Brian Lumley Psychomech Przełożył Jarosław Rybski 1992 PROLOG Garrison spał. Nagi, młody, ciemnowłosy mężczyzna o długich nogach i rękach leżał okryty tylko ręcznikiem. Był zmęczony ciężkim dniem i brandy. Wieczorem przyłączył się do kolegów, szukając sposobu na zapomnienie wszystkich ważnych spraw, a także na szybki relaks. Po powrocie z kantyny wziął gorący prysznic, który zawsze potęgował w nim uczucie zmęczenia i wywoływał ociężałość powiek, kończącą się snem. Dzisiejszej nocy było tak samo: gdy zasnął, zaczął śnić ten sam sen, który niepokoił go od jakichś trzech tygodni, przychodząc do niego każdej nocy. Zapominał go z brzaskiem, ale po obudzeniu się miał wrażenie, że w jego ciele nie ma już ani jednej kropli potu. Sen był koszmarem kończącym się, niezmiennie, jego krzykiem. Pamiętał z tego sennego koszmaru tylko skąpe fragmenty: samochód ze srebrną karoserią, dwóch mężczyzn - jeden z nich był niewidoczny, piękną dziewczynę - także niewidoczną - oraz Maszynę i Człowieka-Boga. On też się tam znajdował we własnej osobie. Pamiętał główne postacie, ale szczegóły pozostawały wciąż w jego podświadomości i nie dawały się odtworzyć na jawie. Miał tylko pewność, że budzi się z koszmaru. A detale, których nie pamiętał - no cóż... Prowadził Maszynę. Pokonując rozlegle przestrzenie, nie poruszał się ani motocyklem, ani samochodem, ani też żadnym innym realnym pojazdem. Pędził przez doliny, jechał przez krainy dziwnych stworzeń, gnał nad zamieszkałymi przez jaszczury skałami i pierwotnymi morzami, gdzie Lewiatan baraszkował i parskał w wodzie wraz ze swymi kuzynami. Tuż za nim siedział pies, opierając swą potężną łapę na jego ramieniu, skomlał i czasami trącał go wilgotnym nosem w szyję - chyba się o niego martwił. Garrisonowi udzielił się niepokój psa, chociaż nie znał jego przyczyny. Umysł miał zaprzątnięty obrazem dziewczyny. Pomimo że nie widział jej jeszcze, obraz był bardzo dokładny i szczegółowy. Garrison pragnął ją odnaleźć, ocalić, zabić... nie wiedział jednak, gdzie ona jest i przed czym musi ją obronić - przed nią samą? Nie wiedział też, dlaczego musi ją zabić. Modlił się o jej życie - naprawdę kochał. Wciąż prześladowała go jej twarz - znajoma, a jednocześnie dotąd nie poznana. Gdy tylko przymykał oczy, widział jak przez mgłę: miała ciemne oczy, małe szkarłatne usta, kształtne uszy, i będące już całkowicie wytworem jego wyobraźni lśniące, ciemne włosy. Widział w ciemnym pokoju, na grubej, mięsistej kotarze, kontur jej sylwetki. Tę ciemność pamiętał doskonale. Jego dłonie, jego palce pamiętają tę dziewczynę. Nie widział jej nigdy, ale już ją dotykał. Pamięta jej ciało, jego kształt - co za przerażająca myśl - każdy fragment jego skóry ją pamięta! Ta bolesna świadomość wywołała jego gniew. Czarna suka, czując jego wściekłość, przywarła mu do ramienia i zawyła. Garrison dodał gazu i pognał w kierunku odległych skał. W oddali dojrzał jakąś postać na niewyobrażalnie wysokiej stromiźnie, stojącą przy srebrnym mercedesie. Dwaj nierozłączni - mężczyzna i samochód. Mężczyzna był duży, szeroki w ramionach. Miał twarde oczy i starannie przycięte blond włosy. Był nagi. Był przyjacielem ręką wskazywał drogę Garrisonowi. Drogę do Czarnego Jeziora. Garrison pomachał mu i skierował Maszynę w przesmyk między skałami. Mężczyzna i samochód zniknęli w oddali... Za wzgórzami rozciągał się las obumarłych drzew. Ich szkielety schodziły na mulistą plażę, obmywaną przez ciężkie wody Wielkiego Jeziora. Na jego środku widniał zbudowany na czarnej skale zamek, lśniący i migoczący jak bryła węgla, jak oszlifowany czarny kryształ. Garrison chciał pędzić dalej, ale Maszyna odmówiła mu posłuszeństwa. Niewidzialna siła, emanująca z Czarnego Zamku, powstrzymywała ją, niewidoczne koło kontrolowało jej zasięg nie mógł się do niego zbliżyć. Pozostawał wciąż oddalony od jeziora, zamku, Czarnej Komnaty. Czarna Komnata! Gdzieś w tym zamku jest Czarna Komnata. Jest w niej dziewczyna, której twarzy nigdy nie oglądał. Jest tam również mężczyzna. Jego głos pieści, kołysze... łże i oszukuje! To jego moc trzyma na uwięzi Maszynę Garrisona! Zamek, komnata, dziewczyna - były to rzeczy, których szukał. Nastąpił więc koniec poszukiwań. W tym zamku czaiła się GROZA i Garrison zaprzysiągł sobie, że przegnają za zawsze za wszelką cenę - nawet jeśli trzeba będzie zniszczyć dziewczynę w zamku. Czarną Komnatę, a nawet cały zamek! Wciąż jednak modlił się, by pozwolono mu ocalić dziewczynę. Zawrócił Maszynę, wycofał się nad umarły, milczący las i ponownie pognał w stronę jeziora. Jego umysł skierował ją z szybkością pocisku na wychylającą się z oleistych wód ohydną skałę. Gdy zderzyli się z niewidzialną mocą zamku, Garrison i pies omal nie wypadli z Maszyny, odrzuceni silą uderzenia. Tak, Maszyna zaczęła walczyć ze swym jeźdźcem. Garrison wiedział, że gdyby mogła, zrzuciłaby go, stratowałaby, zabiła. I mogła to zrobić, ale... Gdy walczyli ze sobą, pojawił się Człowiek-Bóg. Ukazał z niebios swą twarz. Miał pozbawioną włosów wielką głowę, owalną twarz, gorejące oczy, spoglądające jakby spoza powiększających szkieł. - PRZYJMIJ MNIE, RICHARDZIE, POZWÓL MI WEJŚĆ, PRZYJMIJ MNIE I WYGRAJ! - powiedział zamierającym, błagalnym głosem: - Nie. - Garrison potrząsnął przecząco głową. Obawiał się go nie mniej niż tego, co mógłby znaleźć w Czarnej Komnacie. Zacisnął zęby i dalej zmagał się z Maszyną. - A WIĘC JESTEŚ JUŻ TRUPEM, OBAJ JESTEŚMY MARTWI! A CO Z NASZĄ UMOWĄ, NIE PAMIĘTASZ? MOŻESZ WYGRAĆ ŻYCIE, OBAJ MOŻEMY, ZAUFAJ MI PRZECIEŻ NIE CHCESZ UMIERAĆ. JA WIEM, JAK JEST TUTAJ! - Niee! - krzyknął Garrison. Mała, płonąca, brązowa kostka pojawiła się błyskawicznie na niebie. Zatrzymała się, zawieszona pomiędzy twarzą Człowieka-Boga i Garrisonem walczącym z Maszyną. Kostka powiększała się i zmniejszała, aż nagle zajarzyła się jak jądro słoneczne i eksplodowała! Oślepiająca jasności, ogień, spopielała agonia... Oczy Garrisona!!! Obudził się - jak zwykle - ze zduszonym krzykiem. Za oknem widział mżawkę, przez którą przebijały promienie słoneczne. Deszcz zostawiał mokre ślady na szybie... Budzik przy łóżku pokazywał godzinę szóstą trzydzieści. Był piątek, wrzesień 1972 roku. Koszmar powoli mijał. Garrison opadł na materac, cały zlany zimnym potem. Oblizał spierzchnięte wargi i rozpaczliwie starał się przywołać fragmenty snu. Przez chwilę wydawało mu się, że wszystko pamięta, niemal poczuł szarpnięcie Maszyny. I nagle wszystko znikło, uciekło w zakamarki pamięci. W uszach rozbrzmiewał mu jeszcze tylko skowyt psa; dzięki temu wiedział, że śnił o srebrnym samochodzie, pięknej dziewczynie, Człowieku- Bogu, Maszynie. Był to sen o nieznanej GROZIE. Wkrótce miał zetknąć się znowu z grozą, ale tym razem z dobrze sobie znaną, nawet oswojoną. Na korytarzu kapral z nocnej warty wystukiwał już, na pustym wiadrze przeciwpożarowym, pobudkę własnej kompozycji. ROZDZIAŁ PIERWSZY Było piątkowe popołudnie, koniec sierpnia 1972 roku. Thomas Schroeder - niemiecki przemysłowiec - siedział w małym barze w Belfaście. Na popękanym parkiecie przy kontuarze stała duża mosiężna spluwaczka. Okna pomieszczenia zasłaniały żaluzje, w migoczącej, wysoko zawieszonej żarówce tliła się ostatnia iskierka życia. Jej światło odbijało się w okularach Schroedera. Tuż przy nim - mozolnie sadowiąc się na przymocowanej do podłogi drewnianej ławie - usiadł jego przyjaciel Willy Koenig. Naprzeciwko nich siedzieli dwaj mężczyźni o pokrytych zarostem twarzach, wypranych z wszelkich ludzkich uczuć. Mówili do Schroedera ze śpiewnym irlandzkim akcentem, ale wypowiadane słowa pełne były knajackiej wulgarności. Ręce Koeniga poruszały się niespokojnie, dotykając pękatej czarnej teczki, leżącej przed nim na drewnianym stole. Usta wykrzywiał mu paskudny tik nerwowy. Zaczął się pocić od momentu spotkania się z tymi - jak twierdzili - członkami IRA; pocił się i kurczył, chociaż, w przeciwieństwie do swoich rozmówców, był mężczyzną imponującej postury i olbrzymiej siły. Schroeder denerwował się również, lecz starał się wziąć w garść. Był niskim, łysiejącym pięćdziesięciolatkiem, o którym można było powiedzieć: „typowy Niemiec”, energicznym, lecz znacznie bledszym i szczuplejszym niż typowi Niemcy. Dodatkowe dziesięć kilogramów uczyniłoby z niego stereotypowy wizerunek szczęśliwego niemieckiego biznesmena. Stanowiło to część jego planu - być aktywnym do końca swoich dni, nie zważając na to, że najlepsze lata bezpowrotnie minęły. Zdawał sobie z tego sprawę, jak również z tego, że z czasem będzie coraz gorzej. Niemniej jednak robił, co mógł, by odwlec nadejście starości. Ludzie, z którymi spotykał się po latach, musieli uważać i udawać, że zawsze znali go takiego, jakim był w tej chwili, a nie takiego, jakim był niegdyś. O przeszłości pamiętał tylko Schroeder. Schroeder i Willy Koenig. Jeśli ci Niemcy byli naprawdę tak przerażeni, to czemu przybyli na spotkanie? Na to pytanie irlandzcy terroryści nie umieli sobie odpowiedzieć lub też nie byli dostatecznie dociekliwi. Czy przyszli tylko po to, aby uratować żonę Schroedera? Była piękną młodą kobietą, to prawda, ale przecież Schroeder nie był zadurzonym młodzikiem. Czyżby naprawdę ją kochał? Ci Irlandczycy powinni umieć dostrzec jej prawdziwą rolę, była tylko ozdobą, przybraniem urodzinowego tortu. W istocie Schroeder przyszedł tu z innego powodu. Otóż są na świecie ludzie, których można zastraszyć, lecz są i tacy, którym nigdy nie należy grozić. Gdzieś w ciemnym kącie zegar tykaniem odmierzał czas. Za zamkniętymi drzwiami baru rozmawiało ze sobą dwóch innych mężczyzn. Drzwi z korytarza były otwarte tak że ich głosy przedostające się do wnętrza baru mieszały się z przytłumionymi odgłosami ulicy. - Chcieliście ze mną rozmawiać - odezwał się Schroeder - więc porozmawiajmy. Mówiliście, że nie spadnie jej włos z głowy i będzie wolna, jeśli przyjdę na to spotkanie, nie powiadamiając policji. Przyszedłem, więc rozmawiajmy. - Jego słowa były konkretne, zbyt konkretne i dodatkowo utwardzone niemieckim akcentem. - Czy moja żona została uwolniona? Jedyne, co upodabniało do siebie tych dwóch Irlandczyków, to niechlujny zarost. Jeden z nich miał ciemną cerę, jak gdyby przez cały czas przebywał na słońcu, drugi był blady, jakby dłuższy czas siedział w zamkniętym pomieszczeniu. Pierwszy był szczuplejszy od Schroedera, wręcz chłopięco filigranowy, z wąskimi ustami; drugi mały i okrągły, uśmiechający się wciąż nieszczerze, pokazujący rząd zepsutych zębów. Chudy miał pryszcze i naznaczony był szramą, jakby wypaloną kwasem, biegnącą przez nos ku oczom. Biała szrama kontrastowała z opalenizną. Spojrzał Schroederowi w oczy. Jego wzrok zdawał się badać myśli Niemca poprzez grube szkła okularów. Mówił, prawie nie otwierając ust. - Ma pan rację, panie Schroeder - powiedział miękko. - Jasne, że to wystarczy. Jesteśmy ludźmi honoru, kapuje pan? Zrobił pan to. Pańska małżonka jest wolna. Pragnęliśmy tylko z panem się spotkać, pogadać. Nie chcieliśmy krzywdzić pięknej Fraülein. W rzeczywistości nie mieliśmy nic do niej, i tak byśmy ją puścili. Ale musi pan przyznać, że rybka łatwo wpadła w nasze sieci, no nie? Schroeder nic nie odpowiedział, za to Koenig wyprostował się i spojrzał mu w twarz. - Sieci? O czym ty mówisz? - Taki ma sposób mówienia - powiedział grubas, ukazując zepsute uzębienie w szerokim uśmiechu. - Spoko, spoko, panie Koenig. Niech pan zachowa zimną krew. Gdybyśmy chcieli was zabić, już bylibyście martwi, i Fraülein też. - Frau - poprawił Koenig. – „fraülein” to po niemiecku dziewczyna, a „Frau” - to żona. - Tak? - zdziwił się grubas. - Naprawdę? Więc ta urocza niemiecka dziwka, która była z panem Schroederem, to jego żona, a nie - jak myśleliśmy - tania niemiecka cipa? Koenig chciał odpowiedzieć, ale Schroeder powstrzymał go spojrzeniem i znowu zwrócił się do terrorystów. - Dotrzymujecie słowa... - Pokiwał głową - rozumiem... Jak „ludzie honoru”. Doskonale. Jeśli tak - chcę pomówić z żoną. - Jasne, że tak, proszę pana. Jasne, że tak - powiedział grubas, posępniejąc nagle. - My dotrzymujemy danego słowa, zobaczy pan. - Ponury wyraz zniknął z jego twarzy. - Szkoda, że o panu tego nie można powiedzieć. - Herr Schroeder jest człowiekiem honoru! - krzyknął Koenig, marszcząc swe prawie białe brwi. Pot spływał mu po czerwonym byczym karku. - Teraz też? - spytał chudy, kiwając głową i patrząc bez zmrużenia oka na Koeniga. - Tak, widać, że jest pan bardzo lojalnym człowiekiem, panie Koenig, ale proszę zauważyć - prosiliśmy, by przyszedł sam, a przyprowadził pana - ciebie, ty ufryzowany szwabski kutasie! - Mimo inwektyw jego głos był suchy i beznamiętny. Willy Koenig opadł z powrotem na lawę, czując zaciskającą się na jego ręce dłoń pracodawcy. Pocił się wciąż, coraz intensywniej. - Pan Koenig chodzi ze mną wszędzie. - Schroeder odpowiedział. - Nie mam prawa jazdy, nie mógłbym bez niego przyjechać. Poza tym - jest moim sekretarzem, a czasami też doradcą. To on poradził mi, żeby tu przyjść. Przynajmniej za to powinniście być mu wdzięczni. - No proszę - rzekł grubas - czy powinniśmy mu także dziękować za teczkę? Co w niej jest? - Teczka, aa... - Tym razem Schroeder się uśmiechnął, lecz trochę zbyt nerwowo. - Myśleliśmy, że będziecie chcieli pieniędzy, więc... - Aaa... - powiedzieli razem, patrząc na teczkę i powoli podnosząc wzrok. - Jest więc pełna szmalu, czy tak? - zapytał ten w dobrym humorze. - To bardzo miłe, ale nam nie do końca chodzi o forsę. Widzi pan, chodzi o to, że w fabryce, którą chce pan otworzyć, będą pracować tysiące kolesi - protestanckich kolesi. Stworzy to pewien brak równowagi, rozumie pan. Kupa pieniędzy w protestanckich kieszeniach. Oni, widzi pan, będą aż pierdzieć ze szczęścia. - My chcemy - chudy kontynuował - tylko przywrócić równowagę. Krótko mówiąc - to jest wojna, panie Schroeder. A może pan o tym nie wie? - Wojna? Tak, wiem co nieco o wojnie, ale nie mogę was przecież zaopatrywać w broń. - No, niezupełnie - ciągnął dalej beznamiętnym tonem chudy, a blizna na jego policzkach i nosie wydawała się coraz bielsza. - Możemy coś wykombinować. Ma pan kontakty w Niemczech, mógłby pan dać cynk we właściwym czasie lub przymknąć oko na ubytki w swoich magazynach... - Czy mogę teraz zadzwonić do żony? - zapytał Schroeder. Mały grubas westchnął. - O, tak - dzwoń pan. - Wskazał jakby od niechcenia aparat telefoniczny przy drzwiach. Gdy Schroeder szedł do telefonu po spękanej drewnianej podłodze, Koenig złapał uchwyt teczki. Nie podniósł jej jednak pozostał na miejscu, trzymając ją przed sobą, ze skierowanymi w stronę terrorystów krótkimi nóżkami, wystającymi z jej dna. Jeden z nich - ten uśmiechnięty - obserwował go spoważniałymi oczami. Jego oczy zwęziły się i zaczęły śledzić rękę Niemca, trzymającą teczkę; chudy także patrzył na Koeniga. Schroeder wrzucił monetę do aparatu, wykręcił numer i czekał. Po chwili głęboko odetchnął. Wydawało się, że powietrze wypuszczane teraz z ulgą - zbierało mu się od godziny w płucach. Nienagannie skrojony garnitur zdawał się na nim wisieć po tej czynności. - Urmgard? Ist alles in ordnung? - zapytał i ponownie odetchnął z ulgą. - Und Heinrich? Gut! Nein, alles geht gut bei uns. Ja, bis später. - Schroeder posłał małego, prawie bezgłośnego całusa do słuchawki, następnie odwiesił ją i odwracając się do sali, zapytał: - Willy, hörst du? Koenig przytaknął. - Ludzie honoru - powiedział chudy ze szramą, nie spuszczając wzroku z twarzy Koeniga, który nagle przestał się pocić. - Ty szwabski spryciarzu z tą twoją cholerną walizą. - Jego ręka zanurkowała do kieszeni znoszonych, połatanych dżinsów, łapiąc wypychający ją przedmiot. Koenig przesunął teczkę do brzegu stołu tak że jej denko skierowane było wprost na klatkę piersiową chudzielca. - Nie ruszać się! - ostrzegł. Cztery nóżki u podstawy czarnej teczki przydały wagi jego słowom. Z czterech otworów wyglądały teraz cztery lufy, ziejące czernią mordercze pyski, z gardzielami niknącymi we wnętrzu teczki. Każda z luf miała co najmniej piętnaście milimetrów średnicy - to uzasadniało kurczowy uchwyt Koeniga, Odrzut był na pewno olbrzymi. - Połóż broń na stole - powiedział Niemiec - ale już! Nie było to polecenie, którego można było nie wykonać. Chudzielec zrobił, co mu kazano. Miał teraz oczy szeroko otwarte, a szrama na jego twarzy stała się zupełnie biała. - Ty też. - Koenig przesunął teczkę tak, by zasięg ewentualnego wystrzału objął także drugiego terrorystę. Ten, już bez uśmiechu, wyciągnął broń i położył ją ostrożnie na stole. - Bardzo dobrze - powiedział Schroeder, wracając przez pokój na swoje dawne miejsce. Po drodze wyciągnął chustkę do nosa i przez nią uchwycił mosiężną spluwaczkę. Wziął z kontuaru wypitą do połowy szklankę skwaśniałego guinnessa i wlał jej zawartość do spluwaczki. - Nie ominiecie naszych ludzi na korytarzu, za cholerę - powiedział twardo chudy. - Nie wyjdziecie tą drogą. - Oczywiście, że tak - odparł Koenig. - Zapewniam cię jednak, że jeśli nie wyjdziemy, to nie będziecie mogli posmakować naszej niespodzianki. Schował jeden z pistoletów do kieszeni, a drugi rzucił w przeciwległy kąt pomieszczenia. Schroeder wolną ręką złapał go w locie; w drugiej w dalszym ciągu trzymał spluwaczkę. Dopiero teraz Irlandczycy uświadomili sobie przemianę, jaka zaszła w zachowaniu Niemców. Poprzednio przerażeni - teraz stali się pewni siebie i precyzyjni; wcześniej nerwowi - teraz byli zimni jak lód. Pot Koeniga zniknął w jednej chwili. Jego zimne oczy bacznie obserwowały otoczenie, a ciężka, kanciasta ręka przeczesywała starannie przycięte włosy. Wydawało się, że urósł przynajmniej o trzydzieści centymetrów. - Bądźcie cichutko, to może pozwolę wam żyć. Jeśli będziecie się głośno zachowywać lub spróbujecie zwrócić na siebie uwagę, to... - Tu uczynił charakterystyczny gest. - Jeden pocisk z tej teczki jest w stanie zabić słonia. Po dwa dla was i waszych mamusiek, jeśli macie mamusie, kto was tam wie... Schroeder z uśmiechem podobnym raczej do wilczego grymasu stanął za plecami pojmanych. - Połóżcie ręce na stole. Gdy wykonali polecenie, mówił dalej: - A teraz połóżcie głowy na dłoniach i siedźcie spokojnie. - Przechylił spluwaczkę nad ich głowami, aż dał się słyszeć charakterystyczny odgłos chlupiącej brei. - Panowie - mówił dalej - niech dobry Bóg, który na wieczne moje potępienie naprawdę istnieje, wybaczy mi przynajmniej to, że was tak nazywam, skoro nie chce mi wybaczyć cięższych grzechów. Popełniliście wielki błąd, sądząc, że przyjadę do tego kraju i przyjdę na spotkanie z wami bez należytych środków ostrożności. Herr Koenig jest jednym z nich. Jego uzdolnienia polegają na łatwym uleganiu nastrojom czarnowidztwa - nie mylić z jasnowidztwem. Dzięki temu jest moim ochroniarzem od 1944 roku. Jest dobry, bo zawsze miewa złe skojarzenia wcześniej od innych. - Schroeder, mówiąc to, powoli wylewał zawartość spluwaczki na głowy terrorystów. Mały, gruby człowiek zaskamlał, lecz nie poruszył się, chudzielec natomiast zaklął i wyprostował się. Koenig wyjął pistolet z kieszeni i uderzył go w usta, okrutnie kalecząc mu górną wargę. Pchnął dalej lufę pistoletu tak że utkwiła w jego lewym nozdrzu. Irlandczyk przyciśnięty do ławy nie mógł się poruszyć, wyciągnął tylko przed siebie trzęsące się ręce. - Herr Schroeder kazał ci siedzieć spokojnie, ty irlandzki pastuchu! Akcent Koeniga był teraz wyraźniejszy, a w jego głosie można było usłyszeć coś na kształt pasji. Terroryście zdawało się, że skądś zna ten ton. Ręce trzepotały mu jak ptaki w klatce i zaczynał żałować, że kiedykolwiek usłyszał te dwa niemieckie nazwiska. Wtem Koenig cofnął lufę, pozwalając mu odpocząć. Wyprostował się zatem, opuszczając ręce, siląc się na uśmiech poprzez spływającą mu po twarzy breję i krew. Koenig spodziewał się z jego strony jakiś desperackich wyczynów i był na nie przygotowany. Zdecydował się zabić tego Irlandczyka - ot, chociażby po to, by dać lekcję temu drugiemu. Mogło to się odbyć równie dobrze właśnie teraz. Jego ramię było twarde jak tłok silnika, gdy wcisnął więźniowi pistolet do ust, między zęby i język, tak że rozorał mu podniebienie muszką. Irlandczyk zakrztusił się i szarpnął, unosząc głowę, a następnie zakaszlał, wciąż z lufą w ustach. Gdyby to było możliwe, krzyczałby z bólu. Koenig wyszarpnął mu z ust pistolet; w tym samym czasie puścił teczkę, złapał ofiarę za kurtkę i uderzył. Raz, jeszcze raz, jakby ciął szablą powietrze. Słychać było tylko świst i odgłosy uderzeń. Ostatnie przyszło, gdy ofiara stała nienaturalnie odchylona, i zmiażdżyło jej jabłko Adama. Martwy Irlandczyk chwiejąc się opadł na ławę z rozdartym nosem i okiem trzymającym się tylko na jednej żyłce. Grubas widział to wszystko; odważył się unieść głowę na kilka centymetrów znad stołu. Teraz zemdlał i opadł z powrotem w plwociny. Wszystko to odbyło się błyskawicznie i w absolutnej ciszy. Sądząc po szyderczym śmiechu, dobiegającym z korytarza, to, co się stało w barze, zostało tam niewłaściwie zrozumiane. Koenig wydostał się zza stołu i pochylając się, rozdarł marynarkę trupa. Rozerwał też swoją koszulę i począł z grubsza wycierać twarz zemdlonego, a potem ocucił go kilkoma policzkami. Gdy ten uniósł powieki, a jego gałki oczne powróciły na miejsce, Schroeder złapał go za brodę, pokazując mu jego własny pistolet. - Idziesz z nami - oznajmił terroryście. - A, byłbym zapomniał - możesz do mnie mówić „panie pułkowniku”. Herr Koenig był najmłodszym feldfeblem w moich, raczej specjalnych, oddziałach. Widziałeś, co było powodem jego szybkiego awansu. Jeżeli będziesz głupio próbował podnieść alarm, on cię zabije. On albo ja. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz? Gruby przytakiwał półprzytomnie, ale w pewnej chwili treść słów Niemca wreszcie do niego dotarła i jego usta zaczęły się trząść. - Opanuj się - powiedział Schroeder - i zachowuj naturalnie. Tylko się nie uśmiechaj, bo masz obrzydliwe zęby. Jeśli będziesz się uśmiechał, Herr Koenig ci je usunie. - Zrozumiałeś? - zasyczał Koenig, pokazując własne doskonałe uzębienie w kwadratowej szczęce. - Tak! Jasne, że zrozumiałem, pewnie. - Człowiek z IRA zasłonił usta. Koenig zdawał się znów kurczyć i maleć. Ten wysiłek wycisnął mu pot na twarzy. Nerwowy tik w kąciku ust powrócił. Schroeder także się zmienił, stając się w ciągu kilku chwil zmęczonym człowiekiem - jego ręce zwisały luźno, gdy wlókł się do drzwi. Przekręcił klucz w zamku i wyszedł na korytarz. Tuż za nim szli dwaj pozostali mężczyźni. Koenig wziął klucz od Schroedera, zamknął drzwi i podał Irlandczykowi, który machinalnie schował go do kieszeni. Gdyby ktokolwiek mógł zajrzeć do baru, zanim te Szwaby odjadą! Ale wtedy on, Kevin Connery, będzie trupem, doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Dwaj mężczyźni na korytarzu, widząc wychodzących, z szacunkiem pstryknęli w daszki czapek. Wyszli na ulicę. Był już wieczór. Jesienne słońce chowało się za wzgórzami, złocąc ulicę kolorem ciężkiego wina. Był tam jeszcze jeden terrorysta - podobny do małpki, siedzący za kierownicą dużego mercedesa. Zabawiał się, podnosząc i opuszczając automatycznie szyby w górę i dół, w górę i w dół... - Powiedz mu, niech się wynosi - odezwał się Schroeder, otwierając tylne drzwi. - Ty siadasz ze mną. Connery kiwnął głową do człowieka-małpki na znak, że powinien wysiąść z samochodu. Gdy tamten wykonał polecenie, Niemiec pchnął Irlandczyka na tylne siedzenie i wsiadł za nim. Wciąż miał jego pistolet. Koenig zaczekał, aż człowieczek wysiądzie z samochodu, a potem złapał go za rękę i odciągnął. Trzymając go wciąż za rękę, okręcił nim w powietrzu raz, dwa razy... i cisnął nim w tych dwóch z korytarza, którzy stali teraz w drzwiach, zmieniając ich zdumienie w kompletne zaskoczenie. Człowiek-małpka wleciał na nich z takim impetem, że upadli wszyscy trzej, znikając w cieniu. Koenig już siedział za kierownicą - zapalił silnik, wziął ostry zakręt i przyśpieszył na pustej ulicy. Mijając kolejne zaułki, dodał gazu. Wydostali się. - A więc wyjechaliśmy, prawda? Teraz proszę, żebyś grzecznie wskazał nam drogę do naszego hotelu - powiedział pułkownik do terrorysty. Po chwili dodał: - Powiedz mi, Irlandczyku, jak się nazywasz? - Connery, proszę pana. To znaczy, pułkowniku! - Ooo... - Uśmiechnął się półgębkiem. - Tak jak Sean Connery? I tak siebie widzisz? Wie null null sieben? - Proszę? - Człowiek z IRA przełknął ślinę, czując ucisk własnej broni poniżej serca. Wiedział, jakich zniszczeń można nią dokonać. - Tak jak „007”? - pułkownik dodał: - Jak James Bond? - O, nie, proszę pana, nie. Ja tylko robię, co mi każą, tylko tyle. - Ale czasami jest to mokra robótka, co, James? - Na imię mi Kevin, proszę pana, eee... pułkowniku. W rzeczywistości... - W rzeczywistości jesteś cholernym irlandzkim idiotą, podając mi swoje nazwisko. A co będzie, jeśli je przekażę policji? - O, tam mnie znają już bardzo dobrze. Poza tym będę zadowolony, uchodząc z życiem z tego samochodu. - Masz zdrowe podejście. Ale przerwałem ci... - Co? Ach, tak... Tak naprawdę, to jestem tylko ich chłopcem na posyłki. Z nas dwóch Michael jest... eee... był ważniejszy. - Ja też mam jednego „ważniejszego”, jak zdążyłeś zauważyć. - Tak, to prawda, proszę pana... pułkowniku. Jasne, że tak. Ja tylko robiłem, co mi kazali... - Stul swój tłusty irlandzki pysk, Kevinie Connery i ciesz się, że żyjesz. - Konfidencjonalny ton zniknął z głosu pułkownika. Jego twarz nabrzmiała złością była teraz trupioblada i poważna. - Tak, pozwolę ci żyć, aby pokazać, że nie jestem podobny do was. - Jego głos przepełniała ironia. - Jesteś więc posłańcem, czy tak? Bardzo dobrze. Musisz żyć, aby przekazać wiadomość ode mnie. Powiedz swoim przełożonym, że wygrali; nie będę budował tu swojej fabryki. Czy to ich zadowoli? - O tak, na pewno. Może pan być o tym przekonany, to jest... pułkowniku. - Powiedz im, że to nie z powodu ich gróźb. O nie, nie z powodu żadnych nacisków. Widzisz, Kevinie - wynajmuję czasami ludzi, którzy naprawdę wiedzą, co to jest terroryzm. Wygraliście tylko z jednego powodu: nie chcę zatrudniać ludzi, którzy oddychają tym samym powietrzem, co wy, którzy wyrośli na tej samej ziemi i żyją w tym kraju, niezależnie od ich poglądów czy wiary. Nie dam im pracy - nie ma o tym mowy. - Proszę pana... - Connery znów głośno przełknął ślinę, gdy jego własny pistolet dźgnął go mocniej w tłuszcz, pokrywający mu żebra. - Panie pułkowniku, ja... - Przekaż dokładnie swoim przełożonym wszystko, co powiedziałem. - Schroeder przycisnął go jeszcze mocniej. - Dzisiaj wyjeżdżam z Irlandii. Żaden z was, jeśli przyjdzie wam do głowy wysłać kogoś za mną, żaden, który spróbuje się na mnie mścić poza granicami tego kraju, nigdy nie powróci na swoją ukochaną szmaragdową wyspę. Przekaż im to, słowo w słowo. Odjechali już daleko, byli teraz we względnie bezpiecznej dzielnicy miasta. Posuwali się wolno wzdłuż spokojnej ulicy. Koenig zatrzymał samochód przed sklepem spożywczym. Wysiadł i przez tylne drzwi wyciągnął Connery’ego za włosy z samochodu. Irlandczyk kwiczał jak zarzynana świnia i kilku przechodniów przystanęło, by zaraz pośpiesznie ruszyć dalej. Koenig chwycił go i zakręcił nim tak, jak wcześniej uczynił to z człowiekiem-małpką. Następnie uniósł go w górę, znieruchomiał na chwilę i cisnął nim w kierunku szyby wystawowej. Connery, wrzeszcząc przeraźliwie, wpadł głową prosto w wystawę sklepu. Potem - zanim zdążył się zebrać tłum i zanim ktokolwiek zdążył podnieść alarm - potężnie zbudowany mężczyzna wsiadł do samochodu, który natychmiast odjechał. Na czas prowadzenia interesów, teraz bezpowrotnie już zakończonych, bo