7340

Szczegóły
Tytuł 7340
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7340 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7340 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7340 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Brian Lumley Psychomech Prze�o�y� Jaros�aw Rybski 1992 PROLOG Garrison spa�. Nagi, m�ody, ciemnow�osy m�czyzna o d�ugich nogach i r�kach le�a� okryty tylko r�cznikiem. By� zm�czony ci�kim dniem i brandy. Wieczorem przy��czy� si� do koleg�w, szukaj�c sposobu na zapomnienie wszystkich wa�nych spraw, a tak�e na szybki relaks. Po powrocie z kantyny wzi�� gor�cy prysznic, kt�ry zawsze pot�gowa� w nim uczucie zm�czenia i wywo�ywa� oci�a�o�� powiek, ko�cz�c� si� snem. Dzisiejszej nocy by�o tak samo: gdy zasn��, zacz�� �ni� ten sam sen, kt�ry niepokoi� go od jakich� trzech tygodni, przychodz�c do niego ka�dej nocy. Zapomina� go z brzaskiem, ale po obudzeniu si� mia� wra�enie, �e w jego ciele nie ma ju� ani jednej kropli potu. Sen by� koszmarem ko�cz�cym si�, niezmiennie, jego krzykiem. Pami�ta� z tego sennego koszmaru tylko sk�pe fragmenty: samoch�d ze srebrn� karoseri�, dw�ch m�czyzn - jeden z nich by� niewidoczny, pi�kn� dziewczyn� - tak�e niewidoczn� - oraz Maszyn� i Cz�owieka-Boga. On te� si� tam znajdowa� we w�asnej osobie. Pami�ta� g��wne postacie, ale szczeg�y pozostawa�y wci�� w jego pod�wiadomo�ci i nie dawa�y si� odtworzy� na jawie. Mia� tylko pewno��, �e budzi si� z koszmaru. A detale, kt�rych nie pami�ta� - no c�... Prowadzi� Maszyn�. Pokonuj�c rozlegle przestrzenie, nie porusza� si� ani motocyklem, ani samochodem, ani te� �adnym innym realnym pojazdem. P�dzi� przez doliny, jecha� przez krainy dziwnych stworze�, gna� nad zamieszka�ymi przez jaszczury ska�ami i pierwotnymi morzami, gdzie Lewiatan baraszkowa� i parska� w wodzie wraz ze swymi kuzynami. Tu� za nim siedzia� pies, opieraj�c sw� pot�n� �ap� na jego ramieniu, skomla� i czasami tr�ca� go wilgotnym nosem w szyj� - chyba si� o niego martwi�. Garrisonowi udzieli� si� niepok�j psa, chocia� nie zna� jego przyczyny. Umys� mia� zaprz�tni�ty obrazem dziewczyny. Pomimo �e nie widzia� jej jeszcze, obraz by� bardzo dok�adny i szczeg�owy. Garrison pragn�� j� odnale��, ocali�, zabi�... nie wiedzia� jednak, gdzie ona jest i przed czym musi j� obroni� - przed ni� sam�? Nie wiedzia� te�, dlaczego musi j� zabi�. Modli� si� o jej �ycie - naprawd� kocha�. Wci�� prze�ladowa�a go jej twarz - znajoma, a jednocze�nie dot�d nie poznana. Gdy tylko przymyka� oczy, widzia� jak przez mg��: mia�a ciemne oczy, ma�e szkar�atne usta, kszta�tne uszy, i b�d�ce ju� ca�kowicie wytworem jego wyobra�ni l�ni�ce, ciemne w�osy. Widzia� w ciemnym pokoju, na grubej, mi�sistej kotarze, kontur jej sylwetki. T� ciemno�� pami�ta� doskonale. Jego d�onie, jego palce pami�taj� t� dziewczyn�. Nie widzia� jej nigdy, ale ju� j� dotyka�. Pami�ta jej cia�o, jego kszta�t - co za przera�aj�ca my�l - ka�dy fragment jego sk�ry j� pami�ta! Ta bolesna �wiadomo�� wywo�a�a jego gniew. Czarna suka, czuj�c jego w�ciek�o��, przywar�a mu do ramienia i zawy�a. Garrison doda� gazu i pogna� w kierunku odleg�ych ska�. W oddali dojrza� jak�� posta� na niewyobra�alnie wysokiej stromi�nie, stoj�c� przy srebrnym mercedesie. Dwaj nieroz��czni - m�czyzna i samoch�d. M�czyzna by� du�y, szeroki w ramionach. Mia� twarde oczy i starannie przyci�te blond w�osy. By� nagi. By� przyjacielem r�k� wskazywa� drog� Garrisonowi. Drog� do Czarnego Jeziora. Garrison pomacha� mu i skierowa� Maszyn� w przesmyk mi�dzy ska�ami. M�czyzna i samoch�d znikn�li w oddali... Za wzg�rzami rozci�ga� si� las obumar�ych drzew. Ich szkielety schodzi�y na mulist� pla��, obmywan� przez ci�kie wody Wielkiego Jeziora. Na jego �rodku widnia� zbudowany na czarnej skale zamek, l�ni�cy i migocz�cy jak bry�a w�gla, jak oszlifowany czarny kryszta�. Garrison chcia� p�dzi� dalej, ale Maszyna odm�wi�a mu pos�usze�stwa. Niewidzialna si�a, emanuj�ca z Czarnego Zamku, powstrzymywa�a j�, niewidoczne ko�o kontrolowa�o jej zasi�g nie m�g� si� do niego zbli�y�. Pozostawa� wci�� oddalony od jeziora, zamku, Czarnej Komnaty. Czarna Komnata! Gdzie� w tym zamku jest Czarna Komnata. Jest w niej dziewczyna, kt�rej twarzy nigdy nie ogl�da�. Jest tam r�wnie� m�czyzna. Jego g�os pie�ci, ko�ysze... ��e i oszukuje! To jego moc trzyma na uwi�zi Maszyn� Garrisona! Zamek, komnata, dziewczyna - by�y to rzeczy, kt�rych szuka�. Nast�pi� wi�c koniec poszukiwa�. W tym zamku czai�a si� GROZA i Garrison zaprzysi�g� sobie, �e przegnaj� za zawsze za wszelk� cen� - nawet je�li trzeba b�dzie zniszczy� dziewczyn� w zamku. Czarn� Komnat�, a nawet ca�y zamek! Wci�� jednak modli� si�, by pozwolono mu ocali� dziewczyn�. Zawr�ci� Maszyn�, wycofa� si� nad umar�y, milcz�cy las i ponownie pogna� w stron� jeziora. Jego umys� skierowa� j� z szybko�ci� pocisku na wychylaj�c� si� z oleistych w�d ohydn� ska��. Gdy zderzyli si� z niewidzialn� moc� zamku, Garrison i pies omal nie wypadli z Maszyny, odrzuceni sil� uderzenia. Tak, Maszyna zacz�a walczy� ze swym je�d�cem. Garrison wiedzia�, �e gdyby mog�a, zrzuci�aby go, stratowa�aby, zabi�a. I mog�a to zrobi�, ale... Gdy walczyli ze sob�, pojawi� si� Cz�owiek-B�g. Ukaza� z niebios sw� twarz. Mia� pozbawion� w�os�w wielk� g�ow�, owaln� twarz, gorej�ce oczy, spogl�daj�ce jakby spoza powi�kszaj�cych szkie�. - PRZYJMIJ MNIE, RICHARDZIE, POZW�L MI WEJ��, PRZYJMIJ MNIE I WYGRAJ! - powiedzia� zamieraj�cym, b�agalnym g�osem: - Nie. - Garrison potrz�sn�� przecz�co g�ow�. Obawia� si� go nie mniej ni� tego, co m�g�by znale�� w Czarnej Komnacie. Zacisn�� z�by i dalej zmaga� si� z Maszyn�. - A WI�C JESTE� JU� TRUPEM, OBAJ JESTE�MY MARTWI! A CO Z NASZ� UMOW�, NIE PAMI�TASZ? MO�ESZ WYGRA� �YCIE, OBAJ MO�EMY, ZAUFAJ MI PRZECIE� NIE CHCESZ UMIERA�. JA WIEM, JAK JEST TUTAJ! - Niee! - krzykn�� Garrison. Ma�a, p�on�ca, br�zowa kostka pojawi�a si� b�yskawicznie na niebie. Zatrzyma�a si�, zawieszona pomi�dzy twarz� Cz�owieka-Boga i Garrisonem walcz�cym z Maszyn�. Kostka powi�ksza�a si� i zmniejsza�a, a� nagle zajarzy�a si� jak j�dro