13894

Szczegóły
Tytuł 13894
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13894 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13894 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13894 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MANILA, 1902. Język Jeśli dobrze pamiętał, w dniu, w którym dokonano pierwszego zabójstwa, dokuczał mu lekki ból głowy. Opuścił swój elegancki dom przy Calle de la Victoria i postanowił pójść spacerem do pracy. Nikt szanujący się w Manili nie chodził w tamtych czasach pieszo, ale doktor Salvator Carriscant, najbardziej ceniony chirurg na Filipinach, był człowiekiem wolnym od przesądów i pozwalał sobie od czasu do czasu na małą przechadzkę, dającą mu miłe poczucie niezależności. Rozkoszował się spacerem, z przyjemnością zapominając o niewesołej sytuacji w domu i przygotowując umysł na skomplikowane, acz podniecające zadania, czekające go na oddziale chirurgicznym. Gmach szpitala Świętego Hieronima, gdzie pracował, był względnie nowy. Ukończono go w 1878 roku, a blisko dwadzieścia lat później przeprowadzono w nim kapitalny remont, zakładając elektryczność. Według informacji pewnego leciwego członka zarządu, jego budowniczowie wzorowali się po trosze na Palazzo Salimberri w Sienie. Rzeczywiście, fasada od strony ulicy miała w sobie coś z surowego, piętnastowiecznego budynku. Ściany były z gładko oszlifowanej, niewypalanej cegły. Prosty cztero spadowy dach, kryty terakotą, porastały gęsto paprocie, mchy i wszelkiego rodzaju zielsko. Sklepiony łuk i ciężkie drewniane skrzydła wielkiej bramy oraz rząd małych, wysoko umieszczonych okienek nadawały mu surowy, nieprzystępny wygląd, jak gdyby w czasach powstania służył. za warownię albo pełnił funkcję tymczasowego więzienia. Za to wewnętrzny dziedziniec był obszerny, brukowany, obramowany z trzech stron krużgankami. Za murem znajdował się stary ogród i niewielki park o żwirowanych alejkach. Z krużganków wchodziło się do gabinetów lekarskich, biur i apteki, obie sale operacyjne natomiast znajdowały się w przysadzistych bocznych skrzydłach, usytuowanych po dwu stronach ogrodu, jak gdyby zostały doklejone w ostatniej chwili. Doktor Carriscant miał swoją salę we wschodnim skrzydle. Doktor Izydor Cruz, dyrektor medyczny szpitala Świętego Hieronima, praktykował w części zachodniej. Rozkład szpitala był prosty i dobrze spełniał swoje zadanie, dopóki liczba pacjentów nie rosła zbyt gwałtownie, co zdarzało się w czasie epidemii cholery lub ospy. Pacjent zgłaszał się najpierw do przyjmującego na parterze lekarza, którzy w razie potrzeby odsyłał go na konsultację do chirurga. Oddział pooperacvinv znajdował się piętro wyżej. Jedyną wadą szpitala był brak laboratoriów i prosektorium oraz zbyt małe rozmiary kostnicy. W rezultacie wszelkie prace anatomopatologiczne i doświadczanie trzeba było prowadzić w szpitalu Świętego Łazarza lub w pomieszczeniach prywatnych. Szpital Świętego Hieronima cieszył się niemal od zarania doskonałą opinią dzięki słynnej biegłości doktora Cruza (któremu w 1882 roku zdarzyło się przeprowadzić prawie czterdzieści amputacji w ciągu jednego dnia). Sława szpitala ugruntowana została jednak w ostatnich latach, kiedy Salvador Carriscant powrócił ze Szkocji, przywożąc ideę antyseptyki i najnowszą wiedzę z dziedziny chirurgii, co zaowocowało imponującym wzrostem wskaźnika udanych operacji. Zarząd szpitala podniósł mu czterokrotnie podstawowe pobory i nadał honorowy tytuł głównego chirurga, co wywołało gwałtowne, publiczne protesty doktora Cruza i przypieczętowało oraz niejako sformalizowało osobistą awersję, jaką żywili do siebie obaj lekarze. Oficjalnie zachowywali poprawne stosunki i zawodową powściągliwość, ale wszyscy wiedzieli, że Cruz nie znosi Carriscanta i wszystkiego, co ten reprezentuje jako lekarz. Uczucie było odwzajemnione: dla Cruza Carriscant był zbzikowanym nowinkarzem i pozbawionym zahamowań eksperymentatorem; Carriscant z kolei uważał Cruza za przedpotopowego rezuna i cyrkowego sztukmistrza. I tak dalej, i tak dalej. Doktor Carriscant minął szeroką, sklepioną bramę, odpowiadając na pełen szacunku ukłon portiera. Z przyjemnością zauważył, że ból głowy zaczyna ustępować. Myślami był już przy pierwszej operacji, przewidzianej na ten dzień - usunięciu dużego guza języka u kilkunastoletnie go chłopca. Zamierzał wypróbować nowy rodzaj cięcia, które pozwoliłoby mu zeszyć ranę zamiast zastosowania zwykłego w takich wypadkach wypalenia, tak aby po zagojeniu chłopiec mógł jako tako mówić. Takie operacje stanowiły dla Cruza chleb powszedni. Chlubił się, że cała sprawa zajmuje mu kilka sekund, nie więcej niż potrzeba na przecięcie czyraka, ale Manila była pełna bełkoczących ludzi z kikutami języków, których ciężka, choć prędka ręka Cruza niepotrzebnie przemieniła w niemowy. Jeżeli dzisiejsza operacja się uda, gwiazda Cruza zblaknie jeszcze bardziej. Dyrektor medyczny szpitala Świętego Hieronima będzie miał coraz mniej do roboty. Carriscant przeciął dziedziniec, kierując się w stronę swojego gabinetu. Poczekalnia była już pełna, a kilku dalszych pacjentów czekało na drewnianej ławce przed budynkiem. Rzucił okiem w stronę pomieszczeń należących do Cruza. Drzwi wejściowe były zamknięte, okiennice zasłonięte. Od powrotu Carriscanta w 1897 roku pacjenci Cruza wykruszali się systematycznie i dzisiaj już tylko kompletna ignorancja lub ostateczna desperacja mogła sprawić, że ktoś zgłaszał się na badanie do starego chirurga. Cruz należy do ginącego gatunku, jest historyczną osobliwością, myślał Carriscant, uosabia dawno minione, mroczne czasy lekarskiej profesji, ale jego ręka wciąż po zostaje sprawna, a oko niezawodne. Cruz