zerwanych - zatrzymali się w hotelu „Europa”. Urmgard zniknęła trzy godziny temu - potem była rozmowa telefoniczna, groźby, żądania. Jej życie nie było aż tak ważne, ale cóż - są ludzie, którym grozić nie wolno. Pułkownik postawił pewne warunki, na które przystano. Przeprowadził następnie kolejną, szybką rozmowę telefoniczną i wraz z Koenigiem udał się na spotkanie z porywaczami. Podczas ich nieobecności niania Gerda miała troszczyć się o małego Heinricha. Przykazano jej, aby nie odstępowała dziecka ani na krok. Żaden z nich nie przypuszczał, że coś jeszcze może się stać, że coś jest nie tak. Przybyli na umówione spotkanie - w miejscu znajdującym się tuż przy granicy dzielnicy katolickiej. Brodaci mężczyźni ze spluwami, mordercze kluczenie mercedesem po ulicach miasta, w którym zgubiłby się każdy człowiek nie urodzony tu, w Belfaście, i wreszcie końcowy przystanek - w starym pubie, w dzielnicy Old Park. Ale jest już po wszystkim - prawie po wszystkim... Gdy Koenig wjechał wielkim samochodem w ulicę Great Victoria, pułkownik przesiadł się na tylne siedzenie. Nie, to jeszcze nie był koniec. Tak jak terroryści poprzednio nie docenili jego, tak on nie docenił ich teraz. Nie wszyscy byli tacy beznadziejni jak grubas. Na jezdni ustawiono policyjne bariery, odcinając w ten sposób dojazd do hotelu. Policja była wszędzie: umundurowani funkcjonariusze w kamizelkach kuloodpornych, z bronią gotową do strzału. Żandarmi i policjanci rewidowali ludzi przechodzących ulicą. Ich czerwone czapki wyglądały jak pokryte krwią w lekkiej mżawce, która przesłoniła całe niebo. Okno od strony Koeniga uchyliło się z cichym buczeniem i kierowca okazał dokumenty stojącemu przy barierce posterunkowemu. Schroeder przechylił się w jego stronę. - Was ist passiert? - Zatrzymano dwóch ludzi wychodzących z hotelu, proszę pana. Oddali strzały z broni palnej. Jeden zginął, a drugi dogorywa. Przesłuchujemy go teraz. - Wie pan, kim jestem? - zapytał Schroeder. - Tak, proszę pana, wiem. - Muszę się tam dostać. Tam jest moja żona i dziecko. Są w niebezpieczeństwie. To na nich zrobiono polowanie. Schroeder wyciągnął do niego dłoń pełną banknotów. - No, wie pan - obruszył się posterunkowy - nie mogę tego przyjąć. - Daj je więc pan komuś, kto nie jest tak głupi! - rzucił mu w twarz Koenig. - Pozwól nam tylko przejechać. Pułkownik wyskoczył z wozu, gdy tylko Koenig zaparkował przy wejściu do hotelu. Stał tam żandarm, zwrócony plecami do drzwi wejściowych. Wewnątrz był widoczny kolejny czerwonogłowy; jego oczy bacznie lustrowały otoczenie, niczego nie pomijając. Niedaleko wejścia stała karetka, wyjąc niemiłosiernie i błyskając niebieskimi światłami. Tłum żandarmów rozstąpił się, podniesiono łańcuch, przepuszczając samochód. Trotuar był w tym miejscu czerwony od krwi. Trochę dalej widać było nienaturalnie ułożone ciało, przykryte kocem. Spod koca sterczała zalana krwią stopa w rozwiązanym bucie. Schroeder i Koenig, wbiegając po schodach, natknęli się na żandarma. Był bardzo młody - mógł mieć około dwudziestu lat. - Pan wybaczy. - Jego głos był stanowczy, bynajmniej nie nerwowy. - Sprawdzamy budynek; nie może pan tam wejść. - Szukacie bomby? - Schroeder podniósł głos. - Bomby?! Tam jest moje dziecko! - Nie wspomniał o żonie. - Niech się pan nie martwi. Będziemy wszystkich ewakuować i... - Pan chyba nie rozumie. Ten pan to Thomas Schroeder. Te bomby, jeśli są tam jakieś, przygotowano dla niego i jego rodziny! Żona pana Schroedera pozostanie na górze, dopóki on sam po nią nie przyjdzie. Musimy... - Moment - przerwał żandarm. - Nie naciskaj, przyjacielu. Ja wykonuję swoją pracę. Proszę zaczekać. Sierżancie! - krzyknął, wyglądając na ulicę. - Sierżancie, proszę na chwilę. Przy krawężniku stał landrover żandarmerii wojskowej, migając niebieskimi światłami. Sierżant, przykucnąwszy przy otwartych drzwiach, mówił coś szybko do radiotelefonu. Podniósł wzrok i spojrzał w ich kierunku. Przytaknął, kończąc rozmowę, i podszedł do nich pośpiesznie. - Co jest? - zapytał, stając obok. - Panie sierżancie, to jest pan Thomas Schroeder - odezwał się młodzik. - Twierdzi, że to zamach na niego; jego rodzina jest w środku. - Nic na to nie możemy poradzić, kapralu. - Sierżant wyglądał na zdenerwowanego. Jego palec spoczywał na osłonie języka spustowego SMG. Zwrócił się do Schroedera: - Sam pan rozumie... - Pan też zrozumie, jak zostanie zdegradowany do szeregowca, o ile mnie pan nie przepuści - warknął Schroeder. - Tam jest moje dziecko! - Schwycił żandarma za klapy kuloodpornej kamizelki. - Sierżancie - kapral popatrzył twardo na przełożonego - to TEN Schroeder. Niech pan zrozumie, jego żona nie zejdzie na dół, jeśli on po nią nie przyjdzie. To prawda. Proszę mi pozwolić iść z nimi. Sierżant przygryzł wargę. Spojrzał na Schroedera, na Koeniga i ponownie na kaprala. Na czole przesłoniętym czapką wystąpiły mu krople potu. - Dobra, wydostańcie ich, tylko migiem. Łeb mi urwą, jeśli coś będzie nie tak. No, jazda na górę! Dam tu jakieś zastępstwo. - Gwizdnął na palcach i inny żandarm wyjrzał z wozu. - Dziękuję - wyszeptał Schroeder. - Dziękuję. - Odwrócił się do Koeniga: - Zaczekaj tu, Willy; później poślemy kogoś po bagaż, to nie jest istotne. - Wbiegł do środka razem z młodym kapralem. - Kapralu, jak się nazywacie? - Garrison, proszę pana. - Garrison? Dostał zadyszki, ale nie ze zmęczenia. - Garrison wiedział, że ze strachu. Ze strachu o dziecko i żonę, nie o swoją skórę. - A pańskie imię? - Richard, proszę pana. - Dobrze, Richardzie Garrison, jesteś ostry i za to cię lubię. - Naciskał niecierpliwie przycisk windy, aż wreszcie drzwi z sykiem się otworzyły i wypadła z nich stłoczona grupa pobladłych ludzi. - Dopilnuję, aby wasz przełożony dowiedział się o pomocy udzielonej mi przez was. - Dziękuję, ale wolałbym nie. On zruga mnie tylko za narażanie życia lub coś w tym rodzaju. To właśnie niepokoiło sierżanta, rozumie pan? Oczy Schroedera powiększyły się. - Więc naprawdę podejrzewacie zamach bombowy? - Przeszukujemy wyższe i niższe piętra, idąc w kierunku środkowych. - Środkowych? Moje dziecko jest na piątym! Na piątym piętrze, wychodząc z windy, musieli przepchnąć się przez korytarz pełen ludzi. Natychmiast tuzin z nich wepchnął się do środka i jej drzwi zamknęły się cicho. - Zajmuję pokoje od numeru 504 do 508 - mówił Schroeder, przepychając się między uciekającymi w panice ludźmi. - Moja żona ma numer 506. Powinna być tam z Heinrichem. Korytarz przed nimi prawie opustoszał. Pozostało tylko kilku zdezorientowanych ludzi, dopytujących się, co się stało. Gdy dotarli do pokoju 506, jego drzwi otworzyły się gwałtownie. Dwóch młodzików z szeroko otwartymi oczami - żaden z nich nie mógł mieć więcej niż osiemnaście lat - wypadło na zewnątrz, zderzając się z pułkownikiem. Ten, padając, uderzył z impetem o przeciwległą ścianę korytarza. Jeden z młodych wyciągnął broń. SGM w rękach kaprala wydała ostry szczęk, gdy błyskawicznie zwolnił blokadę. W następnej sekundzie jego broń ożyła, niosąc Śmierć. Zmiotła ich sprzed drzwi i cisnęła o białą ścianę, która natychmiast zabarwiła się na czerwono. Korytarz opustoszał jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pozostały na nim tylko dwie kurczowo obejmujące się starsze panie, zaskoczone strzelaniną w momencie, gdy przechodziły obok zakrwawionej teraz ściany. Garrison i Schroeder byli już w pokoju 506. W mgnieniu oka ocenili sytuację. Mały szkrab w śpioszkach płakał, krocząc niezgrabnie, jakby był jedną z tych mechanicznych zabawek, umieszczonych w przeciwległym kącie pokoju. Młoda, piękna kobieta leżała na łóżku. Była zakneblowana i związana, a jej oczy szeroko otwarte z przerażenia - patrzyły błagalnie. Na podłodze leżała Gerda, jej ciało blokowało drogę maluchowi. Ciemne włosy miała zalane krwią, podobnie jak dywan. Na stoliku leżała brązowa, owinięta papierem paczka, z której wydobywała się strużka akrydynowego dymu, wijąc się i skręcając w zabójczą spiralę. Papierowe opakowanie marszczyło się i czerniało. Pojawił się też mały płomyczek, zżerający powoli zwijający się papier. - Bomba! - krzyknął kapral. Porwał kobietę z łóżka niczym szmacianą lalkę i wepchnął ją w ramiona Schroedera, wypychając ich na korytarz. Następnie przeskoczył nad nieprzytomną czy też martwą nianią, chwytając wrzeszczące dziecko. - Mein Kind! Mein Sohn! - Schroeder pojawił się znowu w drzwiach, porzuciwszy żonę na korytarzu. Zrobił krok do przodu. - Wyjdź! - wrzasnął Garrison. - Na miły Bóg, wyjdź! - Rzucił dziecko przez pokój w ramiona ojca, dając nura w kierunku drzwi. Potknął się jednak o bezładne ciało, leżące na podłodze i wyciągnął jak długi tuż obok stolika. Padając kątem oka dostrzegł płonącą paczkę. Była przeznaczona dla niego, wiedział o tym. I był pewny, wiedziony jakimś wewnętrznym przeczuciem, że wybuch jest kwestią sekundy. Przeczucie go nie myliło... ROZDZIAŁ DRUGI Gdy Schroeder odzyskał przytomność, leżał na szpitalnym łóżku. Był już mniej więcej poskładany, a prawdziwa plątanina kabli, rur, przewodów i kraników utrzymywała go przy życiu. Przy jego łóżku czuwał Koenig w masce chirurgicznej na twarzy. Willy Koenig przedtem nigdy nie płakał. - Willy... - szepnął Schroeder. - Gdzie ja jestem? Koenig podniósł wzrok i otworzył usta. Jego zaczerwienione oczy rozbłysły. - Panie pułkowniku! Pułkowniku, ja... - Wo bin ich? - nalegał Schroeder. - Ciągle w Irlandii - odpowiedział Koenig. - Nie można było pana przewieźć. To już osiem dni, jak leży pan nieprzytomny... ale teraz wróci pan do zdrowia. - Tak, wrócę, ale... - Tak, pułkowniku? Schroeder próbował się uśmiechnąć, lecz na jego twarzy pojawił się tylko grymas. - Willy, jesteśmy tu sami. Mów mi po imieniu. - Po chwili dodał: - Wyzdrowieję, to prawda. Ale musisz uświadomić sobie, że ta bomba mnie wykończyła. Daję sobie rok, może dwa i to wtedy, gdy będę miał szczęście. Czuję to. Koenig ukląkł przy łóżku. Chwycił rękę swego pułkownika i uścisnął ją. Odwzajemniony przez Schroedera uścisk był zadziwiająco silny. - Willy, bomba! Moje dziecko! Mój syn... - Cud - Koenig pośpieszył z wyjaśnieniami - nie ma ani jednego zadrapania, ani śladu. - Nie okłamywałbyś mnie, prawda? - Oczywiście, że nie, pułkowniku... Thomas. Chłopiec ma się świetnie, jego matka też. - A... Gerda? Koenig odwrócił wzrok. Schroeder przymknął oczy. - Cierpiała? - Nie, zupełnie nie. Bomba zmiotła całą ścianę hotelu, razem z nią. Znaleźli... szczątki. - Szczęście w nieszczęściu. - Schroeder uśmiechnął się boleśnie. - To lekcja - wyszeptał. - Nigdy nie mieszaj interesów z przyjemnościami. Nie powinienem był zabierać ich ze sobą. - Skąd mogłeś przypuszczać? - rzekł Koenig. Pułkownik zmarszczył czoło. - Nie mogę zebrać myśli... To stało się tak nagle. Tam był jeszcze ktoś - młody mężczyzna. Wysoki, przystojny chłopak. Ach, tak! Żandarm, brytyjski żandarm. Co z nim? - Żyje - odpowiedział Koenig - ale z jego oczami koniec. Schroeder rozważał wiadomość; zdobył się na jeszcze jedno kiwnięcie głową, potem wolno nią pokręcił. - To bardzo źle - powiedział - uratował mnie, moje dziecko, moją żonę. Ocalił nam życie. I oślepł... - Leżał przez chwilę spokojnie, aż wreszcie podjął decyzję. - Miej na oku tego młodzieńca, Willy... - Znowu przerwał i odezwał się dopiero po chwili: On... on się przedstawił, ale... - To Richard Garrison. - Tak, to jego nazwisko. Później, gdy sprawy pójdą lepiej, będę chciał wiedzieć o nim wszystko. Koenig przytaknął. - A teraz muszę się przespać, Willy - zakończył Schroeder słabnącym głosem - ale są jeszcze sprawy... ja... w jakiś sposób wiedziałem... to znaczy, naprawdę... - Wszystko załatwione, pułkowniku, chciałem powiedzieć, Thomas - odrzekł Koenig. - To prywatny szpital. Dziewięciu naszych najlepszych ludzi przyleciało z Niemiec. Jesteś całkowicie bezpieczny. Urmgard i Heinrich są w Kolonii. Jak tylko ci się poprawi, polecimy do sanatorium Sieberta w Harzu, tam wrócisz do zdrowia. - A moi lekarze? - głos Schroedera zanikał powoli. Koenig wyszeptał mu do ucha: - Tutejsi lekarze pozszywali cię, nasi zjawią się lada chwila. Ten wybuch to dziwna sprawa. Zniszczył ci narządy wewnętrzne, ale cię nie zabił. Nie ciebie, pułkowniku, nie ciebie... Schroeder miał zamknięte oczy. Odpływał. - Garrison - jego szept był ledwo słyszalny - nie zapomnij. Richard Garrison... Garrison. - Nie zapomnę - wyszeptał Koenig. Położył rękę swego szefa na łóżku, uwolnił delikatnie swoją dłoń i podniósł się z klęczek. Major John Marchant i kapral Richard Allan Garrison, ubrani w nowe mundury, spotkali się z Koenigiem - zgodnie z umową - na lotnisku w Hanowerze. W gruncie rzeczy mieli się lepiej, niż można było przypuszczać. Zwykli majorowie nie byli przyzwyczajeni do metalicznie połyskujących limuzyn, takich jak ta oczekująca na ich przylot na pasie startowym międzynarodowego lotniska. Nie znali też udogodnień w rodzaju całkowitego zwolnienia z uciążliwych procedur - z odprawą celną włącznie z którymi to przywilejami rodzą się ludzie z wpływowych kręgów. Zupełnie bez problemów Marchant, razem ze swoim ociemniałym podkomendnym, został zabrany z lotniska i znalazł się w mieście, ledwo zdążywszy rzucić okiem na budynek dworca lotniczego. Richard Garrison nie był niczym zdziwiony, nie wykazywał też specjalnego zainteresowania. Uważał, że ma do zrobienia tysiąc innych rzeczy, a przyjazd tutaj, to wyłącznie strata czasu i pieniędzy. Był w stanie, co prawda, zrozumieć wdzięczność Schroedera, który prawdopodobnie rozchorował się z wyrzutów sumienia, gdy dowiedział się o jego kalectwie, ale... w jaki sposób Schroeder mógł mu pomóc? Może chciał mu dać pieniądze? Renta Garrisona (ta myśl wywołała gorzki uśmiech na jego twarzy - cholera, żeby odsyłać na rentę kogoś w jego wieku) i ewentualna darowizna mogłaby uczynić go stosunkowo niezależnym, przynajmniej pod względem finansowym. Będą jeszcze dodatkowe wpłaty z co najmniej trzech fundacji armii. Nie, pieniądze nie staną się jego głównym zmartwieniem. Godził się powoli ze ślepotą, pomimo, że ... ale to już całkiem inna sprawa. Nie chciał być nikomu ciężarem. Ludzie mają swoje problemy i radzą sobie z nimi w miarę możliwości. Garrison już dawno postanowił rozwiązywać własne bez niczyjej pomocy. Więc cóż ten Thomas Schroeder mógł mu zaoferować? - Być może - spekulował major na pokładzie samolotu - chce ci osobiście podziękować w jakiś bardziej konkretny sposób. Myślę, że jest bogaty. Powinieneś cieszyć się z takiego obrotu sprawy. - (W duchu przeklinał się za niefortunny dobór słów). - No, a jeżeli zaoferuje ci jakąś sumkę, to nie uważam za rozsądne odmawianie jej przyjęcia. - Gdyby zaoferował mi pracę, miałoby to więcej sensu - odrzekł Garrison. - Taką pracę, którą mógłbym podjąć i podołać jej bez wzroku. - Jesteś dziwnym facetem. - Major zmarszczył brwi. - Odnoszę wrażenie, że wciąż widzisz. To znaczy... - Wiem, co ma pan na myśli. - Nie sądzę. Miałem na myśli to, że znałem o wiele twardszych facetów, którzy będąc na twoim miejscu, czuliby się załamani, wręcz zmiażdżeni. - Skąd pan może wiedzieć, czy są twardzi? - zapytał Garrison. - I co ma pan na myśli, mówiąc „twardy”? Powiem panu, kto to jest twardy facet. To taki, który mając siedem lat, widzi, jak jego rodzice mają dość siebie nawzajem. Można też stać się twardym, kiedy wychowujący siedmiolatka wujek dusi mu jego kociaka za karę, gdyż siostrzeniec dokładnie się zasrał podczas biegunki, której nie mógł powstrzymać. Także wtedy, gdy w wieku piętnastu lat szaleńczo zakochany przyszły twardziel znajduje swą wybrankę na plaży z przyjacielem, który najwyraźniej ma zamiar przepieprzyć ją na wylot. Było jeszcze sporo spraw pomiędzy tymi. Te wszystkie przypadki to są - tak je nazywam „utwardzacze”. One zdarzają się zupełnie bez twojej winy. Ciosy, które walą cię niespodziewanie między oczy, kiedy się najmniej tego spodziewasz i nie dają ci żadnej szansy. Każdy cios odkłada ci się cienką blizną tak że potem jesteś gruboskórny jak nosorożec. - Autobiografia? - zapytał major. - Częściowo - przytaknął Richard. - Jak mówiłem, były jeszcze inne sprawy, ale wybiłem do nogi wszystkie wspomnienia. Czy jest pan w stanie to zrozumieć? Tu, w głowie zamordowałem je wszystkie. Nie ma już nic gorzkiego. - Wzruszył ramionami. - Nagle uświadamiasz sobie: jakie to proste, ślepota też da się zabić. Cholera, to nie ma nic wspólnego z twardością! Wiedziałem, co robię, gdy wstąpiłem do wojska i zgłosiłem się na ochotnika do tych oddziałów. Wiedziałem, co robię, gdy wpuściłem Schroedera do hotelu. - Ale przecież... - major zaczął mówić, ale Garrison mu przerwał. - Niech pan posłucha. - Odwrócił się do niego; jego trupioblada twarz kontrastowała z ciemnymi szkłami okularów. - Ja muszę się nauczyć „widzieć” na nowo bez dobrodziejstwa wzroku. Powiem panu jedno: gdy już będę „widział”, to o wiele bardziej wyraźnie niż pan. - „Sir!” - odruchowo poprawił go Marchant i momentalnie pożałował, że nie odgryzł sobie jeżyka. Dopiero co otrzymał awans na majora i to „sir” w czyichś ustach sprawiało mu przyjemność. Oczywiście, gdy był kapitanem też do niego w ten sposób mówiono, ale wtedy nie brzmiało to aż tak dobrze. A teraz ten kapral, ten niewidomy kapral, którego akta ukazywały rycerską niemal prawość, czy raczej brak jakiejkolwiek rysy na świetlanym charakterze, wydawał się kpić z niego. Ten człowiek zapewne okaże się oportunistą i bez wątpienia będzie próbował zyskać na swoim kalectwie. Jego niesubordynacja była na to wystarczającym dowodem. Doskonale, można liczyć na korzyści finansowe, ale żeby naigrywać się z naturalnego w końcu współczucia starszego oficera... - „Sir?” - wycedził powoli Garrison. - Niech pan posłucha, „sir”: za kilka tygodni armia mnie spławi i odeśle na zieloną trawkę. Będzie mi wysyłać kartki na święta i egzemplarz „Corps Journal”, cztery razy w roku, tak, i wie pan - oni naprawdę to zrobią. Jacyś kretyni wyślą pisma, a ja widzę przecież tyle co kret. A pan chce, żebym zwracał się do pana zgodnie z regulaminem? Po tym wszystkim? Co pan zrobi, jeśli odmówię? Sąd wojenny? Siedzieli w milczeniu. Nie była to przyjemna podróż. Marchanta zirytowała również łatwość, z jaką Garrison zaakceptował obecność srebrnego mercedesa, czekającego na pasie startowym, gdy samolot zatrzymał się po kołowaniu. Nawet się nie uśmiechnął, słysząc komentarz majora, gdy wywołano ich jako pierwszych ku wyjściu. Następnie, po zejściu ze stopni, były ugrzecznione, typowo niemieckie uściski dłoni. Marchant znalazł się raptem na drugim planie, gdy umundurowany szofer wziął białą laskę od Garrisona i asystował mu przy wejściu do samochodu, sadowiąc go z troską na przednim siedzeniu. Ale przecież to właśnie jego - Garrisona - chciał widzieć ten tajemniczy niemiecki przemysłowiec. To jednak nie docierało do Marchanta, który wkrótce jeszcze wyraźniej miał odczuć swoją zbędność. Wyjechali już z lotniska i zmierzali w kierunku Hanoweru. - Przepraszam, Herr major, w którym hotelu ma pan zamówiony apartament? - zapytał Koenig. - W hotelu? - Marchant podniósł brwi. - Obawiam się, że pan się myli, panie Koenig. Będziemy gośćmi pana Thomasa Schroedera w jego posiadłości w Harzu. - Ależ nie, to pan się myli, Herr major. To kapral jest gościem, co do pańskiej osoby nie mam żadnych wskazówek. Wysłaliśmy wiadomość, ale z pewnością nie dotarła na czas. - Ależ ja... - Pan pułkownik przewidział taką ewentualność. Zabiorę pana do hotelu „International” w Hanowerze. Może pan tam pozostać na nasz koszt. Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, wystarczy poprosić, jeśli nie będą tego mieli, proszę żądać, a zostanie panu dostarczone. - Ale... - Dla majora był to dzień pełen wątpliwości. - Pański bagaż przybędzie do hotelu w chwilę po panu. Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony. - Koenig uśmiechnął się przez ramię. Marchant skurczył się na tylnym siedzeniu. - Pan marszałek osobiście rozkazał mi towarzyszyć kapralowi Garrisonowi i dbać o niego, a w tej sytuacji... - My również potrafimy dbać o niego, zapewniam pana - odpowiedział Koenig. - Zapewnia mnie pan? Pan, zdaje się, jest tylko szoferem i nie wydaje mi się... - Zostałem upoważniony do reprezentowania interesów mego pracodawcy. - Koenig znów się uśmiechnął. - A poza tym, pułkownik właśnie rozmawiał przez telefon z pańskim marszałkiem jakąś godzinę temu. - Tak? Mówi pan - „pułkownik”? A co ma wspólnego jakiś pułkownik z panem Schroederem? - To po prostu jedna i ta sama osoba - odpowiedział Koenig. - Myślałem, że pan wie, ale być może nie został pan dostatecznie poinformowany. Marchant westchnął, po czym wtopił się w tylne siedzenie samochodu. Jego głos brzmiał teraz zdecydowanie spokojniej. - Tak, ma pan rację. Nie poinformowano mnie chyba zbyt dokładnie. Więc pan Schroeder był pułkownikiem, czy tak? - Był? - Koenig spojrzał na niego przez ramię. Jego oczy spoglądały zimno. - On wciąż jest, Herr major. Dla niektórych z nas będzie zawsze... Zatrzymali się, by coś zjeść w zajeździe znajdującym się przy autostradzie w pobliżu Hildesheim. - Widzę, że niezbyt się panu podoba ta biała laska, proszę ją zatem zostawić w samochodzie - zaproponował Koenig. - Proszę, pomogę panu. Poprowadził Garrisona przez hali restauracji do drzwi z tabliczką „Herren”. Podczas gdy Garrison oddawał się koniecznemu i przynoszącemu ulgę zajęciu, zamówił drinka i kotlet barani. Gdy kapral wychodził z toalety, posiłek czekał już na niego. - Czy to trudne? - Co? Siusianie? - Nie. - Niemiec spochmurniał. - Samodzielne wyjście z toalety. Garrison wzruszył ramionami. - Nie, nie bardzo. - Gut. - Koenig ujął go za łokieć. - Pułkownik miał rację, mówiąc, że tak zwane pomoce, te białe laski, poręcze, są tylko krępującym balastem, jak wy to nazywacie - „brzemieniem”. Doprowadził Garrisona i pomógł mu zająć miejsce na krześle. - Jakim człowiekiem jest pański pułkownik? - zapytał kapral, sadowiąc się wygodnie. - Przecież już go pan spotkał. - To było bardzo krótkie spotkanie. I okoliczności - Garrison na wspomnienie wydarzenia skrzywił się z niesmakiem - nie były zbyt sprzyjające. - Tak, oczywiście - odparł Koenig. - Tamte wydarzenia pamiętam jak przez mgłę, mieszają mi się w głowie. Chyba już zawsze tak będzie. - Tak, rozumiem - powiedział Koenig. - No cóż, pułkownik to człowiek, którego nie można nie szanować. Nawet ludzie, którzy w ogóle go nie znają - zupełnie obcy - gdy go spotkają, słuchają bez zastrzeżeń. Ma w sobie moc, siłę. Był znakomitym oficerem. To wspaniały człowiek. No, może niezupełnie, według akt sądowych jest bardzo niegodziwym człowiekiem z jednego zasadniczego powodu: nie płaci podatków lub tylko tyle, ile sam uzna za stosowne. On po prostu nie jest w stanie podporządkować się prawom respektowanym przez innych. Garrison zaśmiał się. - Już go lubię. Koenig także się uśmiechnął. - Tak, na pewno go pan polubi. Sądzę, że macie ze sobą wiele wspólnego. - Czym się zajmuje? - pytał dalej Garrison. - To znaczy, ja wiem, że jest przemysłowcem, ale... - Przerwał na chwilę, słysząc brzęk szkła na tacy, niesionej przez nadchodzącą właśnie kelnerkę. Gdy odeszła, nachylił się. - Jest śliczna, młoda i często się uśmiecha - wyszeptał. - Skąd pan wie? - Koenig zapytał również szeptem. - Ponieważ jej udo, którego dotknąłem, było jędrne i bardzo przyjazne! Niemiec zaśmiał się. - Znowu punkt dla pułkownika. On mawia, że „ślepota” to tylko słowo, określające brak wzroku. Mówi także, że zbyt często ślepców uważa się za kogoś w rodzaju idiotów, kretynów. A przecież pan, kapralu, nie jest idiotą, prawda? - Mów mi Richard, Willy. - Garrison wybuchnął śmiechem. - Nie - Niemiec potrząsnął głową - nie byłoby to wskazane. Nie mam do tego prawa, byłoby to deprecjonowanie pańskiej osoby. Będę mówić „kapralu”, choć to jest zbyt poufałe - pan rozumie, ja byłem tylko feldfeblem. Nie, będę mówił do pana „sir” - przynajmniej w naszym gronie. Garrison westchnął i potrząsnął głową w kpiarskiej desperacji. - Jezu, już nigdy więcej tego gównianego słówka. Miałem go dość podczas rozmowy z Marchantem. - Tak? - Koenig podniósł wysoko brwi. - Istotnie, coś podejrzewałem. Ale pułkownik nie jest taki. - No właśnie, zaczął pan mówić... - podpowiedział Garrison. - Nie sądzę, żeby pan Schroeder miał mi za złe tę rozmowę. Awansował na pułkownika pod koniec wojny jak wielu młodych oficerów. Ja byłem jego najmłodszym podoficerem, jego adiutantem; jeśli pan woli - osobistą ochroną. Byliśmy w.... - W SS? - Wyśmienicie, w SS. Czy to pana nie przeraża? - Nie, a powinno? - Wielu ludzi ma o tym bzdurne wyobrażenie. - Jak pan wie, ja służę w żandarmerii wojskowej... Może to jeszcze potrwa ze dwa, trzy tygodnie. Przeczytałem mnóstwo książek o SS. Byli tam źli i dobrzy ludzie, jak wszędzie. Koenig uśmiechnął się ponuro; w jego głosie można było wyczuć gorzki ton. - Królewska Żandarmeria Wojskowa i SS to dwie różne rzeczy, zapewniam pana - wypowiedział te słowa wolno i dokładnie. - Ależ wiem, myślę po prostu, że pan i pułkownik nie byliście zwykłymi żołdakami czy bandziorami w mundurach. - W istocie, byliśmy doskonałymi żołnierzami - oświadczył Koenig. - A co do tego, czy postępowaliśmy jak dobrzy czy źli ludzie - to może zabrzmieć nieszczerze, ale pułkownik i ja wykonywaliśmy po prostu rozkazy. Na szczęście pułkownik nie był dekownikiem. Byliśmy wciąż w akcji, w tym lub w innym miejscu. Pokutował tam, jak sądzę. Widzi pan, on ma bardzo złe pochodzenie. Zdziwienie odmalowało się na twarzy Garrisona. - Słucham? - Jego pradziadek walczył podczas pierwszej wojny światowej; generał, hrabia Max von Zunderberg. Jego żona, prababka pułkownika, była Żydówką! Garrison uśmiechnął się szeroko. - To tłumaczy jego uniki przy płaceniu podatków, co? - Uśmiech spełzł mu z twarzy, znowu pociągnął z kieliszka. - To bardzo podła brandy - orzekł. - Ale smakuje panu? - Tak, w istocie. Byłem dwa lata na Cyprze. Tam rzadko mogłem sobie pozwolić na coś lepszego. Można powiedzieć, że mój gust został ukształtowany przez kiepską brandy! Pijaliśmy tam dwugwiazdkowy waggipavlu. Galon tego płynu kosztował tylko kilka funtów! - Wiem. - Koenig zaśmiał się szczerze. - Dlatego właśnie zamówiłem najgorszą brandy w całej restauracji, specjalnie dla pana! Garrison skosztował jedzenia - mięso w pikantnym sosie z grzybami. Uśmiechnął się lekko, następnie zmarszczył czoło i spojrzał na Niemca. - Willy, świetnie odrobiłeś zadanie domowe. Co jeszcze o mnie wiesz? - Prawie wszystko. Wiem, że miał pan ciężkie dzieciństwo, ale przeszedł je pan nietknięty. Wiem również, że dalsze pana życie upłynie bez problemów. - Więc pański pułkownik jest trochę więcej niż wdzięczny? - Wdzięczny? Zawdzięcza panu życie. Ja zawdzięczam panu jego życie. I życie jego rodziny. I Heinricha, jego syna. A on jest panu winien pański wzrok. Tak, on jest o wiele więcej niż wdzięczny... - Nic od niego nie chcę. - Wobec tego jest pan głupcem, bo on może panu dać wszystko. - Koenig wpatrywał się przez chwilę w swoje odbicie w ciemnych owalach szkieł Garrisona. - Prawie wszystko. Po raz drugi zatrzymali się w Gasthof, gdzie pili piwo i odpoczywali przed ostatnim etapem podróży. Garrison czuł się pewnie w towarzystwie Koeniga. Był trochę zmęczony. Rozluźnił krawat, położył się na tylnym siedzeniu i uciął sobie krótką drzemkę, podczas gdy Niemiec prowadził samochód, nucąc pod nosem melodię płynącą z głośników samochodowego radia. Garrison trwał jeszcze w półśnie, gdy przybyli na miejsce. Było wczesne popołudnie. Gdzieś blisko rozbrzmiewał czyjś śmiech. Lekki wietrzyk przywiał zapach sosen, zmieszany z rześkim, górskim powietrzem. Wśród dochodzących głosów można było rozróżnić plusk wody i czyjąś zachętę: „Płyń, płyń!”