7340
Szczegóły |
Tytuł |
7340 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7340 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7340 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7340 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Brian Lumley
Psychomech
Prze�o�y�
Jaros�aw Rybski
1992
PROLOG
Garrison spa�. Nagi, m�ody, ciemnow�osy m�czyzna o d�ugich nogach i r�kach
le�a� okryty tylko
r�cznikiem. By� zm�czony ci�kim dniem i brandy. Wieczorem przy��czy� si� do
koleg�w,
szukaj�c sposobu na zapomnienie wszystkich wa�nych spraw, a tak�e na szybki
relaks. Po
powrocie z kantyny wzi�� gor�cy prysznic, kt�ry zawsze pot�gowa� w nim uczucie
zm�czenia i
wywo�ywa� oci�a�o�� powiek, ko�cz�c� si� snem.
Dzisiejszej nocy by�o tak samo: gdy zasn��, zacz�� �ni� ten sam sen, kt�ry
niepokoi� go od jakich�
trzech tygodni, przychodz�c do niego ka�dej nocy. Zapomina� go z brzaskiem, ale
po obudzeniu si�
mia� wra�enie, �e w jego ciele nie ma ju� ani jednej kropli potu. Sen by�
koszmarem ko�cz�cym
si�, niezmiennie, jego krzykiem.
Pami�ta� z tego sennego koszmaru tylko sk�pe fragmenty: samoch�d ze srebrn�
karoseri�, dw�ch
m�czyzn - jeden z nich by� niewidoczny, pi�kn� dziewczyn� - tak�e niewidoczn� -
oraz Maszyn� i
Cz�owieka-Boga. On te� si� tam znajdowa� we w�asnej osobie. Pami�ta� g��wne
postacie, ale
szczeg�y pozostawa�y wci�� w jego pod�wiadomo�ci i nie dawa�y si� odtworzy� na
jawie. Mia�
tylko pewno��, �e budzi si� z koszmaru.
A detale, kt�rych nie pami�ta� - no c�...
Prowadzi� Maszyn�. Pokonuj�c rozlegle przestrzenie, nie porusza� si� ani
motocyklem, ani
samochodem, ani te� �adnym innym realnym pojazdem. P�dzi� przez doliny, jecha�
przez krainy
dziwnych stworze�, gna� nad zamieszka�ymi przez jaszczury ska�ami i pierwotnymi
morzami,
gdzie Lewiatan baraszkowa� i parska� w wodzie wraz ze swymi kuzynami.
Tu� za nim siedzia� pies, opieraj�c sw� pot�n� �ap� na jego ramieniu, skomla� i
czasami tr�ca� go
wilgotnym nosem w szyj� - chyba si� o niego martwi�. Garrisonowi udzieli� si�
niepok�j psa,
chocia� nie zna� jego przyczyny. Umys� mia� zaprz�tni�ty obrazem dziewczyny.
Pomimo �e nie
widzia� jej jeszcze, obraz by� bardzo dok�adny i szczeg�owy. Garrison pragn��
j� odnale��, ocali�,
zabi�... nie wiedzia� jednak, gdzie ona jest i przed czym musi j� obroni� -
przed ni� sam�? Nie
wiedzia� te�, dlaczego musi j� zabi�. Modli� si� o jej �ycie - naprawd� kocha�.
Wci�� prze�ladowa�a go jej twarz - znajoma, a jednocze�nie dot�d nie poznana.
Gdy tylko
przymyka� oczy, widzia� jak przez mg��: mia�a ciemne oczy, ma�e szkar�atne usta,
kszta�tne uszy, i
b�d�ce ju� ca�kowicie wytworem jego wyobra�ni l�ni�ce, ciemne w�osy. Widzia� w
ciemnym
pokoju, na grubej, mi�sistej kotarze, kontur jej sylwetki. T� ciemno�� pami�ta�
doskonale. Jego
d�onie, jego palce pami�taj� t� dziewczyn�. Nie widzia� jej nigdy, ale ju� j�
dotyka�. Pami�ta jej
cia�o, jego kszta�t - co za przera�aj�ca my�l - ka�dy fragment jego sk�ry j�
pami�ta! Ta bolesna
�wiadomo�� wywo�a�a jego gniew.
Czarna suka, czuj�c jego w�ciek�o��, przywar�a mu do ramienia i zawy�a. Garrison
doda� gazu i
pogna� w kierunku odleg�ych ska�. W oddali dojrza� jak�� posta� na
niewyobra�alnie wysokiej
stromi�nie, stoj�c� przy srebrnym mercedesie. Dwaj nieroz��czni - m�czyzna i
samoch�d.
M�czyzna by� du�y, szeroki w ramionach. Mia� twarde oczy i starannie przyci�te
blond w�osy.
By� nagi. By� przyjacielem r�k� wskazywa� drog� Garrisonowi.
Drog� do Czarnego Jeziora.
Garrison pomacha� mu i skierowa� Maszyn� w przesmyk mi�dzy ska�ami. M�czyzna i
samoch�d
znikn�li w oddali...
Za wzg�rzami rozci�ga� si� las obumar�ych drzew. Ich szkielety schodzi�y na
mulist� pla��,
obmywan� przez ci�kie wody Wielkiego Jeziora. Na jego �rodku widnia� zbudowany
na czarnej
skale zamek, l�ni�cy i migocz�cy jak bry�a w�gla, jak oszlifowany czarny
kryszta�.
Garrison chcia� p�dzi� dalej, ale Maszyna odm�wi�a mu pos�usze�stwa.
Niewidzialna si�a,
emanuj�ca z Czarnego Zamku, powstrzymywa�a j�, niewidoczne ko�o kontrolowa�o jej
zasi�g nie
m�g� si� do niego zbli�y�. Pozostawa� wci�� oddalony od jeziora, zamku, Czarnej
Komnaty.
Czarna Komnata!
Gdzie� w tym zamku jest Czarna Komnata. Jest w niej dziewczyna, kt�rej twarzy
nigdy nie
ogl�da�. Jest tam r�wnie� m�czyzna. Jego g�os pie�ci, ko�ysze... ��e i
oszukuje!
To jego moc trzyma na uwi�zi Maszyn� Garrisona!
Zamek, komnata, dziewczyna - by�y to rzeczy, kt�rych szuka�. Nast�pi� wi�c
koniec poszukiwa�.
W tym zamku czai�a si� GROZA i Garrison zaprzysi�g� sobie, �e przegnaj� za
zawsze za wszelk�
cen� - nawet je�li trzeba b�dzie zniszczy� dziewczyn� w zamku. Czarn� Komnat�, a
nawet ca�y
zamek!
Wci�� jednak modli� si�, by pozwolono mu ocali� dziewczyn�.
Zawr�ci� Maszyn�, wycofa� si� nad umar�y, milcz�cy las i ponownie pogna� w
stron� jeziora. Jego
umys� skierowa� j� z szybko�ci� pocisku na wychylaj�c� si� z oleistych w�d
ohydn� ska��. Gdy
zderzyli si� z niewidzialn� moc� zamku, Garrison i pies omal nie wypadli z
Maszyny, odrzuceni
sil� uderzenia. Tak, Maszyna zacz�a walczy� ze swym je�d�cem. Garrison
wiedzia�, �e gdyby
mog�a, zrzuci�aby go, stratowa�aby, zabi�a. I mog�a to zrobi�, ale...
Gdy walczyli ze sob�, pojawi� si� Cz�owiek-B�g. Ukaza� z niebios sw� twarz. Mia�
pozbawion�
w�os�w wielk� g�ow�, owaln� twarz, gorej�ce oczy, spogl�daj�ce jakby spoza
powi�kszaj�cych
szkie�.
- PRZYJMIJ MNIE, RICHARDZIE, POZW�L MI WEJ��, PRZYJMIJ MNIE I WYGRAJ! -
powiedzia� zamieraj�cym, b�agalnym g�osem:
- Nie. - Garrison potrz�sn�� przecz�co g�ow�. Obawia� si� go nie mniej ni� tego,
co m�g�by znale��
w Czarnej Komnacie. Zacisn�� z�by i dalej zmaga� si� z Maszyn�.
- A WI�C JESTE� JU� TRUPEM, OBAJ JESTE�MY MARTWI! A CO Z NASZ� UMOW�,
NIE PAMI�TASZ? MO�ESZ WYGRA� �YCIE, OBAJ MO�EMY, ZAUFAJ MI PRZECIE�
NIE CHCESZ UMIERA�. JA WIEM, JAK JEST TUTAJ!
- Niee! - krzykn�� Garrison.
Ma�a, p�on�ca, br�zowa kostka pojawi�a si� b�yskawicznie na niebie. Zatrzyma�a
si�, zawieszona
pomi�dzy twarz� Cz�owieka-Boga i Garrisonem walcz�cym z Maszyn�. Kostka
powi�ksza�a si� i
zmniejsza�a, a� nagle zajarzy�a si� jak j�dro s�oneczne i eksplodowa�a!