był istotnie szybki, diabelnie szybki. Wojna przyniosła wzrost zapotrzebowania na jego usługi, przeprowadzał setki amputacji, ale po jej zakończeniu znów nastąpił zastój i dzisiaj starzec spędzał większość czasu na swoim wielkim ranczu we Flores i w prywatnych laboratoriach, gdzie ćwiczył rękę na małpach i psach. Carriscant na zawsze zapamiętał pierwszą i zarazem jedną z ostatnich operacji, które przeprowadzili razem. Cruz obserwował go, gdy mył ręce przed wejściem na salę operacyjną. „Widzę, że jest pan zwolennikiem mycia rąk przed operacją, doktorze Carriscant - rzucił zjadliwie. - Ja wolę to robić po wszystkim”. Legendarna była też brutalna szczerość, którą demonstrował w czasie obchodów. „To jeden z najgorszych przypadków raka, jakie kiedykolwiek widziałem” - potrafił powiedzieć jakiemuś cierpiącemu, skulonemu na łóżku nieszczęśnikowi. Albo: „Z nogą trzeba się będzie pożegnać, i to dla pewności przy samym biodrze”. Lub też: „W takich przypadkach jak pański, mój dobry człowieku, rokowania są na ogół kiepskie. Wątpię, czy kiedykolwiek wyjdzie pan z tego szpitala” Powitała Carriscanta sekretarka, seńora Diaz - mała, skromna, świetnie zorganizowana osoba, dotknięta niefortunną przypadłością nadmiernego owłosienia twarzy, doktor rzucił okiem na grafik, który dla niego sporządziła. Chłopiec z guzem był już na sali, przygotowany do operacji. Przed przystąpieniem do pracy lekarz miał jeszcze chwilę czasu na krótki obchód swojego oddziału. - Czy doktor Quiroga już jest? - zapytał. - Tak. Poszedł po leki. Pantałeon Quiroga był jego anestezjologiem i najbliższym przyjacielem. Młody Filipińczyk, przed trzydziestką, pochodzący z południowego Luzonu - ilustrado, jak tutaj nazywano przedstawicieli warstw oświeconych - studiował medycynę w Madrycie, a następnie w Berlinie. Podobnie jak Carriscant, stał się gorącym entuzjastą najnowszych osiągnięć w dziedzinie chirurgii i powrócił do Manili z mocnym postanowieniem przeniesienia na ojczysty grunt dobrodziejstw nowoczesnej medycyny. Nie był jednak urodzonym chirurgiem, brakowało mu magicznego daru, z którym człowiek się rodzi i którego nie można posiąść - „ręki”. To właśnie Carriscant nakłonił go, żeby zajął się anestezjologią. Działając razem w szpitalu Świętego Hieronima, dopracowali się harmonii, która należała l do rzadkości w ówczesnej filipińskiej medycynie. Dzięki swoim kwalifikacjom Quiroga mógł też w razie potrzeby asystować przy bardziej skomplikowanych operacjach - Carriscant mawiał, że dzięki temu ma jakby cztery ręce - a jego sprawność w operowaniu butlą z chloroformem nie ustępowała, zdaniem chirurga, renomowanym anestezjo logom z Baltimore czy Paryża. Dało się słyszeć delikatne pukanie do drzwi i Pantaleon Quiroga wszedł do środka. Miał już na sobie biały fartuch, myckę trzymał w ręku. Był boleśnie chudy i, jak na Filipińczyka, bardzo wysoki - o dobrą głowę wyższy niż Carriscant. Miał schludny wąsik i melancholijne oczy. Był nieżonaty, jego rodzice nie żyli. Mieszkał sam w Santa Cruz, skąd dojeżdżał codziennie do Intramuros konnym tramwajem. Carriscant nieraz się zastanawiał, co Pantaleon robi ze swoimi znacznymi poborami i dodatkowymi opłatami, które wpływały na jego konto. Przypuszczał, że znaczna część tych kwot trafia do rodziny w południowym Luzonie - babki, wujków, ciotek, nie zliczonych kuzynów i kuzynek. W rezultacie Pantaleon żył bardzo skromnie. Jak co dzień rano, uścisnęli sobie serdecznie dłonie. - Ciasto jest gotowe do pieczenia - powiedział Pantaleon. - Można zaczynać. - Zdążę zrobić obchód? - Boję się, że biedny chłopiec dostanie pomieszania zmysłów. Im szybciej, tym lepiej. - No to do dzieła. - Carriscant rzucił okiem na listę senory Diaz, leżącą na jego biurku. Dwie amputacje - ręka i noga na wysokości kolana, uwięźnięta przepuklina i przetoka pochwy. Amputacje będzie mógł zrobić przed obiadem, popołudnie poświęci na przepuklinę i przetokę. Podążył za Pantaleonem do pokoju sąsiadującego z salą operacyjną. Obserwując wysoką sylwetkę młodego człowieka, zauważył, że włosy zaczynają mu się mocno przerzedzać na ciemieniu. Próbował wyobrazić sobie Pantaleona z łysiną i wizja ta napełniła go nagłym, przejmującym smutkiem. Należało mu się coś więcej od życia niż praca w szpitalu Świętego Hieronima: romans, narzeczona, żona, rodzina... Nim wszedł na salę operacyjną, zdjął marynarkę, włożył świeżo uprany biały fartuch, zmienił buty i wymył ręce mydłem karbolowym. Witając się z pielęgniarkami, siostrą Santos i siostrą Arrietą, obrzucił równocześnie wzrokiem pomieszczenie. Oczy piekły go od zapachu środków dezynfekcyjnych. Szare deski podłogi wyszorowano niemal do białości, każdy skrawek powierzchni był wilgotny i lśnił czystością. Cicho buczała wielka lampa łukowa, zainstalowana nad stołem operacyjnym. Narzędzia podzwaniały w parowych sterylizatorach, ustawionych z boku na metalowych stołach. Carriscant dyskretnie wziął głęboki wdech. Czuł już łaskotanie w podeszwach stóp, cudowny dreszcz przenikał ciało, jeżąc mu włosy na karku, wnętrzności stawały się nieważkie. Pacjent, czternastoletni chłopiec, był synem bogatego chińskiego kupca z Cavite. Stół, na którym leżał, ustawiono pod sporym kątem, aby język łatwiej wysuwał się na zewnątrz. Guz, wielkości małego jabłka, był wyraźnie widoczny. Chłopiec zmuszony był rozdziawiać usta, co nadawało jego twarzy głupkowaty wygląd. Na czole biedaka lśniły krople potu. Oczy młodego Chińczyka zatrzymały się przez chwilę na lekarzu, po czym umknęły w bok. Carriscant rzucił kilka zdawkowych słów pokrzepienia i rozejrzał się za narzędziami, a Pantaleon zaczął zakładać chłopcu maskę z gazy na usta i nos. - Słyszałem, że most