. Garison był zmęczony podróżą. Wysiadł z samochodu, poprawił krawat, zapiął guziki marynarki i jeszcze raz zdał się na troskliwość Koeniga. Nie dostał z powrotem swej białej laski, ale został doprowadzony do budynku, do windy, a potem przez korytarz do swego pokoju. Wszystkie te miejsca wywołały w nim pewne skojarzenia, lecz z powodu zmęczenia - niewyraźne i nierealne. To był długi dzień, osiem godzin ciągnących się jak osiem miesięcy. Zapamiętał tylko Koeniga mówiącego mu „dobranoc” i napomykającego coś o przyjemnym jutrzejszym dniu. Odnalazł łóżko i runął na nie, z rozkoszą luzując krawat i po raz kolejny rozpinając marynarkę munduru. Zrzucił z nóg lakierki, zastanawiając się, czy nie straciły nic z porannego połysku. Ale jakie to ma właściwie znaczenie? A później był drink, przyniesiony przez dziewczynę o aksamitnym głosie. Rozłożył go kompletnie. Dziewczyna pomogła mu się rozebrać; traktowała go jak dziecko, delikatnie, jakby obawiała się zrobić mu krzywdę. Przykryła go chłodną kołdrą, a następnie... - Dzień dobry! - To był ten sam aksamitny głos, głos dziewczyny. Pobrzmiewał w nim lekki niemiecki akcent. Garrison otworzył oczy (jego automatyczna reakcja po obudzeniu) i usłyszał, jak głęboko westchnęła. Od razu zamknął je z powrotem, próbując po omacku odnaleźć swoje okulary, „klapki na oczy” jak je w myśli nazywał. Jakby nie dość, że był ślepy, to oczy miał teraz zapadnięte, białe, pozbawione źrenic. Szukając szkieł, spostrzegł swoją nagość - musiał w czasie snu zrzucić z siebie okrycie. Odnalazł swoje „klapki” na stoliku przy łóżku, założył je i otworzył usta, by powiedzieć coś ostrego, ale słowa uwięzły mu w gardle - miał zbyt wysuszony przełyk. Dziewczyna wciąż była w pokoju; nie poruszała się. Wyczuwał jej obecność, może ciekawość... Jego gniew również zmienił się w zainteresowanie. Pierwszy raz ktoś wykorzystywał jego słabość. Doskonale, skoro voyeuryzm to jej ulubione zajęcie... Osunął się lekko i dotknął swej pęczniejącej męskości. - Dzień dobry - odpowiedział. - Pięknie, nieprawdaż? - A tak, w gruncie rzeczy, niczego sobie. - Dziewczyna zbliżyła się. - Nie ma pan zamiaru wstać? Chciałby pan może zjeść śniadanie w łóżku? - A co pani proponuje? Był teraz sztywny jak koci ogon, po części z potrzeby oddania moczu, ale też z powodu cholernie erotyzującej obecności dziewczyny. Ton jej głosu nie wskazywał, że jest zażenowana jego nagością i podnieceniem. Ale w końcu - dlaczego miałaby być? Rozebrała go przecież. Podrapał się w swędzące miejsce na brzuchu zastanawiając się, jaki jest naprawdę zakres obowiązków dziewczyny. - Wszystko, czego pan sobie życzy - odpowiedziała rzeczowo. Podeszła i usiadła na łóżku; była w zasięgu ręki. Garrison wyciągnął dłoń i pozwolił jej opaść na udo dziewczyny. Dłoń dotknęła ciała, palce wyczuły brzeg jej szortów. Uśmiechnął się do niej szeroko. Lecz po chwili, gdy zorientowała się, że nie ma zamiaru cofnąć ręki, wzięła ją i położyła na jego brzuchu. Gdy poczuła, szarpnęła się gwałtownie i skoczyła na równe nogi. - O! - krzyknęła zduszonym głosem. - Pan jest nagi! Garrison nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Jezu! Ale jesteś spostrzegawcza! - Tak - odparła, z trudem hamując złość. - Myślałeś, że jesteś jedyny na świecie, który jest... Ta myśl poraziła go jak grom z jasnego nieba. - Niewidomy? - dokończył za nią. - Tak - odrzekła - jestem niewidoma. Sięgnął do krawędzi łóżka, odnalazł swoją kołdrę i przykrył się. Następnie zaśmiał się dużo głośniej niż przedtem. Jej głos był chłodny. - Widzisz w tym coś zabawnego? - Słuchaj, przepraszam. Kiedy sądziłem, że mnie widzisz, udawałem, że mi to wcale nie przeszkadza - znów parsknął śmiechem - a kiedy dowiedziałem się, że nie widzisz, przykryłem się! - Nie rozumiem - odparła. - Ja też nie. - Zaśmiał się znowu i równie szybko spoważniał. - Czy zechcesz usiąść? Jak się nazywasz? - Mam na imię Vicki - powiedziała, przysiadając na brzegu łóżka. Usiadł i ujął jej twarz w swoje dłonie. Była szczupła i delikatna. Miała małe uszy i opadające na ramiona włosy, zaczesane do tyłu. Oczy o długich rzęsach, gładka skóra, wystające kości policzkowe, mały nosek i małe, wypukłe usta. - Masz bardzo seksowną twarz, Vicki. Ujęła jego dłonie. - Czy to podryw, czy mam się czuć zaszczycona? - To ja czuję się zaszczycony - odpowiedział szczerze. Uwolniła się z jego uchwytu. - Musisz wstać, ubrać się i zjeść śniadanie. - Dobra, pomóż mi się ubrać. - Spuścił nogi z łóżka. - O, na pewno nie! Piżama wisi na krześle przy łóżku, a szlafrok leży przy drzwiach. Dlaczego miałabym ci pomagać? Sam się nie możesz ubrać? - A mnie się wydawało, że to ty mnie rozebrałaś. Przez moment było cicho, a potem nagle zachichotała. - To nie ja, ale zaczynam rozumieć. Przed chwilą myślałeś, że jestem twoją małą nimfą, co? Garrison poczuł się naprawdę głupio. Powinienem był wiedzieć, że tak dobrze to nie jest. - Przyniosłam ci tylko drinka - powiedziała. - Mówiłam trochę do ciebie i poprawiłam ci poduszkę, ale to pielęgniarka cię rozbierała, nie ja. - O Jezu! - jęknął Garrison. - Willy Koenig ostrzegł mnie przed tobą - powiedziała cicho. - Mówił, że jesteś najmniej upośledzonym ślepcem, jakiego kiedykolwiek widział. W gruncie rzeczy nie jest pewien, czy ty naprawdę wiesz, że jesteś niewidomy! - O Jezu! - powtórzył Garrison. - Słuchaj, ja... - Siedź spokojnie. - Zaśmiała się, pochylając się nad nim. Teraz moja kolej. - Jej ciepłe palce dotknęły jego twarzy. - Jesteś przystojnym chłopcem - powiedziała w końcu - ale tylko chłopcem. - Tak! A ty jesteś kobietą światową, jak przypuszczam. Słuchaj, jestem panem samego siebie. Dwudziestojednoletnim byłym żołnierzem, i gdybyś znała mnie lepiej, nie nazywałabyś mnie „chłopcem”. - Jestem o pięć lat starsza od ciebie. Straciłam wzrok, mając piętnaście lat. I prawdopodobnie mam o wiele więcej doświadczenia - dokładnie we wszystkim. Wiedziony impulsem, pocałował jej palce; gdy dotknęły jego ust - miały słodki smak. - Twoje piersi ogrzewają mi twarz - powiedział i od razu usłyszał jej przyspieszony oddech. - Jesteś zbyt szybki, Richardzie Garrison. - Odeszła od łóżka i rzuciła w niego piżamą, która owinęła mu się wokół głowy. - Teraz się pośpiesz, zaprowadzę cię do łazienki. Kiedy się umyjesz, zejdziemy na dół. Ogolić się i ubrać możesz później. Życie płynie tu powoli i przyjemnie, jak się wkrótce przekonasz. Mamy tu niewiele służby, dlatego punktualność jest pożądaną cechą. A ty właśnie spóźniasz się na śniadanie. - Powiedz mi jedno - prosił, uwalniając głowę ze spodni od piżamy i wkładając je. - Dlaczego westchnęłaś, budząc mnie? Przywitałaś się i potem westchnęłaś. Dlatego pomyślałem, że zobaczyłaś moje oczy albo moją nagość. Podprowadziła go do drzwi i wepchnęła delikatnie do łazienki, w której wszystkie przedmioty były miękkie i okrągłe. Zamknęła za nim drzwi. - No więc?... - zawołał. - Ach, to... - powiedziała mimochodem. - To dlatego, że potknęłam się o twoją zrzuconą kołdrę i o mało nie upadłam. Garrison zastanowił się przez chwilę. - Moją kołdrę? - Tak, leżała, jakbyś nią rzucał po pokoju. - Więc mimo wszystko wiedziałaś, że jestem nagi? Milczała przez moment. - Tak, myślę, że tak, ale... Wkrótce się zorientujesz, jeśli dotychczas tego nie doświadczyłeś. Widzisz, trudno wprawić w zakłopotanie niewidomego człowieka. Małe rzeczy odbierasz silniej, takie jak potrącenie kogoś czy stłuczenie filiżanki. Ale to duże... no cóż, po prostu ich nie zauważasz. Garrison uśmiechnął się szeroko, odnalazł kurki i puścił wodę do umywalki. - Dziękuję Bogu za dotyk, smak, węch i słuch! - zawołał. - O, tak. Ja też dziękuję mu każdego dnia. Usiadł, by umyć się dokładnie. Szum wody zagłuszał wszystkie odgłosy. - Nie to miałem na myśli! Chciałem powiedzieć, że choć nie mogę cię zobaczyć, czerpię przyjemność z dotykania cię, ze smakowania ciebie, z twojego zapachu i brzmienia twego głosu. - Tak? A kto ci na to pozwolił? - A kto mnie powstrzymywał? - odparował. - Poznałem twój zapach, dotykałem twej twarzy, słuchałem twego głosu i czułem smak twoich palców, i... - I teraz byłbyś zainteresowany połączeniem tego wszystkiego, co? - Tak, coś w tym stylu. - Myślę, że Willy Koenig miał rację - powiedziała wolno. - Wydajesz się nie dostrzegać, jak bardzo jesteś upośledzony. I powtarzam: jesteś zbyt niecierpliwy, Richardzie Garrison. - Niezupełnie jest tak, jak mówisz - odpowiedział, wychodząc z łazienki. - Trudno wprawić w zakłopotanie niewidomego. A poza tym bycie niewidomym ma mnóstwo plusów. Odnalazł jej talie, przyciągnął ją blisko i pocałował. Nie nosiła stanika pod halką; miała jędrne piersi. Po chwili odpowiedziała na jego pocałunek. Wstrzymała oddech, gdy jego ręka odnalazła drogę do jej piersi. Odepchnęła go na odległość ramienia. - A jednak jesteś zbyt szybki - powtórzyła, ale jej głos drżał. Niechętnie dał się doprowadzić do drzwi i przyjął pomoc w zakładaniu szlafroka. Potem dziewczyna sprowadziła go na dół. Śniadanie było obfite, typowo angielskie, a przynajmniej takie, jakie angielskie śniadania bywały niegdyś - doskonale przygotowane. Podano je w pokoju, którego jedną ścianę zajmowało okno wychodzące na wschód. Garrison rozkoszował się promieniami słońca padającymi na jego twarz i ramiona. Co więcej, miał doskonały apetyt. Wchłonął parówki, bekon, jajka i pomidory. Zakończył śniadanie kawą i tostem z marmoladą. Gdy skończył posiłek, do pokoju wszedł Koenig. Do tego czasu Vicki i Garrison byli sami. Odkąd zdali sobie sprawę z tego, co nieuchronnie miało między nimi nastąpić, nie mówili wiele. Przestrzeń między nimi zdawała się jakby naelektryzowana, więc wtargnięcie Koeniga było co najmniej nieprzyjemne. Garrison usłyszał odgłos otwieranych i zamykanych drzwi i rozpoznał kroki mężczyzny stąpającego po dywanie. Gdy Koenig zatrzymał się przy stole, młody człowiek odsunął od siebie talerz. - Dzień dobry, Willy - powiedział. - Jest jeszcze kawa w dzbanku, usiądź, proszę. - Dzień dobry, sir - odpowiedział Niemiec. - Dziękuję za zaproszenie, ale już jadłem. Przyniosłem panu nowe ubranie; pomogę je panu przymierzyć. Bardzo pasuje do tutejszego klimatu. To był inny Koenig; jego zachowania Garrison dokładnie nie pojmował. - Sztywniak z ciebie, co, Willy? - Niezupełnie, sir. Tylko pełen szacunku. - Dziwnie brzmiały te angielskie słowa, wypowiedziane z teutońskim akcentem. Garrison dokończył kawę i wstał od stołu. Pełen erotyzmu magnetyzm zniknął z otoczenia za sprawą Koeniga; Vicki była teraz bardzo odległa w ciemniej przestrzeni. Odwrócił się w jej kierunku, bliski paniki. - Vicki, jesteś tam? To znaczy... - Tak, jestem. Popływamy razem przed lunchem? Poczuł się pewniej. - Z dziką rozkoszą - odpowiedział. Koenig ujął go za łokieć, ale Garrison odrzucił pomoc. W drodze do pokoju uderzył się o drzwi i o jakiś stolik, przeklinając głośno za każdym razem. Gdy odeszli dostatecznie daleko, Koenig chwycił go i przytrzymał za ramiona. Był to uścisk imadła. - Richard - powiedział Niemiec. - Gniew jest głupotą. Czy to tylko dlatego, że jestem sztywny? Musisz zrozumieć, że jestem tutaj służącym. Nie wystarczy, że jesteśmy przyjaciółmi? Vicki też jest moim przyjacielem, ale mówię do niej „madame”. Pewnego dnia może będzie inaczej, ale teraz... Poza tym gniew powoduje u ciebie utratę koordynacji. Garrison zgrzytnął zębami i wykrzywił się ironicznie w stronę, z której dochodził głos Niemca. Powoli się uspokajał, aż w końcu przytaknął. - Oczywiście, masz rację, to nie było grzeczne. Wściekłem się niepotrzebnie. Z zazdrości - tak mi się wydaje... - O! - A tak! Ty ją możesz widzieć, a ja nie. - Nie wściekłeś się naprawdę - powiedział Koenig. - Byłeś może trochę sfrustrowany. I trochę zdenerwowany. Tego należało się spodziewać. Ale widzę, że już ci przeszło. Musimy cię teraz ogolić... - Poradzę sobie. - ... i ubrać... - Z tym też się uporam. - ... i muszę pokazać ci okolicę. - Pokazać? - zakpił Garrison. - Gorycz? U ciebie? Mogę ci wszystko opisać. Nie bądź zgorzkniały, Richardzie, zaufaj mi - wszystko pójdzie dobrze, jeśli mi trochę pomożesz. No cóż, będziemy dalej przyjaciółmi? Powoli czoło Garrisona wygładzało się. Uśmiechnął się szeroko, chociaż dość jadowicie. - Cholera, tak mi się wydaje. To znaczy: ty wyjść w pół drogi i my być przyjaciele, co? Bez zbędnych protestów dał się odprowadzić do pokoju. Tym razem droga wbiła mu się w pamięć. Już nigdy nie trzeba było go odprowadzać. Schroeder siedział przy basenie, w fotelu na kółkach. Nikt nie pływał, chociaż woda była ciepła. Przed utratą wzroku Garrison nie zwróciłby na to uwagi (nie byłby w stanie tego dostrzec), ale teraz czuł cieple powietrze, wyczuwał sztuczne ciepło ogrzewanego basenu. Młoda kobieta sporządzająca notatki siedziała przy przemysłowcu. Mówił do niej ściszonym głosem, ale Garrison mógłby przysiąc, że dosłyszał swoje nazwisko. Przerwali, gdy Koenig zbliżył się do nich wraz z gościem. - Mino - powiedział Schroeder do kobiety - wybaczysz nam? Dokończymy później. - Naturalnie, Herr Schroeder. - Odeszła, robiąc na Garrisonie wrażenie młodej dziewczyny o typowo nordyckich rysach. Schroeder cenił przyjemności życia. Czegóż mógł chcieć od niego? - Proszę usiąść, Richardzie - powiedział Niemiec. - Proszę mi wybaczyć, że nie wstaję. Mogę wstać, ale to zwykle boli, więc głównie siedzę. Czasami Willy popycha mnie albo sam jeżdżę dla wprawy. Młody człowiek usiadł dzięki wskazówkom Koeniga. - Miło pana widzieć - kontynuował Schroeder - a szczególnie miło widzieć pana w tak dobrej formie. - Uścisk jego dłoni był silny, a głos zupełnie inny od tego, który Garrison zapamiętał. Nawet napiętnowany strachem podczas „wizyty” w hotelu był mocny i władczy. Teraz ... łamał się. Richard wyczuł krótki oddech, zmęczenie i jak gdyby pośpiech, by załatwić wszystkie sprawy przed upływem darowanego czasu. - Herr Schroeder, dziękuję za zaproszenie, mimo że za pana sprawą jest tu tak ciemno. - Pańska wizyta to dla mnie przyjemność - powiedział Niemiec. - Mogło się przecież tak zdarzyć, że nie chciałby pan więcej słyszeć mojego nazwiska, nigdy. I nie należałoby pana za to winić. Garrison odpowiedział oszczędnym uśmiechem. - Och, może pan być pewien, że chciałbym pana widzieć. Każdego. Schroeder znów ujął go za rękę. - Młodość, Richardzie. Pańskie uszy są wciąż zbyt przeczulone i błędnie interpretują słowa. To rana, ale gdy się zagoi, będzie pan innym człowiekiem. Bardzo boli? - To jakieś nowe podejście - rzekł Garrison - pytać, czy boli. Inni po prostu uznali, że jestem kaleką, i to zarówno fizycznym, jak i psychicznym. W rzeczywistości mój umysł jest bardziej bystry, jasny - tak mi się, oczywiście, wydaje. Czy cierpię? - Przerwał, wzruszył ramionami. - Ani Bóg, ani diabeł we własnej osobie nie są w stanie tego dociec. Pewnie już się z tym pogodziłem. Tak, cierpiałem, bo jest jeszcze tyle ciekawych miejsc, pięknych dziewczyn, różnych cudów świata, których nie miałem okazji zobaczyć. Ale została mi przecież dobra pamięć i wyobraźnia. Także moje pozostałe zmysły czują się dobrze. Zapach... Dzięki słuchowi wyłapuję dźwięki, których wcześniej nie słyszałem. Smak... trochę inny. A kiedy czegoś dotykam, to po to, aby lepiej poznać, tak jak Willy’ego. Czasami wydaje mi się, że znam go od wieków. - Tak. A więc Willy dobrze się panem opiekował? - Oczywiście, wspaniale. Z wyjątkiem... - Tak? Garrison wyszczerzył zęby w kierunku przestępującego z nogi na nogę mężczyzny. - Nic takiego, tylko raz miał nade mną przewagę. - Co zrobiłeś, Willy? - Nic, Thomas, zapewniam cię. Myślę, że kapral mówi o tym, że ja mogę widzieć Fraülein Maler, a on nie. To moja przewaga. Jedli razem śniadanie, może im przeszkodziłem? Garrison i Schroeder wybuchnęli śmiechem, ale śmiech tego drugiego zmienił się w suchy kaszel. Kiedy przestał kaszleć, powiedział: - Willy, masz swoje zajęcia. Możesz nas zostawić? - Oczywiście, Thomas. Dziękuję. - Koenig zwrócił się do Garrisona: - Mam nadzieję, że zobaczymy się później, sir. Gdy odszedł, siedzieli chwilę w milczeniu. W końcu odezwał się Garrison. - Fotel na kółkach, bóle w klatce piersiowej, obrażenia wewnętrzne, ogólne osłabienie. I pan mnie pyta, czy to boli? Mój ból jest cierpieniem psychicznym i powoli mija. Pański - to cierpienie fizyczne, wciąż narastające. - Jest więcej różnic - zauważył Schroeder. - Pan był niewinny, ja nie. Prawie to sprowokowałem, dostałem, co chciałem. Pana powinien spotkać lepszy los. I dlatego jestem pańskim dłużnikiem. Bo to jest dług. I ja chcę go spłacić. Do końca. - Nie ma o czym mówić. - Głos Garrisona zabrzmiał twardo. - Rachunek jest wyrównany. - Nie rozumiem. - Schroeder wydawał się zaskoczony. - Nie może mi pan oddać moich oczu. Przepadły na dobre. Wiem, że jest pan bogatym człowiekiem, ale tego długu nie może pan spłacić. Niech pan nawet nie próbuje. Przez chwilę Schroeder milczał. - Może chociaż przyjmie pan drinka, co? Podła brandy z coca-colą dla osłody, dobrze? Garrison uśmiechnął się, zadowolony, że nastrój rozluźnił się nieco. - Willy panu powiedział? A właśnie, jak to jest, że do mnie zwraca się „sir”, a do pana „Thomas”? Schroeder zaśmiał się cicho. - Wydałem mu taki rozkaz - wyjaśnił. - Musiałem tak zrobić, to był jedyny sposób. A dlaczego do pana zwraca się „sir”? Będzie tak pana tytułował przez wiele lat. - Pan wybaczy, ale nie rozumiem. Przecież zostałem zaproszony na tydzień. - Tak? No, zobaczymy. Ale powinien pan wiedzieć, Richardzie, że zawsze byłem człowiekiem silnej woli. Garrison przytaknął z odrobiną ironii w głosie. - Jestem tego pewien. ROZDZIAŁ TRZECI - Czy Willy pokazał już panu okolicę? - zapytał Schroeder - Tylko wnętrze domu - odpowiedział Garrison. - Chciał mnie oprowadzić po ogrodzie i lesie - to jest las iglasty, prawda? Ale wstałem zbyt późno i już nie było czasu. - A tak, Willy jest pedantem, jeśli chodzi o rozkład dnia. Zawsze działa zgodnie z instrukcją i wcześniej obraną taktyką. - Taktyką? Schroeder uśmiechnął się. - Taktyka, strategia - myśli pan, że te sformułowania są używane tylko podczas wojny? Ależ nie, jest przecież strategia robienia interesów i taktyka zabawiania gości. W pańskim przypadku połączymy je obie, chociaż nie jest to w moim guście. Ale chodźmy; niech pan pcha wózek, a ja będę sterować. Będę maszynistą, a pan parowozem. Możemy przecież rozmawiać spacerując. - Myśli pan, że może na mnie polegać? Schroederowi stanął gwałtownie przed oczyma obraz Garrisona wyciągniętego w powietrzu, próbującego uciec przed ogniem. Poczuł rozrywający wnętrzności odgłos eksplozji. Szybko otrząsnął się z przerażającej wizji. - Polegać na panu? O tak, na pewno mogę na panu polegać, Richardzie Garrison. Brytyjczyk wstał i zaczął powoli pchać fotel, pozwalając Schroederowi kierować nim. - Ten budynek, w którym spędził pan noc, to mój dom - wyjaśnił człowiek na wózku. - Przynajmniej jest nim wtedy, gdy przebywam w tej części świata. Ale określenie „mój dom” jest zbyt ubogie. Posiadłość nie przypomina mi domu, już prędzej mały prywatny pensjonat. Jest jednym z sześciu takich samych budynków; pozostałe pięć otacza go, tworząc okrąg. Między nimi znajdują się ogrody, alejki i trzy baseny z podgrzewaną wodą. Energii dostarczają baterie słoneczne. Klimatyzacja i inne udogodnienia są sterowane automatycznie z piwnicy głównego budynku. A przy okazji, czy Willy zabrał pana na dach? - Tak, byliśmy i tam. - Wie pan wobec tego, że poddasze to w rzeczywistości obracające się solarium. Mój sztab ma więc piwnicę, trzy piętra i solarium. Pozostałe budynki są identyczne, z tą tylko różnicą, że nie mają trzech, a tylko dwa piętra i są pozbawione wind. Dachy wszystkich sześciu budowli mają kształt kopuł, a na nich zamontowane są baterie słoneczne. To duże lustra, które poruszają się w ślad za wędrującym słońcem; daje to jedną trzecią całej potrzebnej nam energii. Dachy błyszczą w słońcu i muszę powiedzieć, że to miejsce wygląda bardzo fu turystycznie. Ale zapewniam pana, że wszystko ma swoją funkcje; nic nie służy wyłącznie ozdobie. - Świetnie - rzekł Garrison - teraz wiem, jak to wygląda. A jaki cel ma to wszystko? - To tylko jeden z moich domów. Jeden z wielu. Garrison był zaskoczony. - Jezu! Jeden z wielu! To wszystko musi być warte kupę forsy! Schroeder zakaszlał. - Siedem milionów, mój młody przyjacielu, tyle było to warte pięć lat temu. I nie marek, ale funtów szterlingów. Garrison gwizdnął. - Ale dlaczego aż sześć budynków? Kto w nich mieszka? - Poza mną główny budynek - moją INNER SANCTUM zamieszkuje służba i Willy Koenig. Wyższe piętra są dla gości, ja mieszkam na parterze. W tym budynku goszczę tylko najbardziej szacownych przyjaciół. Może się pan czuć wyróżniony. - O tak, czuję się zaszczycony. - Co do pozostałych budynków, dwa są przygotowane do przyjmowania gości. Trzy pozostałe są, jakby to powiedzieć... specjalne. - Specjalne? - O tak. Jeden z nich to mały, ale za to doskonale wyposażony szpital, czy raczej - sala chirurgiczna. Słyszał pan o Saulu Siebercie? - Tym lekarzu? - To chirurg, pewnie najlepszy na świecie. Sfinansowałem mu studia, całą jego edukację. Miałem dług wdzięczności wobec jego ojca, jednego z moich oficerów, który zginął na wojnie. Dług wdzięczności to jedno, ale poza tym, cóż to za wspaniała inwestycja! Saul jest doskonały! Nie zapomina jednak, ile mi zawdzięcza. Ma prywatne sanatorium w Harzu, ale od czasu do czasu wymagam, by pracował u mnie. - Pan wymaga od niego, by tutaj pracował? Schroeder zignorował uszczypliwość Garrisona. - Jak dotąd - kontynuował - Saul Siebert uratował tutaj cztery istnienia ludzkie, wszystkie dla mnie bardzo ważne. Jednym z tych ludzi był pewien szejk, drugim członek sowieckiego prezydium, cieszący się teraz wyśmienitym zdrowiem, trzecim grecki magnat, armator. Czwarte życie - to moje własne. Saul jeszcze nie zakończył kuracji, musiałby się jeszcze nade mną pomęczyć, ale myślę, że nie ma już czasu. To znaczy - ja nie mam go zbyt wiele. Garrison zatrzymał gwałtownie fotel. - Nie, proszę się nie zatrzymywać. I proszę mi wybaczyć - nie jest to dla pana dobry wypoczynek. O czym to mówiliśmy? - Jeszcze dwa budynki... - przypomniał mu Garrison, popychając znów wózek. - A tak, oczywiście, przepraszam. Dwa budynki, tak. Jeden z nich to biblioteka pełna książek - sporo czytam. Na górze nie ma solarium, jest za to czytelnia i obserwatorium astronomiczne. Ostatni budynek to ściśle prywatne miejsce. Nikt, z wyjątkiem mnie, nie zagląda do środka. Czasami tylko - Willy, a jutro - pan. Garrisona przebiegł dreszcz, nie mający nic wspólnego z chłodem górskiego powietrza. Chociaż był ogromnie ciekawy, nie dopytywał się o „ściśle prywatne miejsce”. Zmienił temat. - Dokąd teraz idziemy? - Proszę jechać powoli, wzdłuż tej ścieżki. W lesie jest miejsce, w którym rośnie specjalny gatunek grzybów. - Grzyby o tej porze roku? - Specjalny gatunek - powtórzył Schroeder. - Sprowadziłem grzybnię z Nan Shan z Tybetu. Wegetuje przez dwa lata i pod koniec drugiego roku owocuje. Poinformowano mnie, że są gotowe do zebrania. Zobaczymy... Garrison popychał Schroedera na wózku inwalidzkim wzdłuż ciągnącej się przez dwieście metrów alei. Gdy wyjechali na odkryty teren, promienie słońca niespodziewanie ogrzały twarz i ramiona Garrisona. Usłyszał szept liści i poczuł zapach sosen. Podjechali pod bramę i Niemiec polecił Richardowi zatrzymać się. Nacisnął hamulec i poinstruował Garrisona, jak należy otworzyć bramę. Odnalazłszy zamek, Garrison poradził sobie z nim sprawnie. Zostawiając drzwi otwarte, zawrócił do wózka. Nagle usłyszał szelest liści i skradające się kroki. Do jego uszu dobiegł suchy trzask odbezpieczanej broni. - Thomas, uważaj! - krzyknął gwałtownie, rzucając się twarzą w dół, między liście i igły sosen. - Spokojnie, mój chłopcze, spokojnie. - Głos Schroedera był teraz energiczny. - Nie ma tutaj nieprzyjaciół. To Gunter, jeden z moich ludzi. Jest ich więcej w lesie i na pobliskiej drodze; przydają wagi tablicom ostrzegawczym. Widzisz, ja wysoko cenię sobie swoją prywatność. - Jezu - sapnął Garrison - powinieneś był mi powiedzieć. Stanął niepewnie na nogi i Schroeder mógł dostrzec jego spoconą twarz. - Wciąż jesteś szybki. - Oczy Niemca zwęziły się, gdy patrzał na niego przez grube szkła. - Szybki jak diabli. Myślę, iż Gunter ma szczęście, że nie miałeś broni. - Masz rację - warknął Garrison. - Do cholery, byłby już trupem. - Cóż - kontynuował Schroeder - przykro mi. - Podjechał do miejsca, gdzie Garrison strzepywał z ubrania kurz i sosnowe igły. - Utożsamiasz sobie moją osobę z niebezpieczeństwem? Garrison odwrócił się do niego ze zmarszczonym czołem. Trząsł się odrobinę. - Tak, chyba tak. Powinieneś jednak wiedzieć, że nie bałem się o siebie. Któż by chciał strzelać do ślepca? - Pytałeś mnie, czy ci ufam - miękko przypomniał Schroeder. Potem przez całe trzy minuty, robiąc tylko przerwy na złapanie oddechu, ostrym, nie znoszącym sprzeciwu tonem beształ strażnika. Ten nieporadnie próbował się usprawiedliwiać, co jeszcze bardziej wzmagało furię jego pracodawcy. Gdy Schroeder skończył, Garrison usłyszał tylko: Entschuldigen - Sie, po czym zaszeleściły krzaki i mężczyzna zniknął wśród drzew. - A to głupek - warknął Schroeder - też mnie wystraszył, wyłażąc stamtąd tak nagle. Ale... Przypuszczam, że chciał tylko pokazać, jakim jest czujnym strażnikiem. Aż podskoczyłem na tym swoim wózku. On mnie kiedyś wykończy. O, tutaj niedaleko rosną te grzyby. Musimy zaraz wracać, jesteś przecież umówiony z Vicki. - Vicki - głos Garrisona nie zdradzał żadnych emocji - a więc widziałeś się z nią dzisiaj rano i mówiliście o mnie. Kim ona jest? - Córką przyjaciela. Straciła wzrok, gdy miała piętnaście lat. Niczego nie można dla niej zrobić. - A dlaczego jest tutaj? - Towarzystwo dla ciebie. - Schroeder był rozbrajająco szczery. - Pomyślałem, że będziesz się czuł mniej obco, gdy będzie tu druga niewidoma osoba. A poza tym, jest to świetne miejsce na wakacje. Tak, powiedzmy po prostu, że odpoczywa u swojego wujaszka Thomasa. - Posłuchaj - powiedział Garrison twardo - nie chcę, żeby to wyglądało na niewdzięczność, ale ja naprawdę nie potrzebuję żadnego alfonsa! Schroeder zaśmiał się cicho. - Powiedziałem, że ma ci towarzyszyć, a nie że ma być twoją dziwką. Słuchaj, Vicki to dobry kompan. To, czy pójdziecie do łóżka czy nie, jest waszą sprawą. Ale powiem ci coś: ona ma rude włosy i wspaniałe zielone oczy. Z mojego doświadczenia wynika, że to zabójcze połączenie, szczególnie jeżeli chodzi o Niemki. Alfons, tak? Byłbyś bardziej bezpieczny z kobrą, Richardzie, niż z tą dziewczyną. Oczywiście, mogę się mylić... A oto nasze grzybki. Kierując się wskazówkami Schroedera, Garrison przeszedł kilka kroków po trawie. Na polecenie Niemca zatrzymał się i przyklęknął na jedno kolano, odnajdując w trawie kilka grzybków. Miały chropowatą powierzchnię, duże kapelusze i wysokie nóżki. Były zupełnie niepodobne do grzybów spotykanych w Anglii - kleiste, irytująco sztywne i wysokie na jakieś trzydzieści centymetrów. Nawet bez wskazówek Schroedera łatwo by je odnalazł: ich charakterystyczny zapach miał w sobie przyciągający magnetyzm. - Sześć wystarczy - zawołał Schroeder - w sam raz na nasze potrzeby. Zawiń je w chusteczkę. Garrison zerwał sześć grzybów, wrócił do wózka i podał je Niemcowi. Ten powąchał je z lubością. - Nasienie - orzekł. - Patrząc na ich kształt i czując zapach, można sobie wyobrazić pląsające wokół nich nimfy. Garrison zaśmiał się. - Po co ci one? - zapytał. Zanim zdążył odsunąć się, Schroeder wyciągnął rękę i poklepał go po nosie. - Nie twój interes! Przecież jasno określiłeś swą