MANILA, 1902. Język Jeśli dobrze pamiętał, w dniu, w którym dokonano pierwszego zabójstwa, dokuczał mu lekki ból głowy. Opuścił swój elegancki dom przy Calle de la Victoria i postanowił pójść spacerem do pracy. Nikt szanujący się w Manili nie chodził w tamtych czasach pieszo, ale doktor Salvator Carriscant, najbardziej ceniony chirurg na Filipinach, był człowiekiem wolnym od przesądów i pozwalał sobie od czasu do czasu na małą przechadzkę, dającą mu miłe poczucie niezależności. Rozkoszował się spacerem, z przyjemnością zapominając o niewesołej sytuacji w domu i przygotowując umysł na skomplikowane, acz podniecające zadania, czekające go na oddziale chirurgicznym. Gmach szpitala Świętego Hieronima, gdzie pracował, był względnie nowy. Ukończono go w 1878 roku, a blisko dwadzieścia lat później przeprowadzono w nim kapitalny remont, zakładając elektryczność. Według informacji pewnego leciwego członka zarządu, jego budowniczowie wzorowali się po trosze na Palazzo Salimberri w Sienie. Rzeczywiście, fasada od strony ulicy miała w sobie coś z surowego, piętnastowiecznego budynku. Ściany były z gładko oszlifowanej, niewypalanej cegły. Prosty cztero spadowy dach, kryty terakotą, porastały gęsto paprocie, mchy i wszelkiego rodzaju zielsko. Sklepiony łuk i ciężkie drewniane skrzydła wielkiej bramy oraz rząd małych, wysoko umieszczonych okienek nadawały mu surowy, nieprzystępny wygląd, jak gdyby w czasach powstania służył. za warownię albo pełnił funkcję tymczasowego więzienia. Za to wewnętrzny dziedziniec był obszerny, brukowany, obramowany z trzech stron krużgankami. Za murem znajdował się stary ogród i niewielki park o żwirowanych alejkach. Z krużganków wchodziło się do gabinetów lekarskich, biur i apteki, obie sale operacyjne natomiast znajdowały się w przysadzistych bocznych skrzydłach, usytuowanych po dwu stronach ogrodu, jak gdyby zostały doklejone w ostatniej chwili. Doktor Carriscant miał swoją salę we wschodnim skrzydle. Doktor Izydor Cruz, dyrektor medyczny szpitala Świętego Hieronima, praktykował w części zachodniej. Rozkład szpitala był prosty i dobrze spełniał swoje zadanie, dopóki liczba pacjentów nie rosła zbyt gwałtownie, co zdarzało się w czasie epidemii cholery lub ospy. Pacjent zgłaszał się najpierw do przyjmującego na parterze lekarza, którzy w razie potrzeby odsyłał go na konsultację do chirurga. Oddział pooperacvinv znajdował się piętro wyżej. Jedyną wadą szpitala był brak laboratoriów i prosektorium oraz zbyt małe rozmiary kostnicy. W rezultacie wszelkie prace anatomopatologiczne i doświadczanie trzeba było prowadzić w szpitalu Świętego Łazarza lub w pomieszczeniach prywatnych. Szpital Świętego Hieronima cieszył się niemal od zarania doskonałą opinią dzięki słynnej biegłości doktora Cruza (któremu w 1882 roku zdarzyło się przeprowadzić prawie czterdzieści amputacji w ciągu jednego dnia). Sława szpitala ugruntowana została jednak w ostatnich latach, kiedy Salvador Carriscant powrócił ze Szkocji, przywożąc ideę antyseptyki i najnowszą wiedzę z dziedziny chirurgii, co zaowocowało imponującym wzrostem wskaźnika udanych operacji. Zarząd szpitala podniósł mu czterokrotnie podstawowe pobory i nadał honorowy tytuł głównego chirurga, co wywołało gwałtowne, publiczne protesty doktora Cruza i przypieczętowało oraz niejako sformalizowało osobistą awersję, jaką żywili do siebie obaj lekarze. Oficjalnie zachowywali poprawne stosunki i zawodową powściągliwość, ale wszyscy wiedzieli, że Cruz nie znosi Carriscanta i wszystkiego, co ten reprezentuje jako lekarz. Uczucie było odwzajemnione: dla Cruza Carriscant był zbzikowanym nowinkarzem i pozbawionym zahamowań eksperymentatorem; Carriscant z kolei uważał Cruza za przedpotopowego rezuna i cyrkowego sztukmistrza. I tak dalej, i tak dalej. Doktor Carriscant minął szeroką, sklepioną bramę, odpowiadając na pełen szacunku ukłon portiera. Z przyjemnością zauważył, że ból głowy zaczyna ustępować. Myślami był już przy pierwszej operacji, przewidzianej na ten dzień - usunięciu dużego guza języka u kilkunastoletnie go chłopca. Zamierzał wypróbować nowy rodzaj cięcia, które pozwoliłoby mu zeszyć ranę zamiast zastosowania zwykłego w takich wypadkach wypalenia, tak aby po zagojeniu chłopiec mógł jako tako mówić. Takie operacje stanowiły dla Cruza chleb powszedni. Chlubił się, że cała sprawa zajmuje mu kilka sekund, nie więcej niż potrzeba na przecięcie czyraka, ale Manila była pełna bełkoczących ludzi z kikutami języków, których ciężka, choć prędka ręka Cruza niepotrzebnie przemieniła w niemowy. Jeżeli dzisiejsza operacja się uda, gwiazda Cruza zblaknie jeszcze bardziej. Dyrektor medyczny szpitala Świętego Hieronima będzie miał coraz mniej do roboty. Carriscant przeciął dziedziniec, kierując się w stronę swojego gabinetu. Poczekalnia była już pełna, a kilku dalszych pacjentów czekało na drewnianej ławce przed budynkiem. Rzucił okiem w stronę pomieszczeń należących do Cruza. Drzwi wejściowe były zamknięte, okiennice zasłonięte. Od powrotu Carriscanta w 1897 roku pacjenci Cruza wykruszali się systematycznie i dzisiaj już tylko kompletna ignorancja lub ostateczna desperacja mogła sprawić, że ktoś zgłaszał się na badanie do starego chirurga. Cruz należy do ginącego gatunku, jest historyczną osobliwością, myślał Carriscant, uosabia dawno minione, mroczne czasy lekarskiej profesji, ale jego ręka wciąż po zostaje sprawna, a oko niezawodne. Cruz był istotnie szybki, diabelnie szybki. Wojna przyniosła wzrost zapotrzebowania na jego usługi, przeprowadzał setki amputacji, ale po jej zakończeniu znów nastąpił zastój i dzisiaj starzec spędzał większość czasu na swoim wielkim ranczu we Flores i w prywatnych laboratoriach, gdzie ćwiczył rękę na małpach i psach. Carriscant na zawsze zapamiętał pierwszą i zarazem jedną z ostatnich operacji, które przeprowadzili razem. Cruz obserwował go, gdy mył ręce przed wejściem na salę operacyjną. „Widzę, że jest pan zwolennikiem mycia rąk przed operacją, doktorze Carriscant - rzucił zjadliwie. - Ja wolę to robić po wszystkim”. Legendarna była też brutalna szczerość, którą demonstrował w czasie obchodów. „To jeden z najgorszych przypadków raka, jakie kiedykolwiek widziałem” - potrafił powiedzieć jakiemuś cierpiącemu, skulonemu na łóżku nieszczęśnikowi. Albo: „Z nogą trzeba się będzie pożegnać, i to dla pewności przy samym biodrze”. Lub też: „W takich przypadkach jak pański, mój dobry człowieku, rokowania są na ogół kiepskie. Wątpię, czy kiedykolwiek wyjdzie pan z tego szpitala” Powitała Carriscanta sekretarka, seńora Diaz - mała, skromna, świetnie zorganizowana osoba, dotknięta niefortunną przypadłością nadmiernego owłosienia twarzy, doktor rzucił okiem na grafik, który dla niego sporządziła. Chłopiec z guzem był już na sali, przygotowany do operacji. Przed przystąpieniem do pracy lekarz miał jeszcze chwilę czasu na krótki obchód swojego oddziału. - Czy doktor Quiroga już jest? - zapytał. - Tak. Poszedł po leki. Pantałeon Quiroga był jego anestezjologiem i najbliższym przyjacielem. Młody Filipińczyk, przed trzydziestką, pochodzący z południowego Luzonu - ilustrado, jak tutaj nazywano przedstawicieli warstw oświeconych - studiował medycynę w Madrycie, a następnie w Berlinie. Podobnie jak Carriscant, stał się gorącym entuzjastą najnowszych osiągnięć w dziedzinie chirurgii i powrócił do Manili z mocnym postanowieniem przeniesienia na ojczysty grunt dobrodziejstw nowoczesnej medycyny. Nie był jednak urodzonym chirurgiem, brakowało mu magicznego daru, z którym człowiek się rodzi i którego nie można posiąść - „ręki”. To właśnie Carriscant nakłonił go, żeby zajął się anestezjologią. Działając razem w szpitalu Świętego Hieronima, dopracowali się harmonii, która należała l do rzadkości w ówczesnej filipińskiej medycynie. Dzięki swoim kwalifikacjom Quiroga mógł też w razie potrzeby asystować przy bardziej skomplikowanych operacjach - Carriscant mawiał, że dzięki temu ma jakby cztery ręce - a jego sprawność w operowaniu butlą z chloroformem nie ustępowała, zdaniem chirurga, renomowanym anestezjo logom z Baltimore czy Paryża. Dało się słyszeć delikatne pukanie do drzwi i Pantaleon Quiroga wszedł do środka. Miał już na sobie biały fartuch, myckę trzymał w ręku. Był boleśnie chudy i, jak na Filipińczyka, bardzo wysoki - o dobrą głowę wyższy niż Carriscant. Miał schludny wąsik i melancholijne oczy. Był nieżonaty, jego rodzice nie żyli. Mieszkał sam w Santa Cruz, skąd dojeżdżał codziennie do Intramuros konnym tramwajem. Carriscant nieraz się zastanawiał, co Pantaleon robi ze swoimi znacznymi poborami i dodatkowymi opłatami, które wpływały na jego konto. Przypuszczał, że znaczna część tych kwot trafia do rodziny w południowym Luzonie - babki, wujków, ciotek, nie zliczonych kuzynów i kuzynek. W rezultacie Pantaleon żył bardzo skromnie. Jak co dzień rano, uścisnęli sobie serdecznie dłonie. - Ciasto jest gotowe do pieczenia - powiedział Pantaleon. - Można zaczynać. - Zdążę zrobić obchód? - Boję się, że biedny chłopiec dostanie pomieszania zmysłów. Im szybciej, tym lepiej. - No to do dzieła. - Carriscant rzucił okiem na listę senory Diaz, leżącą na jego biurku. Dwie amputacje - ręka i noga na wysokości kolana, uwięźnięta przepuklina i przetoka pochwy. Amputacje będzie mógł zrobić przed obiadem, popołudnie poświęci na przepuklinę i przetokę. Podążył za Pantaleonem do pokoju sąsiadującego z salą operacyjną. Obserwując wysoką sylwetkę młodego człowieka, zauważył, że włosy zaczynają mu się mocno przerzedzać na ciemieniu. Próbował wyobrazić sobie Pantaleona z łysiną i wizja ta napełniła go nagłym, przejmującym smutkiem. Należało mu się coś więcej od życia niż praca w szpitalu Świętego Hieronima: romans, narzeczona, żona, rodzina... Nim wszedł na salę operacyjną, zdjął marynarkę, włożył świeżo uprany biały fartuch, zmienił buty i wymył ręce mydłem karbolowym. Witając się z pielęgniarkami, siostrą Santos i siostrą Arrietą, obrzucił równocześnie wzrokiem pomieszczenie. Oczy piekły go od zapachu środków dezynfekcyjnych. Szare deski podłogi wyszorowano niemal do białości, każdy skrawek powierzchni był wilgotny i lśnił czystością. Cicho buczała wielka lampa łukowa, zainstalowana nad stołem operacyjnym. Narzędzia podzwaniały w parowych sterylizatorach, ustawionych z boku na metalowych stołach. Carriscant dyskretnie wziął głęboki wdech. Czuł już łaskotanie w podeszwach stóp, cudowny dreszcz przenikał ciało, jeżąc mu włosy na karku, wnętrzności stawały się nieważkie. Pacjent, czternastoletni chłopiec, był synem bogatego chińskiego kupca z Cavite. Stół, na którym leżał, ustawiono pod sporym kątem, aby język łatwiej wysuwał się na zewnątrz. Guz, wielkości małego jabłka, był wyraźnie widoczny. Chłopiec zmuszony był rozdziawiać usta, co nadawało jego twarzy głupkowaty wygląd. Na czole biedaka lśniły krople potu. Oczy młodego Chińczyka zatrzymały się przez chwilę na lekarzu, po czym umknęły w bok. Carriscant rzucił kilka zdawkowych słów pokrzepienia i rozejrzał się za narzędziami, a Pantaleon zaczął zakładać chłopcu maskę z gazy na usta i nos. - Słyszałem, że most w Jacinto jest zerwany - powiedział Pantaleon. - Miałam straszne problemy z dotarciem do pracy - powiedziała siostra Aniera, podając Carriscantowi skalpel. - Coś okropnego. - Będzie siostra musiała dojeżdżać promem. Są te kleszcze? - Nie mogę sobie wyobrazić siostry Santos na promie - powiedział Pantaleon. - Szkoda by było, gdyby utonęła, zanim wyjdzie za mąż. - Doktorze Ouiroga, wypraszam sobie! - Siostra Santos była zdecydowanie korpulentna. Na sali operacyjnej często pokpiwano sobie z jej tuszy. Wszyscy się roześmiali. Młody Chińczyk patrzył, nic nie rozumiejąc, na ubawione twarze i podrygujące ramiona. - Proszę nie wkładać klina do ust, dopóki Pantaleon chłopca nie uśpi - polecił Carriscant. - Do dzieła, doktorze. Wciąż uśmiechając się pod nosem, Pantaleon zaczął dozować kroplomierzem chloroform na maskę, od czasu do czasu unosząc butelkę do góry i odczytując podziałkę. Kiedy chłopiec stracił przytomność, pielęgniarki uniosły mu głowę i rozwarty szczęki. Carriscant założył kleszcze tuż poniżej guza, zacisnął je mocno i wyciągnął język, ile się dało na zewnątrz. Siostra Santos przejęła od niego narzędzie i trzymała je mocno. Pantaleon dotknął oka chłopca, aby sprawdzić odruchową reakcję. Kciukiem i palcem wskazującym rozsunął powiekę: wielkość źrenicy sygnalizowała, jak dalece spowolniona została czynność układu nerwowego. Kiwnął przyzwalająco głową. Na chwilę przedtem, nim zmienił skalpel na mniejszy, z długim, cienkim ostrzem, Carriscant poczuł, jak umysł mu się rozjaśnia, a oddech staje się wolniejszy. Po tylu latach, tylu operacjach, to uczucie nie zmieniło się ani na jotę. Jego zmysły były czujne, wyostrzone, obdarzone świeżą przenikliwością. Świadomość jakby się roz szerzyła, nie tylko rejestrując każdy najdrobniejszy szczegół otoczenia - błysk chromowanych powierzchni, czysty zarys rzęs chłopca, kładący się półkolistym cieniem na policzku, wystrzępiony mankiet Pantaleona - ale ogarniając z nadprzyrodzoną jasnością indywidualne życie wewnętrzne towarzyszących mu ludzi. Czuł nie ubłaganą melancholię Pantaleona, jak gdyby był nim samym. Czuł ciężar obfitych piersi siostry Santos, opiętych niebieskim, sztywno nakrochmalonym kitlem. Udzielało mu się zmęczenie siostry Arriety, która nie spała całą noc, doglądając swojego marudnego teścia, niepanującego nad wydalaniem ani nad nerwami. Był świadom wszystkich tych uczuć, wszystkich doznań, spływających w jego chłonną, wszechogarniającą jaźń, która przyjmowała je i utrwalała. „Znam was wszystkich - mówiło jego milczące spojrzenie. - Czuję wasz ból istnienia, znam wasze niepokoje, wasze potrzeby, czułe miejsca i obszary znieczulicy, wasze bolące plecy, wasze zmęczenie... Wiem. Rozumiem. Rozumiem wszystko”. Uniósł skalpel, ważąc w dłoni jego nikły ciężar, rejestrując błysk smukłego, szlifowanego ostrza. Siostra Santos, nie czekając na polecenie, posunęła pod brodę chłopca emaliowaną miskę. Trzema szybkimi, precyzyjnymi ruchami Carriscant rozciął guzkowate brodawki i dotarł do położonej głębiej tkanki mięśniowej, tnąc pod kątem czterdziestu pięciu stopni w kierunku gardła. Z naciętego języka trysnęła krew. Siostra Arrieta przyłożyła tampon. Zwolnił zacisk, odsłaniając spód języka, i ciął jeszcze raz, tworząc rozwidlenie o dłuższej dolnej części. Guz pacnął głucho do miski. Siostra Arrieta podala lekarzowi igłę i nici chirurgiczne. Ranę przepłukano środkiem dezynfekcyjnym, po czym Carriscant zeszył razem obie części języka. Odwrócił się. Czoło miał suche, gardło go paliło, palce prawej ręki były śliskie od jasnej krwi chłopca. Podszedł do zlewu znajdującego się w drugiej części sali i puścił wodę na okrwawione palce. Zauważył z roztargnieniem, że na fartuchu też są lśniące plamy krwi. Zdjął go powoli i wrzucił do wiklinowego kosza, stojącego przy drzwiach. Niespodziewanie przypomniał mu się Cruz, nadal z uporem operujący w czarnym surducie. Przód i wyłogi tego stroju pokrywała skorupa zaschniętej krwi i ropy, niczym jakiś plugawy sztandar, który lekarz obnosił na cześć swojego rzemiosła, Ogarnęło go nieznane dotąd uczucie mdłości. Czuł, że wszystko podchodzi mu do gardła. Język jest osobliwą częścią ciała - ów drgający, pulsujący mięsień - ze swoimi dwoma zmysłami, smakiem i dotykiem, niczym jakiś ziemnowodny organ zakotwiczony w gardle, jak anemon na skale, niepewny, czy powinien znajdować się wewnątrz, czy na zewnątrz. Kiedy Carriscant ciął, miał wrażenie, że organ wzdrygnął się pod dotknięciem skalpela... Otrząsnął się, zły na siebie. Skąd przychodziły mu do głowy takie myśli? Dotkliwy ból głowy zaczynał powracać, a wraz z nim wspomnienie tego, co go wywołało - krótkiej, gwałtownej kłótni z Annaliesą tuż przed wyjściem z domu. „Praca, praca, praca! - wykrzykiwała zajadle, kiedy się ubierał. - Po co było się żenić, po co w ogóle zawracać sobie mną głowę?... - „Faktycznie, po co? - krzyknął w odpowiedzi - jeśli tak mają wyglądać rozkosze małżeńskiego pożycia?”. Głupia, tępa baba. Noszowi wywieźli wciąż uśpionego chłopca. Salvador z Pantaleonem przeszli do sąsiedniego pokoju, żeby się przebrać. - Jak ci się wydaje? - zapytał Pantaleon. - Chyba nie źle poszło. - Zobaczymy, jak będzie się goić. Przynajmniej zostało mu trochę języka. - Cruz oszaleje, jeśli to się powiedzie. - Pantaleon uśmiechnął się pod nosem - Do reszty... - Jak wszystko pójdzie dobrze, sfotografujemy następną operację. I opiszemy. - Glossektomia Camscanta. Ich porozumiewawcze chichoty przerwało wejście seńory Diaz, która powiadomiła ich, że ktoś z biura gubernatora poszukuje doktora Cruza. Carriscant narzucił marynarkę, poprawił krawat i poszedł korytarzem w stronę swojego gabinetu, rozcierając energicznie dłonie - od kwasu karbolowego skóra wysychała i łuszczyła się na kostkach. Otworzył drzwi. Mężczyzna w mundurze khaki, przepasany skórzanym pasem, wstał z krzesła i zasalutował. Był korpulentny, prawie tęgi, mundur opinał mu się ciasno na brzuchu. Miał wysokie czoło, rzednące włosy i starannie utrzymane, rozłożyste wąsy, które dosłownie przedzielały twarz na dwie części. - Dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć, doktorze Carriscant. Moje nazwisko Paton Bobby, komisarz policji. Pierwsze ciało Doktor Carriscant stał obok Patona Bobby’ego na polu ryżowym, patrząc na obnażone, na wpół zanurzone w wodzie ciało osiemnastoletniego członka ochotniczej milicji z Kansas. - To nie jakiś pieprzony żółtek - powiedział Bobby, marszcząc czoło, aż brwi zsunęły mu się niemal całkowicie. - To wręcz najbardziej biały człowiek, jakiego kiedy kolwiek widziałem. Istotnie ciało, prócz ogólnej bladości, miało jakiś szczególny, niebieskawy, przezroczysty odcień. Podściółka tłuszczu na pośladkach przeświecała przez skórę. Jak porcja lodów zawinięta w pergamin, pomyślał Carriscant, uśmiechając się do siebie. - To dlatego, że stoimy w roztworze jego krwi - powiedział. Ciało leżało na środku ciemnej kałuży, która ciągle się powiększała, rozdeptywana butami mężczyzn. Carriscant pochylił się nad nim. W uszach słyszał wciąż nieznośne brzęczenie owadów. Jedno oko, widoczne nad powierzchnią wody, było czarne od rojących się na nim much. - Czy ktoś ruszał wcześniej ciało? - Chłop, który go znalazł. Odwrócił zmarłego na wznak. Stąd wiedzieliśmy, że potrzebny nam będzie lekarz. - A doktor Wieland? Doktor Wieland pełnił funkcję inspektora służby zdrowia z ramienia amerykańskiego gubernatora. Carriscant zetknął się z nim kilka razy: rubaszny, podstarzały alkoholik, o wiedzy medycznej mniej więcej na poziomie Cruza. - Doktor Wieland jest... niedysponowany - wyjaśnił Bobby, uśmiechając się pod nosem. - Powiedział, żebyśmy się zwrócili do doktora Cruza. - Wzruszył ramionami. - Nie zastaliśmy go. Ale pańska obecność całkowicie nas zadowala. Bez urazy. - W porządku, panie Bobby, w porządku... Mogę rzucić okiem? Carriscant ostrożnie odwrócił ciało czubkiem buta. Przekręciło się bez trudu, nieważkie w brunatnej wodzie. Muchy poderwały się z gniewnym bzyczeniem. Carriscant spędził je z twarzy leżącego. Na piersi ofiary widniała rana w kształcie długiej, odwróconej litery L, zaszyta niczym piłka futbolowa. Dłuższe ramię litery ciągnęło się od mostka aż do genitaliów. Krótsze przecinało pod kątem prostym lewą część klatki piersiowej, dwa cale poniżej sutka. Brzegi rany były porządnie zaszyte mocną nicią. Muchy usiadły z powrotem i zaczęły badać sytuację. - Całkiem porządny szew. - Teraz pan rozumie, czemu uważaliśmy, że powinien to obejrzeć chirurg. - Kto to jest? - Szeregowy Efraim Ward, jak przypuszczam. Zniknął bez przepustki trzy dni temu. Sprowadzę kogoś z jego jednostki, żeby go zidentyfikował. Czy możemy skorzystać z pańskiej kostnicy? Ta prośba wydała się Carriscantowi dość niecodzienna. - No cóż, proszę bardzo, ale czy ta sprawa nie należy do władz? - Oczywiście, doktorze. Ale to również sprawa Patona Bobby’ego. A ten facet nigdy w życiu nie miał w ręku igły. - Bobby uśmiechnął się, a właściwie tylko jego usta pod szerokim wąsem poruszyły się nieznacznie. Oczy po zostały czujne, baczne. - Muszę dać znać, dokąd zabieramy tego sztywniaka. Poczłapali w stronę drogi. Kilku młodych amerykańskich żołnierzy w luźnych, workowatych mundurach stało w niedbałych pozach przy dorożkach, które przywiozły ich na pole ryżowe. Niebieskie koszule wyrzucone na spodnie khaki były ciemne od potu, twarze ponure, ruchy nerwowe, kragi w pogotowiu, jak gdyby powstańcy mieli lada chwila wyskoczyć z przydrożnego rowu. Bobby polecił im zabrać ciało i wyjął z blaszanej papierośnicy niewielkie cygaro. Poczęstował też Carriscanta, który podziękował, otupując błoto z butów i rozglądając się wokół siebie. Pole ryżowe znajdowało się w pobliżu Paco, wioski położonej około mili na południowy zachód od Manili. Wszędzie było widać pozostałości starych okopów i szańców porośniętych trawą i rzadkimi, niskimi krzakami. Tędy przebiegała linia frontu, kiedy zbuntowani Filipińczycy zaatakowali Amerykanów w 1899 roku. Carriscant dobrze pamiętał ten dzień. Stał na werandzie swojego domu, z filiżanką herbaty w ręce, słuchając dalekiej, nieskładnej kanonady. Łyżeczka podzwaniała o porcelanę, powietrze drżało, wzbijając drobiny kurzu, każąc im tańczyć do wtóru odległej perkusji. Odwrócił się do Bobby’ego, który dmuchał w cygaro, aż jego koniec rozżarzył się do czerwoności. - Pan wie, gdzie się znajdujemy... - Tak - powiedział Bobby. - Zastanawiam się właśnie, czy to ma jakieś znaczenie. Szeregowiec Efraim Ward leżał na wznak na marmurowej płycie stołu sekcyjnego w kostnicy szpitala Świętego Hieronima, nareszcie uwolniony od much. Jego bezkrwiste ciało wydawało się jeszcze bardziej przezroczyste w jaskrawym świetle zainstalowanych nad stołem lamp. Carriscant oświadczył, że nie zamierza przeprowadzać sekcji zwłok, nie ma zresztą po temu kwalifikacji. Bobby zaprotestował, twierdząc kurtuazyjnie, że jest prawdopodobnie najlepiej wykwalifikowaną osobą na całym archipelagu, ale ostatecznie uznał, że całkowicie go zadowoli fachowa obdukcja rany plus jakaś rzucona ad hoc hipoteza na temat możliwego przebiegu wydarzeń. Carriscant obejrzał szwy. Prawdopodobnie szpagat do szycia żagli. I igła do takielunku. Albo kaletnicza. Mani la była pełna ludzi, którzy potrafili coś takiego wykonać. Każdy, kto kiedykolwiek zrobił jutowy worek, mógł zaszyć brzuch szeregowca Warda. Carriscant zaczął rozcinać szwy, skręcając w prawo na wysokości mostka. Gdy brzegi rany rozstąpiły się pod nożycami, jego oczom ukazał się wielki krwawy skrzep. Założył parę rozwieraczy i otworzył ranę, oczyszczając ją i usuwając brudne pozostałości skrzepu. Wkrótce stało się jasne, że serce zostało rozpłatane - paskudne cięcie było wyraźnie widoczne. Rozciągnął brzegi rany na wysokości brzucha, odsłaniając ślimakowate skręty jelit i pozostałe organy, dziwnie pokurczone, wymoczone od długiego przebywania na polu ryżowym, leżące w jamie brzusznej, niczym skromne porcje jadła w zbyt dużej misce. Dokonał szybkiego przeglądu: wszystko wydawało się na swoim miejscu, nawet jeśli wyglądało nie całkiem tak, jak powinno. Tak więc szeregowiec Ward został ugodzony w serce, pomiędzy szóstym a siódmym żebrem, co zostało prowizorycznie zamaskowane przez późniejsze okaleczenie ciała. Nic z tego nie rozumiał. Bobby wpadł po południu, żeby się dowiedzieć, co się udało ustalić. Carriscant relacjonował wyniki obdukcji, siedząc za swoim biurkiem. Bobby chodził tam i z powrotem po pokoju, dmuchając w kolejne cygaro, które też nie bardzo chciało się palić. Od czasu do czasu przystawał, opierał łokcie o blat i słuchał - nachylony, masywny - kiwając miarowo stopą. - Pan nie jest Hiszpanem, prawda? - zapytał nagle. - Nie. Właściwie moja matka jest na wpół Hiszpanką. Ojciec był Brytyjczykiem. - A więc ma pan brytyjskie obywatelstwo. - Tak... Dlaczego pan pyta? - Chcę mieć jasność przed rozmową z gubernatorem. To wiele upraszcza. Szczególnie, jeśli mielibyśmy współpracować. Carriscant pozostawił to bez komentarza, chociaż zastanawiało go, jaki rodzaj współpracy Bobby ma na myśli. Skoro jednak była mowa o współdziałaniu, postanowił zrobić pierwszy krok. - Jest jedna sprawa - zaczął powoli. - Nie można mieć całkowitej pewności, ale miałem wrażenie, że organy w jamie brzusznej - jelita, wątroba, nerki, żołądek - były... nie wiem... przemieszczane, tak jakby ktoś nimi manipulował. - Nie rozumiem. - Czy widział pan kiedyś ludzkie ciało od wewnątrz? - Przybyłem tutaj z Chin. Słyszał pan pewnie o powstaniu bokserów - rzekł Bobby. - Widziałem wiele martwych i zdeformowanych ciał. - Nie o to chodzi. Kiedy otwiera się otrzewną i ukazują się organy wewnętrzne, nie uwierzyłby pan, jak... - przerwał, szukając odpowiedniego słowa - ...jak zgrabnie to wszystko do siebie pasuje. Jaki zdumiewający jest cały ten układ, jaki spoisty. Wstał i poklepał się po klatce piersiowej, bokach, brzuchu, uciskając palcami okolice żołądka. - Mówi się o „klatce” piersiowej. Cały korpus jest jak skrzynia czy kufer. Wszystko jest spakowane, poukładane. Może się poruszać, ale zawartość jest bezpieczna. Każda rzecz znajduje się na swoim miejscu i wszystko działa... Nie chcę wybiegać za daleko, ale coś było nie tak, jeśli chodzi o organy wewnętrzne Warda, nawet jeśli uwzględnić utratę krwi i płynów fizjologicznych. To nie wyglądało... - Ktoś tam grzebał czy coś w tym rodzaju? - Prawdopodobnie. Co z tego dla nas wynika? - Pan jest śledczym. Ja tylko chirurgiem. Bobby śpieszył się do gubernatora, któremu miał zdać sprawę z ostatnich wydarzeń. Przed wyjściem po dzielił się z Carriscantem podejrzeniem, że Ward zginął z ręki kolegi ze swojej własnej jednostki. Wywiązała się bójka, sprawy wymknęły się spod kontroli, padł cios. Zdaniem Bobby’ego powstańcy filipińscy często okaleczali swoje ofiary. Sprawca chciał przypuszczalnie stworzyć wrażenie, że to dzieło rebeliantów. - To nie ten rodzaj okaleczeń - wyraził swe wątpliwości Carriscant. - Jasne. Ucinasz swojemu koledze fajfusa i wtykasz mu go między zęby. Nie taka prosta sprawa. Łatwiej zrobić, wie pan, takie L czy coś w tym rodzaju. - Tylko po co to potem zaszywać? - Nie wiem, panie Carriscant, nie wiem - powiedział Bobby. W jego głosie zgrzytnął ton irytacji. - Ale... postaram się to ustalić, tylko że mamy w wojsku tak wielu twardogłówków, że nie jestem pewien, czy mi się to uda. - Twardogłówków? - Chłopaków z Południa. Ma się wrażenie, że wszyscy pochodzą z Missisipi, z Teksasu albo z Kansas. Sami patrioci. Jedna paczka. Carriscant się uśmiechnął. Pod pokrywką wulgarnej poufałości dostrzegał u Bobby’ego zdrową inteligencję, wyczuwał energię pulsującą w korpulentnym, leniwym ciele. - Muszę iść. Gubernator Taft na mnie czeka. Bardzo nam pan pomógł, Carriscant. Carriscant pokazał Pantaleonowi leżące w kostnicy ciało. Operacja przetoki, wyznaczona na popołudnie, została odłożona na później. - Amerykanin? - spytał Pantaleon beznamiętnym tonem, obchodząc ciało od strony głowy. Ujął ją w dłonie i zaczął ustawiać pod różnymi kątami, jak gdyby chciał się lepiej przyjrzeć zapadniętym rysom mężczyzny.- Teraz przynajmniej nie mogą zrobić akcji odwetowej. - Oni myślą, że to robota innego Amerykanina. Carriscant powtórzył mu teorię Bobby’ego, ale Pantaleon nie wydawał się zainteresowany. Wyglądało na to, że zajmuje go wyłącznie martwy amerykański żołnierz. Zaczął opowiadać krążącą między ludźmi historię amerykańskiej kompanii, która ścigała generała Elpidio w Batangas. Pantaleon słyszał ją od swojego wuja. Jeden z żołnierzy wpadł do dołu naszpikowanego bambusowy mi włóczniami. W odwet za to wszyscy mieszkańcy dwóch najbliższych wiosek - mężczyźni, kobiety i dzieci - zostali rozstrzelani, a ich zwłoki spalone. - Myślę o dwustu ludziach, którzy zapłacili życiem za życie jednego człowieka... - Wzdrygnął się. - Wydaje mi się, że to straszna niesprawiedliwość. Uważam... - Na twoim miejscu raczej bym o tym nie mówił - przerwał mu szorstko Carriscant. Stał nieruchomo, zesztywniały, jak ktoś, kto poczuł nagle chrupnięcie w plecach i boi się poruszyć. Pantaleon był bardzo skruszony. - Tak mi przykro, Salvador - powtarzał stropiony. - Wybacz mi, proszę. Zapomniałem się. Carriscant odzyskał panowanie nad sobą. - To był dziwny dzień. Zazwyczaj wszystko jest w porządku. Uważam, że Amerykanie... - Urwał i uśmiechnął się z wysiłkiem. - Czy mógłbym pojechać z tobą do domu? - zapytał. - Nie jestem w stanie zabrać się do pracy i... - Oczywiście - powiedział Pantaleon, nie dając po sobie poznać zaskoczenia. - 1 tak miałem cię zamiar zaprosić do siebie. Chciałbym ci coś pokazać. Hangar Salvador Carriscant i Pantaleon Ouiroga wsiedli przy placu Magellana do konnego tramwaju, minęli most Hiszpański na Pasigu i pojechali w stronę przedmieścia Santa Cruz. Tramwaj był pełen miejscowych robotników, indios, wracających do domu po pracy w mieście. Carriscant czuł na sobie ich ciekawe spojrzenia. Najwyraźniej próbowali dociec, co robią ci dwaj kastilas w garniturach i krawatach, w tradycyjnym środku transportu biedaków. Wysiedli przy Calle Azcarega i poszli pieszo w stronę domu Pantaleona - piętrowego budynku z drewna i niewypalanej cegły - stojącego przy dość przyzwoitej ulicy. Pantaleon zajmował połowę pomieszczeń, dzieląc dom z małżeństwem amerykańskich nauczycieli, wprowadzających zreformowany program nauczania w miejscowej szkole. Wstąpili do domu po klucz i poszli przez ogrody warzywne, kierując się w stronę nieużytków na północnym brzegu estero - jednego z krętych ramion Pasigu. Szli polną drogą, mając na wprost szpaler drzew, wskazujący, że w tym miejscu rzeka zatacza kolejny łuk. Nieco dalej na lewo połyskiwały blaszane dachy przedmieścia Sampaloc. Carriscant zanotował sobie w myśli ten fakt. Nie wiedział, że Pantaleon mieszka tak blisko tego miejsca. Cienka warstwa chmur przesłaniała słońce, chylące się już ku zachodowi. Upał zaczynał słabnąć. Wietrzyk zawiewający z południa przynosił zawiesistą woń brzeczki z browaru w San Miguel. Pantaleon gnał jak na skrzydłach i Carriscant musiał nieźle się starać, żeby za nim nadążyć. Przecisnęli się przez dziurę w żywopłocie z plumbago, za którym, na skraju wydłużonego poletka, Carriscant ujrzał świeżo wzniesioną, niezwykle obszerną bambusową szopę. Ściany wciąż były zielone, a poszycie z palmowych liści dopiero zaczynało blaknąć. - Co to takiego? - zapytał. - Należy do mnie - powiedział Pantaleon. - Kazałem ją tu zbudować. To moja ziemia - dodał, wskazując gestem leżącą przed nimi łąkę, porośniętą spaloną słońcem trawą. Zdjął kłódkę i pchnął skrzydła bramy, otwierając ją na oścież. Carriscant zajrzał do pogrążonego w mroku wnętrza. To, co zobaczył, wyglądało jak dziwaczna masa drewna i drutu, wspierająca się na niezliczonych drewnianych kozłach. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że Pantaleon buduje gigantyczny, pusty w środku, poziomo leżący krzyż. Ale kiedy oczy przywykły do panującego wewnątrz półmroku, zaczęły się pojawiać szczegóły, których przeznaczenie trudno było wyjaśnić. Jakieś kółka i dźwignie, do których przyczepiono druty, a także coś, co przypominało dwa siodełka rowerowe, ustawione jedno za drugim. Carriscant obchodził konstrukcję dookoła, dotykając różnych elementów, skubiąc palcami naprężone linki. Nic z tego wszystkiego nie rozumiał. - Ty to zrobiłeś? - Miejscowi cieśle. Według moich wskazówek. - Czy to konstrukcja mieszkalna? Przenośny barak? Pantaleon roześmiał się, ubawiony. - Nie, nie - powiedział. - Zupełne pudło. To jest... - zawiesił głos dla większego efektu - ...cięższa od powietrza maszyna latająca. Carriscant wrócił do domu późno. Po wizycie w hangarze poszli z Pantaleonem do kafejki naprzeciwko teatrzyku Zorilla. Tam, przy kilku kuflach schiltzu - amerykańskiego piwa - Pantaleon starał się wprowadzić przyjaciela w tajniki swojego przedsięwzięcia. Jego zapał okazał się zaraźliwy. Carriscant uświadomił sobie, że teraz wie już, na co Quiroga wydaje pieniądze. Do Intramuros wrócił wozem zaprzężonym w woły, zwanym tu carromato. W domu znalazł się długo po zapadnięciu zmroku. Danil, żona kucharza, otworzyła przed nim szerokie frontowe drzwi. Poprosił ją o filiżankę kawy. Minął pomieszczenia położone na parterze, gdzie oprócz pokoi dla służby znajdowały się stajnie i wozownia na jego dwa powozy. Wciąż miał w ustach kwaśny posmak piwa. Wchodził po schodach pro wadzących z wewnętrznego dziedzińca do części mieszkalnej na pierwszym piętrze, czując lekkie mrowienie w karku. Lampy naftowe palące się w pomieszczeniach reprezentacyjnych, rzucały ciepły, pomarańczowy blask na wyfroterowane podłogi ze szlachetnego drewna. Na tyłach domu znajdowała się obszerna kamienna weranda, azotea, wychodząca na otoczony murem ogród. Tam siedziała Annaliesa, czytając przy łagodnym świetle lampy. Noc była chłodna i wietrzna. Z ogrodu dochodziło gardłowe kumkanie żab i monotonne, suche cykanie cykad. Annaliesa podniosła wzrok, kiedy przechodził przez salon. Owalne szkła jej okularów błysnęły bielą, gdy padło na nie światło lampy. Pocałował ją lekko w czoło i usiadł w wyplatanym fotelu naprzeciw niej, przepraszając za późny powrót. Opowiedział o zwłokach amerykańskiego żołnierza, wyjaśniając, że cała sprawa kompletnie mu rozbiła dzień pracy. Przyglądała mu się uważnie niczym sędzia oceniający wiarygodność składanych zeznań. - Jesteś głodny? - zapytała w końcu. - Zostało trochę pieczeni. - Jej niemiecki akcent nie był zbyt wyraźny. Pamiętał, jak go kiedyś to pociągało, wydawało mu się niecodzienne i egzotyczne, jak fascynowało go w pewnych momentach. - Nie, dziękuję. Wypiłem kilka piw z Pantaleonem. Nie uwierzyłabyś, co on... - Sądziłam, że to sprawa tego morderstwa cię zatrzymała? - Zgadza się. Ale potem Pantaleon zaprosił mnie do siebie, żeby pokazać mi maszynerię, nad którą pracuje. Pojazd latający, wyobrażasz sobie? - Straszny z niego dzieciak. - Nie bądź śmieszna. To był punkt zapalny, na który oboje czekali. Starli się krótko, gwałtownie, ledwie maskując nienawiść. Ona twierdziła, że to dziecinada, on - że sprawa godna uwagi i dająca do myślenia. Paradoksalnie ów spór o maszynę latającą wydawał się nieco oczyścić atmosferę. Wrogie emocje zostały uwolnione, napięcie opadło, jak po przebiciu wrzodu, kiedy upływ ropy przynosi chwilową ulgę w cier pieniu. Podano kawę. Carriscant popijał ją powoli, przyglądając się znad filiżanki twarzy czytającej żony. Okulary postarzały ją nieco, zwłaszcza gdy włosy Annaliesy były, tak jak teraz, zaczesane za uszy. Doszedł do wniosku, że nigdy nie była piękna, choć trudno by też nazwać ją nijaką. W jej wyglądzie nie było nic, do czego można by się przyczepić, ale i nic szczególnie atrakcyjnego. Jak mu się to często zdarzało po kolejnej awanturze, zadawał sobie pytanie, co też go, u licha, skłoniło, żeby się z nią ożenić. Annaliesa Leys była najmłodszą córką niemieckiego hurtownika wyrobów tytoniowych, Gerhardta Leysa, ktory wraz z bratem imieniem Udo prowadził małe, ale doskonale prosperujące przedsiębiorstwo, eksportując cygara do Europy. Carriscant puknął Annalissę w 1897 roku, w czasie koncertu pod gołym niebem na Lunecie, niedługo po powrocie ze studiów medycznych w Szkocji. Wydawała mu się filigranowa, pełna życia i inteligencji. Co istotniejsze, przypominała mu żywo dziewczynę, którą spotkał pewnego deszczowego lata w Edynburgu i do której wzdychał skrycie, włócząc się samotnie po rozległych plażach w okolicy Musselburgha i próbując bezskutecznie zgłębić tajniki gry w golfa. Pobrali się w rok później. Niedługo potem matka Annaliesy zmarła, a jej ojciec, któremu to nieszczęście poważnie nadwątliło zdrowie, sprzedał swoje udziały i wrócił z resztą rodziny do Bremy. To wtedy w ich małżeństwie zaczęły się problemy. Być może dlatego, że Annaliesa po raz pierwszy w życiu została sama, być może z powodu żałoby, ale faktem jest, że od tego momentu jej ciepło zaczęło się ulatniać, a w charakterze pojawił się wyraźny twardy rys. Nadal zachowywali pozory, nie przyznając ani przed sobą, ani przed swoim otoczeniem, że się między nimi nie układa. Annaliesa pracowała na pół etatu u biskupa Manili, prowadząc rachunki szkoły katedralnej (miała niezłą głowę do rachunków) i pomagając w sprawach diecezji wszędzie tam, gdzie zapał i energia osoby świeckiej mogły się okazać przydatne. W 1898 roku pojawili się Amerykanie i wybuchło powstanie. W miarę rozwoju działań wojennych stawało się jasne, że wszystko zmierza ku nieuchronnym i nieodwracalnym zmianom. Wówczas przestali udawać, przynajmniej przed sobą, że między nimi jest nadal w porządku, uznając fakt, że szczęśliwe małżeństwo Annaliesy i Salvadora Carriscantów to jedynie wygodna mistyfikacja. Mieli majątek, pozycję, zajmowali poczesne miejsce w cudzoziemskiej społeczności Manili, rozrastającej się gwałtownie wraz z postępem amerykańskiej kolonizacji, Annaliesa była nawet w serdecznych stosunkach z żoną gubernatora, ale jeśli łączyło ich kiedyś jakieś uczucie, należało to dziś do przeszłości. Przypieczętowaniem tego stanu rzeczy był fakt, że już od roku nie żyli ze sobą. Wszystko zaczęło się bardzo dziwnie. Gdy wracał ze szpitala, Annaliesa zaczynała go wypytywać, jakie operacje przeprowadził tego dnia. Je żeli były wśród nich jakieś amputacje, nie godziła się, że by dzielili łoże. Ta awersja, ukierunkowana bardziej na jego zawód niż osobę, pogłębiła się z upływem czasu. Zazwyczaj nie reagował, kiedy indagowała go szyderczym tonem: „Ileż to nóg dzisiaj obciąłeś?”. Któregoś wieczoru jednak nie wytrzymał i odpowiedział: „Dwie, a prócz te go rękę i gałkę oczną”. Annaliesa z płaczem wybiegła z pokoju. Skarżyła się też, że jego ubrania mają przykry, słodkawy zapaszek, którego nie da się w żaden sposób usunąć. Choć zaklinał się, że nic nie czuje, wiedział, że to zapach ropy. Wszystko to wprawiało go w konsternację. Czul się bezradny i zdezorientowany. Co miał robić, szukać innej pracy? Nękany niezrozumiałym rozkładem swojego małżeństwa, wyczerpany pracą w szpitalu, zaczął sypiać na kozetce w swoim gabinecie. Mówił sobie, że to tymczasowe rozwiązanie, że nie chce żony budzić, kiedy wraca późno do domu, ale nic nie wskazywało na to, żeby ta sytuacja miała się kiedykolwiek zmienić. Przyglądał się teraz żonie bezstronnie, trochę smutno, starając się wywołać w wyobraźni obraz jej nagiego ciała, jakiś szczegół czy charakterystyczną cechę, niegdyś obiekt pieszczot i czułości. Szeroko rozstawione piersi, delikatny puszek wokół sutek, zaskakująco głęboki pępek - coś, co obudziłoby dawne uczucia, ożywiło wspomnienia, jak tchnienie, które rozżarza stygnące węgle. Nic się w nim nie poruszyło, nie drgnęło. Zamiast tego jego myśli wróciły do minionego popołudnia, kiedy stał na łące obok Pantaleona i patrzył w stronę blaszanych dachów pobliskiego przedmieścia Sampaloc, ze swoją osławioną ulicą Gardenii, z jaskrawo oświetlonymi barami i lunaparkami... Jak nazywano tamtejsze dziewczyny? „Gołębice niskiego lotu”. Ten wymuszony celibat nie był naturalną sprawą. Mężczyzna w jego wieku, masturbujący się w ciemności na otomanie jak sztubak. Może to, czego potrzebował, to „gołębica” z ulicy Gardenii? U doktora Izydora Cruza Doktor Carriscant szedł wolnym krokiem między łóżkami oddziału pooperacyjnego. Przed chwilą zbadał młodego Chińczyka, którego operowali trzy dni wcześniej. Choć język wydawał się goić prawidłowo, niepokoiła lekarza temperatura, która się niedawno pojawiła. Podniósł wzrok. Pantaleon dawał mu znaki z drugiego końca sali, starając się, żeby pielęgniarki tego nie zauważyły. Ruszył w jego kierunku. - Pantaleon, co się... - Ciało zniknęlo. - Jakie ciało? - Amerykańskiego żołnierza. Zabrano je wczoraj. - Kto zabrał? Bobby? - Nie. Myślę, że to Cruz. Paton Bobby, z Salvadorem Carriscantem o boku, jechał powozem w kierunku małej wioski Flores. Było południe i straganiarze na rynku pochowali już swoje towary. Tylko sprzedawca solonych ryb jakoś się ociągał z opuszczeniem targowiska. Siedząc na niskim stołeczku, odganiał muchy wiechciem palmowych liści i gapił się ciekawie na przejeżdżających Americanos, siedzących w eleganckim powozie, zaprzężonym w dwa pyszne kuce z Abry. Carriscant polecił Bobby’emu skręcić w prawo przy kościółku z niewypalanej cegły. Minęli murszejące słupy bramy i wjechali na wyboistą, polną drogę, obsadzoną krzakami róż, wiodącą do okazałej siedziby doktora Izydora Cruza. - Nadal nie rozumiem tego człowieka - powtórzył Bobby. - Jak mógł tak po prostu wejść i zabrać ciało? Za kogo się, do jasnej cholery, uważa? Za prezydenta wszechświata czy co? - To cały Cruz. Proszę pamiętać, że to peninsularo - człowiek z półwyspu. Nigdy się nie zmieni. - Co to znaczy człowiek z półwyspu? Jest Hiszpanem, prawda? Camscant zaczął wyjaśniać sprawę podziałów klasowych, które ukształtowały się na Filipinach za hiszpańskiego panowania. Na szczycie drabiny znajdowali się, osadnicy i dygnitarze urodzeni w Hiszpanii - peninsulares. Ci uważali się za lepszych od insułares - wyspiarzy, Hiszpanów urodzonych na archipelagu, których mieli za nieokrzsssnych gburów, wyrzutków hiszpańskiego społeczeństwa, mogących znaleźć dla siebie enklawę jedynie w odległej kolonii. Z kolei insulares pogardzali kastą mieszańców - mestizos, Hiszpanów lub Chińczyków, którzy weszli w związki małżeńskie z miejscową ludnością. Wszyscy mieli w pogardzie ludzi najniższej kategorii - indios, nie wyłączając ich oświeconych przedstawicieli - illustrados - którzy ukończyli studia za granicą. A ci ostatni? Indios nie czynili żadnych różnic. Każdy biały człowiek był dla nich Kastylijczykiem - kastila - czyli wrogiem. - Dopóki wyście się nie zjawili - powiedział wesoło. - Teraz mają nową kategorię białych ludzi, na których mogą kierować swoją antypatię. - Więc pan to mestizo? - Tak, ale nie w sensie rodzinnym, jeśli pan rozumie, co mam na myśli. Mój ojciec był Brytyjczykiem. Rodzina matki to insulares. To bardzo skomplikowane. Cruz jednak należy do starej szkoły. Nienawidzi wszystkich, z wyjątkiem być może Alfonsa. - Kto to taki? - Król Hiszpanii. Na Bobbym nie zrobiło to większego wrażenia. Powie dział, że jest prostym człowiekiem, którego życiowa dewiza to zasada fair płay. - I to fair play dla wszystkich. Nie tylko dla wyspiarzy półwyspiarzy czy jak ich tam zwał. Jedna i ta sama zasada dla wszystkich, oto moje hasło. Co nie wyklucza, że można czasami zagrać nie fair, żeby to osiągnąć. Carriscant zapewnił go, że rozumie pokrętną logikę tego rozumowania. - Ten Cruz niech lepiej nie wchodzi mi w drogę - powiedział Bobby. - Kiedyś żyłem przez rok wyłącznie ptasimi jajami i deszczówką. Dobrze zrobi, jeśli będzie się miał na baczności. Dom Cruza był masywnym kamiennym budynkiem. Dachówki porastała szczecina zielska. Żółta farba, którą pociągnięto ściany, była przybrudzona i odpadała płatami. Dwie wysokie palmy buri rosły po dwóch stronach szerokich schodów z balustradą, prowadzących do frontowych drzwi. Za domem rosły guawy i drzewa balete, w których cieniu kryły się liczne drewniane przybudówki o spiczastych, krytych trawą dachach. Za ogrodem, na zachwaszczonym poletku, rosło trochę fasoli i tytoniu. Służący powiedział, że doktor Cruz jest w swojej pracowni, i poprowadził ich wokół domu w stronę zabudowań na jego tyłach. Ujrzeli obszerną bambusową zagrodę, a w niej kilka sparszywiałych kundli. W żelaznej klatce, zawieszonej na krokwi pustej stajni, siedziały dwa smętne gibony, iskając się apatycznie nawzajem. Służący zastukał do drzwi największej chaty i cofnął się lękliwie, kiedy drzwi rozwarły się gwałtownie. Doktor Izydor Cruz miał na sobie garnitur z czarnej alpaki. Mankiety marynarki były rozpięte, rękawy podwinięte do łokcia. Jego ręce ociekały krwią, a kamizelka i przód marynarki lśniły od jakiejś innej, lepkiej i ciemnej substancji. Był słusznego wzrostu, na oko po sześćdziesiątce, miał masywną głowę, siwą, spiczastą bródkę i sztywne, zaczesane do tyłu włosy. Natychmiast zaczął obrzucać służącego wyzwiskami w języku tagalog. - Ty pomiocie starej dziwki, nie wiesz, że... W tym momencie spostrzegł Carriscanta, a przy nim zażywną, umundurowaną postać Bobby’ego. Przerwał raptownie. Gestem nakazał służącemu, by się odwrócił, po czym wytarł ręce o jego plecy. - Czego pan sobie życzy, Carriscant? - zapytał wyniośle, przechodząc na hiszpański. Carriscant przedstawił Bobby’ego, wyjaśniając, kim jest. - Szukamy ciała Efraima Warda - zaczął Bobby. - Niech pan mu powie, że nie znam angielskiego - zażądał Cruz. Carriscant wiedział, że naprawdę Cruz mówi po angielsku całkiem znośnie, ale dla zachowania form zgodził się służyć za tłumacza. Cierpliwie powtórzył słowa Bob by’ego, po czym, ściszając głos, dodał od siebie: - Nie miał pan prawa ruszać ciała. - Miałem wszelkie prawo - odparł Cruz, niezbity z tropu. - Przypominam panu, że jestem dyrektorem medycznym, ponadto pragnę podkreślić, że nie odpowiada mi pański ton. - Komisarz policji osobiście prosił, żeby... - Doktor Wieland osobiście prosił mnie, abym zrobił co uznam za stosowne, by zabezpieczyć materiał dowodowy. - Doktor Wieland nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia. Komisarz Bobby... - Gdzie jest ciało? - przerwał utarczkę zniecierpliwiony inspektor. Cruz spojrzał na niego obojętnym wzrokiem. - Gdzie jest ciało? - przetłumaczył Carriscant z westchnieniem. - Tutaj. Najzupełniej bezpieczne. Wymiana lakonicznych komunikatów trwała jeszcze przez jakiś czas, nim Cruz zgodził się wreszcie zaprowadzić mężczyzn do swojej pracowni. Pomieszczenie oświetlały lampy karbidowe, rzucające nienaturalne, rozbielone światło. Z sufitu zwieszały się długie spirale upstrzonych muchami lepów. W powietrzu czuć było silny odór gnijącego mięsa, od którego Carriscantowi zebrało się na wymioty. Na szerokim stole sekcyjnym widniały dwa ciała dopiero co uśmierconych psów. Bobby cofnął się gwałtownie przed smrodem i dał nura na zewnątrz. Carriscant słyszał, jak charczy tam i spluwa obficie. Kiwając z politowaniem głową, Cruz wziął blaszany pojemnik z kwasem karbolowym i zaczął energicznie rozpylać go w powietrzu dopóki zapach środka dezynfekcyjnego nie zagłuszył największego smrodu, niczym pomada wtarta w spocone ciało robotnika. Carriscant przyłożył chusteczkę do nosa i rozejrzał się wokół siebie. Na drugim stole leżały kolejne dwa psy. Klatka piersiowa jednego z nich była otwarta, gumowe rurki biegły t niej do ciała drugiego zwierzaka, którego sterczące żebra wciąż jeszcze unosiły się płytkim, nierównym oddechem. Obok głowy zwierzęcia stała butla z chloroformem i leżał tampon gazy. - Gdyby pan był ciekaw, utrzymywałem te psy przy życiu przez pięć minut na jednym sercu - oświadczył Cruz z dumą. - Niech pan nie opowiada bzdur. - Pański nużący sceptycyzm nie robi na mnie wrażenia, Carriscant. - Poklepał księgę poznaczoną smugami krwi. -Wszystko jest tutaj, poświadczone. - Przez pańskich służących, jak mniemam. Bardzo wiarygodne. - Te dwa psy żyły przez pięć minut! - wrzasnął Cruz w nagłym porywie złości. Jego wielka twarz poczerwieniała. - Absolutnie niemożliwe. Chyba że jest pan Jezusem Chrystusem. - Nie zamierzam słuchać pańskich bluźnierstw! - Panowie, panowie - uciszył ich Bobby, wracając do pracowni. - Gdzie jest Efraim Ward? Mrucząc do siebie, Cruz zaprowadził ich do pomieszczenia na tyłach. Tutaj, na środku podłogi, stały dwa wielkie drewniane kufry, każdy o wymiarach cztery na osiem stóp. Kiedy Cruz z wysiłkiem uniósł pokrywę jednego z nich, ukazała się kolejna skrzynia, tym razem z ołowiu. Przestrzeń pomiędzy nimi była szczelnie wypełniona słomą. Wieko wewnętrznego kufra zostało teraz uniesione i ujrzeli nagie, wyblakłe ciało Warda, obłożone lodem niczym kawał polędwicy na befsztyk. Carriscant zmarszczył brwi i zanurzył rękę w skrzyni, odgarniając granulki ludu w okolicy ramienia. Ukazała się twarz tubylczej kobiety, wymizerowana i bezkrwista. - Na Boga - powiedział Bobby ochrypłym głosem Ilu nieboszczyków pan tam jeszcze ma? - Trzy ciała i kilka organów. Czemu to pana interesuje? - zapytał Cruz po hiszpańsku, zapominając, że jakoby nie rozumie angielskiego. - W szpitalnej kostnicy jest za mało miejsca - wyaśnił Carriscant. - Większość chirurgów musi przechowywać zwłoki u siebie. - Ale po co? - Bobby nie rozumiał. - Dlaczego ich nie pochować? - Dla dobra nauki - tłumaczył Carriscant. - Bez regał nie byłoby postępu w medycynie. Inaczej jak bylibyśmy w stanie dokonać tak wiele. Leczyć, przywracać do zdrowia. - Precisamente - zgodził się Cruz, kiwając swoją wielką głową. Carriscant spostrzegł, że Bobby obrzuca ich szybkim spojrzeniem. Widać było, że sprawa nie daje mu spokoju! - To powszechna praktyka i naprawdę konieczna - powiedział łagodnie Carrisrant nieco zasmucony, że wypadło mu stanąć po stronie Cruza. Cruz