w Jacinto jest zerwany - powiedział Pantaleon. - Miałam straszne problemy z dotarciem do pracy - powiedziała siostra Aniera, podając Carriscantowi skalpel. - Coś okropnego. - Będzie siostra musiała dojeżdżać promem. Są te kleszcze? - Nie mogę sobie wyobrazić siostry Santos na promie - powiedział Pantaleon. - Szkoda by było, gdyby utonęła, zanim wyjdzie za mąż. - Doktorze Ouiroga, wypraszam sobie! - Siostra Santos była zdecydowanie korpulentna. Na sali operacyjnej często pokpiwano sobie z jej tuszy. Wszyscy się roześmiali. Młody Chińczyk patrzył, nic nie rozumiejąc, na ubawione twarze i podrygujące ramiona. - Proszę nie wkładać klina do ust, dopóki Pantaleon chłopca nie uśpi - polecił Carriscant. - Do dzieła, doktorze. Wciąż uśmiechając się pod nosem, Pantaleon zaczął dozować kroplomierzem chloroform na maskę, od czasu do czasu unosząc butelkę do góry i odczytując podziałkę. Kiedy chłopiec stracił przytomność, pielęgniarki uniosły mu głowę i rozwarty szczęki. Carriscant założył kleszcze tuż poniżej guza, zacisnął je mocno i wyciągnął język, ile się dało na zewnątrz. Siostra Santos przejęła od niego narzędzie i trzymała je mocno. Pantaleon dotknął oka chłopca, aby sprawdzić odruchową reakcję. Kciukiem i palcem wskazującym rozsunął powiekę: wielkość źrenicy sygnalizowała, jak dalece spowolniona została czynność układu nerwowego. Kiwnął przyzwalająco głową. Na chwilę przedtem, nim zmienił skalpel na mniejszy, z długim, cienkim ostrzem, Carriscant poczuł, jak umysł mu się rozjaśnia, a oddech staje się wolniejszy. Po tylu latach, tylu operacjach, to uczucie nie zmieniło się ani na jotę. Jego zmysły były czujne, wyostrzone, obdarzone świeżą przenikliwością. Świadomość jakby się roz szerzyła, nie tylko rejestrując każdy najdrobniejszy szczegół otoczenia - błysk chromowanych powierzchni, czysty zarys rzęs chłopca, kładący się półkolistym cieniem na policzku, wystrzępiony mankiet Pantaleona - ale ogarniając z nadprzyrodzoną jasnością indywidualne życie wewnętrzne towarzyszących mu ludzi. Czuł nie ubłaganą melancholię Pantaleona, jak gdyby był nim samym. Czuł ciężar obfitych piersi siostry Santos, opiętych niebieskim, sztywno nakrochmalonym kitlem. Udzielało mu się zmęczenie siostry Arriety, która nie spała całą noc, doglądając swojego marudnego teścia, niepanującego nad wydalaniem ani nad nerwami. Był świadom wszystkich tych uczuć, wszystkich doznań, spływających w jego chłonną, wszechogarniającą jaźń, która przyjmowała je i utrwalała. „Znam was wszystkich - mówiło jego milczące spojrzenie. - Czuję wasz ból istnienia, znam wasze niepokoje, wasze potrzeby, czułe miejsca i obszary znieczulicy, wasze bolące plecy, wasze zmęczenie... Wiem. Rozumiem. Rozumiem wszystko”. Uniósł skalpel, ważąc w dłoni jego nikły ciężar, rejestrując błysk smukłego, szlifowanego ostrza. Siostra Santos, nie czekając na polecenie, posunęła pod brodę chłopca emaliowaną miskę. Trzema szybkimi, precyzyjnymi ruchami Carriscant rozciął guzkowate brodawki i dotarł do położonej głębiej tkanki mięśniowej, tnąc pod kątem czterdziestu pięciu stopni w kierunku gardła. Z naciętego języka trysnęła krew. Siostra Arrieta przyłożyła tampon. Zwolnił zacisk, odsłaniając spód języka, i ciął jeszcze raz, tworząc rozwidlenie o dłuższej dolnej części. Guz pacnął głucho do miski. Siostra Arrieta podala lekarzowi igłę i nici chirurgiczne. Ranę przepłukano środkiem dezynfekcyjnym, po czym Carriscant zeszył razem obie części języka. Odwrócił się. Czoło miał suche, gardło go paliło, palce prawej ręki były śliskie od jasnej krwi chłopca. Podszedł do zlewu znajdującego się w drugiej części sali i puścił wodę na okrwawione palce. Zauważył z roztargnieniem, że na fartuchu też są lśniące plamy krwi. Zdjął go powoli i wrzucił do wiklinowego kosza, stojącego przy drzwiach. Niespodziewanie przypomniał mu się Cruz, nadal z uporem operujący w czarnym surducie. Przód i wyłogi tego stroju pokrywała skorupa zaschniętej krwi i ropy, niczym jakiś plugawy sztandar, który lekarz obnosił na cześć swojego rzemiosła, Ogarnęło go nieznane dotąd uczucie mdłości. Czuł, że wszystko podchodzi mu do gardła. Język jest osobliwą częścią ciała - ów drgający, pulsujący mięsień - ze swoimi dwoma zmysłami, smakiem i dotykiem, niczym jakiś ziemnowodny organ zakotwiczony w gardle, jak anemon na skale, niepewny, czy powinien znajdować się wewnątrz, czy na zewnątrz. Kiedy Carriscant ciął, miał wrażenie, że organ wzdrygnął się pod dotknięciem skalpela... Otrząsnął się, zły na siebie. Skąd przychodziły mu do głowy takie myśli? Dotkliwy ból głowy zaczynał powracać, a wraz z nim wspomnienie tego, co go wywołało - krótkiej, gwałtownej kłótni z Annaliesą tuż przed wyjściem z domu. „Praca, praca, praca! - wykrzykiwała zajadle, kiedy się ubierał. - Po co było się żenić, po co w ogóle zawracać sobie mną głowę?... - „Faktycznie, po co? - krzyknął w odpowiedzi - jeśli tak mają wyglądać rozkosze małżeńskiego pożycia?”