, że to dziewka Jurandowa, dał znać o tym Jurandowi, któren też przybył do Szczytna, i... co się dalej stało – sami wiecie... NASK IFP UG Strona 16 16 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG – Wybaczcie, pobożny komturze – rzekł de Bergow. – Ciężką nie- wolę znosiłem w Spychowie i jako gość wasz rad bym zawsze świad- czył za wami, ale dla pokoju sumienia mego powiedzcie mi: zali nie było prawdziwej Jurandówny w Szczytnie i zali nie zdrada Danvelda doprowadziła do szału strasznego jej rodzica? Zygfryd de Lowe zawahał się przez chwilę z odpowiedzią; w naturze jego leżała głęboka nienawiść do polskiego plemienia, leżało okrucieństwo, którym nawet Danvelda przewyższał, i drapież- ność, gdy chodziło o Zakon, i pycha, i chciwość, ale nie było w nim zamiłowania do niskich wykrętów. Największą też goryczą i zgryzotą życia jego było. że w ostatnich czasach sprawy zakonne przez niekar- ność i swawolę ułożyły się w ten sposób, że wykręty stały się jednym z najwalniejszych i nieodzownych już środków zakonnego życia. Przeto pytanie de Bergowa poruszyło w nim tę najboleśniejszą stronę duszy i dopiero po długiej chwili milczenia rzekł: – Danveld stoi przed Bogiem i Bóg go sądzi, a wy, grafie, jeśli was zapytają o domysły, tedy mówcie, co chcecie: jeśli zasie o to, co wi- działy oczy wasze, tedy powiedzcie, iż nim splątaliśmy siecią wście- kłego męża, widzieliście dziewięciu trupów, prócz rannych na tej pod- łodze, a między nimi trup Danvelda, brata Gotfryda, von Brachta i Hu- ga, i dwóch szlachetnych młodzianów... Boże, daj im wieczny odpo- czynek. Amen! – Amen! amen! – powtórzyli znów nowicjusze. – I mówcie także – dodał Zygfryd – że jakkolwiek Danveld chciał przycisnąć nieprzyjaciela Zakonu, nikt tu jednak pierwszy miecza na Juranda nie wydobył. – Będę mówił jeno to, co widziały oczy moje – odrzekł de Bergow. – Przed północą zaś bądźcie w kaplicy, gdzie i my przyjdziemy modlić się za dusze zmarłych – odpowiedział Zygfryd. I wyciągnął do niego rękę, zarazem na znak podzięki i pożegnania, albowiem pragnął do dalszej narady pozostać tylko z bratem Rotgie- rem, którego miłował jak źrenicę oka i jak tylko ojciec mógł miłować jedynego syna. W Zakonie czyniono nawet z powodu tej niezmiernej miłości różne przypuszczenia, ale nikt nic dobrze nie wiedział, zwłasz- cza że rycerz, którego Rotgier uważał za ojca, żył jeszcze na swym za- meczku w Niemczech i nie wypierał się tego syna nigdy. Jakoż po odejściu Bergowa Zygfryd wyprawił również i dwóch nowicjuszów pod pozorem, aby dopilnowali roboty trumien dla pobi- NASK IFP UG Strona 17 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG 17 tych przez Juranda prostych knechtów, a gdy drzwi zamknęły się za nimi, zwrócił się żywo do Rotgiera i rzekł: – Słuchaj, coć powiem: jedna jest tylko rada, aby żadna żywa dusza nie dowiedziała się nigdy, że prawdziwa Jurandówna była u nas. – Nie będzie to trudno – odrzekł Rotgier – gdyż o tym, że ona tu jest, nie wiedział nikt prócz Danvelda, Gotfryda, nas dwóch i tej służki zakonnej, która jej dozoruje. Ludzi, którzy ją przywieźli z leśnego dworca, kazał Danveld popoić i powiesić. Byli tacy w załodze, którzy się czegoś domyślali, ale tym pomieszała w głowie owa niedojda i sami nie wiedzą teraz, czy stała się pomyłka z naszej strony, czy też jakiś czarownik naprawdę przemienił Jurandównę. – To dobrze – rzekł Zygfryd. – Ja