s�oneczne i eksplodowa�a! O�lepiaj�ca jasno�ci, ogie�, spopiela�a agonia... Oczy Garrisona!!! Obudzi� si� - jak zwykle - ze zduszonym krzykiem. Za oknem widzia� m�awk�, przez kt�r� przebija�y promienie s�oneczne. Deszcz zostawia� mokre �lady na szybie... Budzik przy ��ku pokazywa� godzin� sz�st� trzydzie�ci. By� pi�tek, wrzesie� 1972 roku. Koszmar powoli mija�. Garrison opad� na materac, ca�y zlany zimnym potem. Obliza� spierzchni�te wargi i rozpaczliwie stara� si� przywo�a� fragmenty snu. Przez chwil� wydawa�o mu si�, �e wszystko pami�ta, niemal poczu� szarpni�cie Maszyny. I nagle wszystko znik�o, uciek�o w zakamarki pami�ci. W uszach rozbrzmiewa� mu jeszcze tylko skowyt psa; dzi�ki temu wiedzia�, �e �ni� o srebrnym samochodzie, pi�knej dziewczynie, Cz�owieku- Bogu, Maszynie. By� to sen o nieznanej GROZIE. Wkr�tce mia� zetkn�� si� znowu z groz�, ale tym razem z dobrze sobie znan�, nawet oswojon�. Na korytarzu kapral z nocnej warty wystukiwa� ju�, na pustym wiadrze przeciwpo�arowym, pobudk� w�asnej kompozycji. ROZDZIA� PIERWSZY By�o pi�tkowe popo�udnie, koniec sierpnia 1972 roku. Thomas Schroeder - niemiecki przemys�owiec - siedzia� w ma�ym barze w Belfa�cie. Na pop�kanym parkiecie przy kontuarze sta�a du�a mosi�na spluwaczka. Okna pomieszczenia zas�ania�y �aluzje, w migocz�cej, wysoko zawieszonej �ar�wce tli�a si� ostatnia iskierka �ycia. Jej �wiat�o odbija�o si� w okularach Schroedera. Tu� przy nim - mozolnie sadowi�c si� na przymocowanej do pod�ogi drewnianej �awie - usiad� jego przyjaciel Willy Koenig. Naprzeciwko nich siedzieli dwaj m�czy�ni o pokrytych zarostem twarzach, wypranych z wszelkich ludzkich uczu�. M�wili do Schroedera ze �piewnym irlandzkim akcentem, ale wypowiadane s�owa pe�ne by�y knajackiej wulgarno�ci. R�ce Koeniga porusza�y si� niespokojnie, dotykaj�c p�katej czarnej teczki, le��cej przed nim na drewnianym stole. Usta wykrzywia� mu paskudny tik nerwowy. Zacz�� si� poci� od momentu spotkania si� z tymi - jak twierdzili - cz�onkami IRA; poci� si� i kurczy�, chocia�, w przeciwie�stwie do swoich rozm�wc�w, by� m�czyzn� imponuj�cej postury i olbrzymiej si�y. Schroeder denerwowa� si� r�wnie�, lecz stara� si� wzi�� w gar��. By� niskim, �ysiej�cym pi��dziesi�ciolatkiem, o kt�rym mo�na by�o powiedzie�: �typowy Niemiec�, energicznym, lecz znacznie bledszym i szczuplejszym ni� typowi Niemcy. Dodatkowe dziesi�� kilogram�w uczyni�oby z niego stereotypowy wizerunek szcz�liwego niemieckiego biznesmena. Stanowi�o to cz�� jego planu - by� aktywnym do ko�ca swoich dni, nie zwa�aj�c na to, �e najlepsze lata bezpowrotnie min�y. Zdawa� sobie z tego spraw�, jak r�wnie� z tego, �e z czasem b�dzie coraz gorzej. Niemniej jednak robi�, co m�g�, by odwlec nadej�cie staro�ci. Ludzie, z kt�rymi spotyka� si� po latach, musieli uwa�a� i udawa�, �e zawsze znali go takiego, jakim by� w tej chwili, a nie takiego, jakim by� niegdy�. O przesz�o�ci pami�ta� tylko Schroeder. Schroeder i Willy Koenig. Je�li ci Niemcy byli naprawd� tak przera�eni, to czemu przybyli na spotkanie? Na to pytanie irlandzcy terrory�ci nie umieli sobie odpowiedzie� lub te� nie byli dostatecznie dociekliwi. Czy przyszli tylko po to, aby uratowa� �on� Schroedera? By�a pi�kn� m�od� kobiet�, to prawda, ale przecie� Schroeder nie by� zadurzonym m�odzikiem. Czy�by naprawd� j� kocha�? Ci Irlandczycy powinni umie� dostrzec jej prawdziw� rol�, by�a tylko ozdob�, przybraniem urodzinowego tortu. W istocie Schroeder przyszed� tu z innego powodu. Ot� s� na �wiecie ludzie, kt�rych mo�na zastraszy�, lecz s� i tacy, kt�rym nigdy nie nale�y grozi�. Gdzie� w ciemnym k�cie zegar tykaniem odmierza� czas. Za zamkni�tymi drzwiami baru rozmawia�o ze sob� dw�ch innych m�czyzn. Drzwi z korytarza by�y otwarte tak �e ich g�osy przedostaj�ce si� do wn�trza baru miesza�y si� z przyt�umionymi odg�osami ulicy. - Chcieli�cie ze mn� rozmawia� - odezwa� si� Schroeder - wi�c porozmawiajmy. M�wili�cie, �e nie spadnie jej w�os z g�owy i b�dzie wolna, je�li przyjd� na to spotkanie, nie powiadamiaj�c policji. Przyszed�em, wi�c rozmawiajmy. - Jego s�owa by�y konkretne, zbyt konkretne i dodatkowo utwardzone niemieckim akcentem. - Czy moja �ona zosta�a uwolniona? Jedyne, co upodabnia�o do siebie tych dw�ch Irlandczyk�w, to niechlujny zarost. Jeden z nich mia� ciemn� cer�, jak gdyby przez ca�y czas przebywa� na s�o�cu, drugi by� blady, jakby d�u�szy czas siedzia� w zamkni�tym pomieszczeniu. Pierwszy by� szczuplejszy od Schroedera, wr�cz ch�opi�co filigranowy, z w�skimi ustami; drugi ma�y i okr�g�y, u�miechaj�cy si� wci�� nieszczerze, pokazuj�cy rz�d zepsutych z�b�w. Chudy mia� pryszcze i naznaczony by� szram�, jakby wypalon� kwasem, biegn�c� przez nos ku oczom. Bia�a szrama kontrastowa�a z opalenizn�. Spojrza� Schroederowi w oczy. Jego wzrok zdawa� si� bada� my�li Niemca poprzez grube szk�a okular�w. M�wi�, prawie nie otwieraj�c ust. - Ma pan racj�, panie Schroeder - powiedzia� mi�kko. - Jasne, �e to wystarczy. Jeste�my lud�mi honoru, kapuje pan? Zrobi� pan to. Pa�ska ma��onka jest wolna. Pragn�li�my tylko z panem si� spotka�, pogada�. Nie chcieli�my krzywdzi� pi�knej Fra�lein. W rzeczywisto�ci nie mieli�my nic do niej, i tak by�my j� pu�cili. Ale musi pan przyzna�, �e rybka �atwo wpad�a w nasze sieci, no nie? Schroeder nic nie odpowiedzia�, za to Koenig wyprostowa� si� i spojrza� mu w twarz. - Sieci? O czym ty m�wisz? - Taki ma spos�b m�wienia - powiedzia� grubas, ukazuj�c zepsute uz�bienie w szerokim u�miechu. - Spoko, spoko, panie Koenig. Niech pan zachowa zimn� krew. Gdyby�my chcieli was zabi�, ju� byliby�cie martwi, i Fra�lein te�. - Frau - poprawi� Koenig. � �fra�lein� to po niemiecku dziewczyna, a �Frau� - to �ona. - Tak? - zdziwi� si� grubas. - Naprawd�? Wi�c ta urocza niemiecka dziwka, kt�ra by�a z panem Schroederem, to jego �ona, a nie - jak my�leli�my - tania niemiecka cipa? Koenig chcia� odpowiedzie�, ale Schroeder powstrzyma� go spojrzeniem i znowu zwr�ci� si� do terroryst�w. - Dotrzymujecie s�owa... - Pokiwa� g�ow� - rozumiem... Jak �ludzie honoru�. Doskonale. Je�li tak - chc� pom�wi� z �on�. - Jasne, �e tak, prosz� pana. Jasne, �e tak - powiedzia� grubas, pos�pniej�c nagle. - My dotrzymujemy danego s�owa, zobaczy pan. - Ponury wyraz znikn�� z jego twarzy. - Szkoda, �e o panu tego nie mo�na powiedzie�. - Herr Schroeder jest cz�owiekiem honoru! - krzykn�� Koenig, marszcz�c swe prawie bia�e brwi. Pot sp�ywa� mu po czerwonym byczym karku. - Teraz te�? - spyta� chudy, kiwaj�c g�ow� i patrz�c bez zmru�enia oka na Koeniga. - Tak, wida�, �e jest pan bardzo lojalnym cz�owiekiem, panie Koenig, ale prosz� zauwa�y� - prosili�my, by przyszed� sam, a przyprowadzi� pana - ciebie, ty ufryzowany szwabski kutasie! - Mimo inwektyw jego g�os by� suchy i beznami�tny. Willy Koenig opad� z powrotem na law�, czuj�c zaciskaj�c� si� na jego r�ce d�o� pracodawcy. Poci� si� wci��, coraz intensywniej. - Pan Koenig chodzi ze mn� wsz�dzie. - Schroeder odpowiedzia�. - Nie mam prawa jazdy, nie m�g�bym bez niego przyjecha�. Poza tym - jest moim sekretarzem, a czasami te� doradc�. To on poradzi� mi, �eby tu przyj��. Przynajmniej za to powinni�cie by� mu wdzi�czni. - No prosz� - rzek� grubas - czy powinni�my mu tak�e dzi�kowa� za teczk�? Co w niej jest? - Teczka, aa... - Tym razem Schroeder si� u�miechn��, lecz troch� zbyt nerwowo. - My�leli�my, �e b�dziecie chcieli pieni�dzy, wi�c... - Aaa... - powiedzieli razem, patrz�c na teczk� i powoli podnosz�c wzrok. - Jest wi�c pe�na szmalu, czy tak? - zapyta� ten w dobrym humorze. - To bardzo mi�e, ale nam nie do ko�ca chodzi o fors�. Widzi pan, chodzi o to, �e w fabryce, kt�r� chce pan otworzy�, b�d� pracowa� tysi�ce kolesi - protestanckich kolesi. Stworzy to pewien brak r�wnowagi, rozumie pan. Kupa pieni�dzy w protestanckich kieszeniach. Oni, widzi pan, b�d� a� pierdzie� ze szcz�cia. - My chcemy - chudy kontynuowa� - tylko przywr�ci� r�wnowag�. Kr�tko m�wi�c - to jest wojna, panie Schroeder. A mo�e pan o tym nie wie? - Wojna? Tak, wiem co nieco o wojnie, ale nie mog� was przecie� zaopatrywa� w bro�. - No, niezupe�nie - ci�gn�� dalej beznami�tnym tonem chudy, a blizna na jego policzkach i nosie wydawa�a si� coraz bielsza. - Mo�emy co� wykombinowa�. Ma pan kontakty w Niemczech, m�g�by pan da� cynk we w�a�ciwym czasie lub przymkn�� oko na ubytki w swoich magazynach... - Czy mog� teraz zadzwoni� do �ony? - zapyta� Schroeder. Ma�y grubas westchn��. - O, tak - dzwo� pan. - Wskaza� jakby od niechcenia aparat telefoniczny przy drzwiach. Gdy Schroeder szed� do telefonu po sp�kanej drewnianej pod�odze, Koenig z�apa� uchwyt teczki. Nie podni�s� jej jednak pozosta� na miejscu, trzymaj�c j� przed sob�, ze skierowanymi w stron� terroryst�w kr�tkimi n�kami, wystaj�cymi z jej dna. Jeden z nich - ten u�miechni�ty - obserwowa� go spowa�nia�ymi oczami. Jego oczy zw�zi�y si� i zacz�y �ledzi� r�k� Niemca, trzymaj�c� teczk�; chudy tak�e patrzy� na Koeniga. Schroeder wrzuci� monet� do aparatu, wykr�ci� numer i czeka�. Po chwili g��boko odetchn��. Wydawa�o si�, �e powietrze wypuszczane teraz z ulg� - zbiera�o mu si� od godziny w p�ucach. Nienagannie skrojony garnitur zdawa� si� na nim wisie� po tej czynno�ci. - Urmgard? Ist alles in ordnung? - zapyta� i ponownie odetchn�� z ulg�. - Und Heinrich? Gut! Nein, alles geht gut bei uns. Ja, bis sp�ter. - Schroeder pos�a� ma�ego, prawie bezg�o�nego ca�usa do s�uchawki, nast�pnie odwiesi� j� i odwracaj�c si� do sali, zapyta�: - Willy, h�rst du? Koenig przytakn��. - Ludzie honoru - powiedzia� chudy ze szram�, nie spuszczaj�c wzroku z twarzy Koeniga, kt�ry nagle przesta� si� poci�. - Ty szwabski spryciarzu z t� twoj� cholern� waliz�. - Jego r�ka zanurkowa�a do kieszeni znoszonych, po�atanych d�ins�w, �api�c wypychaj�cy j� przedmiot. Koenig przesun�� teczk� do brzegu sto�u tak �e jej denko skierowane by�o wprost na klatk� piersiow� chudzielca. - Nie rusza� si�! - ostrzeg�. Cztery n�ki u podstawy czarnej teczki przyda�y wagi jego s�owom. Z czterech otwor�w wygl�da�y teraz cztery lufy, ziej�ce czerni� mordercze pyski, z gardzielami nikn�cymi we wn�trzu teczki. Ka�da z luf mia�a co najmniej pi�tna�cie milimetr�w �rednicy - to uzasadnia�o kurczowy uchwyt Koeniga, Odrzut by� na pewno olbrzymi. - Po�� bro� na stole - powiedzia� Niemiec - ale ju�! Nie by�o to polecenie, kt�rego mo�na by�o nie wykona�. Chudzielec zrobi�, co mu kazano. Mia� teraz oczy szeroko otwarte, a szrama na jego twarzy sta�a si� zupe�nie bia�a. - Ty te�. - Koenig przesun�� teczk� tak, by zasi�g ewentualnego wystrza�u obj�� tak�e drugiego terroryst�. Ten, ju� bez u�miechu, wyci�gn�� bro� i po�o�y� j� ostro�nie na stole. - Bardzo dobrze - powiedzia� Schroeder, wracaj�c przez pok�j na swoje dawne miejsce. Po drodze wyci�gn�� chustk� do nosa i przez ni� uchwyci� mosi�n� spluwaczk�. Wzi�� z kontuaru wypit� do po�owy szklank� skwa�nia�ego guinnessa i wla� jej zawarto�� do spluwaczki. - Nie ominiecie naszych ludzi na korytarzu, za choler� - powiedzia� twardo chudy. - Nie wyjdziecie t� drog�. - Oczywi�cie, �e tak - odpar� Koenig. - Zapewniam ci� jednak, �e je�li nie wyjdziemy, to nie b�dziecie mogli posmakowa� naszej niespodzianki. Schowa� jeden z pistolet�w do kieszeni, a drugi rzuci� w przeciwleg�y k�t pomieszczenia. Schroeder woln� r�k� z�apa� go w locie; w drugiej w dalszym ci�gu trzyma� spluwaczk�. Dopiero teraz Irlandczycy u�wiadomili sobie przemian�, jaka zasz�a w zachowaniu Niemc�w. Poprzednio przera�eni - teraz stali si� pewni siebie i precyzyjni; wcze�niej nerwowi - teraz byli zimni jak l�d. Pot Koeniga znikn�� w jednej chwili. Jego zimne oczy bacznie obserwowa�y otoczenie, a ci�ka, kanciasta r�ka przeczesywa�a starannie przyci�te w�osy. Wydawa�o si�, �e ur�s� przynajmniej o trzydzie�ci centymetr�w. - B�d�cie cichutko, to mo�e pozwol� wam �y�. Je�li b�dziecie si� g�o�no zachowywa� lub spr�bujecie zwr�ci� na siebie uwag�, to... - Tu uczyni� charakterystyczny gest. - Jeden pocisk z tej teczki jest w stanie zabi� s�onia. Po dwa dla was i waszych mamusiek, je�li macie mamusie, kto was tam wie... Schroeder z u�miechem podobnym raczej do wilczego grymasu stan�� za plecami