Hurwitz Gregg - Amnezja
Szczegóły |
Tytuł |
Hurwitz Gregg - Amnezja |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Hurwitz Gregg - Amnezja PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hurwitz Gregg - Amnezja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Hurwitz Gregg - Amnezja - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
AMNEZJA
GREGG HURWITZ
Z angielskiego przełożył
WIESŁAW MARCYSIAK
Strona 4
Tytuł oryginału:
THE CRIME WRITER
Copyright © Gregg Hurwitz 2007 All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2010
Polish translation copyright © Wiesław Marcysiak 2010
Redakcja:
Eliza Kujan
Ilustracja na okładce:
Jacek Kopalski
Projekt graficzny okładki i serii:
Andrzej Kuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7359-720-4
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.empik.com
www.merlin.pl
www.gandalf.com.pl
www.ksiazki.wp.pl
www.amazonka.pl
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ
Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
2010. Wydanie I Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań
Strona 5
Stephenowi F. Breimerowi,
z wielkim oddaniem i wdzięcznością
Strona 6
Obudziłem się. Do rąk miałem podłączone kroplówki, a do nosa we-
pchnięty zgłębnik. Język, odrętwiały i nabrzmiały, jak jakiś gałgan, na-
pierał na zęby. W ustach czułem gorąco i posmak miedzi. Od zgrzytania
zębami obluzowały mi się trzonowce. Zmrużyłem oczy przed ostrym
światłem i z trudem skierowałem wzrok na czyjąś rozmazaną twarz.
Znajdowała się zbyt, blisko, aby był to przypadek — na krześle z opar-
ciem odwróconym do przodu siedział okrakiem jakiś mężczyzna. Silne
ramiona splótł na piersi, z jego kwadratowej pięści zwisała kartka. Za
nim inny facet, ubrany podobnie — w wymiętą, sportową marynarkę,
rozluźniony krawat pod rozpiętym kołnierzykiem, na biodrze błysk me-
talu. Lekarz, zepchnięty do roli gapia, stał w drzwiach, ignorując elek-
troniczne piski. Leżałem w szpitalu.
Wraz ze świadomością pojawił się ból. Żadnych tuneli ze światłem na
końcu, żadnych fajerwerków ani innych wyświechtanych pisarskich
frazesów, tylko ból, ogłupiały i zawzięty, niczym rottweiler obrabiający
kość. Przez moje gardło przedarła się odrobina powietrza.
— Obudził się — odezwał się z daleka lekarz. Zmaterializowała się
pielęgniarka i wprowadziła igłę do wenflonu. Po sekundzie ciepło rozeszło
7
Strona 7
się żyłami i rottweiler przerwał pracę, aby złapać oddech.
Uniosłem rękę, ciągnąc wężyki kroplówek, i obmacałem głowę tam,
gdzie czułem łaskotanie. Zamiast na włosy dłoń trafiła na istny kaktus —
linię szwów i szczeciny. Mojemu zaskoczeniu towarzyszyły zawroty gło-
wy i mdłości. Kiedy dłoń z powrotem wędrowała do piersi, zauważyłem
pod paznokciami czarne półksiężyce. Czyżbym się gdzieś przekopywał?
Policjant na krześle odwrócił kartkę i zobaczyłem, że to zdjęcie.
Pełnowymiarowe. Z miejsca zbrodni. Zbliżenie kobiecego tułowia.
Szerokie ujęcie brzucha oblepionego skorupą pociemniałej krwi. Wąskie
nacięcie pod żebrami, niedostrzegalne w czerni, jak gdyby do wydobycia
głębi potrzebna była silniejsza żarówka.
Uniosłem rękę, usiłując odepchnąć ten obraz i w uporczywym jarze-
niowym świetle zobaczyłem, że brud pod moimi paznokciami ma lekko
karminowe zabarwienie. Nie wiem, czy za sprawą leków, czy bólu, po-
czułem, jak treść żołądkowa unosi się i dociera mi do gardła. Próbowa-
łem dwukrotnie, ale mój głos nadal był ledwo słyszalny i chrypiący za
sprawą plastikowej rurki.
— Kto to?
— Twoja była narzeczona.