. Głupia, tępa baba. Noszowi wywieźli wciąż uśpionego chłopca. Salvador z Pantaleonem przeszli do sąsiedniego pokoju, żeby się przebrać. - Jak ci się wydaje? - zapytał Pantaleon. - Chyba nie źle poszło. - Zobaczymy, jak będzie się goić. Przynajmniej zostało mu trochę języka. - Cruz oszaleje, jeśli to się powiedzie. - Pantaleon uśmiechnął się pod nosem - Do reszty... - Jak wszystko pójdzie dobrze, sfotografujemy następną operację. I opiszemy. - Glossektomia Camscanta. Ich porozumiewawcze chichoty przerwało wejście seńory Diaz, która powiadomiła ich, że ktoś z biura gubernatora poszukuje doktora Cruza. Carriscant narzucił marynarkę, poprawił krawat i poszedł korytarzem w stronę swojego gabinetu, rozcierając energicznie dłonie - od kwasu karbolowego skóra wysychała i łuszczyła się na kostkach. Otworzył drzwi. Mężczyzna w mundurze khaki, przepasany skórzanym pasem, wstał z krzesła i zasalutował. Był korpulentny, prawie tęgi, mundur opinał mu się ciasno na brzuchu. Miał wysokie czoło, rzednące włosy i starannie utrzymane, rozłożyste wąsy, które dosłownie przedzielały twarz na dwie części. - Dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć, doktorze Carriscant. Moje nazwisko Paton Bobby, komisarz policji. Pierwsze ciało Doktor Carriscant stał obok Patona Bobby’ego na polu ryżowym, patrząc na obnażone, na wpół zanurzone w wodzie ciało osiemnastoletniego członka ochotniczej milicji z Kansas. - To nie jakiś pieprzony żółtek - powiedział Bobby, marszcząc czoło, aż brwi zsunęły mu się niemal całkowicie. - To wręcz najbardziej biały człowiek, jakiego kiedy kolwiek widziałem. Istotnie ciało, prócz ogólnej bladości, miało jakiś szczególny, niebieskawy, przezroczysty odcień. Podściółka tłuszczu na pośladkach przeświecała przez skórę. Jak porcja lodów zawinięta w pergamin, pomyślał Carriscant, uśmiechając się do siebie. - To dlatego, że stoimy w roztworze jego krwi - powiedział. Ciało leżało na środku ciemnej kałuży, która ciągle się powiększała, rozdeptywana butami mężczyzn. Carriscant pochylił się nad nim. W uszach słyszał wciąż nieznośne brzęczenie owadów. Jedno oko, widoczne nad powierzchnią wody, było czarne od rojących się na nim much. - Czy ktoś ruszał wcześniej ciało? - Chłop, który go znalazł. Odwrócił zmarłego na wznak. Stąd wiedzieliśmy, że potrzebny nam będzie lekarz. - A doktor Wieland? Doktor Wieland pełnił funkcję inspektora służby zdrowia z ramienia amerykańskiego gubernatora. Carriscant zetknął się z nim kilka razy: rubaszny, podstarzały alkoholik, o wiedzy medycznej mniej więcej na poziomie Cruza. - Doktor Wieland jest... niedysponowany - wyjaśnił Bobby, uśmiechając się pod nosem. - Powiedział, żebyśmy się zwrócili do doktora Cruza. - Wzruszył ramionami. - Nie zastaliśmy go. Ale pańska obecność całkowicie nas zadowala. Bez urazy. - W porządku, panie Bobby, w porządku... Mogę rzucić okiem? Carriscant ostrożnie odwrócił ciało czubkiem buta. Przekręciło się bez trudu, nieważkie w brunatnej wodzie. Muchy poderwały się z gniewnym bzyczeniem. Carriscant spędził je z twarzy leżącego. Na piersi ofiary widniała rana w kształcie długiej, odwróconej litery L, zaszyta niczym piłka futbolowa. Dłuższe ramię litery ciągnęło się od mostka aż do genitaliów. Krótsze przecinało pod kątem prostym lewą część klatki piersiowej, dwa cale poniżej sutka. Brzegi rany były porządnie zaszyte mocną nicią. Muchy usiadły z powrotem i zaczęły badać sytuację. - Całkiem porządny szew. - Teraz pan rozumie, czemu uważaliśmy, że powinien to obejrzeć chirurg. - Kto to jest? - Szeregowy Efraim Ward, jak przypuszczam. Zniknął bez przepustki trzy dni temu. Sprowadzę kogoś z jego jednostki, żeby go zidentyfikował. Czy możemy skorzystać z pańskiej kostnicy? Ta prośba wydała się Carriscantowi dość niecodzienna. - No cóż, proszę bardzo, ale czy ta sprawa nie należy do władz? - Oczywiście, doktorze. Ale to również sprawa Patona Bobby’ego. A ten facet nigdy w życiu nie miał w ręku igły. - Bobby uśmiechnął się, a właściwie tylko jego usta pod szerokim wąsem poruszyły się nieznacznie. Oczy po zostały czujne, baczne. - Muszę dać znać, dokąd zabieramy tego sztywniaka. Poczłapali w stronę drogi. Kilku młodych amerykańskich żołnierzy w luźnych, workowatych mundurach stało w niedbałych pozach przy dorożkach, które przywiozły ich na pole ryżowe. Niebieskie koszule wyrzucone na spodnie khaki były ciemne od potu, twarze ponure, ruchy nerwowe, kragi w pogotowiu, jak gdyby powstańcy mieli lada chwila wyskoczyć z przydrożnego rowu. Bobby polecił im zabrać ciało i wyjął z blaszanej papierośnicy niewielkie cygaro. Poczęstował też Carriscanta, który podziękował, otupując błoto z butów i rozglądając się wokół siebie. Pole ryżowe znajdowało się w pobliżu Paco, wioski położonej około mili na południowy zachód od Manili. Wszędzie było widać pozostałości starych okopów i szańców porośniętych trawą i rzadkimi, niskimi krzakami. Tędy przebiegała linia frontu, kiedy zbuntowani Filipińczycy zaatakowali Amerykanów w 1899 roku. Carriscant dobrze pamiętał ten dzień. Stał na werandzie swojego domu, z filiżanką herbaty w ręce, słuchając dalekiej, nieskładnej kanonady. Łyżeczka podzwaniała o porcelanę, powietrze drżało, wzbijając drobiny kurzu, każąc im tańczyć do wtóru odległej perkusji. Odwrócił się do Bobby’ego, który dmuchał w cygaro, aż jego koniec rozżarzył się do czerwoności. - Pan wie, gdzie się znajdujemy... - Tak - powiedział Bobby. - Zastanawiam się właśnie, czy to ma jakieś znaczenie. Szeregowiec Efraim Ward leżał na wznak na marmurowej płycie stołu sekcyjnego w kostnicy szpitala Świętego Hieronima, nareszcie uwolniony od much. Jego bezkrwiste ciało wydawało się jeszcze bardziej przezroczyste w jaskrawym świetle zainstalowanych nad stołem lamp. Carriscant oświadczył, że nie zamierza przeprowadzać sekcji zwłok, nie ma zresztą po temu kwalifikacji. Bobby zaprotestował, twierdząc kurtuazyjnie, że jest prawdopodobnie najlepiej wykwalifikowaną osobą na całym archipelagu, ale ostatecznie uznał, że całkowicie go zadowoli fachowa obdukcja rany plus jakaś rzucona ad hoc hipoteza na temat możliwego przebiegu wydarzeń. Carriscant obejrzał szwy. Prawdopodobnie szpagat do szycia żagli. I igła do takielunku. Albo kaletnicza. Mani la była pełna ludzi, którzy potrafili coś takiego wykonać. Każdy, kto kiedykolwiek zrobił jutowy worek, mógł zaszyć brzuch szeregowca Warda. Carriscant zaczął rozcinać