Maurier Daphne du - Rebeka
Szczegóły |
Tytuł |
Maurier Daphne du - Rebeka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Maurier Daphne du - Rebeka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Maurier Daphne du - Rebeka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Maurier Daphne du - Rebeka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału:
REBECCA
Copyright © Daphne du Maurier 1938
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2016
Ewentualnych spadkobierców tłumaczki, Eleonory Romanowicz-Podoskiej,
prosimy o kontakt
Redakcja: Danuta Wdowczyk, Jolanta Rososińska
Projekt graficzny okładki: Dark Crayon | Piotr Cieśliński
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7985-318-2
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
tel.691962519
www.wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp
upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu.
Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym
adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz
przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega
właściwym sankcjom.
Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em
Strona 4
Spis treści
Strona tytułowa
Karta redakcyjna
Tej autorki
O książce
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
Strona 5
Tej autorki
KOZIOŁ OFIARNY
REBEKA
Strona 6
O książce
Nowa pani de Winter doskonale pamięta swój przyjazd do
położonej wśród nagich, białych buków samotnej posiadłości na
wybrzeżu Kornwalii. Przybyła z mężem, którego prawie nie
znała, i znalazła się w zimnych kamiennych murach, które
wcale nie chciały jej gościć… Bo nigdy nie zapomniały swojej
pierwszej właścicielki, Rebeki, choć ta od dawna nie żyje.
A jednak jej pokoje pozostały nietknięte, jej stroje wciąż są
gotowe do włożenia, a jej służąca – pani Danvers – cały czas jest
wobec niej lojalna. Nawet w lustrach jakby dalej odbijała się jej
postać.
I choć serce ściska strach, krew krzepnie w żyłach, a umysł
nękają złe przeczucia, nowa pani de Winter postanawia odkryć,
kim była jej doskonała poprzedniczka i jaki straszny los spotkał
ją w posiadłości Manderley.
Strona 7
1
Śniło mi się tej nocy, że znowu byłam w Manderley. Wydawało
mi się, że stoję przed bramą z kutego żelaza prowadzącą do alei
wjazdowej, nie mogę jednak wejść, gdyż brama jest zamknięta.
Wisi na niej łańcuch z kłódką. We śnie zawołałam dozorcę, ale
nikt się nie odezwał, a gdy zajrzałam przez zardzewiałe
sztachety, zobaczyłam, że domek dozorcy jest niezamieszkany.
Z komina nie unosił się dym, małe okienka ziały pustką.
Nagle, jak to bywa we śnie, zostałam obdarzona
nadprzyrodzoną mocą i przeniknęłam jak duch przez bramę
zagradzającą mi drogę. Aleja wjazdowa wiła się jak dawniej,
wieloma skrętami, ale idąc po niej, uświadomiłam sobie, że
jednak coś się zmieniło. Teraz aleja była wąska, zapuszczona,
niepodobna do tej, jaką znaliśmy przed laty. Najpierw dziwiło
mnie to i zastanawiało, dopiero gdy schyliłam głowę, by nie
uderzyć się o nisko zwisającą gałąź, zrozumiałam, co się tu stało.
Natura objęła wszystko ponownie w swoje posiadanie, powoli
zagarniając aleję swymi podstępnymi mackami. Lasy, które
zawsze nam zagrażały, wreszcie odniosły zwycięstwo. Tworzyły
ciemną, nieprzeniknioną gęstwinę po obu stronach alei. Buki
o białych, nagich pniach chyliły się ku sobie, a gałęzie splecione
w dziwnym uścisku tworzyły nad moją głową łuk niby
sklepienie nawy kościelnej. Były tam także inne, nieznane mi
drzewa, skarłowaciałe dęby i powykrzywiane wiązy o konarach
sczepionych silnie z gałęziami buków. Wyrosły one na tej ziemi,
a wśród nich olbrzymie krzewy i różne rośliny, których dawniej
nie było.
Aleja wiła się teraz jak wstążka. Zniknął żwir, powierzchnię
porosła trawa i mech. Po dawnej alei pozostało tylko
wspomnienie. Gałęzie drzew zwisały nisko, utrudniając
przejście. Pokręcone korzenie przypominały gigantyczne
Strona 8
szpony. Tu i ówdzie wśród tej dżungli rozpoznawałam krzewy,
które za naszych czasów stanowiły ozdobę parku – hortensje,
piękne okazy sztuki ogrodniczej, słynące ze swych wspaniałych
niebieskich kwiatów. Nieprzycinane ręką ludzką zdziczały
i wybujały do potwornej wysokości, bezkwietne, czarne
i brzydkie jak rosnące obok nich nieznane intruzy.
Coraz dalej i dalej, to na wschód, to na zachód, wiła się
nędzna ścieżynka, która ongiś była naszą aleją wjazdową.
