Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Matuszek Paweł - Onikromos PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Copyright © 2016 by Paweł Matuszek
Copyright © 2016 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Urszula Okrzeja
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
Ilustracje wewnętrzne oraz na okładce: Irek Konior
Opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński
Projekt obwoluty i ilustracja na obwolucie: Dark Crayon
Warszawa 2016
Wydanie II
ISBN 978-83-7480-723-4
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel. 22 813 47 43, fax 22 813 47 60
e-mail
[email protected]
www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor:
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. 22 721 30 00
www.olesiejuk.pl
Skład wersji elektronicznej
[email protected]
Strona 4
Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Thrakorne
Drobo
Vessero
Apolabium
Kvall
Menur
Un-ku
Avorro
Telkro-oqwal-zehka-lypto
Lypto
Nakmar
Yvvy
Tankuni
Manakum
Atrifa
Gers
N.Odomer
Travh-nahr
Brethus
Ures
Pohra
Kanak w Kvall
Galen
Fruchy
W... I... W...
Odivale
Strona 5
Khat
Rairom
Barga Drod
Sormmyrk
Rimleg
Nokra
Erkenon
Zergott
Alhazen
Sihamur
Pirga
Krek’h-pa
Cyparis
Moqudad
Lamreh
Arcybja
Foquis
Zaraukard
Zelda
Somorkino khat
Strona 6
Być może życie wymaga rozszyfrowania jak kryptogram.
André Breton
Wszystkie słowa są święte, wszyscy prorocy prawdziwi, zważ tylko, iż
oni niewiele rozumieją; rozwiąż pierwszą połowę równania, drugą
pozostaw nienaruszoną. Masz to wszystko w jasnym świetle, a niektórzy,
choć nie wszyscy, w mroku.
Aleister Crowley
Później, w Paryżu, już nigdy nie mówił o pewnych rzeczach i tylko
niektórzy jego żołnierze wspominali gulgoty dolatujące z poszycia, świsty
zatrutych, niezawodnie celnych strzał, świetliste mary nocne, ale zwłaszcza
te drobne przesunięcia w świecie, kiedy na okamgnienie przeskakiwał
w nierzeczywistość. Wtedy drzewa i leniwe rzeczne wiry pozornie wciąż
były sobą, a jednak czuło się, że to coś nieznanego tylko je udaje.
Daniel Kehlmann
Wszechświat to nie ciasna kieszeń, a panujący w nim porządek nie jest
splątany żadnym ograniczeniem u źródeł powstania, żeby w jednej części
musiało się powtarzać to, co istnieje w drugiej. Nawet na tym świecie więcej
rzeczy istnieje poza naszą świadomością niźli w jej obrębie, a porządek,
który widzimy w dziele stworzenia, to porządek, któryśmy sami mu nadali,
jak sznurek rozpięty w labiryncie, by nie zgubić drogi. Istnienie ma własny
porządek, którego nie ogarnie żaden ludzki umysł, bo sam umysł to tylko
jedna z wielu okoliczności.
Cormac McCarthy
Strona 7
Strona 8
Zimno gromadziło się w zakamarkach miski olejowej. Koła zębate
zastukały jak przewracające się kostki domina i znieruchomiały
w oczekiwaniu. Olej spływał po ośkach i z każdym skapnięciem
ostrzegał:
– Jest. Tu. Jest. Tu. Jest. Tu. Jest. Tu...
Potem umilkł.
Koło zamachowe emanowało chłodem, który przepełznął po wale
korbowym i wspiął się na tłoki, by kondensować się w cylindrach.
Gęstniało ciśnienie mrozu. Świece zapłonowe zapominały, jak
krzesze się iskry. Bielmo amnezji ogarniało ich ceramiczne
powłoki. Zawory opadły z sił. Nie potrafiły już przezwyciężyć oporu
sprężyn. Wałek rozrządu trzymał się kurczowo paska zębatego, ale
nic nie mógł zrobić. Ciszę odmierzały gęste krople skapującego
oleju. Nagle rozdarł ją metaliczny charkot rozrusznika. Ucichł
i spróbował ponownie. Kilka razy. Bezskutecznie. Wszystkie
ruchome elementy silnika zamarły w bezruchu. Czarne zimno
zagnieździło się w żeliwie.