szwy, skręcając w prawo na wysokości mostka. Gdy brzegi rany rozstąpiły się pod nożycami, jego oczom ukazał się wielki krwawy skrzep. Założył parę rozwieraczy i otworzył ranę, oczyszczając ją i usuwając brudne pozostałości skrzepu. Wkrótce stało się jasne, że serce zostało rozpłatane - paskudne cięcie było wyraźnie widoczne. Rozciągnął brzegi rany na wysokości brzucha, odsłaniając ślimakowate skręty jelit i pozostałe organy, dziwnie pokurczone, wymoczone od długiego przebywania na polu ryżowym, leżące w jamie brzusznej, niczym skromne porcje jadła w zbyt dużej misce. Dokonał szybkiego przeglądu: wszystko wydawało się na swoim miejscu, nawet jeśli wyglądało nie całkiem tak, jak powinno. Tak więc szeregowiec Ward został ugodzony w serce, pomiędzy szóstym a siódmym żebrem, co zostało prowizorycznie zamaskowane przez późniejsze okaleczenie ciała. Nic z tego nie rozumiał. Bobby wpadł po południu, żeby się dowiedzieć, co się udało ustalić. Carriscant relacjonował wyniki obdukcji, siedząc za swoim biurkiem. Bobby chodził tam i z powrotem po pokoju, dmuchając w kolejne cygaro, które też nie bardzo chciało się palić. Od czasu do czasu przystawał, opierał łokcie o blat i słuchał - nachylony, masywny - kiwając miarowo stopą. - Pan nie jest Hiszpanem, prawda? - zapytał nagle. - Nie. Właściwie moja matka jest na wpół Hiszpanką. Ojciec był Brytyjczykiem. - A więc ma pan brytyjskie obywatelstwo. - Tak... Dlaczego pan pyta? - Chcę mieć jasność przed rozmową z gubernatorem. To wiele upraszcza. Szczególnie, jeśli mielibyśmy współpracować. Carriscant pozostawił to bez komentarza, chociaż zastanawiało go, jaki rodzaj współpracy Bobby ma na myśli. Skoro jednak była mowa o współdziałaniu, postanowił zrobić pierwszy krok. - Jest jedna sprawa - zaczął powoli. - Nie można mieć całkowitej pewności, ale miałem wrażenie, że organy w jamie brzusznej - jelita, wątroba, nerki, żołądek - były... nie wiem... przemieszczane, tak jakby ktoś nimi manipulował. - Nie rozumiem. - Czy widział pan kiedyś ludzkie ciało od wewnątrz? - Przybyłem tutaj z Chin. Słyszał pan pewnie o powstaniu bokserów - rzekł Bobby. - Widziałem wiele martwych i zdeformowanych ciał. - Nie o to chodzi. Kiedy otwiera się otrzewną i ukazują się organy wewnętrzne, nie uwierzyłby pan, jak... - przerwał, szukając odpowiedniego słowa - ...jak zgrabnie to wszystko do siebie pasuje. Jaki zdumiewający jest cały ten układ, jaki spoisty. Wstał i poklepał się po klatce piersiowej, bokach, brzuchu, uciskając palcami okolice żołądka. - Mówi się o „klatce” piersiowej. Cały korpus jest jak skrzynia czy kufer. Wszystko jest spakowane, poukładane. Może się poruszać, ale zawartość jest bezpieczna. Każda rzecz znajduje się na swoim miejscu i wszystko działa... Nie chcę wybiegać za daleko, ale coś było nie tak, jeśli chodzi o organy wewnętrzne Warda, nawet jeśli uwzględnić utratę krwi i płynów fizjologicznych. To nie wyglądało... - Ktoś tam grzebał czy coś w tym rodzaju? - Prawdopodobnie. Co z tego dla nas wynika? - Pan jest śledczym. Ja tylko chirurgiem. Bobby śpieszył się do gubernatora, któremu miał zdać sprawę z ostatnich wydarzeń. Przed wyjściem po dzielił się z Carriscantem podejrzeniem, że Ward zginął z ręki kolegi ze swojej własnej jednostki. Wywiązała się bójka, sprawy wymknęły się spod kontroli, padł cios. Zdaniem Bobby’ego powstańcy filipińscy często okaleczali swoje ofiary. Sprawca chciał przypuszczalnie stworzyć wrażenie, że to dzieło rebeliantów. - To nie ten rodzaj okaleczeń - wyraził swe wątpliwości Carriscant. - Jasne. Ucinasz swojemu koledze fajfusa i wtykasz mu go między zęby. Nie taka prosta sprawa. Łatwiej zrobić, wie pan, takie L czy coś w tym rodzaju. - Tylko po co to potem zaszywać? - Nie wiem, panie Carriscant, nie wiem - powiedział Bobby. W jego głosie zgrzytnął ton irytacji. - Ale... postaram się to ustalić, tylko że mamy w wojsku tak wielu twardogłówków, że nie jestem pewien, czy mi się to uda. - Twardogłówków? - Chłopaków z Południa. Ma się wrażenie, że wszyscy pochodzą z Missisipi, z Teksasu albo z Kansas. Sami patrioci. Jedna paczka. Carriscant się uśmiechnął. Pod pokrywką wulgarnej poufałości dostrzegał u Bobby’ego zdrową inteligencję, wyczuwał energię pulsującą w korpulentnym, leniwym ciele. - Muszę iść. Gubernator Taft na mnie czeka. Bardzo nam pan pomógł, Carriscant. Carriscant pokazał Pantaleonowi leżące w kostnicy ciało. Operacja przetoki, wyznaczona na popołudnie, została odłożona na później. - Amerykanin? - spytał Pantaleon beznamiętnym tonem, obchodząc ciało od strony głowy. Ujął ją w dłonie i zaczął ustawiać pod różnymi kątami, jak gdyby chciał się lepiej przyjrzeć zapadniętym rysom mężczyzny.- Teraz przynajmniej nie mogą zrobić akcji odwetowej. - Oni myślą, że to robota innego Amerykanina. Carriscant powtórzył mu teorię Bobby’ego, ale Pantaleon nie wydawał się zainteresowany. Wyglądało na to, że zajmuje go wyłącznie martwy amerykański żołnierz. Zaczął opowiadać krążącą między ludźmi historię amerykańskiej kompanii, która ścigała generała Elpidio w Batangas. Pantaleon słyszał ją od swojego wuja. Jeden z żołnierzy wpadł do dołu naszpikowanego bambusowy mi włóczniami. W odwet za to wszyscy mieszkańcy dwóch najbliższych wiosek - mężczyźni, kobiety i dzieci - zostali rozstrzelani, a ich zwłoki spalone. - Myślę o dwustu ludziach, którzy zapłacili życiem za życie jednego człowieka... - Wzdrygnął się. - Wydaje mi się, że to straszna niesprawiedliwość. Uważam... - Na twoim miejscu raczej bym o tym nie mówił - przerwał mu szorstko Carriscant. Stał nieruchomo, zesztywniały, jak ktoś, kto poczuł nagle chrupnięcie w plecach i boi się poruszyć. Pantaleon był bardzo skruszony. - Tak