pojmanych. - Po��cie r�ce na stole. Gdy wykonali polecenie, m�wi� dalej: - A teraz po��cie g�owy na d�oniach i sied�cie spokojnie. - Przechyli� spluwaczk� nad ich g�owami, a� da� si� s�ysze� charakterystyczny odg�os chlupi�cej brei. - Panowie - m�wi� dalej - niech dobry B�g, kt�ry na wieczne moje pot�pienie naprawd� istnieje, wybaczy mi przynajmniej to, �e was tak nazywam, skoro nie chce mi wybaczy� ci�szych grzech�w. Pope�nili�cie wielki b��d, s�dz�c, �e przyjad� do tego kraju i przyjd� na spotkanie z wami bez nale�ytych �rodk�w ostro�no�ci. Herr Koenig jest jednym z nich. Jego uzdolnienia polegaj� na �atwym uleganiu nastrojom czarnowidztwa - nie myli� z jasnowidztwem. Dzi�ki temu jest moim ochroniarzem od 1944 roku. Jest dobry, bo zawsze miewa z�e skojarzenia wcze�niej od innych. - Schroeder, m�wi�c to, powoli wylewa� zawarto�� spluwaczki na g�owy terroryst�w. Ma�y, gruby cz�owiek zaskamla�, lecz nie poruszy� si�, chudzielec natomiast zakl�� i wyprostowa� si�. Koenig wyj�� pistolet z kieszeni i uderzy� go w usta, okrutnie kalecz�c mu g�rn� warg�. Pchn�� dalej luf� pistoletu tak �e utkwi�a w jego lewym nozdrzu. Irlandczyk przyci�ni�ty do �awy nie m�g� si� poruszy�, wyci�gn�� tylko przed siebie trz�s�ce si� r�ce. - Herr Schroeder kaza� ci siedzie� spokojnie, ty irlandzki pastuchu! Akcent Koeniga by� teraz wyra�niejszy, a w jego g�osie mo�na by�o us�ysze� co� na kszta�t pasji. Terrory�cie zdawa�o si�, �e sk�d� zna ten ton. R�ce trzepota�y mu jak ptaki w klatce i zaczyna� �a�owa�, �e kiedykolwiek us�ysza� te dwa niemieckie nazwiska. Wtem Koenig cofn�� luf�, pozwalaj�c mu odpocz��. Wyprostowa� si� zatem, opuszczaj�c r�ce, sil�c si� na u�miech poprzez sp�ywaj�c� mu po twarzy brej� i krew. Koenig spodziewa� si� z jego strony jaki� desperackich wyczyn�w i by� na nie przygotowany. Zdecydowa� si� zabi� tego Irlandczyka - ot, chocia�by po to, by da� lekcj� temu drugiemu. Mog�o to si� odby� r�wnie dobrze w�a�nie teraz. Jego rami� by�o twarde jak t�ok silnika, gdy wcisn�� wi�niowi pistolet do ust, mi�dzy z�by i j�zyk, tak �e rozora� mu podniebienie muszk�. Irlandczyk zakrztusi� si� i szarpn��, unosz�c g�ow�, a nast�pnie zakaszla�, wci�� z luf� w ustach. Gdyby to by�o mo�liwe, krzycza�by z b�lu. Koenig wyszarpn�� mu z ust pistolet; w tym samym czasie pu�ci� teczk�, z�apa� ofiar� za kurtk� i uderzy�. Raz, jeszcze raz, jakby ci�� szabl� powietrze. S�ycha� by�o tylko �wist i odg�osy uderze�. Ostatnie przysz�o, gdy ofiara sta�a nienaturalnie odchylona, i zmia�d�y�o jej jab�ko Adama. Martwy Irlandczyk chwiej�c si� opad� na �aw� z rozdartym nosem i okiem trzymaj�cym si� tylko na jednej �y�ce. Grubas widzia� to wszystko; odwa�y� si� unie�� g�ow� na kilka centymetr�w znad sto�u. Teraz zemdla� i opad� z powrotem w plwociny. Wszystko to odby�o si� b�yskawicznie i w absolutnej ciszy. S�dz�c po szyderczym �miechu, dobiegaj�cym z korytarza, to, co si� sta�o w barze, zosta�o tam niew�a�ciwie zrozumiane. Koenig wydosta� si� zza sto�u i pochylaj�c si�, rozdar� marynark� trupa. Rozerwa� te� swoj� koszul� i pocz�� z grubsza wyciera� twarz zemdlonego, a potem ocuci� go kilkoma policzkami. Gdy ten uni�s� powieki, a jego ga�ki oczne powr�ci�y na miejsce, Schroeder z�apa� go za brod�, pokazuj�c mu jego w�asny pistolet. - Idziesz z nami - oznajmi� terrory�cie. - A, by�bym zapomnia� - mo�esz do mnie m�wi� �panie pu�kowniku�. Herr Koenig by� najm�odszym feldfeblem w moich, raczej specjalnych, oddzia�ach. Widzia�e�, co by�o powodem jego szybkiego awansu. Je�eli b�dziesz g�upio pr�bowa� podnie�� alarm, on ci� zabije. On albo ja. Mam nadziej�, �e mnie rozumiesz? Gruby przytakiwa� p�przytomnie, ale w pewnej chwili tre�� s��w Niemca wreszcie do niego dotar�a i jego usta zacz�y si� trz���. - Opanuj si� - powiedzia� Schroeder - i zachowuj naturalnie. Tylko si� nie u�miechaj, bo masz obrzydliwe z�by. Je�li b�dziesz si� u�miecha�, Herr Koenig ci je usunie. - Zrozumia�e�? - zasycza� Koenig, pokazuj�c w�asne doskona�e uz�bienie w kwadratowej szcz�ce. - Tak! Jasne, �e zrozumia�em, pewnie. - Cz�owiek z IRA zas�oni� usta. Koenig zdawa� si� zn�w kurczy� i male�. Ten wysi�ek wycisn�� mu pot na twarzy. Nerwowy tik w k�ciku ust powr�ci�. Schroeder tak�e si� zmieni�, staj�c si� w ci�gu kilku chwil zm�czonym cz�owiekiem - jego r�ce zwisa�y lu�no, gdy wl�k� si� do drzwi. Przekr�ci� klucz w zamku i wyszed� na korytarz. Tu� za nim szli dwaj pozostali m�czy�ni. Koenig wzi�� klucz od Schroedera, zamkn�� drzwi i poda� Irlandczykowi, kt�ry machinalnie schowa� go do kieszeni. Gdyby ktokolwiek m�g� zajrze� do baru, zanim te Szwaby odjad�! Ale wtedy on, Kevin Connery, b�dzie trupem, doskonale zdawa� sobie z tego spraw�. Dwaj m�czy�ni na korytarzu, widz�c wychodz�cych, z szacunkiem pstrykn�li w daszki czapek. Wyszli na ulic�. By� ju� wiecz�r. Jesienne s�o�ce chowa�o si� za wzg�rzami, z�oc�c ulic� kolorem ci�kiego wina. By� tam jeszcze jeden terrorysta - podobny do ma�pki, siedz�cy za kierownic� du�ego mercedesa. Zabawia� si�, podnosz�c i opuszczaj�c automatycznie szyby w g�r� i d�, w g�r� i w d�... - Powiedz mu, niech si� wynosi - odezwa� si� Schroeder, otwieraj�c tylne drzwi. - Ty siadasz ze mn�. Connery kiwn�� g�ow� do cz�owieka-ma�pki na znak, �e powinien wysi��� z samochodu. Gdy tamten wykona� polecenie, Niemiec pchn�� Irlandczyka na tylne siedzenie i wsiad� za nim. Wci�� mia� jego pistolet. Koenig zaczeka�, a� cz�owieczek wysi�dzie z samochodu, a potem z�apa� go za r�k� i odci�gn��. Trzymaj�c go wci�� za r�k�, okr�ci� nim w powietrzu raz, dwa razy... i cisn�� nim w tych dw�ch z korytarza, kt�rzy stali teraz w drzwiach, zmieniaj�c ich zdumienie w kompletne zaskoczenie. Cz�owiek-ma�pka wlecia� na nich z takim impetem, �e upadli wszyscy trzej, znikaj�c w cieniu. Koenig ju� siedzia� za kierownic� - zapali� silnik, wzi�� ostry zakr�t i przy�pieszy� na pustej ulicy. Mijaj�c kolejne zau�ki, doda� gazu. Wydostali si�. - A wi�c wyjechali�my, prawda? Teraz prosz�, �eby� grzecznie wskaza� nam drog� do naszego hotelu - powiedzia� pu�kownik do terrorysty. Po chwili doda�: - Powiedz