zaś myślałem, szlachetny komturze, czyby, ponieważ Danveld nie żyje, nie zwalić na niego całej winy... – I przyznać się przed całym światem, żeśmy w czasie pokoju i układów z księciem mazowieckim porwali z jego dworu wychowankę księżny i ulubioną jej dwórkę? Nie, to nie może być!... Na dworze wi- dziano nas razem z Danveldem i wielki szpitalnik, jego krewny, wie, iżeśmy przedsiębrali zawsze wszystko razem... Gdy oskarżym Danvel- da, zechce się mścić za jego pamięć... – Radźmy nad tym – rzekł Rotgier. – Radźmy i znajdźmy dobrą radę, bo inaczej biada nam! Gdyby Ju- randównę oddać, to ona sama powie, żeśmy nie od zbójów ją odebrali, jeno że ludzie, którzy ją pochwycili, zawiedli ją wprost do Szczytna. – Tak jest. – I nie tylko o odpowiedzialność mi chodzi. Będzie się książę skar- żył królowi polskiemu i wysłańcy ich nie omieszkają krzyczeć na wszystkich dworach na nasze gwałty, na naszą zdradę, na naszą zbrod- nię. Ile może być z tego szkody dla Zakonu! Sam mistrz, gdyby wie- dział prawdę, powinien rozkazać nam ukryć tę dziewkę. – A czy i tak, gdy ona przepadnie, nie będą oskarżali nas? – zapytał Rotgier. – Nie! Brat Danveld był człowiekiem przebiegłym. Czy pamiętasz, że postawił warunek Jurandowi, aby nie tylko sam stawił się w Szczyt- nie, ale by przedtem ogłosił i do księcia napisał, iż jedzie córkę od zbó- jów wykupywać i wie, że nie ma jej u nas. – Prawda, ale jakże uspawiedliwim w takim razie to, co stało się w Szczytnie? NASK IFP UG Strona 18 18 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG – Powiemy, iż wiedząc, że Jurand szuka dziecka, a odjąwszy zbójom jakowąś dziewkę, która nie umiała powiedzieć, kto jest, dali- śmy znać o tym Jurandowi, myśląc, że to być może jego córka, ów zaś, przybywszy, wpadł na widok tej dziewki w szaleństwo i opętan przez złego ducha rozlał tyle krwi niewinnej, że i niejedna potyczka więcej nie kosztuje. – Zaprawdę – odrzekł Rotgier – mówi przez was rozum i doświad- czenie wieku. Złe uczynki Danvelda, choćbyśmy na niego tylko winę zwalili, zawsze by poszły na karb Zakonu. Zatem na karb nas wszyst- kich, kapituły i samego mistrza; tak zaś wykaże się nasza niewinność, wszystko zaś spadnie na Juranda, na złość polską i związki ich z pie- kielnymi mocami... – I niech nas sądzi wówczas, kto chce: papież czy cesarz rzymski! – Tak. Nastała chwila milczenia, po czym brat Rotgier spytał: – Więc co uczynim z Jurandówną? – Radźmy. – Dajcie ją mnie. A Zygfryd popatrzał na niego i odpowiedział: – Nie! Słuchaj, młody bracie! Gdy chodzi o Zakon, nie folgujcie mężowi ni niewieście, ale nie folgujcie i sobie. Danvelda dosięgła ręka Boża, bo nie tylko chciał pomścić krzywdy Zakonu, ale i własnym chuciom dogodzić. – Źle mnie sądzicie! – rzekł Rotgier. – Nie folgujcie sobie – przerwał mu Zygfryd – bo zniewieścieją w was ciała i dusze, i kolano tamtego twardego plemienia przyciśnie kie- dyś pierś waszą tak, iż nie powstaniecie więcej. I po raz trzeci wsparł posępną głowę na ręku, ale widocznie roz- mawiał tylko z własnym sumieniem i o sobie tylko myślał, gdyż po chwili rzekł: – I na mnie dużo ciąży krwi ludzkiej, dużo bólu, dużo łez... I ja, gdy chodziło o Zakon i gdym widział, że samą siłą nie wskóram, nie wahałem się szukać innych dróg; ale gdy stanę przed tym Panem, któ- rego czczę i miłuję, rzeknę mu: „To uczyniłem dla Zakonu, a dla siebie – wybrałem jeno cierpienie”. Po