— Kto... jej to zrobił?
Szczęka detektywa poruszyła się raz, powoli, z lewej na prawą.
- Ty.
Strona 8
1
Mój samochód zajmował miejsce numer 221 na policyjnym parkingu
zarekwirowanych pojazdów. Toyota highlander, hybrydowa wersja wy-
brana po to, abym mógł jeździć SUV-em, a jednocześnie nie tracił sza-
cunku do samego siebie. Zapaliłem silnik i siedziałem z dłońmi na kie-
rownicy, na nowo przyzwyczajając się do przedmiotu, który należał do
mnie. Szumiało mi w głowie. Rana, teraz w dużym stopniu zakryta odro-
śniętymi włosami, swędziała. Czułem napór na twarz, tak jakby chciało
mi się płakać, ale łzy nie znajdowały ujścia. Radio pozostawiono włączo-
ne, Springsteen wciąż wędrował nad rzekę, chociaż od trzech dziesięcio-
leci nic z tego nie wynikło poza bólem, jaki rodził się w sercach klasy
robotniczej. Zastanawiałem się, czy to ja zostawiłem włączone radio, czy
może ktoś podczas holowania przypadkowo nacisnął przycisk. Czy słu-
chałem muzyki podczas mojej ostatniej, nocnej jazdy? Czy to ja prowa-
dziłem? Byłem sam?
Oczywiście musiałem zapłacić za przechowanie samochodu: sześćset
dolców z kawałkiem. Skorzystałem z karty kredytowej. Moi opiekunowie
zostawili mi ją w portfelu, który troskliwie dla mnie zabezpieczyli. Jadąc
do domu, minąłem migający, żółty neon i poczułem ukłucie ekscytacji,
9
Strona 9
gdy parkowałem — perspektywa zakupów w nowym sklepie z alkoho-
lem.
— Burbona poproszę. Macie Blantona?
— Nie. — Facet za ladą nie odrywał wzroku od czarno-białego telewi-
zorka wielkości radio-budzika. Z ust zwisał mu papieros, a wraz z nim
niewyobrażalnej długości popiół. Nie widziałem ekranu telewizora, ale
słyszałem, że reporter donosił coś o jakimś ćwoku, który nazywał się tak
samo jak ja.
— A Knob Creek? — pytałem. Facet potrząsnął głową. — Maker'sa?
Przeniósł na mnie spojrzenie i zatrzymał je na chwilę.
— Mam Jacka Daniel'sa.
Mogłem mu wytłumaczyć, że Jack Daniel's to kwaśny moszcz z Ten-
nessee, a nie burbon, ale pomyślałem, że moja pierwsza utarczka w
świecie powinna dotyczyć czegoś o poważniejszych konsekwencjach.
Może kartonu wina.
— Single Barrel? — dopytywałem się o lepszy gatunek.
— Tak, mamy Single Barrel.
Wychodząc ze sklepu, czułem na plecach jego wzrok. Dwie minuty
później jechałem Mulholland Drive. Asfaltowa plątanina dróg wczepiła
się w góry Santa Monica i wypuszczała macki na północ, przez dolinę
rzeki Santa Ana i na południe w dolinę Los Angeles. Po lewej stronie
zatrzymywali się turyści, aby sfotografować wielkie białe litery tworzące
napis „Hollywood”. Na wierzchołkach i zboczach wzgórz przysiadły per-
skie pałace i zmutowane puebla, kryjące się za bramami i kamiennymi
murami. To niebezpieczna droga, przesycona zbytkiem i romantyzmem,
kraina przerwanej barierki na poboczu, błądzącego Marlowe'a, fantazji
Davida Lyncha i czołowych zderzeń po pijaku o drugiej nad ranem. Po-
jedziesz za szybko i będziesz z tego zadowolony.