mi przykro, Salvador - powtarzał stropiony. - Wybacz mi, proszę. Zapomniałem się. Carriscant odzyskał panowanie nad sobą. - To był dziwny dzień. Zazwyczaj wszystko jest w porządku. Uważam, że Amerykanie... - Urwał i uśmiechnął się z wysiłkiem. - Czy mógłbym pojechać z tobą do domu? - zapytał. - Nie jestem w stanie zabrać się do pracy i... - Oczywiście - powiedział Pantaleon, nie dając po sobie poznać zaskoczenia. - 1 tak miałem cię zamiar zaprosić do siebie. Chciałbym ci coś pokazać. Hangar Salvador Carriscant i Pantaleon Ouiroga wsiedli przy placu Magellana do konnego tramwaju, minęli most Hiszpański na Pasigu i pojechali w stronę przedmieścia Santa Cruz. Tramwaj był pełen miejscowych robotników, indios, wracających do domu po pracy w mieście. Carriscant czuł na sobie ich ciekawe spojrzenia. Najwyraźniej próbowali dociec, co robią ci dwaj kastilas w garniturach i krawatach, w tradycyjnym środku transportu biedaków. Wysiedli przy Calle Azcarega i poszli pieszo w stronę domu Pantaleona - piętrowego budynku z drewna i niewypalanej cegły - stojącego przy dość przyzwoitej ulicy. Pantaleon zajmował połowę pomieszczeń, dzieląc dom z małżeństwem amerykańskich nauczycieli, wprowadzających zreformowany program nauczania w miejscowej szkole. Wstąpili do domu po klucz i poszli przez ogrody warzywne, kierując się w stronę nieużytków na północnym brzegu estero - jednego z krętych ramion Pasigu. Szli polną drogą, mając na wprost szpaler drzew, wskazujący, że w tym miejscu rzeka zatacza kolejny łuk. Nieco dalej na lewo połyskiwały blaszane dachy przedmieścia Sampaloc. Carriscant zanotował sobie w myśli ten fakt. Nie wiedział, że Pantaleon mieszka tak blisko tego miejsca. Cienka warstwa chmur przesłaniała słońce, chylące się już ku zachodowi. Upał zaczynał słabnąć. Wietrzyk zawiewający z południa przynosił zawiesistą woń brzeczki z browaru w San Miguel. Pantaleon gnał jak na skrzydłach i Carriscant musiał nieźle się starać, żeby za nim nadążyć. Przecisnęli się przez dziurę w żywopłocie z plumbago, za którym, na skraju wydłużonego poletka, Carriscant ujrzał świeżo wzniesioną, niezwykle obszerną bambusową szopę. Ściany wciąż były zielone, a poszycie z palmowych liści dopiero zaczynało blaknąć. - Co to takiego? - zapytał. - Należy do mnie - powiedział Pantaleon. - Kazałem ją tu zbudować. To moja ziemia - dodał, wskazując gestem leżącą przed nimi łąkę, porośniętą spaloną słońcem trawą. Zdjął kłódkę i pchnął skrzydła bramy, otwierając ją na oścież. Carriscant zajrzał do pogrążonego w mroku wnętrza. To, co zobaczył, wyglądało jak dziwaczna masa drewna i drutu, wspierająca się na niezliczonych drewnianych kozłach. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że Pantaleon buduje gigantyczny, pusty w środku, poziomo leżący krzyż. Ale kiedy oczy przywykły do panującego wewnątrz półmroku, zaczęły się pojawiać szczegóły, których przeznaczenie trudno było wyjaśnić. Jakieś kółka i dźwignie, do których przyczepiono druty, a także coś, co przypominało dwa siodełka rowerowe, ustawione jedno za drugim. Carriscant obchodził konstrukcję dookoła, dotykając różnych elementów, skubiąc palcami naprężone linki. Nic z tego wszystkiego nie rozumiał. - Ty to zrobiłeś? - Miejscowi cieśle. Według moich wskazówek. - Czy to konstrukcja mieszkalna? Przenośny barak? Pantaleon roześmiał się, ubawiony. - Nie, nie - powiedział. - Zupełne pudło. To jest... - zawiesił głos dla większego efektu - ...cięższa od powietrza maszyna latająca. Carriscant wrócił do domu późno. Po wizycie w hangarze poszli z Pantaleonem do kafejki naprzeciwko teatrzyku Zorilla. Tam, przy kilku kuflach schiltzu - amerykańskiego piwa - Pantaleon starał się wprowadzić przyjaciela w tajniki swojego przedsięwzięcia. Jego zapał okazał się zaraźliwy. Carriscant uświadomił sobie, że teraz wie już, na co Quiroga wydaje pieniądze. Do Intramuros wrócił wozem zaprzężonym w woły, zwanym tu carromato. W domu znalazł się długo po zapadnięciu zmroku. Danil, żona kucharza, otworzyła przed nim szerokie frontowe drzwi. Poprosił ją o filiżankę kawy. Minął pomieszczenia położone na parterze, gdzie oprócz pokoi dla służby znajdowały się stajnie i wozownia na jego dwa powozy. Wciąż miał w ustach kwaśny posmak piwa. Wchodził po schodach pro wadzących z wewnętrznego dziedzińca do części mieszkalnej na pierwszym piętrze, czując lekkie mrowienie w karku. Lampy naftowe palące się w pomieszczeniach reprezentacyjnych, rzucały ciepły, pomarańczowy blask na wyfroterowane podłogi ze szlachetnego drewna. Na tyłach domu znajdowała się obszerna kamienna weranda, azotea, wychodząca na otoczony murem ogród. Tam siedziała Annaliesa, czytając przy łagodnym świetle lampy. Noc była chłodna i wietrzna. Z ogrodu dochodziło gardłowe kumkanie żab i monotonne, suche cykanie cykad. Annaliesa podniosła wzrok, kiedy przechodził przez salon. Owalne szkła jej okularów błysnęły bielą, gdy padło na nie światło lampy. Pocałował ją lekko w czoło i usiadł w wyplatanym fotelu naprzeciw niej, przepraszając za późny powrót. Opowiedział o zwłokach amerykańskiego żołnierza, wyjaśniając, że cała sprawa kompletnie mu rozbiła dzień pracy. Przyglądała mu się uważnie niczym sędzia oceniający wiarygodność składanych zeznań. - Jesteś głodny? - zapytała w końcu. - Zostało trochę pieczeni. - Jej niemiecki akcent nie był zbyt wyraźny. Pamiętał, jak go kiedyś to pociągało, wydawało mu się niecodzienne i egzotyczne, jak fascynowało go w pewnych momentach. - Nie, dziękuję. Wypiłem kilka piw z Pantaleonem. Nie uwierzyłabyś, co on... - Sądziłam, że to sprawa tego morderstwa cię zatrzymała? - Zgadza się. Ale potem Pantaleon zaprosił mnie do siebie, żeby