mi, Irlandczyku, jak si� nazywasz? - Connery, prosz� pana. To znaczy, pu�kowniku! - Ooo... - U�miechn�� si� p�g�bkiem. - Tak jak Sean Connery? I tak siebie widzisz? Wie null null sieben? - Prosz�? - Cz�owiek z IRA prze�kn�� �lin�, czuj�c ucisk w�asnej broni poni�ej serca. Wiedzia�, jakich zniszcze� mo�na ni� dokona�. - Tak jak �007�? - pu�kownik doda�: - Jak James Bond? - O, nie, prosz� pana, nie. Ja tylko robi�, co mi ka��, tylko tyle. - Ale czasami jest to mokra rob�tka, co, James? - Na imi� mi Kevin, prosz� pana, eee... pu�kowniku. W rzeczywisto�ci... - W rzeczywisto�ci jeste� cholernym irlandzkim idiot�, podaj�c mi swoje nazwisko. A co b�dzie, je�li je przeka�� policji? - O, tam mnie znaj� ju� bardzo dobrze. Poza tym b�d� zadowolony, uchodz�c z �yciem z tego samochodu. - Masz zdrowe podej�cie. Ale przerwa�em ci... - Co? Ach, tak... Tak naprawd�, to jestem tylko ich ch�opcem na posy�ki. Z nas dw�ch Michael jest... eee... by� wa�niejszy. - Ja te� mam jednego �wa�niejszego�, jak zd��y�e� zauwa�y�. - Tak, to prawda, prosz� pana... pu�kowniku. Jasne, �e tak. Ja tylko robi�em, co mi kazali... - Stul sw�j t�usty irlandzki pysk, Kevinie Connery i ciesz si�, �e �yjesz. - Konfidencjonalny ton znikn�� z g�osu pu�kownika. Jego twarz nabrzmia�a z�o�ci� by�a teraz trupioblada i powa�na. - Tak, pozwol� ci �y�, aby pokaza�, �e nie jestem podobny do was. - Jego g�os przepe�nia�a ironia. - Jeste� wi�c pos�a�cem, czy tak? Bardzo dobrze. Musisz �y�, aby przekaza� wiadomo�� ode mnie. Powiedz swoim prze�o�onym, �e wygrali; nie b�d� budowa� tu swojej fabryki. Czy to ich zadowoli? - O tak, na pewno. Mo�e pan by� o tym przekonany, to jest... pu�kowniku. - Powiedz im, �e to nie z powodu ich gr�b. O nie, nie z powodu �adnych nacisk�w. Widzisz, Kevinie - wynajmuj� czasami ludzi, kt�rzy naprawd� wiedz�, co to jest terroryzm. Wygrali�cie tylko z jednego powodu: nie chc� zatrudnia� ludzi, kt�rzy oddychaj� tym samym powietrzem, co wy, kt�rzy wyro�li na tej samej ziemi i �yj� w tym kraju, niezale�nie od ich pogl�d�w czy wiary. Nie dam im pracy - nie ma o tym mowy. - Prosz� pana... - Connery zn�w g�o�no prze�kn�� �lin�, gdy jego w�asny pistolet d�gn�� go mocniej w t�uszcz, pokrywaj�cy mu �ebra. - Panie pu�kowniku, ja... - Przeka� dok�adnie swoim prze�o�onym wszystko, co powiedzia�em. - Schroeder przycisn�� go jeszcze mocniej. - Dzisiaj wyje�d�am z Irlandii. �aden z was, je�li przyjdzie wam do g�owy wys�a� kogo� za mn�, �aden, kt�ry spr�buje si� na mnie m�ci� poza granicami tego kraju, nigdy nie powr�ci na swoj� ukochan� szmaragdow� wysp�. Przeka� im to, s�owo w s�owo. Odjechali ju� daleko, byli teraz we wzgl�dnie bezpiecznej dzielnicy miasta. Posuwali si� wolno wzd�u� spokojnej ulicy. Koenig zatrzyma� samoch�d przed sklepem spo�ywczym. Wysiad� i przez tylne drzwi wyci�gn�� Connery�ego za w�osy z samochodu. Irlandczyk kwicza� jak zarzynana �winia i kilku przechodni�w przystan�o, by zaraz po�piesznie ruszy� dalej. Koenig chwyci� go i zakr�ci� nim tak, jak wcze�niej uczyni� to z cz�owiekiem-ma�pk�. Nast�pnie uni�s� go w g�r�, znieruchomia� na chwil� i cisn�� nim w kierunku szyby wystawowej. Connery, wrzeszcz�c przera�liwie, wpad� g�ow� prosto w wystaw� sklepu. Potem - zanim zd��y� si� zebra� t�um i zanim ktokolwiek zd��y� podnie�� alarm - pot�nie zbudowany m�czyzna wsiad� do samochodu, kt�ry natychmiast odjecha�. Na czas prowadzenia interes�w, teraz bezpowrotnie ju� zako�czonych, bo zerwanych - zatrzymali si� w hotelu �Europa�. Urmgard znikn�a trzy godziny temu - potem by�a rozmowa telefoniczna, gro�by, ��dania. Jej �ycie nie by�o a� tak wa�ne, ale c� - s� ludzie, kt�rym grozi� nie wolno. Pu�kownik postawi� pewne warunki, na kt�re przystano. Przeprowadzi� nast�pnie kolejn�, szybk� rozmow� telefoniczn� i wraz z Koenigiem uda� si� na spotkanie z porywaczami. Podczas ich nieobecno�ci niania Gerda mia�a troszczy� si� o ma�ego Heinricha. Przykazano jej, aby nie odst�powa�a dziecka ani na krok. �aden z nich nie przypuszcza�, �e co� jeszcze mo�e si� sta�, �e co� jest nie tak. Przybyli na um�wione spotkanie - w miejscu znajduj�cym si� tu� przy granicy dzielnicy katolickiej. Brodaci m�czy�ni ze spluwami, mordercze kluczenie mercedesem po ulicach miasta, w kt�rym zgubi�by si� ka�dy cz�owiek nie urodzony tu, w Belfa�cie, i wreszcie ko�cowy przystanek - w starym pubie, w dzielnicy Old Park. Ale jest ju� po wszystkim - prawie po wszystkim... Gdy Koenig wjecha� wielkim samochodem w ulic� Great Victoria, pu�kownik przesiad� si� na tylne siedzenie. Nie, to jeszcze nie by� koniec. Tak jak terrory�ci poprzednio nie docenili jego, tak on nie doceni� ich teraz. Nie wszyscy byli tacy beznadziejni jak grubas. Na jezdni ustawiono policyjne bariery, odcinaj�c w ten spos�b dojazd do hotelu. Policja by�a wsz�dzie: umundurowani funkcjonariusze w kamizelkach kuloodpornych, z broni� gotow� do strza�u. �andarmi i policjanci rewidowali ludzi przechodz�cych ulic�. Ich czerwone czapki wygl�da�y jak pokryte krwi� w lekkiej m�awce, kt�ra przes�oni�a ca�e niebo. Okno od strony Koeniga uchyli�o si� z cichym buczeniem i kierowca okaza� dokumenty stoj�cemu przy barierce posterunkowemu. Schroeder przechyli� si� w jego stron�. - Was ist passiert? - Zatrzymano dw�ch ludzi wychodz�cych z hotelu, prosz� pana. Oddali strza�y z broni palnej. Jeden zgin��, a drugi dogorywa. Przes�uchujemy go teraz. - Wie pan, kim jestem? - zapyta� Schroeder. - Tak, prosz� pana, wiem. - Musz� si� tam dosta�. Tam jest moja �ona i dziecko. S� w niebezpiecze�stwie. To na nich zrobiono polowanie. Schroeder wyci�gn�� do niego d�o� pe�n� banknot�w. - No, wie pan - obruszy� si� posterunkowy - nie mog� tego przyj��. - Daj je wi�c pan komu�, kto nie jest tak g�upi! - rzuci� mu w twarz Koenig. - Pozw�l nam tylko przejecha�. Pu�kownik wyskoczy� z wozu, gdy tylko Koenig zaparkowa� przy wej�ciu do hotelu. Sta� tam �andarm, zwr�cony plecami do drzwi wej�ciowych. Wewn�trz by� widoczny kolejny czerwonog�owy; jego oczy bacznie lustrowa�y otoczenie, niczego nie pomijaj�c. Niedaleko wej�cia sta�a karetka, wyj�c niemi�osiernie