O�lepiaj�ca jasno�ci, ogie�,
spopiela�a agonia... Oczy Garrisona!!!
Obudzi� si� - jak zwykle - ze zduszonym krzykiem. Za oknem widzia� m�awk�, przez
kt�r�
przebija�y promienie s�oneczne. Deszcz zostawia� mokre �lady na szybie...
Budzik przy ��ku pokazywa� godzin� sz�st� trzydzie�ci. By� pi�tek, wrzesie�
1972 roku. Koszmar
powoli mija�. Garrison opad� na materac, ca�y zlany zimnym potem.
Obliza� spierzchni�te wargi i rozpaczliwie stara� si� przywo�a� fragmenty snu.
Przez chwil�
wydawa�o mu si�, �e wszystko pami�ta, niemal poczu� szarpni�cie Maszyny. I nagle
wszystko
znik�o, uciek�o w zakamarki pami�ci. W uszach rozbrzmiewa� mu jeszcze tylko
skowyt psa; dzi�ki
temu wiedzia�, �e �ni� o srebrnym samochodzie, pi�knej dziewczynie, Cz�owieku-
Bogu, Maszynie.
By� to sen o nieznanej GROZIE.
Wkr�tce mia� zetkn�� si� znowu z groz�, ale tym razem z dobrze sobie znan�,
nawet oswojon�. Na
korytarzu kapral z nocnej warty wystukiwa� ju�, na pustym wiadrze
przeciwpo�arowym, pobudk�
w�asnej kompozycji.
ROZDZIA� PIERWSZY
By�o pi�tkowe popo�udnie, koniec sierpnia 1972 roku. Thomas Schroeder -
niemiecki
przemys�owiec - siedzia� w ma�ym barze w Belfa�cie. Na pop�kanym parkiecie przy
kontuarze
sta�a du�a mosi�na spluwaczka. Okna pomieszczenia zas�ania�y �aluzje, w
migocz�cej, wysoko
zawieszonej �ar�wce tli�a si� ostatnia iskierka �ycia. Jej �wiat�o odbija�o si�
w okularach
Schroedera.
Tu� przy nim - mozolnie sadowi�c si� na przymocowanej do pod�ogi drewnianej
�awie - usiad� jego
przyjaciel Willy Koenig. Naprzeciwko nich siedzieli dwaj m�czy�ni o pokrytych
zarostem
twarzach, wypranych z wszelkich ludzkich uczu�. M�wili do Schroedera ze �piewnym
irlandzkim
akcentem, ale wypowiadane s�owa pe�ne by�y knajackiej wulgarno�ci.
R�ce Koeniga porusza�y si� niespokojnie, dotykaj�c p�katej czarnej teczki,
le��cej przed nim na
drewnianym stole. Usta wykrzywia� mu paskudny tik nerwowy. Zacz�� si� poci� od
momentu
spotkania si� z tymi - jak twierdzili - cz�onkami IRA; poci� si� i kurczy�,
chocia�, w
przeciwie�stwie do swoich rozm�wc�w, by� m�czyzn� imponuj�cej postury i
olbrzymiej si�y.
Schroeder denerwowa� si� r�wnie�, lecz stara� si� wzi�� w gar��. By� niskim,
�ysiej�cym
pi��dziesi�ciolatkiem, o kt�rym mo�na by�o powiedzie�: �typowy Niemiec�,
energicznym, lecz
znacznie bledszym i szczuplejszym ni� typowi Niemcy. Dodatkowe dziesi��
kilogram�w
uczyni�oby z niego stereotypowy wizerunek szcz�liwego niemieckiego biznesmena.
Stanowi�o to cz�� jego planu - by� aktywnym do ko�ca swoich dni, nie zwa�aj�c
na to, �e
najlepsze lata bezpowrotnie min�y. Zdawa� sobie z tego spraw�, jak r�wnie� z
tego, �e z czasem
b�dzie coraz gorzej. Niemniej jednak robi�, co m�g�, by odwlec nadej�cie
staro�ci. Ludzie, z
kt�rymi spotyka� si� po latach, musieli uwa�a� i udawa�, �e zawsze znali go
takiego, jakim by� w
tej chwili, a nie takiego, jakim by� niegdy�. O przesz�o�ci pami�ta� tylko
Schroeder. Schroeder i
Willy Koenig.
Je�li ci Niemcy byli naprawd� tak przera�eni, to czemu przybyli na spotkanie? Na
to pytanie
irlandzcy terrory�ci nie umieli sobie odpowiedzie� lub te� nie byli dostatecznie
dociekliwi. Czy
przyszli tylko po to, aby uratowa� �on� Schroedera? By�a pi�kn� m�od� kobiet�,
to prawda, ale
przecie� Schroeder nie by� zadurzonym m�odzikiem. Czy�by naprawd� j� kocha�?
Ci Irlandczycy powinni umie� dostrzec jej prawdziw� rol�, by�a tylko ozdob�,
przybraniem
urodzinowego tortu. W istocie Schroeder przyszed� tu z innego powodu. Ot� s� na
�wiecie ludzie,
kt�rych mo�na zastraszy�, lecz s� i tacy, kt�rym nigdy nie nale�y grozi�.
Gdzie� w ciemnym k�cie zegar tykaniem odmierza� czas. Za zamkni�tymi drzwiami
baru
rozmawia�o ze sob� dw�ch innych m�czyzn. Drzwi z korytarza by�y otwarte tak �e
ich g�osy
przedostaj�ce si� do wn�trza baru miesza�y si� z przyt�umionymi odg�osami ulicy.
- Chcieli�cie ze mn� rozmawia� - odezwa� si� Schroeder - wi�c porozmawiajmy.
M�wili�cie, �e nie
spadnie jej w�os z g�owy i b�dzie wolna, je�li przyjd� na to spotkanie, nie
powiadamiaj�c policji.
Przyszed�em, wi�c rozmawiajmy. - Jego s�owa by�y konkretne, zbyt konkretne i
dodatkowo
utwardzone niemieckim akcentem.
- Czy moja �ona zosta�a uwolniona?
Jedyne, co upodabnia�o do siebie tych dw�ch Irlandczyk�w, to niechlujny zarost.
Jeden z nich mia�
ciemn� cer�, jak gdyby przez ca�y czas przebywa� na s�o�cu, drugi by� blady,
jakby d�u�szy czas
siedzia� w zamkni�tym pomieszczeniu. Pierwszy by� szczuplejszy od Schroedera,
wr�cz ch�opi�co
filigranowy, z w�skimi ustami; drugi ma�y i okr�g�y, u�miechaj�cy si� wci��
nieszczerze,
pokazuj�cy rz�d zepsutych z�b�w. Chudy mia� pryszcze i naznaczony by� szram�,
jakby wypalon�
kwasem, biegn�c� przez nos ku oczom. Bia�a szrama kontrastowa�a z opalenizn�.
Spojrza�
Schroederowi w oczy. Jego wzrok zdawa� si� bada� my�li Niemca poprzez grube
szk�a okular�w.
M�wi�, prawie nie otwieraj�c ust.
- Ma pan racj�, panie Schroeder - powiedzia� mi�kko. - Jasne, �e to wystarczy.
Jeste�my lud�mi
honoru, kapuje pan? Zrobi� pan to. Pa�ska ma��onka jest wolna. Pragn�li�my tylko
z panem si�
spotka�, pogada�. Nie chcieli�my krzywdzi� pi�knej Fra�lein. W rzeczywisto�ci
nie mieli�my nic
do niej, i tak by�my j� pu�cili. Ale musi pan przyzna�, �e rybka �atwo wpad�a w
nasze sieci, no nie?
Schroeder nic nie odpowiedzia�, za to Koenig wyprostowa� si� i spojrza� mu w
twarz.
- Sieci? O czym ty m�wisz?
- Taki ma spos�b m�wienia - powiedzia� grubas, ukazuj�c zepsute uz�bienie w
szerokim u�miechu.
- Spoko, spoko, panie Koenig. Niech pan zachowa zimn� krew. Gdyby�my chcieli was
zabi�, ju�
byliby�cie martwi, i Fra�lein te�.
- Frau - poprawi� Koenig. � �fra�lein� to po niemiecku dziewczyna, a �Frau� - to
�ona.
- Tak? - zdziwi� si� grubas. - Naprawd�? Wi�c ta urocza niemiecka dziwka, kt�ra
by�a z panem
Schroederem, to jego �ona, a nie - jak my�leli�my - tania niemiecka cipa?
Koenig chcia� odpowiedzie�, ale Schroeder powstrzyma� go spojrzeniem i znowu
zwr�ci� si� do
terroryst�w.
- Dotrzymujecie s�owa... - Pokiwa� g�ow� - rozumiem... Jak �ludzie honoru�.