pokazać mi maszynerię, nad którą pracuje. Pojazd latający, wyobrażasz sobie? - Straszny z niego dzieciak. - Nie bądź śmieszna. To był punkt zapalny, na który oboje czekali. Starli się krótko, gwałtownie, ledwie maskując nienawiść. Ona twierdziła, że to dziecinada, on - że sprawa godna uwagi i dająca do myślenia. Paradoksalnie ów spór o maszynę latającą wydawał się nieco oczyścić atmosferę. Wrogie emocje zostały uwolnione, napięcie opadło, jak po przebiciu wrzodu, kiedy upływ ropy przynosi chwilową ulgę w cier pieniu. Podano kawę. Carriscant popijał ją powoli, przyglądając się znad filiżanki twarzy czytającej żony. Okulary postarzały ją nieco, zwłaszcza gdy włosy Annaliesy były, tak jak teraz, zaczesane za uszy. Doszedł do wniosku, że nigdy nie była piękna, choć trudno by też nazwać ją nijaką. W jej wyglądzie nie było nic, do czego można by się przyczepić, ale i nic szczególnie atrakcyjnego. Jak mu się to często zdarzało po kolejnej awanturze, zadawał sobie pytanie, co też go, u licha, skłoniło, żeby się z nią ożenić. Annaliesa Leys była najmłodszą córką niemieckiego hurtownika wyrobów tytoniowych, Gerhardta Leysa, ktory wraz z bratem imieniem Udo prowadził małe, ale doskonale prosperujące przedsiębiorstwo, eksportując cygara do Europy. Carriscant puknął Annalissę w 1897 roku, w czasie koncertu pod gołym niebem na Lunecie, niedługo po powrocie ze studiów medycznych w Szkocji. Wydawała mu się filigranowa, pełna życia i inteligencji. Co istotniejsze, przypominała mu żywo dziewczynę, którą spotkał pewnego deszczowego lata w Edynburgu i do której wzdychał skrycie, włócząc się samotnie po rozległych plażach w okolicy Musselburgha i próbując bezskutecznie zgłębić tajniki gry w golfa. Pobrali się w rok później. Niedługo potem matka Annaliesy zmarła, a jej ojciec, któremu to nieszczęście poważnie nadwątliło zdrowie, sprzedał swoje udziały i wrócił z resztą rodziny do Bremy. To wtedy w ich małżeństwie zaczęły się problemy. Być może dlatego, że Annaliesa po raz pierwszy w życiu została sama, być może z powodu żałoby, ale faktem jest, że od tego momentu jej ciepło zaczęło się ulatniać, a w charakterze pojawił się wyraźny twardy rys. Nadal zachowywali pozory, nie przyznając ani przed sobą, ani przed swoim otoczeniem, że się między nimi nie układa. Annaliesa pracowała na pół etatu u biskupa Manili, prowadząc rachunki szkoły katedralnej (miała niezłą głowę do rachunków) i pomagając w sprawach diecezji wszędzie tam, gdzie zapał i energia osoby świeckiej mogły się okazać przydatne. W 1898 roku pojawili się Amerykanie i wybuchło powstanie. W miarę rozwoju działań wojennych stawało się jasne, że wszystko zmierza ku nieuchronnym i nieodwracalnym zmianom. Wówczas przestali udawać, przynajmniej przed sobą, że między nimi jest nadal w porządku, uznając fakt, że szczęśliwe małżeństwo Annaliesy i Salvadora Carriscantów to jedynie wygodna mistyfikacja. Mieli majątek, pozycję, zajmowali poczesne miejsce w cudzoziemskiej społeczności Manili, rozrastającej się gwałtownie wraz z postępem amerykańskiej kolonizacji, Annaliesa była nawet w serdecznych stosunkach z żoną gubernatora, ale jeśli łączyło ich kiedyś jakieś uczucie, należało to dziś do przeszłości. Przypieczętowaniem tego stanu rzeczy był fakt, że już od roku nie żyli ze sobą. Wszystko zaczęło się bardzo dziwnie. Gdy wracał ze szpitala, Annaliesa zaczynała go wypytywać, jakie operacje przeprowadził tego dnia. Je żeli były wśród nich jakieś amputacje, nie godziła się, że by dzielili łoże. Ta awersja, ukierunkowana bardziej na jego zawód niż osobę, pogłębiła się z upływem czasu. Zazwyczaj nie reagował, kiedy indagowała go szyderczym tonem: „Ileż to nóg dzisiaj obciąłeś?”. Któregoś wieczoru jednak nie wytrzymał i odpowiedział: „Dwie, a prócz te go rękę i gałkę oczną”. Annaliesa z płaczem wybiegła z pokoju. Skarżyła się też, że jego ubrania mają przykry, słodkawy zapaszek, którego nie da się w żaden sposób usunąć. Choć zaklinał się, że nic nie czuje, wiedział, że to zapach ropy. Wszystko to wprawiało go w konsternację. Czul się bezradny i zdezorientowany. Co miał robić, szukać innej pracy? Nękany niezrozumiałym rozkładem swojego małżeństwa, wyczerpany pracą w szpitalu, zaczął sypiać na kozetce w swoim gabinecie. Mówił sobie, że to tymczasowe rozwiązanie, że nie chce żony budzić, kiedy wraca późno do domu, ale nic nie wskazywało na to, żeby ta sytuacja miała się kiedykolwiek zmienić. Przyglądał się teraz żonie bezstronnie, trochę smutno, starając się wywołać w wyobraźni obraz jej nagiego ciała, jakiś szczegół czy charakterystyczną cechę, niegdyś obiekt pieszczot i czułości. Szeroko rozstawione piersi, delikatny puszek wokół sutek, zaskakująco głęboki pępek - coś, co obudziłoby dawne uczucia, ożywiło wspomnienia, jak tchnienie, które rozżarza stygnące węgle. Nic się w nim nie poruszyło, nie drgnęło. Zamiast tego jego myśli wróciły do minionego popołudnia, kiedy stał na łące obok Pantaleona i patrzył w stronę blaszanych dachów pobliskiego przedmieścia Sampaloc, ze swoją osławioną ulicą Gardenii, z jaskrawo oświetlonymi barami i lunaparkami... Jak nazywano tamtejsze dziewczyny? „Gołębice niskiego lotu”. Ten wymuszony celibat nie był naturalną sprawą. Mężczyzna w jego wieku, masturbujący się w ciemności na otomanie jak sztubak. Może to, czego potrzebował, to „gołębica” z ulicy Gardenii? U doktora Izydora Cruza Doktor Carriscant szedł wolnym krokiem między łóżkami oddziału pooperacyjnego. Przed chwilą zbadał młodego Chińczyka, którego operowali trzy dni wcześniej. Choć język wydawał się goić prawidłowo, niepokoiła lekarza temperatura, która się niedawno pojawiła. Podniósł wzrok. Pantaleon dawał mu znaki