i b�yskaj�c niebieskimi �wiat�ami. T�um �andarm�w rozst�pi� si�, podniesiono �a�cuch, przepuszczaj�c samoch�d. Trotuar by� w tym miejscu czerwony od krwi. Troch� dalej wida� by�o nienaturalnie u�o�one cia�o, przykryte kocem. Spod koca stercza�a zalana krwi� stopa w rozwi�zanym bucie. Schroeder i Koenig, wbiegaj�c po schodach, natkn�li si� na �andarma. By� bardzo m�ody - m�g� mie� oko�o dwudziestu lat. - Pan wybaczy. - Jego g�os by� stanowczy, bynajmniej nie nerwowy. - Sprawdzamy budynek; nie mo�e pan tam wej��. - Szukacie bomby? - Schroeder podni�s� g�os. - Bomby?! Tam jest moje dziecko! - Nie wspomnia� o �onie. - Niech si� pan nie martwi. B�dziemy wszystkich ewakuowa� i... - Pan chyba nie rozumie. Ten pan to Thomas Schroeder. Te bomby, je�li s� tam jakie�, przygotowano dla niego i jego rodziny! �ona pana Schroedera pozostanie na g�rze, dop�ki on sam po ni� nie przyjdzie. Musimy... - Moment - przerwa� �andarm. - Nie naciskaj, przyjacielu. Ja wykonuj� swoj� prac�. Prosz� zaczeka�. Sier�ancie! - krzykn��, wygl�daj�c na ulic�. - Sier�ancie, prosz� na chwil�. Przy kraw�niku sta� landrover �andarmerii wojskowej, migaj�c niebieskimi �wiat�ami. Sier�ant, przykucn�wszy przy otwartych drzwiach, m�wi� co� szybko do radiotelefonu. Podni�s� wzrok i spojrza� w ich kierunku. Przytakn��, ko�cz�c rozmow�, i podszed� do nich po�piesznie. - Co jest? - zapyta�, staj�c obok. - Panie sier�ancie, to jest pan Thomas Schroeder - odezwa� si� m�odzik. - Twierdzi, �e to zamach na niego; jego rodzina jest w �rodku. - Nic na to nie mo�emy poradzi�, kapralu. - Sier�ant wygl�da� na zdenerwowanego. Jego palec spoczywa� na os�onie j�zyka spustowego SMG. Zwr�ci� si� do Schroedera: - Sam pan rozumie... - Pan te� zrozumie, jak zostanie zdegradowany do szeregowca, o ile mnie pan nie przepu�ci - warkn�� Schroeder. - Tam jest moje dziecko! - Schwyci� �andarma za klapy kuloodpornej kamizelki. - Sier�ancie - kapral popatrzy� twardo na prze�o�onego - to TEN Schroeder. Niech pan zrozumie, jego �ona nie zejdzie na d�, je�li on po ni� nie przyjdzie. To prawda. Prosz� mi pozwoli� i�� z nimi. Sier�ant przygryz� warg�. Spojrza� na Schroedera, na Koeniga i ponownie na kaprala. Na czole przes�oni�tym czapk� wyst�pi�y mu krople potu. - Dobra, wydosta�cie ich, tylko migiem. �eb mi urw�, je�li co� b�dzie nie tak. No, jazda na g�r�! Dam tu jakie� zast�pstwo. - Gwizdn�� na palcach i inny �andarm wyjrza� z wozu. - Dzi�kuj� - wyszepta� Schroeder. - Dzi�kuj�. - Odwr�ci� si� do Koeniga: - Zaczekaj tu, Willy; p�niej po�lemy kogo� po baga�, to nie jest istotne. - Wbieg� do �rodka razem z m�odym kapralem. - Kapralu, jak si� nazywacie? - Garrison, prosz� pana. - Garrison? Dosta� zadyszki, ale nie ze zm�czenia. - Garrison wiedzia�, �e ze strachu. Ze strachu o dziecko i �on�, nie o swoj� sk�r�. - A pa�skie imi�? - Richard, prosz� pana. - Dobrze, Richardzie Garrison, jeste� ostry i za to ci� lubi�. - Naciska� niecierpliwie przycisk windy, a� wreszcie drzwi z sykiem si� otworzy�y i wypad�a z nich st�oczona grupa poblad�ych ludzi. - Dopilnuj�, aby wasz prze�o�ony dowiedzia� si� o pomocy udzielonej mi przez was. - Dzi�kuj�, ale wola�bym nie. On zruga mnie tylko za nara�anie �ycia lub co� w tym rodzaju. To w�a�nie niepokoi�o sier�anta, rozumie pan? Oczy Schroedera powi�kszy�y si�. - Wi�c naprawd� podejrzewacie zamach bombowy? - Przeszukujemy wy�sze i ni�sze pi�tra, id�c w kierunku �rodkowych. - �rodkowych? Moje dziecko jest na pi�tym! Na pi�tym pi�trze, wychodz�c z windy, musieli przepchn�� si� przez korytarz pe�en ludzi. Natychmiast tuzin z nich wepchn�� si� do �rodka i jej drzwi zamkn�y si� cicho. - Zajmuj� pokoje od numeru 504 do 508 - m�wi� Schroeder, przepychaj�c si� mi�dzy uciekaj�cymi w panice lud�mi. - Moja �ona ma numer 506. Powinna by� tam z Heinrichem. Korytarz przed nimi prawie opustosza�. Pozosta�o tylko kilku zdezorientowanych ludzi, dopytuj�cych si�, co si� sta�o. Gdy dotarli do pokoju 506, jego drzwi otworzy�y si� gwa�townie. Dw�ch m�odzik�w z szeroko otwartymi oczami - �aden z nich nie m�g� mie� wi�cej ni� osiemna�cie lat - wypad�o na zewn�trz, zderzaj�c si� z pu�kownikiem. Ten, padaj�c, uderzy� z impetem o przeciwleg�� �cian� korytarza. Jeden z m�odych wyci�gn�� bro�. SGM w r�kach kaprala wyda�a ostry szcz�k, gdy b�yskawicznie zwolni� blokad�. W nast�pnej sekundzie jego bro� o�y�a, nios�c �mier�. Zmiot�a ich sprzed drzwi i cisn�a o bia�� �cian�, kt�ra natychmiast zabarwi�a si� na czerwono. Korytarz opustosza� jakby za dotkni�ciem czarodziejskiej r�d�ki. Pozosta�y na nim tylko dwie kurczowo obejmuj�ce si� starsze panie, zaskoczone strzelanin� w momencie, gdy przechodzi�y obok zakrwawionej teraz �ciany. Garrison i Schroeder byli ju� w pokoju 506. W mgnieniu oka ocenili sytuacj�. Ma�y szkrab w �pioszkach p�aka�, krocz�c niezgrabnie, jakby by� jedn� z tych mechanicznych zabawek, umieszczonych w przeciwleg�ym k�cie pokoju. M�oda, pi�kna kobieta le�a�a na ��ku. By�a zakneblowana i zwi�zana, a jej oczy szeroko otwarte z przera�enia - patrzy�y b�agalnie. Na pod�odze le�a�a Gerda, jej cia�o blokowa�o drog� maluchowi. Ciemne w�osy mia�a zalane krwi�, podobnie jak dywan. Na stoliku le�a�a br�zowa, owini�ta papierem paczka, z kt�rej wydobywa�a si� stru�ka akrydynowego dymu, wij�c si� i skr�caj�c w zab�jcz� spiral�. Papierowe opakowanie marszczy�o si� i czernia�o. Pojawi� si� te� ma�y p�omyczek, z�eraj�cy powoli zwijaj�cy si� papier. - Bomba! - krzykn�� kapral. Porwa� kobiet� z ��ka niczym szmacian� lalk� i wepchn�� j� w ramiona Schroedera, wypychaj�c ich na korytarz. Nast�pnie przeskoczy� nad nieprzytomn� czy te� martw� niani�, chwytaj�c wrzeszcz�ce dziecko. - Mein Kind! Mein Sohn! - Schroeder pojawi� si� znowu w drzwiach, porzuciwszy �on� na korytarzu. Zrobi� krok do przodu. - Wyjd�! - wrzasn�� Garrison. - Na mi�y B�g, wyjd�! - Rzuci� dziecko przez pok�j w ramiona ojca, daj�c nura w kierunku drzwi. Potkn�� si� jednak o bez�adne cia�o, le��ce na pod�odze i wyci�gn�� jak d�ugi tu� obok stolika. Padaj�c k�tem oka dostrzeg� p�on�c� paczk�. By�a przeznaczona dla