Niekiedy myślałam, że całkowicie zanikła, lecz pojawiała się
znowu spod zwalonego pnia lub przebijała przez błotnisty rów
powstały po zimowych deszczach. Nie przypuszczałam, że aleja
jest aż tak długa. Widocznie mile pomnożyły się podobnie jak
drzewa, a ścieżka wiodła nie do domu, lecz do jakiegoś
labiryntu, do dzikiej gęstwiny. Nagle przede mną ukazał się
dom, do ostatniej chwili ukryty przez niezwykle wybujały,
ogromny krzew, rozrastający się na wszystkie strony. Stałam
z bijącym sercem i czułam, jak do oczu napływają mi łzy.
To było Manderley, nasze Manderley, tajemnicze i ciche jak
zawsze. Szare mury lśniły w księżycowym blasku mojego snu,
w gotyckich oknach odbijał się zielony trawnik i taras. Czas nie
mógł zniszczyć doskonałej proporcji budowli ani samego
położenia domu, które można przyrównać do klejnotu
umieszczonego we wgłębieniu dłoni.
Taras schodził na trawniki ciągnące się aż do morza. Gdy się
odwróciłam, ujrzałam srebrną taflę wody zastygłą w świetle
księżyca, podobną do gładkiej powierzchni jeziora. Najlżejsza
fala nie marszczyła tej tafli widzianej we śnie, ani jedna
chmurka, gnana wiatrem z zachodu, nie zaciemniała jasności
bladego nieba. Odwróciłam się znowu w stronę domu i choć stał
nietknięty, jakby opuszczony dopiero wczoraj, spostrzegłam, że
ogród, podobnie jak lasy, uległ prawu dżungli. Rododendrony
wysokości pięćdziesięciu stóp, oplecione paprociami, zwarły się
w uścisku z nieznanymi nędznymi krzewami, które natrętnie
czepiały się ich korzeni, jak gdyby wiadome swego gorszego
pochodzenia. Bez złączył się z miedzianym bukiem, a złośliwy
bluszcz, odwieczny wróg piękna, oplątał tę parę, wiążąc ją
jeszcze silniej i pozbawiając wolności. Bluszcz panował
niepodzielnie w opuszczonym ogrodzie. Jego długie pędy
pełznące po trawnikach wkrótce wedrą się na dom. Zobaczyłam
Strona 9
również jakąś zdziczałą roślinę leśną, której nasiona niegdyś
rozsiały się pod drzewami. Teraz maszerując razem
z bluszczem, zdziczałe leśne rośliny, podobne do ogromnego
rabarbaru, wpełzały w całej swej brzydocie na soczystą trawę,
w której zwykle kwitły żonkile.
Wszędzie rosły pokrzywy, przednia straż armii dżungli.
Smukłe chwasty wdarły się na taras, pokryły ścieżki, podeszły
nawet pod okna domu. Nie były czujnymi strażnikami, gdyż
w wielu miejscach szeregi ich przerwała roślina podobna do
rabarbaru. Pokrzywy leżały ze zgniecionymi wierzchołkami
i suchymi łodygami, tworząc przejścia dla królików. Z alei
weszłam na taras, gdyż pokrzywy nie stanowiły dla mnie we
śnie przeszkody. Szłam jak zaczarowana, nic nie mogło mnie
powstrzymać.
Blask księżyca przedziwnie oddziaływa na wyobraźnię,
nawet na wyobraźnię śpiącego. Gdy tak stałam w milczeniu, bez
ruchu, mogłabym przysiąc, że dom nie jest pustą skorupą, lecz
żyje dawnym życiem.
Światło padało z okien, firanki poruszał lekko podmuch
nocnego wiaterku, a tam w bibliotece z pewnością drzwi są na
wpół uchylone, tak jak je zostawiliśmy, wychodząc. I moja
chustka zapewne leży na stole przy wazonie z jesiennymi
różami.
W pokoju powinny znajdować się ślady naszej obecności.
Mały stos książek z czytelni przygotowanych do zwrotu,
porzucony egzemplarz „Timesa”. Popielniczki z niedopałkami,
poduszki leżące na fotelach, na których wyraźnie widnieją
wgłębienia odciśnięte przez nasze głowy, kłody żarzące się aż do
rana w kominku. I Jasper, kochany Jasper, z oczami pełnymi
wyrazu, z obwisłymi wargami, wyciągnięty na dywanie,
stukając ogonem o podłogę na odgłos kroków swego pana.
Obłok, dotychczas niewidoczny, przesłonił księżyc niby ręka
zakrywająca twarz. Złudzenie prysło i światła w oknach pogasły.
Patrzyłam na opuszczony dom. Teraz nie było już w nim życia,
nie nawiedzały go duchy i szept przeszłości nie rozbrzmiewał
wśród pustych ścian.