z drugiego końca sali, starając się, żeby pielęgniarki tego nie zauważyły. Ruszył w jego kierunku. - Pantaleon, co się... - Ciało zniknęlo. - Jakie ciało? - Amerykańskiego żołnierza. Zabrano je wczoraj. - Kto zabrał? Bobby? - Nie. Myślę, że to Cruz. Paton Bobby, z Salvadorem Carriscantem o boku, jechał powozem w kierunku małej wioski Flores. Było południe i straganiarze na rynku pochowali już swoje towary. Tylko sprzedawca solonych ryb jakoś się ociągał z opuszczeniem targowiska. Siedząc na niskim stołeczku, odganiał muchy wiechciem palmowych liści i gapił się ciekawie na przejeżdżających Americanos, siedzących w eleganckim powozie, zaprzężonym w dwa pyszne kuce z Abry. Carriscant polecił Bobby’emu skręcić w prawo przy kościółku z niewypalanej cegły. Minęli murszejące słupy bramy i wjechali na wyboistą, polną drogę, obsadzoną krzakami róż, wiodącą do okazałej siedziby doktora Izydora Cruza. - Nadal nie rozumiem tego człowieka - powtórzył Bobby. - Jak mógł tak po prostu wejść i zabrać ciało? Za kogo się, do jasnej cholery, uważa? Za prezydenta wszechświata czy co? - To cały Cruz. Proszę pamiętać, że to peninsularo - człowiek z półwyspu. Nigdy się nie zmieni. - Co to znaczy człowiek z półwyspu? Jest Hiszpanem, prawda? Camscant zaczął wyjaśniać sprawę podziałów klasowych, które ukształtowały się na Filipinach za hiszpańskiego panowania. Na szczycie drabiny znajdowali się, osadnicy i dygnitarze urodzeni w Hiszpanii - peninsulares. Ci uważali się za lepszych od insułares - wyspiarzy, Hiszpanów urodzonych na archipelagu, których mieli za nieokrzsssnych gburów, wyrzutków hiszpańskiego społeczeństwa, mogących znaleźć dla siebie enklawę jedynie w odległej kolonii. Z kolei insulares pogardzali kastą mieszańców - mestizos, Hiszpanów lub Chińczyków, którzy weszli w związki małżeńskie z miejscową ludnością. Wszyscy mieli w pogardzie ludzi najniższej kategorii - indios, nie wyłączając ich oświeconych przedstawicieli - illustrados - którzy ukończyli studia za granicą. A ci ostatni? Indios nie czynili żadnych różnic. Każdy biały człowiek był dla nich Kastylijczykiem - kastila - czyli wrogiem. - Dopóki wyście się nie zjawili - powiedział wesoło. - Teraz mają nową kategorię białych ludzi, na których mogą kierować swoją antypatię. - Więc pan to mestizo? - Tak, ale nie w sensie rodzinnym, jeśli pan rozumie, co mam na myśli. Mój ojciec był Brytyjczykiem. Rodzina matki to insulares. To bardzo skomplikowane. Cruz jednak należy do starej szkoły. Nienawidzi wszystkich, z wyjątkiem być może Alfonsa. - Kto to taki? - Król Hiszpanii. Na Bobbym nie zrobiło to większego wrażenia. Powie dział, że jest prostym człowiekiem, którego życiowa dewiza to zasada fair płay. - I to fair play dla wszystkich. Nie tylko dla wyspiarzy półwyspiarzy czy jak ich tam zwał. Jedna i ta sama zasada dla wszystkich, oto moje hasło. Co nie wyklucza, że można czasami zagrać nie fair, żeby to osiągnąć. Carriscant zapewnił go, że rozumie pokrętną logikę tego rozumowania. - Ten Cruz niech lepiej nie wchodzi mi w drogę - powiedział Bobby. - Kiedyś żyłem przez rok wyłącznie ptasimi jajami i deszczówką. Dobrze zrobi, jeśli będzie się miał na baczności. Dom Cruza był masywnym kamiennym budynkiem. Dachówki porastała szczecina zielska. Żółta farba, którą pociągnięto ściany, była przybrudzona i odpadała płatami. Dwie wysokie palmy buri rosły po dwóch stronach szerokich schodów z balustradą, prowadzących do frontowych drzwi. Za domem rosły guawy i drzewa balete, w których cieniu kryły się liczne drewniane przybudówki o spiczastych, krytych trawą dachach. Za ogrodem, na zachwaszczonym poletku, rosło trochę fasoli i tytoniu. Służący powiedział, że doktor Cruz jest w swojej pracowni, i poprowadził ich wokół domu w stronę zabudowań na jego tyłach. Ujrzeli obszerną bambusową zagrodę, a w niej kilka sparszywiałych kundli. W żelaznej klatce, zawieszonej na krokwi pustej stajni, siedziały dwa smętne gibony, iskając się apatycznie nawzajem. Służący zastukał do drzwi największej chaty i cofnął się lękliwie, kiedy drzwi rozwarły się gwałtownie. Doktor Izydor Cruz miał na sobie garnitur z czarnej alpaki. Mankiety marynarki były rozpięte, rękawy podwinięte do łokcia. Jego ręce ociekały krwią, a kamizelka i przód marynarki lśniły od jakiejś innej, lepkiej i ciemnej substancji. Był słusznego wzrostu, na oko po sześćdziesiątce, miał masywną głowę, siwą, spiczastą bródkę i sztywne, zaczesane do tyłu włosy. Natychmiast zaczął obrzucać służącego wyzwiskami w języku tagalog. - Ty pomiocie starej dziwki, nie wiesz, że... W tym momencie spostrzegł Carriscanta, a przy nim zażywną, umundurowaną postać Bobby’ego. Przerwał raptownie. Gestem nakazał służącemu, by się odwrócił, po czym wytarł ręce o jego plecy. - Czego pan sobie życzy, Carriscant? - zapytał wyniośle, przechodząc na hiszpański. Carriscant przedstawił Bobby’ego, wyjaśniając, kim jest. - Szukamy ciała Efraima Warda - zaczął Bobby. - Niech pan mu powie, że nie znam angielskiego - zażądał Cruz. Carriscant wiedział, że naprawdę Cruz mówi po angielsku całkiem znośnie, ale dla zachowania form zgodził się służyć za tłumacza. Cierpliwie powtórzył słowa Bob by’ego, po czym, ściszając głos, dodał od siebie: - Nie miał pan prawa ruszać ciała. - Miałem wszelkie prawo - odparł Cruz, niezbity z tropu. - Przypominam panu, że jestem dyrektorem medycznym, ponadto pragnę podkreślić, że nie odpowiada mi pański ton. - Komisarz policji osobiście prosił, żeby... - Doktor Wieland osobiście prosił mnie, abym zrobił co uznam za stosowne, by zabezpieczyć materiał dowodowy. - Doktor Wieland nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia. Komisarz Bobby... - Gdz