***
– I co?
– Nie wiadomo.
– Jak to? Tydzień temu oddałeś go do warsztatu.
– Tak, ale facet rozłożył ręce. Powiedział, że nigdy nie widział
czegoś takiego.
– Przecież naprawia samochody!
– Chodziło raczej o rodzaj usterki.
Strona 9
– Nie znam się na tym. Na piątek się wyrobi? Pamiętasz, że
musimy jechać do rodziców?
– Nie wiem.
– Czego nie wiesz?
– Czy da radę.
– Ale rodzice mają rocznicę. Będzie uroczysty obiad. Planują to
od roku!
– Nic nie poradzę. Ostatecznie jest jeszcze pociąg.
– Zwariowałeś?! Z czterema walizkami to byłby koszmar!
– Cztery walizki na dwa dni?
– Nie zaczynaj.
Za kuchennym oknem słońce ugrzęzło w pierzastych liściach
akacji.
– Twierdzi, że to jest jak choroba, i nie ma pojęcia, jak to
powstrzymać.
– O czym ty mówisz?
– Cały czas o samochodzie.
– Przejmujesz się gadaniem jakiegoś półgłówka? Naprawi i po
krzyku.
– Jeśli naprawi.
– A czemu nie? Coś wymieni, coś zreperuje i będzie dobrze.
Masło kupiłeś?
– Zapomniałem.
– Mówiłam ci przecież...
– Dobrze już, dobrze. Zejdę do sklepu. Przy okazji wyrzucę
śmieci.
– Kup jeszcze mleko.
– Jasne.
– I pośpiesz się. Zupa stygnie.
Ale nie wyszedł.
Stanął przed drzwiami i spojrzał na klamkę. Promieniowała
Strona 10
odpychającym chłodem.
***
Głuche podwodne dźwięki ugrzęzły w plastikowej studni pod
nieruchomym meniskiem błyszczącym jak metaliczne zwierciadło.
Wątłe szare światło przenikało go na wskroś, ale traciło przy tym
tyle energii, że nie mogło już dotrzeć do mrocznego dna, gdzie
wokół spiralnej grzałki kłębiły się kruche płatki kamiennego osadu.
Z wnętrza plastikowej ścianki wydobywało się nerwowe terkotanie
prądu elektrycznego, który nie dochodził do grzałki. Coś w jego
rytmie przechwytywało odgłosy z zewnątrz i zmieniało ich środek
ciężkości. Dlatego nie mogły uciec, nawet przy uniesionej pokrywie.
Czajnik zmienił swoją funkcję i teraz, niczym soczewka, skupia
w sobie rozproszone dźwięki, zbyt słabe, by mogło je wychwycić
ludzkie ucho. Nadaje im sonicznego ciężaru, dzięki któremu
wprawiają w drżenie szkło zamknięte w kuchennych szafkach
i cichutko rozpełzają się po całym mieszkaniu.
***
– Mamo, to tylko stary czajnik elektryczny.
– Wiem, co słyszałam.
– Ale ty masz prawie osiemdziesiąt lat! Nie zdziwiłabym się,
gdybyś słyszała trzepot anielskich skrzydeł.
– Nie pozwalaj sobie, moja droga! Słuch mam dobry, piątej klepki
też mi nie brakuje!
– Przecież żartowałam... Mam go znowu zanieść do pana Zenka?
– On go nie naprawi.
– Naprawi, tylko że to stary grat, i za chwilę znowu się zepsuje.
Nie lepiej kupić nowy?
Strona 11
– Nie naprawi, bo nie jest zepsuty.
– Cztery razy go zanosiłam. Czemu pan Zenek miałby udawać, że
go naprawia?
– Bo nie ma zbyt wielu klientów?
– Mamo, ty wszędzie wietrzysz podstępy!
– To nie jest teoria, tylko fakt.
– Ale skąd, po prostu rupieć chce iść na emeryturę.
– Nieprawda, on tylko nie chce gotować wody.
– Znaczy, nie działa.
– Znaczy, robi coś innego.
– Co innego może robić czajnik?
– Nie mam pojęcia, ale słychać to w nocy, kiedy jest bardzo cicho.