Doskonale. Je�li tak -
chc� pom�wi� z �on�.
- Jasne, �e tak, prosz� pana. Jasne, �e tak - powiedzia� grubas, pos�pniej�c
nagle. - My
dotrzymujemy danego s�owa, zobaczy pan. - Ponury wyraz znikn�� z jego twarzy. -
Szkoda, �e o
panu tego nie mo�na powiedzie�.
- Herr Schroeder jest cz�owiekiem honoru! - krzykn�� Koenig, marszcz�c swe
prawie bia�e brwi.
Pot sp�ywa� mu po czerwonym byczym karku.
- Teraz te�? - spyta� chudy, kiwaj�c g�ow� i patrz�c bez zmru�enia oka na
Koeniga. - Tak, wida�,
�e jest pan bardzo lojalnym cz�owiekiem, panie Koenig, ale prosz� zauwa�y� -
prosili�my, by
przyszed� sam, a przyprowadzi� pana - ciebie, ty ufryzowany szwabski kutasie! -
Mimo inwektyw
jego g�os by� suchy i beznami�tny.
Willy Koenig opad� z powrotem na law�, czuj�c zaciskaj�c� si� na jego r�ce d�o�
pracodawcy.
Poci� si� wci��, coraz intensywniej.
- Pan Koenig chodzi ze mn� wsz�dzie. - Schroeder odpowiedzia�. - Nie mam prawa
jazdy, nie
m�g�bym bez niego przyjecha�. Poza tym - jest moim sekretarzem, a czasami te�
doradc�. To on
poradzi� mi, �eby tu przyj��. Przynajmniej za to powinni�cie by� mu wdzi�czni.
- No prosz� - rzek� grubas - czy powinni�my mu tak�e dzi�kowa� za teczk�? Co w
niej jest?
- Teczka, aa... - Tym razem Schroeder si� u�miechn��, lecz troch� zbyt nerwowo.
- My�leli�my, �e
b�dziecie chcieli pieni�dzy, wi�c...
- Aaa... - powiedzieli razem, patrz�c na teczk� i powoli podnosz�c wzrok. - Jest
wi�c pe�na szmalu,
czy tak? - zapyta� ten w dobrym humorze. - To bardzo mi�e, ale nam nie do ko�ca
chodzi o fors�.
Widzi pan, chodzi o to, �e w fabryce, kt�r� chce pan otworzy�, b�d� pracowa�
tysi�ce kolesi -
protestanckich kolesi. Stworzy to pewien brak r�wnowagi, rozumie pan. Kupa
pieni�dzy w
protestanckich kieszeniach. Oni, widzi pan, b�d� a� pierdzie� ze szcz�cia.
- My chcemy - chudy kontynuowa� - tylko przywr�ci� r�wnowag�. Kr�tko m�wi�c - to
jest wojna,
panie Schroeder. A mo�e pan o tym nie wie?
- Wojna? Tak, wiem co nieco o wojnie, ale nie mog� was przecie� zaopatrywa� w
bro�.
- No, niezupe�nie - ci�gn�� dalej beznami�tnym tonem chudy, a blizna na jego
policzkach i nosie
wydawa�a si� coraz bielsza. - Mo�emy co� wykombinowa�. Ma pan kontakty w
Niemczech,
m�g�by pan da� cynk we w�a�ciwym czasie lub przymkn�� oko na ubytki w swoich
magazynach...
- Czy mog� teraz zadzwoni� do �ony? - zapyta� Schroeder.
Ma�y grubas westchn��.
- O, tak - dzwo� pan. - Wskaza� jakby od niechcenia aparat telefoniczny przy
drzwiach.
Gdy Schroeder szed� do telefonu po sp�kanej drewnianej pod�odze, Koenig z�apa�
uchwyt teczki.
Nie podni�s� jej jednak pozosta� na miejscu, trzymaj�c j� przed sob�, ze
skierowanymi w stron�
terroryst�w kr�tkimi n�kami, wystaj�cymi z jej dna.
Jeden z nich - ten u�miechni�ty - obserwowa� go spowa�nia�ymi oczami. Jego oczy
zw�zi�y si� i
zacz�y �ledzi� r�k� Niemca, trzymaj�c� teczk�; chudy tak�e patrzy� na Koeniga.
Schroeder wrzuci� monet� do aparatu, wykr�ci� numer i czeka�. Po chwili g��boko
odetchn��.
Wydawa�o si�, �e powietrze wypuszczane teraz z ulg� - zbiera�o mu si� od godziny
w p�ucach.
Nienagannie skrojony garnitur zdawa� si� na nim wisie� po tej czynno�ci.
- Urmgard? Ist alles in ordnung? - zapyta� i ponownie odetchn�� z ulg�. - Und
Heinrich? Gut!
Nein, alles geht gut bei uns. Ja, bis sp�ter. - Schroeder pos�a� ma�ego, prawie
bezg�o�nego ca�usa
do s�uchawki, nast�pnie odwiesi� j� i odwracaj�c si� do sali, zapyta�: - Willy,
h�rst du?
Koenig przytakn��.
- Ludzie honoru - powiedzia� chudy ze szram�, nie spuszczaj�c wzroku z twarzy
Koeniga, kt�ry
nagle przesta� si� poci�.
- Ty szwabski spryciarzu z t� twoj� cholern� waliz�. - Jego r�ka zanurkowa�a do
kieszeni
znoszonych, po�atanych d�ins�w, �api�c wypychaj�cy j� przedmiot.
Koenig przesun�� teczk� do brzegu sto�u tak �e jej denko skierowane by�o wprost
na klatk�
piersiow� chudzielca.
- Nie rusza� si�! - ostrzeg�.
Cztery n�ki u podstawy czarnej teczki przyda�y wagi jego s�owom. Z czterech
otwor�w wygl�da�y
teraz cztery lufy, ziej�ce czerni� mordercze pyski, z gardzielami nikn�cymi we
wn�trzu teczki.
Ka�da z luf mia�a co najmniej pi�tna�cie milimetr�w �rednicy - to uzasadnia�o
kurczowy uchwyt
Koeniga, Odrzut by� na pewno olbrzymi.
- Po�� bro� na stole - powiedzia� Niemiec - ale ju�!
Nie by�o to polecenie, kt�rego mo�na by�o nie wykona�. Chudzielec zrobi�, co mu
kazano. Mia�
teraz oczy szeroko otwarte, a szrama na jego twarzy sta�a si� zupe�nie bia�a.
- Ty te�. - Koenig przesun�� teczk� tak, by zasi�g ewentualnego wystrza�u obj��
tak�e drugiego
terroryst�. Ten, ju� bez u�miechu, wyci�gn�� bro� i po�o�y� j� ostro�nie na
stole.
- Bardzo dobrze - powiedzia� Schroeder, wracaj�c przez pok�j na swoje dawne
miejsce. Po drodze
wyci�gn�� chustk� do nosa i przez ni� uchwyci� mosi�n� spluwaczk�. Wzi�� z
kontuaru wypit� do
po�owy szklank� skwa�nia�ego guinnessa i wla� jej zawarto�� do spluwaczki.
- Nie ominiecie naszych ludzi na korytarzu, za choler� - powiedzia� twardo
chudy. - Nie wyjdziecie
t� drog�.
- Oczywi�cie, �e tak - odpar� Koenig. - Zapewniam ci� jednak, �e je�li nie
wyjdziemy, to nie
b�dziecie mogli posmakowa� naszej niespodzianki.
Schowa� jeden z pistolet�w do kieszeni, a drugi rzuci� w przeciwleg�y k�t
pomieszczenia.
Schroeder woln� r�k� z�apa� go w locie; w drugiej w dalszym ci�gu trzyma�
spluwaczk�.
Dopiero teraz Irlandczycy u�wiadomili sobie przemian�, jaka zasz�a w zachowaniu
Niemc�w.
Poprzednio przera�eni - teraz stali si� pewni siebie i precyzyjni; wcze�niej
nerwowi - teraz byli
zimni jak l�d. Pot Koeniga znikn�� w jednej chwili. Jego zimne oczy bacznie
obserwowa�y
otoczenie, a ci�ka, kanciasta r�ka przeczesywa�a starannie przyci�te w�osy.
Wydawa�o si�, �e
ur�s� przynajmniej o trzydzie�ci centymetr�w.
- B�d�cie cichutko, to mo�e pozwol� wam �y�. Je�li b�dziecie si� g�o�no
zachowywa� lub
spr�bujecie zwr�ci� na siebie uwag�, to... - Tu uczyni� charakterystyczny gest.
- Jeden pocisk z tej
teczki jest w stanie zabi� s�onia. Po dwa dla was i waszych mamusiek, je�li
macie mamusie, kto
was tam wie...
Schroeder z u�miechem podobnym raczej do wilczego grymasu stan�� za plecami
pojmanych.