Dom ten był grobowcem. Nasz strach i cierpienia pogrzebane
zostały w jego ruinach. I już nie zmartwychwstaną. Gdy
wspomnę Manderley, nie będzie we mnie goryczy. Będę myśleć
Strona 10
o takim Manderley, jakim byłoby, gdybym tam mogła żyć bez
strachu. Będę wspominać ogród różany w lecie, ptaki śpiewające
o świcie, podwieczorki pod kasztanem i szum morza
dobiegający z oddali. Będę myśleć o kwitnących bzach i Dolinie
Szczęścia. Są to wartości trwałe, które nie mogą zaniknąć. Są to
wspomnienia, które nie sprawiają bólu. Postanowienia te
powzięłam we śnie, podczas gdy obłok przesłaniał tarczę
księżyca, bo podobnie jak większość śpiących ludzi wiedziałam,
że to jest sen.
W rzeczywistości znajdowałam się w obcym kraju, oddalona
o wiele setek mil od Manderley, i miałam się obudzić za kilka
sekund w małym, skromnym pokoju hotelowym, dodającym
otuchy swoją banalnością. Po obudzeniu westchnę, przeciągnę
się, odwrócę, a gdy otworzę oczy, ogarnie mnie zdumienie na
widok jaskrawego słońca i czystego nieba, tak odmiennych od
łagodnego światła księżyca w moim śnie. Oczekiwał nas dzień,
niewątpliwie długi i monotonny, lecz nasycony spokojem,
którego nie zaznaliśmy dotychczas. Nie będziemy mówić
o Manderley, nie opowiem mojego snu, gdyż Manderley nie
należy już do nas. Manderley już nie istnieje.
Strona 11
2
Nigdy nie wrócimy do Manderley, to jedno jest pewne.
Przeszłość jest jeszcze zbyt bliska. To, o czym staraliśmy się
zapomnieć i pozostawić za nami, odżyłoby na nowo. Uczucie
strachu i tajemnego niepokoju, przeradzające się z biegiem
czasu w obłędne przerażenie – obecnie, dzięki Bogu, stłumione –
mogłoby w jakiś nieprzewidziany sposób stać się stałym
towarzyszem, tak jak to było dawniej.
On jest niezwykle cierpliwy i nigdy się nie skarży, nawet
wówczas, gdy ogarniają go wspomnienia, a zdarza się to
częściej, niż się do tego przyznaje.
Domyślam się, że wraca do przeszłości, kiedy nagle staje się
daleki i zadumany, a z kochanej twarzy znika wszelki wyraz, jak
gdyby przesunęła się po niej niewidzialna ręka; kiedy twarz jego
staje się maską, rzeźbą – klasyczną i zimną, piękną, lecz bez
życia. Pali wówczas papierosa za papierosem, nie gasząc ich,
a żarzące się niedopałki leżą dokoła na ziemi jak płatki kwiatów.
Mówi szybko, żarliwie o byle czym, czepiając się jakichkolwiek
tematów, jakby to był środek uśmierzający ból. Podobno istnieje
taka teoria, że przeżyte cierpienia udoskonalają zarówno
mężczyzn, jak i kobiety i że aby osiągnąć coś na tym lub innym
świecie, musimy przejść próbę ognia. Przeszliśmy tę próbę
w całej pełni. Oboje poznaliśmy, co to jest strach, samotność
i wielkie nieszczęście. Przypuszczam, że na każdego człowieka
prędzej czy później przychodzi chwila próby. Każdy z nas ma
swojego demona, który go tyranizuje i zadręcza, aż wreszcie
trzeba mu wypowiedzieć walkę. Myśmy już pokonali naszego
demona, a przynajmniej tak nam się wydaje.