niezależność od prochów. Trzeba wracać. Musisz popływać i odpocząć, a ja też mam sprawy do załatwienia. Później będzie lunch, a po południu jeszcze ci reporterzy! - Reporterzy? - Garrison był zaskoczony. - Tak, tak. I jeszcze krawiec - musi wziąć ci miarę. Trzeba też nagrać twój głos. Potrzebny jest specjalista do poprawiania twojej kondycji i jeszcze... - O, już dość! - wybuchnął Garrison. - Nie będę niczego... - Ależ oczywiście, że tak. Naturalnie, że będziesz. Garrison pokiwał głową, ustępując nagle. - Dobra - odrzekł - nie chcę sprawiać kłopotu. Zobaczymy... Ale jeszcze jedno - będę chyba musiał odwołać randkę w basenie. Nie mam kąpielówek. - Czego nie masz? - Schroeder roześmiał się. - Znajdziemy coś dla ciebie. W końcu - czy to ważne? Vicki też nie ma stroju. - Ale... - Myślisz, że jestem nie tylko alfonsem, ale także Tomciem Podgląduchem, tak? Obaj wybuchnęli głośnym śmiechem. Na wyraźne żądanie Koenig przyniósł mu parę kąpielówek. Garrison poszedł się przebrać do swego pokoju, podczas gdy Vicki już pluskała się w wodzie. Maksymalna głębokość basenu wynosiła jakieś półtora metra. Basen miał dwadzieścia metrów długości i dziesięć szerokości. Były też schodki i zjeżdżalnia. Sadowiąc się ostrożnie, Garrison zbierał się na odwagę, by zjechać po śliskich, obmywanych wodą kafelkach, gdy Koenig znienacka oderwał mu rękę od poręczy i popchnął go. - Bandzior! - zdążył krzyknąć Garrison, zjeżdżając do wody. Jej temperatura była idealna; nie odczuł szoku termicznego po zanurzeniu. Stając na nogi, wykrztusił: - Willy, chcesz rozpętać trzecią wojnę światową? Odpowiedział mu oddalony głos Niemca. - Ganz komisch! - krzyknął. Vicki też się śmiała. - Wrzucił cię? - Tak, zepchnął mnie w dół po zjeżdżalni - wysapał, podpływając pieskiem w jej stronę. - Nie zbliżaj się - powiedziała cofając się - w wodzie jestem silna i nie lubię podtapiania. - Zabawne, w jaki sposób wy, Niemcy, wymawiacie „p” warknął. - To nawet nie jest podryw, ty po prostu jesteś wulgarny! - A kto powiedział „podtapiać”? - Zaśmiał się. - A poza tym, kto chciał, żebym tu pływał? - Możemy pływać w tym samym basenie - zgodziła się - ale niekoniecznie obok siebie, i wolałabym bez dotykania. - O! - Garrison dopadł ją i przyciągnął. - Niech to szlag! Masz na sobie kostium! - Tak, parę chusteczek do nosa. A ty też masz slipki. Głupio wyszło. Nikogo tu nie ma... - Jest Willy - odparł, całując ją w czoło. - Nie, Willy nie jest podglądaczem. - Prysnęła mu wodą w twarz. - Poza tym, nie będzie nic do oglądania. - Odpłynęła od niego zręcznie. - Vicki - wołał za nią - pomyślałem, że wcześniej się dzisiaj położę. - Tak? - Ton jej głosu nie zdradzał emocji. - Wciąż jesteś zmęczony podróżą? To z powodu górskiego powietrza. Ja będę na nogach do późna. - Nie strugaj wariatki, wiesz przecież, co miałem na myśli. - Tak, wiem. Powinnam cię po prostu zaprosić do swojego pokoju, co? - Tak byłoby najprościej. - A może ja nie chcę, żeby to było takie proste? Znów ją dogonił, przyciągnął do siebie. Tym razem pocałował ją w usta i przywarł do niej całym ciałem. - Przecież chcesz tego - powiedział, nie wypuszczając jej z objęć. - Tam na górze są dwadzieścia cztery pokoje. - Jej głos zmienił się pod wpływem podniecenia. - O północy przyjdź do mojego i kochaj się ze mną. - Ale który to pokój? - Garrison też miał trudności ze złapaniem oddechu. - Tego ci nie powiem. Ani nawet na którym jest piętrze. - Kurczę, ale będzie draka, jeśli się pomylę. - Zaśmiał się łobuzersko. - Więc się nie pomyl. - Żadnych wskazówek? - No, może. Ale jest jedna zasada - nie wolno ci nikogo pytać o drogę. Nie chcę, aby było to tajemnicą poliszynela. - Vicki wyzwoliła się z jego objęć i odpłynęła. Za chwilę usłyszał stąpanie jej bosych nóg po obrzeżu basenu. - Hej - krzyknął w jej kierunku - już popływaliśmy sobie? - Spełniło to już swoje zadanie! - odkrzyknęła. Małe fale łagodnie uderzały o pierś stojącego w wodzie Garrisona. Gdzieś blisko brzęczał jakiś owad; po chwili usiadł mu na ramieniu. Richard zanurzył się i pływał przez następne dziesięć minut. Wystarczająco długo, by zdążyło opaść z niego podniecenie. Podczas lunchu zaledwie coś przekąsił. Zbyt dużo spraw do przemyślenia odebrało mu apetyt. Jedną z nich była jutrzejsza wizyta w tajemniczej budowli, która (nie wątpił w to) miała wyjaśnić przyczynę jego pobytu w posiadłości. Najpierw jednak musiał stawić czoła tym, którzy robili mu zdjęcia - fotografowano go w ruchu i w bezruchu, w ubraniu i bez, siedzącego, stojącego, chodzącego, krzyczącego i mówiącego. Fotografowano go w ciemnych okularach i bez nich, na czarno-białej i na kolorowej kliszy. Nagrywano jego głos w całej skali - mowę, krzyk, rozkazy po niemiecku i po angielsku. Przekleństwa wypowiadane spokojnie, w podnieceniu i w złości. Nie pominięto niczego: każda głoska, najdrobniejszy ślad gwary (chociaż był wolny lub prawie wolny od wpływu dialektów), każda, nawet najdrobniejsza wada wymowy, cień maniery - wszystko zostało nagrane. Jego ciało poddano najsurowszym testom. Nawet coroczna kontrola czy „ścieżka zdrowia” w wojsku była niczym w porównaniu z tymi ćwiczeniami. Zmierzyli go, zważyli, rozciągnęli i porównali. Wysondowali wszystkie wewnętrzne organy, badali krew i mocz, pobrali wszelkie możliwe wymazy. Garrison oczekiwał także pobrania nasienia, ale tego badania nie było na ich listach. Po tym wszystkim znów go zmierzono. Tym razem robili to dwaj krawcy, ewidentni homoseksualiści. Osobiści krawcy Schroedera przybyli z Kasse do Harzu, by wypełnić jego polecenie. Miały to być dwa mundury, sześć garniturów i całe mnóstwo strojów okolicznościowych, uszytych według doskonałego gustu Schroedera, zgodnie z jego poprawkami i uwagami. W końcu Garrison trafił w ręce innego, dość dziwnego specjalisty. Był to jajogłowy mól książkowy, rozmawiający z Garrisonem przez tłumacza. Interesowały go tylko skronie i nadgarstki Garrisona - rozpiętość dłoni i objętość przegubów. Wreszcie ustawił przemyślny aparat, mieszczący się w dużej walizce, i nałożył słuchawki na uszy. Wyciągnął jeszcze z walizki dwie rozciągliwe opaski na przeguby; Garrison założył je i dostał do ręki bateryjkę z wyłącznikiem. Tłumacz (był nim Schroeder, we własnej osobie) wyjaśnił: - To tylko próba, Richardzie. Końcowe przymiarki będą wymagały, mniej więcej za miesiąc, bezbolesnej operacji. Potem nie będzie przewodów ani żadnych widocznych baterii. Obręcze zostaną wykonane ze złota - najlepiej, gdy będzie to solidny kawał złota. Okulary będą trochę cięższe od tych, które zwykle nosisz. Będą miały srebrne odblaskowe szkła, doskonale pasujące do twojej twarzy i włosów zaczesanych do tyłu. Oczywiście, nigdy nie zastąpią ci oczu, ale... Schroeder tłumaczył dalej za naukowcem: - Wstań, proszę, Richardzie. - Znowu słychać było niemiecki szwargot i tłumaczenie Schroedera: - Jedno naciśnięcie guzika uruchomi te bransoletki. Zapiszczą - lewa trochę wyższym tonem niż prawa. Spróbuj. Garrison wykonał polecenie. Usłyszał dwa piski. Nie zdenerwowały go jeszcze. - Teraz przejadę wózkiem tuż przed tobą - powiedział Schroeder. - Nie ruszaj się. Niech twoje ręce zwisają luźno, z kciukami skierowanymi do przodu. Garrison wyczekiwał pełen narastającego podniecenia. Dźwięk w słuchawkach zmienił się na krótko, po czym wrócił do poprzedniego tonu. Był rozczarowany. - Nic - powiedział. - Miałem coś zobaczyć? Ciebie czy coś innego? - Nie, oczywiście, że nie. Po prostu miałeś się zorientować, czy jest coś przed tobą. - Bezużyteczne to wszystko! - wyrzucił z siebie. To było ciężkie popołudnie. Miał przyjmować wszystko na wiarę. - Cierpliwości, Richardzie. Włącz teraz okulary. Jeszcze jedno przyciśnięcie guzika.... Tym razem zaklekotało jak w liczniku Geigera. Niemiecki specjalista podszedł do Garrisona i klekotanie stało się szybsze. Cofnął się i dźwięk znów się zmienił. Schroeder starał się wyjaśnić funkcję urządzenia. Garrison jednak nie słuchał. - Mógłbym otrzymać więcej informacji, na przykład: „odległość, mężczyzna, nieprzyjazny” - gdyby po prostu powiedział coś do mnie! - Jednak w ten sposób będziesz zależny od siebie, a nie od kogoś. Nagle trzaski w słuchawkach rozeźliły Garrisona. Poczuł się jak piętnastowatowa żarówka, jarząca się we wnętrzu jakiejś nieznanej maszyny. - Po cholerę mi to wszystko?! - Zerwał z rąk bransoletki i cisnął nimi o ziemię. Ściągnął też słuchawki i odrzucił je w kąt. - Jak, do kurwy nędzy, mam się zorientować, o co chodzi, słysząc to pieprzone gwizdanie i klekotanie? - Richardzie - Schroeder starał się go uspokoić - ty... - To gówno! - krzyczał Garrison. - Rzygać mi się chce od tych gierek. Myślałem, że jesteś inny, Thomas. Myślałem, że jestem dla ciebie kimś więcej niż tylko pieprzonym kaleką. Chcę, żeby mi oddano moją laskę, to wszystko! - Obrócił się na pięcie i wpadł na plastikowe krzesło ogrodowe; podniósł się i pobiegł w kierunku głównego budynku. W połowie drogi wpadł na Willy'ego Koeniga. Poczuł zapach jego wody kolońskiej i mocny uchwyt rąk. - Zejdź mi z drogi, Willy - wysapał - mam dość już tego gówna. Dość tego! - Bądź cicho! - warknął Koenig. - Słuchaj... Za Garrisonem ujął się właśnie Schroeder, który dobrał się do naukowca. Dał mu niezły wycisk. Mówił tak jadowitym tonem, że nawet Garrison zorientował się, że nie jest to łagodna reprymenda. Potem dotarł do niego odgłos rzucanych przedmiotów, na koniec usłyszał ostre, gardłowe protesty zainteresowanego. - Vierzig tausend Mark - rozpaczał - vierzig tause... - Raus! - Schroeder krzyknął z silą, o jaką Garrison nigdy by go nie podejrzewał. Naukowiec zabrał swoje rzeczy i wyniósł się. Kilka minut później Schroeder zbliżył się do stojących. Poruszał się bez wózka. Jego głos był przepełniony bólem; ten człowiek cierpiał. Drżącą ręką uchwycił Garrisona za ramię. - To pomyłka, Richardzie. Moja pomyłka. Chciałem zbyt wiele - zbyt szybko. A ten idiota, ta chodząca kasa, myślał o wszystkim w kategoriach finansowych. Sam jego widok... to było za... - Zaczął kaszleć i Koenig natychmiast znalazł się przy nim. - Za dużo - dokończył za przemysłowca. Garrison poczuł się idiotycznie. Jak małe dziecko, jak rozkapryszony bachor. Podtrzymał Schroedera. - Willy, fotel! - Koenig pobiegł. - Zawsze przedobrzę - powiedział Schroeder - zawsze zbyt szybko. To błąd, możesz się zniechęcić. Cóż warte jest to, co posiadam? Pogodziłeś się już z losem, a ja mamię cię nadzieją, oferując chłam. Czuję, że jesteś niezwykłym człowiekiem. - Schroeder chwycił go za ramię i Garrison poczuł siłę płynącą przez wbijające mu się w ciało palce przemysłowca. - Czego ode mnie oczekujesz, Thomas? - zapytał. - Chcę tylko spłacić dług. - Nie, Thomas, ty chcesz czegoś więcej, czuję to. - Masz rację. Ale powiem ci o tym jutro. Wszystko, czego od ciebie oczekuję teraz, to odrobina cierpliwości. Garrison westchnął. - Dobrze, będę bardzo cierpliwy. - Przez sześć miesięcy, a może dłużej? - Co? - Młody człowiek zmarszczył czoło. - Dlaczego? Co się stanie po sześciu miesiącach? - Odejdzie pewien stary człowiek - odpowiedział Schroeder. - Zużyty, stary człowiek z połatanymi flakami. - Ty? Ty będziesz żył wiecznie. - Garrison starał się śmiechem pokryć zakłopotanie. - Willy też tak mówi. Ale powiedz drzewom, żeby nie łamały się podczas wichury. - Co się dzieje?! - Garrison krzyczał. - Chyba nie jest ci potrzebne moje współczucie, na miłość boską? Nie tak łatwo cię złamać! - Ale ja czuje zbliżającą się wichurę, Richardzie. - Ty nas wszystkich przeżyjesz! - Garrison wykrzykiwał ponownie wzbierającą w nim złość. Schroeder jeszcze mocniej ścisnął mu ramię, znowu zatapiając w nim paznokcie. - Tak, to możliwe, Richardzie, to możliwe, ale z twoją pomocą. Z twoją pomocą... To, co zostało Garrisonowi w pamięci po tym wieczorze, było dziwnie bezbarwne. Koenig nakazał mu przebrać się w szarą koszulę i sztywny, jasnoniebieski garnitur o wymyślnym kroju. Chustka wystająca niedbale z kieszonki i zamszowe niebieskie buty, chociaż nie były ostatnim krzykiem mody, dopełniały całości. Garrison od lat nie czuł się tak dobrze, a jednocześnie była w nim jakaś dziwna pustka. O dziewiątej trzydzieści wieczorem po skromnej kolacji poszedł z Koenigiem do baru w apartamentach Schroedera. Siedzieli przy dźwiękach nastrojowej muzyki, delikatnym powiewie rześkiego powietrza. Była tania brandy - wiele szklaneczek słodkiej i lepkiej commanderii: jeszcze jedno wspomnienie z Cypru. Lecz noc wciąż ziała pustką, a Garrison był coraz bardziej przygnębiony, może przez alkohol. Pił za dużo, paplał za dużo, skupiając się na zabawianiu towarzystwa. Tak, wygłupiał się dla Schroedera - oczywiście do momentu, w którym przemysłowiec nie wydawał się już rozbawiony i rozentuzjazmowany. Mina - chłodna, efektowna sekretarka Schroedera - stała z Garrisonem przy barze, trzymała go za rękę, i rozmawiała z nim łamaną angielszczyzną, co przyciągało go i zarazem odpychało od niej. Przyciągała go też jej zmysłowość, a odpychały nieskomplikowane maniery. Po prostu bawiła go okazywaniem swej, niewątpliwie odgórnie zleconej, sympatii. Udawał tak samo jak ona. Gesty i słowa bez znaczenia pogłębiały wciąż pustkę tej nocy. Z drugiej strony Vicky zdawała się go unikać. Siedziała przy stoliku Schroedera i przez cały czas prowadziła rozmowę wyłącznie po niemiecku, a w tym języku Garrison nie czuł się najpewniej. Potem przeprosiła towarzystwo i wyszła. Willy Koenig miał oko na wszystko i około wpół do dwunastej nagle powiedział: - Herr Garrison, ma pan już dość! - Tak myślisz, Willy? - Garrison poklepał Minę po ręce. - Też tak sądzisz, Mino? - Oboje tak myślą - powiedział Schroeder siedzący za kontuarem i pełniący teraz obowiązki barmana - i ja też, a poza tym jest już dość późno. - Późno. Myślałem, że takie głupstwa są ważne tylko w Anglii! - Hexen Stunden - powiedziała tajemniczo Mina. - Północ - godzina wiedźm? - Garrison oprzytomniał nagle. Zastanowiło go, dlaczego alkohol podziałał na niego bardziej niż na tamtych. Kiedy to ostatni raz pił - czy nawet miał ochotę się napić - tak jak dzisiaj? Cholera, wcale nie miał dość - po prostu nie był przyzwyczajony, to wszystko. - Czy pomimo wszystko - ostrożnie dobierał słowa - mógłbym dostać trochę kawy? Małą filiżankę kawy? Koenig zakrztusił się i wyszedł z pomieszczenia. - Cóż, Richardzie - powiedział Schroeder - dzień pierwszy. - Co? Nie rozumiem. - Za nowe życie! Usłyszał brzęk szkła, ale jego szklaneczka była pusta. Mimo to podniósł ją do ust, zmarszczył czoło i zapytał: - Nowe życie? Chwileczkę, za co ja właściwie piję? - Do jutra - pożegnał wszystkich Schroeder. - Morgen und Morgen und Morgen - powiedziała Mina, która też była trochę wstawiona. Garrison wypił morze kawy, ale jego krok był chwiejny, gdy odchodził od baru. Zapamiętał drogę do wyjścia i chociaż nikt nie odpowiedział na jego bełkotliwe pożegnanie, wyszedł na zewnątrz. Chwilę później był już w swoim pokoju. Pierwszą - dziwną odkrytą przez niego rzeczą był zapach jaśminu. Podszedł do okna, podejrzewając, że to mocne wonie z kwitnącego ogrodu, jednak okno było zamknięte. Wciągnął głęboko powietrze i doszedł do przekonania, że po prostu tak pachnie drogi odświeżacz powietrza. Mogły to być również perfumy, oczywiście, ale najbardziej pretensjonalna pokojówka nie użyłaby ich w takiej ilości. A poza tym Schroeder nie tolerowałby u służby takich obyczajów. Z drugiej strony - zastał rozścielone łóżko, no i ktoś zrobił porządek... Jego poduszki leżały na łóżku ułożone w kształcie litery „V”. Powiedziała, że może zostawi jakieś wskazówki. Dobra, więc była tu, ułożyła poduszki, zostawiła wizytówkę... zapach niczym szlak w górach! Należało rozpocząć poszukiwania... Wyszedł z sypialni i skradał się wzdłuż korytarza. Tam i z powrotem, i jeszcze raz. Przy ostatnich drzwiach uderzył go zapach jaśminu, bardzo intensywny. Przebiegł go dreszcz podniecenia. Bardzo cicho wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Dotknął wyłącznika - światło było wyłączone. Na szczęście pokój miał identyczny rozkład jak ten, w którym mieszkał. Podszedł do łóżka, rozebrał się, rozrzucając rzeczy w nieładzie na podłodze. Panująca w pokoju głucha cisza nie była zakłócana nawet przez tykanie zegara. Oddech Garrisona też jej nie zakłócał - był kontrolowany. Chłodna dłoń, dotykająca jego uda, obudziła w nim pożądanie. Dłoń błądziła po jego ciele, aż w końcu dotarła do najintymniejszego miejsca. Cały drżący poczuł jej usta, a później lekkie muśnięcie jej ręki. - Prysznic - wyszeptała - ja już brałam. Ty też musisz. - Nie pachnę zbyt miło? - Wykrztusił to zdanie z trudnością. - Pachniesz pięknie. - Głos Vicki był pełen podniecenia. Zmyj z siebie tylko zapach alkoholu i nikotyny. Mężczyźni zawsze za dużo palą, gdy piją. Ostrożnie poruszyła palcami w przód i w tył, w przód i... - No, idź już, bądź posłuszny. - Tak, pszepani. Pod prysznicem poczuł się znów tak trzeźwy, jak biskup. Całą akcję zakończył lodowato zimną wodą, od której w pierwszej chwili o mało nie zamarzł. Wrócił do łóżka jeszcze trochę mokry. - Vicki, żadnych schematów. Jak mi powiesz: „Bądź delikatny” - będę wrzeszczeć. Zaśmiała się. Jej usta płonęły, gdy całowała jego pierś, zaczynając od sutków i przesuwając się w kierunku pępka. Zatrzymała się. Garrison poddał się zupełnie jej ustom i dłoniom. - Richardzie, jeśli kiedykolwiek będziesz wobec mnie delikatny, to ja będę wrzeszczeć! Położyła się na plecach, rozsuwając gorące uda. Przytuleni, pozwolili tętnić swoim pulsom z całej siły: zaczynali boską ucztę... - Widzisz? - Thomas Schroeder odezwał się do Miny. - Miałem rację. Odgadłem, że tak się stanie. Nie, byłem pewny. Myśleliśmy podobnie, Garrison i ja. Leżał na plecach, nagi, wyciągnięty na łóżku. Brzuch przecinała mu świeża blizna. Biegła od klatki piersiowej, wzdłuż lewego boku, a kończyła na plecach. Maskowała ją trochę opalenizna. W gruncie rzeczy mógł uchodzić za młodszego o dziesięć lub piętnaście lat, jednak ani opalenizna, ani tężyzna fizyczna nie były w stanie zrekompensować obrażeń wewnętrznych. Tylko pod jednym względem nie został dotknięty skutkami wybuchu: nie ucierpiała jego męskość, a przynajmniej nie całkowicie. Mina była niebieskooką blondynką. Jej włosy jak złoty welon okrywały genitalia Schroedera, jej oczy zaś (podobnie jak oczy mężczyzny) skierowane były na olbrzymi ścienny ekran telewizyjny. Obraz był wyraźny, jeśli nie liczyć czerwonawego odcienia, efektu działania kamery, która została zamontowana w pokoju Vicki. Mina także nie miała niczego na sobie. Jej ciało leżało w takiej samej pozycji, jak ciało Vicki widoczne na ekranie. Schroeder był pasywny, jego ręka spoczywała nieruchomo na trójkącie włosów jej łona. Dziewczyna opierała się na łokciu. Drugą ręką delikatnie dotykała Schroedera. Przez kilka minut obserwowała Garrisona i Vicki. - Nie koncentrujesz się, Thomas. - Tak? Być może. Ale i tak to, co robisz, jest miłe. - W ten sposób nigdy ci się nie uda. - Niecierpliwa? Myślałem, że to moja domena. - Był zdziwiony. - Mino, bądź grzeczna i uspokój się. Oglądam Garrisona. Och, zapewniam cię, że to jedyny sposób, żebym dostał to, czego chcę. - W ten sposób na pewno się nie spuścisz. Westchnął i spojrzał na nią. - Mino, wydaje mi się, że ty naprawdę podejrzewasz mnie o podglądactwo. - A nie jest tak? Dlaczego ich oglądasz? - A ty co robisz? Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Lubię to. - Wobec tego ty jesteś podglądaczem, a nie ja. Widzisz, teraz dla nich seks jest zjawiskiem incydentalnym, a to tutaj - zbiegiem okoliczności. Ja po prostu obserwuję Garrisona - patrzę na wszystko, co robi. - Po co? - To moja sprawa, Mino. Twoim zadaniem w tej chwili jest zadowolić mnie. Nagle Schroeder doznał erekcji. Mina patrzyła na niego, kiedy rozmawiali, ale teraz spojrzała na ekran. Vicki klęczała z rozstawionymi nogami, jej głowa opadała na poduszki. Garrison klęczał przy niej z rękami na biodrach dziewczyny. Wbijał się w nią głęboko. Jej ciężki oddech został zwielokrotniony przez głośniki, zamontowane w pokoju Schroedera. Mina wzięła to za dobrą monetę. Jej usta i dłonie wprawnie zajmowały się członkiem Schroedera, jednak bez rezultatu. Gdy Garrison i Vicki oderwali się od siebie, omdlewając w swoich ramionach, Schroeder rozluźnił się, a erekcja zmniejszyła się. Mina nie skarżyła się (prawdopodobnie i tak już powiedziała za dużo), ale Schroeder wyczuł jej rozczarowanie. Pogładził ją po brzuchu. - Bądź cierpliwa, Mino. Godzina jest młoda. Tak jak oni. - Pokiwał głową i spojrzał na swoją kochankę. - Tak jak ty. Powiedz mi, co sądzisz o Garrisonie? - Szczerze? - Jasne, tylko szczerze. - Wydaje mi się, że wytrzyma do trzeciej trzydzieści. Schroeder roześmiał się. - Nie, skończy najwcześniej o piątej. Jest wysportowany i wygłodniały. - Vicki też - zauważyła Mina. - Popatrz, znowu go chce zjeść. - A on reaguje. Teraz go ujeżdża. Są wspaniali. - Vicki mnie zaskakuje - przyznała Mina. - Myślałam, że... - Że to grzeczna dziewczynka, co? Wszystkie jesteście milutkie, moja droga, ale czasem trafiacie na właściwego mężczyznę i nic nie jest w stanie was zatrzymać. Tak, jeśli to się stanie, wszelkie zakazy i tabu przestają mieć dla was znaczenie. - Thomas, to okrutne, co mówisz. - Mina poczuła się dotknięta. - masz mnie na myśli? Wiesz przecież, że cię lubię. Jestem twoją kochanką. - Moją płatną kochanką, tak. - Schroeder wzruszył ramionami. - Może właśnie dlatego nic z tego nie wychodzi. Oczywiście, mogę się mylić. Widzisz, aby się skoncentrować, należy się przytulić. A w moim przypadku przytulanie boli. Więc może dlatego nic mi się nie udaje. Intensywnie wpatrywał się w ekran. Obraz odbijał się w jego okularach. Wsłuchiwał się w odgłosy poprzedzające orgazm. - Ale Garrison... nie zna cierpienia. W tej chwili nie zna niczego poza pragnieniem i żądzą. I pewnie zna już trochę Vicki. Jest jak automat. Oni nie muszą się koncentrować, nie czują żadnego bólu, no, może troszkę, podczas końcowej słodkiej agonii, która jest nagrodą, podnietą zaczynającą wszystko od początku. Podczas rozmowy oboje wpatrywali się w ekran, na którym Vicki omdlewała w ramionach Garrisona. Sutki Miny stwardniały wraz z powrotem erekcji u Schroedera. - Może teraz, Thomas - powiedziała, poruszając ręką bardziej rytmicznie i szybciej niż dotąd. Rozchyliła uda i pozwoliła jego ręce wślizgnąć się i zanurzyć w swoją wilgotność. - Być może - odpowiedział - ale jest to mało prawdopodobne. Wydęła usta, tak jak to potrafią wyłącznie niemieckie dziewczyny. - Ale ty nawet nie próbujesz! - Nie, raczej nie. Oni mnie zafascynowali. Spójrz, jak do siebie pasują. Umierają i odradzają się na nowo. A Vicki”. - Nawet ciebie zadziwia, co? - Ten chłopak - powiedział Schroeder, zmieniając temat - jest odbiciem mojej młodości. Ma w sobie wigor. - Może go oszczędzał. - Tak, wyobrażam sobie. - Schroeder przytaknął. - Wymuszona abstynencja. Ślepota. Ale zmagają się jak prawdziwi kochankowie... - Miłość od pierwszego wejrzenia? - Nie mają siebie dość. Chcą się rozwałkować, jedno na drugim. Dziewczyna chciałaby go wciągnąć w siebie całego - jego jestestwo, ciało i duszę. A on chce zostać wciągnięty. Chce spróbować, poznać wszystko od razu. - Thomas, ja... - Mina była już zmęczona. - Nie, nie - uciszył ją - musimy obejrzeć to do końca. To zupełnie aseksualne doświadczenie. Posłuchaj, mówiłaś o Vicki, że to miła dziewczyna. Jasne, że tak, ale... Przed końcem nocy Garrison wejdzie w nią przynajmniej jeszcze trzy razy. - Nie, mylisz się - odpowiedziała - tylko kochankowie z pełnym... - Jasne, że tak, przekonasz się! - Nie, o trzeciej będzie już po wszystkim. Będą spali jak niemowlęta. - Najwcześniej o piątej - Schroeder upierał się. - Będzie tak, jak mówię. - Droczysz się ze mną? - Podwoję twój czek, jeśli się mylę. - A, to jasne. Nakarmiłeś go jednym ze swoich grzybów. - Nie, sam się nakarmiłem. - W takim razie wkrótce będzie już po wszystkim. - Mylisz się, Mino. - Skąd ta pewność? - Ponieważ pamiętam, jak to było, Mino! Doskonale pamiętam. - Podwoisz mi czek? - zapytała po chwili. Odruchowo przytaknął, z oczyma wciąż wlepionymi w ekran. Wiedział, że Mina dostanie swoje pieniądze... ROZDZIAŁ CZWARTY - Dzień drugi, Richardzie - powiedział Schroeder po bardzo późnym śniadaniu. - Słońce już wysoko, a my nawet nie zaczęliśmy. Zbyt wiele wrażeń jak na jeden dzień, co? - Tak - przytaknął Garrison czuł się potwornie zmęczony i niewyspany. Na stole było jednak dużo dobrego jedzenia i wiedział, że mimo wszystko wrócą mu siły. Wspomniał ostatnią noc z Vicki. I niezbyt mile te trzy i pół godziny snu czy też letargu, w którym trwał przed powrotem do swego pokoju. Nie dalej jak pół godziny po powrocie obudził się znowu, tym razem na wyraźne żądanie starej Fraülein czy też Frau - pielęgniarki, której słowo najwyraźniej w tym domu było święte. Przypominał to sobie, zastanawiając się, co by było, gdyby weszła do jego pokoju godzinę wcześniej, lub co gorsza, do pokoju Vicki. - A tak przy okazji - gdzie jest Vicki? - Miał nadzieję, że zabrzmiało to naturalnie. - Vicki? Wstała, zjadła śniadanie, popływała trochę i wróciła do łóżka. Nie ma tak napiętego harmonogramu jak ty. Ale nie martw się - lunch będzie dziś trochę później i wtedy będziesz mógł z nią porozmawiać. Garrison pomyślał, że Vicki musiała wstać zaraz po jego wyjściu. Nie mógł jednak zgadnąć, skąd wzięło się rozbawienie w głosie Schroedera. - Jesteś gotowy? - kontynuował Schroeder. - Nie spałeś chyba zbyt dobrze. Wydajesz się zmęczony. - Gotowy? - odpowiedział pytaniem Garrison. - Mam poznać te sześć budynków i nie prześpię tego, obiecuję. - Najpierw biblioteka - powiedział Schroeder. - Chcę zadać ci kilka konkretnych pytań. Garrison poczuł gwałtowny niepokój. - Mam nadzieję, że nie będzie to tak nieprzyjemne jak wczoraj? - O, nie. - Schroeder potrząsnął głową. - Założę się, że bardzo ci się spodoba. Skończyli pić kawę i Richard zawiózł gospodarza do biblioteki. Schroeder otworzył drzwi z pancernego szklą elektronicznym kluczem, a Garrison skierował wózek w stronę półek przylegających do ścian pomieszczenia. Domyślał się ich ilości: setki, tysiące. Przejechał ręką po grzbietach książek. - Półki są wysokie tylko na dwa metry - wyjaśnił Schroeder. - Nie cierpię takich, do których trzeba się wspinać po drabinie. Półki wypełniają wszystkie pomieszczenia na dwóch piętrach jest tu ponad trzysta dwadzieścia tysięcy książek w twardych i miękkich okładkach. Magazyny, periodyki, pierwsze wydania, białe kruki i edycje popularne. Te wszystkie książki mają jeden wspólny mianownik, można by rzec - wspólny temat: tajemnicze, nieodgadnione, nadprzyrodzone zjawiska; to, co dziwne, ezoteryczne... - Dziwactwa. Nigdy mnie to za bardzo nie interesowało... - Półka, której dotykasz, zawiera książki poświęcone szóstemu zmysłowi. Około dwustu. Ta po prawej - mniej więcej pięćdziesiąt woluminów poświęconych opętaniu. Po stronie lewej trzydzieści o alchemii. Tutaj astronomia, a tam astrologia. I tak dalej, i tak dalej... Schroeder wstał. Wziął Garrisona za łokieć i zaprowadził do stojącego z boku stolika zawalonego książkami. - Ten temat należy do moich ulubionych. Mam tu stolik, przy którym mogę czytać, i nie wymaga to chodzenia do obserwatorium. Chłodny skurcz gwałtownie ścisnął Garrisona za gardło. Owiał go lodowaty wiatr, taki sam jak wtedy, podczas szukania grzybów. Być może miało to związek z głosem jego rozmówcy, nabierającym nowego (kontrolowanego?) tonu. Kontrolowany czy też nie - ten niesamowity chłód powiedział Garrisonowi, że cokolwiek Schroeder zrobi lub powie w ciągu następnych kilku minut, będzie to miało olbrzymie znaczenie. - Czy