Wędrujące dźwięki, od których drżą szklanki i ruszają się lampy.
– Jakie znowu dźwięki, mamo?
– Czuć je w kościach.
– To pewnie odgłosy imprez, które dochodzą z niższych pięter.
– Gdy czajnik jest w naprawie, to nic nie słychać.
– Mamo, mam tego dość, zabieram go i jutro przywiozę ci nowy!
– Ani się waż! Przywieź nowy, ale ten mi zostaw.
– Dlaczego?
– Odkąd to słyszę, dobrze śpię. Jak nigdy wcześniej. I lubię to
powtarzające się słowo.
– Słowo? Zlituj się mamo, zaczynam się martwić.
– Coś jakby Thrakorne...
***
Nie woda.
Nie wilgoć.
Lecz zimne tchnienie z głębi ziemi, bez trudu przenikające przez
skały, żwir i gliniaste warstwy gleby. Płynny chłód, który wężowym
Strona 12
ruchem cieknie pod prąd grawitacji. Wspina się między
żelbetowymi płytami, po ciasno zamurowanych cegłach, wzdłuż rur
i przewodów, tuż pod tynkiem i cienką warstwą farby. Zmierza
w stronę mrowiącej się elektryczności wypełniającej cienki metal.
Dociera do niej, zatrzymuje się i cierpliwie nawarstwia swoją
obecność. Czeka, aż wyłoni się czarna iskra. Potem rusza dalej.
Za każdym razem, gdy przeskakuje oleisty błysk, lampa nad
umywalką mruga i gaśnie.
***
– Co jest z tą lampą?!
– Kochanie? Co się stało?
– Chodź, zobacz. W łazience znowu przepaliła się żarówka. Nie
mogę się umalować.
– Cholera, rzeczywiście.
– Cholera tego nie naprawi.
– A cholerny elektryk?
– Miesiąc temu wymienił stare kable i oprawki. Mówił, że teraz
powinno być dobrze. Co za partacz!
– Może problem nie tkwił w kablach?
– Kochanie, jesteś geniuszem! Przesuń się, idę się umalować
przy oknie. A ty wkręć nową żarówkę.
– Nie wiem, czy mamy...
– To sprawdź! Śpisz jeszcze?
– Jezu, co cię ugryzło?!
– Brak światła. Śpieszę się, zejdź mi z drogi!
– Wydamy majątek na te żarówki.
– Też mi nowość.
Ostrożnie chwycił przepaloną żarówkę. Była zaskakująco zimna.
Jej chłód wniknął w opuszki palców i wydobył wspomnienia, do
Strona 13
których nie lubił wracać. Gdy miał dziesięć lat, jego rodzice uznali,
że jest już na tyle dojrzały, że powinien się wreszcie nauczyć
przezwyciężać swoje lęki. Czyli od tej pory musi schodzić do
piwnicy sam. Nie chciał o tym słyszeć. Protestował, próbował
wzbudzić w nich litość, płakał, krzyczał, histeryzował, ale byli
nieustępliwi. Twierdzili, że każdy kiedyś musi się zmierzyć ze
swoim strachem i nie da się tego uniknąć, więc im szybciej się to
zrobi, tym lepiej. Dlatego, mimo że zdawali sobie sprawę, że nie ma
dla niego bardziej przerażającego miejsca niż piwnica, z pełną
premedytacją posyłali go do niej co najmniej raz w tygodniu. Nie
miał wyboru. Na miękkich nogach schodził po stromych schodach.
Prowadziły do długiego korytarza, którego koniec ginął
w ciemności. Z jakiegoś powodu żółtawe światło nielicznych lamp
nie potrafiło jej rozświetlić. Kiedy stawał naprzeciwko niej,
natychmiast mroziło go paraliżujące wrażenie, że gdy przestanie na
nią patrzeć, gdy tylko się odwróci, coś z niej wyjdzie. Trząsł się ze
strachu, ale przecież musiał się odwrócić, żeby otworzyć kłódkę
zamykającą drzwi do ich części piwnicy i znaleźć w niej to, o co
prosili rodzice. Przez chwilę zmagał się ze sobą, kurczył się pod
wiotkim parasolem rozsądnych myśli, a potem, gdy udawało mu się
wywalczyć odrobinę przestrzeni wolnej od strachu, robił to, co
musiał, i szybko wracał na górę. Przez jakiś czas miał spokój. Aż
znowu musiał zejść i wszystko zaczynało się od nowa.