- Po��cie r�ce na stole.
Gdy wykonali polecenie, m�wi� dalej: - A teraz po��cie g�owy na d�oniach i
sied�cie spokojnie. -
Przechyli� spluwaczk� nad ich g�owami, a� da� si� s�ysze� charakterystyczny
odg�os chlupi�cej
brei.
- Panowie - m�wi� dalej - niech dobry B�g, kt�ry na wieczne moje pot�pienie
naprawd� istnieje,
wybaczy mi przynajmniej to, �e was tak nazywam, skoro nie chce mi wybaczy�
ci�szych
grzech�w. Pope�nili�cie wielki b��d, s�dz�c, �e przyjad� do tego kraju i przyjd�
na spotkanie z
wami bez nale�ytych �rodk�w ostro�no�ci. Herr Koenig jest jednym z nich. Jego
uzdolnienia
polegaj� na �atwym uleganiu nastrojom czarnowidztwa - nie myli� z jasnowidztwem.
Dzi�ki temu
jest moim ochroniarzem od 1944 roku. Jest dobry, bo zawsze miewa z�e skojarzenia
wcze�niej od
innych. - Schroeder, m�wi�c to, powoli wylewa� zawarto�� spluwaczki na g�owy
terroryst�w.
Ma�y, gruby cz�owiek zaskamla�, lecz nie poruszy� si�, chudzielec natomiast
zakl�� i wyprostowa�
si�. Koenig wyj�� pistolet z kieszeni i uderzy� go w usta, okrutnie kalecz�c mu
g�rn� warg�. Pchn��
dalej luf� pistoletu tak �e utkwi�a w jego lewym nozdrzu. Irlandczyk
przyci�ni�ty do �awy nie m�g�
si� poruszy�, wyci�gn�� tylko przed siebie trz�s�ce si� r�ce.
- Herr Schroeder kaza� ci siedzie� spokojnie, ty irlandzki pastuchu!
Akcent Koeniga by� teraz wyra�niejszy, a w jego g�osie mo�na by�o us�ysze� co�
na kszta�t pasji.
Terrory�cie zdawa�o si�, �e sk�d� zna ten ton. R�ce trzepota�y mu jak ptaki w
klatce i zaczyna�
�a�owa�, �e kiedykolwiek us�ysza� te dwa niemieckie nazwiska.
Wtem Koenig cofn�� luf�, pozwalaj�c mu odpocz��. Wyprostowa� si� zatem,
opuszczaj�c r�ce,
sil�c si� na u�miech poprzez sp�ywaj�c� mu po twarzy brej� i krew. Koenig
spodziewa� si� z jego
strony jaki� desperackich wyczyn�w i by� na nie przygotowany. Zdecydowa� si�
zabi� tego
Irlandczyka - ot, chocia�by po to, by da� lekcj� temu drugiemu. Mog�o to si�
odby� r�wnie dobrze
w�a�nie teraz.
Jego rami� by�o twarde jak t�ok silnika, gdy wcisn�� wi�niowi pistolet do ust,
mi�dzy z�by i j�zyk,
tak �e rozora� mu podniebienie muszk�. Irlandczyk zakrztusi� si� i szarpn��,
unosz�c g�ow�, a
nast�pnie zakaszla�, wci�� z luf� w ustach. Gdyby to by�o mo�liwe, krzycza�by z
b�lu.
Koenig wyszarpn�� mu z ust pistolet; w tym samym czasie pu�ci� teczk�, z�apa�
ofiar� za kurtk� i
uderzy�. Raz, jeszcze raz, jakby ci�� szabl� powietrze. S�ycha� by�o tylko �wist
i odg�osy uderze�.
Ostatnie przysz�o, gdy ofiara sta�a nienaturalnie odchylona, i zmia�d�y�o jej
jab�ko Adama. Martwy
Irlandczyk chwiej�c si� opad� na �aw� z rozdartym nosem i okiem trzymaj�cym si�
tylko na jednej
�y�ce.
Grubas widzia� to wszystko; odwa�y� si� unie�� g�ow� na kilka centymetr�w znad
sto�u. Teraz
zemdla� i opad� z powrotem w plwociny. Wszystko to odby�o si� b�yskawicznie i w
absolutnej
ciszy.
S�dz�c po szyderczym �miechu, dobiegaj�cym z korytarza, to, co si� sta�o w
barze, zosta�o tam
niew�a�ciwie zrozumiane.
Koenig wydosta� si� zza sto�u i pochylaj�c si�, rozdar� marynark� trupa.
Rozerwa� te� swoj�
koszul� i pocz�� z grubsza wyciera� twarz zemdlonego, a potem ocuci� go kilkoma
policzkami.
Gdy ten uni�s� powieki, a jego ga�ki oczne powr�ci�y na miejsce, Schroeder
z�apa� go za brod�,
pokazuj�c mu jego w�asny pistolet.
- Idziesz z nami - oznajmi� terrory�cie. - A, by�bym zapomnia� - mo�esz do mnie
m�wi� �panie
pu�kowniku�. Herr Koenig by� najm�odszym feldfeblem w moich, raczej specjalnych,
oddzia�ach.
Widzia�e�, co by�o powodem jego szybkiego awansu. Je�eli b�dziesz g�upio
pr�bowa� podnie��
alarm, on ci� zabije. On albo ja. Mam nadziej�, �e mnie rozumiesz?
Gruby przytakiwa� p�przytomnie, ale w pewnej chwili tre�� s��w Niemca wreszcie
do niego
dotar�a i jego usta zacz�y si� trz���.
- Opanuj si� - powiedzia� Schroeder - i zachowuj naturalnie. Tylko si� nie
u�miechaj, bo masz
obrzydliwe z�by. Je�li b�dziesz si� u�miecha�, Herr Koenig ci je usunie.
- Zrozumia�e�? - zasycza� Koenig, pokazuj�c w�asne doskona�e uz�bienie w
kwadratowej szcz�ce.
- Tak! Jasne, �e zrozumia�em, pewnie. - Cz�owiek z IRA zas�oni� usta.
Koenig zdawa� si� zn�w kurczy� i male�. Ten wysi�ek wycisn�� mu pot na twarzy.
Nerwowy tik w
k�ciku ust powr�ci�. Schroeder tak�e si� zmieni�, staj�c si� w ci�gu kilku chwil
zm�czonym
cz�owiekiem - jego r�ce zwisa�y lu�no, gdy wl�k� si� do drzwi. Przekr�ci� klucz
w zamku i wyszed�
na korytarz. Tu� za nim szli dwaj pozostali m�czy�ni.
Koenig wzi�� klucz od Schroedera, zamkn�� drzwi i poda� Irlandczykowi, kt�ry
machinalnie
schowa� go do kieszeni. Gdyby ktokolwiek m�g� zajrze� do baru, zanim te Szwaby
odjad�! Ale
wtedy on, Kevin Connery, b�dzie trupem, doskonale zdawa� sobie z tego spraw�.
Dwaj m�czy�ni
na korytarzu, widz�c wychodz�cych, z szacunkiem pstrykn�li w daszki czapek.
Wyszli na ulic�. By� ju� wiecz�r. Jesienne s�o�ce chowa�o si� za wzg�rzami,
z�oc�c ulic� kolorem
ci�kiego wina.
By� tam jeszcze jeden terrorysta - podobny do ma�pki, siedz�cy za kierownic�
du�ego mercedesa.
Zabawia� si�, podnosz�c i opuszczaj�c automatycznie szyby w g�r� i d�, w g�r� i
w d�...
- Powiedz mu, niech si� wynosi - odezwa� si� Schroeder, otwieraj�c tylne drzwi.
- Ty siadasz ze
mn�.
Connery kiwn�� g�ow� do cz�owieka-ma�pki na znak, �e powinien wysi��� z
samochodu. Gdy
tamten wykona� polecenie, Niemiec pchn�� Irlandczyka na tylne siedzenie i wsiad�
za nim. Wci��
mia� jego pistolet.
Koenig zaczeka�, a� cz�owieczek wysi�dzie z samochodu, a potem z�apa� go za r�k�
i odci�gn��.
Trzymaj�c go wci�� za r�k�, okr�ci� nim w powietrzu raz, dwa razy... i cisn��
nim w tych dw�ch z
korytarza, kt�rzy stali teraz w drzwiach, zmieniaj�c ich zdumienie w kompletne
zaskoczenie.
Cz�owiek-ma�pka wlecia� na nich z takim impetem, �e upadli wszyscy trzej,
znikaj�c w cieniu.
Koenig ju� siedzia� za kierownic� - zapali� silnik, wzi�� ostry zakr�t i
przy�pieszy� na pustej ulicy.
Mijaj�c kolejne zau�ki, doda� gazu. Wydostali si�.