pamiętasz, co odpowiedziałeś na moje stwierdzenie, że nie mam już zbyt wiele czasu? - zapytał Schroeder i nie czekając na odpowiedź, kontynuował: - Powiedziałeś, że... - Że będziesz żył wiecznie - Garrison dokończył za niego. Gdy to powiedział, jedno słowo automatycznie pojawiło się w jego umyśle - reinkarnacja. Schroeder westchnął, a Garrison uśmiechnął się. Zawsze miał szybkie skojarzenia. Po chwili przemysłowiec ujął go za łokieć i mówił dalej: - Siadaj. - Przytrzymał krzesło, usiedli za stołem a Garrison usłyszał szelest kartek, przewracanych ręką Schroedera. - Tak reinkarnacja, metempsychoza... wierzysz w to? Garrison wzruszył ramionami. - Tak mi się wydaje. Trochę o tym czytałem. - Ludzie zaczęli się nad tym zastanawiać, kiedy tylko nauczyli się myśleć. Mam ponad dwieście czterdzieści książek na ten temat. Jest ich znacznie więcej, ale nie wszystkie są godne moich zbiorów. Coś ci powiem: człowiek im starszy, tym więcej myśli. To jest jak z wiarą w Boga: im bliżej końca, tym bardziej jesteś skłonny wierzyć. - Ty, oczywiście, wierzysz. - Było to twierdzenie, nie pytanie. - Tak, Richardzie - wierzę. Mam syna, który żyje dzięki tobie. Będzie żył pełnią życia. Gdybym miał przed sobą jeszcze dwadzieścia lat, nawet dziesięć, być może znalazłbym drogę powrotu przez ciało mojego syna. Garrisonowi nagle zachciało się śmiać. Jednak powstrzymał się i siedział bez ruchu. Wciąż wyczuwał napięcie w głosie Schroedera a chłodny dreszcz, wywołujący gęsią skórkę, pełzał mu po ramionach. Nie, to nic śmiesznego. Ten człowiek był śmiertelnie poważny. W końcu Garrison powiedział: - Powrócić w ciele swego syna? Zawładnąć jego umysłem? Tego pragniesz? Powrócić jako Thomas Schroeder? Wyczuł gniewne zaprzeczenie tamtego - gwałtowne potrząśnięcie głową. - Nie, to prawie niemożliwe! - Znów klimat powagi, traktowanie sprawy serio. - To byłby raczej współudział. Ja byłbym Heinrichem, a on mną. Żylibyśmy sobie razem. Ale Heinrich to jeszcze dziecko, a ja nie mam przed sobą tych dziesięciu lat. Nie mam nawet dziesięciu miesięcy... Powrócić w nim to jakby stracić część samego siebie ja bym nawet o tym nie wiedział, rozumiesz? - Twoja świadomość przelałaby się do jego niedojrzałego umysłu jak woda z wiadra, przelana do kieliszka. Tylko cząstka ciebie zostałaby w nim. Wyrugowałby cię nieświadomie. Twoja tożsamość odeszłaby za zawsze. - Dokładnie. Jesteś bardzo bystry. Chłód był teraz intensywniejszy. Garrison wyczuł Schroedera przechylającego się ku niemu i na policzku poczuł jego gorący, nieprzyjemny oddech. Nagle przeraził się tego, co Niemiec mógłby powiedzieć. Ale on powiedział coś nieoczekiwanego: - Richardzie, a sny? - Sny? Jakie sny? - Nic ci się nie śni? - Oczywiście - śniłem. Tak jak wszyscy. Ale ostatnio... - Garrison zamarł, nie kończąc zdania. Wciągnął głęboko powietrze. Przed oczami stanęła mu twarz przemysłowca, taka, jaką widział w hallu hotelu „Europa” w Belfaście, wykrzywiona strachem. Nagle nałożyła się na twarz, o której sądził, że nie pojawi się więcej w koszmarach sennych. Twarz w niebiosach - twarz Człowieka-Boga - łysiejąca czaszka i oczy nienaturalnie powiększone grubym szkłem. Garrison potrząsnął głową. Pytanie Schroedera przywołało stary sen, który przemknął przez jego myśli jak kadry filmu oglądanego w dzieciństwie. Blondyn o krótko przystrzyżonych włosach, stojący przy srebrnym mercedesie na szczycie nierealnych skal... Zakręciło mu się w głowie. - Dobrze się czujesz, Richardzie? - Pełen troski głos Schroedera wydawał się dobiegać z oddali. Przywrócił Garrisonowi przytomność. Pomimo że reszta marzenia sennego została w cieniu, te dwa przypomniane obrazy ostro i wyraźnie stanęły przed jego oczami. Twarz Człowieka- Boga w górze była twarzą Schroedera! A mężczyzną przy mercedesie mógł być wyłącznie Willy Koenig! Właśnie te dwa obrazy! I jeszcze jeden: płonąca kostka brązowego papieru, pulsująca energią i oślepiające, białe, wrzące światło! Palce Schroedera zacisnęły się wokół jego nadgarstka. - Richardzie! - Już dobrze. Przebudziłeś coś we mnie - tylko tyle. Coś przerażającego, coś, o czym już zapomniałem. - Co takiego? - Uścisk Schroedera nie rozluźnił się. - Co to było? - Wspomnienie. Przypomniałem sobie sen, powracający sen, a przynajmniej jego część. Sen o tobie i Willym Koenigu. Zaciekawienie Schroedera było niemal namacalne. Spytał: - Tak? A kiedy to było? Czy wtedy, gdy miałeś tutaj przyjechać? Garrison potrząsnął głową. - Nie, na długo przedtem. Miałem sen, powtarzający się przez trzy tygodnie, powracający koszmar, przychodzący wciąż i wciąż. Ostrzeżenie. Byłeś w nim ty i Willy Koenig... i bomba. - Bomba? - wyszeptał Schroeder. Garrison potwierdził. - Ostatni raz miałem ten sen na dzień przed wydarzeniami w hotelu „Europa”. - W hotelu... - powtórzył Niemiec i westchnął. Po raz pierwszy Garrison był zadowolony ze swej ślepoty, a przynajmniej z tego, że nie musi patrzeć komuś w twarz. I tak wiedział, co wyrażała. Zdziwienie zmieniające się w... W co? Nieufność, nadzieję... czy triumf? - Hipnotyzer? Mówisz poważnie? - Garrison nie nauczył się jeszcze, że nie warto protestować. Jeśli Schroeder mówi, że coś zrobi - na pewno tak będzie. - Oczywiście za twoją zgodą. - Ale po co. Nie rozumiem... Znajdowali się teraz w obserwatorium Schroedera, nad biblioteką. Siedzieli przy okrągłym stole - na blacie zatrzymywały się promienie słońca, wpadające przez owalne okna. Blat stołu był gładki i połyskiwał metalicznie. Schroeder dostał się na górę windą niedawno zamontowaną dla niego. Garrison wspiął się po schodach. - Chcę poznać te fragmenty snu, których nie pamiętasz. Dobry hipnotyzer najprawdopodobniej wyciągnie je z ciebie. Znam kilku znakomitych. - Czy to takie ważne? To znaczy - nie jestem w stanie powiedzieć nawet, co jest realne, a co nie jest. Rozumiesz, o co mi chodzi? Mogło mi się nałożyć wiele innych rzeczy. Tych, które śniły mi się w szpitalu, po wybuchu. - Myślę, że nie. Byłeś tego całkiem pewny, Richardzie, jeszcze kilka minut temu. Nie, myślę, że był to raczej rodzaj przeczucia. Ty posiadasz taką intuicję, Richardzie. - Tak myślisz? A skąd możesz o tym wiedzieć? - Obserwuję i wyciągam wnioski - odpowiedział Schroeder. - Na przykład twoje zachowanie. Wiesz, kiedy coś się ma wydarzyć. Weźmy choćby twoją reakcję na Guntera wychodzącego z lasu. Wyczułeś, usłyszałeś - WIEDZIAŁEŚ, że tam był, wcześniej ode mnie, kiedy ja jeszcze niczego nie zauważałem. - Przecież zostało już dowiedzione, że kiedy tracisz jeden zmysł, pozostałe starają się zastąpić ten brak. - Tak, po pewnym czasie - zgodził się Schroeder. - Ale twoje cztery nie miały jeszcze czasu, żeby się tak udoskonalić, a jeśli nawet - to potwierdza moją teorię, że jesteś bardziej niezwykły, niż sądzisz. - Ale dlaczego ten sen cię tak interesuje? - Co takiego? Czy mnie uszy nie mylą? Byłem przecież częścią twego snu, zanim się jeszcze poznaliśmy! Garrison zmarszczył brwi. Zaczynał powoli odnajdywać w pamięci brakujące elementy. Rzekł po chwili: - Teraz pamiętam trochę więcej. - Mów więc - ponaglił go Schroeder - mów, cokolwiek by to było. - Była tam dziewczyna z dużymi oczyma, o ciemnych włosach. - Tak? Czy miała jakieś imię? Garrison potrząsnął głową. - Nie pamiętam, ale wiem, że nigdy przedtem jej nie widziałem. Wiem o niej jedynie to, że znam jej ciało. Może wiem o czymś od niej samej? Wydaje mi się, że znam jej cale ciało, ale... mogę się mylić. - Był jeszcze ktoś, kogo nie widziałeś nigdy na jawie? - Tak, ten mężczyzna. - Garrison starał się skoncentrować. - Mężczyzna w zamku. Żadnych szczegółów, ale... - Tak? - Wydaje mi się, że jest szczupły i że to oszust, kłamca. Schroeder zmarszczył brwi i rozluźnił uścisk na nadgarstku Garrisona. - Co jeszcze o nim pamiętasz? - Tylko tyle, że nie mogłem go dosięgnąć. Próbowałem, ale coś mnie odpychało. - A jaką rolę ja odgrywałem w tym śnie? Garrison wolno pokręcił głową. - Nie wiem. Była tam twarz, twoja twarz na niebie. Nazwałem cię Człowiekiem- Bogiem. Uścisk Schroedera stał się silniejszy. - A Willy? - Występuje jako przyjaciel. On... pokazywał mi drogę. Trudno to wyjaśnić. Stał na wysokiej skale, pokazując mi drogę... Kolo niego stał twój mercedes. - Mercedes - przytaknął Schroeder - to mój symbol. Tutaj w Niemczech mam ich kilka, wszystkie srebrne. Kiedy jestem za granicą, zawsze je wynajmuję. Co dalej? - Maszyna. - Maszyna? Jesteś niezdecydowany? Wydawało mi się, że powiedziałeś „maszyna” jakby przez duże „M”. - Tak, to prawda. - Co to była za maszyna? - To w związku z tym jestem niezdecydowany. Nie wiem, czym jest ta Maszyna, ale kierowałem się... Schroeder zdziwiony potrząsnął głową. Garrison czuł, że chce wiedzieć więcej. - Nie ma tam żadnych konkretów - powiedział Niemcowi. - I znowu wyprzedzasz moje myśli - zareagował szybko Schroeder - masz zdolności telepatyczne. Ale proszę, mów dalej. Co jeszcze pamiętasz ze snu? - Jeszcze tylko jedno - czarną sukę. Schroeder gwałtownie wciągnął powietrze; ból nie pozwolił mu oddychać. - Pies? Czarny pies, powiedziałeś? Na Boga! - Uderzył zaciśniętą pięścią w dłoń i jęknął z bólu, opierając się o blat stołu. Stracił równowagę i upadł na krzesło. - Spokojnie, nie ma sensu tak się zadręczać tym cholernym snem. Schroeder parsknął, po czym zaśmiał się sztucznie. - „Cholernym snem”? Mój Boże, cholernym snem! Richardzie, toż to najprawdziwsza wizja! Im więcej wiem o tobie, tym bardziej jestem przekonany, że jesteś, jesteś... - Tak? - Posłuchaj - wyrzucił z siebie Schroeder- to nie był zwykły „cholerny sen”. Ale jedno mnie zastanawia: czy rzeczywiście widziałeś w nim tę bombę? - Widziałem ją! Widziałem, jak eksplodowała! - Więc dlaczego wtedy poszedłeś ze mną na górę?... - Sen nigdy nie był wystarczająco wyraźny. Nie wiązałem go z rzeczywistością, bo niby dlaczego? Wielu chłopaków straszą bomby w snach. Nie połączyłem tych faktów. To nie było tak że będąc tam z tobą, wiedziałem, co się stanie. Rzeczywistość wtłoczyła mi tę wizję z powrotem do podświadomości. Ja widzę tylko jakby powierzchnię tej wizji. - Pozwolisz mi sprowadzić” hipnotyzera? To profesjonalista, zapewniam cię. - Jeżeli sprawi ci to przyjemność... I tak nie jestem ani o krok dalej w zrozumieniu tego wszystkiego. - Doskonale. Postaram ci się to wyjaśnić. Za chwilę. Ale najpierw chodźmy. Schroeder wstał i poprowadził Garrisona do przeciwległego krańca stołu, tworzącego podium dla dużego teleskopu. Tutaj umieścił dłonie Garrisona na cylindrycznym korpusie instrumentu, pozwalając jego palcom poznać kształt. - Teleskop - powiedział Garrison - do astrologii! - Również do astronomii - odpowiedział Schroeder - ale głównie do astrologii. Tak, masz rację. To starożytna i raczej ścisła nauka. Mój osobisty astrolog Adam Schenk uważa się za potomka Giambattisty Porty. Czasem nawet się z nim identyfikuje! Porta wynalazł fotografię, napisał też (często przeinaczany) traktat „De Frutuvis Literarum Notis” i wiele ksiąg poświęconych astrologii, geometrii, projekcji astralnej i sile umysłu ludzkiego. Spłodził też broszurę poświęconą reinkarnacji, której rzadko spotykaną kopię mam w swoich zbiorach. Uważam, że również Schenk jest genialny, ponieważ rozszerzył i pogłębił wiele twierdzeń Porty. Przybył tutaj trzy tygodnie przed wypadkiem. Pracował, jadł, spał, zgłębił tajniki wiedzy i tutaj, przy tym stole, w prawie całkowitym odosobnieniu doszedł do pewnych wniosków. Niektóre z nich podsunęły mi myśl, aby skontaktować się z tobą i przywieźć cię tutaj. Zdecydowałem się, co prawda, zapewnić ci materialną niezależność, by spłacić swój dług wobec ciebie, ale po tym, co Schenk mi powiedział... Garrison wyczuł determinację Schroedera. - Wszystko to zaszło o wiele dalej, niż się spodziewałem. - W zasadzie - zaczął Garrison - zdaję sobie sprawę, że wytworzyła się jakaś więź między nami. Nie wiem jak, ani też dlaczego. To bardzo przygnębiające - brak zrozumienia może być gorszy niż ślepota. Wszystko przypomina duży węzeł, który muszę rozwiązać. Kiedy to wszystko się zaczęło? - Dla mnie zaczęło się w hitlerowskich Niemczech - odparł Schroeder. - Byli tam ulubieńcy Führera, posługujący się czarnymi sztukami, wyzwalający ciemne moce. O tak, byli tacy. Zainteresowali go tym tematem i już był jednym z nawróconych. Uwierzył w metafizyczne siły umysłu. Miał nad nimi kontrolę, możesz mi wierzyć. Gdybyś wątpił, posłuchaj jego przemówień! To nie było paplanie szaleńca, Richardzie! - Może po prostu chwytał się ostatniej deski ratunku tak jak my - odpowiedział Garrison. - Mam na myśli beznadziejność jego sytuacji. - Nie wiem. Był oczywiście szaleńcem, lecz jeśli istniała jakaś szansa na podbicie świata, chciał ją wykorzystać. Skończyło się na szarlatanerii. Jednak w jego ekipie byli ludzie, którzy... Przez pewien czas przyjaźniłem się z jednym z nich, pomimo że zawsze uważałem go za dziwaka. Pewne eksperymenty, w których brałem udział, przekonały mnie do poglądów potwierdzających istnienie pozazmysłowego świata, nie opisanego dotąd przez tradycyjną naukę. Może tego po mnie nie widać, ale mam silną intuicję. - Zdążyłem zauważyć - przyznał niechętnie Garrison - że bardzo często działasz instynktownie tak jak ja. Schroeder przytaknął. - Ale jestem także bardzo wrażliwy. To znaczy - moje przeczucia częściej się sprawdzają, niż zawodzą. Mam nadzieję wkrótce dowieść, że ty także jesteś naczyniem. - Naczyniem? - Odbiorcą sił określanych skrótem „ESP”, co znaczy: percepcja ponadzmysłowa. Po chwili Garrison rzekł: - No dalej, powiedz, co miałeś mi powiedzieć. - A więc, to było pod koniec wojny. Wtedy zacząłem interesować się, powiedzmy, wiedzą ezoteryczną. Nigdy tego nie zarzuciłem, a nauka nie poszła w las. Mam nosa do interesów, wiesz? W 1952 zostałem milionerem, w 1957 - multimilionerem. A teraz... Wystarczy powiedzieć, że jestem bogaty do obrzydliwości. Nie chcę jednak zanudzać cię opowiadaniem całej historii, zajęłoby nam to zbyt wiele czasu. Chcę tylko, byś wiedział, że zdobyłem rozległą wiedzę w wielu dziedzinach nauk tajemnych. W żadnej z nich nie jestem mistrzem, o nie, zacząłem zbyt późno. Ale mam kontakt z mistrzami - Adam Schenk jest jednym z nich. To astrolog, wielki wróż, tłumacz snów. Krótko mówiąc, jego siła ESP jest olbrzymia. A jeśli chodzi o to, dlaczego do mnie przyjechał - wiedział, że go potrzebuję. Znając układ planet, zorientował się, że grozi mi niebezpieczeństwo, i odkrył, że pomoże mi genius loci - przybysz z zewnątrz, cudzoziemiec, któremu wiele zawdzięczam. - Ja? - zdziwił się Garrison. - A któż by inny? Tak więc Schenk przybył, ułożył mi horoskop, ustalił mój krąg przyjaciół, a także twój... - Mój? - Garrison był lekko poirytowany. - Tak, to było konieczne. Jeżeli czujesz się urażony - przepraszam. Ponieważ już wiedziałem o tobie kilka szczegółów, nie sprawiło mu to większej trudności. Zresztą, zapragnąłem tego, gdy okazało się, że jesteś tak wyraźnie obecny w moim horoskopie. Rozdrażnienie Garrisona zmieniło się w rozbawienie. Wszystko to nagłe wydało mu się absurdalnie zabawne. - Słucham cię i staram się otworzyć swój umysł, ale... - Bądź cicho - warknął Schroeder. - „Otworzyć umysł” mówisz? Lepiej, żeby tak było! Rozmawiamy o całej twojej przyszłości i, być może, również o mojej przyszłości... I znowu, na te słowa, dziwny chłód owiał Garrisona. - Oto kopie przepowiedni Schenka - kontynuował po chwili Schroeder. - Są tutaj, przed tobą, na stole. Garrison usłyszał szelest papieru. - Tutaj masz swoją. A tę mi potrzymaj, będę czytał. Jeśli nie wierzysz, że to jest naprawdę napisane, zapytaj Willy’ego. Plik kartek standardowego formatu ciążył Garrisonowi w ręku jak wyrok śmierci. Wyciągnął go w kierunku, z którego dobiegał głos Schroedera. - No dobra - powiedział. - Co tam jest napisane? Schroeder wciągnął głęboko powietrze. - To tylko kilka słów, niektóre połączone, inne osobno; zapisane atramentem, tworzą kolumnę w lewym dolnym rogu kartki. Przedział czasu zaznaczono z prawej strony. Jesteś na to przygotowany, Richardzie? - Jest aż tak źle? - Jest... wyśmienicie. Garrison przytaknął. - Zobaczymy, czy rzeczywiście jest tak wspaniale. - „Richard Garrison” - rozpoczął Schroeder. - „Ciemność. Przedział czasu: teraźniejszość. Elizja. Przedział czasu: do sześciu miesięcy. WK i czarny pies (S). Przedział czasu: do trzech lat. Dziewczyna T. Przedział czasu: do ośmiu lat. Maszyna. Przedział czasu: do ośmiu lat. RG-TS... Światłość!” Garrison czuł chłód. Jego ciałem wstrząsały dreszcze. Głos miał drżący i niepewny. - Czy coś z tego rozumiesz? Nie zważając na stan Garrisona, Schroeder odpowiedział pytaniem: - A jak ty to odbierasz? - To jakiś hokus-pokus! - Źle! To znaczy: „Jesteś ślepy i przez sześć miesięcy twoje życie będzie bez znaczenia, zawieszone w elizji. Potem nastąpi znacząca zmiana, spowodowana przez WK i czarnego psa „S”. Po trzech latach spotkasz dziewczynę, z którą związek trwać będzie lat cztery, przed... ” - Przed... Maszyną - dopowiedział Garrison. - Tak. - A to „WK” i „RG-TS”? - Garrison znał odpowiedź, ale oczekiwał jej od Schroedera. - Willy Koenig, Thomas Schroeder, Richard Garrison. - A światłość? - Zadziwiająco łatwo przeszło mu to przez gardło. - Skoro ciemność oznacza ślepotę, to światłość może oznaczać tylko wzrok - odpowiedział przemysłowiec. - Będę widział za osiem lat? - Okaże się. - Ale jak? - Kto to wie... może nowe techniki chirurgiczne? Po chwili Garrison odrzekł: - To chyba bez sensu, ale chwytam się tej myśli jak tonący brzytwy! - Wiem - odpowiedział Schroeder - och, wiem to doskonale. Ale łap się jej, Richardzie i żyj swoim życiem. Uwierz mi, nie jesteś sam. - Czyje horoskopy jeszcze masz? - zapytał Garrison po kilkuminutowej przerwie. - Willy’ego Koeniga - odpowiedział Schroeder - mojego syna Heinricha. Mojej żony, mój własny i Vicki... - Starał się urwać ostatnie słowo, ale było już za późno. - Vicki? Co wiesz o Vicki? - Nie, nic - Schroeder starał się powiedzieć to lekko. - Po prostu była tutaj, gdy przyjechał Schenk - to wszystko. Jej horoskop nie ma nic wspólnego z twoim. Żadnych połączeń. - Żadnych połączeń. Pomiędzy mną i Vicki? Muszą być. Przeczytaj mi to, proszę. - Ale, Richardzie, ja... - Ty nie wiesz wszystkiego - powiedział Garrison, chcąc go sprowokować. Schroeder westchnął. - Vicki Maler... - zaczął i przerwał. - Proszę cię! - Jak sobie życzysz. - Głos Niemca zabrzmiał sucho. - „Vicki Maler, ciemność. Przedział czasu: teraźniejszość. Śmierć. Przedział czasu: rok. !” - Nie! - krzyknął Garrison. Przechylił się i wyrwał papier z dłoni Schroedera - jego instynkt kierował nim bezbłędnie. Zmiął kartkę i upuścił ją. Schroeder złapał jego drżącą, zaciśniętą pięść. - Richardzie, Schenk mógł się pomylić. To możliwe. Jest tylko człowiekiem. Sam przyznaje, że się myli... ale rzadko... Twarz Garrisona wykrzywił grymas. - Vicki ma zginąć? Dlaczego? Jak? - Przyjechała tutaj z sanatorium Sieberta, gdzie testowali jej oczy. Saul miał nadzieję, że - być może - istnieje szansa częściowego przywrócenia jej wzroku. Podczas pobytu tutaj odkrył u niej chorobę. Bardzo rzadką chorobę. Twierdzi, że to właśnie ona była przyczyną utraty wzroku i że od tego czasu rozprzestrzenia się w jej organizmie. To rodzaj raka. Choroba osiągnęła stan krytyczny. Jak dalece krytyczny, będzie wiadomo z wyników testów już jutro. - Czy Vicki wie o tym wszystkim? - O, tak. Wie o chorobie, ale nie wie o horoskopie. - A co mogą wykazać testy? - Jak dużo czasu jej zostało. - Żadnej nadziei? - Wykluczone. - Powiedziałeś mi, że horoskop może być zły. - Kłamałem. - Ten Schenk musi być oszustem! - wybuchnął Garrison. - Wiedział, że była w sanatorium, i musiał wiedzieć dlaczego. Kontaktował się na pewno z Siebertem! To oszust! Jeśli ona ma umrzeć... - prawie zakrztusił się tymi słowami - ... ma umrzeć, po co mieszać do tego jakiegoś maniaka? - Nie, nie. Richardzie - Schroeder starał się go uspokoić. - Znam Adama od dwudziestu lat. To dobry przyjaciel i świetny fachowiec. Garrison złapał zmiętą kartkę i kopie swego horoskopu, po czym wepchnął je do kieszeni. - Koenig mi to przeczyta. Schroeder westchnął. - Naprawdę myślisz, że mógłbym cię okłamywać? - Powiedzmy, że nie potrafię ci uwierzyć. Chociaż ci wierzę. Jednak jestem niewidomy, a oczy Willy’ego są zdrowe; potrzebny mi jest jeszcze jeden dowód. Garrison wyczul przytaknięcie Schroedera. - Doskonale. Wiem, jak się czujesz. - A co z twoim horoskopem - zapytał Garrison - i co z horoskopem Willy'ego? - Oto mój. - Schroeder podał mu kartkę. - Jest klarowny: „Thomas. Przedział czasu: sześć miesięcy”. Garrison chwycił go za rękę. - Jezu! Ten Schenk to pieprzony morderca! Czy nie widzisz, że to po prostu szarlatan? Powiedział ci, że umrzesz, a ty mu wierzysz. Wydaje mi się, że ty po prostu chcesz umrzeć! - Nie - odpowiedział Schroeder głosem łagodzącym pasję Garrisona. - Wiedziałem o tym, zanim Adam mi powiedział, zanim moi lekarze mi to powiedzieli. Oni potwierdzili to, co czuję w środku. Mam rozwalone bebechy. Garrison potrząsnął przecząco głową. - Jak dotąd nie ma na to żadnego dowodu. I może wcale nie będzie. To tylko przepowiednie, nic poza tym. I do tego cholernie niesamowite. Ciągle uważam, że Schenk musi być zwykłym naciągaczem. - I moi doktorzy także? Saul Siebert też? - Schroeder potrząsnął głową. - Myślę, że czas pokaże, jak dalece się mylisz. Jeszcze raz Garrison poczuł nienaturalny chłód. - A co z Willym Koenigiem? - zapytał. - Czy on też ma być poświęcony na ołtarzu tych nierealnych hocków-klocków? - Nie, przyszłość Willy’ego wydaje się być jasna. Jego horoskop mówi: „W. Koenig. Przedział czasu: sześć miesięcy”, po czym następuje tylko jedno hasło, po prostu twoje nazwisko „Richard Garrison”. Jeszcze raz Garrison potrząsnął głową. - Widzisz, że to się nie trzyma kupy. - Wobec tego dlaczego to cię niepokoi i złości? - No, nie wiem. Słuchaj, czy nie moglibyśmy po prostu być szczerzy wobec siebie? - Doskonale - powiedział Schroeder. - Powiedz mi, ale szczerze, co cię niepokoi? Garrison bezwiednie kiwnął głową i oblizał wargi. - Ty przecież wierzysz w to, że za sześć miesięcy umrzesz. - Ja to wiem. - I wiesz także, że po ośmiu latach odrodzisz się we mnie? - To jest możliwe, ale konieczny jest twój udział. Nie będzie możliwe, jeśli nie zaakceptujesz pewnych zasad. - Jakich to? - Musisz w pełni zaakceptować cel, a później - gdy przyjdę do ciebie - musisz zaakceptować mnie. - Dwa umysły w jednym ciele? - Mówiłem ci już, że to nie będzie tak. Raczej połączenie dwóch umysłów; nie będziemy nawet świadomi, że jest nas dwóch. Moja tożsamość będzie twoją, a twoja - moją. Garrison zmarszczył czoło i potrząsnął głową. - Nic z tego nie rozumiem, całej tej reinkarnacji. - To dziwne. Taki inteligentny chłopak jak ty... Zapytaj zwykłej ameby... - Ameby? Znowu jakieś zagadki? - Zauważ - odpowiedział Schroeder - czymże jest ameba, jeśli nie klasycznym przykładem ciągłej reinkarnacji? Dlaczego nie mielibyśmy postawić tezy, że każda ameba obserwowana pod mikroskopem jest pierwotną amebą z prehistorycznych oceanów? Mitoza nie tylko przyczyniła się do rozprzestrzenienia gatunków, ale także do rozwinięcia ich różnorodności. - Ale my przecież nie jesteśmy zwierzętami jednokomórkowymi - zauważył Garrison. - Poznałem kilka swoich poprzednich wcieleń. - Schroeder zignorował jego wypowiedź. - Odkryłem je przez hipnozę. Gdybyś ty także w czasie seansu przypomniał sobie swoje poprzednie wcielenia, mogłoby to być jeszcze jednym dowodem. - Ale ty wciąż nie dałeś mi żadnego konkretnego dowodu. - Czas ci je wskaże. Ale jest coś, co być może - chociaż po części - przekona cię. - Tak? - Wspomniałeś o psie z twojego snu. O czarnej suce. I wiesz, jak zareagowałem, kiedy mi o tym powiedziałeś. - No i co z tego? - Widziałeś przecież czarnego psa „S”, wymienionego w przepowiedni Schenka! - Zbieg okoliczności. - Garrison wzruszył ramionami. - Dzień przed wizytą Schenka wysłałem list do mojego znajomego z Minden. Nazywa się Heinz Holzer. Nasze drogi się rozeszły. Wcześniej pracował jako psychiatra; przysyłano mu ludzi ze wstrząsem mózgu z pierwszej linii frontu. Obecnie również pracuje w swoim zawodzie, ale w trochę innym charakterze. Heinz pracuje z psami. Szkoli czarne suki rasy doberman dla niewidomych ludzi. Są to najlepsze, najbardziej niezwykłe i najdroższe psy - służą człowiekowi jako przewodnicy na całym świecie. Napisałem mu, że chciałbym kupić psa dla ciebie. Było to jeszcze przed wizytą Schenka. A zresztą, poczekaj... Schroeder wstał, podszedł do telefonu, wykręcił numer i po chwili powiedział: - Mina? Odszukaj kopię pierwszego listu do Holzera, sprzed trzech tygodni. Tak, w sprawie psa dla Richarda Garrisona. Niech ktoś mi go przyniesie do biblioteki. Dziękuję. Odwrócił się do Garrisona. - Ten list także będziesz mógł zatrzymać po to, żeby Willy ci go przeczytał. - Dobra - powiedział Garrison - powiedzmy, że ci wierzę. Być może oszaleję od tego, ale wierzę ci, tak czy owak. Wyczuł, że Schroeder się uśmiecha. Wiara Niemca w okultystyczny porządek rzeczy była tak silna, że odbierała możliwość sprzeciwu. Nagle Garrison zaczął mieć serdecznie dość biblioteki i obserwatorium. Wstał. - Czy już skończyliśmy? - Tak, skończyliśmy - na razie. Ale zobacz, jest tak ciepło. Może popływamy? Vicki już na pewno jest w basenie. Ona przepada za wodą. Lunch będzie później, a dzisiaj po południu... - Drugi budynek? - Tak, tam poznasz racjonalne podłoże tego wszystkiego i przekonasz się, że nie jest to tylko splot zbiegów okoliczności. A, przy okazji, to, że pytałem o twoje sny... To także nie był zbieg okoliczności. - Ani przez chwilę tak nie myślałem. - A wiesz, że po tych wszystkich wydarzeniach, przez cały długi okres rekonwalescencji, też śnię? Sen jest zawsze taki sam: światło świecące w ciemności, a kiedy podchodzę bliżej, okazuje się, że to lustro. - Lustro? - Mówiąc dokładniej, to polerowane szkło. Kiedy w nie patrzę, nie widzę w nim własnej twarzy, lecz twoją. W moim śnie, Richardzie, nie jesteś niewidomy; patrzysz na mnie z lustra i uśmiechasz się. - Nagle wstrząsnął nim dreszcz. - Uśmiechasz się do mnie bardzo dziwnym uśmiechem. ROZDZIAŁ PIĄTY Willy Koenig - z listem do Heinza Holzera w ręku - spotkał ich, gdy wychodzili z biblioteki. - Daj go Richardowi, Willy - powiedział Schroeder. - Później poprosi cię o przeczytanie. A teraz idziemy popływać. Jest bardzo ciepło, woda zaostrzy nam apetyt. Chwilę później, gdy usiedli w słońcu na brzegu basenu, Schroeder zwrócił się do Vicki: - Moja droga, musisz być uważniejsza. Po raz pierwszy zauważyłem u ciebie siniaki. Mój Boże, ależ musiałaś się poobijać! Myślałem, że uporałaś się z tym problemem już dawno. - Tu są nietypowe wnętrza - odpowiedziała od razu - i stąd te siniaki. A poza tym - nie uważam, żeby to była tylko moja wina, ponieważ nie tyle ja wpadam na różne rzeczy - to raczej one wpadają na mnie! - Oboje wybuchnęli śmiechem. Garrison śmiał się także, chociaż bardziej w duchu niż na głos. Po lunchu i bezalkoholowych (co nie uszło uwagi Garrisona) drinkach w barze on i Schroeder poszli do szóstego budynku. Panowała tutaj inna atmosfera. Biblioteka pachniała starymi słowami, ukrytymi w starych książkach. To miejsce pachniało inaczej. Garrison czuł się tutaj jak w jamie nieznanej bestii. - No dobrze - powiedział Schroeder, kiedy weszli do środka i drzwi zamknęły się za nimi. - I co o tym miejscu mówi ci twoja ESP, mój młody przyjacielu? ESP? Tak, to pytanie sugerowało odpowiedź. - To laboratorium - prawie machinalnie rzekł Garrison. Wyciągnął szyję, wąchając powietrze i wsłuchując się w ciszę. - To centrum badawcze. - Wyczul wrażenie, jakie zrobił