niego, wiedzia� o tym. I by� pewny, wiedziony jakim� wewn�trznym przeczuciem, �e wybuch jest kwesti� sekundy. Przeczucie go nie myli�o... ROZDZIA� DRUGI Gdy Schroeder odzyska� przytomno��, le�a� na szpitalnym ��ku. By� ju� mniej wi�cej posk�adany, a prawdziwa pl�tanina kabli, rur, przewod�w i kranik�w utrzymywa�a go przy �yciu. Przy jego ��ku czuwa� Koenig w masce chirurgicznej na twarzy. Willy Koenig przedtem nigdy nie p�aka�. - Willy... - szepn�� Schroeder. - Gdzie ja jestem? Koenig podni�s� wzrok i otworzy� usta. Jego zaczerwienione oczy rozb�ys�y. - Panie pu�kowniku! Pu�kowniku, ja... - Wo bin ich? - nalega� Schroeder. - Ci�gle w Irlandii - odpowiedzia� Koenig. - Nie mo�na by�o pana przewie��. To ju� osiem dni, jak le�y pan nieprzytomny... ale teraz wr�ci pan do zdrowia. - Tak, wr�c�, ale... - Tak, pu�kowniku? Schroeder pr�bowa� si� u�miechn��, lecz na jego twarzy pojawi� si� tylko grymas. - Willy, jeste�my tu sami. M�w mi po imieniu. - Po chwili doda�: - Wyzdrowiej�, to prawda. Ale musisz u�wiadomi� sobie, �e ta bomba mnie wyko�czy�a. Daj� sobie rok, mo�e dwa i to wtedy, gdy b�d� mia� szcz�cie. Czuj� to. Koenig ukl�k� przy ��ku. Chwyci� r�k� swego pu�kownika i u�cisn�� j�. Odwzajemniony przez Schroedera u�cisk by� zadziwiaj�co silny. - Willy, bomba! Moje dziecko! M�j syn... - Cud - Koenig po�pieszy� z wyja�nieniami - nie ma ani jednego zadrapania, ani �ladu. - Nie ok�amywa�by� mnie, prawda? - Oczywi�cie, �e nie, pu�kowniku... Thomas. Ch�opiec ma si� �wietnie, jego matka te�. - A... Gerda? Koenig odwr�ci� wzrok. Schroeder przymkn�� oczy. - Cierpia�a? - Nie, zupe�nie nie. Bomba zmiot�a ca�� �cian� hotelu, razem z ni�. Znale�li... szcz�tki. - Szcz�cie w nieszcz�ciu. - Schroeder u�miechn�� si� bole�nie. - To lekcja - wyszepta�. - Nigdy nie mieszaj interes�w z przyjemno�ciami. Nie powinienem by� zabiera� ich ze sob�. - Sk�d mog�e� przypuszcza�? - rzek� Koenig. Pu�kownik zmarszczy� czo�o. - Nie mog� zebra� my�li... To sta�o si� tak nagle. Tam by� jeszcze kto� - m�ody m�czyzna. Wysoki, przystojny ch�opak. Ach, tak! �andarm, brytyjski �andarm. Co z nim? - �yje - odpowiedzia� Koenig - ale z jego oczami koniec. Schroeder rozwa�a� wiadomo��; zdoby� si� na jeszcze jedno kiwni�cie g�ow�, potem wolno ni� pokr�ci�. - To bardzo �le - powiedzia� - uratowa� mnie, moje dziecko, moj� �on�. Ocali� nam �ycie. I o�lep�... - Le�a� przez chwil� spokojnie, a� wreszcie podj�� decyzj�. - Miej na oku tego m�odzie�ca, Willy... - Znowu przerwa� i odezwa� si� dopiero po chwili: On... on si� przedstawi�, ale... - To Richard Garrison. - Tak, to jego nazwisko. P�niej, gdy sprawy p�jd� lepiej, b�d� chcia� wiedzie� o nim wszystko. Koenig przytakn��. - A teraz musz� si� przespa�, Willy - zako�czy� Schroeder s�abn�cym g�osem - ale s� jeszcze sprawy... ja... w jaki� spos�b wiedzia�em... to znaczy, naprawd�... - Wszystko za�atwione, pu�kowniku, chcia�em powiedzie�, Thomas - odrzek� Koenig. - To prywatny szpital. Dziewi�ciu naszych najlepszych ludzi przylecia�o z Niemiec. Jeste� ca�kowicie bezpieczny. Urmgard i Heinrich s� w Kolonii. Jak tylko ci si� poprawi, polecimy do sanatorium Sieberta w Harzu, tam wr�cisz do zdrowia. - A moi lekarze? - g�os Schroedera zanika� powoli. Koenig wyszepta� mu do ucha: - Tutejsi lekarze pozszywali ci�, nasi zjawi� si� lada chwila. Ten wybuch to dziwna sprawa. Zniszczy� ci narz�dy wewn�trzne, ale ci� nie zabi�. Nie ciebie, pu�kowniku, nie ciebie... Schroeder mia� zamkni�te oczy. Odp�ywa�. - Garrison - jego szept by� ledwo s�yszalny - nie zapomnij. Richard Garrison... Garrison. - Nie zapomn� - wyszepta� Koenig. Po�o�y� r�k� swego szefa na ��ku, uwolni� delikatnie swoj� d�o� i podni�s� si� z kl�czek. Major John Marchant i kapral Richard Allan Garrison, ubrani w nowe mundury, spotkali si� z Koenigiem - zgodnie z umow� - na lotnisku w Hanowerze. W gruncie rzeczy mieli si� lepiej, ni� mo�na by�o przypuszcza�. Zwykli majorowie nie byli przyzwyczajeni do metalicznie po�yskuj�cych limuzyn, takich jak ta oczekuj�ca na ich przylot na pasie startowym mi�dzynarodowego lotniska. Nie znali te� udogodnie� w rodzaju ca�kowitego zwolnienia z uci��liwych procedur - z odpraw� celn� w��cznie z kt�rymi to przywilejami rodz� si� ludzie z wp�ywowych kr�g�w. Zupe�nie bez problem�w Marchant, razem ze swoim ociemnia�ym podkomendnym, zosta� zabrany z lotniska i znalaz� si� w mie�cie, ledwo zd��ywszy rzuci� okiem na budynek dworca lotniczego. Richard Garrison nie by� niczym zdziwiony, nie wykazywa� te� specjalnego zainteresowania. Uwa�a�, �e ma do zrobienia tysi�c innych rzeczy, a przyjazd tutaj, to wy��cznie strata czasu i pieni�dzy. By� w stanie, co prawda, zrozumie� wdzi�czno�� Schroedera, kt�ry prawdopodobnie rozchorowa� si� z wyrzut�w sumienia, gdy dowiedzia� si� o jego kalectwie, ale... w jaki spos�b Schroeder m�g� mu pom�c? Mo�e chcia� mu da� pieni�dze? Renta Garrisona (ta my�l wywo�a�a gorzki u�miech na jego twarzy - cholera, �eby odsy�a� na rent� kogo� w jego wieku) i ewentualna darowizna mog�aby uczyni� go stosunkowo niezale�nym, przynajmniej pod wzgl�dem finansowym. B�d� jeszcze dodatkowe wp�aty z co najmniej trzech fundacji armii. Nie, pieni�dze nie stan� si� jego g��wnym zmartwieniem. Godzi� si� powoli ze �lepot�, pomimo, �e ... ale to ju� ca�kiem inna sprawa. Nie chcia� by� nikomu ci�arem. Ludzie maj� swoje problemy i radz� sobie z nimi w miar� mo�liwo�ci. Garrison ju� dawno postanowi� rozwi�zywa� w�asne bez niczyjej pomocy. Wi�c c� ten Thomas Schroeder m�g� mu zaoferowa�? - By� mo�e - spekulowa� major na pok�adzie samolotu - chce ci osobi�cie podzi�kowa� w jaki� bardziej konkretny spos�b. My�l�, �e jest bogaty. Powiniene� cieszy� si� z takiego obrotu sprawy. - (W duchu przeklina� si� za niefortunny dob�r s��w). - No, a je�eli zaoferuje ci jak�� sumk�, to nie uwa�am za rozs�dne odmawianie jej przyj�cia. - Gdyby zaoferowa� mi prac�, mia�oby to wi�cej sensu - odrzek� Garrison. - Tak� prac�, kt�r� m�g�bym podj�� i podo�a� jej bez wzroku. - Jeste� dziwnym facetem. - Major zmarszczy� brwi. - Odnosz� wra�enie, �e wci�� widzisz. To