- A wi�c wyjechali�my, prawda? Teraz prosz�, �eby� grzecznie wskaza� nam drog�
do naszego
hotelu - powiedzia� pu�kownik do terrorysty. Po chwili doda�: - Powiedz mi,
Irlandczyku, jak si�
nazywasz?
- Connery, prosz� pana. To znaczy, pu�kowniku!
- Ooo... - U�miechn�� si� p�g�bkiem. - Tak jak Sean Connery? I tak siebie
widzisz? Wie null null
sieben?
- Prosz�? - Cz�owiek z IRA prze�kn�� �lin�, czuj�c ucisk w�asnej broni poni�ej
serca. Wiedzia�,
jakich zniszcze� mo�na ni� dokona�.
- Tak jak �007�? - pu�kownik doda�: - Jak James Bond?
- O, nie, prosz� pana, nie. Ja tylko robi�, co mi ka��, tylko tyle.
- Ale czasami jest to mokra rob�tka, co, James?
- Na imi� mi Kevin, prosz� pana, eee... pu�kowniku. W rzeczywisto�ci...
- W rzeczywisto�ci jeste� cholernym irlandzkim idiot�, podaj�c mi swoje
nazwisko. A co b�dzie,
je�li je przeka�� policji?
- O, tam mnie znaj� ju� bardzo dobrze. Poza tym b�d� zadowolony, uchodz�c z
�yciem z tego
samochodu.
- Masz zdrowe podej�cie. Ale przerwa�em ci...
- Co? Ach, tak... Tak naprawd�, to jestem tylko ich ch�opcem na posy�ki. Z nas
dw�ch Michael
jest... eee... by� wa�niejszy.
- Ja te� mam jednego �wa�niejszego�, jak zd��y�e� zauwa�y�.
- Tak, to prawda, prosz� pana... pu�kowniku. Jasne, �e tak. Ja tylko robi�em, co
mi kazali...
- Stul sw�j t�usty irlandzki pysk, Kevinie Connery i ciesz si�, �e �yjesz. -
Konfidencjonalny ton
znikn�� z g�osu pu�kownika. Jego twarz nabrzmia�a z�o�ci� by�a teraz trupioblada
i powa�na. - Tak,
pozwol� ci �y�, aby pokaza�, �e nie jestem podobny do was. - Jego g�os
przepe�nia�a ironia. - Jeste�
wi�c pos�a�cem, czy tak? Bardzo dobrze. Musisz �y�, aby przekaza� wiadomo�� ode
mnie.
Powiedz swoim prze�o�onym, �e wygrali; nie b�d� budowa� tu swojej fabryki. Czy
to ich
zadowoli?
- O tak, na pewno. Mo�e pan by� o tym przekonany, to jest... pu�kowniku.
- Powiedz im, �e to nie z powodu ich gr�b. O nie, nie z powodu �adnych
nacisk�w. Widzisz,
Kevinie - wynajmuj� czasami ludzi, kt�rzy naprawd� wiedz�, co to jest terroryzm.
Wygrali�cie
tylko z jednego powodu: nie chc� zatrudnia� ludzi, kt�rzy oddychaj� tym samym
powietrzem, co
wy, kt�rzy wyro�li na tej samej ziemi i �yj� w tym kraju, niezale�nie od ich
pogl�d�w czy wiary.
Nie dam im pracy - nie ma o tym mowy.
- Prosz� pana... - Connery zn�w g�o�no prze�kn�� �lin�, gdy jego w�asny pistolet
d�gn�� go mocniej
w t�uszcz, pokrywaj�cy mu �ebra. - Panie pu�kowniku, ja...
- Przeka� dok�adnie swoim prze�o�onym wszystko, co powiedzia�em. - Schroeder
przycisn�� go
jeszcze mocniej. - Dzisiaj wyje�d�am z Irlandii. �aden z was, je�li przyjdzie
wam do g�owy wys�a�
kogo� za mn�, �aden, kt�ry spr�buje si� na mnie m�ci� poza granicami tego kraju,
nigdy nie
powr�ci na swoj� ukochan� szmaragdow� wysp�. Przeka� im to, s�owo w s�owo.
Odjechali ju� daleko, byli teraz we wzgl�dnie bezpiecznej dzielnicy miasta.
Posuwali si� wolno
wzd�u� spokojnej ulicy. Koenig zatrzyma� samoch�d przed sklepem spo�ywczym.
Wysiad� i przez
tylne drzwi wyci�gn�� Connery�ego za w�osy z samochodu. Irlandczyk kwicza� jak
zarzynana
�winia i kilku przechodni�w przystan�o, by zaraz po�piesznie ruszy� dalej.
Koenig chwyci� go i
zakr�ci� nim tak, jak wcze�niej uczyni� to z cz�owiekiem-ma�pk�. Nast�pnie
uni�s� go w g�r�,
znieruchomia� na chwil� i cisn�� nim w kierunku szyby wystawowej. Connery,
wrzeszcz�c
przera�liwie, wpad� g�ow� prosto w wystaw� sklepu.
Potem - zanim zd��y� si� zebra� t�um i zanim ktokolwiek zd��y� podnie�� alarm -
pot�nie
zbudowany m�czyzna wsiad� do samochodu, kt�ry natychmiast odjecha�.
Na czas prowadzenia interes�w, teraz bezpowrotnie ju� zako�czonych, bo zerwanych
- zatrzymali
si� w hotelu �Europa�. Urmgard znikn�a trzy godziny temu - potem by�a rozmowa
telefoniczna,
gro�by, ��dania. Jej �ycie nie by�o a� tak wa�ne, ale c� - s� ludzie, kt�rym
grozi� nie wolno.
Pu�kownik postawi� pewne warunki, na kt�re przystano. Przeprowadzi� nast�pnie
kolejn�, szybk�
rozmow� telefoniczn� i wraz z Koenigiem uda� si� na spotkanie z porywaczami.
Podczas ich
nieobecno�ci niania Gerda mia�a troszczy� si� o ma�ego Heinricha. Przykazano
jej, aby nie
odst�powa�a dziecka ani na krok. �aden z nich nie przypuszcza�, �e co� jeszcze
mo�e si� sta�, �e
co� jest nie tak.
Przybyli na um�wione spotkanie - w miejscu znajduj�cym si� tu� przy granicy
dzielnicy
katolickiej. Brodaci m�czy�ni ze spluwami, mordercze kluczenie mercedesem po
ulicach miasta,
w kt�rym zgubi�by si� ka�dy cz�owiek nie urodzony tu, w Belfa�cie, i wreszcie
ko�cowy
przystanek - w starym pubie, w dzielnicy Old Park. Ale jest ju� po wszystkim -
prawie po
wszystkim...
Gdy Koenig wjecha� wielkim samochodem w ulic� Great Victoria, pu�kownik
przesiad� si� na tylne
siedzenie. Nie, to jeszcze nie by� koniec. Tak jak terrory�ci poprzednio nie
docenili jego, tak on nie
doceni� ich teraz. Nie wszyscy byli tacy beznadziejni jak grubas.
Na jezdni ustawiono policyjne bariery, odcinaj�c w ten spos�b dojazd do hotelu.
Policja by�a
wsz�dzie: umundurowani funkcjonariusze w kamizelkach kuloodpornych, z broni�
gotow� do
strza�u. �andarmi i policjanci rewidowali ludzi przechodz�cych ulic�. Ich
czerwone czapki
wygl�da�y jak pokryte krwi� w lekkiej m�awce, kt�ra przes�oni�a ca�e niebo.
Okno od strony Koeniga uchyli�o si� z cichym buczeniem i kierowca okaza�
dokumenty stoj�cemu
przy barierce posterunkowemu. Schroeder przechyli� si� w jego stron�. - Was ist
passiert?
- Zatrzymano dw�ch ludzi wychodz�cych z hotelu, prosz� pana. Oddali strza�y z
broni palnej.
Jeden zgin��, a drugi dogorywa. Przes�uchujemy go teraz.
- Wie pan, kim jestem? - zapyta� Schroeder.
- Tak, prosz� pana, wiem.
- Musz� si� tam dosta�. Tam jest moja �ona i dziecko. S� w niebezpiecze�stwie.
To na nich
zrobiono polowanie.
Schroeder wyci�gn�� do niego d�o� pe�n� banknot�w. - No, wie pan - obruszy� si�
posterunkowy -
nie mog� tego przyj��.
- Daj je wi�c pan komu�, kto nie jest tak g�upi! - rzuci� mu w twarz Koenig. -
Pozw�l nam tylko
przejecha�.
Pu�kownik wyskoczy� z wozu, gdy tylko Koenig zaparkowa� przy wej�ciu do hotelu.
Sta� tam
�andarm, zwr�cony plecami do drzwi wej�ciowych. Wewn�trz by� widoczny kolejny
czerwonog�owy; jego oczy bacznie lustrowa�y otoczenie, niczego nie pomijaj�c.