Tego wieczoru nie przekraczałem dozwolonej prędkości, uznawszy,
10
Strona 10
że uzbierało mi się już dość kłopotów. Jechałem Mulholland na zachód,
odbiwszy w dół tuż przed czterysta piątką, a przy znaku stopu skręciłem
w prawo. Uliczkę, przy której mieszkałem, jak zawsze, oświetlały jedynie
punkciki lamp na gankach i węże świetlne wzdłuż podjazdów, a odgłosy
z odległej autostrady przypominały szum morza. Mój dom był nieoświe-
tlony, ale rozpoznałem jego zarysy i zatrzymałem się. Pomimo mojej
nieobecności wciąż wyglądał tak samo — niskobudżetowa wersja mo-
dernistycznego projektu Richarda Neutry: stal, szkło i beton tworzące
płaszczyzny krzyżujące się pod kątem prostym, które, co prawda, paso-
wały do siebie, ale do elegancji było im daleko. Po kontrakcie na trzecią
książkę żebrałem, pożyczałem i pożyczałem, aby uchwycić wiecznie
uciekającą falę, jaką jest rynek nieruchomości w Los Angeles. Zapłaci-
łem za dużo, ale widok za milion dolarów upchany w stromym ogródku
pocieszał mnie po tym nieszczęściu. Skoro nie było mnie stać na to
przed procesem, to teraz z pewnością tym bardziej.
Na trawniku przed domem nie koczowały ekipy telewizyjne.
Paparazzi nie chowali się w podejrzanych samochodach. Żaden Geraldo
Rivera — specjalista od skandali, ukryty za krzaczastym wąsem — nie
szykował się do skoku.
Wjechałem do garażu, wyciągnąłem słoik z uchwytu na kubek i się-
gnąłem po brązową tutkę z tylnego siedzenia. Udałem się do domu.
Dziwne uczucie nieść tak niewiele po tak długim okresie. Żadnych wali-
zek, żadnego podręcznego bagażu, tylko butelka w torebce i guz mózgu
w słoiku.
Nie było mnie cztery miesiące, ale nadal pamiętałem każdy szczegół.
Drzwi, trące o próg przy otwieraniu. Charakterystyczny zapach wnętrza:
wielowarstwowa mieszanka wykładziny i kafelków, kawy i świeczek.
Przedmioty przeze mnie kupowane i wybory, jakich dokonywałem.
11
Strona 11
Emocje narastające mi w piersi pękły w momencie, gdy zamknęły się za
mną drzwi. Sam w domu, w końcu zapłakałem. Stałem ze zwieszoną
głową, a łzy znaczyły plamami podłogę u moich stóp, chociaż przyciska-
łem dłoń do oczu w daremnej próbie powstrzymania rozpaczy. Nie
wiem, jak długo tak stałem, roztrzęsiony, ale kiedy oderwałem rękę,
oślepiło mnie światło górnej lampy.
Powlokłem się przez kuchnię wyposażoną w urządzenia ze stali nie-
rdzewnej i szafki z drewna tekowego, potem korytarzem z grafikami
Warhola, których monotonia dawno temu zmęczyła nawet i mnie, i dalej
obok schodów. Wszystko było zimne i ostre — kamienna posadzka pod
stopami, marmurowe narożniki blatów, ostro zakończone gałki szuflad.
Atmosfera domu wydawała mi się sztuczna, napuszona. Powinienem
raczej czuć ulgę z powrotu, nawet szczęście, a tymczasem brakowało mi
pewności siebie.
Podszedłem do jedynego mebla noszącego oznaki używania, klubo-
wego fotela w salonie. Przetarta skóra, mosiężne ćwieki, z pufem do
kompletu. Ktoś wystawił go na chodnik przed domem w okolicy Melro-
se, chcąc widocznie pozbyć się staroci, a ja na jego widok zahamowałem
z piskiem opon moim highlanderem. Ustawiłem Jacka Daniel'sa razem z
guzem mózgu na ławie, żeby mogły powymieniać między sobą tajemnice
zawodowe, osunąłem się na fotel i po raz pierwszy od miesięcy poczu-
łem, jak rozluźniają mi się ramiona. Głęboki oddech. I wydech, dłuższy,
niż wydawało się to możliwe.