Mimo że teraz już się nie boi schodzić do piwnicy, czuje, jak
ogarnia go fala irracjonalnego przerażenia. Wzbiera w nim
pewność, że wcale mu się nie wydawało, że za każdym razem, gdy
odwracał głowę, z ciemnego końca korytarza naprawdę coś
wychodziło.
Za każdym razem.
Puścił żarówkę, w której roiła się lodowata ciemność, usiadł na
krawędzi wanny i schował twarz w dłoniach. Pod powiekami
Strona 14
przemykały mu obrazy. Stary samochód spowity zimną ciszą
podziemnego garażu, brudne okno zamazujące widok, plastikowy
czajnik elektryczny, wokół którego okruszki chleba układają się
w koncentryczne kręgi, gołe końcówki kabli elektrycznych,
poczerniałe od tego, co czasem nimi wędruje. Zobaczył też puste
pomieszczenia, hale, magazyny i ich wilgotne, betonowe posadzki.
Usłyszał, jak płoży się po nich cichy, wijący się dźwięk. Odkrył, że go
zna, że może go powtórzyć.
– Thrakorne – wyszeptał, otwierając oczy.
Stała w drzwiach. Była blada.
– Co?!
– Nic. O co ci chodzi?
– Wystraszyłeś mnie, wołałam, ale nie odpowiadałeś. Źle się
czujesz? Zasłabłeś?
– Nie. Chyba. Sam nie wiem.
– Powiedziałeś coś, jakieś dziwne słowo...
Mężczyzna zmarszczył czoło.
– Nie pamiętam...
Strona 15
Strona 16
Nie było charakterystycznego łaskotania za oczami i nad
Linvenogre nie wypiętrzyła się nawet jedna dziwna chmura. Nie
było żadnych wyczuwalnych ruchów żywego chłodu podnoszącego
się z głębi ziemi, chociaż właśnie to poprzedza większość
manifestacji xulo. Nie było wędrujących słupów mgły i wielkich
kanciastych cieni, które czasem kładą się na całych dzielnicach,
mimo że niebo jest zupełnie czyste. Nie było dudniącego hałasu
przetaczającego się przez miasto. Nie było żadnego ostrzeżenia. Był
zmierzch. Zachodzące słońce płonęło oślepiającą czerwienią. Jego
blask wlewał się przez szerokie okno gabinetu i wydawało się, że
spowalnia opadające drobiny kurzu. Jakby zagęszczał powietrze.
Druss siedział za swoim potężnym biurkiem rozparty w wygodnym
fotelu. Był zmęczony. Patrzył na kubek, w którym parzyły się liście
alamy. Ten orzeźwiający wywar miał go postawić na nogi po całym
dniu pracy w terenie. Delikatna wstążka pary falowała nad
kubkiem. Nagle, na moment, zastygła w bezruchu, mignęła i znowu
zaczęła falować, ale w trochę innej pozycji, jakby w drobnym
interwale czasu przestała istnieć.
Wtedy to poczuł.
Błysk i wyładowanie przeskakujące z kamienia na kamień.
Szczelinami w bruku. Po żelaznych kratach kutych w ostre kwiaty.
Fasadami przysadzistych kamienic. Pod cienką warstwą farby
między zgrubieniami szorstkiego tynku. Wiotkimi korzeniami
roślin, które zarastają rynny, i wzdłuż krawędzi ceramicznych
dachówek. Przez obrośnięte grubym mchem kominodomy perusów
i ich wilgotne ogrody. Między sztywnymi włoskami porastającymi
grzybniowe komory mieszkalne i niżej, kanałami wodnymi,
zygzakując po menisku napięcia powierzchniowego i przeskakując
Strona 17
na kijanki zaminów – jak rozpalona iskra skacząca między
rdzeniem kręgowym, nerką, płucem, po skórze do stopy
i z powrotem, przez kości, do czaszki, w której na moment, tuż
przed zgaśnięciem, przybiera ulotny, filigranowy kształt, po czym
znika.