Niedaleko wej�cia
sta�a karetka, wyj�c niemi�osiernie i b�yskaj�c niebieskimi �wiat�ami. T�um
�andarm�w rozst�pi�
si�, podniesiono �a�cuch, przepuszczaj�c samoch�d. Trotuar by� w tym miejscu
czerwony od krwi.
Troch� dalej wida� by�o nienaturalnie u�o�one cia�o, przykryte kocem. Spod koca
stercza�a zalana
krwi� stopa w rozwi�zanym bucie.
Schroeder i Koenig, wbiegaj�c po schodach, natkn�li si� na �andarma. By� bardzo
m�ody - m�g�
mie� oko�o dwudziestu lat.
- Pan wybaczy. - Jego g�os by� stanowczy, bynajmniej nie nerwowy. - Sprawdzamy
budynek; nie
mo�e pan tam wej��.
- Szukacie bomby? - Schroeder podni�s� g�os. - Bomby?! Tam jest moje dziecko! -
Nie wspomnia�
o �onie.
- Niech si� pan nie martwi. B�dziemy wszystkich ewakuowa� i...
- Pan chyba nie rozumie. Ten pan to Thomas Schroeder. Te bomby, je�li s� tam
jakie�,
przygotowano dla niego i jego rodziny! �ona pana Schroedera pozostanie na g�rze,
dop�ki on sam
po ni� nie przyjdzie. Musimy...
- Moment - przerwa� �andarm. - Nie naciskaj, przyjacielu. Ja wykonuj� swoj�
prac�. Prosz�
zaczeka�. Sier�ancie! - krzykn��, wygl�daj�c na ulic�. - Sier�ancie, prosz� na
chwil�.
Przy kraw�niku sta� landrover �andarmerii wojskowej, migaj�c niebieskimi
�wiat�ami. Sier�ant,
przykucn�wszy przy otwartych drzwiach, m�wi� co� szybko do radiotelefonu.
Podni�s� wzrok i
spojrza� w ich kierunku. Przytakn��, ko�cz�c rozmow�, i podszed� do nich
po�piesznie.
- Co jest? - zapyta�, staj�c obok.
- Panie sier�ancie, to jest pan Thomas Schroeder - odezwa� si� m�odzik. -
Twierdzi, �e to zamach
na niego; jego rodzina jest w �rodku.
- Nic na to nie mo�emy poradzi�, kapralu. - Sier�ant wygl�da� na zdenerwowanego.
Jego palec
spoczywa� na os�onie j�zyka spustowego SMG. Zwr�ci� si� do Schroedera: - Sam pan
rozumie...
- Pan te� zrozumie, jak zostanie zdegradowany do szeregowca, o ile mnie pan nie
przepu�ci -
warkn�� Schroeder. - Tam jest moje dziecko! - Schwyci� �andarma za klapy
kuloodpornej
kamizelki.
- Sier�ancie - kapral popatrzy� twardo na prze�o�onego - to TEN Schroeder. Niech
pan zrozumie,
jego �ona nie zejdzie na d�, je�li on po ni� nie przyjdzie. To prawda. Prosz�
mi pozwoli� i�� z
nimi.
Sier�ant przygryz� warg�. Spojrza� na Schroedera, na Koeniga i ponownie na
kaprala. Na czole
przes�oni�tym czapk� wyst�pi�y mu krople potu.
- Dobra, wydosta�cie ich, tylko migiem. �eb mi urw�, je�li co� b�dzie nie tak.
No, jazda na g�r�!
Dam tu jakie� zast�pstwo. - Gwizdn�� na palcach i inny �andarm wyjrza� z wozu.
- Dzi�kuj� - wyszepta� Schroeder. - Dzi�kuj�. - Odwr�ci� si� do Koeniga: -
Zaczekaj tu, Willy;
p�niej po�lemy kogo� po baga�, to nie jest istotne. - Wbieg� do �rodka razem z
m�odym kapralem.
- Kapralu, jak si� nazywacie?
- Garrison, prosz� pana.
- Garrison?
Dosta� zadyszki, ale nie ze zm�czenia. - Garrison wiedzia�, �e ze strachu. Ze
strachu o dziecko i
�on�, nie o swoj� sk�r�.
- A pa�skie imi�?
- Richard, prosz� pana.
- Dobrze, Richardzie Garrison, jeste� ostry i za to ci� lubi�. - Naciska�
niecierpliwie przycisk
windy, a� wreszcie drzwi z sykiem si� otworzy�y i wypad�a z nich st�oczona grupa
poblad�ych
ludzi.
- Dopilnuj�, aby wasz prze�o�ony dowiedzia� si� o pomocy udzielonej mi przez
was.
- Dzi�kuj�, ale wola�bym nie. On zruga mnie tylko za nara�anie �ycia lub co� w
tym rodzaju. To
w�a�nie niepokoi�o sier�anta, rozumie pan?
Oczy Schroedera powi�kszy�y si�.
- Wi�c naprawd� podejrzewacie zamach bombowy?
- Przeszukujemy wy�sze i ni�sze pi�tra, id�c w kierunku �rodkowych.
- �rodkowych? Moje dziecko jest na pi�tym!
Na pi�tym pi�trze, wychodz�c z windy, musieli przepchn�� si� przez korytarz
pe�en ludzi.
Natychmiast tuzin z nich wepchn�� si� do �rodka i jej drzwi zamkn�y si� cicho.
- Zajmuj� pokoje od numeru 504 do 508 - m�wi� Schroeder, przepychaj�c si� mi�dzy
uciekaj�cymi
w panice lud�mi. - Moja �ona ma numer 506. Powinna by� tam z Heinrichem.
Korytarz przed nimi prawie opustosza�. Pozosta�o tylko kilku zdezorientowanych
ludzi,
dopytuj�cych si�, co si� sta�o. Gdy dotarli do pokoju 506, jego drzwi otworzy�y
si� gwa�townie.
Dw�ch m�odzik�w z szeroko otwartymi oczami - �aden z nich nie m�g� mie� wi�cej
ni�
osiemna�cie lat - wypad�o na zewn�trz, zderzaj�c si� z pu�kownikiem. Ten,
padaj�c, uderzy� z
impetem o przeciwleg�� �cian� korytarza.
Jeden z m�odych wyci�gn�� bro�. SGM w r�kach kaprala wyda�a ostry szcz�k, gdy
b�yskawicznie
zwolni� blokad�. W nast�pnej sekundzie jego bro� o�y�a, nios�c �mier�. Zmiot�a
ich sprzed drzwi i
cisn�a o bia�� �cian�, kt�ra natychmiast zabarwi�a si� na czerwono.
Korytarz opustosza� jakby za dotkni�ciem czarodziejskiej r�d�ki. Pozosta�y na
nim tylko dwie
kurczowo obejmuj�ce si� starsze panie, zaskoczone strzelanin� w momencie, gdy
przechodzi�y
obok zakrwawionej teraz �ciany.
Garrison i Schroeder byli ju� w pokoju 506. W mgnieniu oka ocenili sytuacj�.
Ma�y szkrab w
�pioszkach p�aka�, krocz�c niezgrabnie, jakby by� jedn� z tych mechanicznych
zabawek,
umieszczonych w przeciwleg�ym k�cie pokoju. M�oda, pi�kna kobieta le�a�a na
��ku. By�a
zakneblowana i zwi�zana, a jej oczy szeroko otwarte z przera�enia - patrzy�y
b�agalnie. Na
pod�odze le�a�a Gerda, jej cia�o blokowa�o drog� maluchowi. Ciemne w�osy mia�a
zalane krwi�,
podobnie jak dywan. Na stoliku le�a�a br�zowa, owini�ta papierem paczka, z
kt�rej wydobywa�a
si� stru�ka akrydynowego dymu, wij�c si� i skr�caj�c w zab�jcz� spiral�.
Papierowe opakowanie
marszczy�o si� i czernia�o. Pojawi� si� te� ma�y p�omyczek, z�eraj�cy powoli
zwijaj�cy si� papier.
- Bomba! - krzykn�� kapral. Porwa� kobiet� z ��ka niczym szmacian� lalk� i
wepchn�� j� w
ramiona Schroedera, wypychaj�c ich na korytarz. Nast�pnie przeskoczy� nad
nieprzytomn� czy te�
martw� niani�, chwytaj�c wrzeszcz�ce dziecko.
- Mein Kind! Mein Sohn! - Schroeder pojawi� si� znowu w drzwiach, porzuciwszy
�on� na
korytarzu. Zrobi� krok do przodu.
- Wyjd�! - wrzasn�� Garrison. - Na mi�y B�g, wyjd�! - Rzuci� dziecko przez pok�j
w ramiona ojca,
daj�c nura w kierunku drzwi. Potkn�� si� jednak o bez�adne cia�o, le��ce na
pod�odze i wyci�gn��
jak d�ugi tu� obok stolika. Padaj�c k�tem oka dostrzeg� p�on�c� paczk�.