zostawił ich i zajął się rozpylaniem w powietrzu kolejnej dawki kwasu karbolowego. Bobby wziął się w garść i poprosił Carriscanta, aby przekazał Cruzowi, że ciało Efraima Warda ma zostać natychmiast odesłane do kostnicy szpitala Świętego Hieronima. Cruz odmówił wykonania jakichkolwiek poleceń bez nakazu gubernatora Tafta, który Bobby obiecał niezwłocznie dostarczyć. - Ten człowiek to potwór - rzucił porywczo Bobby, kiedy ruszyli spod domu. - Te pieprzone nieszczęsne psy i małpiszony! Ta sterta ciał w sąsiednim pokoju. To jest... zboczone. - Proszę nie zapominać - powiedział Carriscant - że Cruz to peninsularo. Ci ludzie wychodzą z założenia, że świat został stworzony po to, aby im służył. Na Filipinach oni decydują, co jest zboczone, a co zgodne z naturą. Przynajmniej tak się działo przez ostatnich trzysta lat. Teraz trudno im się przestawić. Bobby nie całkiem się z nim zgadzał, ale Carriscant nie słuchał go zbyt uważnie. Zamyślił się, marszcząc brwi i zagryzając usta. Te psy... Dwa zwierzaki, jedno serce. Czego ten stary dureń usiłował dokonać? Aeromobil Pantaleon rozłożył plany przed wejściem do hangaru i przycisnął je na rogach kamieniami. Carriscant przykucnął obok, pomrukując z znaniem. - Aeromobil - przeczytał. - Dobra nazwa. - Pomyślałem sobie, że skoro mamy automobil, jakie może być lepsze określenie dla maszyny latającej? - Trudno o właściwsze. Carriscant przyglądał się uważnie finezyjnym liniom rysunku. To, co widział, wyglądało jak skrzyżowanie stylizowanego ptaka z konstrukcją mostu. Z jednej strony gąszcz drutów, dźwigni i wsporników, pokrywający zarys skrzydeł, z drugiej półkoliście wygięty, żłobkowany ogon, rozkładający się wachlarzem, niczym u gołębicy. Wzruszało go marzenie Pantaleona o cięższej od powietrza maszynie, unoszącej się siłą własnego napędu. Uważał je za nieszkodliwą manię, ale łapał się na tym, że projekt coraz bardziej go wciąga, pomimo sceptycyzmu i faktu, że jego wizyta u przyjaciela stanowiła jedynie pretekst. - To jest współzawodnictwo o nagrodę Amberwaya-Richaulta - tłumaczył Pantaleon. - Od nazwisk fundatorów, Amerykanina i Francuza. Ci dwaj biznesmeni przeznaczyli dziesięć tysięcy dolarów dla tego, kto pierwszy zbuduje maszynę latającą, która uniesie się w powietrze siłą własnego napędu i pokona dystans stu metrów. Siłą własnego napędu - bez pochylni, wyciągów, wzniesienia terenu. Sprawa musi być oczywiście poświadczona i udokumentowana. - I myślisz, że ten... ten aeromobil jest w stanie tego dokonać? - Zasadniczo tak, mam co do tego pewność - rzekł Pantaleon cicho, ale z mocą. - Istnieje kilka problemów... Główny to oczywiście sprawa napędu. Ale jestem na dobrej drodze. Modele szybujące sprawiły się całkiem dobrze. - Uśmiechnął się nieśmiało. - Tym właśnie się zajmowałem przez ostatni rok - wyznał. - Imponujące - powiedział Carriscant. - Cóż, muszę już... - Na szczęście dla mnie... - Pantaleon zniżył głos, choć byli na łące zupełnie sami. - Niechętnie to przyznaję, ale przybycie Amerykanów znacznie ułatwiło sprawę. Oni są w czołówce, rozumiesz. Oni i Francuzi. - Rozejrzał się, krzywiąc się nieznacznie, z pogardą. - Gnijemy tutaj - dodał. - Pod każdym względem. Kiedy się zastanowić, nic się tak naprawdę nie zmieniło od osiemnastego wieku. Nic. - Tak, masz rację - zawtórował mu Carriscant. Uniesienie przyjaciela nagle udzieliło się i jemu. - Popatrz na nas, na naszą własną dziedzinę. Musimy opuścić kraj, wyjechać za granicę, aby się przekonać, jak niewiarygodny postęp dokonał się na świecie. A u siebie wciąż mamy starych konowałów, takich jak Cruz czy Wieland. - Wyobrażasz sobie - mówił Pantaleon rozmarzony, nie słuchając. - Gdybym tak ja, Pantaleon Ouiroga, okazał się pierwszym człowiekiem, który wzniósł się w powietrze na silniku? Tutaj, na Filipinach... - Wiesz, że Cruz zatrzymał sobie serce tego Amerykanina i jego wątrobę? Wyobrażasz sobie taką bezczelność? Bobby musiał znów interweniować u Tafta. - Dwudziesty wiek... To niewiarygodne, że żyjemy w tych czasach. Wszystko się zmieni, Salvador, wszystko. Dwaj mężczyźni zamilkli, każdy zaabsorbowany swoimi myślami. Nad spłowiałą łąką z wolna zapadał aksamitny, ciepły wieczór. Wiatr podniósł się w trawach, przynosząc znad rzeki żałobne dźwięki dzwonu bijącego na Anioł Pański. Carriscant poklepał młodego przyjaciela po ramieniu. - Dobrze się z tobą rozmawia, Pantaleon - powiedział szczerze. - Dobrze mi to robi, naprawdę. Odrywa moje myśli od... różnych spraw. - Rzucił jeszcze raz okiem w głąb hangaru, na niepojętą plątaninę drutu i drewna - To robi wrażenie. Zaimponowałeś mi tym swoim aeromobilem. Daj znać, gdybym mógł być w czymś pomocny. - Niewykluczone, że będziesz mógł mi pomóc, Salvador. Wpadniemy na piwo? - Innym razem, przyjacielu. Muszę wracać. Carriscant zostawił Ouirogę przed hangarem. Pantaleon zapowiedział, że będzie obciągał skrzydła tkaniną i ma zamiar pracować do późna. Salvador wrócił tą samą drogą do Santa Cruz i wynająwszy carromato, udał się do pobliskiego Sampaloc. Sampaloc było bezładnym skupiskiem drewnianych, krytych blachą bud. Może prezentowało się nieco lepiej od plugawego slumsu, jakim było Tondo, ale i tu większość ulic stanowiły nędzne, ciasne, cuchnące nieczystościami zaułki. Jedynym okazalszym miejscem była ulica Gardenii. Krótki brukowany pasaż miał kiedyś charakter handlowy – dziś większość sklepów przerobiona została na prowizoryczne kafejki i bary. Płócienne markizy, umocowane na metalowych wysięgnikach i zwisające niemal do samej ziemi, nadal pełniły swoją funkcję. Kiedyś ocieniały frontony sklepów, chroniąc je przez słonecznym żarem. Teraz skrywały wnętrza przed niepowołanym okiem, ale do uszu przechodnia i tak docierały dźwięki muzyki, śmiechy i gwar męskich głosów, a w przerwach między domami migały barwne światła lamp. Ta niezbyt szczelna zasłona wydawała się Carriscantowi znacznie bardziej kusząca niż jawna rozwiązłość. Siedział w niewielkim szynku na obrzeżach Sampaloc, czytając gazetę i opróżniając kolejne filiżanki kawy, do póki ciemności na zewnątrz nie zgęstniały na tyle, że w lokalu zapalono lampy naftowe. Wówczas uznał, że może wyjść na zewnątrz bez obawy utraty incognito, i ruszył w stronę ulicy Gardenii. Tłoczno tam było od mężczyzn, amerykańskich żołnierzy i marynarzy. Powietrze napełniał anglojęzyczny gwar. Carriscant czuł się zdezorientowany i zagubiony. Uświadomił sobie, że po raz ostatni słyszał tyle osób, mówiących równocześnie po angielsku, kiedy w 1897 wsiadał w Liverpoolu na statek mający go zawieźć do domu. Przechadzając się ulicą tam i z powrotem poczuł, jak ogarnia go fala melancholii. Jego myśli pobiegły wstecz, ku latom młodzieńczym. Pamiętał, z jakim zdumieniem przemierzał ulice Glasgow u progu swoich studiów medycznych. Wspominał wzgórze Gilmore-hill, gdzie pracował i studiował - z nowym uniwersytetem na szczycie i szpitalem u podnóża - i tramwaj konny, którym jeździł stamtąd do centrum miasta. Przed oczyma stanął mu tłum przechodniów w ciężkich ubraniach o ciemnych barwach. Pamiętał, jak spacerował pośród nich, oszołomiony ruchem ulicznym i dobiegającą go zewsząd angielszczyzną. Dorożki i wozy z piwem, okute żelazem koła tramwajów konnych - wszystko to dzwoniło, brzęczało i turkotało, napełniając uszy ogłuszającym hałasem. Pod stopami czuł kamienne płyty. Każdy metr kwadratowy był wybrukowany. Każdy pionowy skrawek zdawały się pokrywać szyldy i reklamy. Napisy widniały wszędzie, gdzie spojrzał. Na wystawie pewnego sklepu ujrzał chyba ze dwieście słomkowych kapeluszy. Niczym przedsmak tropików i słońca w tym solidnym mieście, z jego wysokimi, czarnymi jak sadza budynkami o zdobionych fasadach, tętniącym życiem, handlem i obywatelską dumą. Jakże inna była Manila - jego rodzinne miasto - niskie, pełne zieleni i różnorakich woni, położone w widłach leniwej, zasnutej mgłami delty, skupione wokół potężnych, murszejących, okrytych zielonym kożuchem fortyfikacji Intramuros. Tu i ówdzie wieżyczka lub kopuła wystrzelała ponad drzewa. Poza tym jedynie białe płaszczyzny dachów krytych blachą lub terakotą. Upał, wilgoć, ślimacze tempo. Życie toczyło się ospale, powoli niczym wóz caraboa. Z prędkością jednej mili dziennie, jak głosiło miejscowe porzekadło. Tu, w Sampaloc, znów ogarnęła Carriscanta wrzawa, mieszanina różnych akcentów, dźwięczących tą samą, znajomą butą białych ludzi. Również handel dyktował swoje prawa. Carriscant poczuł bolesne ukłucie nostalgii, nagłą tęsknotę za czasami, gdy nie było tu jeszcze Amerykanów. Niespieszna pobudka, miasto pogrążone w sennym, wilgotnym letargu, sjesta, a później paseo - tradycyjna, wieczorna promenada - czas powściągliwej, dyskretnej lustracji i kulturalnych, dystyngowanych flirtów... Otrząsnął się z tego nastroju, ulegając bardziej prozaicznym potrzebom, i zdecydował się wejść do lokalu zwanego „Lodziarnią Thichupwah”. Był to jeden z większych i solidniejszych budynków, stojących przy tej ulicy. Na piętrze, ponad markizą, widniał balkon z fikuśną metalową balustradą. Okna niektórych pokoi były otwarte i Carriscant dostrzegał za nimi jakieś poruszające się kształty, które uznał za sylwetki przechadzających się kobiet. Odsunął markizę, pchnął drzwi i znalazł się w dużym, gwarnym pomieszczeniu, ciemnym od dymu, pełnym amerykańskich żołnierzy i oficerów. Większość z nich miała na sobie mundury. Liczni karciarze obsiedli stoliki. Brawurowe kontry i rekontry niemal zagłuszały wielki, stojący w kącie patefon, grający „Ślicznotkę z Kentucky” dla kilku par, niestrudzenie przesuwających się po małym parkiecie na końcu sali. Carriscant przecisnął się pomiędzy stolikami w stronę baru, gdzie duża wywieszka oznajmiała: „Amerykańskie piwo - 40 cent. meks.”. Zamówił schiltza, po czym zaczął ostrożnie i jak miał nadzieję, od niechcenia rozglądać się wokół siebie. Stojąca za kontuarem biała kobieta o ostrych rysach i fatalnym makijażu zapytała, czy ma ochotę zatańczyć. Mówiła po angielsku z trudnym do ustalenia akcentem. Polskim, korsykańskim, walońskim? - Z panią? - zapytał głupio. - Jeden z przednich zębów barmanki był paskudnie wyszczerbiony. Cienka bawełnia na sukienka miała ciemne plamy potu pod pachami. - Z którąkolwiek. Ja mam specjalną cenę. - Uśmiechnęła się, odsłaniając dziąsła i wskazała ławeczkę obok parkietu, na której siedziały dziewczęta w oczekiwaniu na partnerów. - Pięćdziesiąt centów za taniec. Dwa meksykańskie dolary za „taniec” na górze. Białe dziewczyny kosztują pięć dolarów. - Ja dziesięć... - Znów się uśmiechnęła. - Pan jest Amerykaninem? - Tak. Dziękuję bardzo. - Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. Odwrócił się i ruszył w stronę parkietu, poza którym dostrzegł kondygnację schodów. Wśród kilku kobiet, które w tym momencie nie tańczyły, znajdowały się trzy „dziewczyny” - dwie chude, jedna korpulentna. Wszystkie miały włosy ufarbowane na nienaturalny kolor. Pulchna zrobiona była na niemal platynową blondynkę. Fryzurę miała niestarannie upiętą na czubku głowy. Kilka pukli rozwinęło się i zwisało smętnie, co Camscantowi skojarzyło się niezbyt fortunnie z lepami na muchy doktora Cruza. Pozostałe dziewczyny były kolorowe, ciemnowłose, ubrane w krzykliwe wersje swoich tradycyjnych strojów: długie do kostek, płócienne sayas, przewiązane jaskrawymi szalami, i bluzy z manilskich konopi, o szerokich rękawach. Wszystkie dziewczyny trzymały w rękach wachlarze, poruszając nimi nieustannie z powodu zaduchu i żaru. Ceramiczne bransolety na ich przegubach połyskiwały i migotały, postukując w nieskładnym rytmie do wtóru zawodzącej muzyki. Jedna z nich miała rozpuszczone włosy, ciężkie i lśniące od olejku kokosowego, drobną sylwetkę i niezwykle pełne wargi. Szerokie brwi nadawały jej wyraz zaskakującej powagi. W pewnej chwili zatrzasnęła wachlarz i sięgnęła nim za plecy, żeby się podrapać w łopatkę. Carrisant podjąwszy decyzję ruszył w kierunku dziewczyny, obchodząc parkiet dookoła i równocześnie sięgając do kieszeni po pieniądze. - Dwa dolary. Na górze - wykrztusił po angielsku, pokazując banknoty niczym jakiś nieokrzesany prostak. W parnym, wilgotnym powietrzu czuł słodki aromat olejku kokosowego na jej włosach. Wzięła pieniądze, wsuwając je gdzieś dyskretnie, z gracją. - Idziesz za mną - powiedziała. - My pokój pięć. - Wstała natychmiast i ruszyła w stronę schodów, przecinając parkiet na ukos. Podrygująca para weszła Carriscantowi prosto pod nogi. Musiał przystanąć i sforsować tę nieprzewidzianą ruchomą przeszkodę, nim mógł podążyć za swoją dziewczyną. Swoją dziewczyną... „Idziesz za mną. My pokój pięć”. Jednoznaczne i bezpretensjonalne, zwyczajna transakcja, bez zbędnych ceregieli. W nielicznych sytuacjach, gdy zdarzało mu się do tego uciekać, zawsze uderzała go prostota tej wymiany, jej rzeczowa bezpośredniość - pieniądze w zamian za wypożyczenie ciała na krótki czas. Nim dotarł do schodów, dziewczyna już była na górze, skąd właśnie schodził, poprawiając pasek, nie kto inny, jak doktor Saul Wieland. - No, no, czy to nie sam wielce szanowny doktor Carriscant? - zawołał na cały głos, ukazując w uśmiechu dwa rzędy żółtych zębów. - Do tego małego kurczaczka, którego właśnie poklepałem po zadku? - Wieland był pijany, jak zwykle. - O czym pan mówi? - Carriscant stał sztywno, przyciskając ręce do boków. Wieland dotarł do najniższego stopnia i zawisł na poręczy. Był niskiego wzrostu, po pięćdziesiątce, fałdy podbródka wylewały mu się na sztywny kołnierzyk niczym podgardle indyka. Miał niechlujne, zapuszczone wąsy i wydatne usta o wilgotnych, obwisłych wargach. - Spokojnie. Nie powiem mamie. - Zatoczył się do przodu i uspokajająco poklepał Carriscanta po łokciu. Ten zdołał wykrztusić coś w rodzaju pogardliwego parsknięcia. - Nie rozumiem, o co panu chodzi - powiedział, kładąc rękę na klamce znajdujących się na wprost niego drzwi. - Przyszedłem odwiedzić matkę mojego kucharka. Cierpi na przepuklinę. Miłego wieczoru. Nacisnął klamkę i wszedł zdecydowanym krokiem do środka, zamykając za sobą drzwi. Słyszał, jak po drugiej stronie Wieland mówi z groteskowym sarkazmem: - Och, jakże mi przykro. Proszę o wybaczenie. Carriscant nie czekał dłużej, bojąc się, żeby lekarz nie poszedł za nim. Idąc korytarzem, minął po drodze wejście do ciemnej, zagraconej kuchni i tylnymi drzwiami wydostał się na wąskie, długie podwórze, otoczone wysokim murem. Z jednej strony ustawione były tu rzędem kojce z drobiem, skąd dochodziło stłumione gdakanie kur siedzących na grzędach i woń nagromadzonych odchodów, zalatujących ni to orzechami, ni to nieświeżym rosołem. Ostrożnie, po omacku, skręcił w lewo 1 przez szparę w okiennicy zajrzał do wnętrza lokalu. Ujrzał Wielanda siedzącego przy stoliku w towarzystwie trzech innych mężczyzn w cywilnych ubraniach. Jeden 2 nich właśnie rozdawał karty. Carriscant nie miał zamiaru dawać Wielandowi okazji do dalszych szyderczych insynuacji, postanowił więc zaczekać, aż będzie mógł opuścić „lodziarnię” niezauważony. Wyglądało na to, że nikt go nie spostrzegł, kiedy wchodził na podwórze, przypuszczalnie mógł więc spędzić tutaj bezpiecznie jakąś godzinę. Ruszył w głąb ciemnego podwórza. Udało mu się znaleźć pod murem osłonięte miejsce. Wyciągnął skądś starą matę i usiadł na niej, wciskając się w przytulny kąt pomiędzy murem i wielkim drewnianym kołem wozu caraboa. Wyciągnął przed siebie nogi i przesunął dłońmi po twarzy, śmiejąc się niezbyt radośnie z siebie i swojej „gołębicy”, która zastanawiała się pewnie, siedząc w swoim gniazdku, gdzie też się podział jej Americano. Dureń, powiedział sam do siebie w duchu. Dureń, dureń, dureń... Obudził się z głową opartą o koło wozu, mając w uszach przenikliwe bzyczenie komara. Trzepnął na oślep i podniósł się chwiejnie, przytupując, żeby przywrócić krążenie w ścierpniętych kończynach. Nie do wiary, że zasnął w ten sposób. Podszedł do okna, gdzie było jaśniej, i spojrzał na swój kieszonkowy zegarek. Wpół do a trzeciej. Z „lodziarni” wciąż dobiegała muzyka i gwar. Przez szparę w okiennicy zobaczył, że w środku nadal jest tłoczno i - co było jeszcze bardziej irytujące - że Wieland z kumplami nadal gra w najlepsze. Sytuacja była absurdalna. Co miał robić? Jeśli przejdzie obok Wielanda o tej porze, sprowokuje dalsze nieprzyzwoite spekulacje. Spacerował zamyślony tam i z powrotem, niepokojąc drzemiący drób. Wszystko wskazywało na to, że Wieland będzie siedział tutaj do rana. Annaliesa pewnie dawno już poszła spać, jeszcze bardziej zdegustowana jego postępowaniem. Wreszcie poszedł na drugi koniec podwórza, podstawił sobie starą skrzynkę i wdrapał się na kruszejący mur. Przed sobą miał ciemność, nierozświetloną najmniejszym promykiem światła. Dobiegające stamtąd szmery i szelesty pozwalały domyślać się jakiejś roślinności. Miał nadzieję, że jego garnitur z popielatej alpaki nie ucierpi za bardzo i że wysokość nie będzie zbyt duża. Zebrał się w sobie i skoczył. Błoto. Zanurzony po kolana, potknął się i wyciągnął rękę, że by się podeprzeć. Weszła po łokieć w grzęzawisko. Wyprostował się, znów zachwiał, wreszcie udało mu się złapać równowagę. Z trudem zrobił kilka kroków w lepkiej, grząskiej mazi, wyciągając przed siebie ręce jak ślepiec. Jego palce natrafiły na liście, mięsiste i gładkie, o ostrych, ząbkowanych brzegach. Ruszył przed siebie, wydostając się z błotnistej ścieżki na suchszy i twardszy grunt wokół drzewa. Najprawdopodobniej mangowca. Obejrzał się za siebie. W mroku lśniły okna „lodziarni” od strony podwórza i światła lokali po drugiej stronie ulicy Gardenii. Ścieżka, na której wylądował, musiała biec na tyłach domów znajdujących się przy tym końcu ulicy. Nie ulegało wątpliwości, że trafiały tu wszelkie wyobrażalne - i niewyobrażalne - odpadki i pomyje. Nie miał zamiaru ruszać się stąd choćby na krok, dopóki nie będzie mógł sprawdzić, gdzie stawia stopy. Usiadł ostrożnie na grubym, wystającym korzeniu. Nie pozostawało mu nic innego jak czekać. Zaczęło się rozwidniać około szóstej. Do tej pory wypalił już wszystkie papierosy, jakie miał przy sobie - dokładnie siedemnaście - zaplanował swoją karierę w na drobniejszych szczegółach i zanucił chyba wszystkie melodie, jakie kiedykolwiek słyszał, a gnuśna noc nadal wlokła się niemiłosiernie, przyprawiając go o rozmiękczenie mózgu. Wreszcie nastał świt. Błoto na ubraniu było prawie suche. Potarł dłonią szczękę, czując pod palcami szorstki zarost. Do domu, najszybciej jak się da. Drzewo, pod którym siedział, rzeczywiście okazało się mangowcem. Rosło w niewielkim zagajniku, z którego otwierał się widok na pola ryżu i trzciny cukrowej. Za nimi, mniej więcej w odległości mili, wyłaniały się północne przedmieścia Manili, zasnute błękitnym dymem z ognisk, na których gotowano poranny posiłek. Ruszył ścieżką wzdłuż grobli, kierując się w stronę San Miguel, gdzie miał nadzieję złapać jeden z pierwszych tramwajów konnych. Okazało się to bardziej skomplikowane, niż przypuszczał. Ścieżka wychodziła na bity trakt, ale wybrał nie właściwy kierunek. Droga zatoczyła łuk, zawracając z powrotem na północ, i musiał wrócić do punktu wyjścia. Potem nadłożył drogi, okrążając zakole jednej z licznych odnóg delty, i znów musiał skręcić na południe, wędrując skrajem podmokłych pół ryżowych. W końcu, za lasem, w niezbyt dużej odległości, ujrzał lśniący, kryty terakotą dach i białe ściany pałacu Malacanan, oficjalnej rezydencji gubernatora Tafta. Nareszcie wiedział, gdzie się znajduje. Znów spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma. Przy odrobinie szczęścia za pół godziny będzie w domu. Wiedział, że w pobliżu pałacu kursuje prom przez rzekę, porzucił więc dotychczasową ścieżkę i wziął kurs prosto na rezydencję. Okazało się to kolejną pomyłką, gdyż ścieżka urywała się nagle przy na wpół rozwalonej stodole z bambusa. Mimo to parł dalej naprzód przez plantację fasoli mogo w kierunku gęstego, akacjowego zagajnika. W trakcie wędrówki przez pola przyczepił się do niego rój uporczywych much. Zapewne przyciągał je jakiś zjadliwy składnik błota z Sampaloc, wciąż oblepiającego jego spodnie. Wolał się nad tym głębiej nie zastanawiać. Opędzał się jak szalony, na próżno starając się uciec przed muchami. Wreszcie przystanął, zdjął marynarkę i ruszył dalej, wymachując nią wokół siebie, niczym jakiś zwariowany toreador. Wśród akacji panował miły chłód. Ścieżka była bardziej uczęszczana i szło się nią łatwiej niż dotychczas. Jednak ulga okazała się chwilowa. Gdy tylko krople potu zaczęły mu przysychać na czole, powróciły do niego wydarzenia ostatnich kilku godzin. Ogarnęła go rosnąca wściekłość na samego siebie. Co go podkusiło, żeby wybrać się do Sampaloc, do burdelu? A skoro już to zrobił, dlaczego nie zachował się wobec Wielanda jak człowiek bardziej obyty, jak mężczyzna między mężczyznami? Cóż to znowu za ujma, zwłaszcza w tym towarzystwie - przyznać, że od czasu do czasu odwiedza się prostytutkę? Musiał być doprawdy komiczny, wychodząc sztywnym krokiem przez te drzwi, niczym dziewica, której jakiś grubianin zrobił nieprzyzwoitą propozycję. I dokąd go zaprowadził ten małoduszny atak urażonej godności? Pętał się oto wśród pól, zmordowany, uwalany błotem, nękany przez komary i poczucie wstydu. Wówczas zobaczył - tak, zobaczył - strzałę lecącą mu prosto w twarz. Odwrócił się chwilę wcześniej, zaalarmowany chrzęstem listowia, odruchowo szarpnąwszy głową w prawo. Wtedy ujrzał pędzący w jego kierunku pocisk. Nie pamiętał, czy się zatrzymał, uchylił czy dał nurka, w każym razie poczuł na policzku oddech strzały, kiedy śmignęła mu tuż koło głowy, po czym z impetem wbiła się w pobliskie drzewo. Spojrzał w górę. Biały bełt wciąż jeszcze dygotał. Upadł z jękiem na czworaki i przycupnął za krzakiem, oczekując w każdej chwili następnych strzał, spodziewając się, że napastnicy wynurzą się z zarośli, wymachując ze świstem ostrymi jak brzytwa maczetami. Cisza. Nawet gałązka nie zatrzeszczała... W tej ciszy nagle usłyszał śmiech. Całkiem blisko. Kobiecy śmiech. Wyrwał strzałę z pnia drzewa i ruszył w kierunku, z którego nadleciała, czując, że wściekłość wykrzywia mu twarz niczym zwierzęcy pysk, ściągając rysy w jeden punkt, jak gdyby jego usta, policzki, brwi, nos miały przemienić się w jeden straszliwy kieł, którym przebije swoich prześladowców. Lęk, zgroza minęły w jednej chwili. Ludzie śmiali się z niego, kobiety się śmiały. Przedarł się gwałtownie przez gęstą zieloną zasłonę krzewów cogalu; raniąc sobie przy tym dłonie, i znalazł się nagle na zalanej słońcem polanie, mrużąc oczy od blasku. Na wprost niego ustawione były trzy okrągłe tarcze strzelnicze, za którymi ujrzał kilka białych kobiet, w bluzkach z obcisłymi rękawami, długich, drelichowych spódnicach i słomkowych kapeluszach na głowach, z kołczanami przewieszonymi przez plecy. Jedna z nich zakładała właśnie kolejną strzałę, naciągając cięciwę łuku... - Nie! - wrzasnął, z trudem dobywając głosu z wściekłości. - Co robisz, ty dziwko z piekła rodem! Żeby cię diabli wzięli! Podszedł do nich szybkim krokiem, wymachując strzałą. - Jeden cal i to by się wbiło w moją głowę! - krzyczał. - Mniej niż cal, wy bezmyślne idiotki! Mniej niż cal i już bym nie żył przez waszą głupotę, przez waszą kretyńską bezmyślność! Wpatrywały się w niego z wytrzeszczonymi oczami i rozdziawionymi ustami, kompletnie osłupiałe. Czuł, że lego gniew zaczyna się ulatniać, jak gdyby ktoś wyciągnął zatyczkę. Trema zaczęła wypełniać powstałą próżnię. Widział je teraz wyraźnie. Dobry Boże! Dystyngowane Amerykanki, młode kobiety z dobrego towarzystwa. Jak musiał wyglądać, wyskakując z lasu, uwalany błotem, ogolony, wydający z siebie dzikie wrzaski! Czyżby klął? O Boże! Nagle przypomniał sobie paskudne przekleństwo, które wyszło przed chwilą z jego ust. - Kto za to odpowiada? - ciągnął dalej, nie chcąc stracić taktycznej przewagi, jaką dał mu wybuch gniewu. - Czyja to strzała? Jedna z kobiet natychmiast wystąpiła naprzód. Odwrócił się w jej stronę. Wysoka. Szeroka w ramionach. O bladej, mocno piegowatej twarzy. Jakiś bardzo szczególny rys, pomyślał nagle, czując ściskanie w gardle. Coś, czego nigdy przedtem nie widział. Brunatnorude włosy, związane w luźny węzeł. Zauważył nos z niewielkim garbkiem, o małych, wypukłych nozdrzach. Szczegóły docierały do niego jeden po drugim. Niespodziewanie spostrzegł, że skórzany pas kołczanu rozdziela łagodne wzniesienie jej gorsu na dwie oddzielne piersi. Stała przed nim. Silna, wyprostowana. Nieduże brązowe oczy o jasnych rzęsach patrzyły wprost na niego. Dziwne zestawienie, pomyślał. Biała skóra - upstrzona piegami, ale bardzo biała. Można by się spodziewać niebieskich oczu. Ale nie, były ciemne jak czarna kawa, patrzące przenikliwie. Nad ładnie wykrojoną górną wargą widać było drobne kropelki potu. - To ja - powiedziała z leciutkim akcentem. Chyba południowym. - Ogromnie mi przykro, to się stało na prawdę niechcący. Uczę się dopiero... Czuł suchość w gardle. Język przyrósł mu do podniebienia. - Strzała jakoś mi się wyrwała, kiedy puszczałam cięciwę. Poszła wysoko między drzewa. Strasznie pana przepraszam. - To oburzające - wykrztusił w końcu słabym głosem. - Przeprosiny. Domagam się przeprosin. Pani nazwisko. - Przeprosiłam już pana kilka razy. Zrobię to jeszcze raz. Bardzo mi przykro. Na szczęście nic się nikomu nie stało. To był wypadek. - Pani nazwisko! - wrzasnął piskliwie. Popatrzyła na niego i westchnęła. - Moje nazwisko nie ma tu nic do rzeczy i nie powinno pana obchodzić. - Ton jej głosu się zmienił, był rzeczowy, brzmiała w nim irytacja. - Kimkolwiek pan jest, głupi, mały, zarozumiały człowieczku, pańskie zachowanie wydaje się w najwyższym stopniu nierozsądne, żeby nie powiedzieć: obraźliwe. Zechce się pan teraz oddalić i nie zakłócać dłużej naszej lekcji. Zła krew Młody Chińczyk umarł w nocy. Śmierć przyszła nagle, co nie znaczy, że niespodziewanie. Od czasu operacji było jasne, że coś mu dolega. Gorączkował, miał absolutne zaparcie, język - który z początku goił się doskonale - zaczął ropieć i czernieć w okolicach szwów. Aseptyka dokonywała cudów. Nawet tu, w Manili, w szpitalu Świętego Hieronima, wskaźnik wyzdrowień na jego oddziale był pięciokrotnie wyższy niż u Cruza, ale kiedy zobaczył te symptomy, wiedział, że na jakąkolwiek interwencję jest za późno. Zapalenie otrzewnej w połączeniu z różą gardła należało do rzadkości, ale widział już w życiu kilka takich przypadków. Najwyraźniej przez krew musiał się dostać do błony surowiczej gronkowiec. Mimo to Carriscant podawał chłopcu kolejne dawki opium, starając się ulżyć mu, na ile się da, i stał przy nim bezczynnie i bezradnie, gdy tamten umierał. Znał prawdę od chwili, gdy wszedł na oddział i zobaczył chłopca leżącego na wznak, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Ręce, wstrząsane drgawkami, Chińczyk trzymał nad głową, zwiększając w ten sposób pojemność płuc. Jego twarz była wymizerowana, oczy rozbiegane, dłonie zimne i wilgotne. Zaczęły się regularne wymioty, brzuch zrobił się twardy jak deska. Pojawiło się wzdęcie, odgłos przy opukiwaniu był głuchy. Chłopiec skarżył się, że wnętrzności go palą, dręczyło go straszliwe pragnienie. Wykonano mu lewatywę z zimnej wody. Potem wypił trochę mleka z lodem i wody sodowej, język zwilżano mu roztworem gliceryny, aby nie dopuścić do wyschnięcia. Wszystko to przynosiło jedynie chwilowe efekty. Tętno stało się szybkie i twarde, żyły nabrzmiałe. Dostał gwałtownej czkawki, co było bardzo niepokojącym objawem, wręcz fatalnym, gdy idzie o rokowanie. Twarz przybrała charakterystyczny wyraz, skurczyła się i zapadła, bruzda pod nosem pogłębiła się wydatnie. Język był obłożony, wymiociny cuchnące. Na zębach i wargach pojawił się nalot. Carriscant widział budzący litość niepokój chłopca. Przy zapaleniu otrzewnej nie było dobroczynnej śpiączki, która przyniosłaby ulgę w cierpieniu. Widział, jak członki chorego sinieją i stają się zimne. W chwili śmierci nastąpił gwałtowny wytrysk brunatnej cieczy i cuchnącej mazi z ust i odbytnicy. W takich chwilach poczucie bezsilności i świadomość bezmiaru własnej niewiedzy są dla lekarza prawdziwą torturą. Jego narzędzia były sterylne, sala operacyjna czysta i wydezynfekowana, ręce wyszorowane do czerwoności, białe fartuchy, które wkładał do operacji, świeżo wyprane i odprasowa ne, a jednak skądś, jakimś sposobem, gronkowiec, które go tak się obawiano, dostał się do krwi chłopca i zdołał ją zakazić. „Skądś” - to ogólnikowe wyjaśnienie nie było wystarczające. Nacięcie języka wywołało zakażenie błony surowiczej w jamie brzusznej. Carriscant wiedział, że jelita będą pokryte ropą, a w miejscach styku poszczególnych skrętów pojawi się gruba warstwa limfy. Kiedy organizm pacjenta zostanie zakażony, zła krew zatruwa go nieuchronnie, rozbrajając i wydając na łup śmierci. I nic już nie można zrobić, tylko czekać... Zła krew... W takich chwilach zaczynał rozumieć swoich barbarzyńskich prekursorów, z ich obsesją pijawek i puszczania krwi. Patrzył na nagie ciało chłopca, leżące przed nim na stole w kostnicy. Lekko pulchnawe, o niemal dziewczęcych piersiach, z kępką kędzierzawych włosów nad skurczonymi genitaliami. Za chwilę miał przystąpić do sekcji zwłok. Dotknął chłodnej skóry, która ugięła się pod palcami, ucisnął żebra, przesunął dłońmi po brzuchu. Znał każdy składnik tego ciała - wszystko, co ukrywało się pod elastyczną, ale mocną powłoką skóry. Wnętrze ciała mężczyzny czy kobiety przedstawiało dla niego tak znajomy widok, jak twarz przyjaciela czy ustawienie mebli we własnym salonie. Ale była to znajomość, którą mógł za wrzeć dopiero po śmierci. Głowa, klatka piersiowa, kręgosłup, serce... Nie śmiał przekroczyć tego progu, dopóki ciało żyło. Był wysoko wykwalifikowanym chirurgiem, nie gorszym, jak chętnie podkreślał, niż jakikolwiek inny specjalista w całym cywilizowanym świecie. A jednak czuł się spętany, usidlony przez strach i żałośnie nikły zakres własnej wiedzy. Był niczym bogacz, który nabył niezrównany, bajeczny pałac, i może przechadzać się po parku, krążyć wokół budowli, zaglądać do okien, podziwiać złocone meble i bogate obicia, zachwycać się wspaniałymi dziełami sztuki i blaskiem kandelabrów, cieszyć się myślą, że wszystko to należy do niego. A jednak nigdy, pod karą śmierci, nie będzie mu wolno wejść do środka. Pod karą śmierci. Odwrócił chłopca na brzuch. Oczywiście, myślał z goryczą, zawsze dozwolony jest wstęp do odbytnicy, pęcherza moczowego czy innych przedsionków ciała - wszędzie tam, gdzie można dosięgnąć cewnikiem lub sondą, szczypcami lub skalpelem. Ileż to razy cierpliwie rozdrabniał kamienie w pęcherzu moczowym jakiegoś nieszczęśnika, tnąc i rozcierając je na proszek za pomocą smukłych wprowadzonych głęboko instrumentów. Słynął z delikatnej ręki. Na dziesiątki operacji, które przeprowadził, tylko trzy osoby zmarły potem na zapalenie otrzewnej. Wiedział od razu, kiedy ręka go zawiodła. Na szczypczykach czy kateterze wyjętym z cewki moczowej widniał ów mały, zgubny ślad krwi. Wtedy pozostawało modlić się w głębi duszy: „Boże, niech to będzie tylko draśnięcie ściany pęcherza”. Nawet najmniejsze przebicie zdawało się nieść ze sobą najcięższe wyroki... Znów odwrócił ciało i sięgnął po skalpel, aby raz jeszcze unieść kurtynę osłaniającą te tak zadziwiająco kruche, ukryte przed okiem skarby ludzkiego ciała. Czytał ostatnio o amerykańskich lekarzach, zalecających używanie przy operacji gumowych rękawic. Już słyszał szydercze, pełne niedowierzania komentarze Cruza. Nawet on, Salyador Carriscant, szczycący się wprowadzaniem w życie najnowszych osiągnięć medycyny, miał pewne wątpliwości co do takiego trybu postępowania. Co się wówczas stanie z ręką chirurga, z tym magicznym darem, stanowiącym, jak to ktoś określił, połączenie delikatnych palców koronczarki i żelaznego chwytu żeglarza? Po co cyzelować swój kunszt, żeby potem dobrowolnie ukrywać go pod gumą? To niczym arabska księżniczka, niewidoczna za swoją czarną zasłoną. Dlaczego piękna kobieta nie miałaby... I znów, któryś już raz, powrócił myślami do tamtej Amerykanki. Rzadko kiedy mijała godzina, aby nie przychodziła mu, nieproszona, na myśl. Coś szczególnego w jej spojrzeniu, w proporcjach jej twarzy, osobliwym zestawieniu kolorów, podziałało na niego z dziką, niepowstrzymaną siłą. Nigdy dotąd... Nigdy dotąd... Jak obojętny płyn, który nagle zaczyna szaleńczo musować pod wpływem tajemniczego katalizatora. Była tutaj, w jego mieście... To go zupełnie rozbrajało. Czul dziwną słabość, sączącą się z jakiegoś nieznanego mu gruczołu u podstawy kręgosłupa i rozchodzącą się po całym ciele niczym pędy drzewa. Wsparty na rękach, pochylił głowę nad bladym, zniszczonym chorobą ciałem chłopca. Skalpel brzęknął cicho. - Chryste - powiedział niespodziewanie Carriscant. - Boże, pomóż mi. - Co się dzieje, Salvador? - Pantaleon, który właśnie wszedł do pokoju, zaniepokoił się, widząc go w tym stanie. - Nic, nic - powiedział chirurg, prostując się. - Wszystko w porządku. Jestem trochę zmęczony, nic więcej. - Odłożył skalpel. - To może poczekać. Odwrócił się. Pantaleon stał, wciskając ręce w kieszenie, - O co chodzi? - zapytał Carriscant. - Możemy zamienić słówko na osobności? Jeden ze szpitalnych portierów zawiózł go do doków. Nabrzeża po obu stronach rzeki były, jak zwykle, zapchane wszelkiego rodzaju sprzętem pływającym. Parowce, szkunery o łacińskim i rejowym ożaglowaniu, dżonki, pro my, pękate, płaskodenne parowce rzeczne, których łopatkowe koła potrafiły pokonać błotne rozlewiska podczas żeglugi w górę rzeki, wreszcie wielkie, ociężałe cascos - barki mieszkalne, pływające domy rzecznych nomadów. Wszystko to tłoczyło się przy nabrzeżach, burta przy burcie, zacumowane w czterech czy pięciu rzędach. Rad był, że ma sposobność do opuszczenia szpitala. Chętnie zgodził się wyświadczyć Pantaleonowi tę drobną przysługę. Dzięki temu mógł zebrać myśli, a przy okazji lustrować każdego Europejczyka czy Amerykanina w mijanych powozach, w żarliwej nadziei, że gdzieś mignie mu blada, piegowata twarz, że znów poczuje na sobie chłodne, śmiałe spojrzenie ciemnych oczu. Powóz zatrzymał się u wylotu wąskiej uliczki, Calle Crespo. Tutaj, w Quiapo, co drugi sklep wydawał się mieścić zakład blacharski, a powietrze drżało od głuchego walenia młotów w ocynkowane żelazo. Wysiadając, lekarz zauważył nowy, podświetlony szyld po przeciwnej stronie skrzyżowania: „Coney Island - Strzelnica”. Najwyraźniej Amerykanie zadomowili się tutaj na dobre. Pod numerem 89 znalazł to, czego szukał. Pomiędzy szyldami: „Sam. M. Goodforth, mapy morskie” a „Pablo Eulegio, czyszczenie kapeluszy”, widniała wywieszka: „Udo Leys, wyroby tytoniu w c. Kiedy ojciec Annaliesy powrócił ze starszą córką do Niemiec, jej stryj Udo pozostał w Manili i ze stoickim spokojem patrzył, jak rodzinny majątek coraz bardziej podupada. Carriscant wszedł po schodach na górę i pchnął drzwi. W holu nie zobaczył sekretarki, biuro też stało puste - Uda nigdzie nie było widać. Pod ścianami, na których plakaty reklamowały z emfazą manilskie cygara, stały rzędem puste szklane pojemniki do przechowywania towarów w warunkach stałej wilgotności. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych bracia w zasadzie kontrolowali rynek tytoniowy w tym regionie. Dzisiaj w samej Manili było osiem fabryk produkujących cygara i papierosy. Nikt już nie musiał kupować u Leysa i Udo zmuszony był zróżnicować swoją ofertę. Obecnie prowadził oportunistyczną działalność typu import-eksport. Czekał, aż pojawi się zapotrzebowanie na konkretny produkt, po czym rozpoczynał szaleńczy galop, aby je zaspokoić, obojętne, czy chodziło o rowery, perfumy, karmę dla bydła czy towary luksusowe. Przy ich ostatnim spotkaniu Udo zdradził mu konspiracyjnym szeptem, że ma w magazynie w Tondo siedemdziesiąt pięć pianin. „Pomyśl tylko o tych wszystkich nowych, amerykańskich szkołach - mówił, delektując się perspektywą sutego zarobku. - O wszystkich aulach i salach konferencyjnych... Kto będzie w nich grał Gwiaździsty sztandar”? Pianina rozejdą się w ciągu tygodnia”. Carriscant uśmiechnął się, przypominając sobie niezachwianą pewność starszego pana, i podszedł do okna. Dochodził stamtąd piekielny hałas: w podwórzu na dole dziesięciu mężczyzn zajętych było wyrobem wiader. Odwrócił się na dźwięk otwieranych drzwi i zobaczył, że Udo wychodzi z małej komórki na tyłach biura, niosąc w ręku nocnik. Rozporek miał wciąż niedopięty. Wyglądał kiepsko - tęgi, nalany starzec o zaczerwienionej, pokrytej brodawkami twarzy i małych, niechlujnych, szczeciniastych wąsach, które sprawiały wrażenie, jakby usiłowały rosnąć w czterech kierunkach równocześnie. - O, Salvador, co za mila niespodzianka – powiedział Udo. - Jedna chwilka i już do ciebie przychodzę, mój chłopcze. Pokuśtykał do okna, otworzył je i chlusnął zawartością naczynia na głowy blacharzy. Hałas nie ucichł ani na chwilę. Udo wzruszył ramionami. - Te gnojki powinny przerywać pracę w porze lunchu, ale kogo to obchodzi? - Mówił po angielsku z wyraźnym niemieckim akcentem. Carriscant uścisnął lewą rękę, którą Udo wyciągnął w jego stronę, w prawej nadal trzymając nocnik. Lubił staruszka, ale Annaliesa starała się ograniczać kontakty do minimum. Udo postawił nocnik na biurku i wytarł w bibularz kilka kropel, które pozostały mu na palcach. Otworzył szufladę i zaproponował gościowi cygaro. Carriscant podziękował. Udo przebierał chwilę pulchnymi palcami, dokonując wyboru. Wreszcie wziął cygaro i przesunął je, rozkoszując się aromatem, pod swoim bulwiastym, poznaczonym żyłkami nosem. - La Flor de la Isabella - powiedział marzycielsko. Nie ustępują najlepszym hawańskim. Wspominałem ci o tym? - A jakże - powiedział Carriscant. - Jak idą pianina? - Pomalutku. Mówiłem ci już, że otwieram pralnię? Omawiali przez chwilę to nowe przedsięwzięcie, spekulując na temat jego przewidywanego powodzenia, nim Carriscant wyjawił powód swojej wizyty. Jego przyjaciel zamówił we Francji urządzenie, które trzeba przewieźć do Manili. Obawiał się jednak, że jako Filipińczyk może nie uzyskać pozwolenia, by je sprowadzić. - Co to takiego? Haubica? - Silnik... Specjalny typ silnika. Do pewnego rodzaju samochodu. - Buduje automobil? Bardzo zmyślna rzecz. Widziałem kiedyś jeden koło doków. Imponujący. Niemiecki, oczywiście. - Coś w tym rodzaju. Poza tym nie stać go na opłacenie cła. Udo zapewnił go, że sprawa nie przedstawia żadnego problemu. Znał wielu sympatycznych kapitanów i firmy spedycyjne, które za drobną opłatą chętnie się tego podejmą. Jeżeli silnik może zostać dostarczony do Hongkongu, przywiozą go stamtąd z zachowaniem najdalej idącej dyskrecji. Udo, kuśtykając, odprowadził gościa do schodów. - Co ci dolega? - zapytał Carriscant. - Chyba podagra, bo ja wiem? Noga zaczyna mi sinieć. - Wpadnij do szpitala, rzucę na nią okiem. - Utniesz mi ją, jak cię znam. - Stary popatrzył na niego żałośnie. - Bez urazy, Salvador, ale nie mam zaufania do waszego towarzystwa. Kiedy Carriscant już schodził, Udo zawołał za nim: - Jak się czuje Annaliesa? - Ee... dobrze. Doskonale. - Miło by mi było ją zobaczyć. - Jasne. Do rychłego. Dzięki za pomoc. Biuro Patona Bobby’ego znajdowało się na drugim piętrze Ayuntamiento, manilskiej siedziby władz miejskich. Potężny, bogato zdobiony gmach o biało-różowej fasadzie stał przy Plaża Mayor, w bliskim sąsiedztwie katedry. Bobby siedział za biurkiem. Byt bez munduru, ubrany w lekki tweedowy garnitur i muszkę. Efekt był zdumiewający. Jak gdyby krzepki podoficer przedzierzgnął się w profesora uniwersytetu albo nauczyciela muzyki. Z miejsca, gdzie siedział, Carriscant widział jedynie zwieńczone kopułami wieże katedry i mewę czyszczącą sobie piórka na wierzchołku krzyża. Bobby opowiadał mu o rozmowach, które przeprowadził z żołnierzami z plutonu Warda. Wyniki nie były zbyt budujące. Niechętnie przyznał, że w ich świetle jest mało prawdopodobne, aby Efraim Ward padł ofiarą kolegi z własnej jednostki. Mewa wzbiła się w powietrze i znikła za krawędzią okna. - A jednak ktoś go załatwił. Zszedł z posterunku i jakiś pieprzony gnojek go sprzątnął. Carriscant poruszył się na krześle. Los Warda wydawał mu się teraz sprawą bardzo odległą. - Nie mógł zostać zastrzelony, prawda? Nie dałoby się wydłubać pocisku. Pan był zdania, że zginął od ciosu noża? - Bobby poskrobał się końcem ołówka w czaszkę porośniętą rzadkimi włosami. - Jestem tego pewien. Przy okazji, Cruz nadal nie zwrócił serca. Wątrobę oddał, ale serce zatrzymał. - Carriscant zamknął na chwilę oczy i starał się przywołać możliwie obojętny ton głosu. - Moja żona... - zaczął powoli - ...moja żona spotkała na jakimś zebraniu kościelnym Amerykankę, której nazwisko kompletnie wyleciało jej z głowy. Młoda, pod trzydziestkę, wysoka, piegowata, włosy, zdaje się, brunatnorude. - Boże, czy pan wie, ile Amerykanek tutaj mamy? Żony, pielęgniarki, misjonarki, nauczycielki... Są tego całe setki. - To samo jej powiedziałem. Ale prosiła, żebym mimo wszystko zapytał... - Zastanowił się chwilę. - Niewykluczone, że to osoba z jakąś pozycją. Miała wspomnieć w rozmowie o pałacu Malacanan. Może jakiś klub sportowy? Bobby się zamyślił. - Rudawe włosy, mówi pan. Piękna kobieta, tak? - Tak, to znaczy, o ile się orientuję. - W tej chwili przyszło mi do głowy, że to mogłaby być panna Caspar. Jak ona się nazywała? Niezwykłe imię... Aha, panna Rudolfa Caspar. Rudolfa, otóż to. - Panna? - Dyrektorka szkoły imienia Garlingera. To ta nowa szkoła w Binondo. - Dziękuję, przekażę żonie. Rozmowa wróciła do Warda. Carriscant był zdania, że;i mógł go zabić pierwszy lepszy rzezimieszek ze slumsów Tonda. Bobby nie był skłonny przyjąć wersji o tak przypadkowym charakterze zabójstwa. Wyszli razem i Bobby odprowadził go na obszerne, marmurowe półpiętro głównej klatki schodowej. - Ale dlaczego porzucać ciało o taki kawał drogi stamtąd? Dlaczego nie zostawić ofiary tam, gdzie upadła? Jakiś człowiek w mundurze minął ich, obejrzał się i przystanął. - Cześć, Bobby - powiedział. - Co nowego? Bobby przedstawił go Carriscantowi. Pułkownik Sieverance miał miłą chłopięcą twarz i rzadkie, wyskubane wąsiki. Jeżeli to wszystko, na co twoja twarz potrafi się zdobyć, pomyślał Carriscant, to lepiej, żebyś chodził gładko wygolony. Pułkownik Sieverance wydawał się zdumiewająco młody, jak na oficera tak wysokiej rangi. W jego twarży było coś znajomego... Może się już kiedyś spotkali? - Ward był podkomendnym pułkownika - wyjaśnił Bobby. - Doktor Carriscant badał ciało ofiary - powiedział, zwracając się do Sieverance’a. - Bardzo nam pomógł. Oficer się uśmiechnął. Jego ujmujący, entuzjastyczny sposób bycia nie miał w sobie nic z wojskowego drylu. - Doktor? - ucieszył się. - Pan jest lekarzem? - Ale, niestety, chirurgiem. - Psiakrew. Czy armia Stanów Zjednoczonych nie może zatrudnić przyzwoitego lekarza? - Uśmiechnął się smętnie. - Myślałem, że mi się udało. Miło mi było pana poznać. Do zobaczenia, Bobby. - Jest teraz w sztabie gubernatora - powiedział Bobby, odprowadzając spojrzeniem Sieverance’a, który oddalał się szybko korytarzem. - Przyjemny facet. Terapia bulionem wolowym Ryby skaczą - powiedział Pantaleon. - Pora kopać robaki. Carriscant naciął okolicę lędźwi. Tkanka była ciastowata i obrzękła, co go trochę zaniepokoiło. Mężczyzna leżący na stole operacyjnym, właściciel kantoru z Binondo, był jednym z pacjentów Cruza, którzy po wypisaniu do domu wracali do szpitala. Skarżył się na bóle brzucha i mętny osad w moczu. Carriscant przeciął powłoki skórne, odsłaniając mięśnie. Poczekał, aż siostry odsączą ranę za pomocą tamponów. - Panta, co Cruz zrobił temu facetowi? - zapytał. Pantaleon zajrzał do notatek. - Uznał, że to może być malaria albo - co ci się spodoba - uporczywe zatwardzenie. - Dobry Boże. - Zastosował jodek potażu plus gorący okład. Zobacz, tu jeszcze widać pęcherze. Carriscant był oburzony. - Wiesz, czasem wydaje mi się, że równie dobrze moglibyśmy mieszkać w jaskiniach, polując na dinozaury. Ten człowiek umiera na perinephritis, a Cruz wciera w niego maści, okrywając mu skórę bąblami. - Nie zapominaj o morfinie w czopkach. - Żartujesz! - I o wolowym bulionie w diecie. Carriscant roześmiał się na głos, a pielęgniarki mu zawtórowały. Gdyby ludzie wiedzieli, na co się narażają. przez źle ulokowane zaufanie do lekarzy... Chcąc nie chcąc, człowiek musi się śmiać. Brzegi rany zostały rozciągnięte za pomocą rozwieraczy. Carriscant popatrzył i odsłonięty organ. To, co zdołał dostrzec, miało niezdrowy szary kolor. Większą część pokrywała tkanka tłuszczom i włóknista. Wsunął palec między przeponę a nerkę. Trysnęła ropa, obryzgując mu rękaw. Poczuł jej słodkawy mączny zapach. Zauważył, że kolor wydzieliny jest zielonkawy. Namacał ropień, chyba wielkości mandarynki. - Jak tam postępują prace? - zapytał Pantaleona przyszywając ujście ropnia do brzegów rany. - Bardzo dobrze. Muszę powiedzieć, że poziom miejscowej stolarki jest zdumiewający. Ci ludzie potrafią zrobić wszystko. - To prawda.