Nic, co napisałem, nie mogło się z tym równać. Miałem sporo okazji
do planowania. Wydałem pięć książek, trzy z nich zostały kupione przez
studia filmowe, a na podstawie jednej z nich nakręcono już film — nie-
stety nierozpoznawalny dla moich czytelników — tych trzech, którzy go
obejrzeli — i mnie samego, pomimo faktu, że sam napisałem pierwszą
wersję. Ostateczny scenariusz, o księdzu-łowcy nagród, nosił tytuł, wstyd
12
Strona 12
się przyznać, Złożony w ofierze, a w roli głównej występował gwiazdor
telewizji, który okazał się prawdziwą ofiarą. W moich książkach główną
postacią jest Derek Chainer z wydziału zabójstw Komendy Głównej Poli-
cji Los Angeles (na potrzeby wspomnianej klapy filmowej nieszczęśliwie
przerobiony na wielebnego Chainera). W tych książkach ból do-
prowadza do białych eksplozji przed oczyma, a złość wściekle pulsuje w
głowie. Natomiast to, czego w moich książkach zdecydowanie nie ma, to
obraz okaleczonego ciała byłej narzeczonej na policyjnych zdjęciach. Nie
ma też opisu, jak trudno jest usunąć zaschniętą krew spod paznokci.
Myślałem, że znam ten świat. Lecz znałem go tylko z zewnątrz. Kiedy
już raz znalazłem się w trzewiach bestii, kiedy zabrały się za mnie soki
trawienne, odkryłem, że tak naprawdę nic nie wiem. Byłem zaledwie
turystą, który zabłądził po ciemnej stronie i przyglądał się przez lornetkę
tym stworom, jak poruszały się i żerowały.
Przeniosłem wzrok na rząd moich tytułów — edycje w okładkach
twardej i miękkiej, a także wydania zagraniczne — i uderzyło mnie, jak
bardzo przeceniałem nawet tę pomniejszą wagę, jaką im wcześniej przy-
pisywałem. Nagle poczułem, że brak mi podstaw, aby uwierzyć światu
na słowo, i trudno mi było uwierzyć, że istnieje jakakolwiek fundamen-
talna wartość „skazująca” coś na porażkę lub sukces. Mój fotel z demobi-
lu, zapewniający mi solidną i wygodną podstawę, był nieoceniony. Ale
nie moje nazwisko, wydrukowane na pięciu połyskliwych grzbietach.
Pewnego dnia popadnę w niepamięć, razem z innymi drugorzędnymi
znakomitościami, trafiając w zakurzone szeregi tych, którzy otarli się o
sławę. Za ileś lat jakiś mądrala, chcąc rozpaczliwie ożywić rozmowę przy
stole, przypomni sobie pewien zwrot. Inni zaś pokiwają głowami i skła-
mią przychylnie. „Andrew Danner. Tak, coś gdzieś mi dzwoni. Przypo-
mnij mi”.
13
Strona 13
A jak zareaguje nasz mądrala? Zagadkowa fabuła odzyskana w mro-
kach zniedołężnienia? Reakcja wyczulona na kruczki prawne? Albo wy-
mysły brukowca? „To był morderca”.
Jak zawsze z trudem powstrzymywałem się, aby nie dotykać głowy,
tego pasma twardniejącej tkanki, jedynego rozpoznawalnego faktu, jaki
wyniosłem z całej mgły amnezji. Blizna w miejscu, gdzie zagłębili się w
mój mózg, ciągnęła się prosto od lewego ucha, tuż za linią włosów, a
potem lekkim łukiem przechodziła do czoła. Teraz, dzięki palcom, zna-
łem już na pamięć każdy milimetr różowego szwu, jakby wybrzuszenia i
krawędzie kryły odpowiedzi zapisane brajlem.
Włączyłem telewizor, aby uciec przed samym sobą, ale proszę, też
tam byłem. Mój szok, kiedy odczytywano wyrok. Ekran, przykładnie
niczym w serialu rodzinnym, dzielił się między adwokatów i obrońców
praw ofiar a oskarżycieli. Wywiad z moją wychowawczynią z siódmej
klasy. To samo co zwykle ujęcie domu Genevieve z helikoptera. W dow-
cipnej relacji na kablówce obrobili komputerowo zdjęcia z sądu w taki
sposób, że naśladuję słynne statuetki trzech małpek, z których jedna nie
chce widzieć, druga słyszeć, a trzecia mówić.