na Schroederze. - A co jest tutaj badane? - No, jak to co? ESP, oczywiście. Jest to miejsce, w którym mierzy się nieznane i wsłuchuje w bezszelestne. - To bardzo jasne - powiedział Schroeder - tak jak wiele innych rzeczy, które mówisz. Twoja wiedza przerasta doświadczenia twojego młodego wieku. Jestem pewien, że żyłeś wcześniej, Richardzie. - Od czego zaczniemy? - zapytał Garrison. - I co będziemy robić? - Będziemy mierzyć nieznane - odpowiedź Schroedera przyszła natychmiast. - A zaczniemy od zaraz. - To znaczy, że dobrze zgadłem? Na sto procent? To jest laboratorium ESP? - Garrison wydawał się zdziwiony. - Tak, zgadłeś w stu procentach. Jest tutaj zestaw maszyn, można nawet powiedzieć, że cały ten budynek to jedna wielka maszyna. Pozwala doskonale testować ludzkie zdolności ESP. - Mówisz - cały budynek? Jedna, wielka... - A to pytanie masz wypisane na twarzy. Zastanawiasz się, czy ten kompleks może być maszyną z twoich snów, co? No cóż, myślałem i o tym. Mogłaby nią być. W końcu przyjdę do ciebie z pomocą takiej właśnie maszyny. - Podkreślił ostatnie słowa gestem. - Podnosiłeś ręce? - zapytał Garrison. - Tak. - Wiedziałem. Może, pomimo wszystko, jest w tym odrobina prawdy? Ale nie wiem, nie wiem o maszynie z mego snu nic więcej. - Hitler też marzył o maszynie, jak wiesz - powiedział Schroeder. - O wojennej maszynie? Potędze Vaterlandu? Dziesięć milionów maszerujących żołdaków, tak? Owszem, wiem o tym. - Nie, o maszynie innego rodzaju. O maszynie ESP. O urządzeniu, które wyzwalałoby ukryte, nadzwyczajne siły ludzkiego umysłu. Zaczął ją nawet budować. - Byłeś przy tym? Czy to tam zaraziłeś się tą myślą? - Nie, tamta maszyna była zupełnie inna. Przy niej ta tutaj jest tylko zabawką. Maszyny Hitlera nie zaprojektowano po to, by odczytywała lub mierzyła ludzką psyche - ona miała ją rozszerzać, poza granice ludzkiej wyobraźni! - Krótko mówiąc budowano ją w celu tworzenia nadludzi! Nie, nie widziałem tego, ale znałem wielu takich, którzy przy tym byli. Przedsięwzięcie nosiło kryptonim „Projekt berliński”. Było ściśle tajne. I co dziwniejsze, jednym z szefów tej ekipy był Heinz Holzer. - Ten facet od psów przewodników? - Tak. Miał za zadanie stworzenie definicji pracy mózgu, czy raczej psyche. W zakres jego obowiązków nie wchodziły wyłącznie czysto psychiatryczne zadania. Jego wykształceniu nie można było niczego zarzucić. Był biegły w wielu dziedzinach nauki. Jego ojca uważano za prekursora współczesnej neurologii, matka była chirurgiem, a sam Holzer jest uważany za pierwszego skutecznego neuropsychiatrę. Garrison wyłożył to jasno: - Żaden tam zwykły doktorek od czubków? Schroeder parsknął. - W każdym razie nie można nazwać go „zwykłym”. - I teraz trenuje psy? Nie jest to czasem jakaś cholerna strata? - To po prostu dobry człowiek - powiedział Schroeder. - Jest poszukiwany - pod koniec wojny alianci dowiedzieli się o „Projekcie berlińskim” i chcieli wiedzieć więcej. W żadnym razie nie mógł wrócić do dawnej pracy, mimo że miał świetne wyniki. Gdyby to zrobił, prędzej czy później wytropiliby go. I oczywiście, jego prawdziwe nazwisko nie brzmi Holzer, tak jak moje Schroeder. A co do trenowania psów przewodników: jest to zajęcie najbliższe temu, co robił kiedyś - na jakie może sobie w tej chwili pozwolić. - Poczekaj, nie łapię. - Garrison potrząsnął głową. - Nie? No cóż, jak wiesz, psy także mają umysł. To bardzo inteligentne stworzenia. A umysłem można pokierować. Można... kierować. - Robi psom pranie mózgu? - W pewien sposób. Ale, o ile wiem, jego metody są dużo lepsze od konwencjonalnych. W większości metod treningowych wciąż stosuje się strach, kary i nagrody. Ale nie u Holzera. Nie wiem dokładnie, jak on to robi, ale jego metody same się bronią. Nie zastanawiałeś się, co się stało z twoją starą odzieżą i mundurem? Albo dlaczego potrzebowaliśmy tych próbek z... no, z ciebie? A zdjęcia, filmy, taśmy? Teraz chyba rozumiesz, dlaczego pies od Holzera jest taki drogi, co? To nie będzie zwykły pies, Richardzie. To będzie cud na czterech łapach. - Więc on „pierze” psie mózgi tą maszyną? Model Hitlera miał produkować nadludzi, a model Holzera - „nadpsy”? - Ależ... - Schroeder momentalnie zaprzeczył. - Nie, tego nie powiedziałem. Jest możliwe, że Heinz zbudował mniej skomplikowane urządzenie; tak przypuszczam. Na pewno jednak nie był w stanie skonstruować niczego na tak wielką skalę, jak to sobie wymarzy! Hitler. Nawet gdyby miał pieniądze, nie byłoby to możliwe. Z tego, co wiem, tylko jeden człowiek na całym świecie posiadał dostateczne umiejętności, by móc zbudować taką maszynę. Ale zginął, gdy Berlin zaroił się od Rosjan. Krążyły plotki o jego ucieczce; nawet ostatnio Izraelczycy posłali za nim swoich ludzi do Brazylii, ale poszli fałszywym tropem. Nazywał się Otto Krippner. Był prawdziwym nazistą i myślę, że szaleńcem. Te maszyny - znów uczynił gest ręką - nie są tego rodzaju. To są, jak słusznie zauważyłeś, maszyny do mierzenia nieznanego i wsłuchiwanie się w bezszelestne. Garrison gapił się nie widzącymi oczyma w kierunku, z którego dobiegał głos Schroedera, i powoli jego czoło rozpogadzało się. - Dobra - powiedział w końcu - masz mnie. Chcesz mnie testować - poddam się testom. Być może mam to ESP; nie wiem. Zgadza się, czasami, a nawet dość często, czuję, jakbym żył już kiedyś. Deja vu. Tak, miewałem takie uczucie. Sceptycy nazywają to paramnezją. Bardziej interesowałem się podobnymi zjawiskami, niż przyznałem to na początku, lecz... - Rozumiem twoje uprzedzenia. - Skinął głową Schroeder. - Najpierw powiedz mi dokładnie, co tu masz. To znaczy ja wiem, że to maszyny, ale jakiego rodzaju? Czym one są dokładnie? - Nie są maszynami w popularnym znaczeniu tego słowa - z miejsca odpowiedział Schroeder. - Zostały zaprojektowane, aby sterować siłami drzemiącymi w ludzkim umyśle. Oczywiście, jeśli badany osobnik ma wymagany poziom intelektu. Mam także urządzenia do testowania „odległego postrzegania”. Wiesz, co to jest? - Patrzenie w dal bez teleskopu, okularów - widzenie tego, co przed - uśmiechnął się - „oczyma duszy mojej”. - Oczyma duszy mojej... - powtórzył Schroeder. - Wyśmienicie. - Co jeszcze? - Mamy także urządzenie Ganzfelda, służące do indukowania największego odbioru ESP. I urządzenia pomocne przy autohipnozie – tak że możemy pokusić się o skromne prognozy przyszłości. Co do reszty - mamy, raczej skomplikowany, aparat do kart Zenera i inne podobne urządzenia, oparte głównie na pracach J. B. Rhine’a. Jak być może wiesz, Rhine „wynalazł” ESP. Jest jeszcze zaplombowany pokój na badania psychokinezy. Są kabiny na potrzeby TTW - testu telepatycznej wymiany, odmagnetyzowane pokoje dla teleportacji i lewitacji... i wiele innych. Od którego chciałbyś zacząć? Garrison wzruszył ramionami. - Jestem w twoich rękach. - I jak to odczuwasz? To znaczy, czy masz negatywny stosunek do tego? - Nie. Jestem, by się tak wyrazić, pełen umiarkowanego entuzjazmu. - Dobrze! Gdy skończyli, zegar wskazywał dwudziestą drugą trzydzieści. Garrison był roztrzęsiony, Schroeder triumfował, ale obaj czuli się wykończeni. Właśnie zawarli pakt. Godzinę później Garrison skierował swe kroki do baru. Późna pora sprawiła, że nabrał ochoty na drinka. Schroeder zaproponował mu korzystanie z tej przyjemności, gdy tylko będzie miał na nią ochotę. Znajdował się tam Willy Koenig mieszający drinka dla Vicki, która – mimo że wypiła już ich kilka - była całkiem trzeźwa. Siedziała na stoiku, przy kontuarze. Garrison wyczul obecność dziewczyny natychmiast po wejściu. Podpowiedział mu to zapach jej perfum. Dwóch strażników siedziało przy małym stoliku w rogu pokoju, grając w karty i pijąc wódkę. Schroedera nie było. Garrison odnalazł stołek przy Vicki i usadowił się na nim. Wziął ją za rękę. - Cześć - powiedział spokojnym głosem. - Cieszę się, że tutaj jesteś. - Chciał dodać coś w rodzaju: „Nie mogłem spać i nie chciałem; bałem się, że nie zastanę cię tutaj. Gdybyś spała, nie przeszkadzałbym ci... ”, ale powtórzył tylko: - Cieszę się, że tutaj jesteś. Prawdopodobnie zrozumiała, bo ścisnęła go za rękę, i odgadł, że się uśmiecha. - Zrobiłam tak: rzuciłam monetę. Orzeł - idę spać wcześniej, reszka - pójdę na drinka. Wypadł orzeł. - Więc dlaczego tu jesteś? - Musiałam powalczyć z pięcioma Johnami Walkerami. No, a tak poważnie - pomyślałam sobie, że mógłbyś zejść na drinka przed... no, przed. W końcu baru jeden ze strażników rechocząc zaczął walić ręką w stół, drugi mamrotał ordynarne przekleństwa - Niemcy zwykle za dużo mówią przy grze w karty. Koenig już wcześniej wyczuwał niedobrą atmosferę. Nie wiedział nic o przyczynie sporu, ale nie była ona ważna. Przecież był to czas na smutek, zadumę, odrobinę prywatności. Strzelił palcami w kierunku stolika w rogu. - Es ist spät. Tych dwóch wstało i podeszło do baru. - Jeżeli nie masz nic przeciwko temu - powiedział jeden z nich - zabierzemy jedną butelkę ze sobą. - Mam - powiedział Willy spokojnie. - Wynoście się stąd. - Zaraz, chwileczkę... - zaczął drugi strażnik. Koenig warknął i zaczął wychodzić zza kontuaru. - Niech sobie wezmą tę butelkę - powiedziała szybko Vicki - niech będzie na mnie. Koenig przystanął, wzruszył ramionami. - Jak sobie pani życzy, Fraülein. - Wyciągnął butelkę i podał im. Mężczyźni wyszli. Zrobiło się nagle bardzo spokojnie i cicho. - W porządku - powiedział Koenig, zdobywając się na dobroduszny uśmiech. - Właśnie miałem wyjść. Wybaczą mi państwo? Mam kilka rzeczy do zrobienia. Wrócę później, aby posprzątać. - Willy, nie wychodź jeszcze - poprosił Garrison. - W gruncie rzeczy miałem nadzieję, że cię tu znajdę. Mam do ciebie kilka pytań. Prośba wyraźnie zaskoczyła Koeniga. - Czy chodzi ci o budynek ESP? Nie za wiele wiem o tym miejscu. - Willy, musisz mnie zrozumieć. Jestem niewidomy, naprawdę niewidomy. Muszę polegać wyłącznie na słowach Thomasa... - Richardzie - Koenig, mówiąc głosem pełnym napięcia, zgubił formę „pan” - nie możemy rozmawiać o tym budynku w obecności... nawet w obecności... - Pójdę już na górę - powiedziała taktownie Vicki. - Nie mam zamiaru wstawić się i bredzić bez sensu. - Położyła rękę na kolanie Garrisona, Ściskając je lekko, potem wstała i wyszła z baru. - Posłuchaj - kontynuował Garrison, gdy zostali sami - wiem, że kochasz swojego pułkownika. Znam go odrobinę i potrafię to zrozumieć. Wcale się nie dziwię. Zazdroszczę ci tych wszystkich lat, które z nim spędziłeś. Jest bardzo dziwnym, a jednocześnie fascynującym człowiekiem. Ale... nie dostrzegam sensu naszej dzisiejszej pracy. Czuję, że to, co mi mówił, było prawdą, ale... - Jeśli Thomas coś mówi, to tak jest - przerwał Koenig. - Mnie też kiedyś testował, jakkolwiek bez oszałamiających rezultatów. Skrupulatnie stosuje wszystkie testy, a maszyny same notują wyniki. Po co oszukiwać, skoro maszyny i tak to wykryją? - No tak, na pewno masz rację, ale ja nie martwiłem się o to, że on może sam siebie oszukać, ale raczej o to, że oszuka mnie. - Nie rozumiesz? To może oznaczać to samo. On widzi swoją przyszłość, związaną z tobą. Rozmawialiśmy dzisiaj krótko wieczorem. Powiedział mi o pakcie, jaki zawarliście. W takich sprawach, podobnie jak w interesach, on jest całkowicie szczery. Po cóż miałby wycinać jakieś numery i do tego jeszcze tobie? - Wiesz więc wszystko o naszych planach? - Oczywiście, pułkownik wtajemnicza mnie we wszystkie swoje sprawy. - A czy wierzysz w to... ? - Tak, wierzę, że mu się uda. Dlatego kiedy on umrze, ja muszę zostać z tobą. - Ale zgodnie z horoskopem tego specjalisty, Schenka... - O tym też wiem. Tak, osiem lat. A kto się będzie tobą opiekował przez te osiem lat, co? - O, cholera - Garrison aż zbladł ze złości - muszę się nauczyć sam o siebie troszczyć. - Musisz się nauczyć o wiele więcej, Richardzie. Mnóstwa innych rzeczy. A kto cię będzie uczył? Zapewniam cię, że Thomas Schroeder nie powróci jako biedak czy słabeusz. A poza tym - co masz do stracenia? Jeśli jemu się nie powiedzie, ty i tak nic nie stracisz. A jeśli mu się powiedzie... - (Garrison odgadł, że Koenig wzruszył ramionami). - Tak czy inaczej, możesz tylko zyskać. A poza tym umowa już została zawarta... Przez chwilę popijali w milczeniu. - Te testy są całkiem popieprzone! - w końcu Garrison powiedział. - Też tak myślałem. Z drugiej strony, Thomas... - Jest wyjątkowy - Garrison dokończył za niego - a jednak powiedział, że przy mnie wypadł jak nowicjusz. Koenig był poruszony. - Ależ to nadzwyczajne! Jakie testy przeszedłeś? - Prawie wszystkie. - W jedno popołudnie? To naprawdę świetnie. Opowiedz mi o nich. - Zmniejszyłem ciężar jednego kilograma ołowiu o jedną dziesiątą grama w trzy czwarte sekundy. Teleportowałem trzy kropelki wody z wiadra pełnego do wiadra pustego. Spowodowałem, że wiatrak zamknięty w próżni zaczął się obracać. Wykonywałem same bezużyteczne rzeczy. Przy pomocy rąk zrobiłbym w minutę o wiele więcej, prawie bezwiednie. Co właściwie osiągnąłem? Kiedy podnoszę tę szklankę do ust i piję, zmienia się o wiele więcej. A co zyskałem? Jedynie ból głowy. Uzyskałbym to samo pijąc, ale za to w o ile przyjemniejszy sposób. - Nie - zaprzeczył Koenig. - To nie tak. Zadziwiłeś Thomasa, a nie jest to łatwe. Nie oszukasz mnie, Richardzie - Thomas przywrócił ci wiarę i ta wiara rozprzestrzenia się teraz w tobie jak pożar w lesie. Garrison wyglądał, jakby chciał zaprzeczyć, lecz po chwili westchnął i pokiwał twierdząco głową. - Zgodnie z przepowiednią Schenka mam odzyskać wzrok. Czy nie warto w to wierzyć? - Ach, tak? Byłoby wspaniale. Ale powiedz, jakie testy jeszcze przechodziłeś? Garrison westchnął znowu. - Wszystkie razem i każdy z osobna pamiętam doskonale powiedział w końcu. - Siedzieliśmy z Thomasem w dwóch dźwiękoszczelnych kabinach. Ja przed sobą miałem tablicę z czterema przyciskami, oznaczonymi symbolami: było tam koło, kwadrat, trójkąt i linia falista, dokładnie w takiej kolejności. Gra polegała na tym, że wybierałem sobie jakiś symbol, przesyłałem go w myślach do Thomasa i po chwili naciskałem przycisk oznaczony tym symbolem. Wtedy w kabinie pułkownika zapalało się czerwone światło a on musiał odgadnąć - nacisnąć przycisk oznaczony takim samym symbolem. W ten sposób sprawdzaliśmy nasze zdolności telepatyczne. Maszyna analizowała następnie mój wybór i odpowiedź pułkownika. Miał pewne trudności, podawał początkowo jedną dobrą odpowiedź na trzy. Pomimo tego radził sobie dobrze, uzyskał ponad czterdzieści pięć procent trafnych odpowiedzi, co - jak powiedział - było jego życiowym rekordem. Potem przyszła kolej na mnie... - No i co? Opowiadaj. - Thomas był nadawcą, a ja - odbiorcą. I... - No, mówże! - Mój wynik to prawie sto procent. Dopiero później uzmysłowiliśmy sobie, że nie byłem w stanie nawet widzieć czerwonego światełka! Koenig chwycił go za ramię. - Ależ to znakomity rezultat! Nic dziwnego, że Thomas był przejęty. Całe jego wzruszenie... - Jeśli... jeśli uznam to, co tam robiliśmy, za sensowne - kontynuował Garrison - to muszę też wierzyć, że prawdziwa jest cała reszta. - Znowu przypomniały mu się horoskopy - miał przecież te dwie kartki w kieszeni. Wyciągnął je i rozprostował na kontuarze. - Willy, czy zechciałbyś mi to przeczytać? Bardzo dokładnie, proszę cię. - Oczywiście, że przeczytam - Koenig wziął kartki do ręki - bardzo dokładnie, możesz być pewien. - Zaczekaj - powiedział Garrison. - Nie widziałeś ich wcześniej? - Nie, ale z czytania miałem piątkę. - Dobra, czytaj. - Pierwsza kartka - „Vicki Maler” - przeczytał Koenig. Garrison ponaglił: - Czytaj dalej. - „Vicki Maler - ciemność. Przedział czasu: teraźniejszość. Śmierć. Przedział czasu: rok”. Garrison kiwnął machinalnie głową. Zrobiło mu się niedobrze, jakby słowa Koeniga potwierdzały prawdopodobieństwo śmierci dziewczyny. Wziął głęboki wdech. - Tak, to właśnie... - Tutaj jest coś jeszcze - przerwał Koenig. - Co takiego? - Na dole kartki - znak zapytania. I przy kolumnie „przedział czasu” - cyfra osiem. Garrison wziął kartkę z powrotem. - Nie wiedziałem o tym. Nie wiem, co to oznacza. Thomas mi o tym nie wspomniał. - Może to jakiś bazgroł albo kleks? Garrison siedział sztywno na stoiku i marszczył czoło. Oblizał nerwowo wargi. - Druga kartka - powiedział. - Przeczytaj mi ją. - „Richard Garrison” - zaczął Koenig. - „Ciemność... ” - Nie, zacznij od Maszyny. - A tak, mam: „Maszyna. Przedział czasu: do ośmiu lat. RG-TS... Światłość!” - Czy to wszystko? - Nie. - Koenig obojętnie wzruszył ramionami. - Jest jeszcze jeden bazgroł, jakieś tam esy-floresy i następny znak zapytania. - Może mógłbyś coś z tego odczytać? - To wygląda na jakieś inicjały. Niech pomyśle.... To chyba litera „V” i... jeszcze jedna litera, także zamazana. Coś, o czym Schenk wiedział, że nie było istotne. - A może to litera „M”? - Całkiem możliwe, wygląda na „M”. Garrison wziął z powrotem kartkę. - Jeszcze jedno. Przeczytaj ten list. - Wyciągnął list Schroedera do Heinza Holzera i podał go Koenigowi. - Mam czytać wszystko? - Wszystko. - Jak sobie życzysz. - Niemiec przepłukał gardło. - Moment. Poczekaj chwilę. No dobra, zaczynam. „Drogi Heinz, sporo czasu minęło, od kiedy pisaliśmy do siebie. Musimy się kiedyś spotkać... Poza tym, mam dla ciebie pracę. Pewien młody człowiek, wobec którego mam olbrzymi dług, stracił wzrok. Chciałbym dla niego dostać jednego z Twoich psów. Najlepiej młodego. Wiem, że twoją specjalnością są czarne suki - dobermany. Znajdź mi, proszę, najlepszą z najlepszych. Napisz, czego potrzebujesz do tresury; pamiętam, że trzeba ci wielu rzeczy, chciałbym więc dostać szczegółową listę. Co do honorarium, określ jego wysokość, a ja zapłacę podwójnie. Chciałbym cię także zapewnić, że możesz liczyć na moje (zarówno moralne jak i finansowe) wsparcie, zarówno teraz jak i w przyszłości. I to nie tylko, jeśli chodzi o sprawy doczesne, ale także w każdym innym przypadku. Jeśli miałbyś jakieś życzenia - zawiadom mnie natychmiast, bo obawiam się, że nie nam zbyt wiele czasu przez tę przeklętą bombę. Jak wiesz, wystarczy tylko podnieść słuchawkę i wykręcić mój numer. Twój stary, oddany ci przyjaciel”. Powoli jakby w zamyśleniu, Garrison zabrał list. Przez chwilę pili w milczeniu, aż wreszcie zapytał: - Dlaczego Vicki nie ma jednego z tych psów? - Technika Holzera, jego metody treningu zostały udoskonalone zaledwie sześć lub siedem lat temu. Fraülein Maler zdołała już wtedy przezwyciężyć swą słabość. - Przezwyciężyła ślepotę? - Przywykła do niej. Ale też - bądźmy realistami - pułkownik traktuje ją jak jeszcze jednego przyjaciela. Zupełnie inaczej ma się sprawa z tobą. Nagle Garrison poczuł niepokój. Był jak człowiek budzący się z transu lub wyzwolony z zaklęcia. Poznanie przyszło jak błysk, wybuch w świadomości. Miał czas - czas Vicki. Zszedł niezdarnie ze stołka i stanął twarzą w twarz z Koenigiem, poszukując gorączkowo słów. Musiał wyglądać jak ktoś ogarnięty paniką. Koenig zrozumiał wszystko, nie potrzebował żadnych słów. Było tak jak przypuszczał. Wiara rozprzestrzeniała się w Garrisonie jak pożar lasu. - Dobranoc, Richardzie - powiedział barczysty mężczyzna zza kontuaru. - Tak. Dobranoc. - odpowiedział Garrison i wyszedł. - Richardzie - Vicki szepnęła mu do ucha, leżąc w jego ramionach - boję się. - Ja też. - Boję się, bo byłeś taki delikatny - wyznała. - Zastanawiałam się, czy to znaczy, że wiesz? - Wszystko, z wyjątkiem - przyciągnął ją gwałtownie - z wyjątkiem odpowiedzi. - Dla mnie odpowiedź przyjdzie jutro. Razem z brzaskiem. - Wiem, trzymam za to kciuki. Trzeba być dobrej myśli. „Ona umrze” - powiedział w nim głos znikąd. - Richardzie, ty drżysz? - Robi się zimno. - Ogrzej się we mnie. „Nie umieraj Vicki!” - krzyczał bezgłośnie. - „Mogę się z tobą kochać, tak, ale nie mogę się zakochać. Nie mogę, jeśli masz umrzeć”. - Mała śmierć - odezwała się nieoczekiwanie, wywołując przerażenie Garrisona. - Co? - Jego głos brzmiał nienaturalnie. - Przeziębisz się. Już jesteś rozgorączkowany. - Co powiedziałaś przed chwilą? - A, to... Takie stare francuskie powiedzenie. Oni nazywają miłość „małą śmiercią”. Chcę, żebyś umarł troszkę we mnie. - Jej ręka sięgnęła po niego, a on modlił się o erekcję. Nieoczekiwanie, gdy go odnalazła, obudził się do życia. Pozwoliła mu rosnąć, jednocześnie całując jego lewy sutek. Muskała włosami jego ciało. Następnie przylgnęła do niego, pozwalając mu wejść w siebie. Mała śmierć... W pokoju Schroedera Mina zapytała: - Thomas, nie chciałbyś ich dzisiaj pooglądać? - Jej ręka balansowała wokół wyłącznika ściennego monitora. - Nie, zostaw ich w spokoju. Dzisiaj skoncentrujemy się na moich przyjemnościach - odpowiedział. - Boisz się, by nie byli raczej wyrzutem niż inspiracją? - Wydaje mi się, że ci powiedziałem - rzekł twardo - nie jestem podglądaczem. Ja też chcę mieć trochę prywatności. - Prywatności? Czy rozmawiam z Thomasem Schroederem? - Co takiego? - Odwrócił się do niej wściekły. - Mino, ty... Ty za dużo sobie pozwalasz! Jesteś chyba zmęczona. Musimy znaleźć ci nowego pracodawcę. Mina zakryła usta dłonią, łzy stanęły jej w oczach. Widząc to, Schroeder złagodniał. - Mino, jestem zmęczony, a kiedy jestem zmęczony - łatwo wybucham. Poza tym zostało mi niewiele czasu. Jesteś świetna w łóżku, ale nie dotykaj więcej mego łoża śmierci. To wszystko, co mam do powiedzenia. Nie powinnaś pracować dla trupa. Dzisiejszy wieczór jest ostatni. - Ale... - Żadnych „ale”. O, nie martw się - zabezpieczyłem cię odpowiednio. Będziesz pracować, jeśli zechcesz. Była wściekła na siebie za swoje uwagi. - Zawsze palnę coś głupiego! Nie chciałam cię zdenerwować ani zranić. - Wiem. To tylko sugestia, że szpiegujemy Garrisona, to wszystko. - „Sugestia”? Czy nie oglądaliśmy ich ostatniej nocy? - To było wczoraj! - warknął, a gniew znów pojawił się w jego głosie. Oparła mu głowę na ramieniu a z jej oczu popłynęły strumieniem łzy. Jej płacz i nagość zaczęły na niego działać. Dostrzegła to i odszukała go ustami. - Tak. - Przyjął to z niecierpliwością. - Mogę się dzisiaj skupić, ale nie na obserwowaniu Garrisona. Nie potrafiłbym tego więcej zrobić. A poza tym, dlaczego by nie poszpiegować samego siebie? Garrison śnił. Był na lodowcu, wspinał się po nim. Owinięty w łachmany, pokrwawiony i przemarznięty do szpiku kości, powłócząc nogami wśród zdradzieckiego śniegu, dotarł do szklącego się szczytu. Stał na dachu świata. Zdobywca! I nagle... Przypomniał sobie, po co się tu znalazł. Na szczycie stał ogromny blok lodu. Był błękitny, oszroniony, jego brzegi opalizowały. Tkwił w sypkim śniegu. Podszedł do niego i oczyścił lodową ścianę. W środku zobaczył twarz: szczupłą, anielską, z miedzianymi włosami, zaczesanymi to tyłu. Lekko skośne oczy były przymknięte, ale Garrison wiedział, że są zielone. Jej piersi nie poruszał oddech. Uderzył pięściami i lód odpadł, trzaskając głośno. Nie podtrzymywana, zachwiała się i byłaby upadła, gdyby jej nie pochwycił. Całował ją, chuchał na nią czule; jej oczy otworzyły się. Były zielone jak szmaragdy. ... zupełnie bez życia! Jej brzuch i piersi opadły gnijącymi płatami. Z wnętrza wystrzeliły oślizłe macki, jak wnętrzności z rozprutej piłki golfowej. Dziewczyna była martwa, ale straszna narośl żyła w niej wciąż własnym życiem! Na jego oczach zaczęła pożerać tłumiący ją dotąd kokon. Obudził się z krzykiem. Czując obecność Vicki, zaczął jej szukać nerwowo, ale nie było jej przy nim. Słońce za oknem stało już wysoko, a jego promienie wpadały do pokoju. Zaspał. Ubrał się szybko, zapominając o myciu i goleniu. Zjechał windą na dół. Wyniki testów musiały być już gotowe. Vicki od półtorej godziny była na nogach. Schroeder nie wiedział, dokąd poszła. Jeden z jego ludzi zawiózł ją gdzieś, prawdopodobnie do Hildersheim. Mogła też udać się do St Andreasberga. Miała w obu tych miejscowościach przyjaciół. A w tej chwili... W tej chwili mogła być wszędzie, w każdym punkcie na mapie. Prawdopodobnie było mnóstwo rzeczy, które chciała robić, rzeczy, na które zawsze miała ochotę. - To wszystko, co mogłem dla niej zrobić, Richardzie - wyjaśnił Schroeder. - Jest materialnie niezależna, ale pokryję jej wszystkie rachunki. Chcę, żeby robiła to, na co ma ochotę. Ty na pewno chciałbyś tego samego, prawda? - Spotkanie z tobą - Garrison w końcu znalazł właściwe słowa - jest przekleństwem! Przewracasz mi życie do góry nogami i niszczysz mnie samego. - To nie moja wina, Richardzie, ona sama chciała wyjechać. Możesz za nią jechać, jeśli chcesz, ale... - potrząsnął nim - byłoby to powolną torturą dla was obojga. Vicki to zrozumiała. Czemu ty nie możesz? Garrison nie odpowiedział. Jego dłonie zacisnęły się w pięści, paznokcie wbiły mu się w ciało. Wolno się odwrócił i odszedł. Pozostała część tygodnia minęła jak jeden dzień. Z tego względu Garrison miał później trudności z przypomnieniem sobie kolejnych zdarzeń. Zapamiętał seans z hipnotyzerem Schroedera; jeśli nie jego środkową część, kiedy był „nieobecny”, to na pewno początek i koniec. A także jego rezultat - wzrost i tak już dużego zainteresowania Schroedera niewidomym kapralem, pozornie bezinteresownego, ponieważ - jeśli wierzyć hipnotyzerowi i jego przeświadczeniu - Garrison rzeczywiście żył już wcześniej. Te poprzednie wcielenia nie były znaczące, ale ich ślad utkwił w jego podświadomości. Jedyną rzeczą, którą Garrison zapamiętał dokładnie z ostatnich dni pobytu w górach, była jego prośba skierowana do Schroedera, by ten dołożył wszelkich starań, aby ciało Vicki (jeśli umrze - chociaż wciąż miał nadzieję, że przeżyje) zostało zahibernowane. Schroeder nie pytał o nic. Powiedział tylko, że musi uzyskać jej zgodę. Zapewnił też, że całkowicie pokryje koszty. Było takie miejsce w Szwajcarii - świątynia wybudowana wewnątrz stoku lodowca - gdzie mogłaby spoczywać zahibernowana przez lata. Schroeder nie miał przekonania do takich metod, ale... - Widziałem ją we śnie, zamkniętą w lodzie - powiedział mu Garrison. - Więc niech tak będzie... W hotelu „International” czekał major Marchant, jak zwykle wystrojony w wyjściowy mundur. Zadzwoniono do niego i przekazano mu, by przygotował się do drogi powrotnej. O dziesiątej trzydzieści Garrison, siedząc z przodu prowadzonego przez Koeniga srebrnego mercedesa, dotarł do hotelu. - Co się, do diabła, dzieje? - koniecznie chciał wiedzieć major, który wsadził głowę do środka, gdy samochód zatrzymał się przy krawężniku. - No, jak to co? Oczywiście - jedziemy na lotnisko. - Oczywiście? Człowieku, jeśli sprawdziłeś rozkład lotów, na pewno wiesz, że nasz rejs do Gatwick będzie dopiero o trzeciej trzydzieści! - Pomachał Koenigowi biletami przed nosem. Czyj to był pomysł dzwonić do mnie i mówić mi - nie, cholera, nakazać mi - być gotowym za godzinę? Ma pan pojęcie, jak się musiałem spieszyć? Ja... Koenig wyjął naturalnym gestem bilety z ręki majora i przedarł je na pół. Skrawki papieru upchnął w popielniczce. - Majorze, proszę nie wymachiwać mi przed oczyma. I proszę na mnie nie krzyczeć. Mam słabe nerwy, rozumie pan? A teraz proszę wsiąść do samochodu. - Nie wsiądę! A te bilety... Garrison przechylił się w jego stronę. Słoneczny refleks zamigotał na ciemnych szkłach. - Albo pan wsiada, albo organizuje pan sobie powrót na własną rękę. Prywatny odrzutowiec Thomasa Schroedera odlatuje za pół godziny. I ja nim polecę, z panem lub bez pana. - Kapralu Garrison! - „Panie Garrison”, majorze Marchant - powiedział Garrison. - Zostałem zwolniony z wojska „in absentia” - to pierwsza wiadomość. - Jak? Co? - Thomas Schroeder zażyczył sobie tego. Tak, właśnie. - Garrison z powrotem usiadł wygodnie i powiedział do Koeniga: - Jeśli nie wsiądzie do samochodu, gdy doliczę do dziesięciu zostaw drania. Marchant usłyszał