Zły duch nie gnębi nas więcej. Przeszliśmy przez naszą
próbę, oczywiście nie bez szwanku. On słusznie przeczuwał
nieszczęście od samego początku. Wzorem deklamującej
Strona 12
z patosem aktorki w podrzędnej sztuce mogę powiedzieć, że
drogo zapłaciliśmy za wolność. Dość już miałam melodramatu
w życiu i chętnie oddałabym moje pięć zmysłów, gdyby to mogło
zapewnić nam nadal obecny spokój i bezpieczeństwo. Szczęście
nie jest wartością, którą można ocenić, jest to sposób myślenia,
stan umysłu. Oczywiście nachodzą nas chwile depresji, lecz są
również inne chwile, kiedy czas nieodmierzany zegarem biegnie
w wieczność, a ja, widząc Jego uśmiech, wiem, że jesteśmy
razem, że kroczymy zgodnie naprzód, że nie dzieli nas żadna
różnica myśli czy zdań. Nie mamy przed sobą teraz żadnych
tajemnic. Dzielimy się wszystkim. Wprawdzie nasz mały hotelik
jest nudny, jedzenie marne i jeden dzień podobny do drugiego,
ale nie chcemy, żeby było inaczej. Spotkalibyśmy za dużo Jego
znajomych w każdym wielkim hotelu. Oboje lubimy prostotę,
a jeśli czasami jesteśmy znudzeni – cóż, nuda to przyjemna
odtrutka na strach. Życie nasze płynie utartym trybem, a ja… ja
odkryłam w sobie talent do czytania na głos. On okazywał
zniecierpliwienie jedynie wtedy, gdy spóźniał się listonosz, bo
oznaczało to, że musimy czekać do następnego dnia na pocztę
z Anglii. Próbowaliśmy słuchać radia, ale hałas jest zbyt
denerwujący. Wolimy więc przedłużać przyjemność
oczekiwania na gazety. Wynik meczu krykieta, choć
dowiadujemy się o nim dopiero po wielu dniach, nie przestaje
być dla nas interesujący.
Jakże często od nudy ratowały nas wiadomości o meczach
krykieta rozgrywanych przez Wielką Brytanię z dominiami albo
opis zawodów bokserskich lub nawet wyniki meczów
bilardowych. Finały turniejów szkolnych, wyścigi psów, różne
dziwne współzawodnictwa w zapadłych hrabstwach, wszystkie
te wiadomości stanowiły pokarm dla naszych zgłodniałych
umysłów. Niekiedy trafiają do moich rąk stare egzemplarze
miesięcznika „Field”, a wówczas przenoszę się z tej obojętnej dla
mnie wyspy do krainy angielskiej wiosny. Czytam
o strumieniach spływających po wapiennych skałach,
o wiosennych muszkach, o szczawiu rosnącym na zielonych
łąkach, o wronach krążących nad lasami, o wszystkim, co
przypomina mi Manderley. Z tych przez tyle osób
przeglądanych i podniszczonych kartek unosi się zapach mokrej
ziemi, ostra woń torfu na moczarach, przypominają mi one
Strona 13
również mokry mech uginający się pod stopami, upstrzony tu
i ówdzie białymi plamami przez czaple.
Kiedyś znalazłam artykuł o dzikich gołębiach. Gdy czytałam
go głośno, wydawało mi się, że znowu zaszyłam się w gęstwinę
lasu w Manderley, a gołębie latają nade mną. Słyszałam ich
ciche, pełne tkliwości nawoływania, tak kojące i rzeźwiące
w upalne letnie popołudnie. Nic nie zakłócało spokoju ptaków,
dopóki Jasper, szukając mnie, nie przebiegł przez zarośla,
węsząc wilgotnym pyskiem przy ziemi. Gołębie wylatywały
wówczas z ukrycia w nierozsądnym popłochu i uderzając
skrzydłami z wielkim hałasem, znikały nam z oczu, szybując
nad wierzchołkami drzew. Po ich odlocie cisza znowu spadała
na las, a ja – nie wiadomo dlaczego – czując się nieswojo,
uświadamiałam sobie, że słońce nie złoci już szeleszczących
liści, że pociemniały gałęzie, że wydłużyły się cienie, w domu zaś
czekają na podwieczorek świeże maliny. Wstawałam wówczas
z posłania z paproci, strzepywałam ze spódnicy delikatny pył
zeszłorocznych liści, przywoływałam gwizdem Jaspera
i kierowałam się do domu, gardząc sobą za przyśpieszony krok,
za spojrzenia rzucane przez ramię.
Jakie to dziwne, że artykuł o dzikich gołębiach mógł tak żywo
przypomnieć przeszłość. Zaczęłam się jąkać przy czytaniu.
Pobladła kochana twarz sprawiła, że przerwałam nagle
i zaczęłam przewracać stronice, aż znalazłam wzmiankę
o krykiecie, bardzo rzeczową, bardzo nudną. Jakże wtedy
błogosławiłam tych flegmatycznych graczy w białych
flanelowych strojach, gdyż po kilku minutach na Jego twarzy
pojawił się wyraz spokoju. Bladość jego zniknęła i zaczął ze
zdrowym podnieceniem krytykować jedną z drużyn za
nieudolną grę.
Uniknęliśmy powrotu w przeszłość, a ja dostałam nauczkę.
Czytaj o wiadomościach z Anglii, o angielskim sporcie, polityce
i ceremoniach, ale w przyszłości zachowaj dla siebie samej
słowa, które mogą ranić. W tajemnicy mogę sobie na nie
pozwolić. Barwy, zapachy i dźwięki, deszcz i szmer fal, nawet
jesienne mgły i zapach przypływu to są wspomnienia
z Manderley, wspomnienia nie do zabicia. Niektórzy ulegają
nałogowi czytania rozkładu kolejowego. Wymyślają niezliczone
podróże po kraju, zabawiając się wyszukiwaniem
Strona 14
najtrudniejszych połączeń. Mój konik jest mniej nudny, choć
równie dziwny. Jestem kopalnią wiadomości o angielskiej wsi.