Jako powieściopisarz odniosłem pewien sukces, ale sławę osiągną-
łem dopiero jako morderca. Galeria zabójców: rodzinka Mansona,
Johnny Stompanato, O. J. Simpson, bracia Menendez. Teraz stałem się
jednym z nich. Historia o złym losie, nagięta do klasycznego modelu.
Kolejna wersja starożytnego mitu o tych śmiesznych ludziach w wień-
cach oliwnych, z bulwiastymi kolanami. Głupia Pandora nie umiała po-
hamować się przed otworzeniem puszki. Prawdziwy wariat, walnął ojca
w łeb i zerżnął matkę. A słyszeliście o tym gościu, co to się obudził i na-
wet nie wiedział, że zabił swoją byłą? Plotkowali o mnie w kawiarniach,
wpisali w dzwonki i tapety komórek, używali jako puenty pogaduszek w
14
Strona 14
radiu dla kierowców. Wyłączyłem telewizor i siedziałem w przenikliwej
ciszy.
O czym bym pomyślał, gdybym siebie nie znał? O motywie. O sposo-
bie. Okazji. Co mi podpowie mój instynkt? Co powiedziałem w sądzie?
„Jestem przekonany, że każdy jest zdolny do wszystkiego”.
Niestety, nie byłem wiarygodnym narratorem. Potrzebowałem kon-
kretnych faktów, które mogłem cisnąć na stół obok Daniel'sa i mojego
uroczego guza.
Dzieciak od sąsiadów, pucołowaty tyran-okularnik, wyjęty wprost z
gazetowych karykatur, znowu dobrał się do trąbki i ćwiczył piosenkę z
Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków, nie przejmując się ani tem-
pem, ani tonacją. Hej HA, hej HO, do PRAcy by się SZŁO.
Wstałem i zacząłem kręcić się po domu, przyzwyczajając się do niego
na nowo. Na koślawym stole w kuchni, obok dwóch toreb na zakupy
wypełnionych pocztą, stał blok z zestawem japońskich noży marki Shun,
spowity w przezroczysty policyjny worek na dowody. Na ten widok za-
marłem. Powitalny prezent od prokuratora albo policji, obliczony na to,
aby mnie powalić, gdybym miał ochotę przywrócić normalność we wła-
snym życiu. Ten komplet z nierdzewnej, hartowanej stali był biernie-
agresywnym podarunkiem od Genevieve, dziesięciokrotnie prze-
wyższającym mój tani komplet z plastikowymi rączkami. Taki sam kosz-
towny zestaw, jaki ona posiadała, idealnie dopasowany. Moje noże ode-
grały w procesie znaczącą rolę, nieomal jak rekwizyty w teatrze. Ława
przysięgłych raczy zauważyć, że podejrzany posiada komplet noży iden-
tyczny z tym, który miała zamordowana, lśniących i ostrych. To był pre-
zent od samej ofiary! Inspiracja do zbrodni! Nóż do filetowania z kom-
pletu Genevieve stanowił kluczowy dowód. Jak mi powiedziano, właśnie
ten wbiłem jej w brzuch.
15
Strona 15
Wyciągnąłem z szuflady nożyczki i rozciąłem worek. Z dziwną cere-
monialnością przeniosłem blok na miejsce na blacie kuchennym. Zmią-
łem worek i wyrzuciłem go, a potem na chwilę oparłem się o blat. Stara-
łem się skoncentrować, przypomnieć, jak o siebie zadbać. Nie mogłem
pozwolić sobie na pooperacyjny szok, więc wyszperałem w kieszeni ta-
bletki i przełknąłem dilantin, popijając wodą prosto z kranu. Cóż za
patetyczny powrót do domu.
W zlewie stała pusta szklanka i biała miseczka z zaschniętym, poma-
rańczowym wzorkiem — kantalupa, niekwestionowany dowód. Śniada-
nie z dwudziestego trzeciego września. Ostatnie, konkretne wydarzenie
sprzed operacji, jakie pamiętam. Naczynia dorównywały wagą archeolo-
gicznym reliktom. Opłukałem je i odstawiłem na miejsce. Potem wspią-
łem się na piętro, dźwigając torby z pocztą i własny guz, i poszedłem
długim korytarzem, który zdawał się falować pod moimi nogami. Agent
nieruchomości nazywał go wybiegiem dla modelek.