By�a przeznaczona dla niego, wiedzia� o tym. I by� pewny, wiedziony jakim�
wewn�trznym
przeczuciem, �e wybuch jest kwesti� sekundy. Przeczucie go nie myli�o...
ROZDZIA� DRUGI
Gdy Schroeder odzyska� przytomno��, le�a� na szpitalnym ��ku. By� ju� mniej
wi�cej posk�adany,
a prawdziwa pl�tanina kabli, rur, przewod�w i kranik�w utrzymywa�a go przy
�yciu. Przy jego
��ku czuwa� Koenig w masce chirurgicznej na twarzy. Willy Koenig przedtem nigdy
nie p�aka�.
- Willy... - szepn�� Schroeder. - Gdzie ja jestem?
Koenig podni�s� wzrok i otworzy� usta. Jego zaczerwienione oczy rozb�ys�y.
- Panie pu�kowniku! Pu�kowniku, ja...
- Wo bin ich? - nalega� Schroeder.
- Ci�gle w Irlandii - odpowiedzia� Koenig. - Nie mo�na by�o pana przewie��. To
ju� osiem dni, jak
le�y pan nieprzytomny... ale teraz wr�ci pan do zdrowia.
- Tak, wr�c�, ale...
- Tak, pu�kowniku?
Schroeder pr�bowa� si� u�miechn��, lecz na jego twarzy pojawi� si� tylko grymas.
- Willy, jeste�my tu sami. M�w mi po imieniu. - Po chwili doda�: - Wyzdrowiej�,
to prawda. Ale
musisz u�wiadomi� sobie, �e ta bomba mnie wyko�czy�a. Daj� sobie rok, mo�e dwa i
to wtedy,
gdy b�d� mia� szcz�cie. Czuj� to.
Koenig ukl�k� przy ��ku. Chwyci� r�k� swego pu�kownika i u�cisn�� j�.
Odwzajemniony przez
Schroedera u�cisk by� zadziwiaj�co silny.
- Willy, bomba! Moje dziecko! M�j syn...
- Cud - Koenig po�pieszy� z wyja�nieniami - nie ma ani jednego zadrapania, ani
�ladu.
- Nie ok�amywa�by� mnie, prawda?
- Oczywi�cie, �e nie, pu�kowniku... Thomas. Ch�opiec ma si� �wietnie, jego matka
te�.
- A... Gerda?
Koenig odwr�ci� wzrok. Schroeder przymkn�� oczy.
- Cierpia�a?
- Nie, zupe�nie nie. Bomba zmiot�a ca�� �cian� hotelu, razem z ni�. Znale�li...
szcz�tki.
- Szcz�cie w nieszcz�ciu. - Schroeder u�miechn�� si� bole�nie. - To lekcja -
wyszepta�.
- Nigdy nie mieszaj interes�w z przyjemno�ciami. Nie powinienem by� zabiera� ich
ze sob�.
- Sk�d mog�e� przypuszcza�? - rzek� Koenig.
Pu�kownik zmarszczy� czo�o.
- Nie mog� zebra� my�li... To sta�o si� tak nagle. Tam by� jeszcze kto� - m�ody
m�czyzna.
Wysoki, przystojny ch�opak. Ach, tak! �andarm, brytyjski �andarm. Co z nim?
- �yje - odpowiedzia� Koenig - ale z jego oczami koniec.
Schroeder rozwa�a� wiadomo��; zdoby� si� na jeszcze jedno kiwni�cie g�ow�, potem
wolno ni�
pokr�ci�.
- To bardzo �le - powiedzia� - uratowa� mnie, moje dziecko, moj� �on�. Ocali�
nam �ycie. I o�lep�...
- Le�a� przez chwil� spokojnie, a� wreszcie podj�� decyzj�. - Miej na oku tego
m�odzie�ca, Willy...
- Znowu przerwa� i odezwa� si� dopiero po chwili: On... on si� przedstawi�,
ale...
- To Richard Garrison.
- Tak, to jego nazwisko. P�niej, gdy sprawy p�jd� lepiej, b�d� chcia� wiedzie�
o nim wszystko.
Koenig przytakn��.
- A teraz musz� si� przespa�, Willy - zako�czy� Schroeder s�abn�cym g�osem - ale
s� jeszcze
sprawy... ja... w jaki� spos�b wiedzia�em... to znaczy, naprawd�...
- Wszystko za�atwione, pu�kowniku, chcia�em powiedzie�, Thomas - odrzek� Koenig.
- To
prywatny szpital. Dziewi�ciu naszych najlepszych ludzi przylecia�o z Niemiec.
Jeste� ca�kowicie
bezpieczny. Urmgard i Heinrich s� w Kolonii. Jak tylko ci si� poprawi, polecimy
do sanatorium
Sieberta w Harzu, tam wr�cisz do zdrowia.
- A moi lekarze? - g�os Schroedera zanika� powoli.
Koenig wyszepta� mu do ucha: - Tutejsi lekarze pozszywali ci�, nasi zjawi� si�
lada chwila. Ten
wybuch to dziwna sprawa. Zniszczy� ci narz�dy wewn�trzne, ale ci� nie zabi�. Nie
ciebie,
pu�kowniku, nie ciebie...
Schroeder mia� zamkni�te oczy. Odp�ywa�.
- Garrison - jego szept by� ledwo s�yszalny - nie zapomnij. Richard Garrison...
Garrison.
- Nie zapomn� - wyszepta� Koenig. Po�o�y� r�k� swego szefa na ��ku, uwolni�
delikatnie swoj�
d�o� i podni�s� si� z kl�czek.
Major John Marchant i kapral Richard Allan Garrison, ubrani w nowe mundury,
spotkali si� z
Koenigiem - zgodnie z umow� - na lotnisku w Hanowerze. W gruncie rzeczy mieli
si� lepiej, ni�
mo�na by�o przypuszcza�. Zwykli majorowie nie byli przyzwyczajeni do metalicznie
po�yskuj�cych limuzyn, takich jak ta oczekuj�ca na ich przylot na pasie
startowym
mi�dzynarodowego lotniska. Nie znali te� udogodnie� w rodzaju ca�kowitego
zwolnienia z
uci��liwych procedur - z odpraw� celn� w��cznie z kt�rymi to przywilejami rodz�
si� ludzie z
wp�ywowych kr�g�w. Zupe�nie bez problem�w Marchant, razem ze swoim ociemnia�ym
podkomendnym, zosta� zabrany z lotniska i znalaz� si� w mie�cie, ledwo zd��ywszy
rzuci� okiem
na budynek dworca lotniczego.
Richard Garrison nie by� niczym zdziwiony, nie wykazywa� te� specjalnego
zainteresowania.
Uwa�a�, �e ma do zrobienia tysi�c innych rzeczy, a przyjazd tutaj, to wy��cznie
strata czasu i
pieni�dzy. By� w stanie, co prawda, zrozumie� wdzi�czno�� Schroedera, kt�ry
prawdopodobnie
rozchorowa� si� z wyrzut�w sumienia, gdy dowiedzia� si� o jego kalectwie, ale...
w jaki spos�b
Schroeder m�g� mu pom�c? Mo�e chcia� mu da� pieni�dze? Renta Garrisona (ta my�l
wywo�a�a
gorzki u�miech na jego twarzy - cholera, �eby odsy�a� na rent� kogo� w jego
wieku) i ewentualna
darowizna mog�aby uczyni� go stosunkowo niezale�nym, przynajmniej pod wzgl�dem
finansowym. B�d� jeszcze dodatkowe wp�aty z co najmniej trzech fundacji armii.
Nie, pieni�dze
nie stan� si� jego g��wnym zmartwieniem. Godzi� si� powoli ze �lepot�, pomimo,
�e ... ale to ju�
ca�kiem inna sprawa. Nie chcia� by� nikomu ci�arem. Ludzie maj� swoje problemy
i radz� sobie z
nimi w miar� mo�liwo�ci. Garrison ju� dawno postanowi� rozwi�zywa� w�asne bez
niczyjej
pomocy. Wi�c c� ten Thomas Schroeder m�g� mu zaoferowa�?
- By� mo�e - spekulowa� major na pok�adzie samolotu - chce ci osobi�cie
podzi�kowa� w jaki�
bardziej konkretny spos�b. My�l�, �e jest bogaty. Powiniene� cieszy� si� z
takiego obrotu sprawy. -
(W duchu przeklina� si� za niefortunny dob�r s��w). - No, a je�eli zaoferuje ci
jak�� sumk�, to nie
uwa�am za rozs�dne odmawianie jej przyj�cia.
- Gdyby zaoferowa� mi prac�, mia�oby to wi�cej sensu - odrzek� Garrison. - Tak�
prac�, kt�r�
m�g�bym podj�� i podo�a� jej bez wzroku.