Druss pierwszy raz w życiu odebrał tak potężny impuls.
Zazwyczaj są dużo słabsze i związane z jedną emanacją
manifestującą się w konkretnym punkcie miasta, ale ten przeniknął
przez całą metropolię. Przez całe Linvenogre. I zachłannie dotykał
wszystkiego na swojej drodze, jakby czegoś szukał, dążył do
jakiegoś celu.
Głowiąc się nad znaczeniem impulsu, Druss utrzymywał
w pamięci kształt, jaki błysk przyjął tuż przed wygaśnięciem.
Musiał go utrwalić. Otworzył tablotesor – mentalne akcesorium,
dzięki któremu mógł kontrolować zasoby pamięci, funkcje swojego
umysłu i ciała, a także tworzyć psychoinstrumenty. Tuż przed nim
zmaterializowała się prostokątna, półprzezroczysta tablica
kontrolna wypełniona wskaźnikami, pokrętłami, suwakami
i przełącznikami otwierającymi przegródki i zakładki odsyłające do
głębszych poziomów tablicy. Druss nigdy nie był mistrzem
w posługiwaniu się tablotesorem, ale udało mu się wbudować w to
akcesorium kilka unikatowych funkcji zgodnych z jego talentem do
wyczuwania i analizowania manifestacji xulo. Dzięki temu
wzmocnił swoje umiejętności, zwiększył ich skuteczność, i już jako
nastolatek udowodnił, że jest najlepszym tropicielem xulo
w Linvenogre, który zdolnościami i wrażliwością przewyższa
swojego słynnego ojca. Nawet perusi, istni wirtuozi tablotesorów,
nie mogli się z nim równać. Jego talent budził wśród nich nieco
wymuszony szacunek, który jednak bardzo ułatwiał mu życie –
zwłaszcza że był on tylko jednym z dwóch ludzi mieszkających
w metropolii zaminów i perusów.
Strona 18
Druss pogmerał przy tablotesorze, otworzył przejście i zszedł do
krypty. Nie pociągały go duchowe poszukiwania, więc w tej
przegródce urządził coś w rodzaju archiwum. Przechowywał tu
utrwalone w pamięci przebłyski xulo. Wnętrze przypominało
mroczną, labiryntową bibliotekę, w której półki uginały się nie od
książek, lecz od setek filigranowych, świetlistych rzeźb. W tym
miejscu niepodzielnie rządził archiwista Lestych. Wyglądał jak
mały, dystyngowany staruszek, lecz jego ruchy i sposób mówienia
niepokojąco kojarzyły się Drussowi ze zmarłym ojcem.
– Kolejny eksponat? – zapytał Lestych.
Druss przywołał kształt błysku, który w tej samej chwili
zmaterializował się rękach archiwisty. Był duży i spleciony
z kilkunastu rdzeni wirującej energii.
– Mamy coś podobnego?
– Nie. Pierwszy raz widzę aż tak rozbudowany. To na pewno
xulo?
– Nie wiem. Zbadaj to. Porównaj z innymi. Może na coś
wpadniesz.
Druss opuścił archiwum i zamknął tablotesor. Trapiło go
nieokreślone, trudne do uchwycenia przeczucie. Otępiające
zmęczenie ulotniło się bez śladu. Nagle usłyszał głośny trzask
zamykanych drzwi. Wyszedł z gabinetu. Szerokim korytarzem
dotarł do największego pokoju w mieszkaniu. Tu przyjmował gości,
bo tylko to pomieszczenie nie było przystosowane do jego
rozmiarów.
Na środku stał jedynie duży, okrągły stół, a obok niego trzy
szerokie i twarde leżanki. Nad jedną z nich pochylali się pomocnicy
Drussa – Hemel i Tenan. Pierwszy był zaminem – gorylowatym
olbrzymem, który miał gładką czarno-żółtą salamandrową skórę
i stożkowatą żabią głowę, a drugi perusem – włochatą kulą wspartą
na trzech długich patykowatych nogach. Z górnej części kulistego
Strona 19
tułowia każdego perusa wyrasta coś w rodzaju ektoplazmatycznej
narośli, która może zmieniać kształt i jest ich głównym sensorium.