go. Zawahał się przez chwilę, po czym wsiadł. Portier hotelowy wrzucił jego bagaże. Gdy Koenig ruszył, major usadowił się sztywno na tylnym siedzeniu. Potem przechylił się do przodu i impertynencko poklepał Garrisona po ramieniu. - A czy wolno nosić panu mundur, skoro jest pan zwolniony, „panie” Garrison? Garrison odwrócił się i zgrzytnął zębami. - Jasne, nawet dwa. Może nie są w zgodzie z regulaminem, ale nieźle leżą, co? - Nie bądź bezczelny, Garrison - warknął Marchant. - Kwatermistrz każe ci zapłacić za oryginały. - Kwatermistrz zrobi, jak zechce - powiedział Garrison. - Ale pomyśl - jakiś pieprzony szczęściarz wrzuci to kiedyś na grzbiet i będzie najlepiej ubranym kapralem w całej armii brytyjskiej! - Ale skąd wziąłeś te... ubrania? - Marchant domagał się informacji. - Co tam się, na Boga, działo? Uśmiech opuścił twarz Garrisona. Zmarszczył czoło i odwrócił głowę. - Miałem zamiar spokojnie porozmawiać z tobą w drodze do Blighty. Opowiedzieć ci o moich radościach, posnuć kombatanckie wspomnienia, takie tam rzeczy. Ale ty zdecydowałeś inaczej. Wszystko przez to, że pękasz. W gruncie rzeczy - po prostu mnie wkurwiasz. Rozwścieczony Marchant żachnął się i uniósł trzcinkę nad ramieniem Garrisona. Pomimo odczuwanej złości, nigdy by go nie uderzył, rozsądek wziąłby górę. Ale Willy Koenig nie dał mu szansy - przewidując skutki celowych impertynencji Garrisona, nacisnął przycisk, uruchamiając szybę, oddzielającą przód od tyłu samochodu. Szyba z szumem wyjechała spoza przedniego siedzenia, zginając bambusową trzcinkę i dociskając ją do dachu. Marchant wrzeszczał i złorzeczył, ale mężczyźni słyszeli tylko własny śmiech. Gdy dotarli do lotniska, major już się uspokoił. Garrison polecił mu zająć miejsce w tyle samolotu. Kiedy piękna stewardesa serwowała drinki, upewnił się, że taca nie wychodzi poza obręb luksusowego pomieszczenia z przodu. Podróż przebiegła bardzo szybko, a dla majora Marchanta w dodatku wyjątkowo trzeźwo. W Gatwick Garrison został przejęty przez kierowcę marszałka, podczas gdy major musiał sam zatroszczyć się o siebie. Garrison próbował mu współczuć, ale nie mógł. „Do cholery, przecież ten facet nie pęka, no nie?” ROZDZIAŁ SZÓSTY Są takie sanatoria, w których piechurzy, marynarze i lotnicy mogą odpoczywać, lecząc się z chorób i ran. Takie same buduje się dla cywilów, lecz wojskowe cieszą się opinią najlepszych. Doskonale położone - dwa kroki od morza - sanatorium Heayling Island było rajem - lub raczej mogło nim być bez rutynowych metod koszarowania i regulaminów. Przełożona pielęgniarek była kobietą, którą poprzednia służba - w QARANC - nasyciła cechami znienawidzonymi serdecznie przez Garrisona. Nie z powodu skłonności do anarchizmu, bo buntownikiem nigdy nie był, akceptował zasady dyscypliny wojskowej. Zawsze jednak uważał, że sznyt „urodzonego” dowódcy: defilady, wulgarności, ostre komendy i całe to gówno powinny mieć swoje miejsce i czas. Stąd też, kiedy tylko przełożona ingerowała w jego prywatność podczas - teoretycznie - wolnego czasu, nie omieszkał przypomnieć jej, że stał się już cywilem, a kalectwem dotknięty jest jego wzrok, a nie - słuch. I dodawał (co denerwowało ją najbardziej), że choć jej rozkaz może zmusić go do uczestniczenia w lekcjach posługiwania się Braille’em, to nie uda się jej wyegzekwować od niego pilności. A jego najskrytszym marzeniem wcale nie jest macanie jakichś tam wypukłych znaczków na papierze, bo zawsze znajdzie się jakaś piękna dziewczyna, która zechce mu coś przeczytać, gdy ją o to poprosi. Z tych - i nie tylko z tych - powodów Garrison nie był faworytem przełożonej. Nie starał się o to, pilnował jedynie, by nie zostać pokonanym. Przełożona odnosiła jednak pewne sukcesy, starając się go rozpracować - był to jeden ze sposobów odgrywania się na nim. Pomimo bystrości umysłu prawie zignorował fakt, że była tak samo wpływową osobą jak lekarze, psychiatrzy, psychoterapeuci, pielęgniarki, kucharze i pomywacze. Krótko mówiąc, tworzyła bardzo często sytuacje, w których człowiek, nie wyłączając jej podwładnych, mówił: „Nie wiem jak ty, ale ja spierdalam”. Pomimo tych uroczych cech była inteligentną, sumienną i pracowitą osobą. Nie przeoczyła na przykład zainteresowania, jakie przejawia Garrison jedną z najładniejszych i najmłodszych pielęgniarek, która miała na imię Judy. Romans trwał od drugiego tygodnia jego pobytu w sanatorium - do szóstego. Nawet wtedy jeszcze być może - nie skończyłby się, gdyby przełożona nie dała Judy do zrozumienia, że wie o całej sprawie, mówiąc do niej kiedyś, że zapomniała wziąć pigułkę. Były też inne drobne uwagi i „delikatne sugestie”, które łącznie z wiedzą Judy o charakterze ich związku i trudnościami w przewidywaniu następnych ruchów starej kwoki przekonały ją w końcu do pozostawienia spraw własnemu biegowi. Judy i Garrison nie darzyli się uczuciem, byli po prostu zafascynowani sobą. Z udziałem przełożonej, czy też bez niego, związek był skazany na rozpad. Nastąpiło to nie bez udziału komendanta ośrodka, doktora Barwella, który posłał po Richarda, polecając mu stawić się w swoim biurze. Garrison lękał się trochę, że będzie to następny etap „wielkiego opieprzania”, czyli wojny prowadzonej z przełożoną, ale obawy okazały się bezpodstawne. Chodziło po prostu o to, że miał umówioną wizytę u jednego z najlepszych brytyjskich chirurgów w Londynie na Harley Street. Pełen nieokreślonych obaw pozwolił się zabrać do Londynu i odstawić do kliniki, gdzie dowiedział się, że zostanie poddany operacji. W jego umyśle pojawiło się coś na kształt paniki, dopóki nie usłyszał nazwiska Thomasa Schroedera, wspomnianego w rozmowie o jednej z niemieckich firm optycznych. Lekarzem okazał się ten sam doktorek, który w siedzibie Schroedera porozumiewał się z nim przez tłumacza. Garrison był zaskoczony, myślał bowiem, że tamte wydarzenia skutecznie go wyeliminowały. Ale nie, Herr Killing był tutaj na życzenie Thomasa Schroedera. I teraz tylko od Garrisona zależało, czy operacja odbędzie się czy nie. Wydawało się to proste - umieszczenie małych srebrnych dysków w skroniach Garrisona, tuż nad kośćmi policzkowymi, blisko uszu. Właściwie byłby to drobny zabieg, nie pozostawiający żadnych blizn. Killing kierowałby operacją, operującym natomiast miał być lekarz brytyjski - sir Ralph Howe, posiadający więcej tytułów przed nazwiskiem, niż Garrison mógł zapamiętać. Wszystko więc wydawało się być na dobrej drodze. Potem Killing powróciłby do Paderborn, gdzie powinien dokonać dodatkowych poprawek w instrumentach, które Garrison otrzymałby później. Wszyscy zainteresowani przeprowadzeniem operacji byli bardzo przekonywujący i Garrison wiedział dlaczego. Ten zabieg kosztował Thomasa Schroedera małą fortunę. Gdy wrócił do Heayling Island po pięciu dniach, nie zastał już Judy. Otrzymała awans i przeniesiono ją do ośrodka w Midlands, w czym Garrison dostrzegł dyskretny udział przełożonej. Nie chował jednak urazy. Życie - zgodnie z prawem fizyki - musi toczyć się dalej, kiedy staje się statyczne, następuje stagnacja. Ze wzruszeniem ramion rzucił się więc w wir (zgodnie z określeniem przełożonej) nieomal przestępczej działalności. Składało się na nią, między innymi, trzymanie w swoim pokoju piersiówki z zakazanym koniakiem i nakłanianie innych pacjentów do korzystania z niej, co dawało opłakane, a nawet katastrofalne skutki. Niejeden raz personel ośrodka przywoływano do miejscowego pubu, gdzie pacjenci (którzy zgodnie z prawami natury powinni być przykuci do łóżek) upijali się, a potem awanturowali, odmawiając powrotu, pomimo że czas przygotowania się do snu dawno minął. Garrison uważany był za przywódcę gangu. Był to jedyny przypadek ślepca, przewodzącego rannym i kalekim. Garrison otoczył się nimi, sprawiając wkrótce, że stali się jego bliskimi przyjaciółmi (można by ich nawet nazwać uczniami), z którymi spędzał mnóstwo czasu na urozmaiconych rozmowach o własnych doświadczeniach i różnych niewytłumaczalnych zjawiskach, co bardzo kolidowało z jego dotychczasowymi przyzwyczajeniami. Przełożona nie byłaby wcale zdziwiona, gdyby odnalazła ich w nocy, oddających się ezoterycznym praktykom. Ale zwykle prowadzili tylko rozmowy przy kielichu. W ciepłe wieczory schodzili na plażę, przy czym, oczywiście, Garrison był strzeżony na wypadek, gdyby przyszła mu do głowy niedorzeczna ochota na samotne nocne pływanie. Nie miałby żadnych szans, gdyby podczas kąpieli pomyliły mu się kierunki. Dostrzeżono w nim pewne cechy (przełożona nazwałaby je właściwościami), które wynosiły eks- żandarma ponad innych. Nienawidził przeciętności i niezdarnych pomocników. Inne fakty były mniej oczywiste i o wiele bardziej zastanawiające. Odstawał od stereotypu żandarma wojskowego: kilkucyfrowe kwoty samego oprocentowania wypełniały rubryki jego zaświadczeń bankowych, miał wśród swoich znajomych zarówno znanego niemieckiego przemysłowca, jak i podróżującą dziedziczkę, a przynajmniej jakąś bogatą kobietę - nadchodzące od niej pocztówki były niezmiennie stemplowane w egzotycznych i, zgodnie ze sposobem myślenia przełożonej, niesamowicie drogich miejscach. Garrison dostawał kartki z Istambułu, Tokio, Melby, Niagary, Johannesburga, Cypru, Berlina i Hongkongu, i nie były to zdawkowe pozdrowienia, ale słowa pełne ciepła, najwyraźniej od kogoś bliskiego. Nigdy nie były przegadane, ale zawsze bardzo wymowne: „Kocham cię tak, jak Ty mnie” albo „byłeś bardzo szybki, dzięki Bogu”. Z wyrazu twarzy Garrisona, kiedykolwiek mu odczytywano tę korespondencję, przełożona wnioskowała, że gdyby choć jedna z nich mówiła „Przyjedź” - tylko tyle - to Garrison zwolniłby się i pojechał. Musiał być to bardzo dziwny związek - miłość, co przyciąga i rani, więc kochankowie, czując to, pozostają w oddaleniu. Przychodziły także listy z Niemiec. Przełożona przypuszczała, że dotyczyły interesów, ale nigdy tego nie sprawdziła. Aż wreszcie nadeszła paczka... Było to przy końcu września, w trzecim miesiącu rekonwalescencji Garrisona. Nagle, ni stąd ni zowąd, przysłano paczkę przesyłką specjalną. Doręczono mu ją, gdy siedział w swoim pokoju, ciesząc się jesiennym słońcem, zaglądającym przez okno. Po otwarciu przesyłki Garrison wyciągnął z pudła parę szerokich złotych bransolet i obudowane okulary z zamocowanymi przystawkami, odbijające światło srebrnymi szkłami. Nie było żadnych baterii ani przewodów, nie było też instalacji ani wskazówek. Pod czujnym okiem przyłożonej założył bransolety i okulary (chociaż nigdy nie pomyślał o tym urządzeniu jako o okularach to słowo straciło dla niego sens). Małe uchwyty przymocowane do oprawek przylegały dokładnie do jego skroni, trochę go drażniąc, ale nie za bardzo. Uchwyty były konieczne, ponieważ przez nie odbierał kształty obrazów. Przez cały tydzień przyzwyczajał się do nich tak zapamiętale, że musiano przypominać mu o posiłkach. Teraz zrozumiał, co miał na myśli Schroeder, mówiąc mu, że tamte urządzenia były tylko próbnymi egzemplarzami. Po blisko miesiącu ćwiczeń już „oswojony” prezent uczynił go zupełnie niezależnym od otoczenia. Przy końcu piątego miesiąca pobytu w ośrodku poproszono go do telefonu. Spodziewał się najgorszego. Nie spał najlepiej już od kilku dni. Sny miał niespokojne. Cierpiał z powodu bólów jamy brzusznej, powodujących nieznośne migreny, kończące się wymiotami. Natomiast psychicznie czuł się doskonale. Wiedział, że są to symptomy choroby, na którą cierpi ktoś inny. Kiedy więc podniósł słuchawkę telefonu, odruchowo zapytał: - Thomas? - Tak, Richardzie, tu Thomas - chrapliwy szept dobiegł do jego uszu. - Dzwonię, aby przekazać ci kilka spraw, ale głównie dlatego, żeby ci powiedzieć, że to już nie potrwa długo. Garrison wstrzymał oddech. - Posłuchaj - zaschło mu w gardle - nie będę... - Proszę cię - wyszepta! Schroeder - nawet mówienie sprawia mi ból, więc po prostu mnie wysłuchaj. Potem ty będziesz mówił, a ja posłucham. Moja posiadłość w Harzu należy do ciebie. Nie wolno ci tylko zabraniać wstępu Saulowi Siebertowi do sali operacyjnej i Adamowi Schenkowi do biblioteki i obserwatorium. Poza tym możesz robić, co chcesz. Poza jednym - nie masz prawa jej sprzedać. Posiadłość jest zabezpieczona finansowo, Willy Koenig w pełni orientuje się we wszystkich przychodach i rozchodach. A teraz posłuchaj uważnie, Richardzie. Oprócz tych trzystu tysięcy funtów, które ci przekazałem po twojej wizycie w Niemczech, zdeponowałem na twoim koncie jedenaście i pół miliona marek w banku szwajcarskim. O tym również jest powiadomiony Willy Koenig. Pieniądze są złożone na wysokooprocentowanym rachunku - to będzie bardzo owocne, to znaczy przynoszące dochody. Przewiduję roczne oprocentowanie w granicach trzystu, trzystu pięćdziesięciu tysięcy franków. Jesteś bardzo bogaty, mój chłopcze. - Thomas, nie wiem, co mam powiedzieć. - Nic nie mów. Zawarliśmy umowę i ja dotrzymuję swoich zobowiązań. - Wciąż jestem w stanie uwierzyć, że jesteś szaleńcem! Tyle forsy! Schroeder zakrztusił się po drugiej stronie. - Czym są teraz dla mnie pieniądze, Richardzie? A poza tym, one czekają na ciebie - na nas! Richardzie, gdybyś miał świadomość, jak jest ich dużo, są w wielu miejscach, na różnych rachunkach i wszystkie się pomnażają, rok po roku. Pewnego dnia o tak, kiedyś to się stanie - będziesz jednym z najbogatszych łudzi na świecie. - Znowu wstrząsnął nim kaszel. - Thomas! Nie! Na miłość boską, nie! - krzyknął Garrison, ściskając słuchawkę. - Thomas, ja to czuję, ja czuję twój ból! - Ach! To nie było zamierzone. Muszę... się upewnić, że... to się już więcej nie powtórzy. Tak czy owak, to nie potrwa długo. - Thomas! - Garrison poczuł, że ból powoli mija - dlaczego musisz zawsze... - Wiem, mój chłopcze, wiem. Przykro mi... ale posłuchaj: kiedy to nadejdzie, nie będę mógł tego kontrolować. Spróbuję, ale... Mam nadzieję, że nie będzie tak źle. No, cóż... - Nie, zaczekaj! - Garrison krzyczał do słuchawki. - Posłuchaj, podzielmy się tym bólem. Tym ostatnim bólem. Jestem twardy. Wytrzymam. Nie tłum go w sobie. Gdy nadejdzie czas, ja przyjmę moją część. - Richardzie, Richardzie... - Szept był tak wyrazisty, że Garrison prawie dojrzał Schroedera kręcącego głową. - Jesteś strasznym głupcem. Czy nie zdajesz sobie sprawy, że to konanie? - Nie, nie zdaję sobie sprawy. Wiem tylko tyle, że nie chcę, abyś cierpiał, przeżywał sam to wszystko, całą tę mękę. Po dłuższej przerwie Schroeder powiedział: - Uczyniłem dobry wybór, Richardzie, nie pomyliłem się... Jeżeli w ogóle brałem w tym udział... - Nastąpiła dłuższa przerwa. - No cóż, nie powiem „żegnaj”, lepsze będzie „auf wiedersehn”, co? Znienacka dał się słyszeć dźwięk odkładanej słuchawki, a po chwili monotonny dźwięk rozłączonej linii. W uszach Garrisona brzmiał jak klekotanie kości... Ból nadszedł w cztery dni później. Był to pewien listopadowy wtorek, który wrył się Garrisonowi w pamięć na zawsze. Od tego dnia miał wiedzieć, jak się umiera, lub przynajmniej, jak konał Thomas Schroeder. Agonia kołatała w nim już od niedzieli, zżerając mu wnętrzności, wlewając się do żył jak śmiertelny jad, trawiąc go od środka jak kwas. Garrison wiedział, że tego bólu nie da się zagłuszyć żadnym środkiem ani też znieczulającym zastrzykiem. Jakiż byłby pożytek z aplikowanych mu leków, kiedy to nie jego ciało umierało? To był ból Thomasa Schroedera. Dotychczas bóle przychodziły i odchodziły w regularnych spazmach, poskramiane prochami były jeszcze łatwe do zniesienia. Ale tej nocy... Pod wieczór wyglądał bardzo źle, więc przełożona zaleciła mu środek nasenny i wczesne pójście do łóżka. Osłabiony atakami, łaknący spokoju, poddał się bez walki. O dziesiątej już spał, ale około północy umierał z cierpienia. Półprzytomny po otrzymanych tabletkach, obudzony przez nasilający się ból, był zbyt słaby, żeby krzyczeć. Mógł tylko leżeć, zwijając się z bólu i pocąc się tak że całe łóżko pływało. Później, około pierwszej, obudził się znowu i usiadł sztywno, całkiem już przytomny. Myślami był przy Schroederze i słyszał wyraźnie: „Richardzie, to już teraz. Nie mogę dłużej tego powstrzymywać. Jestem zbyt słaby. To, czego doświadczyłeś, jest niczym wobec tego, czego doświadczysz teraz. Wybacz mi. Niech licho porwie tych lekarzy. Myślałem, że ich kupiłem... ale mają etykę zawodową. Nie pomogą mi. Boże - dopomóż - boję się!” I nastąpiło... Gasnące światło świadomości i niewyobrażalna agonia. Jego całe ciało było jednym straszliwym bólem. Chciał krzyczeć, ale nie mógł. Męka uwięziła mu krzyk w gardle, zamieniając go w charkot. Chciał zaczerpnąć powietrza, ale jego płuca miażdżyły wnętrzności i tak płonące własnym piekłem. Ciało skręcało się i wiło, a trzewia plątały się w zwoje. Cierpiał w męczarniach, jakich nigdy dotąd nie zaznał, walił głową o ścianę w piekielnych katuszach. Tarzał się po podłodze, aż poczuł krew zmieszaną z potem, który lał się z niego wszystkimi porami lepkim strumieniem. Łapiąc powietrze, nie mógł krzyczeć, nie mógł złapać oddechu z powodu wszechobecnego bólu. Nie mógł wstrzymać agonii, którą przekazywał mu mimowolnie umysł Thomasa Schroedera. Około drugiej był przeświadczony, że też ginie. Dwa razy stracił przytomność, zbudzony zaraz nowymi atakami. Znaczył swe ślady żółcią zmieszaną z krwią. Krew rzuciła mu się z nosa, miał przegryzione usta i pozdzieraną od uderzeń o różne przedmioty skórę. „Thomas! - krzyczał w duchu. - Thomas, to mnie też zabija!”. Nie było żadnej odpowiedzi poza nową porcją tortur, przypominających kołujące spazmy drgających zakończeń nerwowych, zanurzonych w witriolu. Słyszał wrzask rozbrzmiewający bez końca w jego umyśle. Zgięty w pół poczuł atak nowych męczarni - wił się po podłodze jak robak przekłuty szpilką. „Umieraj, ty skurwielu, zgiń!” - wrzeszczał w telepatyczną przestrzeń pomiędzy ich umysłami. - „Zdychaj już, do kurwy nędzy. Zdychaj, pierdolony Szwabie!... Giń, Thomas, już dość!” Kwas kapał mu prosto przez oczy i uszy, zalewając mózg. Płomienie lizały mu płuca, serce, jego duszę. Życie groziło, że go opuści. Znowu krew rzuciła mu się nosem i ciekła z jego umęczonych ust. „Niech cię szlag, Thomas! Jak nie umrzesz, to mnie to spotka!” - Uderzył głową o podłogę - raz, i jeszcze raz. O Boże, czemu nie miał odwagi, by pozbyć się mózgu? Znalazł butelkę zrzuconą z nocnego stolika - rozgniótł ją nogą. Uszkodzone ostrze brzytwy poraniło mu ręce, gdy próbował podnieść ją do gardła. Jeden sprawnie zadany cios, a przestanie tak okrutnie cierpieć... Drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadł młody fizjoterapeuta z nocnego dyżuru. Kilka ostatnich godzin spędził przekomarzając się z pielęgniarką i właśnie zaczął ją uwodzić, gdy usłyszał głośny trzask, dobiegający z pokoju Garrisona. Przez całą noc było u niego głośno, ale pomyślał sobie, że taki facet jak on z pewnością zaprosił na noc którąś z pielęgniarek. Tak właśnie myślał, ale ten trzask przekonał go, że się myli. Trzask i dławiony, nienaturalny krzyk: „Giń, zdychaj, umieraj w końcu!”. Kopnięciem wytrącił mu z rąk szkło, rzucając się na niego i przygniatając go do podłogi wyłożonej miękkim dywanem. Garrison nie miał już siły. Nie potrafił zrzucić z siebie lekarza. Nie był świadom konwulsji, targających nim we wszechogarniającym bólu. Szarpnął się jeszcze raz i stracił przytomność. Zaalarmowany przez lekarza personel pojawił się szybko. Zjawił się nawet doktor Barwell, który pracował do późna nad raportami kontrolnymi. Na polecenie lekarza przeniesiono Garrisona na intensywną terapię. Szarpał się i rzucał przez całą drogę. Zanieczyścił piżamę i przeorał paznokciami twarz jednego z lekarzy. Przegryzł sobie język i wygiął się w taki sposób, że wszyscy pomyśleli, iż pęknie mu nagle kręgosłup. W końcu jednak zdołali ułożyć go na stole i skrępowali jego ciało pasami. Wtedy dał za wygraną. Wyglądał, jakby uszło z niego życie. Doktor Barwell natychmiast przyłożył ucho do klatki piersiowej Garrisona. - Praca serca ustała... - powiedział, ale już po chwili zmienił zdanie. - Nie, jest jeszcze iskierka - słaby puls! Coraz mocniejszy, ale wciąż nieregularny... Wzmacnia się... Już lepiej. - Spojrzał na grupę lekarzy nie widzącym wzrokiem. - Co to było? - spytał dyżurujący internista. Pobladł i drżał cały. - Atak epilepsji? Nie wiem. - Doktor potrząsnął głową. Niech ktoś zadzwoni do szpitala St. Mary. Chcę mieć zaraz tutaj ambulans. Wy dwaj ubierajcie się szybko. Ty pojedziesz z nimi. Ja zadzwonię do Portsmouth. Chcę, żeby był poddany obserwacji przez tydzień. Cokolwiek to było, omal nie przypłacił tego życiem. Stało się jednak inaczej. Garrison pozostawał w szpitalu St. Mary zaledwie przez trzy dni... We czwartek było już wszystko w porządku, o ile nie liczyć zmaltretowanego, posiniaczonego ciała. Złamał sobie dwa palce. Na szczęście nie uszkodził czaszki, ale lewa część twarzy była jednym wielkim sińcem. Opuchnięte usta i język stały się dwa razy większe niż zwykle, dlatego dławił się i nie mógł jeść. Gardło miał zdarte od kaszlu i wymiotów. Siniaki na całym ciele upodobniły go do dalmatyńczyka, najstraszniejszy był jednak wygląd jego oczu. O ile poprzednio były całkiem białe, teraz stały się szkarłatne, miały barwę świeżej krwi. Doktor w SL Mary mówił coś o pękniętych naczyniach krwionośnych i rychłym ustąpieniu wylewu, ale nigdy to nie nastąpiło. W piątkowe popołudnie czuł się już na tyle dobrze, aby wypisać się i powrócić do Heayling Island. Rozmawiał, co prawda, z pewną trudnością - przez telefon z doktorem Barwellem, który choć z początku oponował, w końcu dał za wygraną i wysłał po niego pielęgniarkę. W godzinę później był już w ośrodku i zaraz potem wywołano go do telefonu. Dzwoniono z Niemiec. To był Willy Koenig. - Richardzie, Thomas odszedł. - Głos brzmiał pozornie beznamiętnie, lecz nie tak ostro jak zwykle. - Wiem - odpowiedział Garrison drżącym głosem. Język wciąż miał spuchnięty, drżenie dobywało się z wewnątrz. - Mówił, że będziesz wiedział. Dzwonię, aby ci powiedzieć, że wkrótce przyjeżdżam. - Kiedy? - Za tydzień - do dziesięciu dni, najszybciej, jak to będzie możliwe. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia... - Przykro mi z powodu Thomasa, Willy. - Bardzo cierpiał. Myślę, że chciał to przyśpieszyć. - Willy, powinieneś o czymś wiedzieć. Nie chciał tego przyśpieszyć. Zupełnie nie chciał. Walczył z tym. Walczył zażarcie. Jezu, Willy, żaden człowiek nigdy tak nie odchodził? Byłem przy tym. - O - teraz głos Koeniga był zdziwiony - ja... ja nie wiedziałem. On nie chciał, żebym był przy nim. Garrisonem wstrząsnął kolejny dreszcz. - Tak, ja byłem przy tym. Trudno to wytłumaczyć, a poza tym - nie chcę tego pamiętać. - Przerwał i dodał po chwili: Dobrze będzie zobaczyć cię znowu, Willy. - Zobaczyć mnie? Przejęzyczyłeś się i nie wprawiło cię to w zakłopotanie? - Jakaś nowa nuta zabrzmiała w głosie Koeniga. Była to troska. Garrison zdobył się na śmiech, jakkolwiek bolesny. Jego rozbawienie nie zostało dosłyszane. - Podejrzewam, że nie. Wydaje mi się, że twój angielski się poprawił. Mówisz z lepszym akcentem. - No, cóż... ćwiczyłem dużo, przez sześć miesięcy. - Willy jakby się ożywił. - To chyba zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę, że angielski będzie moim językiem ojczystym w najbliższej przyszłości. - A jak widzisz tę najbliższą przyszłość, Willy? Osobiście uważam, że zasługujemy na długie wakacje. - Doskonały pomysł - Koenig entuzjastycznie wyraził zgodę - ale najpierw muszę załatwić pewne sprawy. Obowiązek przed przyjemnością. Zajmie to najwyżej tydzień, a później... Dokąd pojedziemy? - No, nie wiem. Może na wyspy greckie? Albo Seszele? Hawaje... Gdzieś, gdzie jeszcze nie byłem. A może pojedziemy do tych wszystkich miejsc? - No cóż, czemu nie?... - Moglibyśmy? - Garrison poczuł nagle rosnące podniecenie, ogarniające go niczym fala świeżego powietrza po wyjściu z zadymionego baru. - Oczywiście, że możemy! Przedtem jednak musimy pojechać do Niemiec, do Harzu. Posiadłość jest teraz twoja, jak wiesz. Entuzjazm Garrisona opadł. - Tak, wiem. Ale dlaczego musimy tam najpierw jechać? I na jak długo? To miejsce będzie się teraz wydawać puste (omal nie powiedział „martwe”). - Jest tam jednak ktoś, z kim musisz się spotkać. Serce Garrisona załomotało. - Ktoś, kogo znam? - Jego myśli niedorzecznie krążyły wokół Vicki. - Nie. To nieznajoma, ale to niezupełnie jest prawdą - ona ciebie zna. Garrison zmarszczył czoło. Tak naprawdę nigdy nie mógł przejrzeć myśli Willy'ego Koeniga. - O czym ty mówisz? - Mówię o Suzy - literze „S” w twoim horoskopie. - „S” w moim... Czarny pies? Czy Suzy to pies? - Jasne, że tak. To prześliczna czarna suka, jednoroczny doberman. Ona kocha swego pana i bardzo za nim tęskni. - Za swoim panem? - Koenig nie wyrażał się jasno. - Za tobą, Richardzie, za tobą! Garrison potrząsnął głową. - Nie chwytam. - Więc zapomniałeś, co Thomas ci mówił? Suzy zna twój zapach, zapach twojej krwi, potu, nawet moczu. Tęskni za twoim głosem. Marzy, by usłyszeć ciebie, twój śmiech, krzyk czy rozkaz. Nareszcie Garrison zrozumiał. - Ach, to ta suka z „wypranym mózgiem”. - Mimo wszystko poczuł się rozczarowany, zawiedziony. - Jak zwał, tak zwał, ale ona czeka na ciebie. - Wciąż nie jestem pewny, czy chcę psa przewodnika. Czy to nie jest podobne do białej laski albo do gównianych poręczy? - Nie, zupełnie nie. Zaręczam ci. Mając Suzy, rozpoczniesz nowe życie. - Cholernie często jestem zmuszony do przyjmowania czyichś zaręczeń, ale zobaczymy. Jedno jest pewne, z przyjemnością zobaczę cię znowu. Będzie jak za starych, dobrych czasów. Po krótkiej chwili Koenig zapytał: - Za jakich starych, dobrych czasów? Złapał go. To było cholernie dobre pytanie. - Po prostu... Za starych, dobrych czasów - odpowiedział. Wyobraził sobie Koeniga, przytakującego gestem pełnym zrozumienia. - Tydzień - do dziesięciu dni - przypomniał Niemiec. - Tak, wiem. Będę czekał na ciebie. Ale, Willy... - Tak? - Powiedz mi, co na tym zyskujesz? - No, pensja jest dobra, możesz mi wierzyć. A poza tym pułkownik tego chciał. Takie były jego ostatnie słowa. Garrison poczuł gwałtowny chłód, ten sam dziwny dreszcz, który odczuwał podczas rozmów ze Schroederem. - Jakie były jego ostatnie słowa, Willy? - Powiedział: „Strzeż go dobrze, Willy Koenigu, przez całe swoje życie. Nie pozwól, aby ktokolwiek skrzywdził Richarda Garrisona”. Garrison zesztywniał. Po chwili otrząsnął się i powiedział: - Więc on naprawdę wierzył? - Wierzył? - Głos Koeniga był mniej wyraźny z powodu pogorszenia się jakości połączenia. - Ależ on wciąż wierzy, Richardzie. Tak jak ja. I tak jak ty... Następnego ranka pozwolono Garrisonowi pospać dłużej. Obudził go koszmar. Niewiele z niego zapamiętał. Ogień i dym, i potworny ryk. I zapach, jakby mięsa smażonego na diabelskich rusztach. Jakiś głos, intonujący pieśń, i inne, podążające za nim przy akompaniamencie organów. Trawił go ogień, ale nie czuł bólu. Jego ciało stało się kupką gorącego popiołu. Wtedy właśnie obudził się. Zlany zimnym potem przez kilka chwil nie mógł się zorientować, gdzie jest. Wyciągnął rękę i dotknął stojącego przy łóżku budzika. Była dziewiąta rano, w Niemczech - dziesiąta. Ciało Thomasa Schroedera miano poddać o tej porze kremacji... ROZDZIAŁ SIÓDMY Gdy Koenig przybył do ośrodka w Heayling Island swoim srebrnym mercedesem, Garrison przedstawił go personelowi i kolegom: „Herr Koenig - mój człowiek”, co dokładnie odpowiadało stanowi faktycznemu. Ubrany w liberię Willy wyglądał trochę jak połączenie szofera, adiutanta i doradcy, i tak się też zachowywał. Tytułował Garrisona „sir”, a sam był „Willym”, i kiedy znikło początkowe osłupienie, wszyscy zaczęli zdawać sobie sprawę (a