czym chwycił rękoma skronie, a głowę i oczy podniósł w górę i zawołał: NASK IFP UG Strona 19 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG 19 – Wyrzeczcie się rozkoszy i rozpusty, zatwardzijcie wasze ciała i serca, gdyż oto widzę białość orłowych piór na powietrzu i szpony orła, czerwone od krwi krzyżackiej... Dalsze słowa przerwało mu uderzenie wichru tak straszne że jedno okno w górze nad galerią otworzyło się z trzaskiem a cała sala napełni- ła się wyciem i poświstem zawiei oraz płatkami śniegu. – W imię Ducha Światłości! Zła to noc – rzekł stary Krzyżak. – Noc mocy nieczystych – odrzekł Rotgier. – Ale dlaczego, panie, zamiast: w imię Boga, mówicie: „w imię Ducha Światłości”? – Duch Światłości to Bóg – odparł starzec, po czym jakby chcąc odwrócić rozmowę, spytał: – A przy ciele Danvelda są księża? – Są... – Boże, bądź mu miłościw! I umilkli obaj, po czym Rotgier przywołał pachołków, którym roz- kazał zamknąć okno i objaśnić pochodnie, a gdy poszli precz, znów zapytał: – Co uczynicie z Jurandówną? Weźmiecie ją stąd do Insburka? – Wezmę ją do Insburka i uczynię z nią to, czego dobro Zakonu wymagać będzie. – Ja zasię co mam czynić? – Masz-li w duszy odwagę? – Cóżem takiego uczynił, abyście mieli o tym wątpić? – Nie wątpię, bo cię znam, a za twoje męstwo miłuję cię więcej niż kogokolwiek w świecie. Tedy jedź na dwór księcia mazowieckiego i opowiedz mu wszystko, co się tu stało, tak jakeśmy między sobą ułoży- li. – Mogęż się na pewną zgubę narażać? – Jeśli twa zguba wyjdzie na chwałę Krzyża i Zakonu, to powinie- neś. Ale nie! Nie czeka cię zguba. Oni gościowi krzywdy nie czynią: chybaby cię kto chciał pozwać, jako uczynił ów młody rycerz, który nas wszystkich pozwał... On lub kto inny, lec to przecie nie straszne... – Daj to Bóg! mogą mnie jednak chwycić i do podziemi wtrącić. – Nie uczynią tego. Pamiętaj, że jest list Jurandowy do księcia, a ty pojedziesz prócz tego skarżyć na Juranda. Opowiesz wiernie, co uczy- nił w Szczytnie, i muszą ci uwierzyć... Oto pierwsi daliśmy mu znać, że jest jakaś dziewka, pierwsi zaprosiliśmy go, by przybył i obaczył ją, a on przyjechał, oszalał, komtura zabił, ludzi nam powytracał. Tak bę- NASK IFP UG Strona 20 20 Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG dziesz mówił, a oni cóż ci na to powiedzą? Jużci śmierć Danvelda roz- głosi się po całym Mazowszu. Wobec tego zaniechają skarg. Juran- dówny będą oczywiście szukali, ale skoro sam Jurand pisał, że nie u nas jest, więc nie na nas padnie posąd. Trzeba nadrobić odwagą i po- zamykać im paszczęki, bo i to także pomyślą, że gdybyśmy byli winni, nikt z nas nie odważyłby się przyjechać. – Prawda. Po pogrzebie Danvelda wyruszę zaraz w drogę. – Niech cię Bóg błogosławi, synaczku! Gdy wszystko uczynim jak należy, tedy nie tylko nie zatrzymają cię, ale się muszą wyprzeć Juran- da, abyśmy zaś nie mogli rzec: Oto jak oni z nami postępują! – I tak trzeba się będzie skarżyć na wszystkich dworach. – Wielki szpitalnik dopilnuje tego i dla dobra Zakonu, i jako krew- ny Danvelda. – Ba, ale gdyby ten diabeł spychowski wyżył i odzyskał wolność... A Zygfryd począł patrzeć posępnie przed siebie, następnie zaś od- powiedział z wolna i dobitnie: – Choćby odzyskał wolność, nigdy on nie wypowie jednego słowa skargi na Zakon. Po czym jął jeszcze nauczać Rotgiera, co ma mówić i czego żądać na mazowieckim dworze. NASK IFP UG