Znam nazwisko każdego właściciela terenów łowieckich,
a nawet nazwiska dzierżawców nie są mi obce. Wiem, ile zabito
pardw, ile kuropatw, ile jeleni. Wiem, gdzie łowi się pstrągi
i gdzie skaczą łososie. Biorę udział we wszystkich polowaniach
par force na lisy. Nawet nazwiska ludzi, którzy tresują młode
psy gończe, są mi dobrze znane. Stan urodzajów, cena opasów,
tajemnicze choroby świń – rozkoszuję się tymi wiadomościami.
Może to mierna rozrywka i nie bardzo intelektualna, ale gdy
czytam o wsi, wdycham powietrze Anglii i spoglądam z większą
odwagą na rozsłonecznione niebo.
Nędzne winnice i rozsypujące się murki kamienne przestają
mnie nużyć, gdyż jeśli chcę, popuszczam wodze fantazji
i zrywam naparstnice oraz blade firletki spod ociekających
deszczem żywopłotów.
Jakże miłe są te kaprysy wyobraźni, łagodzą one gorycz i żal,
osładzają nam nasze dobrowolne wygnanie. Dzięki tym
kaprysom spędzam przyjemnie popołudnie i wracam,
odświeżona i uśmiechnięta, na skromny rytuał podwieczorku.
Zamawiamy niezmiennie to samo – po dwa kawałki chleba
z masłem i chińską herbatę. Jak bardzo musimy wydawać się
konwencjonalni, trzymając się uparcie zwyczajów, tak jak to
robiliśmy w Anglii. Tu, na tym jasnym balkonie, liczącym setki
lat, zbielałym od słońca, przypomina mi się godzina wpół do
piątej w Manderley i stół przysunięty do kominka w bibliotece.
Punktualnie co do minuty otwierały się drzwi i zaczynał się
niezmienny ceremoniał nakrywania do stołu – srebrna taca,
imbryk, śnieżnobiały obrus. Jasper, o długich, zwisających
uszach spaniela, udaje obojętność na widok ciastek. Taką ucztę
mieliśmy codziennie, a jedliśmy tak mało.
Mam teraz przed oczami ociekające masłem placuszki.
Cienkie, chrupiące trójkąciki grzanek i gorące pszenne
ciasteczka. Wyśmienite sandwicze o nieznanych składnikach
i zagadkowym zapachu oraz ten nadzwyczajny piernik. Tort
hiszpański rozpływający się w ustach i jego solidniejszy
towarzysz – placek ze skórką pomarańczową i rodzynkami.
Jedzenia tego starczyłoby na wyżywienie jednej głodującej
Strona 15
rodziny przez cały tydzień. Nie wiedziałam, jaki był dalszy los
tych smakołyków, i często martwiło mnie to marnotrawstwo.
Nigdy jednak nie ośmieliłam się spytać pani Danvers, co
z tym wszystkim robiła. Spojrzałaby na mnie pogardliwie, ze
swoim zimnym uśmiechem wyższości na ustach,
i powiedziałaby zapewne:
– Nigdy za życia pani de Winter nie robiono mi żadnych
wymówek.
Pani Danvers. Ciekawa jestem, co ona teraz robi. Ona i Favell.
Sądzę, że to właśnie wyraz jej twarzy wywołał we mnie po raz
pierwszy uczucie niepokoju. Pomyślałam wówczas: „Ona mnie
porównuje do Rebeki” i cień tamtej przesunął się między nami…
Wszystko minęło, skończyło się wreszcie. Żaden demon mnie
już nie dręczy, oboje jesteśmy wolni. Nawet mój wierny Jasper
przeniósł się do krainy wiecznych łowów, a Manderley już nie
istnieje. Niby pusta muszla leży martwe wśród gęstwiny lasów,
tak jak to widziałam we śnie. Gąszcz chwastów, królestwo
ptaków. Niekiedy może jakiś włóczęga zawędruje tam, szukając
schronienia przed ulewą, i jeśli jest odważny, ujdzie mu to
bezkarnie. Lecz ktoś nieśmiały, jakiś bojaźliwy kłusownik, niech
nie zapędza się w lasy Manderley. Mógłby trafić do małego
domku nad zatoką, lecz nie zaznałby spokoju pod jego
rozpadającym się dachem, gdy krople deszczu wybijają na nim
swój rytm. Może tam wciąż jeszcze panuje nastrój pełen grozy…
A także ten zakręt alei, gdzie drzewa wdzierają się na żwir, nie
jest miejscem, w którym należy się zatrzymywać, zwłaszcza po
zachodzie słońca. Szum liści przypomina szelest sukni balowej,
a gdy liście nagle zadrżą, opadną i rozsypią się po ziemi, może
się wydawać, że to odgłos szybkich kroków kobiecych,
a wgłębienia w żwirze – to ślady jedwabnych pantofelków na
wysokich obcasach.