znaczy... - Wiem, co ma pan na my�li. - Nie s�dz�. Mia�em na my�li to, �e zna�em o wiele twardszych facet�w, kt�rzy b�d�c na twoim miejscu, czuliby si� za�amani, wr�cz zmia�d�eni. - Sk�d pan mo�e wiedzie�, czy s� twardzi? - zapyta� Garrison. - I co ma pan na my�li, m�wi�c �twardy�? Powiem panu, kto to jest twardy facet. To taki, kt�ry maj�c siedem lat, widzi, jak jego rodzice maj� do�� siebie nawzajem. Mo�na te� sta� si� twardym, kiedy wychowuj�cy siedmiolatka wujek dusi mu jego kociaka za kar�, gdy� siostrzeniec dok�adnie si� zasra� podczas biegunki, kt�rej nie m�g� powstrzyma�. Tak�e wtedy, gdy w wieku pi�tnastu lat szale�czo zakochany przysz�y twardziel znajduje sw� wybrank� na pla�y z przyjacielem, kt�ry najwyra�niej ma zamiar przepieprzy� j� na wylot. By�o jeszcze sporo spraw pomi�dzy tymi. Te wszystkie przypadki to s� - tak je nazywam �utwardzacze�. One zdarzaj� si� zupe�nie bez twojej winy. Ciosy, kt�re wal� ci� niespodziewanie mi�dzy oczy, kiedy si� najmniej tego spodziewasz i nie daj� ci �adnej szansy. Ka�dy cios odk�ada ci si� cienk� blizn� tak �e potem jeste� grubosk�rny jak nosoro�ec. - Autobiografia? - zapyta� major. - Cz�ciowo - przytakn�� Richard. - Jak m�wi�em, by�y jeszcze inne sprawy, ale wybi�em do nogi wszystkie wspomnienia. Czy jest pan w stanie to zrozumie�? Tu, w g�owie zamordowa�em je wszystkie. Nie ma ju� nic gorzkiego. - Wzruszy� ramionami. - Nagle u�wiadamiasz sobie: jakie to proste, �lepota te� da si� zabi�. Cholera, to nie ma nic wsp�lnego z twardo�ci�! Wiedzia�em, co robi�, gdy wst�pi�em do wojska i zg�osi�em si� na ochotnika do tych oddzia��w. Wiedzia�em, co robi�, gdy wpu�ci�em Schroedera do hotelu. - Ale przecie�... - major zacz�� m�wi�, ale Garrison mu przerwa�. - Niech pan pos�ucha. - Odwr�ci� si� do niego; jego trupioblada twarz kontrastowa�a z ciemnymi szk�ami okular�w. - Ja musz� si� nauczy� �widzie� na nowo bez dobrodziejstwa wzroku. Powiem panu jedno: gdy ju� b�d� �widzia��, to o wiele bardziej wyra�nie ni� pan. - �Sir!� - odruchowo poprawi� go Marchant i momentalnie po�a�owa�, �e nie odgryz� sobie je�yka. Dopiero co otrzyma� awans na majora i to �sir� w czyich� ustach sprawia�o mu przyjemno��. Oczywi�cie, gdy by� kapitanem te� do niego w ten spos�b m�wiono, ale wtedy nie brzmia�o to a� tak dobrze. A teraz ten kapral, ten niewidomy kapral, kt�rego akta ukazywa�y rycersk� niemal prawo��, czy raczej brak jakiejkolwiek rysy na �wietlanym charakterze, wydawa� si� kpi� z niego. Ten cz�owiek zapewne oka�e si� oportunist� i bez w�tpienia b�dzie pr�bowa� zyska� na swoim kalectwie. Jego niesubordynacja by�a na to wystarczaj�cym dowodem. Doskonale, mo�na liczy� na korzy�ci finansowe, ale �eby naigrywa� si� z naturalnego w ko�cu wsp�czucia starszego oficera... - �Sir?� - wycedzi� powoli Garrison. - Niech pan pos�ucha, �sir�: za kilka tygodni armia mnie sp�awi i ode�le na zielon� trawk�. B�dzie mi wysy�a� kartki na �wi�ta i egzemplarz �Corps Journal�, cztery razy w roku, tak, i wie pan - oni naprawd� to zrobi�. Jacy� kretyni wy�l� pisma, a ja widz� przecie� tyle co kret. A pan chce, �ebym zwraca� si� do pana zgodnie z regulaminem? Po tym wszystkim? Co pan zrobi, je�li odm�wi�? S�d wojenny? Siedzieli w milczeniu. Nie by�a to przyjemna podr�. Marchanta zirytowa�a r�wnie� �atwo��, z jak� Garrison zaakceptowa� obecno�� srebrnego mercedesa, czekaj�cego na pasie startowym, gdy samolot zatrzyma� si� po ko�owaniu. Nawet si� nie u�miechn��, s�ysz�c komentarz majora, gdy wywo�ano ich jako pierwszych ku wyj�ciu. Nast�pnie, po zej�ciu ze stopni, by�y ugrzecznione, typowo niemieckie u�ciski d�oni. Marchant znalaz� si� raptem na drugim planie, gdy umundurowany szofer wzi�� bia�� lask� od Garrisona i asystowa� mu przy wej�ciu do samochodu, sadowi�c go z trosk� na przednim siedzeniu. Ale przecie� to w�a�nie jego - Garrisona - chcia� widzie� ten tajemniczy niemiecki przemys�owiec. To jednak nie dociera�o do Marchanta, kt�ry wkr�tce jeszcze wyra�niej mia� odczu� swoj� zb�dno��. Wyjechali ju� z lotniska i zmierzali w kierunku Hanoweru. - Przepraszam, Herr major, w kt�rym hotelu ma pan zam�wiony apartament? - zapyta� Koenig. - W hotelu? - Marchant podni�s� brwi. - Obawiam si�, �e pan si� myli, panie Koenig. B�dziemy go��mi pana Thomasa Schroedera w jego posiad�o�ci w Harzu. - Ale� nie, to pan si� myli, Herr major. To kapral jest go�ciem, co do pa�skiej osoby nie mam �adnych wskaz�wek. Wys�ali�my wiadomo��, ale z pewno�ci� nie dotar�a na czas. - Ale� ja... - Pan pu�kownik przewidzia� tak� ewentualno��. Zabior� pana do hotelu �International� w Hanowerze. Mo�e pan tam pozosta� na nasz koszt. Je�li b�dzie pan czego� potrzebowa�, wystarczy poprosi�, je�li nie b�d� tego mieli, prosz� ��da�, a zostanie panu dostarczone. - Ale... - Dla majora by� to dzie� pe�en w�tpliwo�ci. - Pa�ski baga� przyb�dzie do hotelu w chwil� po panu. Mam nadziej�, �e b�dzie pan zadowolony. - Koenig u�miechn�� si� przez rami�. Marchant skurczy� si� na tylnym siedzeniu. - Pan marsza�ek osobi�cie rozkaza� mi towarzyszy� kapralowi Garrisonowi i dba� o niego, a w tej sytuacji... - My r�wnie� potrafimy dba� o niego, zapewniam pana - odpowiedzia� Koenig. - Zapewnia mnie pan? Pan, zdaje si�, jest tylko szoferem i nie wydaje mi si�... - Zosta�em upowa�niony do reprezentowania interes�w mego pracodawcy. - Koenig zn�w si� u�miechn��. - A poza tym, pu�kownik w�a�nie rozmawia� przez telefon z pa�skim marsza�kiem jak�� godzin� temu. - Tak? M�wi pan - �pu�kownik�? A co ma wsp�lnego jaki� pu�kownik z panem Schroederem? - To po prostu jedna i ta sama osoba - odpowiedzia� Koenig. - My�la�em, �e pan wie, ale by� mo�e nie zosta� pan dostatecznie poinformowany. Marchant westchn��, po czym wtopi� si� w tylne siedzenie samochodu. Jego g�os brzmia� teraz zdecydowanie spokojniej. - Tak, ma pan racj�. Nie poinformowano mnie chyba zbyt dok�adnie. Wi�c pan Schroeder by� pu�kownikiem, czy tak? - By�? - Koenig spojrza� na niego przez rami�. Jego oczy spogl�da�y zimno. - On wci�� jest, Herr major. Dla niekt�rych z nas b�dzie zawsze... Zatrzymali si�, b