To właśnie ona odwróciła się w stronę Drussa, gdy stał na progu
pokoju i zaniepokojony widokiem swoich pomocników nie mógł się
zmusić, żeby do nich podejść.
– Co się stało? – zapytał niepewnie.
– Nie wiemy – odparł Tenan, wydłużając narośl i nadając jej
kształt zwiniętej tuby. – Segregowaliśmy znaleziska z ogrodu
mistrza Akama i nagle Basal upadł. Natychmiast przynieśliśmy go
na górę, ale chyba nic się nie da zrobić. Nie oddycha.
Człowiek na sztywnych nogach podszedł do leżanki, na której
spoczywał jego młodszy brat. Był skurczony, zgięty wpół, wyglądał,
jakby poraził go piorun. Druss dotknął jego czoła i sprawdził puls.
Nie było wątpliwości. Słońce już zaszło i ciało Basala zaczynało
obrastać ciemniejącą szarością. Druss czuł w sobie zimny spokój.
Śmierć brata jeszcze nie znalazła do niego dostępu i jego umysł
wciąż pracował z niezmąconą precyzją.
– Gdy to się stało, dotykał któregoś artefaktu?
– Tak. Potem go upuścił. Słyszałem, jak toczy się po podłodze –
odparł Tenan.
– Co to było?
– Nie zwróciłem uwagi, wszystko stało się tak szybko...
Druss spojrzał pytająco na Hemela.
– Ja też nie – mruknął zamin przepraszająco.
– Ale niczego nie ruszaliście? Niczego poza ciałem?
– Nie było na to czasu... – potwierdził Tenan.
– Dobrze. Chodź, Tenan, znajdziemy to. A ty, Hemel, zostań,
proszę. Na chwilę. Zaraz wrócimy.
– Oczywiście, poczekam tu... z nim.
Druss i Tenan w pośpiechu opuścili mieszkanie, weszli do windy
i zjechali siedemdziesiąt pięter w dół. Przeszli przez ogromny
Strona 20
łukowo sklepiony hall i minęli posterunek zaminów przy głównym
wejściu.
– Wszystko w porządku, panie Druss? Co się stało panu
Basalowi? – zapytał jeden ze strażników.
Druss i Tenan minęli ich bez słowa. Wyszli na pasaż
rozmigotany podświetlonymi witrynami sklepów. Dzień i noc
panował tu nieustanny ruch. Blask, który wylewał się zza grubych
tafli falowanego luvialnego szkła igrał między przechodniami,
prześlizgiwał się po ich ciałach. Zawieszone nad pasażem
żarolatarnie dopiero zaczynały dymić mętnym światłem. Druss
sprawnie wyminął kilku perusów i zaminów, zanurkował pod
przelatującym nisko tulpa i znalazł się przed drzwiami swojego
biura. Kiedy Tenan stanął za jego plecami, Druss westchnął ciężko
i wszedł do środka.
Przekręcił włącznik i żarniki opromieniły wnętrze wątłym
blaskiem, z wolna przybierającym na sile. Przedmioty wykopane
w ogrodzie mistrza Akama wciąż leżały na długim stole. Na
pierwszy rzut oka niczego nie brakowało, ale Druss nie pamiętał
dokładnie ile ich było, więc mógł się mylić. Nie, na pewno się mylił.
– Gdzie stał? – zapytał Druss.
– Po drugiej stronie, przy pierwszej półce – odparł Tenan.
Druss przyklęknął i spojrzał wzdłuż podłogi, między półkami, na
których piętrzyły się zagadkowe przedmioty. Wszystkie
zmaterializowały się wraz z impulsami xulo. Były tam prostokątne
metalowe tablice zapisane dziwnymi znakami, takimi jak WM
43079 lub SL 72103, przezroczyste sześciany, wewnątrz których
migotały obłoczki plazmy, i kule zawierające miniaturowe budowle
otoczone wirującymi płatkami przypominającymi śnieg, a także
wyschnięte truchła wielosegmentowych stworzeń wyglądających
jak owady ze zbyt dużą liczbą odnóży, metaliczne grudy parujące
nikłym światłem i wygięte pod niemożliwymi kątami figurki oraz