Gdy wspominam to wszystko, z ulgą spoglądam na widok
roztaczający się z naszego balkonu. Żaden cień nie przesłania
jaskrawego blasku, kamieniste winnice lśnią w słońcu,
a bugenwille pokryte są białym kurzem. Może kiedyś spojrzę na
ten widok z czułością. Teraz, choć nie wzbudza we mnie
roztkliwienia, dodaje mi pewności siebie. A pewność siebie jest
cechą, którą bardzo cenię, chociaż nabrałam jej dość późno.
Chyba właśnie dlatego, że On polega na mnie, stałam się
Strona 16
wreszcie śmiała. W każdym razie pozbyłam się nieufności,
onieśmielenia, strachu przed obcymi. Jestem zupełnie inna, niż
byłam, gdy jechałam po raz pierwszy do Manderley – pełna
nadziei i dobrych chęci, obciążona rozpaczliwą nieśmiałością
i pragnąca podobać się wszystkim. Właśnie ten mój brak
pewności siebie wywierał złe wrażenie na ludziach pokroju pani
Danvers. Jak niekorzystnie musiałam się przedstawiać po
Rebece. Widzę siebie teraz, gdy pamięć rzuca pomost poprzez
lata – moje proste, krótkie włosy i młodą, nieupudrowaną twarz.
Widzę siebie w źle skrojonym żakiecie, spódnicy i swetrze
własnej roboty, sunącą za panią van Hopper jak nieśmiały,
płochliwy źrebak. Zwykle wkraczała przede mną do restauracji
na lunch, a jej krępa, kołysząca się w biodrach postać z trudem
utrzymywała równowagę na chybotliwych, wysokich obcasach.
Bluzka strojona w falbanki zdobiła jej obfity biust, nowy
kapelusz z ogromnym, sterczącym ukośnie piórem osłaniał
wysokie czoło. W jednej ręce niosła dużą torebkę, taką, w której
z łatwością mieszczą się paszporty, kalendarzyki i notesy
brydżowe, a w drugiej trzymała nieodłączny lornion – wroga
osobistych spraw innych ludzi.
Zmierzała wprost do swego stołu przy oknie w rogu sali
i zbliżając lornion do małych oczek, rozglądała się na wszystkie
strony, po czym wypuszczała z ręki lornion zawieszony na
czarnej wstążce i wykrzykiwała ze wstrętem:
– Ani jednej znanej osobistości! Powiem dyrekcji, że muszą
mi obniżyć rachunek. Cóż oni sobie myślą, że po co ja tutaj
przyjechałam? Żeby patrzeć na chłopców hotelowych?!
Przywoływała do siebie kelnera głosem ostrym, urywanym,
zgrzytającym jak piła.
Jak bardzo inna jest mała restauracyjka, gdzie teraz jadamy,
od tej wielkiej, ozdobnej i wspaniałej sali hotelu Côte d’Azur
w Monte Carlo. I jak bardzo różni się od pani van Hopper mój
obecny towarzysz, którego mocne, kształtne ręce obierają teraz
mandarynkę w spokojny, metodyczny sposób i który spogląda
na mnie od czasu do czasu z uśmiechem. Tłuste palce pani van
Hopper, ozdobione licznymi pierścionkami, chwytają za talerz,
na którym piętrzy się stos ravioli, a oczy jej spoglądają
podejrzliwie na mój talerz w obawie, że może wybrałam coś
lepszego. Niepotrzebnie się niepokoiła, gdyż kelner,
Strona 17
z niesamowitą bystrością wrodzoną kelnerom, dawno wyczuł,
że zajmuję stanowisko niższe i zależne od niej, i postawił przede
mną talerz z kawałkiem szynki i ozora, który ktoś przed
półgodziną odesłał do bufetu, bo wędlina była źle pokrojona.
Dziwna jest ta niechęć służby i wyraźnie okazywane
zniecierpliwienie. Pamiętam jakiś pobyt z panią van Hopper
u znajomych na wsi. Pokojówka nigdy nie zjawiała się na mój
nieśmiały dzwonek, nie przynosiła mi trzewików, a wczesną
ranną herbatę, zawsze lodowato zimną, stawiała pod drzwiami
sypialni. To samo działo się w hotelu Côte d’Azur, chociaż nie
w tak jaskrawej formie. Czasem ta przemyślana obojętność
zmieniała się w poufałość obłudną i obraźliwą, sprawiającą, że
kupowanie znaczków od portiera było męczarnią, której
wolałam unikać. Jakże młoda i niedoświadczona musiałam się
wydawać i jak silnie to odczuwałam. Byłam zbyt wrażliwa, zbyt
naiwna, słowa raniły mnie jak ciernie, choć w rzeczywistości
wypowiadane były lekko.