Od sąsiada dobiegał coraz zapamiętalszy zgiełk — hej ha, hej ho, do
pracy by się szło.
Z okien mojego gabinetu rozciąga się najlepszy widok w całym domu.
Wyciszone, podwójne drzwi prowadzące do głównej sypialni, były teraz
zamknięte. Fotel leżał, przewrócony. Ten widok był dość niesamowity.
Kiedy wszedłem, rzucał się w oczy jak trup. Spoglądałem na niego przez
kilka minut, zanim go podniosłem. Przewrócił go policjant podczas
przeszukania? Może jakiś intruz? Czy szczerze wam oddany w zapaści
wywołanej guzem mózgu?
W koszu na śmieci znalazłem zmiętą ofertę od włoskiego wydawcy,
zużyte bilety z meczu Dodgersów i jakieś reklamówki. Resztki zwykłego
dnia o zapomnianym scenariuszu. Sprawdziłem w palmtopie, przelatu-
jąc do tyłu wszystkie umówione spotkania, które mnie minęły, aż dotarłem
16
Strona 16
do dwudziestego trzeciego września. Ekran był stosownie pusty. Kiedy
odkładałem palm na widełki, uderzył mnie dziwaczny fakt, że oto śledzę
samego siebie. Byłem intruzem we własnym domu.
Nacisnąłem guzik mikrofonu w domowym telefonie i przeszedłem do
wybierania numeru, rozumując, że powinienem zamówić coś z dostawą,
na wypadek gdyby kiedyś wrócił mi apetyt, ale po trzech cyfrach zauwa-
żyłem, że nie słychać żadnych tonów. Zagłębiłem się w torby z pocztą i
dokopałem się do garści upomnień grożących zawieszeniem usługi. Inne
serwisy, na szczęście, automatycznie pobierały płatności z kurczącego
się konta, jak za moją komórkę, pilnie ładującą się na regale. Podłączy-
łem słuchawki z mikrofonem do motoroli i wybrałem numer.
Kiedy melodyjka operatora Pac Bell współzawodniczyła z ryczącą
Królewną Śnieżką z domu obok, odnalazłem moją pocztę elektroniczną.
Wyrazy wsparcia od przyjaciół i czytelników, kilka paszkwili od innych,
przekonanych o mojej winie, sporo propozycji dostawy viagry i specyfi-
ków na powiększenie penisa, które postanowiłem potraktować jako
spam, a nie docelowy marketing. Kiedy przejechałem do dat w okolicy
śmierci Genevieve, poczułem jednocześnie rozczarowanie i ulgę, nie
znajdując niczego niezwykłego.
Wylogowałem się z konta i wpatrywałem się w pusty ekran. Myśl, że
mam coś pisać — teraz czy kiedykolwiek — była przerażająca. Nic, tylko
odrobina staromodnej traumy, aby odnaleźć się w pracy. I jeszcze ta
niepraktyczność. Żałowałem, że nie mogę przeprowadzić operacji, przed
którą muszę wyszorować ręce albo — skoro to niemożliwe — złamać na
nowo tekst do publikacji. Coś poza kontemplowaniem monitora i uda-
waniem, że to, co mógłbym wymyślić, będzie interesujące dla setek ty-
sięcy ludzi, z których większość wykonywała pożyteczne zawody.
17
Strona 17
W końcu w słuchawce odezwał się Serge i zapytał, w jaki sposób mo-
że służyć mi pomocą. Wyjaśniłem, że nie uiściłem płatności za telefon,
ale zamierzam zrobić to teraz i chciałbym, aby na nowo uruchomiono
linię. Kiedy Serge natarł mi już uszu, strasząc ogromnymi karami i opła-
tami za wznowienie abonamentu, które ja ze skruchą zobowiązałem się
zapłacić, westchnął rozczarowany i zapisał numer mojej karty kredyto-
wej.
— Czy mogę zatrzymać dotychczasowy numer telefonu? — zapyta-
łem, pragnąc zachować coś znajomego.