- Jeste� dziwnym facetem. - Major zmarszczy� brwi. - Odnosz� wra�enie, �e wci��
widzisz. To
znaczy...
- Wiem, co ma pan na my�li.
- Nie s�dz�. Mia�em na my�li to, �e zna�em o wiele twardszych facet�w, kt�rzy
b�d�c na twoim
miejscu, czuliby si� za�amani, wr�cz zmia�d�eni.
- Sk�d pan mo�e wiedzie�, czy s� twardzi? - zapyta� Garrison. - I co ma pan na
my�li, m�wi�c
�twardy�? Powiem panu, kto to jest twardy facet. To taki, kt�ry maj�c siedem
lat, widzi, jak jego
rodzice maj� do�� siebie nawzajem. Mo�na te� sta� si� twardym, kiedy wychowuj�cy
siedmiolatka
wujek dusi mu jego kociaka za kar�, gdy� siostrzeniec dok�adnie si� zasra�
podczas biegunki, kt�rej
nie m�g� powstrzyma�. Tak�e wtedy, gdy w wieku pi�tnastu lat szale�czo zakochany
przysz�y
twardziel znajduje sw� wybrank� na pla�y z przyjacielem, kt�ry najwyra�niej ma
zamiar
przepieprzy� j� na wylot. By�o jeszcze sporo spraw pomi�dzy tymi. Te wszystkie
przypadki to s� -
tak je nazywam �utwardzacze�. One zdarzaj� si� zupe�nie bez twojej winy. Ciosy,
kt�re wal� ci�
niespodziewanie mi�dzy oczy, kiedy si� najmniej tego spodziewasz i nie daj� ci
�adnej szansy.
Ka�dy cios odk�ada ci si� cienk� blizn� tak �e potem jeste� grubosk�rny jak
nosoro�ec.
- Autobiografia? - zapyta� major.
- Cz�ciowo - przytakn�� Richard. - Jak m�wi�em, by�y jeszcze inne sprawy, ale
wybi�em do nogi
wszystkie wspomnienia. Czy jest pan w stanie to zrozumie�? Tu, w g�owie
zamordowa�em je
wszystkie. Nie ma ju� nic gorzkiego. - Wzruszy� ramionami. - Nagle u�wiadamiasz
sobie: jakie to
proste, �lepota te� da si� zabi�. Cholera, to nie ma nic wsp�lnego z twardo�ci�!
Wiedzia�em, co
robi�, gdy wst�pi�em do wojska i zg�osi�em si� na ochotnika do tych oddzia��w.
Wiedzia�em, co
robi�, gdy wpu�ci�em Schroedera do hotelu.
- Ale przecie�... - major zacz�� m�wi�, ale Garrison mu przerwa�.
- Niech pan pos�ucha. - Odwr�ci� si� do niego; jego trupioblada twarz
kontrastowa�a z ciemnymi
szk�ami okular�w. - Ja musz� si� nauczy� �widzie� na nowo bez dobrodziejstwa
wzroku. Powiem
panu jedno: gdy ju� b�d� �widzia��, to o wiele bardziej wyra�nie ni� pan.
- �Sir!� - odruchowo poprawi� go Marchant i momentalnie po�a�owa�, �e nie
odgryz� sobie je�yka.
Dopiero co otrzyma� awans na majora i to �sir� w czyich� ustach sprawia�o mu
przyjemno��.
Oczywi�cie, gdy by� kapitanem te� do niego w ten spos�b m�wiono, ale wtedy nie
brzmia�o to a�
tak dobrze. A teraz ten kapral, ten niewidomy kapral, kt�rego akta ukazywa�y
rycersk� niemal
prawo��, czy raczej brak jakiejkolwiek rysy na �wietlanym charakterze, wydawa�
si� kpi� z niego.
Ten cz�owiek zapewne oka�e si� oportunist� i bez w�tpienia b�dzie pr�bowa�
zyska� na swoim
kalectwie. Jego niesubordynacja by�a na to wystarczaj�cym dowodem. Doskonale,
mo�na liczy� na
korzy�ci finansowe, ale �eby naigrywa� si� z naturalnego w ko�cu wsp�czucia
starszego oficera...
- �Sir?� - wycedzi� powoli Garrison. - Niech pan pos�ucha, �sir�: za kilka
tygodni armia mnie
sp�awi i ode�le na zielon� trawk�. B�dzie mi wysy�a� kartki na �wi�ta i
egzemplarz �Corps
Journal�, cztery razy w roku, tak, i wie pan - oni naprawd� to zrobi�. Jacy�
kretyni wy�l� pisma, a
ja widz� przecie� tyle co kret. A pan chce, �ebym zwraca� si� do pana zgodnie z
regulaminem? Po
tym wszystkim? Co pan zrobi, je�li odm�wi�? S�d wojenny?
Siedzieli w milczeniu. Nie by�a to przyjemna podr�.
Marchanta zirytowa�a r�wnie� �atwo��, z jak� Garrison zaakceptowa� obecno��
srebrnego
mercedesa, czekaj�cego na pasie startowym, gdy samolot zatrzyma� si� po
ko�owaniu. Nawet si�
nie u�miechn��, s�ysz�c komentarz majora, gdy wywo�ano ich jako pierwszych ku
wyj�ciu.
Nast�pnie, po zej�ciu ze stopni, by�y ugrzecznione, typowo niemieckie u�ciski
d�oni. Marchant
znalaz� si� raptem na drugim planie, gdy umundurowany szofer wzi�� bia�� lask�
od Garrisona i
asystowa� mu przy wej�ciu do samochodu, sadowi�c go z trosk� na przednim
siedzeniu. Ale
przecie� to w�a�nie jego - Garrisona - chcia� widzie� ten tajemniczy niemiecki
przemys�owiec. To
jednak nie dociera�o do Marchanta, kt�ry wkr�tce jeszcze wyra�niej mia� odczu�
swoj� zb�dno��.
Wyjechali ju� z lotniska i zmierzali w kierunku Hanoweru.
- Przepraszam, Herr major, w kt�rym hotelu ma pan zam�wiony apartament? -
zapyta� Koenig.
- W hotelu? - Marchant podni�s� brwi. - Obawiam si�, �e pan si� myli, panie
Koenig. B�dziemy
go��mi pana Thomasa Schroedera w jego posiad�o�ci w Harzu.
- Ale� nie, to pan si� myli, Herr major. To kapral jest go�ciem, co do pa�skiej
osoby nie mam
�adnych wskaz�wek. Wys�ali�my wiadomo��, ale z pewno�ci� nie dotar�a na czas.
- Ale� ja...
- Pan pu�kownik przewidzia� tak� ewentualno��. Zabior� pana do hotelu
�International� w
Hanowerze. Mo�e pan tam pozosta� na nasz koszt. Je�li b�dzie pan czego�
potrzebowa�, wystarczy
poprosi�, je�li nie b�d� tego mieli, prosz� ��da�, a zostanie panu dostarczone.
- Ale... - Dla majora by� to dzie� pe�en w�tpliwo�ci.
- Pa�ski baga� przyb�dzie do hotelu w chwil� po panu. Mam nadziej�, �e b�dzie
pan zadowolony. -
Koenig u�miechn�� si� przez rami�.
Marchant skurczy� si� na tylnym siedzeniu.
- Pan marsza�ek osobi�cie rozkaza� mi towarzyszy� kapralowi Garrisonowi i dba� o
niego, a w tej
sytuacji...
- My r�wnie� potrafimy dba� o niego, zapewniam pana - odpowiedzia� Koenig.
- Zapewnia mnie pan? Pan, zdaje si�, jest tylko szoferem i nie wydaje mi si�...
- Zosta�em upowa�niony do reprezentowania interes�w mego pracodawcy. - Koenig
zn�w si�
u�miechn��. - A poza tym, pu�kownik w�a�nie rozmawia� przez telefon z pa�skim
marsza�kiem
jak�� godzin� temu.
- Tak? M�wi pan - �pu�kownik�? A co ma wsp�lnego jaki� pu�kownik z panem
Schroederem?
- To po prostu jedna i ta sama osoba - odpowiedzia� Koenig. - My�la�em, �e pan
wie, ale by� mo�e
nie zosta� pan dostatecznie poinformowany.
Marchant westchn��, po czym wtopi� si� w tylne siedzenie samochodu. Jego g�os
brzmia� teraz
zdecydowanie spokojniej.
- Tak, ma pan racj�. Nie poinformowano mnie chyba zbyt dok�adnie. Wi�c pan
Schroeder by�
pu�kownikiem, czy tak?
- By�? - Koenig spojrza� na niego przez rami�. Jego oczy spogl�da�y zimno. - On
wci�� jest, Herr
major. Dla niekt�rych z nas b�dzie zawsze...
Zatrzymali si�, b