Pamiętam dobrze tę porcję szynki i ozora – wyschnięte,
nieapetyczne skrawki – ale nie miałam odwagi jej odesłać.
Jadłyśmy, milcząc, bo pani van Hopper lubiła jeść w skupieniu.
Sos ściekał jej po podbródku, co świadczyło, że ravioli jej
smakują.
Nie był to widok wzbudzający we mnie apetyt. Odwracając
od niej wzrok, zobaczyłam, że ktoś zmierza do sąsiedniego stołu,
niezajmowanego od trzech dni. Maître d’hôtel, z uniżonym
ukłonem przeznaczonym wyłącznie dla znakomitych gości,
wskazywał miejsce nowemu przybyszowi.
Pani van Hopper odłożyła widelec i sięgnęła po lornion.
Zaczerwieniłam się za nią ze wstydu, podczas gdy ona
wpatrywała się w naszego sąsiada. Ten, nie zdając sobie sprawy
z jej zainteresowania, przeglądał kartę z namysłem. Po chwili
pani van Hopper zatrzasnęła lornion i nachyliła się do mnie
przez stół. Jej małe oczka błyszczały podnieceniem, gdy
powiedziała nieco za głośno:
– To jest Max de Winter, właściciel Manderley. Słyszałaś
oczywiście o tej posiadłości. De Winter wygląda źle, prawda?
Mówią, że nie może przeboleć śmierci swojej żony…
Strona 18
3
Ciekawa jestem, jak by się ułożyło moje życie, gdyby pani van
Hopper nie była taką snobką.
Bawi mnie myśl, że mój los wisiał na nitce jej snobizmu.
Ciekawość mojej pracodawczyni była chorobliwa, przechodząca
niemal w manię. Z początku byłam tym przerażona i okropnie
zawstydzona. Czułam się jak chłopiec, który znosi chłostę za
swego pana, gdy widziałam, jak ludzie śmieją się za jej plecami,
wymykają się szybko z pokoju, kiedy ona wchodzi, a nawet
znikają za drzwiami dla służby w korytarzu hotelowym.
Od wielu lat pani van Hopper przyjeżdżała do hotelu Côte
d’Azur. Poza brydżem jej głównym zajęciem, powszechnie już
znanym w Monte Carlo, było udawanie znajomości z wybitnymi
osobistościami, choćby widziała je tylko raz w życiu na drugim
końcu hali pocztowej. W jakiś swoisty sposób nawiązywała
rozmowę i zanim ofiara zdążyła poczuć niebezpieczeństwo,
pani van Hopper zapraszała ją do swego apartamentu. Sposób
ataku był tak nagły i niespodziewany, że rzadko kiedy ofierze
udawało się wymknąć. W hotelu stale okupowała wybraną
kanapę w salonie, między holem a przejściem do restauracji.
Tam piła kawę po lunchu i obiedzie. Wszyscy wchodzący
i wychodzący musieli przejść obok niej. Niekiedy używała mnie
za przynętę, a ja, nienawidząc swej roli, musiałam wędrować na
drugi koniec salonu, by prosić o pożyczenie książki lub gazety,
pytać o adres jakiegoś sklepu lub zawiadamiać o spotkaniu
wspólnego znajomego. Wydawało się, że znakomitości są dla
niej tak niezbędne jak kleik dla chorego. Chociaż wolała ludzi
utytułowanych, każda twarz widziana kiedyś w tygodnikach
poświęconych życiu towarzyskiemu była także pożądana.
Nazwiska wymienione w kolumnie plotek – autorzy, artyści,
Strona 19
aktorzy, nawet pośledniego gatunku – imponowały jej, o ile
dowiedziała się o nich z prasy.
Widzę panią van Hopper, jakby to było wczoraj, tego
pamiętnego popołudnia – mniejsza z tym przed ilu laty – gdy
siedziała na swej ulubionej kanapie, rozważając metodę ataku.
Domyślałam się z jej roztargnienia i sposobu uderzania
lornionem o zęby, że rozważa różne możliwości. Gdy
zrezygnowała z leguminy i szybko zjadła owoce, domyśliłam się,
że chce skończyć lunch wcześniej od nowego przybysza, aby
zająć miejsce na kanapie, obok której będzie musiał przejść.