— Pańskiej usługi nie anulowano, jedynie zawieszono — wyjaśnił
Serge — ale i tak przyślemy pracownika, aby na nowo podłączył linię.
— Kiedy?
— Najpóźniej w przyszły czwartek.
— A możecie przysłać kogoś wcześniej?
— Może. Gwarantowany termin to przyszły czwartek.
Nie wyglądało mi to na chęć służenia pomocą.
— Proszę posłuchać — powiedziałem. — Nie mogę teraz zostać bez
telefonu.
— To może nie był to najlepszy pomysł, aby zapomnieć o rachunku
na cztery miesiące?
— Czy ja dodzwoniłem się do centrali w Indiach?
Krótka przerwa, po czym Serge odezwał się znowu:
— Oj, dobrze. Andrew Danner. Coś panu przeszkodziło.
Chociaż okoliczności łagodzące gwarantowały mi wolność, to dla
operatora telefonii nie stanowiły zadośćuczynienia. Serge pozostał nie-
wzruszony, wyłączyłem więc telefon, a potem komputer, pogrążając
gabinet w ciszy.
Sypialnia miała własną historię. Opowieść o odejściu April. Drzwi
uchylone. Pościel odciągnięta. Kilka moich przyborów toaletowych roz-
rzuconych na blacie w łazience, kiedy w pośpiechu pakowała torbę. Ró-
żowa maszynka do golenia przeoczona pod prysznicem. Może użyję jej
18
Strona 18
później, w imię starych czasów. April w pośpiechu upuściła jedną ze
skarpet obok umywalki.
Nasz romans dopiero rozkwitał. Aprii, pani doktor, ortopeda o sub-
telnych, ładnych rysach twarzy i spokojnym temperamencie, który przy-
pisywałem tradycyjnemu, farmerskiemu wychowaniu na Środkowym
Zachodzie, badała mnie, kiedy złamałem sobie obojczyk podczas gry w
kosza w Balboa Park. Zdecydowany, lekarski dotyk, troska utempero-
wana rozsądkiem, bliskość naszych twarzy, kiedy manipulowała moim
ramieniem; nie miałem szansy. Znaliśmy się trzy miesiące, byliśmy peł-
ni marzeń, które wydawały się młodzieńcze, jak na parę zatwardziałych
trzydziestoośmiolatków. Telefony na dobranoc. Lody prosto z pojemni-
ka w łóżku. Klasyka filmowa Howarda Hawksa i pizza od Fabrociniego.
Od czasu do czasu wspólnie spędzona noc, tylko na próbę. A potem bru-
talne morderstwo.
To przerwało rodzaj beztroski i nadziei, w które zwątpiłem po roz-
staniu z Genevieve, kiedy pół roku wcześniej każde z nas błądziło własną
drogą. Albo, według prokuratora i dziennikarzy, wybrało zgorzknienie i
obelżywość.
Podniosłem skarpetę April, czując, jak znowu wzbierają we mnie
emocje, ale postanowiłem nie rozklejać się nad elementem garderoby.
Odstawiłem słoik z guzem na nocny stolik, pościeliłem łóżko, a potem
usiadłem na kołdrze i zacząłem się zastanawiać, na jaką samotność je-
steśmy skazani. Ja i mój guz.
Wpatrywałem się w tę pływającą masę szarych komórek, a moje my-
śli znowu powędrowały do Genevieve, jej przerażającej śmierci i mojego
jeszcze bardziej przerażającego i zagadkowego w niej udziału. Swoje
gusta, swoje wizje zabarwiała odrobiną egzotyki, której nie mogłem się
oprzeć. Stanowczość jej sądów. Pewność jej pasji. Była dużą kobietą, o
grubych udach i biodrach, ożywczo kojącą — nie, raczej zdecydowaną —
19
Strona 19
za sprawą swojego ciała i tego, czego mogło ono dokonać. Przypomina-
łem ją sobie głównie jako zbiór odczuć. Gładkość policzka ocierającego
się o moją pierś. Woń Petite Cherie na poduszce. Kropelki potu na jej
alabastrowych plecach. Jej śpiąca twarz — gładka jak u dziecka. Ge-
nevieve nie miała złych stron ani złych humorów. O wiele trudniej jest
czuć urazę, kiedy ktoś nie ma wad. Potrzeba więcej brzydoty w za-
chowaniu. Lecz kiedy zaczęło to powoli do mnie docierać, ona już na to
wpadła, pokazując swoje fochy za nas oboje. Kochałem ją, na pewno, ale
bardziej kochałem bycie z nią. Z nas dwojga tylko ona była na tyle spo-
strzegawcza, aby wychwycić tę złożoność.