- Carriscant wyciągnął palcami kawałki obumarłej tkanki i strzasnął je do miski. - Jeden z nich wymieniał kiedyś dla mnie fragmenty intarsji. Facet mieszkał w Tondo, w chałupinie. Ta rzecz pochodziła z Japonii. Kiedy skończył, w ogóle nie było widać różnicy. - Gdybyś widział pióra do śmigła. Cacko. Długo jeszcze? Tętno zaczyna być nitkowate. - Pięć minut... Peseta, siostro. Carriscant wyciągnął jeszcze trochę tkanki tłuszczowej. - Zależy, czy się zrobiła przetoka. - Sięgnął głębiej palcem. - Nie wydaje mi się. - Mam nadzieję, że do przyszłego tygodnia poszycie będzie gotowe. - Naprawdę? Niezłe tempo... Dużo tej ropy. Przepłukał ujście ropnia roztworem kwasu karbolowego i założył dren. Udało mu się ustalić, gdzie znajduje się szkoła imienia Gerlingera, w której pracuje młoda Amerykanka. Nie było sensu czekać pod szkołą w czasie lekcji. Lepiej zajdzie tam później. Założył kilka szwów na ranę. Jedna z pielęgniarek przyłożyła duży kompres z waty. - To powinno załatwić sprawę. I myślę, że można zrobić solidną lewatywę. Pantaleon zachichotał. - Cruz by temu przyklasnął. - I sporysz. Dwa razy dziennie. Można go zabrać. Podszedł do zlewu, żeby umyć ręce. Smród ropy trzyma się człowieka. Annaliesa nie znosiła, kiedy przynosił do domu swoje zawodowe zapachy. Jakby była żoną handlarza ryb. - Co dalej? - zawołał w stronę pielęgniarki. - Zwężenie jelita cienkiego. - Ciężki dzień - pomyślał. - Ciężki dzień. Luneta Szkoła imienia Gerlingera znajdowała się przy jednej z przecznic Escolty, o jakieś sto jardów od tego ruchliwego ciągu eleganckich sklepów i wabiących błyskotkami stoisk z chińskimi bibelotami. Mieściła się w dawnych koszarach gwardii cywilnej i nadal zachowała surowy, urzędowy wygląd, chociaż posadzone niedawno przed budynkiem rabatki cynii usiłowały nieco ożywić widok ponurej fasady. Carriscant zjawił się tam późnym popołudniem, kiedy dzieci już nie było. Stara kobieta, zmywająca kamienne płyty w holu, skierowała go do pokoju nauczycielskiego, gdzie trzy młodziutkie zakonnice poinformowały go zgodnie, że panna Caspar poszła już do domu. - Czy to coś pilnego? - zapytała grzecznie jedna z nich. - Nie, nie, siostro. To jest... - Zabrakło mu słów. Jak miał to określić? - ...to sprawa osobista. Udręka musiała zabarwić jakimś szczególnym tonem to swojskie określenie, bo siostrzyczki popatrzyły na siebie ze zrozumieniem, po czym jedna z nich poinformowała go, że przed pójściem do domu panna Caspar ma zwyczaj zażywać małej przechadzki po Lunecie. Zwłaszcza jeżeli gra orkiestra policyjna. Luneta była niewielkim parkiem pomiędzy fortyfikacjami Intramuros a murem, osłaniającym miasto od strony morza, gdzie mieszkańcy Manili tradycyjnie zbierali się o zmierzchu na paseo. Zwyczaj przetrwał najazd Amerykanów i była to jedna z nielicznych sytuacji, gdy cudzoziemcy, mestizos i rodowici Filipińczycy gromadzili się razem w niewymuszonej atmosferze, jak gdyby różnice klasowe i społeczne nie istniały. Kiedy Carriscant dotarł na skromną esplanadę, miejsce głównej promenady, z jej ostentacyjną pompą i dyskretną lustracją, ludzie zaczynali się już rozchodzić, a od strony starego miasta dobiegał nikły dźwięk ostatnich dzwonów na Anioł Pański. Mimo to ponad setka powozów nadal wykonywała swoje niespieszne rundy w migotliwym świetle palących się już ulicznych latami. Kazał woźnicy zatrzymać powóz przy centralnym, brukowanym placyku i ruszył pieszo, z trudem przeciskając się przez leniwy tłum, w stronę podium dla orkiestry, skąd morska bryza przynosiła dźwięki fachowo wykonywanego walca Straussa. Idąc, rzucał szybkie spojrzenia wokół siebie, muskając wzrokiem każdą białą kobiecą twarz, przekonany, że jego oko natychmiast ją wychwyci. Jak własne nazwisko wyskakuje z drukowanego tekstu, samo rzucając się w oczy - tak on wyłowi ją natychmiast z tłumu ludzi, przechadzających się tam i z powrotem, gawędzących, flirtujących, zerkających zalotnie, wymieniających uwagi na temat lakierowanych powozów i karet oraz siedzących w nich, strojnych w koronki dam. W tłumie było wielu amerykańskich żołnierzy w białych, galowych mundurach i miękkich kapeluszach, bogatych Chińczyków w lśniących jedwabiach, Anglików w sportowych marynarkach i kaskach tropikalnych. Od czasu do czasu przesuwał się niepewnie stary mnich, wzdychający do dawnych czasów, kiedy nie dotarła tu jeszcze rewolucja i Amerykanie. Na prawo leżała cicha zatoka, pogrążona teraz w cieniu, bo słońce znikało już w morzu za przylądkiem Batan. Ciemniejsze od wody sylwetki stojących na kotwicy statków obwiedzione były sznurami barwnych światełek. Przez kilka nieskończenie długich minut czekał w napięciu przy podium, ale nigdzie nie mógł jej dostrzec. Mimo chłodnego wieczoru był zlany potem z podniecenia i zdenerwowania. W końcu wytarł czoło, osuszył dłonie chusteczką i przeszedł na drugą stronę ulicy, zatrzymując się pod murem. Stal tam przez jakiś czas z zamkniętymi oczyma, powtarzając sobie, że musi się uspokoić, i wachlując panamą pałającą twarz. Kiedy nieco ochłonął, głos rozsądku zaczął mu sączyć jad w duszę... Co wyrabiał, na litość boską, biegając po Lunecie niczym zakochany młodzik? On, doktor Salvador Carriscant, naczelny chirurg szpitala Świętego Hieronima? Mnóstwo ludzi mogło go tutaj rozpoznać. Rzucił ostrożnie okiem w lewo i w prawo. Zapadał zmrok. Poza zasięgiem ulicznych latarni większość twarzy skrywał cień. A co, gdyby zastał ją i w szkole? - strofował się dalej. Co by wówczas zrobił? Przygotował sobie wprawdzie historyjkę o siostrzenicy, którą chciał rzekomo zapisać do szkoły, ale pierwsze z brzegu pytanie musiałoby zdemaskować tę mistyfikację. Jego bezsensowna zapalczywość napełniała go rosnącym niesmakiem. Zachowywał się niegodnie. Włożył z powrotem kapelusz i skierował się w stronę domu, myśląc niewesoło, że poczucie godności jest pierwszą rzeczą, która pada ofiarą, kiedy ster naszego życia przejmuje serce. Wtedy ją zobaczył. Szła w towarzystwie dwóch kobiet i - jak spostrzegł w chwilę później - dwóch podążających za nimi mężczyzn w płóciennych garniturach. Zmierzali w kierunku podium, skąd dobiegało irytujące „umpa-pa” orkiestry, która właśnie zaintonowała marsza Souzy, Skoczył między powozy, przebiegając na drugą stronę ulicy, i ruszył za tamtymi, trzymając się nieco z boku. Miała na sobie mały kapelusik, który nadawał jej bardziej dystyngowany i oficjalny wygląd niż wtedy na łące, ale jej twarz była ożywiona. Najwyraźniej dobrze się bawiła i po raz pierwszy zobaczył, jak się uśmiecha. Towarzystwo ustawiło się przy podium. Muzyka znów się zmieniła, tym razem na hałaśliwe, acz rzewne wykonanie „Quando me’n vo” z „Cyganerii”. Stojący za kobietą Carriscant przesunął się w bok, widząc teraz jej twarz z ćwierćprofilu. Widział, jak zaplotła ręce na piersi, rozkoszując się muzyką, powtarzając sobie po cichu słowa arii. Opuścił wzrok i ujrzał jej falujące biodra. Kołysała się rytmicznie do wtóru upojnej melodii, wprawiając w ruch fałdy długiej spódnicy. To było więcej, niż potrafił znieść, niż potrafiłby znieść ktokolwiek, kto by się znajdował na jego miejscu. Jej towarzyszki stały nieco z przodu. Mężczyzna u boku kobiety wskazał gestem dziewczynę sprzedającą orzeszki i owoce kandyzowane. Kiwnęła głową i wyprawiła go, żeby kupił słodycze. Carriscant zastanawiał się, czy jeden z nich to jej adorator, czy są po prostu kolega mi ze szkoły Gerlingera. Przez kilka sekund stała samotnie, zatopiona w muzyce. Zrobił trzy szybkie kroki i znalazł się przy jej ramieniu. - Panno Caspar - powiedział ściszonym, poufałym tonem - zechce mi pani wybaczyć... Nie odpowiedziała, nie odwróciła się. Powtórzył jej nazwisko, podnosząc nieco głos. Żadnej reakcji. Wyciągnął drżącą rękę i dotknął końcami palców jej bladoniebieskiej bluzki. Wzdrygnęła się, zaskoczona, odwracając głowę. Znów miał przed sobą tę twarz. - Panno Caspar, zechce mi pani wybaczyć. Chciałem się z panią zobaczyć. Czekałem... - Kim pan jest? Przykro mi, ale nie... - Uniosła rękę do czoła, przyglądając mu się uważnie. Zmarszczyła brwi. - Dobry Boże, to pan. To pan jest tym szaleńcem, który wyskoczył z krzykiem z... - Panno Caspar, przyszedłem prosić panią o wybaczenie. Chciałem osobiście... - Niech pan przestanie. Ta sprawa jest zamknięta. Nie ma potrzeby. Uśmiechnęła się zdawkowo i chciała się odwrócić. Kątem oka dostrzegł, że jej dwaj towarzysze wracają ze słodyczami. Jego głos stał się natarczywy: - Panno Caspar... - Proszę posłuchać, jeżeli jeszcze raz zwróci się pan do mnie w ten sposób... - Wobec tego Rudolfo - powiedział odważnie. - Jeżeli pozwolisz, Rudolfo, chciałbym wyjaśnić... - Co takiego? O czym pan mówi? Rudolfa? - Cofnęła się raptownie. - Proszę zostawić mnie w spokoju albo wezwę policję. Jeden z mężczyzn pojawił się niespodziewanie przy jej boku. Czuł, że coś jest nie w porządku. - Czego pan chce? - natarł na Carriscanta. Odwrócił się do kobiety. - Wszystko w porządku, Delfino? Delfina... - Przepraszam - powiedział Carriscant, zdobywając się jakoś na lekki ukłon. - Proszę mi wybaczyć, pomyliłem panią z kimś innym. Ruszył przez esplanadę, wpadając na ludzi, nie patrząc, dokąd idzie. Twarz wykrzywiał mu grymas wyższości, którym pokrywał palące uczucie wstydu. Bobby, ty durniu, powtarzał w myśli. Ty tłusta, bezmyślna jankeska kreaturo. Dom w San Teodoro Salvador Carriscant patrzył, jak jego matka sunie w stronę werandy, podtrzymywana przez młodą dziewczynę, po czym sadowi się z pewnym trudem w swoim ulubionym fotelu. Bambusowa żaluzja była od wschodniej strony uniesiona, wpuszczając poranne słońce. Matka z przyjemnością wystawiła twarz na jego nikłe promienie. Dom w San Teodoro (około sześćdziesięciu mil od Manili) był obszerny i prosty: dwie kondygnacje, złożone z wielkich, prostokątnych pokoi o wyfroterowanych drewnianych podłogach. Należał do rodziny jego matki od pokoleń i ojciec zawsze wydawał się tu trochę nie na miejscu - zagubiony, zmalały, przytłoczony rozrzutnym ogromem domu. Po co komu cztery pomieszczenia reprezentacyjne na parterze? Nigdy nie czul się naprawdę dobrze w tych murach. Jak gdyby prześladowali go - zagranicznego intruza - jego dawni właściciele - buńczuczni, pewni siebie mestizos, posiadacze ziemscy, którzy dzierżyli lenny majątek w San Teodoro przez sto lat, bezpieczni i beztroscy aż do przybycia Americanos. Kim jest ten blady, jasnowłosy inżynier? - zdawały się pytać dalekie glosy. Co ten potulny człowieczek z dalekiego, smaganego deszczami kraju ma wspólne go z naszą rodziną, z jej dziedzictwem i przeznaczeniem? Carriscant, doglądając nakrywania do stołu, uświadomił sobie, że jego ojciec zawsze to czuł. Był szczęśliwszy, przemierzając żelazne szlaki albo urzędując w biurach syndykatu w Manili. Hę razy zatrzymywali się w domu. w San Teodoro, coś się w nim kuliło i zamierało, dopóki nie znalazł się znów w powozie toczącym się aleją wysdzaną drzewami nassa w stronę bramy. Wówczas plecy n się prostowały, oddech stawał się swobodny - znów był sobą, Archibaldem Carriscantem, inżynierem z Dundee. Z angielskiego dzbanka do herbaty nalał do filiżanek zbożowej kawy. Matka wpatrywała się w milczeniu w kępę drzew kakaowych, które właśnie zaczynały kwitnąć Przywykł już do tych okresów ciszy i w gruncie rzeczy była zadowolony, że nie musi silić się na konwersację. Rozsiadła się wygodnie w fotelu i sączył kwaskowaty napar. Od czasu śmierci ojca stawała się coraz bardziej ekscentryczna - nie tyle milcząca czy nieobecna, ile zmienna w nastrojach. Pozwalała, by chwilowy stan ducha rządził jej zachowaniem bez żadnych zahamowań. Gdy była wesoła, trudno sobie wyobrazić milsze towarzystwo, w chwilach przygnębienia stawała się ucieleśnioną melancholią. Nie tłumaczyła się z tych wolt, przeciwnie, uważała za cnotę fakt, że nigdy niczego nie udaje. Carriscant rzucił na nią okiem. Dzisiejszy stan był dość trudny do zakwalifikowania. „Refleksyjna” lub może „zatopiona w myślach”? W każdym razie nie był to przesadnie smutny nastrój. Wraz z nowym sposobem bycia porzuciła też większość światowych manier mestizy. Jej karnacja również wydawała się ciemnieć z wiekiem, jak gdyby jej tubylcza krew wypływała coraz bardziej na powierzchnię, przywracając skórze pierwotną barwę. Zrezygnowała z hiszpańskich i europejskich strojów na rzecz bardziej tradycyjnej garderoby. Dzisiaj miała na sobie prostą kimonową bluzę z manilskich konopi i czarną aksamitną spódnicę. Jej ramiona okrywała chusta wykończona koronką i gęsto pokryta delikatnym haftem. U nadgarstka wisiał mały wachlarz w mahoniowej oprawie, który otwierała co parę minut, wachlując się energicznie, raczej z nawyku niż z potrzeby. Jej twarz była zapadnięta i pokryta zmarszczkami jak pestka brzoskwini, ale ciemne, wilgotne oczy spoglądały czujnie i podejrzliwie. W dalszym ciągu kierowała gospodarstwem w San Teodoro i odbywała regularne spotkania z zarządcami majątku ziemskiego. Raz na kwartał dzierżawcy z dóbr położonych na północy przyjeżdżali zdać jej sprawę z comiesięcznych rachunków. Carriscant pociągnął łyk kawy i odstawił filiżankę, napój był podły - sączył go tylko po to, żeby jej zrobić przyjemność. Niewątpliwie zasmakowała ostatnio w tym napitku swoich przodków w ramach dalszego powrotu do korzeni. - Nie zapytałeś mnie, jak się czuję - odezwała się. - Co za pożytek z syna lekarza, jeżeli nie interesuje go stan twego zdrowia? - Bo widzę, że jest dobrze. Wyglądasz wspaniale. - Nie jest dobrze. Czuję się fatalnie od czasu śmierci Floriana. Wszystko się zmieniło od tego momentu, Floriano był jej majordomusem; zginął w czasie wojny. - Cóż, teraz mamy pokój - powiedział Salvador. – Życie wróci do normy. - Jak lekko wypowiadało się te słowa. Sam niemal w nie uwierzył. - Teraz wszyscy będziemy Amerykanami - powiedziała. - To może być interesujące. Co nie znaczy, że dożyję tej chwili. - Lepsze to niż to, czym byliśmy przedtem - rzucił bez przekonania. Popatrzyła na niego z pogardą. - Istniały też inne opcje, jak wiesz. Nie była to kwestia - „albo-albo". - Realistycznie rzecz biorąc... - Znasz kogoś z nich? Americanos? - Bardzo wielu. Całkiem sympatyczni ludzie. Nie zapominaj, że wiem, jacy potrafią być sympatyczni -. powiedziała posępnie, odwracając się do okna. Ani jej, ani jemu nie trzeba było przypominać o dniu, kiedy kompania Trzeciego Ochotniczego Pułku z Wyoming odwiedziła San Teodoro. - Słuchaj, ja nie wojuję z Amerykanami - powiedział, - Z mojego punktu widzenia - z nielicznymi wyjątkami - robią tutaj same pożyteczne rzeczy. Przynajmniej próbują. Przedtem gniliśmy - zacofani, zaniedbani, niczym jakaś osiemnastowieczna hiszpańska prowincja. Sami hdalgowie i mnisi. To jest dwudziesty wiek, mamo. - Przerwał, widząc wyraz jej twarzy, i zmienił temat. - Jak twoje biodro? - Fatalnie. Ostatnia pora deszczowa to istna męczarnia. Coś okropnego. Pamiętam, że twój ojciec cierpiał na artretyzm. Myślałam wtedy, że robi z igły widły. Teraz wiem, jak to jest. Carriscant pomyślał o ojcu. O tym, jak mało go znał. Dobry człowiek - przyzwoity, rzetelny, nienarzucający się. Nagle zapragnął, aby ojciec żył, aby on mógł go zapytać o radę. Zaskoczyła go siła tego uczucia. Zatęsknił za nim boleśnie, aż go w piersi ścisnęło. Próbował odsunąć tę myśl jako absurdalną. „Ojcze, przestałem kochać swoją żonę i szaleję na punkcie nieznanej Amerykanki, co mam robić?”. - Kiedy wychodziłaś za ojca, czy twoja rodzina była temu przeciwna? - zapytał nagle. - Czy chcieli udaremnić wasz związek? - Dlaczego mieliby być przeciwni? Zdarzały się już wśród nas mieszane małżeństwa. Poza tym mój ojciec wiedział, że tego chcę i że nikt nie jest w stanie mnie powstrzymać. - Oświecony człowiek. - Inteligentny człowiek. - Pogroziła mu wachlarzem. - La coeur a ses raisons que la raison ne connait point. - Po patrzyła na niego przenikliwie. - Kto to powiedział? - Eee.-.Wolter? - Pascal, głupcze. Wielki Pascal. Kiedy człowiek znajdzie się w takiej sytuacji, nic się nie da zrobić. Lepiej już iść za głosem serca. Przynajmniej jest szansa, że znajdzie się trochę szczęścia. - Rzuciła mu bystre spojrzenie. - Na jakiś czas w każdym razie. Carriscant zamyślił się, spoglądając na ogród. Pod drzewem kakaowym gołębie odprawiały swój godowy taniec - podrygujące, tokujące kule pierza. Podniósł się. - Muszę już iść - powiedział, podjąwszy nagle decyzję. - Idź, idź. Siedziałeś tu wystarczająco długo. Wracaj do swoich ukochanych Americanos. Uśmiechnął się, pochylając się i całując ją w policzek. Położył jej ręce na ramionach i poczuł przez materiał kruche kości. Ona ujęła jego głowę w swoje suche, powykręcane reumatyzmem dłonie i ucałowała go w czoło. - Do widzenia, mamo. I dziękuję. Jak zawsze przy pożegnaniu, nawiedziła go myśl, że jest owocem najdziwniejszego związku – nieśmiałego szkockiego inżyniera z Dundee i wojownicze], prowincjonalnej dziedziczki - mestizy z południowego Luzonu. Nic dziwnego, ze czasami nie mógł pojąć samego siebie. - Co to znaczy „dziękuję”? Wszystko u ciebie w po rządku? - zapytała. - Czy coś jest nie tak? - Nie, skądże. - Chyba nie wyjeżdżasz znowu za granicę? Ostatnim razem tak strasznie długo to trwało. Niedługo umrę, wtedy będziesz mógł jechać, dokąd zechcesz. - Nie, nie, nigdzie nie wyjeżdżam. Zostaję tutaj. - Uważaj na siebie. I możesz następnym razem przywieźć ze sobą tę swoją żonę. Nie będę dla niej niemiła. - Zrobię to, ucieszy się. - Ucałował ją jeszcze raz i wyszedł. Ruszając spod do mu, pomachał ręką w stronę drobnej postaci, stojącej na .werandzie. Powóz toczył się aleją w stronę San Teodoro, na przemian w słońcu i w cieniu drzew. Salvador czul, jak plecy mu się prostują, a pierś rozszerza. Nieodrodny syn Archibalda Carriscanta, myślał już o tym, co miała mu przynieść przyszłość. Lekki wietrzyk niósł skądś zapach melasy. Przez rzekę Strzępy mgły unosiły się, tańcząc i wirując, nad taflą mętnej, szarozielonej wody. Mały, płaskodenny prom kursujący przez Pasig przybił do nabrzeża na nółnocnego brzegu rzeki. Doktor Saivador Carriscant, ubrany w znoszony prochowiec i małą czapkę z daszkiem, był o tej porze jedynym pasażerem na pokładzie. Zeskoczył z dziobu na drewniany pomost i postawił kołnierz. Ubrał się tak, aby uniknąć podejrzeń. Miał nadzieję, że w tym stroju nikt nie zwróci na niego uwagi. Słońce jeszcze nie wzeszło. Powietrze wciąż było chłodne i świeże, ciężkie od rosy powlekającej krajobraz matową, ołowianą patyną. Przeszedł szybko obok kilku miejscowych wieśniaków, czekających z workami warzyw, starając się uniknąć ich ciekawych spojrzeń, i zniknął za szpalerem drzew, kierując się w stronę bielejących w oddali murów pałacu Malacanan. Już trzeci raz wyprawiał się o świcie na polanę, na której odbywały się ćwiczenia łucznicze. Niejasny, desperacki plan przewidywał, że uda mu się znów spotkać młodą Amerykankę i być może wyśledzić, podążając za nią, gdzie mieszka lub pracuje. Ale głównym powodem, dla którego zrywał się o tak wczesnej porze, była potrzeba aktywności, znalezienia sobie jakiegokolwiek zajęcia. Czuł, że nie może nadal o nią wypytywać, nie zwracając na siebie uwagi. Z pewnością nie mógł również - gdyby znów natknął się na nią w miejscu publicznym - podejść i wytłumaczyć, kim jest i co go sprowadza. Zdawał sobie sprawę, że aby wyjaśnić nieporozumienie, musi spotkać się z nią sam na sam. Rozmyślnie nie posuwał się w swoich planach dalej niż do tego momentu, nie zastanawiając się nad dalszym ciągiem. Wszystkie jego wysiłki skupiały się na tym, żeby doprowadzić do spotkania. Jeżeli to się powiedzie, wówczas przypadek, zrządzenie losu, przeznaczenie zadecyduje, co z niego wyniknie. Te poranne wypady zarazem zawstydzały go i podniecały. Trzeźwy rozsądek mówił mu, że całe to skradanie się po krzakach jest niedorzeczne i poniżające, a jednak nie ulegało kwestii, że smak przygody, przeczucie niewiadomego, podniecały go same przez się i przynosiły mu swoiste poczucie spełnienia. Od lat nie pamiętał, aby życie miało taki mocny smak, poranki były tak pełne obietnic, jak w ciągu ostatnich kilku dni. Być może to jest właśnie istota obsesji? Widzieć oczywisty błąd w swoim postępowaniu, a mimo to z pasją podążać dalej w tym samym kierunku. Czymkolwiek by to było, zaspokajało go w jakimś stopniu, pozwalając za chować minimum spokoju i panowania nad sobą. Wykonując zawodowe obowiązki, prowadząc w miarę normalne życie rodzinne, wiedział, że za kilka dni znów będzie na swoim stanowisku w wilgotnych zaroślach akacjowego lasu, obserwując, jak słońce ogrzewa szczyty drzew, i czekając, aż pojawi się Delfina. Delfina. Wchodząc w las, mruczał do siebie jej imię, smakując jego trzy sylaby. Delfina. Taki był przynajmniej pożytek z upiornego spotkania na Lunecie, że je poznał. Któregoś dnia niewiele brakowało, aby zapytał Bobby’ego, czy zna Amerykankę imieniem Delfina, ale w ostatniej chwili ostrożność kazała mu się wycofać. To pytanie musiało by pociągnąć za sobą następne. Na razie lepiej było działać na własną rękę. Porzucił ścieżkę i poszedł na przełaj przez las w stronę krzewów cogalu, porastających ochronne nasypy strzelnicy. Wyszukał miejsce, z którego był dobry widok na pole i drogę. To tędy, od strony San Miguel i pałacu gubernatora, powinny nadjechać powozy. Usadowił się w swojej kryjówce, opierając się o chropowaty pień sosny, i przygotował się na dłuższe czekanie. Polana stała już w słońcu i pierwsze muchy zaczynały mu brzęczeć nad głową, kiedy od strony drogi dobiegł go stukot końskich kopyt i chrzęst kół. Nadjechały trzy powozy, z których wysiadło dziesięć czy dwanaście kobiet, czyniąc spory harmider, dopasowując ochraniacze nadgarstków, zakładając cięciwy i wybierając strzały do kołczanów. Niemal natychmiast zobaczył, że nie ma jej wśród nich. Frustracja, którą te podchody trzymały na uwięzi przez dwie ostatnie doby, uderzyła teraz w niego z całą niszczycielską siłą. Oparł się bezsilnie o drzewo, znów zły na siebie, wyrzucając sobie swoje postępowanie. Poprzez trawy dobiegały go krzyki i śmiech młodych adeptek sportu oraz stłumione uderzenia, gdy pierwsze wypuszczone strzały dosięgły słomianych tarcz. Wywołał w myśli twarz Delfiny - taką, jaką widział pierwszego dnia, i obraz jej piersi rozdzielonych pasem kołczanu. Były duże i pełne, większe i krąglejsze niż piersi Annaliesy. Przyłapał się na też na tym, że odtwarza sobie w wyobraźni rytmiczny ruch jej bioder, kołyszących się w takt muzyki tamtego wieczoru na Lunecie... Była wysoka i postawna, nie miała w sobie nic z kobieciątka czy podlotka. I ta niezwykła skóra, biała jak mleko... Jej pośladki też pewnie będą mlecznobiałe, a uda... Próbował wyobrazić ją sobie nago, zamykając oczy pod nakrapianym słońcem sklepieniem drzew, zmieniając pozycję z powodu wzbierającej erekcji. Słońce grzało mu bok, znalazłszy sobie jakiś prześwit w listowiu. Ma jąc jej obraz przed oczyma, cyzelując go w wyobraźni, sięgnął po chusteczkę, równocześnie drżącą ręką rozpinając rozporek. Delfina zrzucająca kołczan. Jej lekkie palce na guzikach bluzki, jej białe piersi z błękitnymi żyłkami, oswobodzone, rozkołysane, jej... - Yay! Pasayluha ako. Pomiędzy pniami drzew, mniej więcej w odległości dwudziestu stóp zobaczył starego człowieka o zapadniętej piersi, w wystrzępionym, sięgającym kolan baro. Staruszek gapił się na niego w osłupieniu, sięgając po upuszczoną gałąź, zastygły w tym geście. Pod pachą trzymał niewielką wiązkę chrustu. Carriscant zerwał się na czworaki, natychmiast z powrotem zginając się wpół. Stary człowiek uśmiechnął się do niego ciepło, odsłaniając nieliczne, poplamione betelem zęby. Chichocząc, powiedział coś w narzeczu tagalog. Carriscant rzucił się na przełaj w stronę ścieżki. Słyszał, jak staruszek wykrzykuje za nim wesoło. Słowa ja kimś cudem dotarły do jego świadomości, choć był na wpół ogłuszony ze wstydu. - To ludzka rzecz, synu! - wołał starzec. - Nie ma się czego wstydzić, to ludzka rzecz! Most w Santa Mesa Usłyszał, jak Annaliesa powtarza jego imię. - Salvador... Salvador - budziła go, potrząsając de likatnie za ramię. - Jakiś pan chce z tobą rozmawiać. Usiadł gwałtownie na kozetce, dziwnie zakłopotany obecnością żony w swoim gabinecie. Miała na sobie wełniany szlafrok, którym owinęła się ciasno. Jej rozpuszczone włosy były w nieładzie. Puściła uniesioną moskitierę i cofnęła się niepewnie, jak gdyby ona też czuła się niezręcznie w tej niekonwencjonalnej sypialni swojego małżonka. - Kto taki? - zapytał Carriscant, wpatrując się w nią przez muślinową siatkę. - Pantaleon? - Jakiś Amerykanin. Mówi, że to bardzo pilne. Carriscant ubrał się szybko i poszedł do salonu. Na środku dywanu, w mundurze i pelerynie do kostek stal Paton Bobby. Zaniepokojeni służący stali w drzwiach, wytrzeszczając oczy. - Przepraszam pana - powiedział Bobby. - Nie mogliśmy nigdzie znaleźć Wielanda. Zdarzyło się kolejne zabójstwo. Bobby powoził, Carriscant siedział obok niego. Tuż za Santa Mesa, nędzną wioszczyną, położoną o dwie mile na wschód od Manili, powóz minął kamienny most na rzece San Juan, podskakując na wybojach, i zatrzymał się z lekkim szarpnięciem. Była trzecia nad ranem. W dole, nad brzegiem rzeki, Carriscant dostrzegł kilku amerykańskich żołnierzy. Niektórzy trzymali w rękach latarnie. Carriscant zsunął się w dół po trawiastym brzegu, w ślad za Bobbym, któremu jeden z żołnierzy podał światło. - Pod mostem - powiedział Bobby lakonicznie, kierując w tę stronę promień osłoniętej, trzymanej pewną ręką latami. Carriscant ostrożnie podążył we wskazanym kierunku. Ziemia pod stopami była wilgotna i grząska, nozdrza wypełniał mu odór rozkładu i ludzkich odchodów. Ciało mężczyzny było oparte o kamienny filar mostu, jak gdyby usiadł tam, żeby odpocząć, i zapadł w drzemkę. Wciąż miał na sobie spodnie i buty, ale po reszcie umundurowania nie było śladu. Tym razem przyczyna śmierci była widoczna na pierwszy rzut oka: mocny cios bolo wymierzony w czubek głowy rozpłatał ją niczym melon. Cały tors pokryty był lepką, skrzepłą krwią, sączącą się z rany na głowie, i drugiej - na piersi - o czym lekarz przekonał się, zaszokowany, kiedy przykucnął, by lepiej przyjrzeć się ciału. Ujrzał kolejną wersję odwróconej litery „L”. W porównaniu z raną, która oszpeciła zwłoki Efraima Warda, ta była bardziej poszarpana, o nierównych brzegach, które tym razem nie zostały zaszyte. Z brzucha wystawał postrzępiony kawałek jelita długości dwóch stóp, prawdopodobnie wyciągnięty przez szczury wodne. Brakowało prawej ręki, odciętej równo na wysokości łokcia. - Znaleziono go o północy - powiedział Bobby. Jego głos dźwięczał głucho pod sklepieniem mostu. - Był na przepustce. Ostatni raz widziano go ubiegłej nocy w barze w Sampaloc. - Nieco ponad dobę... Sampaloc jest zaledwie o milę stąd. To żołnierz? - Kapral Maksymilian Braun. Niemiecka pisownia nazwiska. - Nie mogę zbadać go tutaj. Musimy zabrać zwłoki do szpitala. Nad ich głowami zadudniły echem koła powozu i w chwilę potem - ku niejakiemu zdumieniu Camscanta - dołączył do nich młody pułkownik Sieverance, witając się z każdym z nich z należnym uszanowaniem. - Boże święty, ależ tu cuchnie! Co oni za świństwa wywalają do tych rzek? - Pochylił się ostrożnie, jak ktoś, kto spogląda w dół z dachu wysokiego budynku i splunął z niesmakiem na ziemię. Mówiąc, trzymał przy nosie chusteczkę. Jego oczy były zaczerwienione. - Gubernator Taft zażądał szczegółowego sprawozdania - poinformował, wyjaśniając powód swojego przybycia. Zdjął kapelusz i podrapał się po głowie energicznym, nerwowym ruchem. Kępka włosów, które zmierzwił przy tym niechcący, nadawała mu absurdalny wygląd wrażliwego młodzieniaszka. - Jeszcze raz bardzo panu dziękuję, doktorze Carriscant - powiedział. - Udało nam się w końcu znaleźć doktora Wielanda, ale nie był w stanie przeprowadzić jakiegokolwiek badania. Kiedy do niego dotarłem, nie potrafił nawet ustalić miejsca pobytu swoich butów. Sprowadzono nosze. Ciało kaprala Brauna zostało ostrożnie wyniesione na brzeg i załadowane na powóz Bobby’ego. Zarzucono na nie brezent i Bobby z Carriscantem ruszyli przez ciche, uśpione miasto w kierunku szpitala Świętego Hieronima. Sieverance jechał za nimi swoim powozem. Na miejscu noszowi przełożyli ciało na drewniany wózek i trzej mężczyźni podążyli mrocznymi korytarzami w stronę kostnicy, odprowadzam monotonnym łoskotem kół. Drzwi zastali zamknięte. Klucz, który mieli noszowi, nie pasował do zamka. Wezwana siostra dyżurna wyjaśniła, że doktor Cruz kazał zmienić zamek i jedyny klucz znajduje się obecnie w jego posiadaniu. Carriscant pohamował gniew, polecił noszowym zabrać ciało do swojej sali operacyjnej, rozebrać je i umyć. Tymczasem wypili z Bobbym i Sieverance’em po filiżance gorącej herbaty z rumem, którą podano w gabinecie. Bobby był poruszony i zafrasowany. - Zwariowana historia - powtarzał co chwila. - Jeden, rozumiem, można to jakoś wyjaśnić. Jakiś rzezimieszek załatwiający porachunki potraktował nożem ciało ofiary. Dwóch to już całkiem inna sprawa. Robi się z te go duży problem. - Mówiliście, że kto to taki? - zapytał Sieverance. - Kapral Braun. - Dwóch żołnierzy. To musi być robota powstańców, prawda? - Gdyby nie fakt, że jedyne powstańcze oddziały, jakie jeszcze pozostały, znajdują się o trzysta mil stąd, na innej wyspie, ścigane przez tysiące amerykańskich żołnierzy. - Istotnie - zmarszczył czoło Sieverance. – Słuszna uwaga. - Duży problem. Umyte, nagie ciało Brauna leżało na stole operacyjnym w kręgu jaskrawego światła. Na gościach oglądających wyposażenie sali największe wrażenie zdawały się czynić lśniące chromy i niezwykła czystość, panująca w całym pomieszczeniu. - Ależ to nadzwyczajne. Bez urazy, doktorze - powiedział Sieverance - czuję się, jakbym był w Stanach. - Musiałby pan być w dość szczególnym miejscu. Nie wszystko, co pan tu widzi, jest ogólnie dostępne. - Spodziewam się - kiwnął z uznaniem głową Sieverance. - Kiedy pomyślę o gabinecie Wielanda. Ten brud, ten prymityw, - Musimy porozmawiać na temat Wielanda, pułkowniku - powiedział Bobby. - Poważnie porozmawiać. Gdy oni wymieniali ściszonym głosem pośpieszne uwagi, Carriscant podszedł do leżącego na stole ciała. Braun był krępym mężczyzną pod czterdziestkę. Jego wydatny brzuch porastał, podobnie jak klatkę piersiową, gęsty kożuch popielatych włosów. Carriscant wziął z tacy cienką sondę i wprowadził ją do rozległej rany w klatce piersiowej. - Nie ma serca - poinformował. - Co takiego? - zawołali obaj mężczyźni równocześnie, ruszając w kierunku stołu. - Brakuje serca. I oczywiście prawej ręki. Zostały usunięte umiejętnie, choć niezbyt fachowo. Sieverance odwrócił się, blednąc, z dłonią przy ustach. - Jaki w tym sens? Czy jest tutaj jakiś miejscowy kult? Ofiarniczy czy coś w tym rodzaju? - O niczym takim nie wiem - powiedział Carriscant. - A co z tą literą L? - zapytał Bobby. - Czy pozostałe organy są na miejscu? Może pan sprawdzić? Carriscant posłusznie otworzył ranę. Zgodnie z jego przewidywaniem, były pewne przemieszczenia w układzie jelit, ale poza tym wszystko wydawało się w porządku. - Poprzedni był zaszyty - powiedział - ale serce znajdowało się na swoim miejscu. Tym razem zostało usunięte, a ranę pozostawiono otwartą. Bez sensu. Nic z tego nie rozumiem. - W każdym razie nie może to być zbieg okoliczności! - oświadczył Bobby. - Wiemy, że to ten sam morderca. Albo mordercy - Gdzie go widziano po raz ostatni? - W Sampaloc, w burdelu. Poszedł na podwórko, żeby się wysiusiać. Nikt nie widział, żeby wracał. Myśleli, że l jest na górze. - Co tam jest na tyłach tych domów? - zapytał Sieverance. Carriscant odkaszlnął, przełykając ślinę. Obaj mężczyźni spojrzeli na niego wyczekująco, ale on tylko rozłożył ręce przepraszającym gestem. Bobby wzruszył ramionami. - Jakieś podwórka, szopy, zagony warzywne, dalej pola - powiedział. - Każdy może wejść i wyjść, kiedy chce. Carriscant i Bobby opuścili biuro gubernatora Tafta w pałacu Malacanan i szli szerokim korytarzem w kierunku głównych schodów. Taft, wielki mężczyzna o pogodnym usposobieniu, pocący się obficie w swoim białym garniturze, wyraził Carriscantowi wdzięczność za jego pomoc i w zaufaniu zapytał go o opinię na temat fachowych umiejętności doktora Wielanda. „Niekompetentny, zatwardziały konował” - odparł Carriscant bez owijania w bawełnę. Przy pożegnaniu Taft poprosił go, żeby przekazał wyrazy uszanowania swojej małżonce. Prośba ta zdumiała nieco lekarza, ale przypomniał sobie, że Annaliesę łączyły stosunki towarzyskie z żoną gubernatora. - Wie pan, że kapral Braun też służył w pułku Sieverance’a? - zapytał Bobby, gdy stali pod wysoką bramą, czekając na swoje powozy. - Dziwne. Nic o tym nie wspomniał. - Brown to popularne nazwisko. Sieverance nie znał pisowni, nie zdawał sobie sprawy. - Nie poznał go. - Ja też bym pana nie poznał, gdyby miał pan głowę rozpłataną po dolne zęby - oświadczył Bobby z wisielczym humorem. - Będzie to dla niego wstrząs, kiedy się dowie. Carriscant się zamyślił. - Sądzi pan, że sprawcą może być ktoś z jego jednostki? Że chodziło o jakąś waśń? - To jedno z możliwych wyjaśnień. - Bobby przygładził kciukiem i palcem wskazującym swoje wielkie wąsy. - Jest jeszcze jedna sprawa. Pański kolega, doktor Quiroga... - Co on ma z tym wspólnego? - Generał Elpidio był jednym z jego wujów. Esteban Elpidio - ten sam, który zafundował nam ostatniej wiosny taki radosny taniec w Tabayan. - O czym pan mówi? Generał Elpidio został ujęty. - Nie o to chodzi. Pamięta pan naszą rozmowę po zabójstwie Warda? Te przemieszczenia organów wewnętrznych, o których pan wspominał. Teraz znów brakuje serca. Usunięte umiejętnie, jak pan powiedział. Może to ręka profesjonalisty... - Dosyć! To absurd. Jeżeli zacznie pan podejrzewać każdego Filipińczyka, który jest spokrewniony z insurrecto, będzie pan musiał... - Będę podejrzewał, kogo zechcę, do jasnej cholery. Kogo zechcę, Carriscant. - Bobby patrzył na niego złym wzrokiem, zirytowany tonem lekarza. Po chwili oklapnął i uśmiechnął się przepraszająco. - Przepraszam, przepraszam... - powiedział, kładąc mu pojednawczym gestem rękę na ramieniu - Sam nie wiem. To jedno chodzi mi w kółko po głowie. W kółko i w kółko. Start, skręt i przechył Nie ma pan prawa zwracać się do mnie w ten sposób. Żadnego prawa - powiedział Carriscant, trzęsąc się w duchu z wściekłości, ale starając się zachować spokój. W gabinecie Cruza panowała atmosfera wojowniczej pewności siebie. W powietrzu wisiało dufne, antypatyczne samozadowolenie. Carriscant przyrzekł sobie nie stracić panowania nad sobą, bez względu na to, jak daleko tamci posuną się w swoich prowokacjach. Ci dwaj są przekonani, że to oni trzymają w ręku wszystkie sznurki, myślał. Wydaje im się, że każde rozdanie należy do nich. Co oni wiedzą? Co może usprawiedliwiać ten pyszałkowaty ton, te ukryte pogróżki? Doktor Izydor Cruz i doktor Saul Wieland siedzieli sztywno w swoich krzesłach, niczym członkowie magistratu. Cruz właśnie odszedł od stołu operacyjnego. Na jego sztywnym kołnierzyku widniał krwawy wykrzyknik niczym czerwona broszka, a ubranie przesiąknięte było stęchlym, nieświeżym zapachem. Wieland, chłodny i obojętny, studiował paznokcie swej lewej dłoni, potem prawej, demonstrując ostentacyjny brak zainteresowania. Carriscant nie usiadł. Nie zamierzał tutaj przesiadywać, stał więc pośrodku jedwabnego chodnika. Gabinet Cruza był mrocznym pomieszczeniem o ciemnych, lśniących podłogach i ciężkim, przesadnie kunsztownym umeblowaniu. Tylko świadomość, że kilka stojących za szkłem, oprawnych w skórę tomów, to książki medyczne, przypominała, że znajdują się w gabinecie głośnego niegdyś chirurga. - Żadna z tych spraw nie wynikła z mojej inicjatywy - jeszcze raz powtórzył Carriscant, kontrolując swój głos, starając się nadać mu możliwie rzeczowy ton. - Komisarz Bobby wezwał mnie tylko dlatego, że doktor Wieland był... hm, nieosiągalny. - Ale przyjął pan zaproszenie do pałacu gubernatora - zauważył Cruz ze źle maskowanym, złośliwym triumfem w głosie. - W rzeczy samej - przytaknął Wieland, - Cóż innego miałem zrobić, na litość boską? Gubernator osobiście prosił... - Powinien był pan od razu przyjść z tym do mnie. Ja odpowiadam za te sprawy, jako dyrektor medyczny szpitala Świętego Hieronima. Pan należy do mojego personelu. Ja reprezentuję zarząd, instytucję. - Te zabójstwa nie mają nic wspólnego ze szpitalem. - Zwłoki Amerykanów są przetrzymywane w moim szpitalu, a ja jestem ostatnia osobą, która się o tym dowiaduje. To skandali - Cruz uderzył gniewnie pięścią w oparcie krzesła. - Co więcej - ciągnął zjadliwie - doktor Wieland, bliski przyjaciel i współpracownik, otrzymał dzięki pańskiemu świadectwu oficjalną naganę od gubernatora. Wieland podniósł się z krzesła. Wystudiowana obojętność zniknęła bez śladu. Jego wzrok był ciężki od złości i wzgardy. - Żądam, aby wytłumaczył się pan z tego, co pan naopowiadał gubernatorowi. - To polecenie służbowe - dodał Cruz. Carriscant poczuł, że szczęki mu się zaciskają, a kark tężeje. Świadomie odczekał kilka sekund, nim odpowiedział, przybierając ton biurokratycznej obojętności, aby tym skuteczniej im dopiec. Przez swoją napuszoną butę dali mu do ręki atut. Już nie czuł się wytrącony z równowagi. - Ta sprawa musi, niestety, pozostać pomiędzy mną a gubernatorem. Gubernator życzył sobie, aby nasza dyskusja na temat kwalifikacji doktora Wielanda czy też ich braku miała charakter poufny. Żałuję bardzo... Tego było dla Wielanda za wiele. Ruszył w jego stronę. - Słuchaj, ty murzyński pomiocie... - Jak pan mnie nazwał? Ostrzegam pana, ja... - Pięść Carriscanta zatoczyła łuk, trafiając za wysoko - w okolicę lewego ucha. Kostki zaskwierczały mu z bólu, ale siła uderzenia okazała się wystarczająca, aby zwalić Wielanda z nóg. Chwilę później Carriscant siedział na nim okrakiem, zaciskając dłonie na tłustym, fałdzistym podgardlu, szukając palcami tchawicy. Cruz rzucił się na niego całym ciałem, taranując go barkiem, jakby chciał wyważyć drzwi. Carriscant poleciał na biurko, uderzając głową w jedną z masywnych, toczonych nóg. Przez kilka sekund wszyscy trzej leżeli powaleni na podłodze - elita medyczna Manili podczas profesjonalnej dysputy. Wieland pozbierał się pierwszy, kaszląc i rozcierając gardło. zaszokowany i podekscytowany zaciekłością, która się w nim wyzwoliła. Powoli stanął na nogi. Głowa mu pękała, ciało dygotało. - Dostanę cię jeszcze, Carriscant - wycharczał Wieland. Splunął na wyfroterowaną podłogę. Dwa splunięcia niczym dwa srebrne dolary. Cruz albo tego nie zauważył, albo się tym nie przejął. - Złożę na pana skargę do zarządu - zagrzmiał. - Zostanie pan zwolniony! - Pierś unosiła mu się ciężkim oddechem, siwe włosy były zmierzwione. Carriscant nie zareagował. Z wyciągniętą ręką, dotykając ściany palcami, obszedł pokój dookoła, zmierzając w kierunku wyjścia. W drzwiach zatrzymał się i obejrzał. - Jeżeli jeszcze raz mnie pan znieważy, Wieland - powiedział przez ściśnięte gardło - zabiję pana. - Słyszałem te pogróżki! - ryknął Cruz. - Jestem świadkiem! Carriscant odwrócił się w jego stronę. - A jeśli chodzi o pana, zamierzam wystąpić do zarządu o pozbawienie pana stanowiska dyrektora medycznego. Przynosi pan ujmę naszej profesji. Opuścił pokój, nie zważając na ich wściekłe wrzaski. - Dobry Boże! - Pantaleon uśmiechnął się entuzjastycznie. - To prawdziwa wojna. - Musiało do tego dojść prędzej czy później - powiedział Carriscant. Wyszli przed chwilą z mieszkania Pantaleona i zmierzali w stronę hangaru. - Ale coś mi mówi, że wszystko się rozejdzie po kościach - uśmiechnął się z lekką goryczą. - Cruz doskonale zdaje sobie sprawę, że szpital prosperuje dzięki nam dwóm. I mam za sobą Bobby’ego, a nawet Tafta. Cruz jest skończony. Wieland to szarlatan i beznadziejny pijaczyna. Ty i ja moglibyśmy jutro przenieść się do Świętego Łazarza. Przyjęto by nas z otwartymi rękami. - Przecisnęli się przez dziurę w szpalerze ołownicy. - Spodziewam się jakiegoś niezłego podstępu, to bardziej w stylu tych dwóch panów. Drzwi hangaru były szeroko otwarte, a z wnętrza dobiegało lekkie postukiwanie, jakby małe młoteczki uderzały w delikatne gwoździki. - Przy okazji - ciągnął dalej Carriscant. - Wiesz, gdzie jest ten magazyn, w bok od korytarza, prowadzące go do sali operacyjnej? Kazałem go uprzątnąć. - Tak? Po co? - To nasza nowa kostnica. Wstawiłem do niej kilka skrzyń z lodem, takich jak te u Cruza. Solidne zamki w drzwiach, można być spokojnym, że ciało Brauna jest bezpieczne. Może uda mi się przenieść tam Warda. - Wzruszył ramionami. - To powinno rozwiązać problem. Cruz i Wieland nie będą nam już zawracać głowy. - Odwrócił się w stronę hangaru. - Nad czym teraz pracujesz? - Zaczekaj tutaj - powiedział Pantaleon. - Zaraz ci pokażę. Pantaleon wszedł do hangaru i stukot młoteczków ucichł. Carriscant odetchnął i zamknął oczy, czując ból w całym ciele, napięcie w zesztywniałych członkach. I bez tego wybuchu animozji pomiędzy nim a Cruzem miał w życiu dość komplikacji, niepokoju i niepewności. Jednak wymuszona neutralność, z jaką odnosili się do siebie od czerwca, czyli od zakończenia wojny, musiała w końcu prysnąć. Może to i lepiej, mówił sobie. Przynajmniej oderwie myśli od tej beznadziejnej, miłosnej obsesji, w którą się wpakował... Wysłać Cruza na zieloną trawkę razem z jego małpami i psami, poprowadzić szpital po swojemu, zgodnie z własnymi zasadami i nowoczesnymi, naukowymi metodami. Odciąć uschniętą gałąź. - Salvador, spójrz. Otworzył oczy. Czterej miejscowi cieśle wytaczali z hangaru latającą maszynę Pantaleona. Cienki, spiczasto zakończony kadłub spoczywał na podwoziu z czterech kół rowerowych. Z tyłu widoczne było piąte, mniejsze kółko, dodane dla lepszej stabilności. Aeromobil - tak, zdaje się, brzmiała jego nazwa - miał dwa skrzydła, jedno umieszczone nad drugim. Przestrzeń między nimi wypełniała gęsta sieć smukłych bambusowych wsporników i naprężonych linek. Z zaokrąglonego dzioba wyrastało pod kątem trzecie, krótsze skrzydło, umocowane na drewnianych wysięgnikach. Z tyłu widniał półkolisty, poziomo zamocowany ogon. Zarówno on, jak i małe przednie skrzydło połączone były systemem bloków i linek z prostymi, drewnianymi dźwigniami, zainstalowanymi nad podwoziem. Skrzydła i większość kadłuba pokrywał niemal przezroczysty jedwab. Carriscant wyciągnął rękę i dotknął zakończenia skrzydła. Pokryty lakierem materiał był sztywny i twardy. Rezonował jak bęben, kiedy stukało się w niego paznokciem. - Nadzwyczajne - powiedział, pełen szczerego podziwu. - Jesteś pewien, że to potrafi latać? - Teoretycznie. Z pewnością dość daleko, aby zdobyć nagrodę. Na oko urządzenie wydawało się niezwykle kruche i brzydkie. Jak niewydarzony model ważki ogromnych rozmiarów, niezgrabnie sklecony przez kogoś, kto nigdy nie widział tego owada, znając go jedynie z opisu, i miał skonstruować jego odpowiednik z wikliny, papieru i odpadków drewna. Aeromobil robił wrażenie źle wyważonego i niepraktycznego... A jednak było coś wzruszająco eterycznego w jego niezgrabnej, pozbawionej wdzięku sylwetce. Jak niektóre owady - niepozorne jednodniówki, sprawiające wrażenie, że w ogóle nie zostały stworzone do latania, które jednak, ku zdumieniu wszystkich, jakimś cudem wzbijają się w powietrze. Może tak samo będzie z maszyną Pantaleona? - Brakuje jeszcze śmigieł. - Pantaleon wskazał drewniany korpus, umocowany na dolnym, głównym skrzydle. - Będą dwa. Śrubowe, wzorowane na okrętowych, tylko większe. Silnik umieści się na dziobie. Stąd pociągniemy łańcuchy napędowe. Carriscant podszedł do ogona, obchodząc maszynę dookoła. Pantaleon naprawdę zasłużył na najwyższe uznanie. Pełne idealizmu poświęcenie, uporczywe dążenie, by urzeczywistnić swoje jedyne marzenie, było wśród ludzi niezwykłą rzadkością. Ledwie poznawał Pantaleona w tym nowym wcieleniu. Nagle wzrok mu się zaćmił i poczuł, jak do oczu napływają mu łzy dumy i podziwu, łzy miłości do swojego wychudzonego, młodego przyjaciela. Pantaleon poruszał w prawo i w lewo dużym półkolistym ogonem, zainstalowanym na ruchomym bloku, dzięki czemu mógł obracać się w pewnym zakresie wokół własnej osi. Gdy opuszczało się lewy koniec o dwie stopy w dół, prawy unosił się w górę i vice versa. - To najczulszy punkt - wyjaśniał Pantaleon. - Zajęło mi cały rok, nim doszedłem, jak rozwiązać problem. Zawdzięczam to długotrwałym obserwacjom szybujących ptaków - sokołów; myszołowów. Właśnie umiejętność skręcania ogona - zademonstrował, poruszając rozpostartymi dłońmi - umożliwia im wykonywanie przechyłów. - Uśmiechnął się do Carriscanta. - Start, skręt i przechył to wyzwania, którym musi stawić czoło aeromobilista. Jeśli podporządkujemy sobie te trzy demony, powietrze będzie należało do nas... - Podszedł do Carriscanta i otoczył go ramieniem. - Nie płacz, Salvador, nie trzeba. Carriscant, poruszony, oniemiały, odwrócił się i wydmuchał nos w chusteczkę. - Jestem zaszokowany, Panta, zaszokowany. – Objął przyjaciela. - Po tym, co dzisiaj przeszedłem, nie masz pojęcia, czym jest dla mnie twoje towarzystwo. Jaką inspiracją i pokrzepieniem. Carriscant osobiście nadzorował instalowanie skrzyń z lodem w nowej kostnicy. Pierwotnym przeznaczeniem tego wynalazku, rodem z Australii, był transport oceaniczny łatwo psującej się żywności. Powiedział mu o tym Udo Leys, kiedy Carriscant opisał mu urządzenia, które widział u Cruza. To właśnie on zorganizował mu trzy egzemplarze z drugiej ręki, nie tak pojemne, jak skrzynie Cruza, ale mogące wygodnie pomieścić dwa ciała. Carriscant kazał wypełnić wewnętrzną przestrzeń świeżą słomą i zamalować napis: „Chung Lu – import mięsa i ryb”. Kufry zostały wypełnione lodem i ustawione pod trzema ścianami pomieszczenia. W jednym znajdowało się ciało Warda, które chirurg wydostał ze starej kostnicy, w drugim Brauna. Na środku stał emaliowany stół sekcyjny, pod nim trzy blaszane miski. Przy czwartej ścianie zainstalowano już zlew, a drewniane deski podłogi zostały na polecenie lekarza pokryte wodoodporną korkową wykładziną. Kostnica mogła znakomicie funkcjonować do czasu, kiedy uda mu się przeprowadzić dymisję Cruza. Uświadomił też sobie, że zyskał doskonale miejsce do prowadzenia własnych sekcji i prac doświadczalnych. Nie musiał już korzystać z laboratorium w szpitalu Świętego Łazarza. Wszystko, czego potrzebował, znajdowało się pod jego własnym dachem. Nazajutrz o szóstej wieczorem stał w nowej kostnicy, niezdecydowany, czy wracać do domu po skończonej pracy, czy zrobić jeszcze jeden obchód swoich oddziałów, kiedy do drzwi zapukał portier, podając mu kopertę z adnotacją: „Pilne, do rąk własnych”. Rozerwał ją i przeczytał skreślony naprędce dużym pismem tekst. Drogi doktorze Carriscant, potrzebuję pilnie Pańskiej pomocy w delikatnej sprawie medycznej. Byłbym ogromnie wdzięczny, gdyby zechciał mnie pan odwiedzić dziś wieczorem, o dowolnej porze, najszybciej, jak to będzie możliwe. Mój adres: San Miguel, Calle Lagarda 5. Liczę na Pańską pomoc i dyskrecję. Z poważaniem Jepson Sieverance Dom Sieverance’a był jedną z pięciu dużych, niedawno zbudowanych willi w stylu antylskim, położonych nie daleko pałacu Malacanan. Tworzyły niewielkie osiedle o nazwie Calle Lagarda. Wszystkie były zamieszkane przez członków sztabu gubernatora. Przy wjeździe był nawet wartownik - marynarz siedzący bezczynnie w strażniczej budce. Machnięciem ręki przepuścił powóz, ledwie rzuciwszy na niego okiem. Carriscant został wprowadzony do salonu na pierwszym piętrze, gdzie powitał go Sieverance, najwyraźniej bardzo niespokojny. Jego twarz była skurczona, rysy zaostrzone, jak gdyby w ciągu ostatniej doby gwałtownie stracił na wadze. Wylewnie, niemal służalczo uściskał rękę Carriscanta. - Nie wiem, jak panu dziękować, jestem pańskim dłużnikiem. - Ależ nie ma o czym mówić. Co się dzieje? Muszę powiedzieć, że nie wygląda pan najlepiej. - Tędy proszę. Wyszli z salonu i poszli korytarzem. Carriscant sądził, ze udają się do sypialni, gdzie będzie mógł spokojnie zbadać Sieverance’a. Gospodarz zatrzymał się przed drzwiami i delikatnie zapukał. - Delfino? - zapytał. - Możemy wejść? Wiedział od razu - bez wątpliwości, bez chwili zastanowienia. Jak przez mgłę dotarło do niego, że Sieverance otwiera drzwi, wprowadzając go do pokoju. Przyćmione światło naftowych lamp koło łóżka. Ażurowy namiot moskitiery. Miarowy ruch wachlarza punkah pod sufitem. Tam i z powrotem, lam i z powrotem... Sieverance ostrożnie uniósł moskitierę. Carriscant zmusił nogi, aby zaniosły go w stronę łóżka. Stal z nieruchomą twarzą, wpatrzony w jeden punkt. Ona, wyrwana z drzemki, usiłowała się zorientować, kto to taki. Leżała wsparta na kilku poduszkach. Jej matowe, kasztanowe włosy były rozsypane, na bladej, wymęczonej twarzy lśniły wilgotne kropelki potu. - To jest lekarz, o którym ci mówiłem, kochanie - powiedział Sieverance łagodnie. - Doktor Carriscant. Zmarszczyła brwi, unosząc rękę do czoła, jak gdyby raziło ją światło lampy. Jej oczy rozszerzyły się zdumieniem. - Witam panią, pani Sieverance - wyrzucił z siebie pośpiesznie. - Bardzo mi przykro, że jest pani cierpiąca. Twarz mu pałała, skóra go swędziała. - Doktor Carriscant?... Doktor? - Pokręciła głową, usiłując się w tym połapać. - Doktor, o którym ci opowiadałem. Szpital, pamiętasz? Najnowocześniejsze wyposażenie. Zamknęła oczy i odetchnęła. Zrozumiał z instynktowną pewnością, że kobieta nie zdradzi ich wcześniejszej znajomości. - Doktor Carriscant... - powtórzyła. - Dziękuję, że pan przyszedł, doktorze. Pozwolił sobie na nikły grymas uśmiechu. Czuł się jakby za chwilę miał zemdleć. Pot lal mu się ciurkiem spod pach, mokra koszula przywierała do pleców. Sięgnął po krzesło i przysunął je do łóżka. Nie za blisko. - Co pani dolega? Opowiedziała mu, zachęcana od czasu do czasu przea Sieverance’a, że mniej więcej od tygodnia dokuczają jej bóle brzucha, ale dotąd nie przejmowała się tym, sądząc, że to niestrawność. Tego dnia po południu dostała gwałtownego napadu wymiotów, a ból stał się nie do zniesienia. Miała gorączkę. Przyjaciółka wezwała lekarza. - Doktora Wielanda - wtrącił Sieverance, rzucając mu wymowne, przepraszające spojrzenie. - Doktor Wieland jest naszym lekarzem służbowym, więc wezwano jego. To był, niestety, naturalny tryb postępowania. - Jaką diagnozę postawił? - Żadnej. Przepisał środki przeczyszczające i opium. - Rozumiem. Czy pani je zażyła? - Spojrzał na nią. Delfina. Nawet w chorobie i bólu ta twarz... Uśmiechnął się ciepło, krzepiąco. - Oczywiście - w jej głosie zadźwięczała irytacja. - Co innego miałam zrobić? Ból się zmniejszył, ale ten środek przeczyszczający... - Skrzywiła się. - Gorączka wzrosła jeszcze bardziej, a bóle wracają, bardzo silne. - Dlatego pana wezwałem - Sieverance spojrzał na niego błagalnie. - Mówiąc krótko, pani Sieverance jest teraz pacjentką doktora Wielanda. Naprawdę nie mogę... - Do diabła z etykietą! - zawołał Sieverance z niezwykłą u niego gwałtownością. - Nie mam zamiaru się w to bawić. Moja żona jest poważnie chora. Nie obchodzi mnie... - Jepson - powiedziała Delfina znużonym głosem. - Nie martw się. Doktor Carriscant nam pomoże. Znała swoją siłę. Już mieli wspólną tajemnicę. Milczący układ. - W którym miejscu odczuwa pani bóle? - zapytał. - W dole brzucha, po prawej stronie. - Czy doktor Wieland panią badał? - Nie. Westchnął. Nie do uwierzenia. - Ja będę musiał - powiedział. - Jeżeli mi pani pozwoli. Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to jak ustęp z podręcznika, ale dotyk jest często najlepszym instrumentem diagnostycznym. Czy mogę? Sieverance wzrokiem zapytał żonę o przyzwolenie. - Oczywiście. Bardzo proszę. Ostrożnie zsunął prześcieradło do wysokości kolan. Miała na sobie białą bawełnianą koszulę nocną, ozdobioną przy gorsie falbankami. W nozdrza uderzył go zapach unoszący się z łóżka. Jej zapach. Tchnienie perfum i pudru, woń świeżego potu i kwaśny, ostry odór kału. Wciągnął głęboko powietrze, nim wachlarz, poruszający się pod sufitem, zdążył rozwiać resztki woni. - Czy zechciałaby pani wskazać... Jej palec zatrzymał się trzy cale na lewo od prawego biodra. Bardzo delikatnie oparł końce palców prawej ręki na brzuchu, czując przez materiał miękkość i ciepło jej ciała. Nacisnął. - Cala okolica jest obolała. Trudno mi powiedzieć... - Proszę mi powiedzieć, kiedy poczuje pani ostry ból. Przesunął rękę bardziej w lewo. Pod opuszką małego palca czul przez materiał sprężyste włoski. Jeszcze trochę niżej. Syknęła z bólu. Pod palcami wyczuł dojrzałą kapsułę ropnia - nabrzmiałą, rozmiękłą, gotową pęknąć w każdej chwili. - Czy mogę powąchać pani oddech? – Przysunął twarz, nie będąc w stanie podnieść oczu. Chuchnęła na niego. Słonawy, cuchnący zapach. Zmierzył temperaturę: 102 stopnie. - Doktor Wieland powiedział, że mam brać sole przeczyszczające co cztery godziny. - A jakże. Ten człowiek nie ma pojęcia, co robi. Mogę prosić o ten lek? Sieverance wyjął garść brązowych papierowych torebek z szuflady komódki stojącej przy łóżku i podał lekarzowi, który wrzucił je do kieszeni. Carriscant wyprostował się, ściskając złączone końce palców, aby powstrzymać drżenie. - Pani Sieverance, cierpi pani na to, co w Ameryce nazywają zapaleniem wyrostka robaczkowego. - Co to takiego? - W pewnym miejscu na jelicie znajduje się mały robaczkowaty wyrostek, zwany ślepą kiszką. Faktycznie je to jak gdyby ślepy zaułek jelita. Tam powstał u pani stan zapalny, pojawiła się opuchlizna. Prawdopodobnie w tej chwili doszło już do perforacji, co wywołało bóle i wymioty. Utworzył się ropień, który pęknie, jak mi się wydaje w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. - Przerwał. - Wówczas ropna treść wyleje się do jamy brzusznej do otrzewnej. Kiedy do tego dojdzie, niewiele już można] zrobić. - Wtedy umrę. - Jej szczere oczy patrzyły wprost na niego. - Tak. Kiedy wrócili do salonu, Sieverance usiadł na fotelu i zaczął cicho płakać. Carriscant czuł się straszliwie niezręcznie. Mimo to stał przy nim, dopóki tamten się nie opanował, ściskając go za ramię, co, jak miał nadzieję, przynosiło mu pewna ulgę. Sam miał ochotę się rozpłakać, tłumacząc, co jej grozi i jakie kroki należy poczynić. - Nie ma innego wyjścia, pułkowniku Sieverance. Ona umrze, widziałem to setki razy. - Ale ta operacja... Czy pan to już kiedyś robił? - To rzadka sprawa. Zdarzyło mi się dwa razy - niestety, bez powodzenia. - To znaczy? - Było za późno. Wyrostek się rozlał, zakażenie było zaawansowane, nie można już było nad tym zapanować. - Chryste, nigdy nie udało się panu uratować pacjenta dzięki tej operacji, a chce ją pan ciąć? - Proszę posłuchać. Te idiotyczne sole Wielanda tylko jeszcze bardziej ją osłabiają. Równie dobrze mógłby pan odczyniać uroki. Ona musi być operowana. - Nie mogę podjąć takiego ryzyka. - Niech pan ją zapyta. - Jest w bólach. Jak może trzeźwo ocenić sytuację? - Jego głos był piskliwy, dziewczęcy. Było jasne, że odchodzi od zmysłów z rozpaczy. Wstał i podszedł do okna, pa trząc w noc. - Wieland powinien tu być za pół godziny. - Niech pan się go nie radzi, człowieku. On wie tyle co nic. Zabierzmy ją do szpitala, będziemy operować jeszcze dziś. - Chcę zaczekać na Wielanda. Wtedy zdecyduję. Doktor Wieland i doktor Cruz, którego tamten przywiózł ze sobą, aby, jak się wyraził, potwierdził jego diagnozę, nie ukrywali niezadowolenia. - Doktor Carriscant nie ma tu absolutnie nic do roboty - powiedział Wieland, nie panując nad głosem ze złości. - Pani Sieverance jest moją pacjentką. - Otrzymał ode mnie upoważnienie - powiedział z naciskiem Sieverance. - Moja żona jest chora i chcę dla niej jak najlepiej. Wieland musiał się z tym pogodzić, co uczynił z ostentacyjną niechęcią. - Doktor Cruz zgadza się ze mną, że zapalenie jelita powstało na skutek braku ruchu - oznajmił ich wspólną diagnozę. - Kalomel pobudzi ruchy jelita, podczas gdy opium złagodzi ból. Za dwa lub trzy tygodnie... - ...będzie w grobie - powiedział Carriscant brutalnie. Zobaczył, jak Sieverance się wzdryga. Cruz zaatakował go ostro, wyrzucając z siebie potok hiszpańskich stów. - Jak śmie nam pan zaprzeczać! To najbardziej oczywisty przypadek perityphlitis, jaki kiedykolwiek widziałem. Te nowomodne nonsensy na temat wyrostka to w tych okolicznościach niewybaczalna bzdura. Ubolewam nad pańską obecnością w tym domu i polecam panu... - Panowie, proszę was - wtrącił się Sieverance. - Jeżeli dobrze rozumiem, pan jest absolutnie przeciwny operacji, którą proponuje doktor Carriscant, i zamierza kontynuować leczenie środkami przeczyszczającymi i opium? - I bulionu. Cztery razy dziennie - dodał Cruz po angielsku. - Z alkoholem. Dla wzmocnienia. - Pułkowniku Sieverance, błagam pana, niech się pan nie ociąga - powiedział Carriscant. - Pańska żona musi być natychmiast operowana. - To kolka spowodowała zapalenie jelita! – wrzasnął Wieland. - Otwarcie jamy brzusznej jest równoznaczne z morderstwem. - Królowi Anglii usunięto wyrostek kilka miesięcy temu - odparował Carriscant. - Uratowało mu to Te słowa zdawały się zamknąć Wielandowi usta na kiś czas. Po chwili oświadczył bez wielkiego przekonania - To fałszywa analogia. Tutaj mamy do czynienia z innym problemem. - Odwrócił się do Sieverance’a. - problem polega na tym, że człowiek pokroju doktora Carricanta będzie operował bez zastanowienia. Jeżeli dostanie pan niestrawności, zaproponuje usunięcie wyrostka robaczkowego. To jest tak zwane nowoczesne podejście. Doktora Carriscanta nie obchodzi... - Jedną chwileczkę - przerwał mu Carriscant, podchodząc do niego. Wieland cofnął się przed nim. - Niech pan uważa na swoje słowa, Wieland. Jeżeli będzie pan próbował mnie zniesławić, nie ręczę... - Na litość boską! - Sieverance był zniecierpliwiony. - Idę porozmawiać z żoną. Panowie wybaczą. - Zostali w pokoju sami. - Jest pan skończony, Carriscant - powiedział Cruz agresywnie. -To skandaliczne naruszenie etyki lekarskiej; - Sieverance sam mnie wezwał, ty stary durniu. - Tak, ty bękarcie! - wrzasnął Wieland. - To przez te brudne plotki, których się Taft od ciebie nasłuchał. O co chodzi takim facetom jak ty, Carriscant? - zapytał, wy ciągając w jego stronę oskarżycielski palec. - Jesteś nożownikiem. Palisz się do tego, żeby ciąć, ciąć, ciąć! Pani Sieverance to nie zwłoki na stole sekcyjnym. - Oczywiście że nie - odparował Carriscant, opanowując się z najwyższym trudem. - Jest o krok od śmierci. Wy, idioci, przedłużycie tylko jej agonię o kilka dni swoimi bezużytecznymi kordiałami. - Budzi pan we mnie odrazę - powiedział Cruz. - Jest pan pluskwą, gnidą, zakałą naszej profesji. Trzej mężczyźni siedzieli naprzeciw siebie w milczeniu, dławiąc się wzajemną nienawiścią. Carriscant poczuł, że ogarnia go potężna fala znużenia. Zdał sobie sprawę, że mogliby godzinami miotać na siebie obelgi i żaden z nich nie ustąpiłby ani o krok. Odwrócił się do nich plecami i przeszedł w drugi koniec pokoju. Stał tam mały fortepian, zarzucony stosami nut. Instynkt powiedział mu, że należą do niej. Wziął do ręki kilka egzemolarzy: Brahms, Mendelssohn, Mozart. Zbliżył do twarzy jeden z koncertów fortepianowych, jakby spodziewał się, że nuty zachowały jej zapach. - Doktorze Carriscant - powiedział Sieverance, wracając do pokoju. - Moja żona chciałaby z panem porozmawiać. Zaprowadził go z powrotem do sypialni. Jej twarz była znękana, wyczerpana. Włosy wokół czoła i skroni były wilgotne. - Słyszałam podniesione głosy - powiedziała. - Co się dzieje? - Doktor Wieland jest przeciwny operacji – wyjaśnił Sieverance. Popatrzyła mu prosto w twarz. Jej ciemne oczy wydawały się większe niż kiedykolwiek. - Co pan o tym sądzi? - Sądzę... - Jej pytanie rozbroiło go kompletnie. Czuł, że wzbiera w nim uczucie, którego nie umie na zwać. Nie widział nic prócz jej wpatrzonych w siebie oczu. - Sadzę, że Wieland jest głupcem 1 szarlatanem. Tylko szaleniec mógłby stosować się do jego rad - powiedział. Pragnął ująć jej dłoń i przycisnąć ją do ust. - Nie ma pani zbyt wiele czasu - ciągnął z tłumioną pasją. -Ta operacja jest bardzo prosta. Prawdziwe niebezpieczeństwo pojawia się jedynie w wypadku zwłoki. - Miał nadzieję, że jego oczy powiedziały to, czego usta nie mogły: „Uratuję cię, przywrócę ci zdrowie, zaufaj mi, powierz mi swoje życie, nikt nie będzie go tak hołubił jak ja”. Wykonała nieznaczny, mimowolny gest, jak gdyby usłyszała jego myśli i chciała podać mu rękę. Sieverance podszedł i ujął jej dłoń - Chcę zrobić tak, jak radzi doktor Carriscant - powiedziała. W głąb ciała Morfina zaczynała działać. Wargi Delfiny były ociężałe, oczy na wpół przymknięte. Patrzyła na świat mętnym wzrokiem przez zasłonę rzęs. Pantaleon stał przy jej głowie, trzymając w ręku maskę i butlę z chloroformem. Obie piclęgniarki, w wykrochmalonych fartuszkach i rurkowanych czepkach, czekały przy tacach, na których - każde w swojej przegródce - lśniły narzędzia chirurgiczne. Delfina Sieverance leżała na stole operacyjnym, przywieziona tutaj prosto z domu, wciąż jeszcze w nocnej koszuli. Nie było chwili do stracenia, wszystkie przygotowania przeprowadzono w największym pośpiechu. Pantaleon spojrzał na Carriscanta. - Wiatr się wzmaga. Czas podnieść kotwicę. Chirurg skinął głową i Pantaleon zaczął dozować chloroform. Po kilku sekundach Delfina była uśpiona. Carriscant ujął brzeg koszuli i w tym momencie przypomniał sobie. Najważniejszy zabieg przygotowawczy... Przełknął ślinę. - Czy moglibyście wyjść na chwilę z sali? Wszyscy. Bardzo cię proszę, Pantaleon. Popatrzyli na siebie i wyszli, nie zadając żadnych pytań. Carriscant zamknął oczy. Przeszedł go dreszcz. Ujął rąbek koszuli, podciągając ją do wysokości żeber. Jego wzrok powędrował najpierw w stronę kępki złotorudych włosów, w chwilę później rejestrując bladość torsu, niemal kredowobiałego w porównaniu z obrzmiałym podbrzuszem, gdzie żarzył się upiornie fatalny rumieniec, zapowiadający bliskie zapalenie otrzewnej. Zaczerpnął głęboko powietrza, po czym odwrócił się, żeby wyjąć z szafki pod zlewem potrzebne akcesoria. Znalazł co trzeba i energicznie przeciągnął brzytwą po zamocowanym nad kranem skórzanym pasie. Znów pochylony nad jej ciałem, szybko rozrobił pianę i krótkimi, okrężnymi ruchami pędzla pokrył sprężyste włosy mydlaną bielą. Odruchowo sprawdził kciukiem ostrze, nim zgolił zarost kilkoma zdecydowanymi ruchami. Wytarł ręcznikiem resztki mydła i nie mogąc się powstrzymać, położył na chwilę rękę na jej łonie, czując jego gładkość i chłód, dopóki skóra nie ogrzała się od jego dłoni. Przesunął rękę o kilka cali w lewo. Delikatnie obmacał zaognione wybrzuszenie ropnia. Chemicznym ołówkiem zrobił na skórze niewielkie znaki, zakreślając obszar, gdzie powinien wykonać cięcie. Jego znaki, myślał. Jego ślady. Okrył białym płótnem uda i brzuch, pozostawiając odsłonięte jedynie pole operacyjne, po czym poprosił pozostałych do środka. Wrócili na miejsca bez słowa, nie robiąc żadnych uwag na temat tego, co mogło się wydarzyć podczas ich nieobecności. - Skalpel. Poczuł ciężar smukłego trzonka, który pielęgniarka wcisnęła w jego otwartą dłoń. Jego palce zamknęły się na nim i w tym momencie ogarnęła go panika. Omal nie zachwiał się z przerażenia. W ciągu całej swojej kariery, podczas której setki razy stał z nożem gotowym do cięcia nad żywą ludzką istotą, jedynym uczuciem, jakiego wówczas doznawał, było podniecenie wobec czekającego go zadania. Ta obezwładniająca udręka była czymś nie znanym, szokująco obcym. Czuł, że drżą mu ręce, które położył na wzdętym, rozognionym brzuchu. Co się z nim działo? Skąd brał się ten strach, ta okropna niepewność? Przemógł się, aby wbić w ciało profilowane ostrze, tuż ponad wiązadłem Pouparta po prawej stronie brzucha. Zmusił się, żeby nacisnąć mocniej, dopóki naskórek nie został przebity i nie pojawiła się krew. Pociągnął skalpelem, robiąc nacięcie długości około sześciu cali. Ukazała się czerwono nakrapiana warstwa tkanki tłuszczowej, a następnie opalizująca perłowo powierzchnia otrzewnej niczym żółty marmur z czerwonymi żyłkami. Jeden ruch skalpela i przed chirurgiem była otwarta jama brzuszna Rozszerzył otwór i wcisnął palec w głąb ciała. Zlokalizował wyrostek, powiększony teraz do rozmiarów spuchniętego, nabiegłego ropą wrzodu, i delikatnie wyciągnął na zewnątrz. Wprowadził do otworu gumową rurkę, żeby odessać płyn. Pielęgniarki osuszyły i oczyściły pole. Przewiązał wyrostek u nasady i odciął go od ślepego jelita. Zamknął ranę, zaszył ją i położył opatrunek z gazy nasączonej jodoformem. Cofnął się i spojrzał na ścienny zegar - upłynęło zaledwie trzydzieści pięć minut. Był wyczerpany, zupełnie wykończony. Umył ręce i czując zamęt w głowie, wyszedł do przebieralni. Usiadł na krześle, oparł głowę na rękach i patrzył, jak krople potu skapują mu z nosa na sześciokątne kafelki podłogi. Po chwili usłyszał kroki Pantalenna i poczuł na ramieniu jego krzepiący uścisk. - Znakomicie - powiedział Pantaleon. - Mieliśmy chyba nie więcej niż parę godzin. - Powinienem chyba pójść do Sieverance’a. Przebrał się i poszedł do swojego gabinetu, gdzie czekał na niego mąż Delfiny. Powiedział mu, że jest już po operacji. Wszystko wskazuje na to, że zakończyła się pomyślnie. Ku jego przerażeniu i zakłopotaniu, Sieverance osunął się, pochlipując, w jego objęcia i dopiero szklaneczka brandy postawiła go na nogi. - Wszystko w porządku - powiedział Carriscant. - Już po kłopocie. Poszło doskonale. Jestem pewien, że wszystko będzie dobrze. Sieverance uczepił się go, wpijając mu palce w ramiona, niczym świeżo wyciągnięty z wody topielec. - Niech pana Bóg błogosławi, Carriscant - powiedział. - Dziękuję. Nigdy panu tego nie zapomnę. Carriscant rzucił mu kilka zdawkowych słów pokrzepienia, wiedząc, że w jego zapewnieniu kryje się podwójna dawka prawdy. Nigdy tego nie zapomni, to pewne. I równie pewne, że nigdy nie przestanie tego żałować. „Prosty chirurg” 8alvador Carriscant wpatrywał się w splecione palce swoich dłoni, usiłując się modlić. Studiował krzyżujące się linie na kostkach palców - każda była inna i nie powtarzalna, niczym chińskie ideogramy, wyryte w fałdach skóry. Jak to się dzieje? - zastanawiał się leniwie. Na przykład pierwszy staw małego palca lewej ręki porusza się tak samo jak palec prawej ręki, a mimo to na lewym palcu linie tworzą wyraźny gwiaździsty motyw, podczas gdy na prawym... Podniósł wzrok na pochylony kark mężczyzny w ławce przed nimi. Za wysoki kołnierzyk, pulchne nawisy po obu stronach. Włosy schodzące z głowy na kark. Nie, raczej pnące się w górę, poczynając od pleców. Jak daleko powinien sięgać fryzjer? „Będzie pan uprzejmy zdjąć koszulę”. Znów spojrzał na swoje złożone do modlitwy dłonie, na małe, schludne kępki włosów pomiędzy jednym a drugim stawem. Wszystkie rosły w jednym kierunku, jak gdyby zostały ufryzowane. Gęściejsze na prawej ręce. Ciekawe, czy to ogólna prawidłowość? Plama wątrobiana na grzbiecie prawej dłoni. A może po prostu duży pieg? Natychmiast przyszły mu na myśl piegi na przedramieniu Delfiny Sieverance, po których przesuwał się jego wzrok, kiedy mierzył jej tętno poprzedniego dnia. Pokrywały też szyję i dekolt, aż po delikatne wklęsłości nad obojczykami. Zastanawiał się, jak daleko sięgają. Jej piersi i ramiona też są nakrapiane jak pstrąg, jak skorupki niektórych jaj o delikatnym deseniu? Nie było pigmentu na jej brzuchu, nie było na... Zamknął oczy, gdy kapłan wezwał zgromadzenie do wspólnej modlitwy. Poruszył ustami i poczuł, jak z jego piersi wyrywa się ni to jęk tęsknoty, ni to bolesne stękniecie. Annaliesa wymierzyła mu ostrego szturchańca. Podniósł na nią oczy pełne pobożnej skruchy i klepnął się w pierś, krzywiąc się, jak gdyby cierpiał na niestrawność.: - ... tibi Domine commendamus animam famuli tui, ut defunctum saeculo, tibi vivat... - Amen - wykrztusił. Wierni wylegli na schody kościoła Świętej Klary, czekając, aż podjadą ich powozy. Annaliesa gawędziła ze znajomymi, on stał samotnie z boku, z opuszczoną głową, z rękami założonymi za plecy, wystukując czubkiem buta jakiś rytm na popękanych marmurowych schodach. Wypuścił powietrze i przywołał na twarz uśmiech, widząc przechodzącą obok hiszpańską rodzinę - swoich dalekich znajomych. Mężczyzna sprowadzał wiekową, spowitą w koronki teściową po szerokich marmurowych stopniach do czekającej pod kościołem wiktorii. Twarz kobiety była biała i bez wyrazu, matowa od pudru. Ile staruszka mogła mieć lat? Na pewno po osiemdziesiątce. Świadkiem jakich zmian była w swoim życiu! Gdyby spojrzała teraz w prawo, ujrzałaby wielki, gwiaździsty sztandar, powiewający nad fortem Santiago. Na lewo Plaża Mayor, teraz przemianowany na plac McKinleya ku czci zamordowanego prezydenta. Sześćdziesiąt lat wcześniej, gdy była młodą, dumną peninsularą, takie przemiany nie mieściły się w głowie, przekraczały granice najdzikszej fantazji. Posadzono ją ostrożnie w małym powozie. Obok niej usadowiły się wnuczki. Patrzyła prosto przed siebie, jej wilgotne, czarne jak atrament oczy były nieprzejednane. Zadawał sobie pytanie, ile z nadchodzącego stulecia będzie jej dane oglądać. Przypuszczalnie czuje się już gotowa do drogi, nie może się doczekać. Tak bywa. Ciało jest zmęczone, umysł czuje jego wyczerpanie. Gotowa do drogi. Siedząc u boku Annaliesy, nadal roztrząsał tę kwestię, gdy powóz toczył się wzdłuż Calle Palacio w stronę ich domu. Jednym uchem słuchał ploteczek, które mu relacjonowała żona. Na wysokości Calle da Ando musieli zrobić objazd, bo Amerykanie zrywali bruk na dłuższym odcinku Palacio, żeby utwardzić nawierzchnię. Skręcili w lewo. Gdy przecinali Calle Real, Carriscant niespodziewanie kazał zatrzymać powóz. - Dokąd idziesz? - zapytała zdumiona Annaliesa, kiedy otwierał małe, boczne drzwiczki. - Do szpitala. Skoro już jesteśmy tak blisko. Przypomniałem sobie, że muszę zajrzeć do jednego pacjenta. Operowałem go wczoraj. Jestem trochę niespokojny. - Ale dziś jest niedziela - zaprotestowała Annaliesa. Jej spojrzenie było ciężkie, brzemienne... czym? Rozczarowaniem? Nieufnością? - Moja droga, choroba nie ma wolnych weekendów. - Nie pouczaj mnie - zaczęła ściszonym, kłótliwym tonem, czując, że Constancio słucha, odwrócony do nich szerokimi plecami. - Ostatnio nigdy cię nie ma w domu, nigdy. Dlaczego nie wprowadzisz się do szpitala, nie wstawisz tam swojego łóżka? - Bardzo zabawna propozycja, moja droga, ale do prawdy... - Sa1vador - jej ton nie dopuszczał dalszej dyskusji. - Ta sprawa może poczekać do jutra. To nic nagłego. - Nic nie rozumiesz. Ten nowy amerykański szpital to dla nas groźna konkurencja. Wszyscy ci kontraktowi chirurdzy, których tutaj ściągają! Chodzi mi tylko o naszą przyszłość. - Kłamstwo zabrzmiało blado i nieudolnie. Czuł w ustach jego kwaskowaty smak, jak gdyby miał na języku popiół. Cofnął się bez słowa, z uśmiechem pomachał ręką na pożegnanie i oddalił się pośpiesznie ulicą Calle Real, zmierzając w stronę szpitala. Delfina Sieverance powoli, ale zdecydowanie powracała do zdrowia. Najgorszy był pierwszy tydzień po operacji, z dręczącym, paraliżującym wszystkich lękiem o zapalenie otrzewnej. Stopniowo zaczęła jednak odzyskiwać siły i stało się jasne, że operacja powiodła się całkowicie. Leżała w szpitalu Świętego Hieronima prawie od dwóch tygodni, we własnym, osobnym pokoju. Potrafiła już spuścić nogi z łóżka i dotrzeć, kuśtykając, do okna. Carriscant wstępował do niej codziennie, choćby na kilka minut, ale rzadko widywał ją sam na sam. Sieverance wynajął amerykańską pielęgniarkę, która siedziała przy pacjentce nocami, i sam często pojawiał się w szpitalu. Odwiedzali ją też liczni przyjaciele, a nowina o operacji i groźnym stanie Delfiny i jej systematycznym powrocie do zdrowia zdążyła już Carriscantowi przysporzyć nowych pacjentów wśród Amerykanów. Fama zataczała coraz szersze kręgi i miał więcej pracy niż kiedykolwiek przedtem. Ale tym, co się dla niego liczyło, była jej obecność. Tutaj, pod jego dachem. Mógł w każdej chwili wejść po schodach, zastukać do drzwi, zmierzyć jej temperaturę, sprawdzić kartę choroby, zalecić zmianę opatrunku. Mógł być blisko niej, być z nią, kiedy tylko chciał. Zawsze mógł rozdrapać swędzące miejsce, zaspokoić pragnienie. Teraz jednak zaczynała mu ciążyć myśl o jej rychłym powrocie do domu. Sieverance pytał go, czy będzie mogła wyjść przed świętami, a on zapewnił go, że nie widzi przeszkód. Teraz, kiedy zaczęła poruszać się o własnych siłach, trudno byłoby mu obstawać przy jej dalszym pobycie w szpitalu. Wbiegając po schodach, minął pielęgniarkę, która właśnie wyszła z jej pokoju, niosąc tacę z resztkami posiłku. Zastukał do drzwi i wszedł, usłyszawszy głos Delfiny. Siedziała w łóżku, wsparta na poduszkach. Jej matoworude włosy były rozpuszczone, na kolanach trzymała książkę. Przez otwarte okno, nad potężnym, pokrytym zielenią miejskim murem, widział fragment ogrodu botanicznego z jego nędznymi, zapuszczonymi alejkami, w obramowaniu brunatnych, mętnych wód tworzącej tutaj zakole rzeki Pasig. Była pora lunchu. Nad pobliskim Quiapo unosiły się kuchenne zapachy. Ranne powietrze było rozmigotane i przesycone wilgocią. Pomyślał, że taki dzień mógłby się zdarzyć w czerwcu. - Jak samopoczucie, pani Sieverance? - Trudno o lepsze. - Uśmiechnęła się do niego. Wiedział, że zawsze jest rada z jego odwiedzin. Był człowiekiem, który uratował jej życie, któremu mogła zaufać, jej przyjacielem, jej wybawcą. - Czytałam w fotelu, na siedząco. Sama zeszłam z łóżka i weszłam z powrotem. Nic mnie nawet nie zakłuło. - Niedługo zdejmiemy te szwy. - Nie mogę się doczekać. - Pozwoli pani? - Położył jej rękę na czole. Te wybiegi, aby móc jej dotknąć... Ile czasu mu jeszcze zostało? Brązowe oczy patrzyły na niego bez lęku. Ujął ją za nadgarstek i zaczął mierzyć tętno. Jej usta były lekko rozchylone. Widział różowy koniuszek języka, zwilżający śliną przednie zęby. Włosy były gęste, suche, bez połysku, niemal zupełnie matowe. Miała na sobie bladoniebieską bawełnianą nocną koszulę. Szlafrok byt pikowany w małe romby, ozdobione aplikacjami z haftowanych szkarłatnych krzyżyków. Powinien się odezwać. - Henry James - powiedział, wskazując książkę. Był to „Portret damy”. - Czytałem tylko „Daisy Miller”. - Puścił jej dłoń. - Wie pan, że udało mi się go poznać? - powiedziała.- Kilka lat temu, w Szwajcarii, w Genewie. Przedstawiła mnie przyjaciółka, jego dobra znajoma. Constance Fenimore Woolson. To niezwykła postać, naprawdę wspaniała. Czy zna pan jej powieści? - Niestety nie. Jesteśmy tu strasznie zacofani. - Pożyczę je panu. - Dziękuję, będzie mi bardzo miło. - Plan się rozwijał, rozkwitał z chwili na chwilę. Wymiana lektury. Annaliesa ciągle czytała jakieś powieści, dom był ich pełen. - Podróżowała pani z pułkownikiem Sieverance’em po Europie? - Nie, jego tam nie było. On by...- Chciała, zdaje się, powiedzieć coś niepochlebnego, ale zmieniła zamiar. - Nie byłam jeszcze wtedy zamężna. Pojechałam tam z przyjaciółką i jej ciotką. - Uśmiechnęła się do niego, jak mu się wydawało, nieco przekornie. - Jestem żoną pułkownika Sieverance’a dopiero od czterech lat. Musi pan wiedzieć, że my, kobiety, jesteśmy czasem zdolne do samodzielnych czynów. Niektóre z nas potrafią posunąć się nawet do tego, żeby kupić bilet na parowiec, przebyć ocean i podróżować po obcych krajach. - Proszę ze mnie nie kpić - powiedział Carriscant. - Jestem tylko prostym chirurgiem. Jej wybuch śmiechu równocześnie zaskoczył go i zachwycił. Nieskrępowany, gardłowy śmiech, dźwięczący udanym oburzeniem. Brzmiał mu w uszach niczym hosanna. Uśmiechnął się do niej radośnie. Jak jakiś głupek. Jak szczęśliwy safanduła. Nagle zmarszczyła czoło. - Proszę tego więcej nie robić, doktorze Carriscant. Dał mi się pan we znaki. - Sięgnęła pod prześcieradło, dotykając boku i zmieniła pozycję, sadowiąc się wygodniej. Kiedy przenosiła ciężar z jednego biodra na drugie, wyobraził sobie jej piersi, kołyszące się pod szlafrokiem i nocną koszulą. Poczuł, jak zalewa go potężna fala niemocy. Wobec uczuć, jakie budziła w nim ta kobieta, czuł się słaby i całkowicie bezradny. - Prosty chirurg, rzeczywiście - powiedziała, grożąc mu palcem. - Nie przyjmuję czegoś takiego do wiadomości. Ani mi się śni. W tym momencie wróciła pielęgniarka i Carriscant powiedział, że musi już iść. - Ta powieściopisarka, o której pani wspomniała. Jak brzmiało jej nazwisko? - Fenimore Woolson. Poproszę męża, żeby przyniósł panu tę książkę. - Nie - powiedział trochę za szybko. - To znaczy, nie ma pośpiechu. Kiedy wróci pani do domu, i tak będę musiał zachodzić do państwa od czasu do czasu. Mogę wziąć ją kiedykolwiek przy okazji. Przerwał, spłoszony. To nie był właściwy ton, zdecydowanie nieodpowiedni przy pożegnaniu. Zbyt poufały, zbyt pełen podtekstów. Musiał wymyślić coś innego i - jak zwykle w chwilach presji - do głowy przychodziły mu same banały. - Czy jest coś, na co miałaby pani ochotę? Coś specjalnego, co mógłbym pani przynieść? Nie wiem, może... - Właściwie tak - powiedziała. - Prosiłam Jepsona, ale nie miał szczęścia. Widzi pan, przepadam za fiołkami w cukrze. Kandyzowane fiołki. Mam zupełnego bzika na ich punkcie. To mój ulubiony przysmak. Przywiozłam ich ze sobą całe tony, ale już mi się skończyły. Siedzę tutaj, czy tam i od czasu do czasu mam ochotę zanurzyć palce w miseczce z kandyzowanymi fiołkami. Łapię się na tym, że moja ręką błądzi w powietrzu. Może udałoby się je panu dostać w Manili? - Popatrzyła na niego chytrze, przymilnie. - Byłabym panu jeszcze bardziej zobowiązana, doktorze Carriscant. - Zrobię co w mojej … - Odchrząknął niespodziewanie poruszony i zdenerwowany. W jednej chwili powietrze rozbłysło tęczą obietnic.- Zobaczę co się da zrobić. – Zdobył się na pospieszny uśmiech i wyszedł z pokoju. Herbatka z Patonem Bobbym Rządowa fabryka lodu znajdowała się na południowym brzegu Pasigu, tuż przy moście Colgante. Carriscant patrzył, jak windowano trzy potężne, dymiące bloki lodu z fabrycznego magazynu, opuszczając je na skrzypiące deski wozu caraboa. Flegmatyczne bawoły stały nieruchomo w zaprzęgu, odpędzając mruganiem natrętne muchy. Zielone pasma obroku skapywały na ziemię spomiędzy ich wolno poruszających się szczęk. - Macie trzydzieści minut - powtórzył jeszcze raz Carriscant, kiedy trzeci blok znalazł się na wozie. - Nie zapłacimy, jeżeli chociaż dziesięć procent się roztopi. Energicznie smagnięte bawoły ruszyły z miejsca i wóz potoczył się wolno w stronę bramy Parian, prowadzącej do otoczonej murem części miasta. W tym momencie usłyszał, że ktoś za nim woła. Obejrzał się i zobaczył Patona Bobby’ego, wychylającego się z powoziku i przywołującego go skinieniem ręki. - Szukałem pana w szpitalu - powiedział. - Poinformowano mnie, że kupuje pan lód. Nadal są w dobrym stanie? - Zdecydowanie. Wygląda na to, że jeśli wymienia się co trzy dni wierzchnią warstwę lodu, mniej więcej na głębokość stopy, przechowują się bardzo dobrze. Dno skrzyni faktycznie wypełnia twardy, zbity lód. Nadtapia się, spływa na dół i tam ponownie zamarza. - Świetnie. A więc nie musimy się martwić tą chłodnią. Nowa chłodnia została niedawno zbudowana w San Miguel, w pobliżu kwater pielęgniarek. Carriscant sugerował, aby wykorzystać to miejsce do bezterminowego przechowywania zwłok, ale Wieland oficjalnie odrzucił tę propozycję, powołując się na względy sanitarne. Teraz nie miało to już znaczenia. Symptomy rozkładu się nie pojawiły, ciała były niemal całkowicie zamrożone. - Muszę przyznać, że te skrzynie Cruza doskonale spełniają swoje zadanie. No i przynajmniej wiemy, gdzie znajdują się ciała i kto ma do nich dostęp. - Otóż to. To był dobry pomysł. Sprytny. - Jakieś postępy? - Może... Ma pan pół godzinki? Pozwoliłby się pan zaprosić na kawę albo herbatę? Moglibyśmy pójść do Klubu Amerykańskiego. Klub Amerykański mieścił się w Intramuros, przy Calle de San Augustin, niedaleko szpitala. Był to stary, rozległy dom, w którym część wewnętrznych ścian została wyburzona, aby zyskać więcej przestrzeni. W ten sposób powstała jadalnia i obszerny salon, z wyplatanymi meblami, wachlarzami punkah pod sufitem i egzemplarzami amerykańskich czasopism sprzed miesiąca. Okna nie zostały amerykańskim zwyczajem oszklone. Pozostawiono w nich półprzejrzyste, rogowe płytki, przez które sączyło się łagodne światło, nie sięgające dalszych, pogrążonych w mroku zakątków pomieszczenia. Chiński kelner podał im amerykańską kawę i talerz małych, słodkich ciasteczek ryżowych. O tej porze było tu niemal pusto. Carriscant spostrzegł oficera marynarki śpiącego w kącie na pokładowym leżaku i grupkę biznesmenów w białych płóciennych garniturach, grających przy stoliku w pokera. Dym z cygar snuł się leniwie, ledwie poruszany wolno kołyszącym się skrzydłem wachlarza. Z pokoju na tyłach domu, którego okna wychodziły na werandę, dochodził tępy stukot kul z kości słoniowej, zderzających się w bilardowych karambolach. Bobby wypił swoją kawę, zjadł trzy ciasteczka, wyjął małą fajeczkę w kształcie kolby kukurydzy i nabił ją tytoniem z miękkiego skórzanego kapciucha. Fajka miała maleńki cybuch, jakby była przeznaczona dla początkującego palacza. Bobby rozdmuchał ją szybko i wypuścił pióropusz dymu z kącika ust. - Muszę przyznać, że uprawiacie tutaj doskonały tytoń. - Czy to warte całego trudu kolonizacji? - Och, to mnie nie interesuje. Po prostu doceniam dobry dymek. Rozmawiali przez chwilę na temat Tafta, komentując pogłoski, jakoby Roosevelt miał zaoferować mu stanowisko w sądzie najwyższym. - Myśli pan, że na to pójdzie? - zapytał Carriscant. - Jest prawnikiem. Sędzia sądu najwyższego to najwyższy szczebel drabiny w tej profesji. Carriscant czekał cierpliwie. Zdążył już poznać Bobby’ego na tyle, by wiedzieć, że ta towarzyska pogawędka nie jest bezinteresowna. I nie mylił się. Wkrótce Bobby pochylił się ku niemu, opierając łokcie na kolanach. - Wieland mówi, że był pan w Sampaloc. W jednej z tych spelunek. - Owszem. - Carriscant nie był zaskoczony. Trudno było przypuszczać, że Wieland zachowa tę informację dla siebie, zwłaszcza w obecnej sytuacji. Ale co miał do tego Bobby? - Tak przy okazji, Wieland był pijany - rzucił dla jasności. - Bardzo pijany. - Często pan tam bywa? Nie żebym się czepiał - dodał szybko. - Sam chodzę na dziwki od czasu do czasu. - Odwiedzałem chorą matkę mojego kucharza. Bobby patrzył na niego pustym wzrokiem. Daje mi czas na zmianę wersji - pomyślał Carriscant. - Stara policyjna sztuczka. - Przepuklina - powiedział. Dlaczego kłamał? Tak łatwo było sprawdzić jego historyjkę. - Wieland nie widział, żeby pan stamtąd wychodził. Jego zdaniem, spędził pan tam noc. - O co chodzi? Wieland w ogóle niczego nie był w sta nie zobaczyć. Wyszedłem, owszem. Jeśli już o tym mowa, ja również nie widziałem, żeby on stamtąd wychodził. - Nigdy więcej pan tam nie był? - Nie. Bobby skrzywił się, jak gdyby usłyszał kiepską nowinę. Wstał, skinął głową w stronę jednego z grających w karty biznesmenów i poklepał się machinalnie po kieszeniach munduru, jakby zapomniał portfela. - Nie chciałbym zajmować panu czasu, doktorze Carriscant, ale byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan pojechać ze mną w jeszcze jedno miejsce. - Nie mogę poświęcić panu całego dnia – powiedział Carriscant, wstając. - Dokąd jedziemy? Carriscant mijał posterunek policji przy bramie Parian setki razy, poświęcając mu co najwyżej przelotny rzut oka. Gmach był zbudowany z niewypalanej cegły bulifc. Okna na parterze zaopatrzone były w wymyślne kraty, jak gdyby obudowano ich framugi żeliwnymi, barokowymi klatkami. Wewnątrz panował zaskakujący chłód. Grube mury chroniły skutecznie przed żarem popołudnia. Bobby poprowadził go korytarzem, otwierając przed nim drewniane, nabijane żelaznymi ćwiekami drzwi iron-studded. Na środku pokoju stało małe biurko, przy którym urzędował filipiński policjant. Na kulawej drewnianej ławce, ustawionej pod przeciwległą ścianą, siedział stary człowiek, niespiesznie popalając papierosa. Carriscant poznał go do razu. - Zna pan tego człowieka? - zapylał Bobby - Nie. Staruszek zaczął trajkotać w narzeczu tagalog, wskazując Carriscanta końcem papierosa. Chichocząc, odsłaniał w uśmiechu kilka poplamionych betelem zębów. - Mówi, że widział tego człowieka w akacjowym lesie pomiędzy Sampaloc i Nactajan - przetłumaczył policjant. - Mieszka w Nactajan. Zbierał o świcie chrust na opał i zobaczył w lesie tego Americano. To ten sam człowiek. Bobby odwrócił się do Carriscanta. Jego twarz była neutralna, bez wyrazu. - Czy to prawda? - Oczywiście że nie - skłamał bez zastanowienia, z całkowitym - o dziwo - spokojem. - O co tu chodzi, Bobby? - Musimy zbadać każdą poszlakę - wzruszył ramionami inspektor. - Jedyna niezwykła rzecz, jaka się wydarzyła w okolicy Sampaloc w czasie, gdy zaginął Braun, to ów „Amerykanin”, którego tam widziano o świcie. Ten dziadek podał nam bardzo dokładny rysopis. Muszę przyznać, ze im więcej mówił, tym bardziej mi to wyglądało na pana. - Nigdy w życiu go nie widziałem. - Jest jeszcze przewoźnik, który twierdzi, że wiózł jakiegoś kastilę tego samego dnia o świcie. W każdym razie tamten mówił do niego po hiszpańsku. Ale nie potrfił podać nam żadnego opisu. Wygląda na to, że wszystcy kastilas wydają mu się jednakowi... W każdym razie jakiś biały człowiek kręcił się w tym czasie w pobliżu Sampaloc. Chcę ustalić, kto to był. - Sądzi pan, że ten człowiek mógł zabić Brauna? - Nie wiem. Po prostu badam sprawę. Obejrzeli się, bo staruszek znów zaczął coś bełkotać. Na jego pomarszczonej twarzy widniał radosny grymas. Kiwał się w przód i w tył, wykonując zaciśniętą pięścią rytmicznie ruchy w okolicy podołka, wskazując na Carriscanta końcem zapalonego papierosa. Policjant krzyknął na niego gniewnie, każąc mu przestać. - Co się dzieje? - zażądał wyjaśnień zdumiony Bobby. Policjant był wyraźnie zakłopotany. - On mówi, że ten pan... - wskazał wzrokiem na Carriscanta - ... że trzymał swojego ptaka... No, w ręku. Że się bawił... - Dosyć - powiedział Bobby. - Wystarczy. Zabierzcie stąd tego odrażającego starego durnia. Bobby i Carriscant stali w popołudniowym słońcu na stopniach komisariatu. Carriscant zapewniał go po raz kolejny, że wszystko jest w porządku. Rozumie, że Bobby wykonuje swoją pracę, i naprawdę ma ochotę wrócić do szpitala piechotą. - Nie wyobraża pan sobie, jak mi przykro - powtórzył Bobby. - Stary pomyleniec. - Inspektor aż się pocił z zakłopotania. Mokre kosmyki rzadkich włosów lepiły mu się do czaszki. - Musi pan wypełniać swoje obowiązki. Na pana miejscu zrobiłbym to samo, słowo daję. - Opisał pana co do joty. Nawet ta mała blizna koło brwi się zgadza... Ale domyślam się, że jest pan w Manili znaną postacią. Małe miasto i tak dalej. Mógł widzieć pana w szpitalu czy gdziekolwiek indziej. - Otrząsnął się z irytacją. - Stary wariat. Co też mu przyszło do głowy, że by wygadywać... - Uśmiechnął się smętnie do Carriscanta, a ten w odpowiedzi również pozwolił sobie na porozumiewawczy uśmiech. Czterocylindrowy, dwunastokonny Flanquib Udo Leys był paskudnie przeziębiony. Oczy go piekły, z nosa się lało, w piersi czul tępy ból, wywołany suchym, skrzekliwym kaszlem, który od czasu do czasu wyrywał mu się z piersi. Dźwięki te przywodziły na myśl, zdaniem Leysa, jakieś mityczne zwierzę w okresie godowym - ni to małpę, ni to lwa morskiego - pohukujące żałośnie w poszukiwaniu partnera. Rozbawienie, w jakie wprawiła go ta wizja, wywołało kolejny atak. Wykaszlawszy się, wydmuchał nos, szczególnie starannie wycierając swoje postrzępione wąsy. - Starość nie jest żadnym usprawiedliwieniem - powiedział. - Nic bardziej odstręczającego niż wąsy starszego pana, któremu się leje z nosa. Mój własny ojciec, jak dziś pamiętam... - Skrzywił się z niesmakiem. - Pełno zaschniętych smarków. Zupełnie odechciewało mi się jeść na ten widok. Salvador, powiedz mi proszę, jeśli coś zostało. - Wysunął naprzód pokrytą brodawkami twarz dla dokonania inspekcji, unosząc palcem swój mięsisty nos. - W porządku, Udo. Ani śladu. - Czy to daleko? - zapytał Pantaleon. Carriscant wyczuwał stłumione drżenie w szczupłym ciele przyjaciela. Był jak pies myśliwski, dygocący z podniecenia, niecierpliwości i nadmiaru energii. - Dziesięć minut - powiedział Udo. - Dziś po połu dniu mieli odprawę celną. - Nie było kłopotów? - Mówię panu, doktorze Quiroga, że drugiego takiego jak Nikanor Axel nie ma na całym Morzu Chińskim - zapewnił go Udo, prowadząc ich w stronę drzwi. - Jeśli chodzi o dyskretne czy delikatne zlecenie, Axel jest jedynym człowiekiem. Dokonywał dla mnie cudów Cudów. Zeszli po schodach na ulicę. Teraz, kiedy warsztaty blacharskie były zamknięte, Calle Crespo była pogrążona niemal w zupełnej ciszy Jedynie z położnej na drugim i końcu strzelnicy dobiegały echa sztucznych ogni, a katarynka grała „Głęboko w sercu Teksasu”. Pomogli Udowi wsiąść do powoziku Carriscanta, wciskając go między siebie. Constancio szturchnął batem koński zad i ruszyli truchtem w stronę doków. Na prośbę Pantaleona, który nie chciał, żeby ich ktoś zobaczył, ominęli zatłoczony pasaż handlowy Escolta, wybierając okrężną drogę przez Płaza Calderon i mroczne, cuchnące przesmyki między składami, skąd wydostali się prosto na nabrzeże, koło remizy strażackiej. :Wysiedli z powozu i wpatrzyli się w gąszcz zacumowanych na rzece statków. Dym unosił się z palenisk urządzonych na rufach kołyszących się łagodnie cascos. Blask elektrycznych lamp, oświetlających remizę i komorę celną, pogrążał w mroku wszystko, co znajdowało się poza krawędzią wody. Wśród plątaniny masztów i olinowania tu i ówdzie rysowała się ciemniejsza, masywniejsza sylwetka zakotwiczonego dalej statku przybrzeżnego lub parowca kursującego pomiędzy wyspami archipelagu. - Jak go dowieziemy na miejsce? - zapytał Carriscant. - Zmieści się w powozie? - Nie kłopocz się - uspokoił go Pantaleon. - Zabiorę go prosto do domu. Wynajmę carromato. Constancio został wysłany na poszukiwanie wozu, a trzej mężczyźni ruszyli w kierunku parowca Axela, przeprawiając się z jednej łodzi mieszkalnej na drugą po uginających się kładkach. Otaczające paleniska, zajęte przy gotowaniem kolacji rodziny nie zwracały na nich uwagi. Jedynie dzieci okazywały pewne zaciekawienie trzema Americanos w białych garniturach, bezceremonialnie tratującymi ich domy. - Dlaczego nie stanie przy pomoście? - nie mógł zrozumieć Carriscant. - To by było za proste - powiedział tajemniczo Udo. - Axel nie będzie ci niczego ułatwiał. Musisz mieć do niego naprawdę ważną sprawę, żeby chciało ci się fatygować. Mały, brzydki parowiec Nikanora Axela o nazwie „Generał Blanco” zacumowano przy burcie stojącego na uboczu casco. Był to przysadzisty, płaskodenny statek przybrzeżny, z wysokim, pochyłym kominem, sterczącym na rufie. Naprzeciwko mostka kapitańskiego znajdowały się trzy luki, wyposażone w prymitywne bomy ładunkowe. Smrodliwy, kwaśny zapaszek rozkładu zdawał się unosić niczym chmura nad okrętem. Carriscant poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Zasłonił nos chusteczką i wszedł za towarzyszami po pochyłym trapie. Poprzedzały ich tubalne pohukiwania Uda: - Nikanor, Nikanor, gdzie jesteś? Kiedy znaleźli się na pokładzie, Carriscant zrozumiał, skąd pochodzi ten zapach. Jedna z ładowni była pełna kóz z koźlętami O ile był w stanie ocenić w chybotliwym świetle wiszącej latarni, podłogę zalegały pokłady gnijącej roślinności. - Kozi kał - orzekł Pantaleon. - Odwieczny zapach. Udo wyjaśnił, że kursując od wyspy do wyspy, a także podczas dalszych wypadów do Hongkongu czy Japonii, załoga żywi się kozim mięsem. - Wrzucasz tu wszelkie możliwe śmiecie, kozy to zjadają, a ty zjadasz kozy. - Uśmiechnął się, przerywając, żeby zapalić cygaro. - Potężny smród, co? - Na miejscu celników nie marudziłbym zbyt długo na tym statku. Z mostku kapitańskiego zszedł jakiś mężczyzna, wycierając po drodze ręce w szmatę. Miał osobliwy, niezdecydowany chód; posuwał się nieco bokiem, jak gdyby niewidzialny kompan popychał go wbrew jego woli. Udo dokonał prezentacji. Nikanor Axel był niskim, drobnym mężczyzną o spadzistych ramionach i smagłej karnacji, dziwnie kontrastującej z niebieskimi oczyma i jasnymi, niemal popielatymi włosami. Przyjrzawszy się bliżej, Carriscant zrozumiał, że to nie pigment, lecz brud nada je jej ciemną barwę. Olej, kurz, smoła i inne zanieczyszczenia wniknęły w pory, tworząc podskórną warstwę, która - podobnie jak tatuaż - wydawała się przeświecać przez naskórek, a nie zabarwiać go od zewnątrz, podobnie jak przy tatuażu. Najsolidniejsze szorowanie nie byłoby w stanie przywrócić policzkom Nikanora ich krzepkiego nordyckiego rumieńca. Był nasączony brudem, zaimpregnowany nieczystością. Axel był małomównym, chytrym człowieczkiem, o anemicznym, pobieżnym uścisku dłoni. Mrukliwie przy jął pieniądze od Pantaleona, przeliczając je skrupulatnie dwa razy, nim wysłał dwóch chłopców okrętowych na lorchę, czyli kadłub szkunera z kawałkiem masztu, który holowano za parowcem. Ujmowało to „Generałowi Blanco” nieco szybkości, w zamian podwajając niemal jego ładowność. - Jestem panu ogromnie wdzięczny - powiedział Pantaleon. - Nie było żadnych problemów? - Nie - powiedział Axel. - Zastaliśmy to w Hongkongu. Czekało na nas. Marynarze zbliżyli się i postawili na pokładzie małą. drewnianą skrzynkę, opatrzoną napisem: „Ets. Flanquin. Paris”. Axel podważył wieko dłutem. Wewnątrz, zabezpieczony drewnianymi rozporkami, spoczywał mały, lśniący od oleju benzynowy silnik, prosto z fabryki. Pantaleon ukląkł przy nim, kładąc dłonie na obudowie cylindrów. - Flanquin, dwanaście koni - wyszeptał z szacunkiem. Na jego twarzy malował się zachwyt i niedowierzanie. Marzenie przybliżyło się o krok. 1903 Carriscant, zarazem podniecony i onieśmielony, zbliżał się do domu państwa Sieverance przy Calle Lagarda. Delfina wróciła ze szpitala 22 grudnia Nowy rok miał zaledwie trzy dni, a on już musiał się z nią zobaczyć. Święta minęły w domu Carriscantów nie najgorzej, pomimo napięcia, głównie dlatego, że on większość czasu spędził w szpitalu, a ona była pochłonięta okolicznościowymi pracami dla biskupa. W Wigilię Udo zaszedł do nich na kolację. Podpił sobie, rozklejając się coraz bardziej, w miarę jak wieczór upływał, i ostatecznie został u nich przez trzy dni. Jego kuśtykanie po domu rozpraszało przynajmniej chłód, jaki zapanował ostatnio pomiędzy Carriscantem i jego żoną. Nie stało się to w jakimś określonym momencie, nie było żadnej oficjalnej rozmowy, ale właśnie w tym okresie zrezygnowali ostatecznie z zachowywania pozorów, przyznając milcząco, że z ich uczucia niewiele pozo stało. Choć był to niepodważalny fakt, jego uznanie przygnębiło Salvadora mimo wszystko. Umyślnie postarał się o to, żeby powitać nowy rok w szpitalu. Po długiej i żmudnej operacji wszywania jezuickiemu księdzu nowej odbytnicy powrócił wyczerpany do cichego i ciemnego domu. Wchodząc do domu Sieverance’ów, przywołał na twarz uśmiech. Pułkownik, który czekał na niego w salonie na górze, przywitał go ciepło i serdecznie. Był bez munduru, miał na sobie garnitur w drobne niebieskie prążki i luźno zawiązany wiśniowy krawat, który nie wiadomo dlaczego wydał się Carriscantowi irytujący i pretensjonalny. - Jak się czuje pani Sieverance? - zapytał, kiedy zapewnił gospodarza o własnym dobrym zdrowiu. - Znakomicie, z każdym dniem lepiej. Dzięki panu, mój drogi Carriscant wysłuchał dalszych komplementów, kiedy szli korytarzem w stronę jej sypialni. Otworzyła im pielęgniarka - młoda, pulchna Amerykanka z dużą szczeliną między przednimi zębami. Miała przesadnie energiczny sposób bycia, graniczący, jak się wydawało lekarzowi, z arogancją. - Zna pan siostrę Aslinger? - Owszem. Dzień dobry, panno Aslinger. - Dzień dobry, doktorze. Wszystko jest dla pana przygotowane. Odwrócił się w stronę łóżka. Delfina siedziała, uśmiechając się do niego tak ciepło i serdecznie, że miał ochotę się rozpłakać. - Ach, mój ulubiony medyk. Szczęśliwego nowego roku, doktorze Carriscant. Ujął jej wyciągniętą dłoń i uścisnął krótko. - Nawzajem, pani Sieverance. Szczęśliwego i zdrowego. - I pomyślnego, nie zapominajmy o tym - dodał Sieverance, śmiejąc się głupawo. - Zdrowie i szczęście to wystarczająco dużo, jak na 1903 rok - powiedziała Delfina. - Czuję się doskonale, - doktorze - ciągnęła. - Codziennie spaceruję po ogrodzie, każdego dnia trochę dalej. - Odbyłam nawet małą przejażdżkę powozem. - Niedługo będzie pani słuchać muzyki na Lunecie - powiedział. - Orkiestra policyjna gra w przyszłym tygodniu. - Zbliżył się do łóżka, unikając jej wzroku. - Skoro mowa o Lunecie, czy widział się pan może ostatnio z panną Caspar? - zapytała. Jej twarz była ucieleśnieniem niewinności. Nie mógł uwierzyć w ten tupet, tę przewrotność. - Proszę? Nie, niestety... - Kto to taki, moja droga? - zapytał Sieverance. - Panna Rudolfa Caspar - wyjaśniła ze śmiertelną powagą, nie spuszczając wzroku z Carriscanta. – Nasza wspólna znajoma. Znają się z doktorem od lat, prawda? Są bardzo zaprzyjaźnieni. - Chyba powinienem... - Carriscant wykonał nie określony gest w stronę łóżka. - Przepraszam, już mnie nie ma - powiedział Sieverance, wychodząc z pokoju. Siostra Aslinger odsunęła prześcieradło. Choć koszu la była podwinięta do pasa, uda i brzuch okrywały ręczniki, odsłaniając jedynie okolice opatrunku. Gdy delikatnie zdejmował bandaż, siostra Aslinger stała tuż przy jego boku. Sześciocalowa blizna było zaróżowiona i żywa, ale goiła się bardzo dobrze. Czując nagłą suchość w gardle, dostrzegł pod skrajem ręcznika cień odrastających włosków na łonie. Opuszkami palców delikatnie dotknął powierzchni rany. Gładka, twarda i lśniąca, ale bez zgrubień czy bruzd. - Piękna blizna - powiedział odruchowo. - To nie jest słowo, którego bym użyła - powiedziała. - Z czasem zblednie. - Za rok czy dwa ledwie ją pani będzie dostrzegać. Podczas gdy siostra Aslinger zakładała świeży opatrunek, on rutynowo zalecał unikania nadmiernego wysiłku, gwałtownych ruchów, jazdy konnej. - Aha, mam coś dla pana - powiedziała, sięgając do szuflady nocnego stolika i podając mu książkę. „ Wschodnie anioły”, Constance Fenimore Woolson, przeczytał. Otworzył ją i na stronie tytułowej ujrzał jej imię, napisane fioletowym atramentem. Dla Delfiny Blythe, z wyrazami przywiązania, od Fenimore - głosiła zamaszysta dedykacja. Po „Blythe” inna ręka dopisała: „Sieverance”. - Delfina Blythe Sieverance. Ładnie to brzmi - powiedział. - Dziękuję pani bardzo. - Musi mi pan powiedzieć, co pan o tym sądzi. Rozległo się pukanie do drzwi i Sieverance wrócił do pokoju, niezwykle ożywiony, z rozjaśnioną twarzą. - Pani Sieverance robi kolosalne postępy - powiedział Carriscant z jowialną kurtuazją, niczym lekarz w kiepskiej sztuce, wsuwając książkę do kieszeni. - Jesteśmy z niej bardzo zadowoleni. - Mamy więc doskonałą okazję, żeby wyrazić naszą wdzięczność. - Doprawdy, nie ma potrzeby... - zaczął Carriscantl i urwał, widząc, że Sieverance zamyka oczy i unosi ku górze rozpromienioną twarz. Pułkownik ujął dłoń swojej żony i - o zgrozo - sięgnął również po rękę Carriscanta. - Złączmy dłonie przed Panem - zwrócił się do lekarza i pielęgniarki, która natychmiast wsunęła rękę w dłoń Carriscanta. - I uklęknijmy razem. Carriscant poczuł, że osuwa się na kolana przed łóżkiem Delfiny, ciągnięty w dół za obie ręce. Twarz Sieverance’a była surowa i nabożna, chmurna i rozanielona zarazem. Siostra Aslinger schyliła pobożnie głowę, ukazując brzydkie odparzenie na karku. - O Panie na wysokości - zaintonował Sieverance ściszonym, przejętym głosem - udziel nam swojego błogosławieństwa i przyjmij nasze dziękczynienie za łaskę uzdrowienia, której udzieliłeś naszej umiłowanej Delfinie. - Amen powiedziała siostra Aslinger. - Dziękujemy ci też, o Panie nad Panami, za poświęcenie i biegłość twojego sługi Salvadora Carriscanta, którego obdarzyłeś tymi przymiotami. Dziękujemy ci, nasz Boże i Panie, że oddałeś nas w jego opiekę... Uszy Carriscanta zamknęły się na dalsze dziękczynienia, zanoszone do Wszechmocnego. Czuł, że jego policzki pałają zażenowaniem, jakiego nie doświadczył od czasu dzieciństwa. Dłoń siostry Aslinger była gorąca i wilgotna, dłoń Sieverance’a koścista, ściskająca jego rękę z niepotrzebną siłą. Wpatrywał się w szydełkowy dywanik, na którym klęczeli (ciemnobrązowe róże na popielatym tle), koncentrując się na tępym bólu w lewym kolanie. Coś jednak kazało mu podnieść wzrok. Delfina patrzyła pro sto na niego. Jej wargi poruszały się, wymawiając bezgłośnie jedno słowo: „Przepraszam”. Znów byli konspiratorami i po raz kolejny uczuł, że leci na łeb, na szyję w bezdenną przepaść. Modły dziękczynne ciągnęły się dobre pięć minut. Po ich zakończeniu Sieverance wpadł w taką euforię, że było to niemal nie do zniesienia. Carriscant szybko pożegnał się z Delfina i poszedł za Sieverance’em do saloniku, gdzie gospodarz wymógł na nim, aby został jeszcze przez chwilę i wypił z nim szklankę lemoniady. Carriscant pociągnął szybko kilka łyków, trzymając szklankę przy ustach. - Wie pan, my, wojskowi, nie poświęcamy na ogół zbyt wiele uwagi opatrzności bożej - powiedział Sieverance, dotykając wierzchem dłoni swoich nieszczęsnych wąsików... - Chyba ma pan rację - przytaknął Carriscant ogólnikowo, nie wiedząc, ku czemu zmierza jego rozmówca. Nie obchodziło go to zbytnio. Lemoniada była naprawdę niezła. - Trzeba takiej sytuacji jak ta, żeby człowiek sobie uświadomił, ile miał szczęścia. - Zapewne. - Co by było na przykład, gdyby Delfina zachorowała w następnym tygodniu, a nie przed świętami? Bóg raczy wiedzieć, co by się mogło stać. - Otrząsnął się wobec tej wizji. - Nie sposób nawet o tym myśleć. - Nie bardzo rozumiem. - Nic panu nie mówiłem? -Nie. - Wysyłają mój pułk do Mindanao. Jedziemy walczyć z tymi cholernymi Moresami. Wyruszamy w przyszłym tygodniu. Dwa śmigła „Oantaleon szarpnął korbę i silnik zapalił. Aeromobil wstrząsnął się i zadygotał, jak gdyby nagłe wstąpiło w niego życie. Łańcuchy napędzające śmigła ruszyły z warkotem, podzwaniając na zębatkach. Cofnęli się l i przez chwilę patrzyli oniemiali, poczym Pantaleon skinieniem przywołał przyjaciela. Carriscant obszedł dudniącą maszynę i ujrzał dwie wirujące głowice wciąż jeszcze niezainstałowanych śmigieł. Delikatnie położył rękę; na gładkim, lakierowanym jedwabiu i poczuł, jak potężna a wibracja wędruje wzdłuż jego ramienia. Po raz pierwszy miał wrażenie, że marzenie Pantaleona może być czymś więcej niż mrzonką, że ten człowiek naprawdę dąży do czegoś realnego. - Dwa śmigła napędowe! - krzyknął Pantaleon, kręcąc palcami dla ilustracji. - Ale martwi mnie trochę, że wziąłem za małą poprawkę na bak i chłodnicę. Okazały się cięższe, niż sądziłem. - To duży kłopot? - Jeżeli moje obliczenia są poprawne, zbliżamy się do maksymalnej wagi. Bardzo się zbliżamy. Pantaleon podszedł do maszyny i przerzucił swoją długą nogę nad pierwszym z siodełek rowerowych, zamontowanych nad czterokołowym podwoziem. Sięgnął w stronę silnika i zmniejszył gaz. Hałas przycichł, silnik wszedł na wolne obroty. Pantaleon przez chwilę wsłuchiwał się w niego, przechylając głowę, po czym go wyłączył. Carriscant patrzył ponad jego ramieniem na dwie sterczące na wprost niego drewniane dźwignie. Niżej znajdowały się pedały, które miały być obsługiwane za pomocą nóg. Nad ramionami Ouirogi wyrastały dwa inne uchwyty, wystające, niczym drążki taczek, z przedniej krawędzi górnego skrzydła. Pantaleon zauważył, że przyjaciel się przygląda, i pośpieszył z wyjaśnieniem: - Przednia część skrzydła jest ruchoma - tłumaczył, ujmując dźwignie i demonstrując ich działanie. Przedni płat skrzydła faktycznie mógł zmieniać położenie w zakresie czterdziestu pięciu stopni. - Odrywając się od ziemi, wychylamy go maksymalnie do góry, aby zwiększyć siłę ciągu. Kiedy już znajdujemy się w powietrzu, możemy go opuścić, by zmniejszyć opór, lub podnieść, jeśli chcemy uzyskać większą... - poszukał odpowiedniego słowa - ... nieważkość. Carriscant nagle poczuł, jak słownictwo samo się dopasowuje, terminologia tworzy się na gorąco. Niczym w medycynie, w chirurgii, nowe odkrycia wzbogacają język: zarazek, wyrostek, bakcyl, fagocyt, mikroorganizm... - Nazwałem to wiatrołapem. Złożyłem wniosek o patent. Jeżeli się uda, kto wie? Mógłbym... - Jeżeli się uda? Panta, mój drogi, nie możesz brać na siebie takiego ryzyka. - Modele szybujące działają dobrze. Ale kiedy maszyna o tej wadze znajdzie się w powietrzu... - Odwrócił się i wskazał drugie siodełko, umocowane z tyłu, wyposażone we własny komplet dźwigni. - Dlatego umieściłem tu rezerwowy mechanizm sterowania ogonem. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że masz zamiar się przesiadać w pół... - chciał powiedzieć „w pół drogi”, ale me brzmiało to dobrze - ... kiedy maszyna będzie w powietrzu? Podczas lotu? - Nie, nie. Mój towarzysz, de facto mój współpilot, będzie nadzorował wychylenie ogona, podczas gdy ja zajmę się kontrolą wysokości - wskazał na pedały - i wiatrołapem. - Rozumiem. To brzmi dość sensownie. - Carriscant zmarszczył czoło. Zdążył się już oswoić z aeromobilem, z jego kruchą, przezroczystą brzydotą, ale te urządzenia sterujące wydawały mu się nadmiernie skomplikowane. Musi chyba istnieć prostszy sposób? Wszystkie te ruchome platformy - wychylanie, podnoszenie, kąt natarcia - wszystkie te dźwignie, wsporniki, druty! Kiedy popatrzył się na ptaka w locie, wydaje się... Pantaleon wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczyma. W jego uporczywym spojrzeniu było jakiś szczególny wyraz. - O co chodzi? - zapytał Carriscant. - Zastanawiam się właśnie, czy zrobisz mi ten za szczyt. - Jaki zaszczyt? - Czy zechcesz mi towarzyszyć w historycznym locie? Deszcz Deszcze nastały w tym roku wcześnie, ale doktor Carriscant, zawsze przewidujący, nosił przy sobie parasol od końca stycznia. Kiedy pierwsze krople spadły mu na głowę, pogratulował sobie przezorności. Złożył swoje niewielkie sztalugi i szkicownik, zamknął pudełko akwareli i schronił się w pobliskim bambusowym zagajniku, skąd nadal miał dobry widok na Calle Lagarda i wejście do domu państwa Sieverance’ów. Zarośnięty potok o nazwie San Miguel oddzielał zagajnik od ślepej uliczki i stojących przy niej przestronnych willi. Pamiętając, na co się naraził podczas ostatniej szpiegowskiej eskapady, tym razem poczynił pewne kroki na wypadek, gdyby jego obecność w okolicy została odkryta. W szkicowniku miał kilka neutralnych, niedokończonych widoczków tego nieszczególnie szacownego przedmieścia Manili. Połać torfowiska, poletka ryżowe, kilka palemek - w oddali zgrabna kopuła i dzwonnice kościoła Świętego Sebastiana oraz klasztoru. Od dawna nosił się z niezbyt konkretnym zamiarem zajęcia się akwarelą, licząc, że to hobby da mu wytchnienie od nieubłaganej presji sali operacyjnej. Teraz uznał, że ma doskonałą okazję, by zarazem urzeczywistnić swoje pragnienie i zyskać „niewinny” pretekst do obserwacji domu Sieverance’ów. Musiał jed nak przyznać, że to bliskość domu i jego mieszkanki, a nie bazgranina i jej kojące efekty zaprzątały mu umysł, odrywając go od innych spraw. Jak donosił serwis informacyjny „Manila Times”, pułkownik Jepson Sieverance i jego nowa jednostka - Pierwszy Ochotniczy Pułk z Nebraski - wsiedli przed pięcioma dniami na pokład parowca „Brewster”, udając się do Mindanao. Paton Bobby również potwierdził ten fakt. Teraz kiedy jej mąż wyjechał, Carriscant uznał, że powinien zobaczyć się z Delfina bez siostry Aslinger w roli przyzwoitki. Wychodził z założenia, że pielęgniarka musi od czasu do czasu opuszczać teren posesji. Malował pilnie już trzeci dzień - za pierwszym razem poświęcając na to dwie godziny, za drugim cztery i pół - ale jak dotąd, jedyne osoby, i które wchodziły do domu i z niego wychodziły, należały do służby. Spojrzał na swój kieszonkowy zegarek: dziś znów spędził na dworze blisko trzy godziny. Teraz, kiedy zaczęło padać, zastanawiał się, czy jest sens dłużej tutaj mitrężyć. Spojrzał w górę, na sine, pokryte skłębionymi chmurami niebo. Deszcz na Filipinach to zjawisko prawdziwie bezkompromisowe. Wielkie krople głośno bębniły głośne w płótno parasola. Carriscant czul, źe grunt pod jego stopami mięknie i zaczyna płynąć. Nad głową miotały się drobne, kłujące liście bambusów, szarpane porywistym wiatrem. Jakiś żuczek podobny do czarnej kropki przeleciał obok, bucząc gniewnie, w poszukiwaniu schronienia... Nagle uszu Carriscanta dobiegło stłumione klaskanie kopyt po drugiej stronie strumienia. Odwrócił się gwałtownie, spostrzegając, ku swojemu zdumieniu, otwierającą się bramę domostwa Sieverance’ów. Ukazał się w niej niewielki wóz carromato, a nim zażywna, okutana w płaszcz przeciwdeszczowy postać - ponad wszelką wątpliwość była to siostra Aslinger. Zaprząg ruszył truchtem wzdłuż Calle Lagarda w stronę pałacu Malacanan. Carriscant, skulony pod parasolem, ruszył biegiem w górę strumienia, dopadł mostu Marqueza i rozpryskując kałuże, popędził polną drogą w stronę San Miguel. W pięć minut był pod drzwiami Delfiny, a po dalszych dwóch minutach przechadzał się po salonie, zostawiając wilgotne ślady. Czekając, aż pokojówka zawiadomi panią Sieverance, że doktor Carriscant przyszedł z wizytą, wyjął egzemplarz „Wschodnich aniołów” Constance Fenimore Woolson. Jako sumienny i odpowiedzialny czytelnik, po lekturze bez zwłoki zwracał książkę właścicielce. Pojawiła się w drzwiach po chwili, idąc powoli, wsparta na dwóch laskach. Miała na sobie suknię barwy zielonego jabłka. Jej włosy były wysoko upięte. Powitała Carriscanta szeroki, zdecydowany uśmiech. Natychmiast ogarnęło go nerwowe zakłopotanie. - Doktorze Carriscant, co za niespodzianka. - Nagle zmarszczyła czoło. - Chyba nie zapomniałam? Czyżbyśmy byli umówieni?... - Nie, nie... Byłem u przyjaciela, doktora Ouirogi. Skorzystałem z okazji, żeby zwrócić pani książkę. - Wyciągnął przed siebie tomik, jak gdyby wygłaszając dopiero co wyuczoną kwestię. W tym momencie uświadomił sobie, że trudno jej będzie wziąć od niego książkę, kiedy ma ręce zajęte laskami. Rozejrzał się niezbyt mądrze wokół siebie w poszukiwaniu stołu, na którym mógł by położyć tom. - Zanieśmy książkę do mojej biblioteki - powiedziała Delfina, uwalniając go dyplomatycznie od problemu. - Czy już ją pan widział, doktorze Carriscant? Tak czy inaczej, będę potrzebowała pańskiej pomocy. Zaproponowała mu kawę, herbatę lub lemoniadę, ale podziękował, udając się za nią do małego gabinetu, do którego wchodziło się przez salon. Jedną ze ścian, od podłogi aż po sufit, wypełniały regały z książkami. Pod oknem, wychodzącym na zalany deszczem ogród na tyłach domu, stało małe, zabytkowe biureczko z blatem krytym wysłużoną skórą w kolorze bordo, zarzucone w tej chwili papierem i przyborami do pisania. - Pisałam do Jepsona - wyjaśniła, pośpiesznie uprzątając pióro i liczne kartki. - Długi list - powiedział Carriscant. Na Boga, nie minął nawet tydzień od jego wyjazdu... Jestem zazdrosny, pomyślał. - Tak naprawdę to jest sztuka teatralna. - Sztuka? Jest pani pisarką? Dramatopisarką! - Jeśli same tylko dobre chęci uprawniają do tego tytułu... Pisywałam trochę do czasopism, do „Harper’s”, „The Atlantic”. Ta sztuka... cóż, to taka moja fantazja. Ale teraz, kiedy mąż wyjechał, nie mam już żadnej wymówki. - O czym to jest? - O kobiecie... - urwała. Robiła wrażenie zdenerwowanej. - O zamężne] kobiecie, która uświadamia sobie że popełniła straszną... - znów przerwała. - O przerażające] władzy instytucji społecznych. - Nagle poczuła się zakłopotana tymi zwierzeniami i odwróciła się do okna. - Mój Boże, widzi pan, co za deszcz? Czy to już? - zapytała. - Le deluge est-il arńve? - Je] francuski akcent był bez zarzutu. Pobrzmiewał w nim osobliwy ton, coś jakby duma. Inteligentna, kulturalna kobieta, pomyślał Carriscant. - Obawiam się, że tak - powiedział i wdał się w krótką rozprawę na temat pory deszczowe] na Filipinach, z jej morderczym, wilgotnym upałem, tajfunami i ciągłą ulewą. - Oczywiście można się przenieść w góry, gdzie wilgoć nie dokucza tak bardzo, ale większość z nas jakoś to wytrzymuje, wyglądając października i chłodniejszych nocy Sięgnęła po małą puszkę, stojącą na biurku, otworzyła ją i podała mu. Krystaliczne fiolki, obsypane drobniutkim cukrem. - To te, które od pana dostałam - powiedziała. - Kończą mi się już. - Załatwię pani więcej - obiecał, dziękując za poczęstunek. - Mam solidnego dostawcę. - Delfina wzięła je den fiołek i włożyła do ust. Patrzył, jak pośpiesznie wysysa słodycz, poruszając niecierpliwie szczękami. - Wezmę jednego, jeśli można - powiedział, biorąc niewielkie liliowe gronko z puszki znów wyciągniętej w jego stronę. - Mam kompletnego bzika na punkcie tych słodyczy - powiedziała. - Może tak działa na mnie myśl, że zjadam kwiat. Carriscant czul, że za chwilę zemdleje. Pokój wydal mu się nieznośnie gorący, duszny od stęchłego zapachu oprawnych w skórę tomów... Palce, w których trzymał tomik, były dziwnie słabe i bezwolne. - Co mam zrobić z tą książką? - Gdyby pan mógł postawić ją na miejsce... Aha, no i jak się panu podobała? Nie mówiłam, że to znakomita pisarka? - Wspaniała. - Nie mógł sobie przypomnieć ani jednego słowa. Przeczytał książkę jak w transie, widząc tekst, ale niczego nie rozumiejąc. - Ten epizod, kiedy Esmeralda wyprowadza w pole nikczemnego kapitana Farleya, jest kapitalny. Znakomi ta satyra. - O tak. Coś fantastycznego. - Miał nadzieję, że entuzjazm zatuszuje jego kompletną ignorancję. - To jest właśnie typ niezależnej kobiety, jaki podziwiam - powiedziała. - Zgadza się pan ze mną? - Uhum. Gdzie mam to... Wskazała drugą półkę od góry, pod samym sufitem. Widniała tam ciemna, prostokątna szczelina po brakującym tomiku. - Niestety, wszystkie książki Woolson są tam. Będzie pan musiał skorzystać z drabinki. Spojrzał na solidnie wyglądające dębowe krzesło, które wydawało się niczym więcej niż krzesłem, dopóki uważniejsze oględziny nie ujawniły nadmiernej liczby szerokich poprzeczek i mosiężnego haka, zwisającego bezużytecznie z boku. - Kiedy się to rozłoży, powstają schodki - wyjaśniła. Rzeczywiście jeden prosty ruch wystarczył, aby pomysłowe krzesełko zmieniło się w pięć drewnianych stopni, zabezpieczonych będącym teraz jak najbardziej na miejscu hakiem. - To mój ulubiony mebel - powiedziała. - Kupiłam go w Anglii, w czasie naszej podróży poślubnej. W małym miasteczku Moreton-in-Marsh. - Zadziwiające - powiedział. - Proste i mocne. Wszedł po stopniach i wsunął książkę na miejsce, obok innych prac Fenimore Woolson. jak zauważył, wszystkie byty odkurzone i ułożone alfabetycznie. Zdyscyplinowany umysł, pomyślał z aprobatą. Nagle przypomniał sobie swój plan i wziął na chybił trafił inny tytuł tej samej autorki. - Czy mógłbym to pożyczyć? Stałem się jej prawdziwym wielbicielem. - Oczywiście, z przyjemnością. Powinniśmy założyć w Manili klub sympatyków tej pisarki. Dwuosobowy. Czyżby z nim flirtowała? Nagle poczuł się niepewnie na wysokiej drabince. Dwuosobowy klub. Zabrzmiało to bardzo... ciepło. Rozstrojony, zaczął ostrożnie schodzić po stopniach na dół. W tym momencie niedokładnie zamocowany hak przesunął się o kilka milimetrów, brakujących do tego, aby zatrzask do końca zaskoczył. Ten minimalny ruch, właściwie drgnienie - jak później analizowali - wystarczył, aby pozbawić go równowagi. Zachwiał się, przechylając w prawo, i dla przeciwwagi oparł zbyt mocno stopę na ostatnim szczeblu. Pękający trzpień chrupnął jak przełamany herbatnik. Carriscant poleciał do tyłu, chwytając rękami powietrze, i rąbnął o podłogę ze zdumiewającym hałasem, ponad którym dobiegł go jej przerażony krzyk. Upadek pozbawił go tchu, w oczach mu pociemnia ło, wszystko zasnuła pomarańczowoszara mgła. Głowa huczała mu z bólu, słyszał wręcz jej pulsowanie w miejscu, gdzie się zderzyła z drewnianą podłogą. Kołatała w niej jedna myśl: zniszczyłem jej ulubiony przedmiot. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą pobladłą twarz Delfiny - Jej palce manipulowały przy jego krawacie, starając się go rozluźnić. Zrozumiał, że musiał stracić przytomność na kilka sekund. Ta troska go wzruszała, ale natura lekarza burzyła się w nim, gdy widział ją klęczącą w tym stanie na podłodze. - Nic się panu nie stało? - spytała, przejęta do głębi. - Mój Boże, cóż to był za upadek. Spektakularny! - Pani Sieverance, proszę! - Z wysiłkiem podniósł się do pozycji siedzącej, chwytając gwałtownie powietrze. - Na klęczkach! Nie wolno pani... Mnie nic nie jest. Nic. - Czuł się straszliwie głupio, ciało miał jak z waty, głowa wydawała się równocześnie spuchnięta i lekka. - Tak mi przykro - wykrztusił. - Pani schodki. Pochyliła się do przodu, opierając ciężar ciała na rękach. Starał się nie dostrzegać, jak jej piersi kołyszą się, napinając stanik sukienki, kiedy odwracała się na czworakach, żeby obejrzeć mebel. Carriscant odwrócił się z trudem na brzuch. Nie czuł się jeszcze na siłach, żeby wstać. Delfina przesiewała trociny między palcami. - Mrówki nadwerężyły drewno. To samo pewnie przytrafiłoby się następnej osobie, która by stanęła na drabince. - Uśmiechnęła się do niego. - Mogłam to być ja. Jeszcze raz mnie pan uratował, doktorze. Znów ten ton. - Musi mi pani pozwolić je naprawić. Pantaleon zna najlepszych stolarzy. - Ach, to nieważne. - Ależ mówiła pani... - To tylko sprzęt. Ktoś miał go przede mną i ktoś będzie go miał po mnie. Tak naprawdę jest tylko wypożyczony. Wszyscy tak robimy. Za bardzo przywiązujemy się do naszego stanu posiadania, do rzeczy. Nie można ich w pełni posiąść, tak jak wina czy pożywienia. W gruncie rzeczy te przedmioty, które tak hołubimy, są nam tylko wynajmowane. Zamilkł, słuchając tej krótkiej, płynącej z głębi serca przemowy. - Ma pani słuszność - powiedział głucho. - Ale mimo to bardzo mi przykro. - Może mógłby mi pan pomóc wstać. Carriscant podniósł się powoli i wyciągnął ręce w jej stronę. Ujęła je. Wzięła go za ręce... - Chyba będzie pan musiał podejść z tyłu - powiedziała. - Moje mięśnie brzucha... - Może byśmy wezwali pokojówkę. - Doktorze, proszę. Podszedł z tyłu, a ona uniosła ręce, żeby mógł wziąć ją pod pachy. Zrobił to, czując ciepło jej ciała. Duży mięsień piersiowy, pectoralis maior, naprężył się pod jego palcami, kiedy dźwigał ją z ziemi. To nie jakieś wątłe dziewczę, pomyślał. Stanęła na nogi, a on szybko podał jej laski. - No, no - powiedziała, uśmiechając się dziwnie. - Co za dramat! Kto by pomyślał, że zwrot książki może mieć takie następstwa? Zapragnął wyznać jej swoją miłość, chwycić ją za rękę i powiedzieć, że jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział, że każdy gest, każdy szczegół składający się na jej istotę napełnia go przemożną tęsknotą. Chciał przycisnąć usta do ust Delfiny i poczuć smak fiołków na jej języku. Jego twarz pozostała nieruchoma. Zamrugał oczami. Czuł nadciągający ból głowy i rwanie w ramieniu. - Tak mi przykro z powodu tych schodków - powtórzył. - Jeszcze raz proszę, żeby pozwoliła mi pani po nie przysłać. Quiroga będzie znał odpowiedniego człowieka. - Pańska marynarka się pobrudziła - powiedziała i wyciągnęła rękę, żeby strzepnąć drzewny pył, lekko muskając palcami jego udo. Czuł się niewyobrażalnie nędzny, całkowicie wyzuty z sił. Musiał iść. Odprowadziła go na ganek, gdzie się pożegnali. Jej uśmiech wciąż był wieloznaczny, emanowało z niej poczucie siły, jakby całkowicie panowała nad sytuacją. Ale dlaczego? Jak to się stało? Czyżby sprawiła to jego niezdarność, jego półprzytomne, nieskładne zachowanie? Wyszedł na deszcz, ciesząc się z ulewy. Jego włosy wkrótce stały się śliskie, krople wody ściekały mu po twarzy. Nie oglądał się za siebie. Pytanie nurtowało go nadal, gdy szedł drogą prowadzącą do Ouiapo, gdzie Constancio czekał na niego w karczmie z powozem. G ile mógł sobie przypomnieć, przed i po upadku zachowywał się absolutnie nienagannie. Mógłby służyć za wzór poprawności towarzyskiej. Więc skąd to wrażenie, że ona wie o czymś, z czego on nie zdaje sobie sprawy? Szale wyraźnie się przechyliły, pomyślał z dreszczem przeczucia. Przewaga była teraz po jej stronie. Skalpel Ciało kobiety leżało twarzą w dół w niewielkim, bystrym ./strumieniu. Wezbrany po deszczach potok, wpadający do odnogi o nazwie Tatuban, przepływał na północ od miasta, pomiędzy linią kolejową do Dagupanu a torem wyścigowym w Santa Cruz. Carriscant rozejrzał się wokół siebie. Znajdowali się zaledwie milę od Intramuros, a jednak cały krajobraz stanowiły krzaczaste zarośla i zalane wodą pola pod niskim, ołowianym sklepieniem chmur. Był to przygnębiający, posępny widok. Tak, posępny to odpowiednie słowo, pomyślał. Albo drookit, dobre szkockie określenie, tyle że kojarzące się z zimnem, podczas gdy tu było parno i wilgotno. Deszcz bębnił nieprzerwanie po jego kapeluszu i żółtym płaszczu nieprzemakalnym. Stojący obok niego Bobby trzymał nad głową parasol. Nieopodal mokła ze stoickim spokojem grupka miejscowych policjantów. - Ta droga prowadzi do Tondo - powiedział inspektor, wyciągając rękę. - Idąc w przeciwnym kierunku, dojdzie się do chińskiego szpitala - dodał, odwracając się na pięcie. - To Chinka? - Myślę, że mestiza. Nie potrafimy jej zidentyfikować. Niewykluczone, że pochodzi z Tondo. Kobieta była bosa, jej przyodziewek nędzny i sfatygowany. Carriscant wzruszył ramionami. - Tondo. Mogą upłynąć miesiące, nim uda się ustalić jej tożsamość. Jeżeli w ogóle się uda. - Musimy spróbować - powiedział Bobby lakonicznie. Carriscant zmarszczył czoło. Trudno się dziwić, że Bobby jest nie w humorze, pomyślał. Nie rozumiał jednak, po co go wezwano. - Czy mógłbym być w czymś pomocny? - zapytał. Bobby dał policjantom znak, żeby wydobyli ciało ze strumienia i odwrócili je na plecy. Zaproponował Carriscantowi cygaro. Tym razem doktor nie odmówił. Przez chwilę certolili się z podawaniem ognia. Carriscant zużył na tę operację trzy wilgotne zapałki, Bobby dwie. Carriscant wypuścił dym, spoglądając na monotonny krajobraz. Cygaro było tanie, miało suchy posmak słomy. Dym drapał go w gardle, co dziwnie kontrastowało ze wszystkim, na co patrzył. Szare niebo, błotniste łąki, deszcz, podmokły grunt, - wszystko to zdawało się mówić o chłodzie. Czuł się, jak gdyby wdychał letni rosół. Pod swoim lśniącym płaszczem przeciwdeszczowym był zgrzany i kompletnie mokry. - Myślę, że fn ten sam gość - powiedział Boby, dmuchając w czubek swojego cygara. - Nie rozumiem. - Ten sam człowiek, który zabił Warda i Brauna. Bobby poprowadził go w stronę furgonu, na którym właśnie układano ciało kobiety. Była młoda, musiała mieć niewiele ponad dwadzieścia pięć lat. Twarz znaczyły ślady ospy, chude ciało nosiło ślady niedożywienia. Muślinowa bluzka była rozdarta z prawej strony. Bobby uniósł rękę kobiety i Carriscant dostrzegł przez dziurę w ubraniu siną, obrzmiałą ranę od noża, który ugodził ofiarę pomiędzy czwartym a piątym żebrem. - Dostała w serce - powiedział Bobby. - 1 tak jak tam ci została znaleziona w pobliżu wody, w miejscu, gdzie czwartego lutego dziewięćset dziewięćdziesiątego roku przebiegała filipińsko-amerykańska linia frontu. - Kto tutaj stacjonował? - Pierwszy Pułk z Montany. Carriscant odniósł się do sugestii Bobby’ego raczej sceptycznie. - Gdyby to były zwłoki amerykańskiego żołnierza, zgodziłbym się z pańskim rozumowaniem. Ale to wieśniaczka, zabiedzona mieszkanka slumsów Tondo. No i nie ma rany w kształcie litery L. Bobby wyjął z kieszeni jakiś przedmiot i pokazał go Carriscantowi. Był to masywny skalpel firmy Merck i Franki, z mocnym, graniastym ostrzem długości dwóch cali. - Znaleźliśmy to w pobliżu ciała, na brzegu strumienia - wyjaśnił Bobby. Carriscant wziął narzędzie do ręki. - Nazywamy to prostym, ostro zakończonym nożem chirurgicznym. Nie do precyzyjnej roboty. To pospolity wyrób - powiedział, zwracając Bobby’emu skalpel. - Jesteśmy zdania, że morderca został spłoszony. Gdy by nie to, jestem pewien, że mielibyśmy ranę w kształcie litery L i brakowałoby serca. - Ale dlaczego kobieta? Dlaczego mieszkanka slumsów? - Nie wiem. - My... - Carriscant zawahał się, nie wiedząc, jak to powiedzieć - ...mamy takie skalpele w szpitalu Świętego Hieronima. - Wiem - powiedział Bobby. - Są także w Świętym Łazarzu i w Szpitalu Okręgowym. - Ostrożnie włożył skalpel z powrotem do kieszeni. - Gdyby któregoś brakowało, czy byłby pan w stanie to stwierdzić? - Przypuszczalnie. - Byłbym zobowiązany. Carriscant znów spojrzał na zwłoki kobiety. Przemoknięte ubranie przywarło do chudego, drobnego ciała. Zauważył, że brzuch jest wyraźnie nabrzmiały. Lekko rozchylone usta odsłaniały poplamione przednie zęby. Lekarz był poruszony i zaaferowany. Jego mózg pracował szybko. - Sądzę... - powiedział - że ta kobieta jest w ciąży. W czwartym lub piątym miesiącu. - Wskazał wypukłość jej brzucha. - Naprawdę? O Boże... - Wiadomość zrobiła na Bobbym większe wrażenie, niż można by się spodziewać. - To straszne. - Przekonamy się o tym w szpitalu - powiedział Carriscant, żegnając się z inspektorem. W drodze powrotnej łapał się na tym, że jego myśl wciąż powraca do tego samego punktu. Był pewien, że znaleziony przy zwłokach kobiety skalpel pochodzi z sali operacyjnej szpitala Świętego Hieronima. Nie potrafił wyjaśnić, skąd brało się to przekonanie, które nawiedziło go z niesamowitą, nadprzyrodzoną jasnością. Ktoś stamtąd ukradł i celowo zostawił przy zwłokach. Zrobił (lub zrobili) to tylko po to, żeby wplątać go w sprawę zabójstw. Błękitne popołudnie Miałem poważny problem - powiedział Pantaleon. Je go twarz była ściągnięta, podbródek nosił ślady kilkudniowego zarostu. - Ale myślę, że udało mi się go rozwiązać. Stali w drzwiach hangaru, patrząc na smaganą deszczem łąkę. Za nimi, w stęchłym mroku, widniał niemal ukończony aeromobil. Brakowało tylko jednego śmigła. - Chodzi o moment skręcający - tłumaczył Pantaleon. - Śmigła ściągają maszynę w prawo. Musiałem ustawić je tak, żeby jedno stanowiło przeciwwagę drugiego. Bardzo skomplikowana sprawa. - Skubnął garbek na nosie. - No i kwestia ciężaru. Potrzebuję zapasu paliwa. To mnie opóźniło o kilka tygodni, ale jestem na finiszu. - Nie forsuj się, Panta - powiedział Carriscant, kładąc łagodnie dłoń na ramieniu przyjaciela. - Czegoś takiego nie można robić w pośpiechu. Jestem pewien, że któregoś dnia wzbijesz się w powietrze. - Nie rozumiesz mnie - gorączkował się Pantaleon. - Nie jestem sam. Są inni. - Jacy inni? - Carriscant zaczynał się o niego naprawdę niepokoić. Napięcie, nerwowa atmosfera - wszystko to trwało już naprawdę zbyt długo. - Inni lotnicy. Jest Santos-Dumont we Francji, Bosendorf w Niemczech, ten Amerykanin - jakżeż on się nazywa? - ze swoimi załogowymi szybowcami. - Ale przecież właściwie skończyłeś. - Carriscant odwrócił się i wskazał gestem maszynę. - Zdumiewające osiągnięcie. - Chanute, o właśnie. - Ale najbardziej niepokoi mnie Santos-Dumont. Jest niesamowicie bogaty. Pieniądze nie grają dla niego roli, rozumiesz. - Panta... - I to! - Pantaleon zacisnął pięść, wygrażając ulewie. - Nie ma mowy o starcie co najmniej przez dwa miesiące. Co się dzieje? Spójrz na to pole. Kompletne trzęsawisko, stoi dosłownie pod wodą. Wieśniak przysięgał na głowy swoich dzieci, że woda będzie odpływać w sposób naturalny. Tylko dlatego kupiłem ten grunt. Carriscant spojrzał w niebo. Było południe i wyglądało na to, że się przeciera. Nie miał pewności, ale wydawało mu się, że przez szary kożuch chmur dostrzega blady błękit. Pantaleon nadal pomstował na obłudę wieśniaka. - Potrzebna ci droga - powiedział w zamyśleniu Carriscant. - Szutrowa droga, taka jak ta, która Amerykanie budują w Iiuramuros. żeby nie wiem ile padało, nawierzchnia będzie gładka. Wtedy mógłbyś... - Urwał. Pantaleon wpatrywał się niego, skubiąc dolną wargę dwoma palcami. - O co chodzi? - Droga... To jasne! - W każdym razie coś twardego. Bity trakt albo... Pantaleon wyszedł z hangaru, nie zważając na ulewę, i zaczął przemierzać grunt swoimi wielkimi krokami. Carriscant westchnął, podniósł parasol i ruszył za nim w pole, odsuwając wilgotny, ocierający mu szyję kołnierzyk. Rano zauważył błękitną pleśń na koszuli, którą dopiero co wyjął z szafy. Całkiem dobra biała koszula, zapleśniała jak stary ser. Dogonił Pantaleona na drugim końcu łąki. Za szpalerem drzew guawy ciągnęło się pole ryżowe, za nim połyskiwały brunatne, wezbrane wody potoku, upstrzone dzisiaj gęściej niż zwykle główkami wodnej kapusty, niczym jasnozielonymi piłkami futbolowymi. Przechodząc rano przez most Colgante, zauważył, że Pasig niesie ogromną ilość tego ładunku. - Zbuduję własną drogę - mówił Pantaleon z zapałem, wyciągając ręce w stronę hangaru. Podłoże z tłucznia, bambusowe paliki co metr, do nich przybite drewniane deski. - Panta, to prawie sto jardów. Pomyśl o kosztach, człowieku! - Nie, nie, to znakomity pomysł. Dziękuję ci, Salvador. - Chwycił dłoń przyjaciela i potrząsnął nią w podnieceniu. - Dziękuję ci ogromnie. - Nie ma za co. Poczłapali z powrotem w stronę hangaru. - Zastanowiłeś się, Salvador? Wiesz, jakie to dla mnie ważne. - Mówiłem ci już, że to niemożliwe. Nie jestem taki jak ty. Bałbym się i nie miałbyś ze mnie żadnego pożytku. Powinieneś przeszkolić kogoś młodszego. Poza tym jestem za ciężki. - Nie, nie, to nie stanowi przeszkody. To musisz być ty. Robiłem wszystkie obliczenia, biorąc za podstawę twoją wagę. - Nie, Panta, naprawdę... - Nie mów „nie”. Przemyśl to jeszcze raz. Deszcz ustał na chwilę, kiedy wracał powozem do Intramuros. Nadciągał wschodni wiatr. W oddali, u podnóża gór Benquet, gromadziły się potężne masy chmur. To tylko chwilowe wytchnienie, pomyślał Carriscant, zdejmując kapelusz i ocierając twarz chusteczką. Dziś wieczorem znów nas dopadnie ulewa. Po powrocie do szpitala znalazł w swoim gabinecie spis wyposażenia, o który prosił siostrę oddziałową. Na stanie brakowało wielu rzeczy, między innymi - tak jak się spodziewał - jednego prostego, ostro zakończonego skalpela firmy Merck i Franki. Ale kiedy zginął, kto to wie? Mógł zostać zgubiony, ktoś mógł go ukraść wiele miesięcy wcześniej lub rzucić przez pomyłkę na stos zużytych opatrunków... Skąd więc brało się podejrzenie, że maczał w tym palce Cruz albo Wieland? Zaczął analizować, możliwie metodycznie, wszystkie warianty rozwoju wydarzeń, ale dał sobie spokój po dwóch minutach, zmęczony piętrzącymi się nieprawdopodobieństwami i możliwymi konsekwencjami tego założenia. Zrozumiał, że w tym stanie ducha mógłby uznać za wroga dosłownie każdego - Cruza, Wielanda, nawet Bobby’ego. Może to właśnie Bobby podłożył skalpel, aby zasiać w nim niepokój, poddać go jakiejś swoistej próbie? Ale po co? Co z tego wynikało? Wiedział, że to pierwszy krok do szaleństwa, i postanowił przestać myśleć o całej sprawie. Pod jego drzwiami czekała długa kolejka pacjentów. Po skończonej pracy stał w oknie swojego gabinetu, wychodzącym na zaułek szpitalnego ogrodu. Powietrze dygotało pomrukiem odległych grzmotów. Strzeliste chmury śliwkowej barwy tworzyły nad miastem wysokie sklepienie. Ale na zachodzie, nad Zatoką Manilską, niebo było bezchmurne, a zachodzące słońce świeciło jasno, napełniając ogród gęstą kremową poświatą. Sędziwe, kryte terakotą dachy Intramuros lśniły jak nowe na tle skłębionej, sinej masy burzowych chmur. Pierwsze spadające na ogród krople deszczu zabłysły w promieniach słońca niczym srebrne monety. Chmury wisiały nad miastem, jak gdyby chciały zgasić zuchwałe słońce. Zderzenie liliowych chmur z blaskiem późnego popołudnia sprawiło, że powietrze stało się nagle niebieskie, nieomal zmieniając swoją naturę. Z niewidzialnego stało się prawie dotykalne, jak gdyby wypełniające ogród błękitne światło było zawiesiną drobnych niby mgła kropelek. Zachwycony, oczarowany, nie zastanawiając się nad tym, co robi, Carriscant otworzył okno i wyciągnął ręce niczym dziecko, pragnące chwycić, dotknąć tego cudownego zjawiska. Jego palce trafiły w próżnię. Zamiast tego ujrzał, jak liście, krzewy i trawa mienią się stoma odcieniami zieleni, poczuł żelazistą, stęchłą woń nadciągającej ulewy, wielkie krople deszczu uderzyły w jego rozpostarte dłonie, a nad kościołem San Juan del Morte odezwał się pierwszy grzmot. Przed urzeczonymi oczyma Carriscanta stało błękitne popołudnie. Z rozmarzenia wyrwały go dochodzące z poczekalni odgłosy jakiegoś zamieszania. Kulturalne protesty seńory Diaz poprzedziły pukanie do drzwi, w których ukazała się jej pulchna, zakłopotana twarz. - Strasznie przepraszam, panie doktorze, ale ma pan pacjenta. Powiedziałam, że jest za późno, jednak to nagła sprawa, jak mi się wydaje. - Proszę go wprowadzić. I może pani iść do domu. Ja dzisiaj zostanę do późna. Usiadł za biurkiem, wodząc paznokciem po bibularzu od jednego kleksa do drugiego. Ulewa rozszalała się na dobre. Deszcz walił z nieba, przelewając się przez rynny, napełniając powietrze pluskiem wody. Zadziwiający efekt, myślał chirurg, przypominając sobie grę światła w ogrodzie. Powietrze jest tak nasycone wilgocią, że blask słońca i siwy granat chmur wydają się stapiać ze sobą w mikroskopijnych kropelkach. Coś w rodzaju jednobarwnego pryzmatu, jeżeli można to tak określić. Do prawdy magiczne zjawisko. Czuł, że mógłby dotknąć powietrza, niemal nabrać błękitu w dłonie. Podniósł wzrok i wtedy ją zobaczył. Weszła do pokoju tak cicho, że przez jedną szaloną chwilę wziął ją również za jakieś złudzenie, wyrafinowany świetlny trik. Zrywając się na nogi, wydał cichy okrzyk zdumienia, który zdołał zamaskować kaszlnięciem. - Pani Sieverance... Miała na sobie słomkowy kapelusz, granatowy bawełniany żakiet i popielatą spódnicę do kostek. Jej gęste włosy były związane na karku bordową aksamitką. - Bardzo przepraszam za najście o tej porze, doktorze. Źle się poczułam. - Zauważył, że nie używa już lasek. Nie widział jej wprawdzie przez kilka dni, ale i tak świadczyło to o ogromnym postępie. Twarz miała bladą, czoło wilgotne, oddech płytki i przyśpieszony. - Bez lasek? Boję się, że za bardzo się pani forsuje. - Czuję się znacznie silniejsza. To znaczy, czułam się do dzisiaj. Po południu, kiedy byłam zajęta pisaniem, nagle zrobiło mi się słabo. Bardzo dziwne uczucie. - Czy siostra Aslinger... - Dałam jej wolny dzień. Widzi pan, czułam się tak dobrze. Wziął ją za rękę, żeby zbadać puls. Spoglądając ukradkiem, widział w świetle elektrycznego kinkietu drobny puszek nad górną wargą kobiety. Najdelikatniejszy brzoskwiniowy meszek. Jej runo, jej futerko. Ukazał się koniuszek języka, oblizując dolną wargę. Światło lampy od bijało się w wilgotnym, przesłoniętym rzęsami oku. Na rzęsach miała jakąś czarną substancję. Jasne kosmyki w okolicy uszu były przyprószone pudrem. - Tętno jest trochę za szybkie. - Tak myślałam. I oddech. Staram się oddychać wolniej, ale nie mogę. Czuję ucisk w płucach. - A rana? Czuje pani jakiś ból? - Dziwne uczucie. Jak gdyby mrowienie. Jakby... pulsowanie w boku, w tej okolicy. - Gdyby zechciała się pani położyć na kozetce... Wracam za momencik. - Uśmiechnął się do niej, idąc w stronę drzwi. - Dokąd pan idzie? - Po pielęgniarkę. Roześmiała się i pokręciła głową, jak mu się wydawało, z niedowierzaniem. - Doktorze Carriscant. zrobił pan otwór w moim ciele i usunął z niego fragment. Doceniam pańskie poczucie przyzwoitości, ale doprawdy nie ma potrzeby. - Zdjęła kapelusz, położyła go na krześle i podeszła do stojącej za parawanem kozetki. - Mógłby mi pan pomóc? Trudno mi podnosić nogi. Przykucnął prędko naprzeciw niej. Ujął ją za kostki, czując suchość w gardle. Małe czarne dziecinne trzewiki na płaskim obcasie. Skrzyżowane sznurowadła, przewleczone przez mosiężne haczyki. Uniósł jej nogi i położył na kozetce. Skóra skrzypnęła cicho, kiedy układała się wygodniej na plecach. - Jestem panu bardzo wdzięczna, doktorze. - Nie ma o czym mówić. Słusznie pani zrobiła, przychodząc. Sięgnęła, żeby rozpiąć spódnicę z boku. Oprócz guzików z obu stron połyskiwały klamerki. - Tam są takie małe paseczki. - Widzę. - Porozpinał je i opuścił przednią część spódnicy. Ona rozpięła żakiet i rozsunęła jego poły. Pod spodem miała bawełnianą koszulkę w drobne bladożółte prążki. Pomiędzy nią a przymarszczoną górą pantalonów, ciasno ściągniętych bawełnianą tasiemką, zobaczył fragment brzucha powyżej pępka. Delfina rozwiązała tasiemkę i poluzowała ją, ile się dało. Carriscant nie myślał o niczym. W głowie miał pustkę, którą wypełniało gwałtowne, natrętne bębnienie deszczu. Słodki, mdły zapach jej wody różanej. Jego wzrok powędrował w stronę okna. Ogród był teraz pogrążony w cieniu, światła w pomieszczeniu płonęły jasno w przedwczesnym zmroku. - Ja tylko... - zaczął, ujmując luźny brzeg pantalonów. Zsunął je ostrożnie, odsłaniając najpierw pępek, potem pulchne wzniesienie brzucha, wreszcie łagodny występ miednicy. Nie dalej. - Gdyby mogła się pani unieść... - Boję się, że będzie bolało. Mam bardzo słabe mięśnie. - Teraz. Wsunął ręce pod jej krzyż, podtrzymując ją, kiedy uniosła ostrożnie pośladki, manipulując przy tylnej części spódnicy, którą zsunęła poniżej bioder. Czuł, że jego dłonie są gorące. Znów ujął brzeg pantalonów, chcąc dostać się do blizny. Były luźniejsze, niż się spodziewał, i niechcący odsłonił cal złotych, sprężystych, niemal całkowicie odrośniętych włosków. Zesztywniał, zaszokowany. W płucach miał nagle zbyt dużo powietrza, w pachwinie czuł mrowienie i bezwład, jego członek tężał. Podciągnął trochę brzeg pantalonów, żeby zasłonić podniecający widok, po czym zsunął prawą część, odsłaniając bliznę. Przez cały czas nie podnosił głowy. Nie byłby w stanie spojrzeć Delfinie w oczy, bojąc się, że widziała, co zobaczył. Jaskraworóżowy ślad, który zostawił na jej skórze. Przesunął po nim opuszkami palców. Żadnego stanu zapalnego. Ślady po szwach praktycznie niewidoczne. Jego ręce znów dotykały jej ciała. Zamknął oczy. - Nie ma tam żadnej Esmeraldy - powiedziała miękko. - Proszę? - We „Wschodnich aniołach”, w tej powieści. Nie występuje tam postać imieniem Esmeralda ani żaden kapitan Farley,’ nikt nikogo nie „wyprowadza w pole”. - Nie był w stanie wytrzymać bezpośredniego spojrzenia Delfiny. Zdjął ręce z jej brzucha. - Nie rozumiem - powiedział, uświadamiając sobie, jak bardzo się odsłonił podczas ostatniej wizyty, jakie motywy ujawnił. - Nie przeczytał pan tej książki. Kłamał pan, a mimo to chciał pożyczyć następną. Dlaczego? Przyglądała mu się, wsparta na łokciach. W jej leniwym głosie słychać było lekką kpinę. Zadała pytanie, na które znała odpowiedź. - Bo... - zniżył głos do poufałego szeptu - ... bo chciałem się z panią zobaczyć. Pochylił się nad nią. W chwili, gdy jego usta dotknęły warg Delfiny, poczuł, jak jej ramiona obejmują go za szyję, pociągając w dół. Drzwi były zamknięte na klucz, światło zgaszone. Kochali się z wielką, pełną troski czułością, ograniczając do minimum ruch, w obawie, by nie urazić świeżo zagojonej rany. Zsunął ukochanej spódnicę i pantalony, po czym - pomógł jej się odwrócić i pochylić nad nim na czworakach. Leżąc na wznak, przygotował się pośpiesznie, szarpnięciem uwalniając się od paska i rozpinając rozporek. Opuściła się bardzo ostrożnie, cal za calem. Bez problemów. Aksamitka musiała się rozwiązać, bo jej włosy rozsypały się, muskając jego twarz. Wsunął ręce pod bawełnianą koszulkę, ujmując w dłonie ciężkie piersi. - Nie boli - szepnęła, poruszając się ostrożnie. Leżał bez ruchu na wznak, jego dłonie spoczywały te raz na jej biodrach, kiedy delikatnie unosiła się i opadała, balansując łagodnie. Nie był w stanie powstrzymywać się zbyt długo. Gdy nadszedł ten moment, niemal zupełny bezruch, brak cielesnego kontaktu, wysiłku czy napięcia sprawiły, że czuł się niby we śnie, w jakimś innym świecie. Jak gdyby doświadczał tego wszystkiego, unoszony ciepłymi falami strumienia lub kołysany wiatrem na szczycie potężnego drzewa. Potem ona osunęła się na niego. Dopiero wtedy przytulili się, pozwalając sobie na dotyk, pocałunki i pieszczoty. Żadne słowa nie przychodziły mu do głowy. I leżeli tak w milczeniu na lekarskiej kozetce, za parawanem, w nieoświetlonym pokoju. Za oknem szumiała ulewa i zapadały coraz głębsze ciemności. Dziewczęta na kucyku Po wyjściu Delfiny siedział nadal w ciemnościach, ogarnięty dziwną niemocą, wyczerpany i absurdalnie szczęśliwy. Zamknął oczy i próbował odtworzyć w myślach jej zapach, dotyk, urywki rozmowy, chwile, w których ziszczenie ledwie był w stanie uwierzyć. Przekonał się, że jego pamięć jest irytująco nieuchwytna. Na krótką chwilę udało mu się przywołać ciężar i miękkość pełnych piersi w swoich dłoniach, by zaraz potem ujrzeć sufit gabinetu, z masywną lampą i żółtawymi plamami wilgoci. Ten obraz też został zepchnięty na bok. Usłyszał głos, szepczący mu do ucha: „wiem, wiem”, poczuł, jak gęste włosy łaskoczą go po twarzy, zobaczył jej ciało w półobrocie, kiedy pochylała się, żeby zapiąć spódnicę... I już miał przed sobą jasną, cudną twarz, unoszącą się do ostatniego pocałunku. Jakie były ich ostatnie słowa? Nie pamiętał. Co ustalili? Musieli przecież zaplanować jakoś następne spotkanie. W tym momencie chwycił go straszny lęk, że ich pierwszy raz mógł być zarazem ostatnim. W nagłym przypływie goryczy zaczął przeklinać swoje i jej małżeństwo. W jednej chwili znienawidził Manilę, tutejszą prowincjonalną ciasnotę umysłową i kołtuństwo. Nie sposób było umknąć przed lubieżną ciekawością i karcącym wzrokiem zamieszkujących tu emigrantów, przed wszechobecną służbą, podpatrującą i szepczącą po kątach. Prywatność, anonimowość nie wchodziły w grę. Człowiek nigdy nie był tutaj sam. Nieszczęśliwy i sfrustrowany, opuścił szpital, wychodząc w błękitny zmierzch. Przez Calle Pałacie i Fundacion dotarł do bramy Real, minął fosę i skierował siei w stronę świateł Lunety, płonących przed nim jasnymi pierścieniem pośród zapadającej nocy. Po drugiej stronie zatoki ciemny masyw wzgórz Sierra de Marivelles odcinał się na tle ostatnich, cytrynowo-pomarańczowych smug zachodu. Zbliżając się, usłyszał dźwięki muzyki dobiegające od strony podium dla orkiestry. Tłumy ludzi i dziesiątki powozów krążyły niespiesznie po owalnym deptaku, otaczającym rozległy trawnik. Jak zawsze, dominującym kolorem była tutaj biel. Może to wzrok płatał mu figle, a może późna pora sprawiła, że lniane garnitury i muślinowe koszule wydawały się żarzyć w gęstniejących ciemnościach jakimś nieziemskim blaskiem. Po dziarskim wykonaniu „Żółtej róży z Teksasu” orkiestra zagrała skocznego walca, a jemu wydało się, że chodzący w koło ludzie i kuce w zaprzęgu zmieniają krok, podchwytując nowy rytm. Krążył bez celu w tłumie, od czasu do czasu natykając się na znajomych. Oddawał pozdrowienia, unosząc rękę szybkim gestem, z bezmyślnym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Po każdym spotkaniu zmieniał kierunek, żeby nie być zmuszonym do dalszej rozmowy. Wciąż napełniało go zdumienie na myśl o tym, co się niedawno wydarzyło. Myśląc o Delfinie i ich słodkim, pełnym delikatności zbliżeniu, czuł się zarazem obdarowany i ubogi, wdzięczny i bezgranicznie wzruszony jej hojnością. W pewnej chwili stwierdził, że jest sam, wyrzucony niespodziewanie, po licznych meandrach, poza obręb świateł rzucanych przez jasne kule elektrycznych lamp. Odwrócił się i patrzył na sunący wolno tłum, zmierzający donikąd, zataczający kolejne kręgi w takt pięknej muzyki, rozbrzmiewający gwarem tysiąca rozmów, okraszanych od czasu do czasu wybuchem śmiechu lub stłumionym chichotem. W tłumie krążyły dwie małe Amerykanki, siedzące na kucyku. Wynurzały się i znów znikały, nie dbając o kierunek, przecinając pod różnymi kątami ulicę i trawnik. Ich jasne, rozpuszczone włosy zebrane były na amerykańską modłę luźną, zawiązaną z boku kokardą, chude, gole nóżki w aksamitnych pantofelkach dyndały po obu stronach konika. Starsza dziewczynka, trzymająca wodze, była radosna i podekscytowana. Uśmiechała się szeroko, strzelając nieustannie wokół siebie ciekawymi oczyma. Ale jej mała siostrzyczka, trzymająca ją kurczowo za sukienkę, robiła wrażenie zalęknionej. Siedziała sztywno, z poważną miną i oczyma wbitymi w ziemię. Okrążyły Lunetę dwa razy, nim stracił je z oczu. Znikły za grupą powozów na drugim końcu esplanady i więcej się nie pojawiły. Całą jego istotę ogarnęło przejmujące poczucie straty, jak gdyby nagle dotarł do niego ukryty sens tego obrazu, ukazującego nietrwałość i przemijalność rzeczy ziemskich. Przeciął ulicę, wspiął się na mur i usiadł na nim, mając pod sobą wąski pas nadmorskiej plaży, a przed oczyma kabiny kąpielowe na kółkach i ciemne wody zatoki, rozjaśnione na horyzoncie ostatni mi bladymi smugami fioletu. Samotny, nieobserwowany przez nikogo, ukrył twarz w dłoniach i zapłakał. „Hippotyza” Nóż chirurgiczny firmy Merck i Franki leżał na środku biurka, celując ostrzem w Salvadora Carriscanta Rozmowa odbywała się w gabinecie Patona Bobby’ego w Ayuntamiento. - Więc mówi pan, że brakuje jednego - niepotrzebnie raz jeszcze powtórzył Bobby. - Tak wynika z naszej inwentaryzacji. Bobby zmarszczył czoło, wyjął dłonie spod blatu i oparł na nich podbródek. Kciuki wsunął pod brodę, końce palców złączył starannie. Carriscant zauważył opatrunek na środkowym i serdecznym palcu prawej ręki. - Co się panu stało? - zapytał. - Pamięta pan ten dzień, kiedy znaleźliśmy zwłoki kobiety? - powiedział Bobby z kwaśną miną. - Znaleźliśmy przy nich nóż. Włożyłem go do kieszeni i zapomniałem o nim. Dziesięć minut później sięgnąłem po zapałki i... au! - Zdarza się. Jeżeli nosi się przy sobie skalpel, konieczny jest futerał albo mały skórzany kapturek. - Carriscant pokazał mu własny egzemplarz. - Cóż, nie mam zamiaru nosić go przy sobie przez cały czas. - Tak więc z całą pewnością brakuje jednej sztuki, jeżeli ta informacja może się panu na coś przydać. - Mogłaby. Gdyby nie fakt, że w szpitalu Świętego Łazarza nie mogą się doliczyć trzech, a w Szpitalu Okręgowym znikło całe opakowanie. - Tak to, niestety, bywa w szpitalach. Bobby wstał i zaczął chodzić po pokoju, wyraźnie zakłopotany. Odwrócił się, jakby chciał coś powiedzieć, rozmyślił się, po czym znów zmienił zdanie. Uosobienie człowieka myślącego na gorąco, na poczekaniu. Carriscant pomyślał, że rzadko widuje się kogoś, czyje intencje byłyby tak wyraźnie wypisane na twarzy. Nie najmocniejszy atut, jeśli idzie o policjanta. Czekał cierpliwie, aż Bobby podzieli się z nim swoimi spostrzeżeniami. - Gdyby ten skalpel pochodził ze szpitala Świętego Hieronima - zaczął Bobby, jakby ta myśl właśnie przed chwilą wpadła mu go głowy - wówczas teoretycznie, powtarzam, teoretycznie, mógłby go zabrać doktor Ouiroga. Prawda? - Panie Bobby, już panu mówiłem... - To tylko założenie. Hipotetyczne. „Hippotytyczne” - tak to brzmiało w jego ustach. Carriscant z trudem powstrzymał uśmiech. - Całkowicie absurdalne założenie - powiedział. - Sugeruje pan, że doktor Ouiroga ma coś wspólnego z tymi morderstwami? To nonsens. - Ale jakiś trop, musi pan przyznać. Najpierw powiązania rodzinne z generałem Elpidio, teraz ten skalpel. I chirurgiczna precyzja dokonanych okaleczeń. „Usunięte zręcznie” to pańskie słowa, nie moje. - Bobby przerwał, celując w Carriscanta jednym z nieobandażowanych palców. - Rodzina doktora Ouirogi pochodzi z Batangas w południowym Luzonie, gdzie toczyły się podczas rebelii najostrzejsze walki. Mam informacje, że Quiroga jeździł tam trzykrotnie w ostatnim roku wojny. - 1 co z tego? Ja też bywałem w tamtych okolicach. Moja matka mieszka w San Teodoro. - A w czasie wojny, w lutym i marcu 1902 roku, stacjonowały tam oddziały pułkownika Sieverance’a. Zbyt wiele powiązań, panie Carriscant. Nie mogę ich ignorować. - Proszę posłuchać, chwyta się pan brzytwy - powiedział chirurg. - To najkruchsze i najbardziej zawodne przesłanki.. Równie dobrze ja mogłem zabrać ten skalpel. Ktokolwiek z mojego personelu lub jeden z noszowych. Doktor Cruz, doktor Wieland. Nawet pułkownik Sieverance albo i pan. Każda z tych osób była w moje] sali operacyjne] lub miała do nie] dostęp. Bobby poczerwieniał i przez chwilę robił wrażenie bardzo zakłopotanego. - Ten sarkazm jest nie na miejscu, doktorze Carriscant. Muszę zbadać wszystkie możliwości. Carriscant skłonił głowę przepraszającym gestem. - Zgadzam się, że ten skalpel rodzi najróżniejsze pytania - powiedział, patrząc przenikliwie na Bobby’ego, który wydawał się wyjątkowo speszony. - Gdyby go tam nie było, sądziłbym, że nie ma żadnego związku pomiędzy zabójstwem tej kobiety a śmiercią żołnierzy... Przy okazji: była w ciąży, w piątym miesiącu. - Zawiesił głos. Postanowił podzielić się z Bobbym swoją własną hipotezą. - Jeżeli interesuje pana moje zdanie, uważam, że ten skalpel został podrzucony celowo. Nie, żeby rzucić podejrzenie na doktora Oniroeę... tylko na mnie. - Na litość boską! Teraz pan opowiada nonsensy. Kto miałby zrobić coś takiego? - Doktor Cruz lub doktor Wieland. Albo obaj razem. Bobby roześmiał się, nagle odzyskując pewność siebie. - Twierdzi pan, że zamordowali tę wieśniaczkę i zostawili przy zwłokach jeden z pańskich skalpeli? To się nie trzyma kupy. Są ludźmi o określonej pozycji społecznej. Nie, nie. - Nie mówię o morderstwie. Ale bez wątpienia są zdolni do tego, by skorzystać z okazji, żeby mnie skompromitować. Cruz ma znajomości w policji. Posterunkowi z Tondo często przywożą do szpitala ofiary bójek. Na jego oddział. - Nie mogę się z tym zgodzić. - Obaj są kompletnie pozbawieni skrupułów, poza tym to moi zaprzysięgli wrogowie. - To fantazja. Czysty melodramat. - Chcę, żeby pan wiedział, co myślę. Nie twierdzę, że zamordowali tę kobietę. Na prowincji panuje epidemia cholery. Dziesiątki ludzi umierają każdego tygodnia. Bóg raczy wiedzieć, ile ciał ma Cruz w zapasie w tej swojej diabelskiej pracowni. Mógł... - Dosyć, dosyć. To prowadzi donikąd. Drogi Carriscant, to są brednie, majaki. Zdumiewa mnie pan, przyjacielu. Zawsze miałem pana za człowieka o chłodnym umyśle. - Jestem przekonany, że ten skalpel został skradziony z mojej sali operacyjnej. - Wie pan co, wybiegamy zbyt daleko naprzód, ten cholerny deszcz rozmiękcza nasze mózgi. Niedługo nam zapleśnieją. Carriscant postanowił na tym poprzestać. Mimo wszystko był usatysfakcjonowany. Jego wyznanie przyniosło nieoczekiwany efekt. Bobby zareagował na oskarżenia pod adresem lekarzy z tak wyraźną ulgą i odrzucał je tak gorliwie, że Carriscant nie miał już wątpliwości, kto ukradł skalpel z sali operacyjnej. Dopuścił się tego nie kto inny, jak szef policji Paton Bobby. Szew na sercu Annaliesa polała miodem kolejny trójkątny tost, oblizując łyżkę, nim włożyła ją z powrotem do dzbanka. Za dużo je, pomyślał Carriscant. Znowu ostatnio przytyła. Pod brodą pojawiła się wypukłość - zapowiedź drugiego podbródka. Z gorzką wyrazistością uświadomił sobie, jak nieatrakcyjna jest jego żona. Nagle uderzyły go jej ściągnięte mimo świeżo nabytej pulchności rysy, jej bezbarwność i nijakość. Przy Delfinie była... Odsunął talerz z ryżem i kurczęciem. Jak mogła jeść tosty z miodem przez cały wieczór, jeden po drugim? - Muszę iść do szpitala - powiedział. Popatrzyła na niego obojętnie, z odcieniem pogardy. - Nie będę na ciebie czekała. Carriscant założył opatrunek na ranę. Pacjent był Anglikiem, oficerem gwardii przybrzeżnej, który nabawił się rozległej, wolowatej cysty na szyi. Torbiel, która rozrosła się do rozmiarów oberżyny, została usunięta przed dwoma dniami. Pacjent wciąż czuł się osłabiony, ale poprawa była wyraźnie widoczna. Doktor miał właśnie podejść do następnego łóżka, kiedy na salę wbiegła jedna z pielęgniarek, siostra Encarnacion. - Doktorze Carriscant, nagła sprawa na oddziale jedenastym. Bardzo proszę! Carriscant pośpieszył za nią korytarzem prowadzącym do zachodniego skrzydła szpitala. Oddział jedenasty należał do Cruza. Wejście na jego teren było niczym przekroczenie granicy państwa, niczym podróż w czasie w minioną epokę. Na pograniczu jego własnej strefy wpływów stały kozły z emaliowanymi pojemnikami, zawierającymi środki odkażające i mydło karbolowe, na podłodze ustawione były kuwety ze sproszkowanym wapnem, przez które miał obowiązek przejść każdy, kto wchodził na oddział z rewirów Cruza. Nawet powietrze było inne w tej części szpitala: przesycone zastarzałą wonią ropy, niezmienianej bielizny, niemytych ciał. Korytarze były brudne, podłogi niezamiecione, ściany poznaczone śladami palców, wyszlifowane od częstego dotyku. Cruz nadal wierzył święcie, że źródłem chorób jest złe powietrze, że infekcje powodowane są przez paskudne, szkodliwe przeciągi. W rezultacie wszystkie okna i drzwi na jego oddziałach były szczelnie zamknięte. Siostra Encarnacion otworzyła drzwi prowadzące na oddział jedenasty i wprowadziła Carriscanta do długiej sali, dusznej i odciętej od świata, podzielonej drewnianymi przepierzeniami na małe boksy, po jednym łóżku w każdym. Te zapory od sufitu do podłogi wzniesiono zapewne po to, pomyślał sarkastycznie Carriscant, żeby tym skuteczniej powstrzymywać niezdrowe wiatry, powodujące śmierć sześćdziesięciu procent pacjentów Cruza. Pielęgniarka wprowadziła go do jednego z boksów. Carriscant ujrzał młodego Filipińczyka, któremu, jak się od razu zorientował, pozostało zaledwie kilka dni życia. - Co się stało? - zapytał. Siostra Encarnacion wyjaśniła, że spadł z dachu swojej chaty, na którym wymieniał poszycie, i nadział się na bambusowy płot, otaczający ogród. Odprysk bambusa wszedł mu w ciało tuż pod mostkiem, docierając aż do serca. Pierś mężczyzny obciążał płócienny, impregnowany worek wypełniony lodem. Carriscant podniósł go, odsłaniając grubo obandażowaną klatkę piersiową. Ku swojemu zdumieniu, ujrzał gumową rurkę, biegnącą do szklanej butli, na wpół wypełnionej krwią sączącą się z jej zakończenia. - Co to jest? - Dren do przedsionka serca. - Co takiego? - Nic z tego nie rozumiał. Sprawdził tętno pacjenta. Było słabe i bardzo nieregularne. - Jaką operację przeprowadził doktor Cruz? Siostra Encamacion udzieliła mu stosownych wyjśnień, dodając, że doktor Cruz był bardzo zadowolony z wyniku zabiegu i zalecił ścisłą obserwację pacjenta. Pchnięto gońca do jego domu, ale doktor z pewnością nie zdążyłby przybyć na czas, więc kiedy się zorientowali, że doktor Carriscant jest w szpitalu... Carriscant był zdumiony, wprost osłupiały. Po kilku dalszych pytaniach zorientował się, że Cruz otworzył klatkę piersiową mężczyzny, odsłaniając przebite bambusową drzazgą osierdzie. Zaszył ranę przedsionka, pozostawiając w sercu trójgraniec, aby odprowadzać nadmiar płynu. Carriscant spojrzał na mężczyznę. Oddychał z trudnością. Jego bezkrwista, zlana potem twarz miała ziemistą barwę Cruz mógł zaszyć ranę przedsionka, ale było jasne, że również serce zostało przebite. Musiała być w nim niewielka ranka, przez którą nadal tłoczona była krew Zbyt duża ilość, aby jakikolwiek dren mógł tutaj pomóc. Wkrótce ciśnienie zdławi bicie serca lub me wytrzymają płuca, najpewniej również zalane krwią napływającą do klatki piersiowej. Nic już nie mógł zrobić. Odwrócił się, zły i sfrustrowany, i ruszył w głąb oddziału, zaglądając do pozostałych przegródek. Kątem oka rejestrował brud pokrywający okna o zatrzaśniętych okiennicach. Większość boksów była pusta. Na jednym z łóżek leżały zwłoki z prześcieradłem naciągniętym na twarz. Na dwóch innych byli pacjenci: chłopiec i młody mężczyzna, obaj z workami lodu na piersi. - Jakie schorzenia leczy się na tym oddziale? - Wyłącznie rany klatki piersiowej. - Siostra Encarnacion robiła wrażenie przygnębionej. - Dostajemy zbyt wielu kryminalistów, doktorze Carriscant. - Policja z Tondo przywozi ich tutaj, kiedy któryś zostanie zraniony w bójce. Doktor Cruz prosił, żeby dostarczać mu tylko tych z ranami klatki piersiowej. Indywidua spod ciemnej gwiazdy... - Zniżyła głos. - Nie jesteśmy do te go przyzwyczajeni w szpitalu Świętego Hieronima. Absolutnie nie jesteśmy przyzwyczajeni. Dopiero kiedy znalazł się na tyłach domu Sieverance’ów, udało mu się oderwać myśli od doktora Izydora Cruza i jego nowych, śmiałych operacji. Wynajęty wóz carromato zawiózł go do Uli-Uli, wioski położonej tuż za pałacem, skąd chirurg zawrócił i ruszył pieszo w stronę Calle Lagarda. Po jakimś czasie zszedł z drogi i ruszył na przełaj przez pola w kierunku osiedla i jego znakomitych mieszkańców. Niebo było po większej części zasnute chmurami, ale od czasu do czasu zza poszarpanej zasłony ukazywał się księżyc w trzeciej kwadrze, oświetlając drogę. Bez poważniejszego incydentu udało się Carriscantowi dotrzeć do żywopłotu otaczającego ogród Sieverance’ów. Raz tylko pośliznął się na grobli przy polu ryżowym i zamoczył but oraz ubłocił nieco nogawkę spodni. Poza tym był w nie najgorszym stanie, kiedy przedzierał się przez gęsto rosnące krzewy cogalu i hibiskusa, a potem skradał się przez zalany księżycowym światłem ogród w stronę domu. Znów zadawał sobie pytanie, na co właściwie liczy, i po raz kolejny dochodził do wniosku, że wysiłek sam w sobie stanowi wystarczające usprawiedliwienie. Tym, co go wykańczało, była bezczynność. Musiał coś robić za wszelką cenę, choćby nie wiem jak głupiego i bezcelowego. Zajął stanowisko za gęstą zasłoną tropikalnych pnączy, porastających drewnianą pergolę, i czekał. Może wyjdzie na werandę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i będzie mógł ją dyskretnie zawołać. Gdyby mu chociaż przelotnie mignęła za szybą, czułby się dostatecznie wynagrodzony. Widział światła palące się w licznych oknach, słyszał gwar służby, podzwanianie garnków i sztućców dochodzące z mieszczącej się na parterze kuchni. Jak się domyślał, skończono właśnie wieczorny posiłek. Był pewien, że rozpoznaje okna jej sypialni i biblioteki, ale uznał, że rzucenie kamykiem w któreś z nich byłoby zbyt ryzykowne. A. co, jeżeli w pomieszczeniu znajdowałaby się pokojówka? Albo, co gorsza, siostra Aslinger? Lepiej czekać i modlić się, by szczęście mu dopisało. Od czasu do czasu za zasłoniętymi oknami przesuwa ły się jakieś cienie, ale były zbyt niewyraźne i mgliste, aby mógł kogokolwiek rozpoznać. Nagle usłyszał fortepian. To musiała być ona. Kilka pasaży na tle jednej nuty, urywek wpadającej w ucho melodii, wreszcie cisza. Znów jakieś cienie przemknęły za oknami. Wyobraźnia zaczęła mu podpowiadać, że to ona krąży po pokojach, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Niespokojna, podekscytowana, myśli o nim, tak jak on o niej. Może jego obecność w ogrodzie, jego nieuświadomiona bliskość byli źródłem tego słodkiego niepokoju? Skoncentrował się z wszystkich sił, wysyłając myśli w eter, wzywając ją, żeby otworzyła drzwi i wyszła na taras. Nie pojawiła się jednak. Usłyszał trzaśniecie drzwi, zobaczył, że światło gaśnie w pokoju, który uznał za jej sypialnię, i na tym koniec. Sucha podeszwa wkrótce przemokła od wilgotnej trawy. Na karku czuł chłodny wiatr, niosący zapach ziemi - zapowiedź nadciągającego deszczu. Zaczęło uporczywie siąpić. Pies w sąsiednim ogrodzie rozszczekał się zajadle, zawtórował mu inny w przeznaczonej dla służby części domu Sieverance’ów. Czas było wracać do domu. Przeciskając się przez żywopłot, żeby wydostać się z powrotem na drogę, czuł osobliwą satysfakcję. Ktoś inny uznałby to mokre czuwanie w ogrodzie za bezsensowną, daremną stratę czasu. Ale dla kochanka ta niepotrzebna fatyga miała swój ukryty sens, swoją sekretną wagę. To miara mojego oddania, myślał, zbliżając się do San Miguel i rozglądając się za carromato. Melodia, którą grała przez krótką chwilę, wciąż krążyła mu po głowie. Przyłapał się na tym, że nadal nuci ją pod nosem, układając się do snu na swoim prowizorycznym posłaniu. Oficjalne przyjęcie Carriscant chował właśnie papiery do szuflady biurka, kiedy rozległo się pukanie i w drzwiach pojawiła się jedna ze szpitalnych pielęgniarek. - Przepraszam, doktorze Carriscant. Doktor Cruz przesyła wyrazy uszanowania i prosi, aby zechciał pan przyjść do niego na salę operacyjną. Sprawa jest dość pilna. Carriscant nie posiadał się ze zdumienia. Od czasu awantury u Delfiny prawie ze sobą nie rozmawiali. - Na salę operacyjną, mówi pani? - Tak. Niezwłocznie, jeśli byłby pan tak dobry. Carriscant przeciął dziedziniec dzielący jego gabinet od pomieszczeń Cruza i poszedł za pielęgniarką mrocznym korytarzem, prowadzącym do sali operacyjnej. Jego ściany były pomalowane starą farbą klejową, łuszczącą się i odpadającą płatami. W powietrzu unosił się dziwny zapach - słodkawy, mdły, zawiesisty smrodek, czepiający się nosa, przywierający do podniebienia, jakby był adresowany bardziej do zmysłu smaku niż powonienia. Przypominał odór nieświeżej żywności, wydobywający się z zapuszczonej kuchni. Carriscant natychmiast rozpoznał woń ropy. W oczach Carriscanta sala operacyjna Cruza wygląda ła niczym przedsionek piekła. Na podłodze stare, popękane kafelki z terakoty. Brudne tynki, pokryte nie wiedzieć czemu jakimiś gryzmołami, archaiczne drewniane stoły i tace. Cruz górował nad swoją domeną, przywdziany w nieśmiertelny surdut, pokryty zaschniętym brudem niczym krostowatym liszajem. Mankiety miał rozpięte podwinięte rękawy odsłaniały potężne przedramiona, porośnięte ciemnym włosem. Wycierał umazane krwią ręce w kawałek szmaty. Przy stole operacyjnym stały trzy pielęgniarki i drugi lekarz, doktor Filomeno, anestezjolog Cruza. Jego lekki brązowy garnitur doznał właśnie poważnego uszczerbku - z prawej strony widniała wielka plama krwi. Doktor usiłował osuszyć ją garścią tamponów, skarżąc się głośno jednej z pielęgniarek. - A, Carriscant - powiedział Cruz, rzucając ręcznik na tacę z narzędziami. - Cieszę się, że zechciał pan przyjść. - Przeciągał słowa, jakby był pod gazem. W jego głosie brzmiał źle skrywany triumf. - Bardzo mi zależało, żeby pan to zobaczył. - Skinął na Carriscanta, by podszedł do stołu. Klatka piersiowa leżącego na nim mężczyzny byt otwarta, rozwieracze przytrzymywały brzegi rany. Przyglądając się uważniej, Carriscant spostrzegł, że przedsionek też jest otwarty i rozciągnięty za pomocą kleszczy. - Proszę spojrzeć - powiedział Cruz. Pośród zakrzepłej krwi i zmacerowanej tkanki Carracant zobaczył bijące serce, pulsujące nieregularnie niczym jakieś morskie stworzenie, na wpół roślina – na wpół małż bez skorupy, z gatunku tych, które przywierają do skał na dnie mórz. Jeszcze żywe, kurczyło się i rozkurczało słabo. Cruz przeczesał palcami swoje sztywnej włosy i zaczął opuszczać mankiety. - Wezwałem fotografa - powiedział z dumą. - Wkrótce świat się dowie, kim jest Izydor Cruz. Nie jest pan jedynym chirurgiem, który potrafi zrobić wrażenie. - O czym pan mówi? - Niech pan spojrzy - powiedział, podchodząc do leżącego mężczyzny - Niech pan tylko spojrzy, Carriscant. Salvador popatrzył na drgające serce i ujrzał sześć mocnych szwów - sześć jedwabnych supełków Cruz wyciągnął swój tępo zakończony palec w stronę otwartej klatki piersiowej pacjenta i dotknął pulsującego organu. - Szycie serca, Carriscant. Rana od pchnięcia nożem. Pielęgniarki krzątały się przy pacjencie, sprawdzając dreny poprowadzone z przedsionka serca i opłucnej. - Doktor Filomeno wstawi żebro i zamknie klatkę piersiową. Ja wydam w tym czasie oświadczenie dla prasy. Carriscant nie mógł się powstrzymać. Wyciągnął palec i delikatnie dotknął powierzchni bijącego serca, które trzepotało się i wzdymało w osierdziu, śliskie i ruchliwe. Na lewej komorze widniało schludne, podłużne nacięcie, mniej więcej długości cala, ściągnięte sześcioma szwami. Wzrok Carriscanta padł na worek lodu leżący obok na wózku, po czym powędrował ku twarzy mężczyzny. - Mogę? - Uniósł maskę zakrywającą twarz. Skóra mężczyzny była zupełnie szara. Carriscant poznał go od razu. - Zapaść lewego płuca - wyjaśnił doktor Filomeno. Carriscant skinął głową. Był to ten sam człowiek, którego widział na oddziale Cruza zaledwie dwa dni wcześniej. Ale pielęgniarka nic wówczas nie wspominała o ranie serca. Mówiła, że chodzi o przedsionek. Mózg Carriscanta pracował szybko. Mężczyzna nie mógł mieć wtedy takiej dziury w sercu, bo umarłby w przeciągu godziny. Może mikroskopijne przebicie, zgodnie z jego własną diagnozą, ale nie ranę tych rozmiarów. Wobec tego skąd się wzięło to zgrabne cięcie, które zeszył Cruz? Przecież chyba nawet on nie byłby zdolny do... - Szycie serca - puszył się Cruz. - Szycie serca, Carriscant. - Ten człowiek umrze. - Nie sądzę. Krwawienie ustało. Płuco z powrotem się wypełni. - Nawet jeżeli tak, ten brud go załatwi. Widziałem, Jak przejechał pan dłonią po włosach, zanim dotknął pan jego serca. - Modne wymysły, Carriscant. Modne nowinki. - Równie dobrze mógłby pan operować w trupiarni. - Profesjonalna zawiść jest jednym z najbardziej niskich uczuć, nieprawdaż, Filomeno? - Bez wątpienia. Filomeno kichnął, jego ręka powędrowała do nosa odrobinę zbyt późno. Carriscant odwrócił się i rozejrzał po dusznej, kiepsko oświetlonej sali, pełnej ludzi w codziennych ubraniach, drapiących się i pociągających nosami. Zaschnięta krew i kruszejące nieczystości, pozostałe po dziesiątkach operacji, oblepiały gorsy ich marynarek. W drzwiach pojawił się portier. - Przyszedł pan z „Manila Times” - zaanonsował. Pokusa była zbyt silna. Carriscant żałował później, ze nie zostawił Cruza na pastwę publicznego upokorzenia i hańby, ale osobisty triumf był zbyt słodki, by mu się oprzeć. - Gratuluję panu szycia, Cruz. Zręczna robota, jak zawsze. Niestety, spóźnił się pan. Na pańskim miejscu zacząłbym niezwłocznie praktykować chirurgię aseptyczną. Kto wie, może dokonałby pan wielkich rzeczy? - Jak to „spóźniłem się?”. O czym pan mówi? - O siedem lat, ściśle rzecz biorąc. Pierwsze szycie serca u żyjącego pacjenta, który przeżył operację, przeprowadzono we Frankfurcie nad Menem w 1896 roku, Operował doktor Louis Rehn. - Uśmiechnął się. - Interesująca próba. Teraz pozwoli pan, że się oddalę. Mam oficjalne przyjęcie. Motorówka czekała na nich przy nabrzeżu, koło budynku chłodni. Carriscant pomógł Annaliesie usadowić się w kokpicie za silnikiem i czekał, aż pozostali pasażerowie wejdą na pokład. Noc była gorąca i duszna Carriscant zaczął się zastanawiać, dlaczego oficjalne przyjęcia w tropikach muszą się rządzić tymi samymi formalnymi wymogami, co życie towarzyskie w strefie umiarkowanej, Wkładanie kamizelki, sztywnego kołnierzyka i białego krawata, żeby wziąć udział w imprezie na wyspie położonej na środku Morza Chińskiego, wydawało mu się pretensjonalnym nonsensem, jeśli nie czystą głupotą. Cała satysfakcja z nauczki, którą dał Cruzowi, pokazując mu, gdzie jest jego miejsce, ulotniła się, ustępując miejsca irytacji i niechęci. Opadł na siedzenie i motorówka, odepchnięta od nabrzeża, ruszyła w górę rzeki, kierując się w stronę pałacu Malacanan. Tutaj przynajmniej można było zaznać nieco chłodu. Z ulgą wyciągnął opiętą kołnierzykiem szyję i wystawił rozpostarte dłonie na lekki wietrzyk, wywołany ruchem łodzi. Wokół niego rozprawiali z ożywieniem pozostali członkowie ich grupy. Znajomi Annaliesy, nie moi, uściślił w duchu. Zaproszenie gubernatora objęło również biskupa i jego świtę i Annaliesa wymogła na mężu, żeby wybrali się na przyjęcie. Carriscant przebiegł wzrokiem wszystkich pasażerów: Freer, angielski okulista w średnim wieku z małżonką, monsieur Champoursin - francuski dziennikarz, również z żoną, seńora Pilar Prospero, dyrektorka szkoły katedralnej, ojciec Agoncillo, młody, zażywny ksiądz, bliski przyjaciel Annaliesy, oraz pani Kelly, przyjaciółka państwa Freerów, żona weterynarza z Iloilo, bawiąca w Manili z miesięczną wizytą. Cóż za pożałowania godne towarzystwo, pomyślał kwaśno. Wszyscy mężczyźni mieli na sobie stroje wieczorowe, tak samo jak on. Kobiety wyglądały niby wybierające się na bał mieszkanki któregoś z prowincjonalnych europejskich miast. Długie suknie, halki, dyskretna biżuteria, jedwab, koronka i tafta, gorsety, grzebienie we włosach i pantofle na wysokich obcasach. Jedna czy dwie miały w rękach wachlarze. Gdyby nie to, mogliby znajdować się w Aberdeen lub Bristolu, w Lyonie, Hamburgu, Genui czy Sewilli. Postanowił, że bez względu na wszystko nie da się dzisiaj rozruszać. Wkrótce ujrzeli przed sobą pałacowe ogrody, rozświetlone aż po brzeg rzeki blaskiem chińskich latarni. Obszerne krużganki na parterze i pierwszym piętrze przyozdobiono sznurami czerwonych i żółtych lampek. Wysiedli na ląd i ruszyli przez zaskakująco liczny tłum w stronę kolejki oczekujących na przywitanie gości. Gubernator z małżonką stali na niewielkim podium, pod łopoczącym baldachimem z płótna żaglowego. Nieco z boku siedziała półkolem orkiestra policyjna, dziarsko wygrywająca gawota, a tuż za nią, na trawiastych kortach tenisowych, urządzona była sala balowa na wolnym powietrzu, otoczona trzema rzędami krzeseł. W różnych miejscach ogrodu porozstawiano bufety z przekąskami i małe stoliki z pucharkami ponczu. Gdziekolwiek się spojrzało, widniał udrapowany gwiaździsty sztandar. Ależ ci Amerykanie kochają swoją flagę, pomyślał Carriscant. Uścisnął rękę Tafta, który wyglądał groteskowo w wieczorowym stroju, okrąglejszy niż kiedykolwiek. Jego nalana twarz była czerwona i mokra od potu, ale witał kolejnych gości z niesłabnącym entuzjazmem, potrząsając energicznie dłońmi i powtarzając amerykańskim zwyczajem: „Bardzo mi miło, naprawdę ogromnie mi miło”. Carriscant czekał, czując się trochę niezręcznie, aż Annaliesa skończy pogawędkę z panią Taft. Nie potrafił się zorientować, czy gubernator go poznaje. Każdego witał z tą samą jowialną wylewnością i Carriscant pomyślał, że nie jest to najlepszy moment, aby przypominać mu o ich ostatnim spotkaniu. Taft przygładził wąsy i uśmiechnął się do niego niczym wesoły wujaszek. Orkiestra zagrzmiała „Wyścigami w Campdown” i Taft zamaszyście dyrygował przez kilka taktów. - Mój ulubiony kawałek - powiedział, adresując pewne tę uwagę do Carriscanta, chociaż spoglądał w przestrzeń. - Proszę? Przepraszam, nie... - Śliczna melodia. Zawsze mnie podnosi na duchu. - Rzeczywiście. Z ulgą stwierdził, że Annaliesa skończyła konwersację. Nareszcie mógł uścisnąć anemiczną dłoń pani Taft, uśmiechnąć się do niej i odejść. Poprowadził żonę w stronę stolika, gdzie chińscy kelnerzy serwowali poncz. Wielkie kawały lodu pływały w podejrzanie brunatnej cieczy. Trudno by ocenić skład płynu, ale przynajmniej był zimny. I mocny. Carrisrant opróżnił pierwszą filiżankę i poszedł napełnić ją ponownie. Zaczynał odczuwać działanie alkoholu. Może jednak uda mu się przetrwać jakoś ten wieczór. Szli powoli z Annaliesa w stronę orkiestry, przystając od czasu do czasu, żeby zamienić parę słów z kimś ze znajomych. Zatrzymali się i patrzyli, jak muzycy, ubrani w granatowe mundury z czerwonymi epoletami, grają uroczystego rigidona, dając hasło do rozpoczęcia tańców. Na deskach pojawiły się pierwsze pary. Carriscant czuł się nieco otumaniony. Poncz robił swoje. W pewnym momencie przyłapał się na tym, że gapi się na elegancką mestizę. Jej lśniące od olejku włosy opadały ciemną kaskadą na ręcznie malowaną camisę. Rękawy w kształcie wachlarzy ozdabiały zawiłe, haftowane arabeski. Nigdy dotąd nie widział tak delikatnej roboty. Odwrócił się, żeby powiedzieć o tym Annaliesie, ale stwierdził, że żona stoi o kilka kroków dalej, rozmawiając z ojcem Agoncillo. - Dobry wieczór, doktorze Carriscant. Krew przestała mu krążyć w żyłach. Poczuł, jak jego wnętrzności osuwają się w próżnię. Stała o kilka jardów od niego, w długiej szaroniebieskiej sukni, mocno ściągniętej w pasie. W ręku trzymała smukłą mahoniową laseczkę ze srebrną rączką. Włosy miała wysoko upięte, wijące się w nieoczekiwanych skrętach. Nigdy dotąd nie widział takiej fryzury. Uśmiech rozjaśniał oczy Delfiny. Głęboki, wykończony falbanką dekolt odsłaniał jej obojczyki i blady, upstrzony piegami gors. Annaliesa podeszła do nich. - Moja droga, nie miałaś chyba dotąd okazji poznać pani Sieverance. Moja żona, Annaliesa – przedstawił Delfinie swoją połowicę. - Pani Sieverance, cieszę się, że widzę panią w tak dobrym zdrowiu. - To tylko dzięki pani mężowi, pani Carriscant. Zapadła upiorna cisza. - Czy... To znaczy... Aha, czy nie odczuwa pani żadnych dolegliwości? Żadnych trudności przy... - Proszę się nie martwić, doktorze - powiedziała z uśmiechem. - Muszę się panu przyznać, że ta laseczka to taki mały luksus. Trudno się rozstać z tak fantazyjnym sprzęcikiem. - Aha - powiedział głupio, widząc, jak rzuca okiem w stronę jego żony. - Czy pani mąż jest tutaj? - zapytała Annaliesa. - Wyjechał do Mindanao. Obawiam się, że mają tam kłopoty z msurrectos. Carriscant czuł, że za chwilę upadnie. - Panie wybaczą, zdaje się, że widzę tam inspektora Bobby’ego - skłamał. Skłonił się lekko i odmaszerował, zostawiając je zajęte rozmową. Poszedł prosto do stolika z ponczem, przy którym kłębił się niewielki tłumek. Wypił dwie kolejne filiżanki, próbując odzyskać równowagę. Nałożył na talerz aromatyczne ciasteczka w kształcie gwiazdek, żeby zanieść je Annaliesie. Czuł... Właściwie sam nie wiedział, co czuje. Nigdy dotąd nie spotkał tak pięknej istoty, kogoś, kogo tak silnie by pożądał. Obecność Delfiny, kiedy nie mógł jej nawet dotknąć, była czymś szokującym, nie do zniesienia. Po chwili zdołał się opanować, zobaczył, że Annaliesa znów jest sama, i podszedł do niej, przecinając trawnik. - Co to jest? - Pomyślałem, że może masz ochotę coś zjeść. - Nie, dziękuję. Oddał talerz przechodzącemu kelnerowi. - Gibsonowski typ - powiedziała Annaliesa protekcjonalnym tonem. - Wypisz wymaluj. Co tez może sobie myśleć o nas, biednych prowincjuszach? - Kto? - Ta twoja pani Sieverance. Z pewnością jest „na bieżąco”, jak to oni mówią. Musiała mieć na głowie z sześć cali podkładek. Co najmniej. - Jest w znakomitej formie. - Moim zdaniem, z tymi niechlujnymi fryzurami wszystkie wyglądają jak sklepikarki. ; - Bywać w towarzystwie po takiej poważnej operacji to... - Pospolite. Bardzo amerykańskie. Kiedy Annaliesa siedziała przy podium do tańca z panią Freer i madame Champoursin, Carriscant skorzystał z okazji i wymknął się na poszukiwania. Wypatrzył ją pod uroczynem. Rozmawiała z jakimiś Amerykanami, wydawało mu się, że poznaje jednego z jej towarzyszy z Lunety. Zbliżył się na tyle, by mogła go zauważyć. Przy stoliku udekorowanym gwiaździstym sztandarem zamówił jeszcze jeden poncz. Czuł się nasączony alkoholem jak gąbka, ale poza tym nic się nie działo. - Witam raz jeszcze, doktorze Carriscant. Odwrócił się do niej. Czuł pieczenie napływających do oczu łez. Widział, że za jej plecami inni spoglądaj w ich stronę. - Czy miałaby pani ochotę?... Może poczęstuje się pani... Wydawała się taka spokojna i opanowana. Stali o pot metra od siebie. Podał jej filiżankę ponczu. Ręce mu drżały, płyn się rozlewał. - Nie mówiłeś, że twoja żona jest taka atrakcyjna. Odniosłam wrażenie, że jest bardzo... uprzejma. - To się nie liczy - powiedział ze ściśniętym gardłem. - To nie ma znaczenia. Mówiłem ci już, że nic nie stoi pomiędzy nami. - Muszę przyznać, że byłam trochę zaskoczona. - Tęskniłem za tobą - powiedział cicho, starając się stworzyć pozory nic nieznaczącej pogawędki. - Muszę się z tobą zobaczyć. Możesz przyjść do szpitala? - Nie. Przyjdź do mnie do domu. Pojutrze, o trzeciej no południu. Przynieś książkę. - Kocham cię - powiedział. - Uwielbiam cię. Popatrzyła na niego w ten szczególny sposób, po czym podniosła głos. - Będę o tym pamiętała, doktorze Carriscant. Dziękuję panu. Obejrzał się. Paton Bobby, rozpromieniony, zmierzał przez trawnik w ich stronę. - Dobry wieczór, doktorze, wygląda pan nieomal dystyngowanie. Nieomal. Dobry wieczór, pani Sieverance. Uścisnęli sobie dłonie. Ku zaskoczeniu Carriscanta, Bobby znał ją doskonale. Dyskutowali przez chwilę na temat sytuacji w Mindanao, po czym mężczyźni ustalili, że spotkają się nazajutrz. Inspektor oddalił się po paru minutach. - Muszę już iść - powiedziała. - Jej oczy były wymowne, pełne niewypowiedzianych słów. - Tak - bąknął. - Czul się jak tępak nieumiejący sklecić dwóch słów. Jak jeden z na wpół niemych pacjentów Cruza. Odwróciła się i odeszła wolnym krokiem w stronęę swoich przyjaciół. Nogi tak mu się trzęsły, że musiał podejść szybko do niskiego murku, otaczającego ogród, i usiąść na nim. Dopiero po pięciu minutach był w stanie się podnieść, odszukać Annaliesę i zasugerować jej, że pora wracać do domu. Biblioteka Zamknęła drzwi na zamek i odwróciła się do niego. Pocałowali się. On przycisnął ją do siebie gwałtownie, chowając twarz na jej ramieniu. Wdychał w zapach, na wargach czuł słony smak wilgotne] skóry. - Chryste - powiedział. - Boże, nie wiesz, jak bardzo... - Nie płacz - powiedziała, uśmiechając się do niego. - To się rzuca w oczy. - Czy siostra Aslinger... - Nie. Ale jest służba. Nie mogę ryzykować. Usiedli naprzeciw siebie. Ujął ręce Delfiny w swoje, powtarzając wszelkie banalne zapewnienia, jakie przychodziły mu do głowy. Całował wnętrze jej dłoni, przyciskając palce do swojego czoła. - Muszę być z tobą. To mnie wykańcza. Musimy znaleźć jakiś sposób. - Ale jaki? - Nie wiem. - W jego głosie brzmiała autentyczna rozpacz. - Zastanawiam się. - Hotel? - W Manili? Nie ma tajemnic w tym cholernym mieście. Wszyscy wszystkich znają. Wszyscy wszystkich obserwują. Niemożliwe. - Poczuł, jak ogarnia go frustracja. - Do cholery z tym miejscem. Niech diabli porwą to cuchnące miasto. - Osunął się na kolana, otaczając ramionami jej biodra, chowając twarz na jej łonie. Poczuł ręce Delfiny na swojej głowie, na ramionach. - Mogłabym znów przyjść do szpitala - szepnęła. - Jeden raz, nie więcej. Nie mogę wychodzić sama zbyt często. Wymyśliłabym kolejny kryzys czy coś w tym rodzaju, jakiś nawrót dolegliwości. W środę o tej samej porze. Nie będzie nikogo. - Ona ma wychodne w piątek. - Wobec tego w piątek. - Pocałował ją. Jego język znalazł się w jej ustach. Jej chłodne usta, jej szybki, śliski język. Hego dłonie zacisnęły się na jej piersiach. - Nie, Salvador. - Podniosła się i otworzyła zamek. Potrząsnęła małym ręcznym dzwonkiem i usiadła, zostawiając drzwi szeroko otwarte. - Musimy być ostrożni – powiedziała. - Bardzo ostrożni. Zostań ze mną na herbacie, niech cała służba widzi. Trudno o bardziej naturalną sytuację. Kiedy będę pisać do Jepsona, wspomnę mu o twoich odwiedzinach. Musimy być poza wszelkim podejrzeniami. Jazda próbna Pantaleon chwycił oburącz górne pióro śmigła. Aeromobil stał na zewnątrz hangaru. Przed nim ciągnął się świeżo wyłożony deskami trakt długości osiemdziesięciu jardów. Carriscant stał z boku, trzymając w ręku sznury przymocowane do drewnianych klinów, blokujących koła; Pantaleon szarpnął śmigło. Silnik czknął, z rury wydechowej wydobył się niebieskawy kłąb dymu. Pociągnął jeszcze raz i tym razem silnik zapalił. Odskoczył do tyłu. Śmigło zawirowało, zmieniając się w rozmyty, migotliwy dysk. Pantaleon obszedł skrzydło, nachylił się i pchnął dźwignię uruchamiającą napęd drugiego śmigła. Łańcuch szarpnął i śmigło zaczęło się obracać, najpierw powoli, potem coraz szybciej. Silnik wył głośno wysokim, gniewnym tonem. Aeromobil trząsł się i dygotał niczym koń pełnej krwi na chwilę przed startem. Pantaleon wdrapał się na przednie siodełko i siedział tak przez chwilę, z opuszczoną głową, z rękami na uchwytach dźwigni, jakby się modlił. Potem odwrócił się i krzyknął do przyjaciela coś, czego ten nie dosłyszał z powodu hałasu. Gest Pantaleona był jednak do statecznie wymowny. Carriscant jednym szarpnięciem wyciągnął kliny i ku swojemu zdumieniu - bo do końca nie wierzył, że aeromobil jest w stanie się poruszać o własnych siłach - ujrzał, jak maszyna rusza powoli z miejsca, bucząc i wibrując niczym ważka, w miarę jak Pantaleon otwiera przepustnicę. Carriscant biegł truchtem obok toczącego się po torze pojazdu, wykrzykując coś dla dodania przyjacielowi otuchy. Przyśpieszył, kiedy pojazd zaczął nabierać szybkości, ale wkrótce został z tyłu. Zatrzymał się bez tchu, sapiąc. „Dalej, Pantaleon, dalej!” - ale w tym momencie tego przyjaciel wyłączył silnik i śmigła w jednej chwili przestały się obracać. Zobaczył, jak Ouiroga wyciąga rękę, zęby włączyć hamowanie przednich kół. Aeromobil zaczął zwalniać, równocześnie obracając się w prawo. Carriscant widział koła dosięgające podniesionego brzegu toru. Maszyna, poruszająca się teraz w tempie piechura, zaczęła się powoli przechylać na nos. Rozległo się głośne chrupnięcie, jak gdyby ktoś złamał wiązkę suchych badyli. Carriscant podbiegł do Pantaleona, kiedy ten scho dził z siodełka. Widać było, że przedni płat jest wygięty, lakierowany jedwab rozdarty i pognieciony. Twarz Pantaleona pałała, malowało się na niej zdumienie, dłonie drżały mu z podniecenia. Objęli się z Carriscantem spontanicznie, klepiąc się nawzajem po plecach. - Mój Boże, Salvador, gdybyś to czuł! Tę siłę. Rwał się, żeby się unieść w powietrze. Czułem to. A przepustnica była paledwie w połowie. Tęsknił, żeby polecieć, mówię ci, tęsknił! - Gratuluję ci, Panta. Wiesz, tak naprawdę nigdy nie wierzyłem... Ale dzisiaj biegłem obok niego i nagle on za czął mnie wyprzedzać. Coś wspaniałego, coś wspaniałego! Obejrzeli złamany przedni płat, stwierdzając, że uszkodzenie nie jest zbyt poważne. Z wysiłkiem dźwignęli maszynę, ustawiając ją z powrotem na torze, po czym odtoczyli do hangaru. - Jedna rzecz wydaje się oczywista. To tylne kółko powinno być ruchome - mówił Pantaleon - żeby utrzymać maszynę na kursie podczas jazdy po torze. Proste urządzenie sterujące, rodzaj rumpla. - Na jego ożywionej twarzy malowała się radość. - Słowo daję, Salvador, nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Czułem się... - Przerwał, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa. - Nie wiem. Na krawędzi. Jak podróżnik odkrywający nowy ląd, nowy ocean. Coś w tym rodzaju. Przede mną jest biała plama i za chwilę zrobię krok w tę próżnię, rozsunę kurtynę. Rozumiesz, co mam na myśli? Carriscant rozumiał doskonale. Doświadczył tego w odniesieniu do ludzkiego ciała, kiedy po raz pierwszy otworzył jamę brzuszną. Wyobrażał sobie, czym mogłoby być odsłonięcie żywego mózgu, rdzenia kręgowego, serca. Nie czuł zawiści wobec Pantaleona. Byli kolegami, bratnimi duszami, każdy z nich odkrywał swoją terra incognita. Wtoczyli aeromobil z powrotem do hangaru i Pantaleon zaczął się krzątać przy maszynie, robiąc przegląd poszczególnych elementów. Jedna z rozporek wyskoczyła ze swego miejsca i wyglądało na to, że bak trochę przecieku Carriscant odszedł na bok, pozwalając Pantaleonowi zająć się jego dziełem. W kącie hangaru ujrzał coś na kształt prowizorycznego gospodarstwa. Niskie płócienne łóżko polowe, stolik I dzbankiem i kubkiem, latarnia. Poszedł w tamtą stronę. Na blaszanym talerzu leżała piętka chleba i trochę rybich ości. - Trzymasz stróża, Panta? - zapytał półżartem. - Chronisz swój cenny wynalazek? - To moje rzeczy - wyjaśnił Pantaleon. - Coraz częściej spędzani tutaj noce. Najsensowniej było wstawić łóżko do hangaru. Carriscant pokręcił głową z podziwem. Oto prawdziwe oddanie dla sprawy, poświęcenie dla wymarzonej idei. Teraz, kiedy zobaczył aeromobil w ruchu, zaczynał wierzyć, że któregoś dnia nazwisko Pantaleona Quirogi może przejść do historii ludzkich dokonań. Brahms Twarz Delfiny była o kilka centymetrów od niego. Przesunął palcem po jej policzku i wargach. Czuł potężny, wyzwalający impuls, w którym głęboka wdzięczność mieszała się z pokorą. Trzymać ją w ramionach, tak jak w tej chwili, przyciskać ją do siebie, móc dotykać jej i pieścić, jak tylko zapragnął, wydawało mu się czymś niewiarygodnym, niemal fantastycznym. Był to dar przekraczający swoją hojnością wszystko, co można było sobie wyobrazić. Wciąż dotykał przelotnie jej twarzy, piersi, ramion, pośladków, jak gdyby chciał się upewnić, że to prawda. Kochali się na twardej skórzanej kozetce w jego gabinecie, tym razem bardziej tradycyjnie, ale z tą samą pełną troski czułością. Żadne z nich nie rozebrało się całkowicie, jak gdyby zgodnie uznali, że jego gabinet nie jest odpowiednim miejscem na obnażenie, że nadal istnieje w ich zbliżeniu coś pośpiesznego i ukradkowego. Ona została w bawełnianej koszuli i halce, on zdjął z siebie wszystko oprócz koszuli i kalesonów. Położyła się na kozetce i podciągnęła halkę do pasa. On ukląkł między jej nogami i niezręcznie zaczął się uwalniać od kalesonów. Wyciągnęła rękę, zsuwając je aż do kolan. Później, kiedy leżeli obok siebie, uniósł jej koszulę, odsłaniając piersi, i zaczął całować je delikatnie, z namaszczeniem. Wpatrywał się w twarz Delfiny, studiując rysy, ich każdy szczegół, jak gdyby chciał wryć je sobie w pamięć przed egzaminem. - Nie mogę w to uwierzyć - powiedział. - Nie mogę uwierzyć, że jesteś tutaj, że mogę cię obejmować, dotykać... Uśmiechnęła się i przytuliła do niego, z ręką na jego piersi, z ramieniem wsuniętym ciasno pod jego pachę. Poruszył nogą, i poczuł, że stopa trafia w próżnię poza krawędzią kozetki. Uniesienie ulotniło się w jednej chwili. Dotarła do niego brutalna rzeczywistość. Przypomniał sobie, gdzie się znajdują i jak krótko będą razem. Ona zdawała się wyczuwać zmianę jego nastroju. Dotknęła twarzy Salvadora, unosząc głowę, żeby pocałować go w podbródek. - Co zrobimy? - Nie wiem. - Zdobył się na wymuszony uśmiech. - Gdybyśmy mieszkali w Paryżu czy w Londynie, nie było by problemu. Ale w Manili... Wzniósł oczy do sufitu. - Dlaczego nie spotkaliśmy się w Europie? - Wiedeń - powiedziała marzycielsko. - To byłoby cudowne. Byłeś kiedyś w Wiedniu? - Nie - powiedział zasmucony. Wiedeń z tą kobietą, Ból nieprzeżytych istnień trawił mu wnętrzności. Miriady alternatywnych egzystencji tłoczyły się, urągając mu. - Byłam tam wiosną dziewięćdziesiątego siódmego roku. Siódmego marca wybrałam się na koncert, na który przyszedł Brahms. Bardzo chory, niemal brązowy na twarzy. Chudziutki, schorowany, staruszek o brunatnej cerze. Grali jego czwartą symfonię. Znasz ją? - Nie - powiedział. - Niestety, nie. - Czul, jak ogarnia go gorycz. - Brahms - powtórzył cicho, jak gdyby to słowo było jakimś talizmanem. - Brahms. Być w Wiedniu z tobą. Pójść na koncert Brahmsa... - Pomyślał o chłodnym europejskim mieście. Ogień na kominku w wygodnie urządzonym pokoju. Może śnieg padający za oknem. Duże białe, miękkie łóżko i Delfina, naga, czekająca na niego. To była udręka nie do zniesienia, straszliwa tortura. Oto do czego jest w stanie doprowadzić człowieka zadurzenie, pomyślał: wysublimowane rozkosze i szatańskie tortury. Znów pomyślał o koncercie Brahmsa. Nim umrze, wysłucha czwartej symfonii. Opłaci jedną z drugorzędnych objazdowych orkiestr, które przyjeżdżają od czasu do czasu do Manili, aby odegrała ją dla niego, bez względu na to, jak nieudolne będzie to wykonanie. W tym momencie nawiedziła go mniej sympatyczna wizja. - Czy on był tam z to bą? - Jeżeli Sieyerance tam był, nie mógłby słuchać... - Nie. Jeszcze go wtedy nie znałam. Zaręczyliśmy się rok później. Miał ochotę zapytać, jak taka kobieta jak ona mogła poślubić kogoś tak... bezbarwnego, nijakiego, tak zupełnie jej niegodnego. Chciał zrozumieć, jak człowiek może wpaść w pułapkę związku, który jest w oczywisty sposób chybiony. Jepson Sieverance ze swoją efemeryczną osobowością, ze swoimi rachitycznymi, chłopięcymi wąsikami. Ogłada, przyjemne maniery, ale gdzie charakter, gdzie mężczyzna, który zdobył ten bajeczny skarb, tę boginię? Pohamował się. To było szaleństwo. Pomyślał z goryczą o własnym małżeństwie i jego nużącej dysharmonii. Równie dobrze mógłbyś sobie zadać to pytanie, głupcze. To może się zdarzyć aż nazbyt łatwo. - Wiesz, on się zmienił. Jepson. - Tak. - Przez tę wojnę. To nie ten sam człowiek. Coś go opuściło. Pewność siebie, wielkoduszność. Nigdy nie był urodzonym żołnierzem. To w ich rodzime rodzaj rzemiosła, tradycyjnie przekazywanego z ojca na syna. Ale ostatnio wydaje się bardziej zaangażowany w... sprawy wojskowe. Uważa, że ma do tego talent. Mówi, że jego ojciec byłby z niego dumny. - Prychnęła lekko, ni to zdegustowana, ni to ubawiona. - Dlaczego to takie ważne dla mężczyzn? Że by ojcowie byli z nich dumni? Dlaczego nie mogą iść swoją własną drogą, być sobą? Chwilowo pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. Nie miał ochoty rozmawiać na temat Sieverance’a. - Ja nigdy nie myślę o swoim ojcu - wyznał zgodnie t prawdą, po raz pierwszy od dawna poświęcając jakąś myśl temu cichemu, łagodnemu nieznajomemu. - To dobrze - powiedziała. Widział, że nadal myśli o swoim mężu. - To nie jest nienawiść - powiedziała z tłumioną pasją. Raczej rodzaj apatii... emocjonalnej apatii. Nic do niego nie czuję... nawet prawdziwej pogardy. Nie potrafię się zmobilizować do nienawiści. Umilkła, przechylając nieznacznie głowę, jak gdyby po raz pierwszy wypowiedziała głośno to, co czuła, i była zaskoczona, słysząc swoje własne słowa. Carriscant nadal milczał. - Ale... - ciągnęła dalej... - jestem wściekła na siebie, że zabrakło mi wyobraźni, aby to przewidzieć. Na myśl o własnej ślepocie czuję bezsilną rozpacz. - Rozpacz? Popatrzyła na niego twardym, pełnym determinacji wzrokiem. - Nie mogę spędzić z kimś takim reszty swojego życia. Nie mogę go tak po prostu zmarnować. Znów dotknął jej twarzy, odgarniając pukiel włosów z czoła. - Dlaczego wtedy do mnie przyszłaś? – zapytał. - Bo wiedziałam, że tego chcesz. Przez tę idiotyczną historię z książką. Wiedziałam, że tego pragniesz. - Ale czy ty tego chciałaś? Uśmiechnęła się do niego przekornie. - Jestem tutaj, prawda? - Wielu mężczyzn cię pragnie, musisz zdawać sobie z tego sprawę. - Byłam... Byłam zaintrygowana. Już wtedy na strzelnicy. Wydawałeś się taki zły na mnie, taki wściekły. - Uśmiechnęła się, odsłaniając zęby. - A potem uratowałeś mi życie. Wpadłam po uszy. Proste, prawda? Czy kpiła sobie z niego? To też go zachwycało, ten prowokacyjny sposób bycia, z którym się dotąd nie zetknął. Tak bardzo amerykański, w niczym nieprzypominający europejskich kobiet, które znał. Zuchwałość, pewność siebie. Więc dlaczego wyszła za tego pokojowe go pieska? - Dlaczego za niego wyszłaś? - zapytał nagle. - Przepraszam, to nie moja... - Nie. To dobre pytanie - powiedziała, uśmiechając się smutno. - Sama nie wiem. Wtedy wydawało się, że to... nie tyle najlepsze, ile jedyne, czego może się spodziewać osoba w mojej sytuacji. Kiedy poprosił mnie o rękę, nie przyszedł mi do głowy żaden przekonywający argument, żeby powiedzieć „nie”. - Przytuliła się do niego. - To było straszne... Straszna pomyłka. - Przynajmniej dzięki niemu się spotkaliśmy. Uniosła głowę i pocałowała go. - Mam takie jedno marzenie - powiedziała. - Słyszałam kiedyś opowieść, prawdziwą historię o Angielce, która jechała do męża do Indii. Podczas postoju w Port Saidzie nad Kanałem Sueskim wybrała się z przyjaciółmi na suk. Na bazarze odłączyła się od grupy. Kiedy rozpoczęto poszukiwania, okazało się, że kobiety nigdzie nie ma. Znikła, rozpłynęła się. Nikt nigdy więcej jej nie widział. - Więc na czym polega to twoje marzenie? - Mam swoją własną teorię, że to była ukartowana ucieczka. Że ta kobieta wiedzie gdzieś życie, jakiego pragnęła. Przyjaciele i rodzina myślą, że została zamordowana lub uprowadzona, ale ja mam przeczucie, że żyje gdzieś pod fałszywym nazwiskiem, w Australii, Brazylii, Turcji czy Moskwie. - Ty też mogłabyś uciec w ten sposób - powiedział. - Po prostu zniknąć... Ja bym potem do ciebie dołączył. Moglibyśmy zamieszkać w... - Nie mów takich rzeczy, Salvador. To nie fair. Proszę cię. - Kiedy naprawdę mogłabyś to zrobić. Potem ja bym... - Ćśś - powiedziała, kładąc mu palec na ustach Zamilkł. - Naprawdę o mało cię wtedy nie trafiłam tą strzałą? - zapytała. Podniósł rękę, pokazując odstęp jednego cala pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. Roześmiała się serdecznie, aż jej piersi zafalowały pod koszulą. Pobudzony na nowo, przytulił się do niej, czując jej udo tuż przy swoim. - Delfino, mamy czas, moglibyśmy... - Nie. Muszę już iść. - Wyciągnęła rękę i musnęła go palcami, wyczuwając twardość. - Przepraszam cię. Powinniśmy być ostrożni. - Masz rację, masz rację. - Usiadł, znów ogarnięty złością. - Musimy znaleźć jakiś sposób. Musimy. - Jedźmy do Paryża - powiedziała z udawaną wesołością. - Do Wiednia. - Salzburga. - Samarkandy. - Timbuktu. - Gdziekolwiek, byle nie zostawać tutaj - powiedział żarliwie. Umilkli, po czym ubrali się szybko, oboje nieco markotni. Carriscant uświadomił sobie, że takie fantazje są ryzykownie obosieczne, równie inspirujące, co przygnębiające. Pocałowali się pod drzwiami gabinetu. - Czuję na sobie twój zapach. Zwariuję chyba - powiedział. - Co robić? Kiedy cię znowu zobaczę? - Skontaktuję się z tobą jakoś - powiedziała, nagle posmutniała. - Może znów w domu... Zobaczę. - Kocham cię, Delfino. Kocham cię. - Nie mów tego, proszę. To mnie rozstraja. - Dlaczego? - Bo... zaczynam myśleć. - Ujęła jego twarz w dłonie i spojrzała na niego. - Myślę za dużo, a to niedobrze. Objęli się. Po chwili Carriscant odsunął ją delikatnie. Przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi. Przed nimi stał Pantaleon, unosząc rękę, żeby zapukać. Ich twarze płonęły niczym łuna. Poczucie winy i wstrząs były na nich wyryte, zamieniając je w brutalne karykatury. Trwało to zaledwie sekundę, po czym wszystko na pozór wróciło do normy. Pantaleon zapytał łamaną angielszczyzną o zdrowie pani Sieverance. Carriscant plótł jak idiota, wymyślając na poczekaniu jakieś banialuki na temat strzykania w boku, które miało być przyczyną nieoczekiwanej wizyty, udając, że nie widzi rumieńca na jej policzkach i czole. Delfina na tyle odzyskała panowanie nad sobą, że zdołała pożegnać się w miarę normalnie. - Proszę ostrożnie schodzić po schodach, pani Sieverance! - wykrzykiwał za nią Carriscant. - Zanim zacznie się biegać, trzeba najpierw nauczyć się chodzić. - Roześmiał się z wysiłkiem i zawrócił do gabinetu, gdzie Pantaleon czekał na niego, odwrócony plecami, wpatrzony w ciemny ogród, jak gdyby dostrzegał tam coś fascynującego. - Przemiła kobieta - powiedział Carriscant. Własny głos wydał mu się nieznośnie pompatyczny, komicznie oficjalny. - Przepraszam cię, Salvador - powiedział Pantaleon cicho, poważnie. - O czym ty mówisz? - Myślałem, że już poszedłeś, kiedy usłyszałem jakieś głosy. Naprawdę nie szpiegowałem, wierz mi. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił... - Urwał. - Wybacz mi. Carriscant usiadł powoli za biurkiem, wziął do ręki przycisk z rżniętego szkła i zaczął obracać go w palcach. Pantaleon miał rację, to jasne. Niemożliwością byłoby zachowywać się nadal tak, jakby nic się nie stało. Przycisnął chłodne, ciężkie szkło do policzka. - To straszne, Panta - powiedział. W jego głosie brzmiała niespodziewana ulga, że może się komuś zwierzyć. - Jestem w niej beznadziejnie zakochany. Beznadziejnie. Pod dachem z palmowych liści Carriscant zdążył już poznać dokładnie całą marszrutę. Czekając w hangarze na Delfinę, śledził w myślach kolejne etapy jej trasy. Oto pojawia się w drzwiach domu z młodą pokojówką Dominiką, niosąc sztalugi, rulon papieru i pudełko akwareli. Żegna się z siostrą Aslinger, zapewniając ją, że czuje się doskonale. Powóz wiezie je Uli-Uli, gdzie przejeżdżają przez most, skręcając w lewo, w Calle de Santa Mesa. Mniej więcej w odległości pól mili pojawia się zarośnięta droga o szumnej nazwie Calle Lepanto. Jadą nią aż do końca, po czym wysiadają z powozu. Na lewo widzą przysadzisty szary gmach więzienia Bilibid, przed sobą mają rozległą równinę, na której z rzadka rozrzucone są małe wioski. Delfina i Dominika, każda ze swoim zawiniątkiem, ruszają ścieżką w stronę Sulican, zatrzymując się po pięciu minutach na postój. Delfina rozstawia sztalugi (akwarela to jego pomysł). Pokojówka rozkłada tymczasem słomianą matę w cieniu palmy buri, przygotowując lekki posiłek z prowiantu, który zabrały ze sobą. Delfina maluje mniej więcej przez godzinę, jeśli pogoda dopisuje, po czym następuje przerwa na lunch. Po posiłku Delfina bierze szkicownik i oznajmia, że idzie się przejść w poszukiwaniu natchnienia, obiecując wrócić przed wpół do czwartej. Rusza przez pola, przystając, dopóki jest w zasięgu wzroku, aby naszkicować zaprząg bawołów na polu ryżowym czy kępę bambusów, ocieniających zakole rzeki. Dalej wchodzi na bity trakt, którym dociera, mijając po drodze drewniany mostek, do szpaleru ołownicy. Przedostaje się na drugą stronę i wychodzi na rozległy, porośnięty trawą płaski teren. Na drugim końcu łąki stoi niedawno zbudowana szopa z bambusa, kryta palmowymi liśćmi. Carriscant czekał na nią w środku. Zatrzasnął drzwi hangaru i zamknął je na kłódkę. Uściskali się pośpiesznie i ruszyli, mijając aeromobil, w stronę prowizorycznego gospodarstwa Pantaleona, urządzonego na drugim końcu pomieszczenia. Carriscant przyniósł tu wcześniej kołdrę i kilka prześcieradeł, aby uczynić posłanie nieco wygodniejszym. Rozebrali się prędko i umościli na łóżku polowym, które okazało się nadspodziewanie mocne i wygodne. Carriscant wpadł na pomysł wykorzystania szopy do schadzek niedługo potem, jak zwierzył się Pantaleonowi ze swojego romansu. Pantaleon dał mu klucz, nie robiąc żadnych ceregieli. Powiedział tylko, że nie chce więcej słyszeć o całej sprawie, zaznaczając, że nigdy nie pracuje nad aeromobilem po południu. Carnscant zaczął dziękować wylewnie, ale Pantaleon mu przerwał. „Jesteś moim przyjacielem - powiedział - co nie znaczy, że to aprobuję”. Carriscant poprzestał na tym. Wiece j nie wracali do sprawy. Jeśli chodzi o Delfinę, Pantaleon nie znał żadnych szczegółów. Carriscant wspomniał mu tylko, że dał jej zapasowy klucz i że spotykają się popołudniami, kiedy Pantaleon jest w szpitalu. Było to ich piąte spotkanie w hangarze. Ustaliły się już między nimi drobne zwyczaje i rytuały. On zawsze miał dla niej jakiś drobny prezent, Delfina przynosiła ze sobą coś, co pozostało z pikniku - jabłko, owoc granatu, nóżkę kurczęcia. W ciągu pierwszych pięciu minut kochali się pośpiesznie, namiętnie, i zazwyczaj robili to po raz drugi pod koniec spotkania, tym razem spokojniej. W przerwie leżeli obok siebie na łóżku polowym i rozmawiali. Delfina opowiedziała mu o sobie. Przyszła na świat w Waterloo, w stanie Nowy Jork, jako jedyne dziecko Emmy i Dalsona Blythe’ów. Oboje rodzice zmarli na tyfus w czasie epidemii w 1879 roku. Delfinę zaadoptowali stryjostwo, Wallace i Matylda Blythe. Stryj był matematykiem, dyrektorem szkoły w Nowym Brunszwiku w stanie New Jersey. Blythe’owie zapewnili swoje] podopieczne] staranne wykształcenie. Dopóki starsi kuzyni nie opuścili domu, miała namiastkę rodzinnego ogniska. Później, jako nastolatka, była coraz bardziej samotna, mając za jedyne towarzystwo starzejących się opiekunów. Z marazmu po mogła jej się wyrwać koleżanka szkolna. Jej ciotka, inteligentna, wyemancypowana kobieta, kilkakrotnie zabierała Delfinę w latach dziewięćdziesiątych w podróże po Europie. To właśnie wtedy ukształtowały się jej poglądy i rozwinęła osobowość. Uświadomiła też sobie, jak beznadziejne, ograniczone życie wiodła dotąd w Nowym Brunszwiku. Ciotka umarła, stryj stawał się coraz bardziej niedołężny. Któregoś dnia poznała na wieczornym przyjęciu w Manhattanie młodego oficera nazwiskiem Jepson Sieverance... Carriscant przypomniał sobie o prezencie. Tym razem przyniósł jej pudełko tureckich papierosów, lekko wypukłych pośrodku, z podwójną złotą opaską na końcu. Delfina zgodziła się spróbować jednego. Caniscant wysunął się nago z łóżka i przyniósł zapałki z kieszeni kurtki. Przykucnął przed ukochaną, żeby podać jej ogień, po czym sam zapalił papierosa. Wyprostował się, ciesząc się nagością w ciepłym, zakurzonym wnętrzu hangaru. Słoneczne smugi wciskały się przez szpary w bambusowych ścianach, rozjaśniając łagodny półmrok. Pod stopami czuł chłód ubitej ziemi. Podszedł do aeromobilu. Widać było, że sporo nad nim ostatnio pracowano. Wymontowany silnik leżał na podłodze na drewnianych klockach. Łańcuchy napędzające śmigła były zdjęte. Carriscant przeszedł na przód maszyny i wdrapał się na przednie siodełko, czując pod pośladkami gorącą skórę. Odwrócił się i spojrzał na Delfinę, która siedziała na łóżku, oglądając z dezaprobatą ustnik papierosa. - Trochę za mocny dla mnie - powiedziała. Patrzył, jak wkłada go do ust, zaciąga się ostrożnie i wypuszcza smugę błękitnego dymu w stronę krokwi dachu, ukazując białą, pełną szyję. - Co ty tam robisz? - zapytała, gasząc papierosa o ziemię. - Panta ma problemy ze swoją maszyną. Postanowił zainstalować silnik poprzecznie, to znaczy na boku, aby zminimalizować wibracje. Uważa, że pozioma wibracja tłoków będzie korzystniejsza niż pionowa. - Bez sensu. To nigdy nie będzie działać. - Odrzuciła kołdrę i wstała, podchodząc do niego. Jej dojrzałe ciało było w mroku wręcz niesamowicie białe. Widział półkoliste cienie pod piersiami, trójkąt gęstych, złotych włosów ciemniał na tle kremowych ud. Poczuł, jak wzbiera w nim pożądanie. Gardło mu się ścisnęło, jak gdyby coś utkwiło mu w przełyku. - To szaleństwo - powiedziała, opierając się o jego nogę. Zlustrowała aeromobil z góry na dół, postukała palcem w bok maszyny. Miał przed oczyma delikatny rysunek piegów na jej nagich ramionach. - Ta machina nigdy nie poleci. - Gdybyśmy tak my mogli na niej polecieć - powiedział zachrypniętym z emocji głosem. Pochyliła się i pocałowała go w ramię. - Amen - powiedziała. Poczuł delikatny ucisk jej piersi. Zsunął się z siodełka i przyciągnął ja do siebie. - Może któregoś dnia uda nam się wyfrunąć - powtórzył ostrożnie. - Otwieraj bramę - zawołała ze śmiechem. - Zapalaj silnik, poziomo czy pionowo, polecimy, tak jak stoimy! Pocałował ją, śmiejąc się razem z nią. Ostatnio robili na ten temat coraz więcej tęsknych żartów. Ten wybieg pozwalał im rozmawiać o nurtującej ich sprawie bez konieczności stawienia jej czoła na serio. Jednak zabawa nabierała niepostrzeżenie ukrytych znaczeń, waga na pozór lekkich słów stawała się coraz trudniejsza do zignorowania, coraz cięższa do zniesienia. - Może przytrafi mu się jakiś wypadek w Mindanao - rzucił porywczo. - Może jakiś insurrecto ustrzeli go i rozwiąże nasz problem. - Nie mów tak, Salvador. Nie nienawidzę go aż tak. Nie pragnę jego śmierci. Nie chcę, żebyś myślał w ten sposób. - To uprościłoby sprawę. - Nie chcę nawet fantazjować na ten temat. Nie zamierzam brać udziału w takich spekulacjach. - A gdybyś to ty nie żyła? - zapytał raptownie. - Gdyby wszyscy myśleli, że nie żyjesz, jak ta kobieta w Port Saldzie? - Przestań. - Mówię poważnie. W ten sposób nie zrobilibyśmy nikomu krzywdy. Gdyby ludzie myśleli, że... bo ja wiem... że utonęłaś? Że miałaś wypadek na wodzie, a ty w rzeczywistości dopłynęłabyś do brzegu. On byłby przekonany, że nie żyjesz, ty zaś odzyskałabyś wolność. - Mrzonki, Salvador, mrzonki. Zaczęli snuć żartobliwe fantazje, przymierzając do różnych wariantów. Pożar. Wywrócona łódź. Wyprawa i w góry, z której jedna osoba by nie powróciła. Delfina ciągnęła tę zabawę przez jakiś czas, ale wkrótce zaczął ją niepokoić jej realizm, praktyczne możliwości, które się rzeczywiście wyłaniały. Natomiast w jego umyśle pomysł zagnieździł się na dobre. - Chodź - powiedział i poszli z powrotem w stronę łóżka. Widział, jak zanurza małą gąbkę na sznureczku w butelce przejrzystego płynu, odwraca się i zakłada ją przykucając. Odsunął się, żeby zrobić jej miejsce obok siebie. - Kocham cię - powiedział. To również był jeden z ich nowych zwyczajów. - Może pewnego dnia wyfruniemy - powiedziała miękko, kiedy całował delikatnie jej szyję. - Pewnego dnia. Nalot Stękając z wysiłku, czterej policjanci przechylili wielką skrzynię, wywołując niewielką lawinę lodowych granulek. Coś pacnęło o ziemię i owinięty w ceratę pakunek potoczył się po klepisku. Bobby odsunął go butem na bok, podczas gdy pozostali policjanci upewniali się, że w skrzyni nie ma poza tym nic prócz lodu. - Co to takiego? - zapytał Bobby. Carriscant przykucnął i rozwinął zawiniątko. - Wątroba - powiedział. - Ludzka, jak sądzę. - Chryste! Wątroba Warda? - Tamtą nam odesłał. Ta musi należeć do kogoś innego. Wytaszczono i opróżniono również drugi kufer. Znaleźli w nim trzy martwe psy i dolną część tułowia niezidentyfikowanej małpy. - Mówiłem, że to nie najlepszy pomysł – powiedział Carriscant. Policjanci ryli w warstwach sprasowanego lodu, sprawdzając, czy coś się tam jeszcze nie uchowało. Reszta stała półkolem w niedbałych pozach, z kragami w pogotowiu, trzymając na dystans zaskoczoną i zdezorientowaną służbę. W kącie na dnie drugiej skrzyni znaleziono płócienny worek, w którym były dwa serca, ludzka dłoń i głowa małpy z odłupaną połową czaszki. - Czy byłby pan w stanie stwierdzić, że ta ręka należy do Brauna? - zapytał Bobby. - Nie. Przebarwienie to uniemożliwia. Dlaczego mnie pan tu przywiózł? - Potrzebny mi był medyk. Sam nie potrafię zidentyfikować tych kawałków mięsa. - Na tej wyspie jest zatrzęsienie amerykańskich lekarzy. - Zgadza się, ale żaden z nich nie zna sprawy tak dobrze, jak pan. - Bobby wziął latarnię i ruszył w stronę pracowni, pojawiając się z powrotem po kilku sekundach. - Gdzie się to wszystko podziało? - zapytał z gniewem. - Kiedy byliśmy tu ostatnio, oba kufry pękały w szwach. - Być może doktor Cruz zaprzestał prac doświadczalnych. - Dlaczego miałby... Rozmowę przerwały gniewne krzyki, dobiegające od strony tłumu. Po chwili ukazał się Cruz w niekompletnym stroju. Rozpięta koszula odsłaniała jego potężny tors i podrygujący brzuch, porośnięty gęstym kożuchem szarych włosów. Cruz klął i wrzeszczał, dopóki Bobby nie pokazał mu nakazu rewizji. - To pańska sprawka, Carriscant! - ryknął stary doktor. - To celowe usiłowanie podważenia mojej reputacji. - Prosiłem doktora Carriscanta, żeby towarzyszył mi podczas przeszukania - wyjaśnił Bobby, kiedy przetłumaczono mu z grubsza inwektywy Cruza. - Był zdecydowanie niechętny, ale nalegałem, żeby ze mną przyjechał. Cruz podszedł do Carriscanta i stanął naprzeciwko niego. U ich stóp walały się ludzkie i zwierzęce szczątki. Odwrócona wnętrzem do góry dłoń była przykurczona, jak gdyby żebrała o jałmużnę. - Pan mnie podejrzewa? - zwrócił się Cruz do Bobby’ego po angielsku. - Po prostu prowadzę czynności śledcze wszędzie tam, gdzie uznam to za stosowne. Cruz wyciągnął rękę w stronę Carriscanta. - Ten człowiek to awanturnik. Widziałem, jak rzucił się na doktora Wielanda. Proszę zapytać poszkodowanego. Słyszałem, jak Carriscant odgrażał się, że go zabije. Wieland to potwierdzi. - Wieland został zwolniony ze stanowiska – poinformował Bobby. Cruz znów zaczął perorować po hiszpańsku, grzmiąc przeciw haniebnemu najściu, zrywaniu mieszkańców do mu w środku nocy, kalaniu jego dobrego imienia. Carriscant patrzył w ziemię, formując czubkiem buta mały kopczyk piasku. Jego wzrok błądził po żałosnych szczątkach, ułożonych obok siebie na ziemi. Wątroba rozmarzła już trochę. Sączące się z niej strumyczki krwi i wody zaczynały powoli przyciągać uwagę mrówek i innego owadziego drobiazgu. List Rozpoznał charakter pisma na kopercie. „Doktor Salvador Carriscant, szpital Świętego Hieronima. Pnnfne”. Uśmiechnął się. Upłynął zaledwie tydzień od ich ostatniego spotkania. Złamał pieczęć. Ukazał się znajomy, nierówny brzeg jej papieru listowego. Rozłożył kartkę i zmarszczył czoło. „Dziś wieczorem na Lunecie” - brzmiała krótka wiadomość. Nie było podpisu. Popatrzył na zegarek, nagle ogarnięty niepokojem. Co zamierzała? Po południu padało, ale pod wieczór niebo się przejaśniło i na Lunetę wyległ spory tłum. Powozy krążyły wko ło, spacerowicze w białych strojach kręcili się przy podium dla orkiestry, wymieniając ploteczki. Niebo po drugiej stronie zatoki zaczynało nabierać pomarańczowych tonów. Carriscant wysiadł z powozu i ruszył skrajem drogi w stronę muru. Od morza zawiewał przyjemny, mocny wiatr. Przy silniejszych podmuchach musiał przytrzymywać kapelusz na głowie, żeby mu nie odfrunął. Usiadł na murze i czekał. Jego wzrok błądził ponad srebrnymi wodami zatoki od wyspy Corregidor po dalekie światła Cavite, migoczące na przeciwległym krańcu wybrzeża. Carriscant próbował skoncentrować się na widoku, chłonąc spokój i ciszę, ciesząc się jedną z rzadkich chwil miłego chłodu, ale nikły dreszcz przeczucia nie dawał mu spokoju. W dołku czuł ostre pieczenie, wywołane niepokojem. Czemu chciała się z nim zobaczyć? I dlaczego w ten sposób? Zmusił się do optymizmu. Może miała dla niego dobrą nowinę? Siostra Aslinger opuszczała wreszcie ich dom. Albo Sieverance zginął w Mindanao z rąk insurrcctos. Zawstydził się ostatniej, nieludzkiej myśli. W końcu to nie wina Sieverance’a, że jest mężem Delfiny. Nie ukartował tego związku, żeby pokrzyżować plany Salvadora Carriscanta. Jednak myśl o szczęściu, które przypadło tamtemu w udziale, była na der irytująca. Los dał mu Delfinę, obdarował go tą kobietą... Nie, nie pragnął jego śmierci. Ani śmierci Annaliesy. Życzyć im obojgu śmierci... Poczuł obrzydzenie do samego siebie. Co za desperackie myśli go nawiedzają? Musi być inne wyjście z tej sytuacji. Wtedy ją zobaczył. Siedziała w landzie w towarzystwie innej kobiety. Miała na sobie granatową suknię z żółtymi wypustkami i małą narzutkę na ramionach. Jej włosy były wysoko upięte, jak wtedy na przyjęciu. Widział, jak obie wysiadły z powozu i skierowały się w stronę orkiestry. Zeskoczył z murku i podążył w tym samym kierunku, okrążając podium, aby pojawić się przed nimi niby to przypadkiem. Słyszał szelest papieru, gdyż, muzycy zmieniali właśnie partyturę. - Jak się pani ma, pani Sieverance? - Doktorze Carriscant, co za miła niespodzianka. Czy mogę przedstawić panu moją przyjaciółkę, panią Oliver? Doktor Carriscant, najsłynniejszy chirurg w Manili. - To brzmi jak wątpliwy komplement. Jakby się było najzdrowszym człowiekiem w kolonii trędowatych. Śmiech. - Proszę się ze mną nie droczyć, doktorze. Wie pan, co mam na myśli. Rozmowa potoczyła się dalej. Omówiono gwałtowny deszcz, który spadł po południu, nadzwyczajnie odświeżając powietrze, horrendalne ceny cynowych naczyń na Escolcie, problemy z podawaniem zimnych przekąsek w tropikach, czego nie da się praktycznie zrobić bez ułożenia wędlin i mięs na warstwie lodu. - Shirley, widzisz tego chłopca ze słodyczami? - zwróciła się w pewnym momencie Delfina do pani Oliver. - Mogłabyś mi kupić trochę kokosowych ciasteczek? Tych Malutkich, kwadratowych. Dla pana też, doktorze? - Dziękuję, nie przepadam za słodyczami. Shirley Oliver przeprosiła ich i zostali sami. - Wyglądasz wspaniale - powiedział Carriscant. - Jest problem - powiedziała szybko. Jej twarz się zmieniła, pojawiło się na niej napięcie. - Moje menstruacje. Nie miałam ostatnich dwóch. To ponad osiem tygodni. - O mój Boże... - Carriscant poczuł, jak pieczenie w dołku ustępuje miejsca mdłościom. - Nie byłabym zaniepokojona... - Głos jej się łamał, z oczu wyzierała zgryzota. - Ale wszystko przebiegało u mnie zawsze tak regularnie... Można by według tego regulować zegarek... - Nie była w stanie mówić dalej. Odwróciła się, pociągając nosem. Musiała się uspokoić. - Mój Boże - powtórzył jeszcze raz. Czuł się jak nierozgarnięty, wiejski prostak. - Musimy mieć pewność. - Pani Oliver nadchodziła z łupem. - W hangarze. Jutro po południu. - Spróbuję. Brawo, Shirley! Na pewno nie da się pan skusić, doktorze? Czekał na nią od trzeciej do szóstej, ale się nie pojawiła. Siedząc w dusznym półmroku, słuchając, jak nad jego głową przeciągają kolejne szkwały, smagające dach ulewnym deszczem, przebiegał myślą możliwe warianty działania. Przez głowę przelatywały mu plany i projekty, jedne niezwykłe, inne absurdalne. Jak obrazy w kinematografie, które oglądał kiedyś w teatrzyku w Ouiapo. Niedoskonałe, komiczne, podrygujące, a jednak mające swoją wymowę. Może to pomyłka, rozważał. Całkowitą pewność można zyskać jedynie, słysząc tętno płodu, innego sposobu nie ma. Ale na to było za wcześnie. Z drugiej strony, w jej głosie nie było cienia wątpliwości. Miała absolutną pewność, to jasne. Przeprowadził szybkie obliczenia. Jeżeli nie było dwóch menstruacji... Minęło prawie dziewięć tygodni od ich pierwszego zbliżenia w jego gabinecie. Nagle zaschło mu w gardle, w ustach poczuł nieprzyjemny smak. Dotarło do niego, że stan nieważkości, w jakim znajdowali się z Delfina przez ostatnie dwa miesiące, minął bezpowrotnie. Był to zimny prysznic i zarazem ostroga do działania. Ale co miał robić? Było jasne, że musi dojść do jakichś dramatycznych scen - konfrontacji, wyznań - ale do czego to wszystko doprowadzi? Pośród różnych spekulacji jego myśli opanowało jedno przekonanie: nie może jej utracić. Cokolwiek zdecydują się zrobić, nie może ich to rozdzielić. Ta świadomość przyniosła mu pewną ulgę. Niewątpliwie zawężało to pole możliwych działań. Żadne próby załagodzenia sytuacji, ugłaskania poszkodowanych współmałżonków nie wchodziły w grę, a otwarte pogwałcenie zasad uczyniłoby życie w Manili praktycznie nie możliwym. Gdy rozważał w myślach różne możliwości, wyłonił się jeden, naturalny i oczywisty kierunek działania, zarazem rozwiązanie problemu i przepustka do nowego, wspólnego życia - ucieczka. Było po szóstej, kiedy wyszedł z hangaru. W ciepłym, gasnącym świetle chylącego się dnia ujrzał Pantaleona. Szedł po łące z torbą narzędzi, gotów do podjęcia nocnej pracy. Stary, poczciwy Panta, pomyślał z rozczuleniem. Prawdziwy przyjaciel. Pantaleon spojrzał niepewnie na drzwi hangaru. - Przepraszam cię, Salwador. Mam nadzieję, że nie... - Nie, nie. Nie ma jej tutaj. - Dobrze się czujesz? - Tak. Nie. Prawdę mówiąc, jestem trochę zmęczony. Siedziałem i myślałem. Uzbierało mi się trochę. - Nie dziwię się - powiedział Pantaleon. - Widzę, jaki jesteś ostatnio rozkojarzony. Musisz to jakoś rozwiązać. Nie może tak dalej być. - Masz rację. Ale nie martw się, Panta, ja to rozwiążę. Biuro kapitanatu portu znajdowało się za komorą celną, przy Calle Urbistondo. Carriscant stał cierpliwie przed kontuarem, za którym młody Chińczyk mozolnie przeglądał kolejne listy nazwisk w wysłużonej księdze. - Mówi pan „Nilson?” - Nie Nilson, tylko Axel. Kapitan Nikanor Axel. Statek nazywa się „Generał Blanco”. - Aha, tak. Odpływa trzy dni temu. Hongkong. - Ile czasu zajmie mu podróż w obie strony? - To zależy, jak długo tam być. - Chryste. Kapitan Axel pływa regularnie na tej trasie. Hę czasu mu to normalnie zabiera? Może pan chyba sprawdzić te dane. W końcu zirytowany Carriscant wyjął księgę z rąk chłopca i obliczył, że jeśli „Generał Blanco” opuścił Manilę przed trzema dniami, powinien być z powrotem w ciągu tygodnia. To była informacja, której potrzebował. Jeżeli uda mu się spotkać z Axelem podczas najbliższych kilku dni, będzie mógł nadać sprawie bieg. Schodził na dół po schodach, z głową pełną dat i krzyżujących się planów Nie wiedział jasno, co konkretnie zamierza zrobić. Znów ważne było, żeby mieć coś na widoku, jakiś fortel, który mógłby przedstawić Delfinie. Był przekonany, że z nim wyjedzie, jeżeli tylko on potrafi opracować sensowny plan. Nie wątpił w nią ani przez chwilę. Wyszedł z cienia w oślepiający blask porannego słońca i ruszył w kierunku komory celnej, gdzie przed frontowymi drzwiami czekał rząd carromatos. Axel był właściwym człowiekiem do takiego zadania. Sprawdzi dokładnie, co ten gość... - Carriscant! Doktorze Carriscant! Zatrzymał się i odwrócił gwałtownie. Oczy wciąż mu łzawiły od słonecznego blasku. Wołanie dochodziło od strony wody. Przy pomoście stał w migotliwym świetle niewielki parowiec. Zmrużył oczy i osłonił je dłonią od słońca. Ciemna plamka oddzieliła się od innych, otaczających sylwetkę statku, nabierając w miarę zbliżania się ludzkich kształtów. - Coś podobnego - powitał go wesoło Sieverance. - Tylko postawiłem nogę na brzegu i już pana spotykam. Ogromnie się cieszę. - Jak się pan ma? - wykrztusił Carriscant, czując, że skóra cierpnie mu na karku. Pod czaszką tłukł mu się szalony krzyk rozpaczy. - Sądziłem, że pan... To znaczy, myślałem, że ta misja w Mindanao ma być... - Do diabła z Mindanao - powiedział Sieverance, pochylając się konfidencjonalnie. - Dostałem awans. Pełny pułkownik. Dają mi posadę w Departamencie Wojny. Zaledwie wczoraj się dowiedziałem. Miałem szczęście, że udało mi się złapać parowiec. - W Departamencie Wojny? - Tak, Bogu dzięki. Wracamy do domu, doktorze Carriscant. Do starej, poczciwej Ameryki. Kątem oka Carriscant widział, jak Sieverance dogląda wyładunku swoich kufrów. Pochylił się i powiedział do woźnicy: - Calle Lagarda, naprzeciwko pałacu. Najszybciej jak to możliwe. Mała dorożka ruszyła żwawo, ale wkrótce, jak się można było spodziewać, utknęła wśród licznych pojazdów na wznoszącym się w górę odcinku drogi przed mostem Hiszpańskim. Gdy zostawili go za sobą i znaleźli się na Calzada de Vidal, znów przyśpieszyli, mijając w pędzie niskie, drewniane zabudowania szpitala wojskowego. Jeszcze raz przejechali na drugą stronę rzeki, tym razem przez most Avila, i przez San Miguel dotarli do Calle Lagarda. Z ulgą stwierdził, że pokojówka, która otworzyła przed nim drzwi, go nie poznała. Ale kiedy zapytał, czy pani Sieverance jest w domu, okazało się, że wyszła. Jęknął w duchu. Musiał dotrzeć do niej przed Sieverance’em. Jej nieobecność oznaczała przynajmniej, że nie wie o powrocie męża z Mindanao. Dowiedział się, że seńora gra w brydża w domu pani Oliver w Ermicie. Popędził z powrotem ścieżką w stronę dorożki, nie zostawiając swojego nazwiska. Dom państwa Oliver stał pośród rozległego, otoczonego murem ogrodu. Carriscant chodził tam i z powrotem pod bramą, rozpaczliwie próbując wytrzasnąć z kapelusza jakiś powód, dla którego on, doktor Salyador Carriscant, miałby zakłócać damskie spotkanie przy kartach, odbywające się wczesnym przedpołudniem w Ermicie. Mózg odmawiał mu posłuszeństwa. Idąc wąską, zarośniętą ścieżką wzdłuż muru, zaczął się zastanawiać, co by było, gdyby dostał się do ogrodu. Może udałoby mu się zwrócić niepostrzeżenie na siebie jej uwagę, ale nawet gdyby tego dokonał, co miał robić dalej? Choćby kicał od krzaka do krzaka niczym jakiś myśliwy niespełna rozumu, zostałby najprawdopodobniej zauważony. Mimo wszystko była to Jedyna deska ratunku. Wyciągnął rękę, chwytając za krawędź muru, i podciągnął się, żeby zajrzeć na drugą stronę. Ogród był duży i dobrze utrzymany, rozkwitający bujnie po ostatnich deszczach. Na wprost Carriscanta, na gęstym, krótko przystrzyżonym trawniku, stała dekoracyjna altana o bambusowych ścianach ułożonych w „jodełkę”, zwieńczona sutą strzechą z plecionych liści palmowych. Podciągnął się do góry i wylądował po drugiej stronie muru. O rzut kamieniem dojrzał jakichś ludzi, których uznał za ogrodników. Uniósł zwilżony palec, żeby ustalić kierunek wiatru. Powinno się udać. Wyjął z kieszeni chusteczkę do nosa, zapalił zapałkę i przytknął do jednego z rogów. Kiedy bawełna zajęła się prawie niewidocznym w słońcu płomieniem, rzucił ją na dach altany. Miał nadzieję, że strzecha jest dostatecznie wysuszona. Spojrzał w górę na mleczne, zasnute mgłą niebo. Nie było obawy o deszcz. Podbiegł na palcach do muru i przeskoczył na drugą stronę. Znalazłszy się z powrotem na ulicy, pchnął woźnicę do koszar w Malete, każąc mu zawiadomić wartownika, że pod numerem czternastym przy Calle de la Galleria wybuchł pożar. Amerykańskie damy są w niebezpieczeństwie. Ze swojego punktu obserwacyjnego widział dym unoszący się z dachu altany. Z zadowoleniem stwierdził, że wiatr zwiewa go dokładnie w kierunku domu. Po chwili zaczął się jednak niepokoić, kiedy ogień rozpalił się na dobre, z trzaskającej strzechy buchały płomienie wysokości sześciu stóp, gęsty pióropusz dymu zaczynał ogarniać dom, a wciąż nikt nie wszczynał alarmu. Co ci ogrodnicy tam robili? Wreszcie usłyszał krzyki, nawoływania i - w samą porę - dzwonek nadjeżdżającego od strony koszar strażackiego wozu. Ruszył w stronę bramy, informując dwóch ciekawskich uliczników, że wybuchł wielki poźar i powinni biegiem sprowadzić pomoc. Czerwony, lśniący wóz strażacki, ciągnięty przez cztery dziarskie kuce, z załogą złożoną z ciemnoskórych żołnierzy, zajechał zgrabnie przed dom. Brama otworzyła się na oścież, wpuszczając wraz z wozem grupę zatroskanych i ciekawych sąsiadów, wspomaganych przez nadciągających coraz liczniej z pomocą mieszkańców okolicy. Carriscant podążył ich śladem. Rozwijano właśnie węże strażackie, a na trawniku za domem, w bezpiecznej odległości, zaczynali się gromadzić jego mieszkańcy, aby obserwować to imponujące widowisko. Chińscy służący gapili się z uśmiechem, jak nieustraszony ogrodnik wylewam bezużyteczne wiadra wody na huczący ogniem palmowy dach. Na tylnych stopniach domu stała grupka amerykańskich kobiet. Uczestniczki spotkania przy brydżu. Carriscant zdjął kapelusz i podszedł bliżej. JlH - Pani Oliver? Moje nazwisko Carriscant. Właśnie tędy przejeżdżałem. Czy mógłbym być w czymś pomoc? Nikt nie doznał obrażeń? - Prosimy bardzo, doktorze. Na szczęście nikt nie jest ranny. Jesteśmy tylko przestraszone. Jak to się mogło stać? - Zdarza się, że pod wpływem upału może dojść do samozapalenia się gęstych zarośli czy palmowej strzechy - improwizował. - Takie wypadki od czasu do czasu się zdarzają. - Naprawdę? A tyle ostatnio padało. Dobry Boże. Pu Lin, przestańże wreszcie! - krzyknęła na ogrodnika. Carriscant obejrzał się za siebie. Delfina stała na werandzie, przyglądając mu się w osłupieniu. - Dzień dobry, pani Sieverance. Przejeżdżałem w pobliżu, zobaczyłem dym i płomienie. Zeszła po stopniach, podchodząc do niego. W jej zmrużonych oczach pojawiło się podejrzenie. Przygotowania zostały tymczasem ukończone i pierwsze strumienie wody chlusnęły na płomienie, budząc aplauz grupki obserwatorów. - Salyador, czy miałeś coś wspólnego... - On tu jest. Spotkałem go dopiero co przy dokach. Wrócił z Mindanao. Wyraz jej twarzy zmienił się w jednej chwili. Wyglądała, jakby się miała rozchorować. Jej dłoń powędrowała do szyi. Jak on ją za to kochał. - Ale w jaki sposób... - Mało tego - powiedział Carriscant, odwracając się, żeby sprawdzić, czy nikt nie zwraca uwagi na ich rozmowę. - Dostał nową posadę. W Ameryce. - O Boże. - Bezwiednie chwyciła go za rękę, puszczając ją niemal natychmiast. W tym momencie dach zapadł się z wilgotnym sykiem, rozsiewając po trawie kłęby białego dymu. Kibice rozproszyli się, pokaslując. Carriscant odciągnął ją na bok. - Słuchaj - powiedział pośpiesznie - musisz wrócić do domu. Musisz mu powiedzieć, że jesteś w ciąży, że tak Przypuszczasz. - O Boże. Nie wyobrażam sobie... - Musisz. - Widział, że jest strasznie zgnębiona, ale mimo to naciskał. - Kiedy po raz ostatni ty i on, no wiesz?... Ścisnęła palcami skronie. - Chyba około tygodnia przed jego wyjazdem. Tak. - Cztery miesiące? Trochę więcej? - Tak - powiedziała cicho, z lękiem. - Tak mi się wydaje. - Więc pamiętaj. Jesteś w ciąży od czterech miesięcy. Czterech. Poślij po mnie, potwierdzę to. Dobrze? - Salvador, ja... Ludzie zaczynali odchodzić, syci widoku mokrych, spopielonych szczątków altany. Odwrócił się, z dłonią na kapeluszu, jakby szykował się do odejścia. - Niedługo będziemy wolni i bezpieczni. Mam koncepcję. Fantastyczny plan. Panuję nad sytuacją. Pożegnał się serdecznie z panią Oliver i wyszedł na ulicę, gdzie czekał na niego carromato. Pragmatyzm Annaliesa usiłowała powstrzymać łzy. Mietosiła w dłoniach serwetkę, gniotła ją i szarpała, rozkładała na stole i znów zaczynała tłamsić. Przez cały czas mówiła ściszonym głosem, tłumacząc, wyjaśniając, przepraszając, oskarżając siebie i w bardziej zawoalowany sposób jego, winiąc ich oboje za popełnione błędy. Carriscant delikatnie wyjął jej serwetkę z rąk. Nerwowe tiki żony doprowadzały go do szału. Rozmowa toczyła się w jadalni. Stół był uprzątnięty po kolacji. Annaliesa weszła, kiedy nalewał sobie dużą brandy, mówiąc, że chciałaby z nim porozmawiać. Usiedli na przeciw siebie. Słuchał z pewnym zaskoczeniem, jak oskarża się, miętosząc serwetkę w dłoniach, o brak serca i zbytnią surowość. Mówiła, że nienawidzi tego chłodu, który wkradł się w ich życie. To nie jest małżeństwo. Są dla siebie jak obcy ludzie - gorzej niż obcy. - Chciałabym, żebyśmy spróbowali zacząć od nowa, Salvador. Żebyśmy spróbowali być znowu mężem i żoną. - Annalieso, nie wydaje mi się... - Posłuchaj, chcę, żebyśmy spróbowali, nic więcej. Chyba jesteśmy to sobie winni? Chciałabym, żeby znów wszystko było tak, jak dawniej. Pamiętasz, wtedy, po twoim powrocie z Europy? Wiem, że to moja wina. To ja odwróciłam się od ciebie. Czułam się tak okropnie po wyjeździe tatusia i Hanny. A później, kiedy tata umarł... a ty spędzałeś tyle czasu w pracy... Zamykałam się w sobie coraz bardziej, wiem o tym. Nie okazywałam ci uczucia. Wiem, że popełniłam wiele błędów. Ale moje nerwy, wierz mi... Carriscant starał się słuchać, lecz jego myśli wciąż powracały do pytania, czy Delfina powie Sieverance’owi od razu, czy będzie czekać z tym do jutra albo dłużej. Annaliesa wyciągnęła do niego rękę nad stołem. Ujął ją posłusznie i uścisnął delikatnie. - Spróbujemy, Salyador? Spróbujemy? - Oczywiście, kochanie. Nigdy nie jest za późno. - Dziękuję ci. Nie jestem ciebie warta. Tak mi przykro. Wszystko się teraz zmieni. Będzie dobrze, zobaczysz. Zmęczona płaczem, Annaliesa położyła się wcześnie. Carriscant siedział do późna, przeglądając rachunki, dopracowując szczegóły planu, starając się przewidzieć każdą niepomyślną okoliczność. Poszedł do siebie koło północy. Zasypiał już, kiedy usłyszał delikatne stukanie i drzwi się otworzyły. W pokoju było tak ciemno, że widział tylko upiornie biały prostokąt, jej nocnej koszuli. - Annalieso - powiedział, starając się pohamować zdumienie, brzmiące w jego głosie. - Co się stało? - Czekałam na ciebie. - Prostokąt koszuli rósł, w miarę jak zbliżała się do łóżka. - Nie chciałem ci przeszkadzać - skłamał. - Wydawałaś się bardzo zmęczona. Biała plama znów zaczęła zmieniać kształt. Skurczyła się do rozmiarów kwadratu, znikła na chwilę, by znów się pojawić w formie węższego paska, po czym rozpłynęła się na dobre. Usłyszał szelest unoszonej moskitiery i poczuł, że nagie ciało Annaliesy wślizguje się na tapczan obok niego. - Musimy zacząć od nowa, kochanie - powiedziała. Kompletne ciemności panujące w pokoju i jej ciepłe, wygrzane w łóżku ciało, moszczące się u jego boku, zrobiły swoje. Wyciągnął rękę i natrafił na jedną z jej drobnych piersi. Jego dłoń zamknęła się instynktownie. Po czuł oddech żony na policzku. Jednocześnie jej ręka wśliznęła się pod jego koszulę, sunąc wzdłuż uda. Wzdrygnął się, czując ten uścisk. - Widzisz, Salvador, wiedziałam. Tak się cieszę, na prawdę... - Nie płacz, moja droga, proszę cię. Jej wargi błądziły po jego twarzy, szukając ust. W zamęcie sprzecznych sygnałów, które bombardowały jego ciało, jakaś część świadomości pozostawała trzeźwa, mówiąc mu, że robi rzecz złą, że dopuszcza się jakby podwójnej zdrady. Ale Annaliesa wciskała się pod niego, a on bezwiednie całował jej piersi. W ciemności była dla niego anonimową dziewczyną, ciepłą i ruchliwą, zupełnie nie przypominającą Annaliesy, którą, jak mu się wydawało, znał tak dobrze i którą zaledwie tolerował. Cóż, pomyślał, kiedy rozsunęła nogi, aby go przyjąć, właściwie mogłaby być kimkolwiek. Pocieszał się tym sofizmatem, leżąc później w ciemnościach obok niej. Było to jedynie pośpieszne, fizyczne zbliżenie. Wobec tego, czemu mieli wkrótce stawić czoła z Delfina, pragmatyzm nakazywał unikanie scysji. Nie mógł odepchnąć żony, nie budząc jej podejrzeń. Jego sumienie było czyste. Wiedeń, Paryż, Moskwa, Rzym, Nie powiedziałam mu jeszcze. - Delfina robiła wrażenie zmęczonej. Na jej twarzy malowało się napięcie, wzrok był zgaszony. - Po prostu nie wyobrażam sobie, jak zniosę tę jego dumę, to nieznośne zadowolenie z siebie - powiedziała z pasją. - Czy doszło między wami... - zaczął Carriscant bez zastanowienia. - Przepraszam - urwał. - Nie powinienem pytać. - Wiedział, że zagłusza własne poczucie winy. - Nie - powiedziała bezbarwnym tonem. - Jeśli chcesz wiedzieć, on nie... - To był jeden z naszych problemów... - Skuliła się. - Trudno mu utrzymać... Eiaculatio praecox, to chyba właściwy termin - wyznała, patrząc mu prosto w oczy. - Ach tak. - Carriscant starał się nie pokazać po sobie, z jakim zadowoleniem przyjął tę wiadomość. - Teraz rozumiem, co masz na myśli, mówiąc o zadowoleniu z siebie. - Będzie szalał ze szczęścia, wpadnie w euforię. - Po prostu nie odkładaj tego zbyt długo. - Wyciągnął rękę i uniósł jej twarz. - Rozmawiałem dzisiaj z Axelem. Nie ma problemów, wszystko jest przygotowane. - Był najzupełniej spokojny. Siedzieli, całkowicie ubrani, na łóżku polowym w hangarze. Delfina przyciągnęła go do siebie. Przez chwilę obejmowali się w milczeniu. Wciąż była spięta. - Teraz, rozumiesz, czemu mówiłam, że sprawa musi zostać rozwiązana raz na zawsze. Sama ucieczka nie rozwiąże problemu. Jeżeli dowie się o dziecku, nigdy nie pogodzi się z moim odejściem. Będzie mnie ścigał wszędzie, do końca życia. - Jej twarz pociemniała, kiedy wyobraziła sobie tę perspektywę. - Może jednak lepiej mu nie mówić? - Nie ma innego wyjścia. Od razu nabierze podejrzeń. W ciągu kilku, najwyżej kilkunastu godzin będzie znał prawdę. Tylko w ten sposób możemy odzyskać wolność. Na zawsze. - Wiem, wiem. Tylko to takie trudne... - Spójrz na to od innej strony. Skoro ojcostwo to dla niego taka istotna sprawa, to w gruncie rzeczy nawet lepiej dla nas. - Widział, jak bardzo chce mu wierzyć. - On się nigdy nie dowie, Dełfino. Zaufaj mi. - A co z tobą? - Powiem, że wyjeżdżam odwiedzić matkę, na tydzień czy trochę dłużej. Kiedy zaczną mnie szukać, będzie za późno. Odetchnęła i odprężyła się. Jej ramiona opadły. - Mój Boże - powiedziała. - Potrafisz w to uwierzyć? Pomyśl tylko, Salvador, Wiedeń. Za kilka tygodni będziemy w Wiedniu. - Albo w Paryżu, Moskwie, Rzymie, Atenach... - I nikt nie będzie wiedział, kim jesteśmy i skąd przybyliśmy. Roześmiał się, dając się nagle ponieść uczuciu niepohamowanej radości. - Nikt nigdy nie usłyszy słowa o Filipinach. Delfina znów była trzeźwa. - Mamy rezerwację do Jokohamy na dwudziestego piątego. - To daje nam mnóstwo czasu. Axel jest gotów, czeka tylko na sygnał. Mam go uprzedzić kilka dni wcześniej. Nie stawiał żadnych dodatkowych warunków. Takie potajemne zlecenia to zapewne dla niego chleb powszedni. - Dobrze - powiedziała, podejmując decyzję. - Powiem mu dzisiaj wieczorem. Podniosła się, zbierając ołówki i szkicownik, i rozejrzała się po hangarze. Podała mu walizeczkę ze zmianą odzieży, o którą ją wcześniej prosił. - Więcej się tutaj nie spotkamy - powiedziała ze smutkiem. - Nie zobaczę już tej niedorzecznej maszyny. Biedny Pantaleon. - Cóż, dzięki temu ma zajęcie. A dla nas było to dobre miejsce. - Tak - powiedziała z uczuciem. - To prawda. - Pocałowała go namiętnie, sycąc się nim, wciskając mu język w usta. Oderwali się od siebie i spojrzeli sobie w oczy. - Będziemy wolni - powiedział. - Nie martw się. - Kocham cię, Salvador - powiedziała. Po jej odejściu uświadomił sobie, że po raz pierwszy usłyszał te słowa z jej ust. Butelka krwi Jepson Sieverance posłał po Camscanta nazajutrz o dziewiątej rano. Doktor wyszedł z powozu prosto w ulewny deszcz. Biegnąc do drzwi frontowych, ujrzał, że stoi w nich sam gospodarz. - Co za nowina! - powtarzał Sieverance, krocząc u jego boku w stronę sypialni. - Jestem pewien, że ma rację. Kobiety wyczuwają takie rzeczy instynktownie. Nie wiadomo czemu Carriscant uznał tę liczbę mnogą za obraźliwą. - Wkrótce to potwierdzimy - powiedział, zdobywając się na blady uśmiech. Delfina miała rację. To puszenie się i tokowanie było niesmaczne i odpychające. Czekała na fotelu w swoim pokoju. Na nocnej koszuli miała narzutkę w szkocką kratę. Robiła wrażenie spokojnej i wyciszonej. Przywitali się ze zwykłą serdecznością, po czym Sieverance dyskretnie się wycofał. - Nie ma siostry Aslinger? - zapytał Carriscant. - Dałam jej wolne. Pochylił się i szybko przycisnął usta do jej czoła. Słyszał, jak Sieverance przechadza się za drzwiami tam i z powrotem, wchodząc już w swoją paradoksalną rolę przyszłego ojca. Ściszył głos. - Wszystko jest przygotowane na dwudziestego - powiedział. - Axel uprzedzony. Ja wszystkiego dopilnuję. Wiem, co mam robić. Otworzył torbę i wyjął butelkę po lekach z brązowego szkła. - Weź to. Będzie ci potrzebne, żeby sprawa wyglądała przekonywająco. - Co to jest? - Krew. - Dotknął jej ramienia, potem twarzy. Ucałowała końce jego palców, kiedy przesuwały się po jej ustach. - Nie możesz zabrać ze sobą wszystkiego, wiesz o tym. Musisz mi powiedzieć, co jeszcze będzie ci potrzebne: ubrania, puder, róż, inne rzeczy. Te najpotrzebniejsze. - Dobrze. Zaczniemy wszystko od nowa - powiedziała z uśmiechem. - To mi się podoba. - Dopilnuję, żeby rzeczy znalazły się na statku. - Urwał, uświadamiając sobie praktyczne konsekwencje swojego żądania. - Nie będzie ci niczego brakować? - Moich książek, jak przypuszczam. Zawsze mogę kupić nowe. - Axel mówi, że dowiezie nas do Singapuru w sześć czy siedem dni. Tam możemy złapać jakikolwiek statek płynący na zachód do Suezu. Kiedy już znajdziemy się na Morzu Śródziemnym... - Będziemy mogli wysiąść, gdzie nam się będzie podobało. - Jej oczy stały się nieobecne, jak gdyby przebiegała wzrokiem te magiczne miasta, na temat których fantazjowali, snując plany ucieczki. - Co z pieniędzmi? - zapytała, schodząc z powrotem na ziemię. - Mam ich pod dostatkiem. - Proszę cię, zostaw mi troskę o szczegóły. I bez tego będziesz miała dosyć na głowie. - To jest bezpieczne, prawda? To znaczy, nic nie może zawieść? - Nic. I pamiętaj, że nie popełniamy żadnego przestępstwa. Nie robimy nic złego. - Nic złego w świetle prawa. - Spoważniała, po czym zapytała: - Co z tobą i twoją... Nigdy cię o nią nie pytałam. Czuję, że nie mogłabym... - To dla mnie żaden problem - powiedział odważnie. - Cała sprawa od lat była fikcją. Wielka pomyłka. Nie sądzę, żeby się zbytnio zdziwiła. - Jak łatwo wypowiadało się te słowa... - Pójdę i oznajmię mu dobrą nowinę - rzekł. Sieyerance czekał na niego w salonie. - Moje gratulacje - powiedział Carriscant, czując się dziwnie oficjalnie. - Pańska żona oczekuje dziecka. Jest prawie w piątym miesiącu. Sieverance był wniebowzięty, ale tym razem przynajmniej nie płakał. Carriscant zdołał się pożegnać, nie będąc zmuszonym wypić zdrowia dziecka. Zabawka Nikanor Axel przyjął od Carriscanta mały jutowy worek srebrnych dolarów z wyrazem zdumienia na twarzy. Oczy mu się rozszerzyły, białka zajaśniały nienaturalnie w głębokich, ciemnych oczodołach. Carriscant pomyślał, że to pierwszy ślad emocji, jaki kiedykolwiek zarejestrował na tym pokrytym nieprzeniknionym brudem obliczu. - To więcej niż hojność, doktorze Carriscant. - To tylko zaliczka. Drugie tyle będzie po zejściu na ląd w Singapurze. Chcę, żeby pan wiedział, jakie to dla mnie ważne i jak bardzo liczę na pańską absolutną dyskrecję. - Ma się rozumieć - powiedział kapitan, drapiąc się energicznie w skrzydełko nosa. Czarny półksiężyc paznokcia odcinał się od matowego różu wnętrza. Właściwie cały paznokieć był obwiedziony czernią, jak gdyby obrysowano go piórem czy kopiowym ołówkiem. Ale jasne włosy Axela dziwnym sposobem zawsze wyglądały na czyste. Jak mu się to udawało? Axel zauważył, że jest lustrowany. - Coś nie tak? - Nie, wszystko w porządku. Więc gwarantuje pan, że nie będzie innych pasażerów? - Z całą pewnością. - I że nie zawinie pan do Manili co najmniej przez dwa miesiące po wysadzeniu... dwojga pasażerów w Singapurze? - Rozumie się samo przez się. - Axel wyciągnął w jego stronę swoją niedomytą rękę. Dłoń była zdumiewająco szorstka, jakby została wyrzeźbiona z pumeksu. Carriscant miał dziwną pewność, że może mu zaufać. - Czy mogę zapytać, kim są pańscy pasażerowie? - zapytał Axel trochę nieśmiało. - Mężczyzna i kobieta. - Myślę, że to na razie wystarczy. Axel pośpiesznie skinął głową. - W takim razie do zobaczenia dwudziestego - powiedział. Carriscant umieścił walizkę z ubraniami w niewielkiej kajucie, którą mu udostępniono, i wyszedł na zakopcony pokład. Z jednej ładowni na dziobie wydobywały się cienkie smużki pary. Noc była gorąca i duszna. Całe wilgotne ciepło Manili wydawało się skupiać wokół tego smrodliwego stateczku. Po drugiej stronie rzeki, toczącej w ciemnościach swoje gęste jak syrop, maziste wody, płonęły światła fortu Santiago. W wilgotnym powietrzu każdą z bombardowanych przez ćmy żarówek otaczała rozmyta aureola. Gdy tak stał na pokładzie, niespodziewanie przytłoczył go ogrom tego, na co się z Delfina porywali. Straszliwe rozdygotanie minęło po chwili jak za sprawą różdżki czarodziejskiej, ustępując miejsca niemal chłopięcemu podnieceniu, wizji otwierających się horyzontów, światów czekających na swoich odkrywców. - Do widzenia, doktorze - powiedział Axel. - Wszystko będzie dla pana przygotowane. To znaczy dla pańskich pasażerów - poprawił się. - I proszę pamiętać, Udo nie może się o niczym dowiedzieć - przypomniał Carriscant. Axel zapewnił, że nie jest idiotą. Carriscant pożegnał się i ruszył ostrożnie po uginających się kładkach w stronę nabrzeża. Czarna woda chlupotała o drewniane kadłuby stojących na kotwicy cascos. Poszedł w stronę Escolty 1 złapał carromato. Nikt go po drodze nie widział. Kiedy znalazł się z powrotem w swoim gabinecie, nadal trzeźwy i opanowany, po raz tysięczny przebiegł w myślach wszystkie szczegóły planu. Delfina powiedziała swoim przyjaciołom, że spodziewa się dziecka. W tej chwili była pochłonięta pakowaniem dobytku przed rychłym powrotem do Ameryki. Wszystko było gotowe, zapięte na ostatni guzik. Carriscant poinformował władze szpitala, że bierze dwutygodniowy urlop i dwudziestego pierwszego maja wyjeżdża na południe odwiedzić matkę. Annaliesa protestowała trochę, kiedy jej o tym powiedział, i chciała jechać razem z nim, ale ponieważ synowa i teściowa za sobą nie przepadały, wiedział, że nietrudno jej będzie to wyperswadować. Wyciągnął przed siebie rękę, rozstawiając palce. Ani śladu drżenia. Ręka chirurga. Ze spokojem i tłumionym podnieceniem myślał o nowym życiu, które się przed nim otwierało. Osiądą z Delfiną gdzieś w Europie, będą wychowywać dziecko, a on znów weźmie do ręki skalpel. Znaleźć się w jednym z przodujących centrów medycznych po tym zaścianku! Jakież wyzwania go czekają, jaka renoma do zdobycia! Jeżeli, jak zapewniali mistrzowie skalpela, nadszedł złoty wiek chirurgii, to tym lepiej, że on... Pohamował się. Powinien trzymać swoje ambicje na wodzy. Nie byłoby dobrze znaleźć się zbyt wysoko na świeczniku. Może będzie musiał odłożyć na bok marzenia o sławie. Nie zbyt wysoka cena, pomyślał. Naprawdę niezbyt wysoka. Nalał szklaneczkę rumu ze stojącej w gablotce butelki, nakazując sobie relaks. Wszystko jest w porządku. Musi jedynie przeżyć kilka najbliższych dni tak normalnie, jak tylko to możliwe. Ma rozpocząć nowe życie w Europie z jedyną kobietą, którą naprawdę w życiu kochał. Mówił sobie, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Roześmiał się w duchu. Szczęście Sieverance’a okazało się ostatecznie szczęściem Carriscanta, które już wkrótce miało się do niego uśmiechnąć. Nalewał sobie drugą szklaneczkę, kiedy Pantaleon zastukał do drzwi i wszedł do pokoju. W ręku miał gazetę. Wydawał się równocześnie wzburzony i podekscytowany. - Nie ma co, Salvador, ruszamy! Los, przeznaczenie nas wzywa. - Powoli, powoli. O co chodzi? Pantaleon rozłożył gazetę na biurku. Był to egzemplarz „Le Figaro”, mniej więcej sprzed pięciu tygodni. Pantaleon wskazał ogłoszenie na siódmej stronie, zamieszczone przez „Le jury du Prix Amberway-Richault”. - Za słabo znam francuski. Poza tym to chyba niezbyt aktualne? - Wiem. Jako oficjalny uczestnik współzawodnictwa powinienem być informowany na bieżąco, ale kto by się przejmował „jakimś głupim Filipińczykiem”. Dobrze, że prenumeruję te gazety. Wszystko mogło zostać stracone, zaprzepaszczone. - Opanował się i zaczął tłumaczyć tekst. - Słuchaj: „Spektakularne wydarzenie - powietrzne zmagania o nagrodę Amberwaya-Richaulta odbędą się trzydziestego maja 1903 roku w Bois de Boulogne...”.Tu coś na temat regulaminu. Aha... „Udział wezmą cztery maszyny latające...”. Teraz ważny fragment: „Spodziewane jest uczestnictwo pana Ferdynanda Ferbera i jego maszyny Ferber 6...”. Lista pozostałych uczestników: Cody, Karl Jatho, Levavasseur. Nie do wiary, prawda? - Nie rozumiem, Panta, co... - To jest nagroda, o którą walczę. - Wiem. - Więc muszę zrobić to teraz, rozumiesz? Przed trzydziestym. Przeliczyłem wszystko. Muszę zostawić sobie trochę czasu, żeby zatelegrafować do Paryża. Potwierdzenie uczestnictwa świadków, fotografów i tak dalej. Powinno wystarczyć, jeśli zrobimy to przed dwudziestym pierwszym. - Uśmiechnął się, ściskając Carriscanta za ramię. - Wyobrażasz sobie ich miny, tam w Paryżu, Salvador? „Otrzymaliśmy przed chwilą wiadomość z Filipin, że doktor Pantaleon Ouiroga, dokonując w pełni udokumentowanego przelotu, został zdobywcą nagrody Amberwaya-Richaulta”. Bomba! Kataklizm! - Cóż, jeżeli dasz radę, ale nie wydaje mi się... Palce Pantaleona zacisnęły się mocniej na jego ramieniu. - Zrobimy to, Salvador. Ty i ja. Ostatnie przygotowania i jak tylko ten cholerny deszcz przestanie na chwilę padać, ruszamy. - Nie, nie, nie. Powiedziałem ci już, Panta. Nie mam zamiaru na tym polecieć. - Roześmiał się. - Zabierz innego ze swoich przyjaciół. Pantaleon zastygł z na wpół otwartymi ustami. Carris cant widział, że jego mięśnie tężeją. - Nie, Salvador - powiedział cichym głosem. - Tłumaczyłem ci już, że nikomu innemu nie mogę zaufać. Aeromobil będzie gotowy za kilka dni. Moglibyśmy podjąć próbę nawet trzynastego, jeżeli pogoda dopisze. To będzie najzupełniej bezpieczne. - Nie, Panta, nie ma mowy - uciął sprawę Carriscant. W głosie przyjaciela słyszał histeryczną nutę szaleństwa. Obsesja zupełnie pozbawiła tego człowieka rozumu. - Nie zrobię tego - powiedział zdecydowanie, nie pozostawiając miejsca na wątpliwości. - Pomogę ci, w czym tylko mogę. Ale nie polecę z tobą. Pantaleon popatrzył na niego zdeprymowany, rozgoryczony. Jego szczęki były zaciśnięte, palce postukiwały o guzik marynarki. - Proszę cię, nie zmuszaj mnie, żebym ci przypomniał o twoich zobowiązaniach wobec mnie - powiedział. - Od początku planowałem, że polecimy razem. Wszystkie obliczenia przeprowadziłem, biorąc za punkt wyjścia twoją wagę. Precyzja jest sprawą zasadniczą. Poza tym orientujesz się dokładnie, co trzeba robić. - Panta, w ciągu godziny można tego nauczyć dziesięcioletnie dziecko. Twój upór co do mojego udziału jest bezsensowny. - Więc czemu robiłeś mi nadzieje? - Nigdy nie powiedziałem, że to zrobię. - Nigdy nie powiedziałeś, że tego nie zrobisz. Odwlekałeś sprawę. Pozwoliłeś mi wierzyć, że ze mną polecisz. - Bo cię lubię. Do głowy mi nie przyszło, że do tego dojdzie. Nie chciałem robić ci przykrości. Sądziłem, że to dla ciebie niewinna rozrywka, rodzaj zabawki... - Zabawki? Carriscant spostrzegł jego furię i zrozumiał, że posunął się za daleko. - Przepraszam cię. Nie zdawałem sobie sprawy, że to dla ciebie takie ważne. - Co z twoimi zobowiązaniami wobec mnie? - Z jakimi zobowiązaniami, na litość boską? - To mnie zawdzięczasz wszystko, co osiągnąłeś. Beze mnie nie byłbyś lepszy niż ten rzeźnik Cruz. To dzięki mojej sztuce tak wspaniale prosperujesz. Carriscant nie wierzył własnym uszom. Cóż to za urojenia? Co za szaleńcza megalomania? Czuł, jak rośnie w nim gniew na te niedorzeczne wymysły. - Co ty wygadujesz? Oszalałeś? - Tniesz i szyjesz, tniesz i szyjesz, to wszystko. Każdy dobry krawiec umie to samo. Cała magia leży w anestezji. Bez tego czarodziejskiego snu nadał bylibyście pomocnikami golibrodów, rzeźnikami zabijającymi zamiast ratować. - Czarodziejski sen? Czarodziejski sen? - Carriscant czuł, że dreszcz przebiega mu po krzyżu, mięśnie pęcznieją wzbierającym gniewem. Nigdy w życiu nie słyszał podobnych bzdur: samooszukańcze majaki zawiedzionego w swoich nadziejach faceta. - Chyba ci rozum odebrało. Jesteś zwykłym aptekarzem. Mieszasz swoje kropelki i lejesz na maskę z gazy. Jak śmiesz rzucać mi w twarz tak obrzydliwe insynuacje? Przez wzgląd na naszą przyjaźń zapomnę o tym, co usłyszałem. Ale nigdy więcej nie waż się mówić do mnie w ten sposób. Odwrócił się do niego plecami, wstrząśnięty, urażony do głębi. Ten człowiek był stracony. - Więc nie chcesz przyznać, że mi cokolwiek zawdzięczasz? - Nie więcej niż kolega koledze. - Odwrócił się do niego, ogarnięty wściekłością. - Może pomówimy o tym, co ty mnie zawdzięczasz? Jak ci się zdaje, czym zapłaciłeś za twoją cenną maszynę, za hangar i drewniany tor? Pieniędzmi, które zarabiasz dzięki temu, że pracujesz dla Salvadora Carriscanta! - Jego głos podniósł się do krzyku. Ciało było skurczone, pięści zaciśnięte. Stali na przeciw siebie, wykrzywieni złością i butą. Niewiarygodne, jak wieloletnia przyjaźń potrafi się rozwiać w ciągu paru sekund, zniknąć niczym kamfora, pomyślał Carriscant. Czuł się strasznie nieszczęśliwy, było mu bezdennie głupio. Przesunął dłonią po twarzy. Trzeba to przerwać natychmiast, zanim będzie za późno. - Panta, nie można w ten sposób. Nie zaprzepaszczajmy... - A twoje pozostałe zobowiązania wobec mnie? - Głos Ouirogi był niewzruszony, nieprzejednany. - Jakie zobowiązania, do licha ciężkiego? - Takie, że pozwoliłem tobie i twojej konkubinie cudzołożyć w moim łóżku. - Na litość boską, bądź człowiekiem, Pantaleon! - Jeżeli nie zgodzisz się mi towarzyszyć, będę zmuszony poinformować pułkownika Sieverance’a o niewierności jego żony. I o tym, z kim dopuściła się zdrady. Absurdalny, oficjalny ton tego oświadczenia sprawił, że straszliwa groźba zabrzmiała aż nadto realnie. Carriscant czuł, że do jego duszy zakrada się nieznośny lęk, podstępna niemoc, zatruwająca lękiem wszystko, co uważał za pewne i bezpieczne. Podszedł do ciemnego okna i wyjrzał na ogród, ale ujrzał jedynie swoje poszarzałe odbicie i mrugające bezradnie oczy, wpatrzone w siebie. - W tych okolicznościach zgadzam się. - Wspaniale, cudownie!. - Głos Pantaleona znów tryskał entuzjazmem, jak gdyby nic się nie stało. Carrwant odwrócił się powoli, z niedowierzaniem. Pantaleon szedł w jego stronę, rozpromieniony z wyciągniętą ręką. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Carriscant uścisnął ją potulnie. - Tak się cieszę, Salvador, tak się cieszę. Nigdy więcej nie wrócimy do tych przykrych spraw. Wszystko jest w porządku, tak jak planowaliśmy. Zobaczysz, przyjacielu - zakończył, wciąż ściskając dłoń Carriscanta. - Ta nagroda rozsławi twoje imię po wsze czasy. Pogrzeb Deszcz lał nieprzerwanie, kiedy chowano ciała Efraima Warda i Maksymiliana Brauna na cmentarzu wojskowym w Paco. Groby były w połowie wypełnione wodą i opuszczone trumny kołysały się przez moment, nim zanurzyły się z cmokającym bulgotem. Tęczowe bańki unosiły się przez chwilę na powierzchni. Kiedy pierwsze szufle błota i żwiru wpadły z pluskiem do dołu, Carriscant wyjął z kieszeni kopertę zawierającą świadectwa zgonu obu mężczyzn i wręczył ją Patonowi Bobby’emu. - Póki pamiętam. Bobby wsunął kopertę w zanadrze. - Dzięki - powiedział. - Mała, podnosząca na duchu uroczystość. Oprócz grabarzy i kapelana wojskowego byli z Bobbym jedynymi osobami na cmentarzu. Mijając rzędy pokrytych pleśnią krzyży, poczłapali przez kałuże w stronę samochodu Bobby’ego. Był to nowy policyjny nabytek - zgrabny charron 628. Siedzieli markotni w środku, czekając, aż grabarze zasypią groby i wbiją dwa świeżo wystrugane, jeszcze wilgotne krzyże. Bobby machnął na pożegnanie ręką kapelanowi, którego powóz wyjeżdżał właśnie z cmentarza, i skręcił w stronę koszar znajdujących się mniej więcej o milę stamtąd, w Pasay. Wyjął cygaro i zapalił je z chmurną miną. Spoza szpaleru nędznych drzewek bananowych, obrzeżających cmentarz od północnej strony, wyłaniała się długa, chuda sylwetka fabryki cygar w Concordii. Carriscant bawił się przez chwilę rozważaniem, czy to makabryczne skojarzenie - palacz, fabryka, cmentarz - ma jakiś głębszy sens, ale jego zmęczony mózg nie był w stanie się z tym uporać, więc dał spokój. - Złości mnie - rzekł Bobby - że nie udało nam się przyskrzynić nikogo z winnych. Dwaj amerykańscy chłopcy leżą w grobach w tej zapomnianej przez Boga dziurze, a mordercy nadal są na wolności. Cholernie mnie to wkurza - dodał po chwili milczenia. Carriscant wzruszył ramionami. - Zrobił pan, co pan mógł - powiedział. - To było nie wykonalne zadanie. Nikt nie może mieć do pana pretensji. - No tak, cóż... Pochował pan tę kobietę? - W zeszłym tygodniu. Nikt się po nią nie zgłosił. - To mnie już zupełnie dobija. Gdzie tu jest związek? Jak to pozbierać do kupy? - Nijak. Nie sądzę, żeby śmierć tej kobiety miała cokolwiek wspólnego z tamtymi. - No tak... - mruknął Bobby niechętnie. Znów wydawał się dziwnie nieswój i Carriscant raz jeszcze zaczął się zastanawiać, dlaczego Bobby zostawił jego skalpel obok ciała.Obejrzał się, słysząc nadjeżdżający powóz. Na cmentarz zajechała Wiktoria z postawionym daszkiem, z której wychylił się Sieverance. - Widzę, że się spóźniłem - powiedział. – Przepraszam. Patrzyli, jak idzie w stronę grobów i stoi tam z pochyloną głową przez kilka minut. Kiedy przysiadł się do nich, miał odpowiednio nabożną minę. - Szkoda chłopa - powiedział. - Braun był prawdziwym zawodowcem. Doskonały żołnierz. Naprawdę wątroba się człowiekowi przewraca. Żeby przeżyć wszystko, co Indianie na prerii potrafią ci zafundować, a potem dostać nożem od jakiegoś cholernego żółtka. Jego oburzenie wydawało się Carriscantowi sztuczne, cokolwiek wyreżyserowane. Słuchali cierpliwie, kiedy opisywał czyny wojenne Brauna wśród Oglala i Siuksów Unkpapa. - To wstyd i hańba - powiedział Bobby z przekonaniem. - Cholerne świństwo. - Będę się zbierał - powiedział Sieverance. - Przy okazji, doktorze, moja żona czuje się doskonale, jest w świetnej formie. - Ogromnie się cieszę. Patrząc za nim, Bobby zaciągnął się wolno cygarem. - Zawsze mnie zastanawiało - powiedział - jak to się dzieje, że taki cholerny szczyl zostaje pełnym pułkownikiem. - Myślę, że jeśli jego tatuś jest generałem i przyjacielem Teddy’ego Rooseyelta, może to coś niecoś wyjaśniać. - Nie powie mi pan chyba, że... - Czy mówił mu pan, gdzie ci dwaj będą pochowani? - Jasne. Musiał przecież chyba poinformować Tafta. - Tak... - Carriscant pomyślał chwilę. - Czy wspominał mu pan kiedykolwiek, że Brown, którego ciało znaleźliśmy, i Braun, który służył w jego pułku, to ta sama osoba? - Nie wydaje ir.i się - powiedział Bobbv w zamyśleniu. - Musiał chyba sam się dowiedzieć. Bo co? - Nic, po prostu byłem ciekaw. Po powrocie do Manili znalazł na swoim biurku wiadomość od Pantaleona. Znów były jakieś problemy z silnikiem. Lot planowany na trzynastego maja został odłożony. Kolejna próba - wyznaczona na piętnastego. Przerwany lot Pantaleona Quirogi Rankiem piętnastego maja 1903 roku Carriscant obudził się na długo przed świtem, czując lekki ból głowy. Leżał nadał bez ruchu, patrząc, jak pokój rozjaśnia się z wolna, nakazując sobie nie wybiegać myślą dalej niż o godzinę. Miał nadzieję, że jeśli będzie się trzymał tej zasady przez cały dzień, koncentrując się wyłącznie na chwili bieżącej, może uda mu się go jakoś przetrwać. U jego boku leżała Annaliesa, pochrapując niewyraźnie przez sen. Wrócił do małżeńskiego łoża na tych kilka ostatnich nocy, aby nie wywoływać podejrzeń co do autentyczności ich pojednania. Kiedy wysuwał się spod prześcieradeł, nawiedziła go myśl, że już niedługo będzie w nim gościł. Lekkie ukłucie niepokoju ustąpiło niemal natychmiast fali podniecenia na myśl o czekającej go przyszłości. Nie czuł niechęci do żony ani żalu, że ją porzuca, musiał jednak przyznać, że wobec ich „pojednania” to, co miało nastąpić, będzie dla niej znacznie trudniejsze. Nie było jednak sposobu, by temu zapobiec. Ubrał się i kazał się zawieźć do szpitala, nie jedząc śniadania. Liczenie dni i godzin było wystarczająco trudne bez Pantaleona i dodatkowych komplikacji z nagrodą Amberwaya- Richaulta. Pocieszał się myślą, że z pewno ścią pojawią się kolejne defekty, które spowodują dalsze opóźnienie. Przemknęło mu nawet przez głowę, że sam mógłby zabawić się w cichego sabotażystę, gdyby nadarzyła się po temu okazja. Ale bez względu na wszystko musiał symulować uczestnictwo, aby zneutralizować pogróżki Pantaleona. Przynajmniej wypełni to kilka godzin długiego dnia, pozwoli zająć czymś myśli. W szpitalu poczynił ostatnie przygotowania. Sprawdził obsadę nocnych dyżurów w nocy z dziewiętnastego na dwudziestego maja, upewnił się, że jego pielęgniarki z sali operacyjnej mają w tym czasie wolne i że akcesoria mające kluczowe znaczenie dla jego planu znajdują się na swoim miejscu. Kiedy opuszczał szpital, aby udać się do hangaru, poczuł, jak spływa na niego chłód i spokój człowieka czynu, z niewielką domieszką irytacji, wywołanej absurdalną obsesją Pantaleona na punkcie maszyn latających. Było parno i Carriscant liczył na deszcz. Rzeczywiście z zasnutego chmurami nieba zaczynała siąpić drobna mżawka. Jadąc z Constanciem przez most Colgante, ujrzał zakręt do San Miguel i Calle Lagarda. Zaczął się zastanawiać, jak ona znosi napięcie oczekiwania, jak się trzyma... Ale prędko odzyskał spokój i jasność umysłu: ona też jest silna, oboje doskonale wiedzą, co robią, wspólnie potrafią przeprowadzić to, co zamierzyli. Ku jego zaskoczeniu, na drodze prowadzącej do hangaru panował spory ruch. Ciągnęli nią liczni piesi, a kilkadziesiąt powozów było zaparkowanych na poboczu, u wylotu ścieżki wiodącej na łąkę. Spodziewał się jednego czy dwóch oficjalnych świadków, ale to, co widział, wyglądało na spory tłum. Kiedy przecisnął się przez dziurę w żywopłocie, zaskoczył go widok ponad setki osób, stojących lub siedzących przy zachodnim skraju łąki. Po jej wschodniej stronie odgrodzono linami kawałek terenu i ustawiono tam składane drewniane krzesła, przeznaczone, jak się domyślał, dla członków jury i oficjalnych świadków. Hangar był przyozdobiony liśćmi palmowymi i chorągiewkami. Sznury szkarłatnych, żółtych i zielonych proporczyków łopotały na wietrze. Torując sobie drogę wśród sympatyków i dziennikarzy, znalazł się nagle oko w oko z aeromobilem stojącym w szeroko otwartych drzwiach hangaru. Na przedzie, wykaligrafowany kursywą, widniał kobaltowy napis: Aero-movil numero uno. Dr Pantaleon Quiroga/Dr Salvador Carriscant. Pantaleon pozował do fotografii, z jedną ręką spoczywającą na wsporniku przedniego pląta, ubrany w samochodowy skórzany płaszcz do kostek i płaską tweedową czapkę, odwróconą tyłem do przodu. Wyglądał dziwacznie, ale jego ekwipunek sprawił, że perspektywa lotu wydała się nagle Carriscantowi przerażająco realna i po raz pierwszy poczuł w piersi ukłucie trwogi. To się może stać, to się naprawdę może stać, myślał, czując wzbierające mdłości. Aeromobil, na który padł w tym momencie zbłąkany promień słońca, w jednej chwili przeobraził się w nowoczesną, sprawną maszynę. Bliźniacze śmigła lśniły świeżym lakierem, poziomo zainstalowany silnik, świeżo pomalowany i nasmarowany, wyglądał jak prosto z fabryki. Opony pięciu kół rowerowych, na których spoczywało podwozie, były pomalowane na czarno, a szprychy pociągnięte białą farbą. Maszyna, musiał to przyznać, wyglądała niezwykle przekonywająco. Jej konstrukcja, jej funkcjonalny kształt sprawiły, że po raz pierwszy wydala mu się zdolna do lotu, czego nigdy by się po niej nie spodziewał. Żołądek pod szedł mu do gardła. Usta miał pełne śliny. Pantaleon spostrzegł przyjaciela i skoczył w jego stronę, wyciągając go z tłumu. Rysy smagłej twarzy ściągało hamowane wzruszenie, w oczach lśniły łzy. Objął Carriscanta, całując go w oba policzki, przy akompaniamencie suchych trzasków magnezji i błysków fleszy. - Nie za gorąco ci? - Salyador, jak ty jesteś ubrany? - Pantaleon lustrował go z przerażeniem od stóp do głów. Carriscant spojrzał na swój biały płócienny garnitur, czarne angielskie buty, jego dłoń powędrowała nerwowo do muszki w grochy. - Nie pomyślałem o tym - powiedział. - Ubrałem się tak jak zazwyczaj do pracy. - Słyszeli państwo? - krzyknął Pantaleon w stronę zgromadzonych dziennikarzy. - Mój obecny tutaj kolega ubrał się „tak jak zazwyczaj do pracy”. Co za zimna krew! Co za elan, jak mawiają Francuzi. To jest postawa, która zapewni Filipinom miejsce w pierwszym szeregu w wielkiej, podniebnej przygodzie! Dziennikarze zanotowali wszystko skrupulatnie w notesach, a Pantaleon przetłumaczył swoją wypowiedź dla anglojęzycznych dzienników. Carriscant nigdy nie widział u niego takiej swobody i pewności siebie, takiego ewangelicznego wręcz zapału. - Wszystko w porządku - szepnął mu Pantaleon. - Zapięte na ostatni guzik. Ubiegłej nocy uruchomiłem silnik na dziesięć minut. To jak śpiew skowronka! Nagła ulewa zapędziła ich do hangaru, gdzie dziennikarze mieli okazję zadać Carriscantowi kilka pytań, na które starał się odpowiadać możliwie chłodno i beznamiętnie. Nie, nie jest prawdziwym entuzjastą latania. Wyświadcza po prostu przysługę koledze. Nie, nie sądzi, żeby pobyt w latającej maszynie był szkodliwy dla zdrowia. - W końcu każdemu z nas zdarzyło się wejść na drzewo - powiedział - a doktor Ouiroga zapewnia, że nie wzbijemy się wyżej niż na dziesięć stóp. Wejście na drzewo o wysokości dziesięciu stóp trudno byłoby uznać za groźne dla życia. - O ile się nie spadnie - uzupełnił dziennikarz z „Manila Times”. Wszyscy uznali to za bardzo zabawne. Pantaleon przedstawił mu członków oficjalnego jury. Był wśród nich Henry K. Galio, prezes Klubu Członków Armii i Marynarki Wojennej, Agapita Castaneda z Komisji Filipińskiej, seńor Alejandro Gimson, zastępca redaktora naczelnego „El Renacimento”, Rafael Martinez Mascardo, kustosz Museo de Ateneo, pan Tiam Lam z Chińskiej Izby Handlowej i kapitan Gaspar Barboza, konsul brazylijski. Carriscant był zdumiony zdolnościami organizacyjnymi Pantaleona. Ten człowiek ujawniał dzisiaj przymioty, których istnienia on sam nigdy by u niego nie podejrzewał. - Chciałem mieć pełny przekrój - wyjaśnił Pantaleon. - Te podpisy pod certyfikatem będą robiły wrażenie, co? - Uśmiechnął się i popatrzył na zegarek. - Czekamy na ostatniego gościa, z biura gubernatora. Pomyślałem, że to ważne, aby był ktoś ze Stanów Zjednoczonych. - Kogo zaprosiłeś? - zapytał Carriscant. Mdłości znów się pojawiły; powracały i odpływały falami. Zaczynał żałować, że nie zjadł śniadania. - Nie wiem. Powiedzieli, że kogoś przyślą. Dobrze się czujesz? - Jestem trochę głodny. - Mam tylko piwo. I szampana na potem. - Może być piwo. - Carriscant wypił butelkę musującego piwa z San Miguel - la mas sobrosa y sustanciosa - jak głosiła etykietka - i przez najbliższe pięć minut bekał cicho. Tłum na murawie, chroniący się pod parasolami, urósł do dwóch setek. Mali chłopcy, uzbrojeni w szczotki ryżowe nieustannie usuwali gromadzącą się wodę z drewnianego rozbiegu. Carriscant zauważył, że guawy rosnące na przeciwległym krańcu łąki zostały ścięte, a na środku znajdującego się za nią pola ryżowego widniał wielki płócienny prostokąt rozpięty na dwóch palikach. To musiała być meta. Nieopodal ujrzał grupę ludzi, którzy ustawili się tam, aby lepiej widzieć historyczny moment. Po raz pierwszy zadał sobie istotne, praktyczne pytanie: jeżeli zdołają unieść się w powietrze i pokonać wyznaczony dystans, gdzie i jak zamierzają wylądować? Z pewnym niepokojem zwrócił na to uwagę pilota. - Na polu ryżowym - powiedział lekkim tonem Pantaleon. - Zapłaciłem właścicielowi z góry. Woda i błoto zamortyzują lądowanie. Nie martw się, nie zamierzam porywać się na nic, co przekracza wymogi tej konkurencji. - To dobrze. - Zakręty i siadanie możemy sobie zostawić na inną okazję. - Uhum. - Kątem oka dostrzegł amerykańskiego żołnierza w mundurze, dziwnie podobnego do Sieverance’a. - Dzień dobry, doktorze Carriscant - zawołał wesoło pułkownik, zmierzając w jego kierunku. - Muszę powiedzieć, że to z pańskiej strony akt wielkiej odwagi. Dok torze Quiroga, cieszę się, że pana widzę - powitał Pantaleona. - Gubernator Taft prosił mnie, żebym przekazał panu wyrazy szacunku i życzył powodzenia. - Tak mi przykro - powiedział Pantaleon, kiedy Sieverance się oddalił. - Nie miałem pojęcia, że to jego przyślą, wierz mi, Salvador. - Pewnie był po prostu ciekaw - powiedział Carriscant. Widok Sieverance’a nie rozstroił go aż tak, jak mógłby się spodziewać.- Tam do licha, chyba rozpadało się na dobre. Ale szkwał minął i w dziesięć minut później słońce świeciło jasno, przygrzewając, aż para unosiła się z desek. Aeromobil został ponownie wytoczony z hangaru i ustawiony na starcie. Pantaleon wszedł na drabinkę i wygłosił krótkie przemówienie. - Jesteśmy ludźmi nowego stulecia - zaczął, zerkając do notatek. - Pokonanie bariery cięższych od powietrza silnikowych maszyn latających jest największym wyzwaniem, jakiemu będzie musiała stawić czoło ludzkość w nadchodzących latach. Jest rzeczą znamienną, że po nagrodę Amberwaya-Richaulta sięgają dwaj chirurdzy, dwaj ludzie, uosabiający ducha nowego stulecia, w którym nauka towarzyszy nieodstępnie zmaganiom człowieczeństwa na drodze postępu. Ci, którzy zgłębiają najskrytsze tajniki ludzkiego ciała, nie powinni tracić z oczu szerszych horyzontów współczesnego świata. Chciałbym podziękować mojemu przyjacielowi, doktorowi Salvadorowi Carriscantowi, za jego hart ducha i wsparcie moralne. Dziękuję wam wszystkim za przybycie tutaj w tym historycznym dla naszego stulecia dniu. Niech Bóg ma w swojej opiece Filipiny i nasze przedsięwzięcie. Ostatnie słowa powitał gromki aplauz. Czas nadszedł. Jak we śnie, Carriscant wdrapał się na tylne siodełko, umieszczone w dziobowej części aeromobilu. Naprzeciw niego sterczały dwie dźwignie. Chwycił je instynktownie, poruszając nimi w różnych kierunkach. Ogon samolotu wychylał się posłusznie w odpowiedzi na jego ruchy. Stłumiona salwa magnezji powitała ten spontaniczny gest. Stojący za nim Pantaleon pociągnął za śmigło. Carriscant modlił się gorąco o wyciek paliwa, awarię instalacji, pękniętą uszczelkę, cokolwiek, ale za trzecim podejściem tłoki zaskoczyły i jego uszy napełnił przenikliwy, gniewny ryk silnika. Poczuł, jak wibracje rozchodzą mu się wzdłuż kręgosłupa. Nagle pożałował, że nie ubrał się inaczej. Czuł się jak kompletny dureń w swoim białym płóciennym garniturze i wyglansowanych do połysku angielskich półbutach. Kiedy drugie śmigło zaczęło się obracać, Pantaleon obszedł skrzydło, klapiąc polami skórzanego płaszcza, i zajął miejsce na przednim siodełku, wsuwając stopy w strzemiona pedałów. Odwrócił się i spojrzał na Carriscanta. Jego oczy l lśniły jak dwie czarne iskry w ciemnej, rozjaśnionej rumieńcem twarzy. - Dziękuję ci, przyjacielu - powiedział gorąco. - Te wszystkie złe chwile są już za nami, prawda? Powiedz, że tak jest. - Puszczone w niepamięć, Panta. - Carriscant milczał przez chwilę. - Więc jesteś pewien, że to całkiem bezpieczne? - Byłbyś bardziej narażony na szwank, siedząc w carromato - powiedział Pantaleon ze spokojną pewnością. - Pamiętaj, ty przejmujesz stery ogona tylko wtedy, kiedy ja biorę dźwignie wiatrołapu. W innym wypadku nie robisz nic. - W porządku. Pantaleon ujął bliźniacze dźwignie, sterczące mu nad ramionami, i pchnął je do oporu, ustawiając przedni płat skrzydła pod maksymalnym kątem. Otworzył gaz na cały regulator. Maszyna zaczęła trząść się i dygotać gwałtownie. Dał znak chłopcu, żeby wyszarpnął drewniane kliny i zwolnił hamulec blokujący koła. Aeromobil skoczył do przodu. Carriscant poleciał do tyłu, odrzucony gwałtownym szarpnięciem, po czym z całym impetem uderzył nosem między łopatki Pantaleona. Łzy napłynęły mu do oczu, mącąc wzrok. Bardziej poczuł, niż zobaczył, że z nosa leją mu się ciepłe strużki krwi. Docierał do niego potężny ryk silnika i głuchy łoskot kół toczących się coraz szybciej po drewnianym torze. Zamrugał oczami, żeby odzyskać jasność widzenia, i ujrzał na plecach Pantaleona ciemną plamę spływającej po płaszczu krwi. Z przerażeniem stwierdził, że cały przód jego własnej marynarki zmienił się w mokrą czerwoną szmatę. W fałdach spodni gromadziły się kałuże krwi, która wciąż buchała mu z nosa. - Stój! - wrzasnął. - Zatrzymaj to natychmiast! Pantaleon siedział zgarbiony nad sterami niczym cyklista podczas wyścigu, nie reagując na nic. Carriscant poczuł, że rosnący pęd odrzuca do tyłu strugi krwi i wydzieliny, wydobywające się z jego nosa, rozpryskując je po tylnej części samolotu. Ciężkie krople bębniły w naprężony materiał. Potem hałas zelżał raptownie i zdał sobie sprawę, że dudnienie kół ucichło. Ujrzał, jak cień aeromobilu, przypominający krzyż, częściowo zasłonięty jego lewym udem, zaczyna się powoli kurczyć. Ku swojemu śmiertelnemu przerażeniu, zrozumiał, ze znajdują się w powietrzu. Pantaleon na przednim siodełku zaczął krakać i pohukiwać niczym jakiś ogłupiały, maltretowany ptak. W dole mignęły białe pnie ściętych drzew na skraju łąki i do Carriscanta dotarło, że muszą znajdować się znacz nie wyżej niż dziesięć stóp nad ziemią. Silnik również wydawał się pracować z nienaturalnym wysiłkiem. Wrażenie pędu ustąpiło miejsca jakiejś dziwnej nieważkości rodem ze snu. Aeromobil wydawał się wzbijać niemal pionowo w górę, niczym szybująca mewa, unoszona ciepłym prądem powietrza. - Jesteśmy za wysoko! - ryknął Carriscant. Pantaleon odwrócił się i aż otworzył usta z przerażenia. Omal nie spadł z siodełka na widok swojego zbryzganego krwią pasażera. - Mój Boże! Co się stało? - Jesteśmy za wysoko, do jasnej cholery! – wrzasnął mu Carriscant prosto w twarz. - Bierz stery! Spanikowany, posłusznie chwycił dźwignie sterujące ustawieniem ogona i poczuł, jak potężna wibracja maszyny ogarnia jego ciało, Pantaleon sięgnął do rękojeści wiatrołapu i pociągnął w dół. Maszyna zadygotała i nerwowo ześliznęła się w bok. - Matko Boska! - krzyknął Pantaleon w popłochu. Carriscant poczuł, że jedna z dźwigni wyrywa mu się z ręki i odskakuje do przodu. Maszyna zaczęła osuwać się w lewo z rosnącą szybkością. Carriscant chwycił dźwignię i pociągnął z całej siły. Nie poruszyła się, zaklinowana na dobre. - Minęliśmy jął - wrzasnął Pantaleon, wyciągając rękę. Z prawej strony Carriscant ujrzał prostokąt białego płótna, znikający za dolnym skrzydłem maszyny. Nadal znajdowali się wyżej niż bambusowy zagajnik, niż szczyty palm. Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp, pomyślał. O mój Boże. Położenie skrzydeł wciąż wskazywało na lewostronny przechył i nie ulegało wątpliwości, że ześlizgują się w dół z każdą sekundą szybciej. Nagle silnik zamilkł. Po wysilonym ryku śpiew wiatru gwiżdżącego w olinowaniu i poskrzypywanie drewnianej konstrukcji, uginającej się pod naporem niecodziennych obciążeń, stanowiły przyjemną odmianę. - Co się dzieje? - ryknął w ucho Pantaleona. - Dokonaliśmy tego, przyjacielu! Dokonaliśmy tego - chlipał Pantaleon. Z prawej strony Carriscant ujrzał zabudowania klasztoru w Sampaloc i nagle pomyślał idiotycznie: „gołębica niskiego lotu”. Przed sobą, ponad wstrząsaną łkaniem sylwetką Pantaleona, widział zbity, zielony gąszcz drzew porastających brzegi potoku San Roque. Schodzili niżej i niżej, przy akompaniamencie coraz bardziej przejmującego i mniej przyjemnego świstu. Ku swojemu przerażeniu, Carriscant ujrzał, że Pantaleon przestał się zajmować sterami. Ukrył twarz w dłoniach i szlochał żarliwie, uniesiony triumfem, na przemian śmiejąc się i płacząc w ekstazie. Carriscant bezskutecznie szarpał zaklinowaną dźwignię. Śmignęli nad przerażonym wieśniakiem, siedzącym na wozie zaprzężonym w bawołu, ostatnimi dźwiękami jakie Salvador słyszał, był gwałtowny szloch Pantaleona i nieziemski, lodowaty świst naprężonych drutów. Nie czuł upadku, ale nie mógł być nieprzytomny zbyt długo. Ocknął się bez tchu, leżąc na wznak, mając w uszach przerażającą ciszę. Uświadomił sobie, że od pasa w dół przenika go upiorny, obcy chłód. Jego pierwszą myślą było: jestem sparaliżowany i nigdy nie będzie mi dane żyć z Delfiną. Poczuł gorzki, palący żal. Po kilku sekundach uniósł głowę i zrozumiał, że jego nogi są zanurzone w wodzie, podczas gdy reszta ciała spoczywa na piaszczystej łasze, uformowanej przez przybrzeżny prąd. Kolejnego wstrząsu doznał na widok swojej zalanej krwią marynarki, skrzącej się rubinowe w łagodnym słonecznym blasku. Musiałem stracić litry krwi, pomyślał niemrawo. Chyba dobry galon. Ostrożnie dotknął nosa - obolały, ale kość cała. Przewrócił się na brzuch i wygramolił na brzeg. Tam zwymiotował piwo, które wypił, jak mu się wydawało, całe wieki temu. Otarł usta rękawem i ostrożnie podniósł się na nogi. Dwadzieścia jardów dalej ujrzał żałosne, pogięte szczątki aeromobilu. Skrzydła leżały wzdłuż kadłuba, oderwane przy zderzeniu z dwoma drzewami, pomiędzy które maszyna wklinowała się przy upadku. Carriscant zbliżył się chwiejnym krokiem. W całym ciele czuł ból. Nigdzie nie było widać śladu Pantaleona. Pochylił się nad wodą i obmył zakrwawioną twarz. Spodziewał się, że za chwilę usłyszy znów idiotyczny głos, wykrzykujący: „A nie mówiłem, Salvador? Mój Boże, jesteśmy najsławniejszymi ludźmi naszych czasów!”. Ale do jego uszu docierał jedynie niespokojny świergot rzecznego ptactwa i donośny dźwięk klasztornego dzwonu z Sampaloc, wzywającego osłupiałych mieszkańców na pomoc załodze maszyny, która spadła z nieba. Podniósł wzrok i poprzez trawy porastające przeciw legły brzeg ujrzał twarz Pantaleona. Ouiroga usta miał otwarte, oczy rozszerzone zdumieniem. Wszystko w tej twarzy było nie tak. Niczym odwrócone odbicie w łyżce, podbródek miała powyżej ust, a usta powyżej nosa. Przechodząc w bród strumień; aby zabrać ciało przyjaciela, Carriscant przekonał się, że, co gorsza, twarz ta znajduje się w niewłaściwym miejscu, przyglądając mu się osłupiałym wzrokiem spod wykręconego ramienia. Ucieczka Dziewiczy lot maszyny o nazwie Aero-movil numero uno trwał około siedemnastu sekund. Według oceny obserwatorów, aeromobil osiągnął maksymalny pułap osiemdziesięciu stóp, pokonując dystans 2800 stop po wyraźnie zakrzywionym w lewo torze. Niestety, jak się Caniscant później dowiedział, zgodnie z regulaminem nagrody Amberwaya-Richaulta, zniszczenie maszyny latającej, uszkodzenie ciała lub śmierć pilota unieważniały całe przedsięwzięcie. Pan Galio, przewodniczący jury, był bardzo zasmucony takim obrotem sprawy, wyrażając nadzieję, że doktor Carriscant podejmie pionierskie dzieło swojego kolegi. Zaproponował mu utworzenie komitetu założycielskiego pierwszego w Manili aeroklubu. Carriscant skinął mechanicznie głową na znak zgody. Śmierć Pantaleona i jego niezwykły wyczyn wprawiły go w dziwny stan, w którym żal i dojmujące poczucie straty mieszały się z pokorą i najgłębszym podziwem. Po zdaniu sprawy przedstawicielom policji w Sampaloc i odwiezieniu na komisariat okrytych kocem zwłok przyjaciela wrócił do hangaru, zastając łąkę całkowicie wyludnioną. Zastanawiał się, ile osób spośród zalegającego ją niedawno tłumu zdaje sobie sprawę, że aeromobilista zginął przy próbie zdobycia nagrody Amberwaya-Richaulta. Carriscant przemierzał tam i z powrotem drewniany trakt w ponurym nastroju, starając się oswoić z tym, co się stało, zrozumieć te ciągnące się w nieskończoność sekundy grozy. Panta przeżył przynajmniej ową chwilę uniesienia, do której tęsknił całą swoją istotą. Carriscant pamiętał jego wariacki skowyt triumfu, kiedy oderwali się od ziemi, i bezsilny szloch wdzięczności, kiedy pędzili na spotkanie drzew rosnących nad brzegiem potoku San Roque. Umarł szczęśliwy, w przekonaniu, że dokonał wielkiego, wiekopomnego czynu. Można było sobie wyobrazić gorszą śmierć, gorszy koniec niż ten. Sarrador czul, że jego smutek łagodnieje, a zaczyna w nim kiełkować i rozrastać się nowe uczucie - niepowstrzymanej, wszechogarniającej radości. Uratowanie własnego życia wydało mu się naraz najbardziej zdumiewającym z cudów. Choć nadal gotów był uronić kilka łez po stracie przyjaciela, jakiś upojny głos szeptał mu do ucha: „Żyjesz, żyjesz, żyjesz!”. Czy był to ślepy traf, czy nadprzyrodzona interwencja, on odczytywał to jako wyraźny znak. Szczęście Carriscanta... jego szczęście zaczynało dawać znać o sobie. Salvador Carriscant i Delfina Blythe Sieverance są sobie przeznaczeni. Wszystko miało potoczyć się w najbliższych dniach zgodnie z planem. Żywił teraz żarliwe, bezwzględne przekonanie, że wszystko będzie dobrze. Nazajutrz rano obudził się sztywny i obolały. Na lewym udzie miał wielką siną pręgę. W lewym ramieniu czuł ból i słyszał strzykanie za każdym razem, gdy unosił rękę powyżej klatki piersiowej. Kolejne dni przeżył niby w lunatycznym transie, gorliwie i sumiennie oddając się codziennym zajęciom w pracy i w domu, koncentrując się ze wszystkich sił na bieżących zadaniach, choćby nie wiem jak banalnych i nieistotnych. Rankiem dwudziestego maja wstał wcześnie i udał się jak co dzień do szpitala. Wrócił do domu po południu, wiedząc, że nie zastanie Annaliesy. Zostawił dla niej wiadomość, prosząc, by na niego nie czekała, gdyż z powodu przeciągającej się i skomplikowanej operacji najprawdopodobniej będzie musiał zostać do późna w szpitalu. Kiedy dzień zaczął się chylić ku wieczorowi, rozejrzał się po cichym domu, myśląc o jakimś bliskim sercu drobiazgu, który chciałby zabrać ze sobą. Nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy. Przypomniał sobie słowa Delfiny, że w istocie niczego nie posiadamy na własność, wypożyczając jedynie na krótko przedmioty z zasobów świata, i zdecydował się opuścić dom z pustymi rękami. Wyjdzie, mając na sobie jedynie ubranie. Zacznie wszystko od nowa, tak jak kobieta, którą kocha. Rutynowe wieczorne zajęcia w szpitalu Świętego Hieronima toczyły się zwykłym trybem. Starał się mieć stale coś do roboty, unikając ciągłego spoglądania na swój kieszonkowy zegarek lub na któryś z dużych zegarów, ustawionych na skrzyżowaniach korytarzy. Cały personel wiedział, że bierze dwutygodniowy urlop i wszyscy życzyli mu miłego pobytu w San Teodoro. Niektórzy mówili wręcz, że widać po nim zmęczenie i odpoczynek bardzo mu się przyda. Śmierć Pantaleona przygnębiła wszystkich i nastrój był minorowy. Około dziewiątej wieczorem ogarnęło Carriscanta nagłe znużenie, owoc fizycznych i psychicznych stresów ostatnich kilku dni, i zapadł w sen na fotelu w swoim gabinecie. Śnił o Pantaleonie. Jego przyjaciel, nienagannie ubrany, przyjmował medal wielkości talerza z rąk jakiegoś drobnej postury potentata. Fruwał jak ptak wokół wieży klasztoru w Sampaloc, machając z wdziękiem rękoma i kracząc ochryple niczym wrona. Wygłaszał przemówienie przed hangarem, wynosząc pod niebiosa wdzięki jakiejś damy, która, sądząc z opisu, podejrzanie przypominała Delfinę. Potem nastąpiła gmatwanina obrazów z samego lotu: pnie świeżo zrąbanych drzew migające pod lewym skrzydłem maszyny, szok malujący się na twarzy Pantaleona na widok zalanej krwią odzieży towarzysza, wreszcie martwe spojrzenie przyjaciela w wykręconej twarzy, której usta poruszały się, wygłaszając jedną z formułek, jakimi zwykle dawał hasło do rozpoczęcia operacji: „Wiosna nadeszła, Salvador. Czas sadzić ryż”. Obudził się raptownie, trzeźwiejąc od razu, i spojrzał na zegarek. Obszedł pogrążone w mroku oddziały, czujny i zmobilizowany wewnętrznie, mijając śpiących pacjentów, pozdrawiając ściszonym głosem pielęgniarki czuwające na swoich stanowiskach. Personel był ograniczony do minimum. W holu przy drzwiach wejściowych drzemało kilku gońców. W całym szpitalu nie było innego lekarza, za biurkiem siedziała jedynie dyżurna pielęgniarka cierpliwie haftując muślinową camisę. W szpitalu Świętego Hieronima nie wywoływano wilka z lasu poza normalnymi godzinami pracy. Wracając do gabinetu, zajrzał na salę operacyjną, aby upewnić się raz jeszcze, że wszystko jest na swoim miejscu. Stojąc tam, poczuł dreszcz emocji - maleńką iskierkę podniecenia przebiegającą ciało. Oczekiwanie nie mogło już trwać zbyt długo: był gotów. W gabinecie przejrzał papiery i zrobił porządek w biurku. W szufladzie seńory Diaz leżał zapieczętowany list, z poleceniem, żeby oddać go Annaliesie w tydzień po jego wyjeździe. Informował ją w nim, że opuszcza ją i wyrusza, aby rozpocząć nowe życie. Zastanawiał się, czy rzeczywiście warto uderzać w taki ton. Jeśli Annaliesa będzie przekonana, że pojechał do swojej matki, zacznie się niepokoić po dwóch tygodniach braku wiadomości od niego. Nim się zorientuje, że w ogóle tam nie dotarł, będzie za późno. Policja zostanie powiadomiona, poszukiwania wszczęte, ale wszelki słuch po nim zaginie. Być może ktoś stwierdzi, że widziano go przy dokach? Zasugeruje, że padł ofiarą morderstwa? W końcu dlaczego miałby uciekać? Na te pytania nigdy nie będzie odpowiedzi i pewnie to milczenie stanie się dla jego żony bardziej miłosierne. W smutku i zagubieniu będzie mogła wybrać takie wytłumaczenie, które będzie dla niej najbardziej pocieszające. Podszedł do biurka seńory Diaz i podarł list. Podziwiał chłód, z jakim potrafił rozważać kwestię porzucenia Annaliesy, chociaż nie czuł się tym tak bardzo zaskoczony. Nie miał poczucia winy. Była dobrze zabezpieczona; przypadnie jej znaczna część jego pieniędzy i majątku. To małżeństwo było mydleniem oczu od wielu miesięcy. Nie kochał jej. Lepiej będzie zostawić ją z nierozwiązaną zagadką niż z brutalną świadomością odrzucenia. Chyba... Na dziedzińcu usłyszał tupot nóg. Goniec biegł w stronę jego gabinetu. Była pierwsza trzydzieści pięć. Zaczęło się. Otworzył drzwi. - Mężczyzna i kobieta, doktorze. Americanos. Ona Jest bardzo chora. Carriscant pobiegł za gońcem na portiernię. Kiedy wpadł do holu, Sieverance stał tam, na wpół ubrany, w rozchełstanej koszuli, trzymając w ramionach Delfinę owiniętą w koc, bladą i pojękującą cicho. - Dzięki Bogu, że pana zastałem, doktorze - powiedział. - Upiorny wypadek, upiorny. Położono Delfinę na drewnianym wózku i Carriscant rozpoczął procedurę badania tętna, dotykania czoła, zaglądania w źrenice. Była blada i rozgorączkowana pod wpływem kordytu, który polecił jej zażyć. Cichym, łamiącym się głosem Sieverance opowiedział, jak wstała w nocy z łóżka i w kilka minut potem usłyszał jej wołanie dobiegające z łazienki, gdzie znalazł ją leżącą na podłodze. - W kałuży krwi. Wszędzie krew. Z niej, ze środka. - Proszę zabrać ją na salę operacyjną - polecił Carriscant noszowym. Wózek potoczył się szparko przez mroczne korytarze. Mężczyźni podążyli za nim. - Cały czas powtarzała: „Zabierz mnie do doktora Carriscanta, do doktora Carriscanta" - relacjonował Sieverance. - Ale oczywiście żadne z nas nie wiedziało, gdzie pan mieszka. Więc zajechałem tutaj, żeby dowiedzieć się o adres. Nie mogłem uwierzyć, kiedy siostra powiedziała mi, że jest pan jeszcze w pracy. - Właśnie miałem wychodzić. Czy pańska żona mówiła coś jeszcze? - zapytał z chmurnym wyrazem twarzy, jakby spodziewał się najgorszego. - Okropne bóle brzucha, tak powiedziała. Dziecko... - To z pewnością... Zobaczymy, pułkowniku. Zrobimy, co w naszej mocy. Przyjechali na salę i Delfina, jęcząca cicho, kręcąca się niespokojnie, została przeniesiona na stół operacyjny. Noszowi cofnęli się, czekając na dalsze polecenia. Carriscant zrobił Delfinie zastrzyk ze słabego roztworu soli, który w cudowny sposób wydawał się złagodzić ból. Kazał noszowym zostać przy niej, a sam zaprowadził Sieverance'a do swojego gabinetu, gdzie posadził roztrzęsionego mężczyznę na kanapie i nalał mu szklaneczkę rumu, do którego niepostrzeżenie wlał kilka kropel chloralu w syropie. Sieverance wychylił zawartość jednym haustem. - Przyjdę do pana, kiedy tylko uda mi się ustalić, co się dzieje - obiecał lekarz. Sieverance rzucił mu przerażone, pełne ufności spojrzenie. Jak łatwo wzbudzić zaufanie, pomyślał Carriscant. Jak oni pragną nam ufać! Wiedział, że właśnie dzięki tej ufności jego przedsięwzięcie się powiedzie. Postawił przed Sieverance'em butelkę rumu i powiedział, że może się częstować. Po powrocie na salę operacyjną odprawił noszowych. Odczekał kilka sekund, nim się odezwał. Otworzyła oczy, kiedy dotknął jej ramienia. - Pierwszorzędnie - powiedział. - Pierwszorzędnie. Carriscant potrząsnął Sieverance'em, budząc go ze snu. Mężczyzna był półprzytomny po chloralu. Oczy miał mętne, wargi obwisłe. Carriscant w białym fartuchu pochylał się nad fotelem. Jego twarz była poważna, marsowa. - Nie jesteśmy w stanie uratować dziecka - powiedział. - Ale musimy operować ze względu na matkę. - O Boże... - Sieverance otarł ślinę z podbródka, próbując ogarnąć to swoim otępiałym umysłem. - Nie mogę, nie mogę... - Potrząsnął głową. Z jego oczu potoczyły się łzy. - Proszę tu zostać - powiedział Carriscant. - Niech pan się prześpi. To będzie długa noc. Przyjdę do pana, jak tylko będę coś wiedział. Ujął rękę Delfiny i uścisnął ją mocno, patrząc jej w oczy. - Godzina, najwyżej dwie, nie więcej. - Będziesz nade mną czuwał. - Kiedy słońce wzejdzie, będziemy wypływali w morze. Uśmiechnęła się do niego. - No to do dzieła. Delikatnie położył maskę z gazy na jej twarzy i zaczął dozować z butli chloroform. Carriscant odrzucił wieko kufra i wygrzebał podłużne zagłębienie w lodzie. Zdjął nieprzytomną Delfinę z wózka i ułożył ją w płytkiej niszy, nagarniając z powrotem okruchy lodu, dopóki nie przykryły jej niemal zupełnie. Odsunął rękaw nocnej koszuli i wsunął kobiecie pod pachę termometr. Był to jedyny moment całej operacji, który budził jego rzeczywisty niepokój. Powinna zdrętwieć z zimna, dosłownie przemarznąć na kość, ale nie na tyle, żeby stało się to groźne dla jej organizmu. W gruncie rzeczy nie wiedział, jak daleko może się posunąć bez ryzyka. Zdawał sobie jednak sprawę, że gdy idzie o pozorowanie śmierci, ciało, od którego wieje chłodem, spełni swoje zadanie znacznie lepiej niż ciało, w którym wciąż tli się iskierka ludzkiego ciepła. Miał nadzieję, że instynkt go ostrzeże, nim nadejdzie krytyczny moment. Siedział przy niej cierpliwie, czekając, aż temperatura się obniży, od czasu do czasu dodając kilka kropel chloroformu. Regularnie sprawdzał jej tętno. Już przedtem była blada z powodu zażytego kordytu. Teraz stała się wręcz przezroczysta, jak gdyby pod wpływem przenikającego ją chłodu cała krew odpłynęła z twarzy i warg. Jej dłonie były sztywne i bez życia, ciało zaczęło nabierać konsystencji gliny. Kiedy temperatura spadła o kilka stopni poniżej normy, a chłód i bladość stały się alarmujące, wyjął Delfinę z jej lodowego łoża i przewiózł z powrotem na salę operacyjną. Położył ją na stole i otoczył jej talię trzcinową matą, którą zamaskował chustą operacyjną, pilnując, aby materiał nigdzie nie stykał się z klatką piersiową. Żaden dostrzegalny ruch nie sygnalizował jej płytkiego oddechu. Podał jej jeszcze jedną dawkę chloroformu, po czym porozrzucał pod stołem okrwawione tampony, nie zapominając o ustawionych na tacach zbiorniczkach na odpady. Włączył parowe sterylizatory i łukową lampę nad stołem. Rozmazał krew z butelki po swoim fartuchu i kapnął kilka strategicznych kropel na swoje dłonie i przedramiona. Delfina leżała w jaskrawym blasku lampy zupełnie nieruchomo. Jej pobielała twarz miała niemal błękitny odcień. Zdjął jej maskę z twarzy i przechylił głowę tak, by szczęka opadła. Do ust wsunął dwa kawałki lodu, po czym nasunął brzeg płótna na twarz. Rozglądając się wokół siebie, uznał, że sala nosi wszelkie znamiona nagłej, pośpiesznie przeprowadzonej operacji. Brakowało tylko jednego. Wrócił do kostnicy i uniósł ciężkie wieko drugiego kufra. Przekopując warstwę lodu wydobył maleńki, pięciomiesięczny płód i zabrał go ze sobą na salę operacyjną. Położył płód na wózku obok stołu, oblał krwią i nakrył płótnem. Nie był on większy niż jego dwie dłonie, złożone razem. Malenka, skurczona twarzyczka zastygła jakby w grymasie straszliwego gniewu. To była ostatnia deska ratunku Carriscanta. Było oczywiste, że Sieverance - choć zamroczony i półprzytomny - spodziewa się najgorszego. Na widok krwi na fartuchu lekarza i jego surowej twarzy ^wyraźniej zrobiło mu się niedobrze. Carriscant widział jak pułkownik unosi dłoń do gardła, rozpaczliwie przełykając ślinę. - Ogromnie mi przykro - powiedział Carriscm. - Nic już nie byliśmy w stanie zrobić. Sieverance usiłował być dzielny. Bądź co bądź, jest żołnierzem, oswojonym z nagłą śmiercią, pomyślał Carricant Ale oczy Sieverance'a były mokre od łez i głos mu drżał kiedy pytał, czy może ją zobaczyć. W drodze do sali operacyjnej gwałtownie chwytał powietrze nieustannie przesuwając dłonią po twarzy. Okryte płótnem ciało leżało na stole wśród ponurego rumowiska - krwawych tamponów, lśniących narzedzi, nad którymi unosił się charakterystyczny zapach sali operacyjnej. Pochylając się nad nim, Sieverance zachwiał się, jak gdyby miał upaść. Carriscant podtrzymał go i odchylił róg prześcieradła. Sieverance jęknął cicho i znów się zatoczył. Carriscant chwycił go za ramię. Rzeczywiście wyglądała jakby nie żyła, pomyślał, ogarnięty nagłą trwogą. Taka biała, taka nieruchoma. Sieverance pochylił się, mamrocąc imię żony, żeby ucałować jej czoło. Odskoczył jak oparzony. - Jezu - powiedział zaszokowany, dotykając rękami ust - Dobry Boże... - Popatrzył na Carriscanta pustym wzrokiem. - Jest taka zimna... tak szybko... - odwrócił się. - A dziecko? - Dziewczynka. - Jest tutaj Carrisant pokazał mu przykryty płód leżący na tacy. Sieverance pochylił się nad drobiną, nie większą niż bułka przykryta serwetką. Uniósł płótno i wzdrygnął się gwałtownie Puścił przykrycie i - skulony – zaczął się wolno osuwać na kolana. Z jego ust wydobył się gardłowy nabrzmiały udręką dźwięk, ni to jęk, ni to odgłos wymiotów. Carriscant podszedł i chwycił pułkownika za ramiona, podnosząc go na nogi. - Chodźmy stąd - powiedział. - Chodźmy, nie trzeba się zadręczać, proszę pójść ze mną. Sieverance wyszedł w milczeniu, nie oglądając się za siebie. Kiedy szli wolno przez dziedziniec w stronę bramy, Carriscant zapytał, otaczając go ramieniem, czy w domu są jacyś ludzie. - Służba - odpowiedział Sieverance. - Wszystko jest spakowane, ale służba jeszcze jest. - Da pan sobie radę? - Ja... Tak, chyba tak. - Niech pan spróbuje się przespać. Ja tu wszystkiego dopatrzę. - Dziękuję panu, doktorze... Chyba nie byłbym w stanie się niczym zająć. - Proszę zostawić to mnie. - Będzie pan tutaj rano? - Tak - skłamał Carriscant. - Poślę po pana. Pomógł mu wsiąść do powozu. Sieverance oparł się na siedzeniu, potrząsając gwałtownie głową na skutek szoku czy też może pod wpływem chloralu. Carriscant nie był ani trochę zaskoczony całkowitym powodzeniem swojej mistyfikacji. Wszystko było sprawą sugestii. Oto szpital w nocy, kobieta zalana krwią, w krytycznym stanie. Wszelkie możliwe scenariusze musiały przebiegać mu przez myśl - szczególnie te najtragiczniejsze. Wiele kobiet umiera z powodu komplikacji w czasie ciąży. Wszystko, co sprokurowal Carriscant, było jedynie urzeczywistnieniem jego najczarniejszych obaw. Jeżeli w głębi ducha się czegoś spodziewasz, rzadko kiedy podajesz to w wątpliwość, gdy rzeczywiście do tego dojdzie. Co więcej, Sieverance mu ufał, jako człowiekowi i jako lekarzowi. W potrzebie złożył w nim całą swoją ufność. Fakt, że ziściły się jego najgorsze przeczucia, w niczym tego zaufania nie naruszył. W takiej sytuacji wszelkie oszustwo staje się proste. Widząc, w jakim stanie znajduje się Sieverance, doktor przez krótką chwilę czuł, jak wyrzuty sumienia ścinają mu lodem wnętrzności. Jego wymyślny kamuflaż miał swoją cenę. Było nią straszliwe cierpienie i niedola tego człowieka. Patrzył, jak siedzi teraz, usiłując pojąć coś z brutalnej lekcji, której mu udzieliło życie. Carriscant odwrócił się, mówiąc sobie, że musi być twardy i przestać o tym myśleć. Nie było innej drogi. Poza tym, mówił sobie bez wielkiego prze konania, czas jest najlepszym lekarzem. Gdy powóz Sieverance’a odjechał, Carriscant ruszył w stronę sali operacyjnej najszybciej, jak się dało bez wzbudzania podejrzeń. Delfina wciąż była nieprzytomna, choć do jej członków zdążyło już przeniknąć nieco ciepła. Obniżył wielką łukową lampę, aby jej żar lepiej mógł penetrować ciało i okrył ukochaną kilkoma kocami. Rozcierał jej dłonie i owijał stopy w nagrzane ręczniki. Kiedy stwierdził, że temperatura ciała stopniowo się podnosi, zaczął uprzątać pozostałości po operacji. Zadzwonił po noszowego i kazał mu dostarczyć trumnę ze szpitalnego magazynu. Mężczyzna nie okazał zainteresowania na wieść o śmierci pacjentki. Czemu niby miałby być ciekaw? - zadai sobie pytanie Carriscant. Dostarczenie trumny czy odwiezienie zwłok do kostnicy należało do zadań, które z pewnością wykonywał wiele razy dziennie, zwłaszcza dla oddziałów Cruza. On sam tak rozpaczliwie starał się stworzyć pozory śmierci, że zapomniał, jak powszednim i zwyczajnym gościem bywała w takim miejscu, jak to. Dwaj noszowi przywieźli trumnę na wózku. Nim ich odprawił, pozwolił im rzucić okiem na leżącą na stole Delfinę przez uchylone drzwi. Powiedział, że ciało wymaga jeszcze pewnych zabiegów, nim będzie można je złożyć w trumnie. Wezwie ich, kiedy będzie gotowe. Gdy został sam, pozamykał na klucz wszystkie drzwi, prowadzące do pozostałej części szpitala, i wepchnął trumnę do swojej podręcznej kostnicy. Wyjął z lodowego kufra ciało zamordowanej Filipinki i złożył w skrzyni. Przyniósł płód i położył go obok matki. Potem przybił gwoździami wieko i przytwierdził do uchwytu stosowną etykietę wraz z kopertą zawierającą świadectwo zgonu. Kiedy noszowi wrócili po trumnę, czekała na nich na korytarzu przed salą operacyjną. Carriscant polecił im zawieźć ją do szpitalnej kostnicy, skąd miano ją zabrać następnego dnia, aby dokonać pochówku. Kiedy noszowi się oddalili, przyszło mu do głowy, że Sieverance może nie zadowolić się prostą szpitalną trumną. Co więcej, może się nie zgodzić, by jego żona została pochowana na Filipinach. Jeżeli zechce ją zabrać ze sobą do Ameryki, ciało będzie wymagało zabalsamowania... Jego sercem targnął nagły niepokój. Nawet gdyby do tego doszło, mogą chyba liczyć na dzień lub dwa zwłoki. Sieverance nie będzie w stanie zająć się obstalunkiem trumny i poszukiwaniem odpowiedniego przedsiębiorcy pogrzebowego już następnego dnia. Świadectwo zgonu jest podpisane, administracja szpitala rutynowo poinformuje stosowne władze. Trzeba by człowieka o jakichś chorobliwych skłonnościach, aby po przeżyciu głębokiego szoku na widok martwej żony i dziecka zażądał ponownego otwarcia trumny, pragnąc jeszcze raz ich zobaczyć. Ale tak czy inaczej, nawet gdyby zaszły takie okoliczności, nie leży w mojej mocy im zapobiec, myślał, wracając pędem na salę, aby podjąć dalsze zabiegi nad przywracaniem Delfiny do życia. Cokolwiek się zdarzy, jakikolwiek by wszczęto alarm, on i Delfina będą już daleko na morzu, o dzień drogi lub dalej od Manili. Trop będzie zgubiony lub przynajmniej zupełnie wystygły. Mimo wszystko, patrząc, jak policzki Delfiny stopniowo odzyskują barwę, czując, jak ciepło rozchodzi się po jej dłoniach aż po czubki palców, wciąż nie mógł się uwolnić od uporczywego, podskórnego niepokoju, który mącił ogarniającą go radość pomieszaną z ulgą. Sieverance był beznadziejnie próżny. Świadczyło o tym każde słowo, które wypowiadał, każdy jego zmanierowany gest. Byłoby bardzo podobne do niego, gdyby zechciał zamówić dla swojej żony najokazalszą trumnę w Manili i wyprawić jej ceremonialny pogrzeb, z całą pompą i ostentacyjną żałobą. Nie był to człowiek, który potrafi przeżywać swój smutek w samotności, w pełnym godności milczeniu. - Jak się czujesz? - spytał, ujmując jej twarz w dłonie. - Trochę lepiej? - Dziwnie... - powiedziała. - Jestem jakaś nieobecna... i w głowie mi się kręci. Siedziała w fotelu na sali operacyjnej, ubrana w rzeczy, które przyniosła tu kilka dni wcześniej. Miała na sobie prostą granatową sukienkę z wysokim kołnierzem. Na kolanach trzymała kapelusz z dużym rondem, które miało osłonić jej twarz. - Dasz sobie radę? - Tak. Myślę, że tak. - Nie zadała mu dotąd żadnego pytania na temat Sieverance’a i tego, jak zniósł wiadomość o jej śmierci. Teraz podniosła wzrok, wciąż jeszcze nie całkiem przytomny. - Jak to było... To znaczy, czy Jepson... - Poszło znakomicie. Nie miał cienia wątpliwości. - To dobrze - powiedziała cichym, pozbawionym wyrazu głosem. Jakby przyjmowała do wiadomości, że ładna pogoda ma się utrzymać przez następną dobę. - To dobrze. Spojrzał na zegarek: dochodziła czwarta. Pomógł Delfinie wstać i poprowadził ją korytarzem do tylnych drzwi, wychodzących na szpitalny ogród. Księżyc przyświecał słabo, dając nieco bladego, mdłego światła. Noc była ciepła i wilgotna, w krzakach przenikliwie cykały świerszcze. Niemal biegiem przebyli pełen cieni ogród, zatrzymując się przy furtce wychodzącej na Calle Francisco, na tyły szpitala. Carriscant wyjął z kieszeni klucz i otworzył furtkę. Skrzypnęły zardzewiałe zawiasy. Wyjrzał na zewnątrz. Powóz, który zamówił, czekał pod kościołem o jakieś pięćdziesiąt jardów dalej. Wymknęli się przez furtkę i w milczeniu podążyli w jego stronę. Koń parsknął, gdy się zbliżali, i drzemiący woźnica rozejrzał się wokół siebie. Carriscant stwierdził z zadowoleniem, że mężczyzna nie zdoła się zorientować, skąd nadeszli. Podał mu adres, pod który miał się udać. - Axel będzie na ciebie czekał - szepnął do ukochanej. - Zabierze cię na statek. Ja zjawię się tam parę mi nut po szóstej. Chwyciła go za ręce. - Nie mogę uwierzyć, że to prawda - powiedziała. - On naprawdę w to wierzy, to znaczy nie ma wątpliwości, że ja?... - Absolutnie. Rozmawiałem z nim, pocieszałem go. Widział cię martwą na własne oczy. - A więc jesteśmy wolni, naprawdę? - Tak, kochanie. Nie mógł się powstrzymać. Pociągnął ją w cień powozu i otoczył ramionami. Całując jej usta, przywarł do niej całym ciałem. Jego wargi znalazły się na jej szyi, jej ramiona go objęły. Czuł jej zapach. Woda różana. Musiała mieć ją przy sobie, skropić się nią niedawno. Czul przy sobie ciepło silnego, zdrowego ciała. Nagle owładnęło nim dziwne uczucie. Pożałował, że nie jest większym, postawniejszym mężczyzną, jak gdyby jego dorodniejsza postura mogła zapewnić Delfinie lepszą opiekę i ochronę. Wyobraził sobie, jak ona zwraca się w stronę tego potężnego, masywnego Salvadora Carriscanta, wtulając się w niego, chowając się pod osłoną jego wielkiej postaci. W głowie mu się mąciło pod wpływem zmęczenia i długotrwałego stresu. Pragnął jej boleśnie. Jego tęsknota była niczym umiejscowiony pod mostkiem guz - mały, palący kłębek bólu. Ich wspólne życie zwidywało mu się niczym pejzaż: wzywająca go biała droga pośród zielonych, zalanych słońcem pól. Pomógł jej wsiąść do powozu. Posłała mu pocałunek na pożegnanie, nie spuszczając z niego wzroku, dopóki nie zniknęli za rogiem, skręcając w Calle Palacio. Stał samotnie przez kilka chwil, wsłuchując się w coraz dalsze echo końskich kopyt, podczas gdy powóz uwoził ja przez, ciemne, wąskie uliczki Intramuros w stronę bramy San Domingo i północnego brzegu rzeki, gdzie czekał Axel i gdzie już wkrótce miało się rozpocząć ich nowe życie. W domu nawet nie myślał o spaniu. Usiadł w fotelu na werandzie i patrzył, jak cytrynowy świt wydobywa z mroku okryte rosą krzewy i drzewa w ogrodzie. Za piętnaście szósta poszedł do sypialni i obudził Annaliesę. Uniosła się na łokciach, patrząc na niego z niemądrą miną. - Już jedziesz? - Tak. - Pohamował zniecierpliwienie. Nie można było zaniedbać żadnego szczegółu. - Chcę wyjechać wcześniej. Drogi są zawsze fatalne w czasie deszczów. Przewróciła się na drugi bok i wtuliła w poduszkę, zamykając oczy. - Skoro tak uważasz. Pozdrów mamę. - Zrobię to. Do widzenia. Zamknął za sobą drzwi i zszedł po wydeptanych kamiennych stopniach na dziedziniec. Ruszył cicho w kierunku bramy. Nigdzie nie było śladu Constancia ani innych służących. Słychać było jedynie kuce, parskające i kręcące się w swoich boksach. Otworzył dwuskrzydłową bramę i wyszedł na ulicę. Jedynie o tej porze dnia, kiedy wilgoć nie zdążyła się jeszcze nagromadzić, powietrze było naprawdę rześkie. Odetchnął głęboko. Za chwilę miał się rozpocząć dalszy ciąg jego życia. Smakował słodycz tej chwili w rześkim chłodzie poranka. Zza rogu, od strony Calle Palacio, wyszli trzej mężczyźni. Zbliżali się niezbyt szybkim, ale zdecydowanym krokiem. Blade, cytrynowe słońce lśniło w mosiężnych guzikach ich mundurów, wydobywając z nich piękne błyski. - Salvadorze Carriscant. Odwrócił się i zobaczył Patona Bobby’ego, zbliżającego się do niego w towarzystwie dwóch innych mężczyzn. Nie rozumiał, co się dzieje i dlaczego Bobby zwraca się do niego tak oficjalnie. Wkrótce miał się dowiedzieć. Uczciwa, szczera twarz Bobby’ego nie potrafiła ukryć ani zakłopotania, ani głębokiego żalu. - Salvadorze Carriscant... - Co się dzieje, Paton? O co chodzi? Bobby nie był w stanie wytrzymać jego spojrzenia i odwrócił wzrok. - Dlaczego to zrobiłeś, Salvador? - Co? - Dlaczego go zabiłeś? - Zabiłem? Kogo zabiłem, na litość boską? Czy kompletnie... - Sieverance’a. - Sieverance’a? - Został znaleziony martwy w swoim łóżku. Z dwiema kulami w czaszce. Carriscant nie mógł wykrztusić słowa. Bobby odwrócił się i chwycił go za ramię. - Paton, nie sądzisz chyba, że ja... - Salvadorze Carriscant... - głos mu drżał i musiał przełknąć ślinę - ...Salvadorze Carriscant, aresztuję pana pod zarzutem umyślnego zabójstwa pułkownika Jepsona George’a Sieverance’a.