Nagle zwróciła się do mnie z błyskiem w małych oczkach:
– Idź prędko na górę i odszukaj list od mego siostrzeńca.
Pamiętasz, ten pisany w czasie podróży poślubnej, z fotografią.
Przynieś mi go zaraz.
Zrozumiałam, że ułożyła sobie plan działania i że
siostrzeniec ma być pretekstem do zawarcia znajomości. Nie po
raz pierwszy drażniła mnie rola, którą musiałam odgrywać w jej
planach. Jak pomocnik żonglera podawałam odpowiednie
rekwizyty, po czym milcząca i uważna czekałam na dalsze
wskazówki. Nieznajomy nie będzie zadowolony z natręctwa,
tego byłam pewna. Z tego, co usłyszałam o nim podczas lunchu –
garść plotek zebranych przez panią van Hopper przed
dziesięcioma miesiącami z gazet i przechowywanych w pamięci
do dalszego użytku – mogłam sobie wyobrazić, pomimo mojej
młodości i niedoświadczenia życiowego, że niechętnie przyjmie
pogwałcenie swojej samotności. Dlaczego przyjechał właśnie do
hotelu Côte d’Azur w Monte Carlo, było wyłącznie jego sprawą,
i każdy by to zrozumiał prócz pani van Hopper. Takt był zaletą
jej nieznaną, dyskrecja także, a ponieważ żyła plotkami,
przybysz musi paść ofiarą jej dociekań. Znalazłam list
w przegródce biurka i zawahałam się przez chwilę, zanim
zeszłam do salonu. Wydawało mi się, choć było to bezsensowne,
że w ten sposób darowuję mu kilka minut samotności.
Pragnęłam zdobyć się na tyle odwagi, by zejść schodami
służbowymi okólną drogą do restauracji i ostrzec go przed
zasadzką. Byłam jednak zbyt konwencjonalna, nie wiedziałam
też, jak należałoby to powiedzieć. Nie pozostawało mi nic
innego, jak wrócić na swoje miejsce obok pani van Hopper
Strona 20
i patrzeć spokojnie, gdy ona, niby wielki, zadowolony z siebie
pająk, snuć będzie swą sieć, aby w nią schwytać przybysza.
Zamarudziłam dłużej, niż przypuszczałam, bo gdy wróciłam
do salonu, zobaczyłam, że Maxim de Winter wyszedł już z sali
jadalnej, a pani van Hopper, bojąc się stracić okazję, nie czekała
na list i zaryzykowała bezczelnie zaczepić go sama. Właśnie
siedział obok niej na kanapie. Podeszłam i podałam jej list bez
słowa. On wstał natychmiast, a pani van Hopper, zaróżowiona
z sukcesu, machnęła niedbale ręką w moją stronę
i wymamrotała moje nazwisko.
– Pan de Winter wypije z nami kawę, idź i poproś kelnera
o jeszcze jedną filiżankę – powiedziała tonem, który wskazywał
moją pozycję towarzyską. Oznaczał on, że jestem młodym,
nieważnym stworzeniem i że nie ma potrzeby wciągać mnie do
rozmowy. Zwykle mówiła tym tonem, gdy chciała wywrzeć
wrażenie. Sposób przedstawiania mnie był pewnego rodzaju
samoobroną, gdyż kiedyś wzięto mnie za jej córkę, co wprawiło
nas obie w wielkie zakłopotanie.
Lekceważący ton wskazywał, że można mnie spokojnie
ignorować, toteż kobiety witały mnie lekkim, niedbałym
skinieniem głowy i natychmiast zapominały o moim istnieniu,
a mężczyźni z uczuciem wielkiej ulgi zagłębiali się w wygodnych
fotelach, zadowoleni, że nie muszą wysilać się na grzeczności.
Byłam więc zaskoczona tym, że de Winter nie usiadł i że sam
przywołał kelnera.
– Muszę się sprzeciwić – zwrócił się do pani van Hopper. – To
ja proszę obie panie na kawę – i zanim się zorientowałam,
usiadł na moim twardym krześle, a ja znalazłam się na kanapce
obok mojej pracodawczyni.
Widać było, że jest niezadowolona z takiego obrotu rzeczy,
ale po chwili opanowała się i pochyliwszy swe obfite kształty
nad stołem, zwróciła się do de Wintera, mówiąc głośno
i potrząsając listem:
– Poznałam pana od razu, jak tylko pan wszedł do
restauracji, i pomyślałam: O, to przecież pan de Winter,
przyjaciel Billa, muszę mu pokazać fotografie Billa i jego żony
robione w czasie podróży poślubnej. Proszę zobaczyć. To Dora.
Czyż nie jest urocza? Ta drobna, szczupła postać, te wielkie oczy.
Tu, na tym zdjęciu opalają się w Palm Beach. Bill szaleje za nią,