Tego wieczoru, kiedy się rozstaliśmy, zaprezentowała całą gamę swo-
ich możliwości. Wyszedłem z gabinetu, a ona siedziała w sypialni i oglą-
dała Ceremonię Róży z Kawalera do wzięcia, z kartonem lodów na ko-
lanach. Uniosła łyżeczkę w moją stronę, dając mi do zrozumienia, żebym
nie odciągał jej uwagi od reality show.
— Jane to wredna krowa i niech wraca do domu. — Cień francuskie-
go akcentu osłabił tę prozaiczną deklarację, aż musiałem opanować
śmiech, a potem, z diabelskim chichotem dodała: — Chodźmy gdzieś coś
wszamać. Jak zostaniemy, to będziemy się kłócić albo rżnąć.
W restauracji trzymała moją dłoń na stole, jej twarz łagodziła eksta-
za, kiedy wymieniała przyprawy w kiełbasce merguez. Wróciliśmy do
domu i kochaliśmy się, pocąc się w ciepłym podmuchu powietrza. Tej
nocy zabrał mi ją kolejny ponury nastrój, który doprowadził ją do szlo-
chu, kiedy brała prysznic.
— W niczym nie ma już godności. Wszystko jest takie tanie.
Siedziała na kafelkach. Woda lała jej się na pierś. Przykucnąłem, wy-
czuwając znajomą bezradność. Strumień zahaczał o mój rękaw.
20
Strona 20
— O co chodzi?
— O wszystko. O telewizję. O nic. Przepraszam. Coś mam nie tak z
głową. To jedna z tych... przepraszam. To niesprawiedliwe wobec ciebie.
Powinnam iść.
Później obudziłem się gdzieś nad ranem i uświadomiłem sobie, że jej
spocone dłonie zaciskają się na mojej ręce. Zagryzała boleśnie bladą,
dolną wargę. Wzrokiem szukała pocieszenia.
— Nie uda się nam — powiedziała.
Nie miałem siły, aby cokolwiek więcej jej tłumaczyć. Spakowała kilka
swoich rzeczy, które u mnie trzymała, i puściła na swoim iPodzie operę,
żebyśmy nie zaczęli się kłócić, chcąc ukryć zdenerwowanie.
Te wszystkie konfabulacje mediów pomogły mi zrozumieć, jak trud-
no było ją poznać. Chociaż zaklinała się, że musi uporządkować doku-
menty rodzinnych posiadłości, nic z tym nie robiła. Dużo czytała, cho-
dziła na poranne seanse filmowe. Znała dobre piekarnie. Nie żądała
wiele od życia i w ostateczności ono dało jej mniej. Nie mogłem przestać
myśleć o tych wszystkich rzeczach, których już nie doświadczy. Cały
świat, nieodwracalnie, został jej odebrany.
Chciałem otrząsnąć się z ostatnich czterech miesięcy niczym z niepo-
kojącego snu. Lecz pewne fakty są niczym głazy. Leżą na twojej drodze.
Mają ostre krawędzie, o które się kaleczysz, próbując je przesunąć. Po
śmierci matki całymi tygodniami budziłem się nad ranem, owładnięty
prostymi, dziecięcymi myślami. Żeby to nie była prawda. Żeby to się nie
wydarzyło. Nie mogłem poddać się tym myślom. Śmierć ojca sprzed
półtora roku była równie bolesna, ale przynajmniej miałem już jakieś
doświadczenie. Ale jak w tym wszystkim umieścić Genevieve z wielką
raną w splocie słonecznym?
— Ja tego nie zrobiłem — powiedziałem do guza.
21