szczególnie przełożona) ze zmiany, jak nastąpiła w zachowaniu eks-kaprala. Zdziwienie wywoływał brak jego dawnej buntowniczości, chociaż on osobiście nigdy nie uważał się przecież za buntownika. Co do przełożonej, to Garrison przyczynił się do pomniejszenia jej roli w ośrodku, ale sam zaczął szanować ją bardziej od całego pozostałego personelu. Kiedy chłodnego grudniowego poranka został oficjalnie zwolniony i stał się panem samego siebie, powiedział do niej głosem Clinta Eastwooda: - Słuchaj, szefowa, jakby co, mam twój numer. Nie jesteś wcale taka twarda, siostro! - Dla pana „pani przełożona”, panie Garrison - odpowiedziała, ale można było wyczuć ciepło w jej głosie. Następnie przychyliła się i szepnęła mu do ucha: - Posłuchaj, nie wiem, jak to robisz - w zasadzie zastanawiam się, czy cię w ogóle znam ale masz cholerne chody. Więc po raz ostatni, Richardzie: zechciej wziąć tego cholernego szkopa, ten cały wór elektronicznych pierdoł i wynieś grzecznie dupę z mojego centrum rehabilitacji! - A gówno! - Garrison odpowiedział tym samym poufnym tonem. - Właśnie teraz, kiedy miałem polubić to miejsce? I to właściwie było wszystko. Jeszcze tylko uściski dłoni, machanie przez opuszczoną szybę wielkiego samochodu i wreszcie Koenig wywiózł go stamtąd. Gdy tylko skręcili w prawo, na drogę A27 wiodącą do Chichester, Garrison zapytał: - Willy, dokąd, do diabła, jedziemy? - O, myślałem, że już nigdy pan nie zapyta - odpowiedział Koenig. - No cóż, sir, został pan właścicielem posiadłości w Sussex. Musi pan objąć ją w posiadanie i zobaczyć się ze służbą. A dziś wieczorem będziemy w Londynie. Ma pan tam kilka spraw do załatwienia. Należy też dokonać paru inwestycji, co potrwa kilka dni. Niestety, będziemy się musieli zatrzymać w hotelu „Savoy „, tak wypada. Bycie bogatym, jak pan widzi, ma swoje ujemne strony. Podstawową zasadą jest mieć zaufanie do ludzi obracających pańskimi pieniędzmi. Pułkownik nigdy jej nie przestrzegał i przez to wiele tracił. Po wizycie w Londynie wracamy do domu, gdzie najlepsi dekoratorzy wnętrz będą oczekiwali pańskich wskazówek. - Też coś! - Żachnął się Garrison i po chwili dodał: - Hej, nie uważasz, że powinienem mieć szansę na samodzielne zadbanie o swoje sprawy? - Jak pan sobie życzy - Koenig wzruszył ramionami - ale wkrótce przekona się pan, sir, że to wielcy ludzie układają scenariusze, a mali je realizują. „Żyć własnym życiem” znaczy po prostu wydawać polecenia innym i nie mieć stresów. - Tak? No cóż, ja zawsze byłem wykonawcą scenariuszy. A poza tym nie jesteś ucieleśnieniem małego człowieka, masz swoje życie. - Które kręci się wokół pańskiego, sir. - I jeszcze jedno: to „sir” musi zniknąć. - Bardzo proszę, Richardzie. Jednak nigdy publicznie. Nie jesteś osobą prywatną. Garrison odwrócił głowę i srebrne szkła błysnęły. Uzyskiwany dzięki nim obraz nie składał się już od jakiegoś czasu wyłącznie z pisków i trzasków. Był to obraz, który wkrótce miał stać się wyraźny i tak rzeczywisty, jak jego własna ręka. - Jest coś więcej niż pieniądze, Willy... - odparł. Koenig spojrzał na Garrisona i uśmiechnął się. - Oczywiście, że jest, Richardzie. Mój mistrz i nauczyciel chciał siebie uczynić nieśmiertelnym, wiecznym, i ciebie wraz z sobą. Razem będziecie... bardzo potężni. Co do mnie, to nigdy nie potrafiłem dojrzeć nierealnych światów. O ileż lepiej jest chronić własne życie niż powierzać je ludziom, którzy wiedzą jak przedłużać je w nieskończoność... Dziesięć dni później byli już w górach Harzu. Padał śnieg i samochody jak czarne żuki sunęły wolno po oblodzonej jezdni. Zostali tam na Boże Narodzenie, co prawda, bez specjalnego entuzjazmu ze strony Garrisona, ale decyzja taka zapadła ze względu na Suzy. Chciał ją poznać bliżej przed „wakacjami”. Pierwsze spotkanie z Suzy stało się wydarzeniem prawie magicznym. Był to kolejny zwrotny punkt w życiu Garrisona. Nigdy tego nie zapomni. Zawsze wspomnienie pierwszego spotkania będzie bardzo wyraziście tkwiło w jego pamięci. W połowie grudnia wielki mercedes rozgniótł swoimi kołami cienką warstwę lodu i sypkiego śniegu na podjeździe prowadzącym do samotni Schroedera. Z powodów wiadomych tylko Schroederowi posiadłość nie miała swojej nazwy, ale Garrison miał zamiar to zmienić. Przy wjeździe chciał postawić kamienny tuk z metalowymi literami, umieszczonymi na brzozowej desce, oznajmiającymi przybyszom, że tu rozciąga się „Samotnia Garrisona”. Pewnie nie będzie to nazwa umieszczana na mapach, ale to na pewno lepsza od nic nie znaczącego: „pewna posiadłość w Harzu” - tak wytłumaczył Koenigowi swoje plany. Willy zatrzymał samochód. Służba została zawiadomiona wcześniej i wyszła im na spotkanie. Suzy już tam była i Garrison wyczuł obecność dużego psa, zanim go jeszcze „zobaczył”. Posłuszna, lecz niespokojna stała przy nodze tymczasowego opiekuna. - Puśćcie psa! - rozkazał Koenig, pomagając Garrisonowi wysiąść z samochodu. Dobiegł ich metaliczny brzęk kolczatki. W chłodnym powietrzu unosił się ostry zapach czystej psiej sierści. Garrison, w kożuchu z podniesionym kołnierzem, czekał. - Ona podejrzewa, że to ty, ale jeszcze nie może w to uwierzyć - wyszeptał Koenig. - Węszy, teraz patrzy na ciebie. Och! Cała jej uwaga jest skupiona na tobie. Zawołaj ją po imieniu. Nie, lepiej powiedz je szeptem! - Suzy - szepnął Garrison. Przeciągle skomlenie zmieniło się w skowyt. - Oto ona - powiedział Koenig. - Trzęsie się cała, ale teraz już wie, że znalazła swojego pana, swojego boga, którego obiecał jej Heinz Holzer. Czarna suka podbiegła do Garrisona, powąchała jego wyciągniętą dłoń i trąciła nosem skórzaną rękawicę. Richard zdjął ją, pozwalając na dokładne obwąchanie ręki. - Suzy, maleńka Suzy - powiedział. Pies znowu zaskamlał, lecz tym razem ze szczęścia, a następnie odchylił łeb i zawył długo i przeciągle. Po chwili złapał Garrisona za rękaw, ciągnąc go w kierunku wejścia, do szklanych drzwi. Za drzwiami role się zmieniły. Garrison samodzielnie doszedł do baru drogą zapamiętaną podczas poprzedniego pobytu i postawił wszystkim drinka. Byli tam pielęgniarka, kucharz i jeszcze dwie znane mu osoby. Wszyscy podchodzili do niego przedstawiając się, a on grzecznie przyjmował ich powitanie, przypominające hołd lenny. Suzy siedziała przy jego nodze spokojna, ale uważna. Za każdym razem, gdy ktoś z nich zbliżał się do jej bóstwa, pokazywała zęby. Gdy ktoś próbował go dotknąć, jej zazdrość wzmagała się. - Garrison czuł to wyraźnie. Potem pieścił Suzy i głaskał, nie bojąc się, że ją tym zepsuje. Charakter psa przypominał stalowy pancerz, nie poddający się żadnym naciskom. Garrison był panem jej życia i śmierci. Kiedy głaskał sukę, zobaczył ją oczyma wyobraźni taką, jaką widział w starym, zapomnianym śnie. W ten sposób wyjaśniło się jeszcze jedno w tym dziwnym łańcuchu zdarzeń. Od tego czasu on i pies byli nierozłączni... Następne tygodnie wypełniła wytężona praca. Przede wszystkim Garrison musiał zapoznać się z zasadami funkcjonowania swojej samotni - jako nowy właściciel czuł się do tego wręcz zobowiązany. Rozpoczął też przygotowania do wakacji, co wymagało wielu starań. Między innymi - wysłania Suzy do Anglii i przebycia przez nią kwarantanny, czego dopilnował osobiście. Jego gwałtownie rosnące uczucie przywiązania do psa ujawniło się piątej nocy pobytu w posiadłości. Przed świtem Garrison znowu śnił o Maszynie, ale tym razem sen był o wiele bardziej realistyczny niż wszystkie poprzednie. Jeszcze raz poruszał się Maszyną po dziwnym świecie, nierealnym, pełnym gadzich skał i pierwotnych oceanów, niespotykanych dolin i gór porośniętych dziwnymi roślinami. Suzy siedziała na tylnym siedzeniu Maszyny, trzymając łapę na jego ramieniu. Skomlała i trącała go w szyję, przyciskając swoje czarne długie ciało do jego pleców. Prowadził Maszynę w kierunku skały, na której niewiarygodnie wysokim szczycie stał Willy Koenig przy otwartych drzwiach mercedesa. Willy wskazywał mu drogę do Czarnego Jeziora. Garrison widział zatroskaną, pełną niepokoju twarz Niemca. Minął Koeniga, który wraz z samochodem zniknął mu z oczu. Maszyna pędziła dalej - po chwili minął również las umarłych drzew i zjechał w dół, do Czarnego Jeziora, którego brzeg obmywały oleiste wody. Tutaj zobaczył czarną skałę, a na niej Czarny Zamek, rzucający błyski niczym odrażająca korona ze strzaskanej bryły węgla. Garrison wiedział, co teraz nastąpi. Wiedział, że musi stoczyć walkę z Mocą płynącą z zamku, bezskutecznie zmagać się z niewidzialną siłą. Wiedział także, że przyjdzie do niego Człowiek Bóg- Schroeder, którego twarz pojawi się na niebie. Będzie domagał się, aby go wpuścił, aby go przyjął w siebie. A później, oczywiście, pojawi się bomba. Był to schemat na zawsze zapisany w jego świadomości. Nie mógł od niego uciec, ale... tym razem miało być inaczej. Sen różnił się od poprzednich - coś się w nim zmieniło. Garrison postępował według starego schematu: rozpędzał Maszynę, raz po raz uderzając w tajemnicze pole chroniące zamek. I tu nastąpiła zmiana. Przedzierając się mercedesem przez wymarły las, ryjąc drogę wśród uschniętych drzew, Koenig zatrzymał się na smolistym brzegu. Wychylił się z samochodu i krzyknął: - Richardzie, nie w ten sposób! Nie trzymaj się Maszyny, zejdź z niej! Suzy gwałtownie zatopiła zęby w jego rękawie, próbując ściągnąć go z Maszyny. Opierał się, ale w końcu ciężar psa przeważył i zwierzę z wyszarpniętym kawałkiem materiału w zębach spadło na smoliście czarny brzeg jeziora, tuż przy bulgoczącej, oleistej cieczy. Chwilę później pojawił się Człowiek-Bóg-Schroeder mówiąc: - PRZYJMIJ MNIE, RICHARDZIE, PRZYJMIJ MNIE I WYGRAJ, POZWÓL MI WEJŚĆ... - Przyjmij go, Richardzie - krzyknął Koenig, próbując uwolnić swoje stopy ze smoły. - Pamiętaj o umowie... - Nie! - wrzasnął Garrison, zawracając Maszynę jeszcze raz, by zmierzyć się z niewidzialną ścianą energii. Musiał dokonać ostatecznej próby: przełamać barierę, pokonać Czarne Jezioro, wjechać do zamku i odnaleźć Czarną Komnatę. Tam w Czarnej Komnacie czaiła się GROZA, a ona musiał wypędzić ją na zawsze. - Richardzie! Richardzie! - krzyczał Koenig w przerażeniu. Garrison usłyszawszy ten okrzyk, odwrócił głowę i spojrzał za siebie. Srebrny mercedes tonął w smole, która wypełniała jezioro. Szybko szedł na dno, wreszcie zniknął, zostawiając na powierzchni czarne pęcherze, rozpryskujące się kleistymi strugami. Jak dotąd Koenig utrzymywał się wciąż na powierzchni, a jego stopy walczyły z czarną breją. Szybko zdążał w kierunku brzegu, jak człowiek biegnący po pękającym lodzie - musiał biec, aby nie utonąć. - UWIERZ MI, RICHARDZIE - zagrzmiał głos Człowieka-Boga - JEŚLI NIE CHCESZ UMRZEĆ, MUSISZ MI UWIERZYĆ! A POZA TYM - JA WIEM, JAK TUTAJ JEST! Potem była bomba. Płonąca, brązowa, papierowa kostka. Zjawiła się i zawisła nad Willym Koenigiem, zmagającym się z wciągającą go cieczą. - Willy, uważaj! - krzyknął Garrison. Zawrócił Maszynę i pognał w kierunku wiszącej bomby, uderzając w nią i przesuwając ją siłą rozpędu. Kostka znalazła się dokładnie nad głową Koeniga. Nawet świadomość ogromu niebezpieczeństwa nie powstrzymała go przed ponownym uderzeniem w bombę i odsunięciem jej. Znalazł się teraz dokładnie pomiędzy bombą i człowiekiem w opresji. - PRZYJMIJ MNIE, RICHARDZIE - głos Człowieka-Boga zabrzmiał znowu. - PRZYJMIJ MNIE TERAZ! Na chwilę przed wybuchem Suzy wykonała nieprawdopodobnie wysoki skok, opadając na Garrisona. Ten zaś zacisnął zęby i wczepił się jak pijawka w zataczającą się Maszynę. Pies zły, że jego pan naraża swoje życie - warknął, a siła zderzenia z polem zachwiała Garrisonem. Gdy się ocknął, Suzy stała nad nim i skomląc lizała jego twarz. Leżał przy łóżku, zaplątany w prześcieradła. Przez moment, będąc jeszcze w półśnie, krzyknął: - Willy, Willy! Bomby! Znów oślepłem! Willy, nic ci nie jest? - Spokojnie, Richardzie, spokojnie - usłyszał łagodny głos Koeniga. - Oczywiście, że nic mi nie jest. To był tylko zły sen, koszmar nocny. - Ale bomby... i Thomas? I ta Maszyna... - To sen, Richardzie. - Garrison pozwolił mu się podnieść. Usiadł niepewnie na łóżku. Już w pełni obudzony, potrząsnął głową. Sen, tak, ale dlaczego Suzy była tutaj? I Koenig? Jak na zawołanie. - Krzyczałem czy co? - Założył okulary i bransolety. - Nie - wolno odpowiedział Koenig. - Nie wrzeszczałeś, aż do teraz. To dziwne, w istocie. Obudziłem się wcześniej i wyszedłem z Suzy. Przez cały ranek była niespokojna. Nie chciała się oddalać od domu. A później - no cóż - zaczęła szarpać za smycz, próbując przyciągnąć mnie tutaj. Skarciłem ją za złe zachowanie, a ona rzuciła się na mnie. - Suzy rzuciła się na ciebie? Ale przecież ona, poza mną, najbardziej ufa tobie. - No cóż, niezupełnie „rzuciła się” - nastraszyła mnie raczej. Wyszczerzyła na mnie kły. A później było jej przykro. Zaskomlała, polizała mnie po ręce, ale wciąż ciągnęła w stronę domu. Chciała, oczywiście, żeby ją uwolnić. Już się z nią nie spierałem, tylko odpiąłem smycz, a ona popędziła prosto do domu. - Ale przecież wie, czego jej nie wolno - zaprotestował Garrison. - Wie, że nie wolno jej wchodzić do sypialni. Koenig wzruszył ramionami. - Tym razem złamała wszystkie zakazy. Przybiegła prosto do drzwi twojego pokoju i drapała w nie. I wtedy przyszło mi na myśl, że możesz być w tarapatach. Widzisz, ja także nie najlepiej spałem. Dlatego wstałem tak wcześnie. A kiedy zobaczyłem Suzy przy twoich drzwiach, już wiedziałem, o co chodzi. Wtedy zacząłeś mnie wołać i krzyczeć coś o bombie... Garrison słuchał. - Mniejsza o to. Otworzyłem drzwi, a Suzy wpadła do środka i skoczyła do ciebie. W sumie - złagodziła twój upadek, kiedy zleciałeś z łóżka. - Koenig znów wzruszył ramionami. - Resztę już znasz. Garrison przytaknął. - Więc Suzy wiedziała, że mam kłopoty? Nawet jeśli był to tylko zły sen? - Na to wygląda. - Ty też wiedziałeś. Znowu wzruszeniem ramion Koenig próbował ukryć zakłopotanie. - Na to wychodzi, ale przeczucie Suzy było mocniejsze i o wiele bardziej intensywne. Garrison wstał i zaczął się ubierać. - Wydaje się - powiedział cicho - że nie mogę sobie pozwolić na rozłąkę z wami. Wyczuł szeroki uśmiech Koeniga i skrywane rozbawienie w jego głosie. - Ależ to tylko sen, Richardzie. Czy pamiętasz, co w nim było? - Tak - odpowiedział Garrison, wpychając koszulę do spodni i odwracając twarz do Niemca. - Pamiętam doskonale. Później ci o tym opowiem. Teraz powiem tylko tyle, że nie był to zwykły sen... Styczeń zastał ich w Australii. Był to kraj, który Garrison zawsze chciał odwiedzić. Jakkolwiek Australia nigdy nie była ulubionym miejscem Schroedera (co nawet Koenigowi wydawało się dziwne), to oni dwaj chwalili sobie pobyt tutaj. W Sydney Garrison kupił dużego mercedesa, a ponieważ nie mogli znaleźć srebrnego modelu - polecił go przemalować. Willy Koenig był wniebowzięty. W połowie lutego sprzedali samochód i wrócili do Anglii. Zostali tam przez tydzień, codziennie odwiedzając Suzy, przebywającą na kwarantannie w Midhurst niedaleko nowego domu Garrisona w Sussex. Pod koniec lutego niewidomy Anglik i jego niemiecki pomocnik stali się praktycznie nierozłączni. Byli teraz pod każdym wzglądem przyjaciółmi, ciągle jednak (pomimo protestów Garrisona) Koenig, kiedy tylko uznawał to za stosowne, tytułował go „sir”. Ich trzytygodniowy rejs po południowym Pacyfiku był jednym z dowodów absolutnego podporządkowania się Koeniga. Bądź co bądź, Garrison był teraz ważną figurą. Świadczyło o tym, między innymi, spożywanie przezeń posiłków przy kapitańskim stole. Rejs bardzo dobrze wpłynął na Garrisona. Wkrótce poważnie zaangażował się w pokładowy romans, mogący być dawniej tylko „marzeniem ściętej głowy” dla kaprala Królewskiej Żandarmerii Wojskowej. Były więc urocze dni, romantyczne wieczory i upojne noce. W rezultacie wciąż wzrastającej wprawy w posługiwaniu się urządzeniami ułatwiającymi mu poruszanie się Garrison zużył prawie tydzień na przekonanie swojej przyjaciółki o tym, że jest całkowicie ociemniały. Romans nie trwał dłużej niż rejs. Oboje wiedzieli, że tak musiało być. Rozstali się jak najlepsi przyjaciele, wymieniając rutynowe „zdzwonimy się” z pełną świadomością nierealności ponownego spotkania. Za miesiąc nie będą nawet pamiętać swych imion. W połowie marca byli znów w Anglii. Zainteresowanie Garrisona sferą finansową przerosło oczekiwania Koeniga. Poza tym zaczął odczuwać troskę o Suzy. Było to dla niego całkowicie nowe doznanie. Przywiązanie do czarnej suki zwiększało się z każdym dniem rozłąki. Mniej więcej w tym samym czasie zapragnął czegoś nowego. Dotychczas nie dostrzegł, że jeszcze jedną ujemną stroną jego kalectwa było pozbawienie się przyjemności wynikającej z prowadzenia samochodu. Uświadomił sobie to w chwili, gdy (ku zdziwieniu Koeniga) podczas jazdy północną obwodnicą słusznie zauważył, że zmieniając bieg można było, pomimo dużego ruchu, wyminąć jadącą przed nimi wielką ciężarówkę. Wyczucie odległości, prędkości i kierunku jazdy miał tak dokładne, jakby z jego wzrokiem było wszystko w najlepszym porządku. Wywołało to uwagę Koeniga. - Wiesz, Richardzie, naprawdę uważam, że gdyby była druga kierownica, mógłbyś sam prowadzić samochód. Kwiecień zastał ich w Paryżu, którego atmosfera szczególnie odpowiadała Garrisonowi. Firma „Mercedes” (wspólnie ze znanym londyńskim warsztatem) miała wyposażyć samochód w drugą kierownicę. W połowie maja, kiedy wrócili na cztery dni, by zobaczyć Suzy, prace nie były jeszcze zakończone, ale nie przeszkadzało im to. Podczas pobytu na Krecie - przy końcu miesiąca - miało miejsce kolejne dziwne wydarzenie. Wynajęli mały samochód, by dokładnie zwiedzić wyspę. Koenig znał Kretę, ponieważ wcześniej był tu kilka razy z Thomasem Schroederem. Garrisonowi ta wyspa przypominała Cypr, na którym nie spędzał czasu inaczej, jak tylko siedząc wieczorami przed wychodzącą na morze kafejką, opychając się kebabem i chlebem i spłukując wszystko łykami podłej brandy. Zatrzymali się w Kastellion. Pierwszego dnia pobytu obejrzeli pałac w Knossos, co zaspokoiło u Garrisona potrzebę zwiedzania wyspy. Z całą stanowczością stwierdził, że nie przyjechał tu jako turysta i nie zniesie paplających przewodników i rozwrzeszczanych wycieczek. I chociaż nigdy tu nie był, musiał sporo wiedzieć o Krecie, ponieważ niewiele rzeczy go dziwiło. Mogło to wynikać z jego wcześniejszego pobytu na Cyprze, albo też z zupełnie innego powodu. Wolał jeździć po wyspie, omijając miasteczka i wsie leżące na głównym szlaku turystycznym, na którym roiło się od zwiedzających. Trzeciego dnia, po południu, zajadając czarne oliwki i pijąc ouzo w malej restauracyjce na północnych stokach Idhi, Koenig nagle powiedział: - Thomas miał tutaj bardzo dobrego przyjaciela. Och, ale to musiało być już z dziesięć lat temu. Dziwne, czuję, jakby to było wczoraj. - Wzruszył ramionami. - Ale on prawdopodobnie już nie żyje, był starym człowiekiem. Garrison podniósł głowę i wydawało się, że gapi się na Koeniga przez swoje „szkła”. - No nie, tak nie wolno myśleć. Dlaczego po prostu nie pojedziemy do Rethimnon i nie sprawdzimy? - Mówiąc te słowa, nie widział wyrazu twarzy Koeniga, ale wyczuł goszczące na niej zdziwienie. - Rethimnon, tak. Zatoka Armiros. Ale, Richardzie, skąd o tym wiesz? Garrison zmarszczył czoło. - To żadna tajemnica - odpowiedział po chwili wahania. - Thomas musiał mi o tym wspominać... - Nie sądzę, Richardzie - powiedział wolno Koenig. - Jestem tego pewien! - gwałtownie rzucił Garrison. - Gerhard Keltner - tak, na pewno. Koenig chwycił go mocno za łokieć. Kiedy mówił, jego głos był cichy i chłodny. - Uważaj, Richardzie! Tak, masz rację - nazywa się Keltner. Jest to nazwisko, które słusznie - lub nie - znajduje się na liście ludzi najbardziej poszukiwanych przez łowców nazistów. Jeśli chcemy go spotkać, musimy unikać wymieniania jego nazwiska. Garrison potarł czoło w przeczuciu nadchodzącego bólu głowy. Skupienie zmieniło mu twarz. - Tak... oczywiście - wykrztusił. - Nichos Charalambou... Ból głowy narastał, lecz pomimo to wyczuł rosnące zdziwienie Koeniga. - Richardzie - wyszeptał Koenig - nie mogło być takiej sytuacji, w której Thomas wspomniał o obu nazwiskach tego mężczyzny, a już na pewno nie wymienił ich jednym tchem. Ja... - Moja pamięć naprawdę jest... - Garrison przerwał, by westchnąć i dotknąć swych skroni, w których poczuł chłód - niewiarygodna, co? - Tak, niewiarygodna. Jeśli - oczywiście - jest to twoja pamięć! Widzę, że boli cię głowa. Zapomnij na chwilę o Charalambou. Może zostaniemy tutaj na noc albo znajdziemy lepsze miejsce w Margarites i pojedziemy do Rethimnon jutro? - Nie - odpowiedział Garrison, odpychając rękę Koeniga. - Czuję się dobrze. Jedźmy do Rethimnon dzisiaj, zaraz. Muszę wiedzieć, czy... - Czy co? - Czy ten Nichos Charalambou jest tym mężczyzną... - znów odwrócił swą opaloną twarz w kierunku Willy’ego - a jeśli nim jest, to chcę wiedzieć, skąd go pamiętam. Był wczesny wieczór, gdy Garrison i Koenig przybyli do Rethimnon. Niemiec znał trasę i jechał prosto wzdłuż drogi nad wybrzeżem, krętej i prowadzącej w dół, do plaży. Sypki piasek obmywał błękitne, może tylko zbyt oleiste wody Morza Kreteńskiego. Sześćset metrów dalej stał dom Charalambou. Był w miarę nowoczesny, z płaskim dachem typowym dla miejscowego stylu, z ogrodem, w którym rosły drzewa cytrusowe i granaty. Nie wyglądał szczególnie okazale, jednakże na tyle czarująco i regionalnie, że - podkreślając urodę i charakter wyspy - przekonywał każdego przybysza o kreteńskim lub greckim rodowodzie właściciela. Koenig zaparkował samochód i przeprowadził swego pracodawcę do ogrodu pod rozsypującym się kamiennym łukiem, oplecionym winoroślą. W świetle zachodzącego słońca siedział tam mały wysuszony mężczyzna. Rozgniatał węgiel drzewny pod skwierczącymi, pociętymi równo porcjami jagnięcego mięsa. Przy nim, na wiklinowym krześle, stały półmiski z pokrajanymi w plastry pomidorami, z pociętymi w kostkę ogórkami i poszatkowaną rzeżuchą. Była tam jeszcze inna zielenina i olbrzymia, świeżo przekrojona cytryna. Gdy Koenig i Garrison zbliżyli się, podniósł wzrok, uśmiechnął się i zawołał do wnętrza domu: - Aleksjo! Wydaje mi się, że będziemy mieć gości na kolacji. Dodaj trochę więcej mięsa, jeśli możesz. - Wstał i wyciągnął drżącą rękę w kierunku Koeniga. - Chyba pana znam... ale, być może, mylę się. W każdym razie, czym mogę panom służyć? - Gerhard - powiedział Koenig cicho - przywiozłem przyjaciela na spotkanie z tobą. Starzec otworzył usta ze zdziwienia. - Willy Koenig - wykrztusił i odwrócił się do Garrisona. - Ale dlaczego ty milczysz, stary przyjacielu? - Nie jestem Thomasem, Herr Keltner - odpowiedział Garrison głosem równie spokojnym jak głos Koeniga. Mimo gorącego powietrza drżał na całym ciele. - Nazywam się Garrison, Richard Garrison. Thomas był moim przyjacielem. - Odwrócił się z wyrzutem na twarzy w stronę Koeniga. - Willy jest także moim przyjacielem, ale nie powiedział mi, że i pan jest niewidomy. - Tak, trochę. To postępuje z roku na rok, z biegiem lat coraz szybciej. Teraz widzę - nie, to nie Thomas - ale proszę mi podać rękę. Dłoń, którą dotknął Garrisona, miała wyschniętą skórę. Mimo to jej dotyk był przyjemny, a delikatne palce wydawały się rozpoznawać czy też zapamiętywać kształt dłoni Brytyjczyka. - Nie, to nie Thomas Schroeder, ale ty w jakiś sposób jesteś do niego podobny. Nic dziwnego, że się pomyliłem... Powiedziałeś, że Thomas był twoim przyjacielem. Był. Czy to znaczy, że on... - Tak - odpowiedział Garrison. - Nie żyje. Co miałeś na myśli, mówiąc, że jestem podobny do niego? Ty... Ty wiesz o wszystkim? - Oczywiście, byłem z Thomasem za dawnych, dobrych czasów. Obserwowałem jego rosnące zainteresowanie metempsychozą. Mówił o tym ze mną, o swojej wierze w reinkarnację. O nim nigdy nie można było powiedzieć, że nie był ekscentryczny. Chciał mieć syna i wrócić w nim. To, oczywiście, nie wyszło... - Nie, nie wyszło. - I wtedy zawarł z tobą umowę? Ale wydaje mi się, że się pomylił. Masz osobowość, ale nie jesteś Thomasem. - Nie bądź taki pewny, Gerhardzie. - Koenig włączył się do rozmowy. - Proszę! - wyszeptał Keltner. - Lepiej mówcie do mnie „Nichos”. Aleksja będzie rozbita, jeśli wrócę do starego imienia. Zdołaliśmy już je zapomnieć. A poza tym mój ojciec miał na imię Nichos. Zwrócił swe wyblakłe zielone oczy w stronę domu. - Chodź, Aleksjo, chodź. Przywitaj naszych gości. Starego i nowego przyjaciela. Szybko odwrócił się do nich. - A co do Thomasa - kiedy to się stało? - Pół roku temu. - Ach! - westchnął. - Wiem, że był ranny - podawali to w wiadomościach. W jakiś sposób przegapiłem jego odejście... Garrison chwycił go delikatnie ze ramie, poczuł, że staruszek drży. - Nie gryź się tym. Przeżyliśmy już dużo bólu z tego powodu. Wszystkich nas to boli, a mnie najbardziej. Ale było to także wyzwolenie. Bomba zniszczyła mu organizm. - Tak - potwierdził tamten. - Czy biedny Thomas mylił się, pomimo wszystko? Nie powrócił, a jeszcze... - zamglone, gorejące oczy płonęły niemal wyczuwalnym płomieniem - a jeszcze... - Jest jeszcze czas - powiedział Koenig. - Tak, czas. - Garrison zirytował się nagle. - O tak, mój dobry przyjaciel Willy nie może się doczekać chwili, kiedy Thomas połączy się ze mną w moim ślepym ciele. Jeśli zdecyduję się go wpuścić. Koenig cofnął się, nic nie odpowiadając, ale starzec przybliżył twarz do twarzy Garrisona i wyszeptał: - Nie znałeś Thomasa Schroedera takiego, jakim ja go znałem. Jeżeli będzie mógł powrócić, Richardzie, to jaka siła będzie w stanie go powstrzymać? Trzy dni później byli już w domu. Gorący czerwiec zapowiadał słoneczne lato. Wszystkie zmiany i poprawki, jakich Richard zażyczył sobie w domu, zostały już wykonane, ku jego zadowoleniu. Zupełnie inaczej przedstawiała się sprawa z dostarczoną pocztą. Koenig podejrzewał, że może stać się przyczyną jego rychlej depresji. Moc Garrisona powiększała się, a wraz z nią świadomość nieuchronności tragedii, która miała wkrótce nastąpić. W poczcie były dwie kartki od Vicki, obie jasne i przejrzyste w swej bezpośredniości. Wcześniejsza, pisana w klinice Saula Sieberta, mówiła: „Richardzie, teraz wiem, że porzuciłam Ciebie, bo cię kocham. Wierzę także, że nie pojechałeś ze mną z tego samego powodu. Dziękuję ci za to. Nie boję się śmierci. Bałam się jej bardzo, aż do czasu, gdy choroba zmieniła moje ciało. Boli mnie tylko jedna rzecz: ciało, które kochałeś, uległo niewyobrażalnej zmianie... ” Druga kartka mówiła: „Bądź szczęśliwy. Nie zniosłabym wspomnień o naszym szczęściu, tak jak nie mogę znieść myśli, że mógłbyś być smutny z mojego powodu. Ale kto to wie? Może WIELKA ŚMIERĆ jest tak jak „mała śmierć”, lecz trwa nieskończenie dłużej... ?” Był jeszcze list - nadszedł tego ranka. Zawiadamiał, że życzenie Thomasa Schroedera zostało spełnione. Chore ciało Vicki Maler poddano hibernacji w Schloss Zonigen, w Alpach. Miało tam pozostać najprawdopodobniej na zawsze. Choć Garrison pamiętał o swoim śnie. ROZDZIAŁ ÓSMY Trzy miesiące później, w środku pięknego lata, pojawiło się kolejne ogniwo łańcucha. Było to wydarzenie, którego ani Garrison, ani Koenig (ani też Schroeder, gdyby żył) nie uznaliby za istotne. Stało się to w Sussex, niedaleko od rezydencji Garrisona, a zaczęło się od odkrycia śpiącego trampa w szopie ogrodowej, leżącej na skraju posiadłości doktora Garetha Wyatta, znanego neuropsychiatry. Odkrycia dokonał niejaki Hans Maas, dawniej Otto Krippner, wracając z nocnej wyprawy do swoich pieleszy. Maasa zainteresowała szopa, przylegająca jedną ścianą do domu, ponieważ dobiegało z niej głośne chrapanie. Kiedy otworzył skrzypiące drzwi, odór taniej gorzały uderzył go w nozdrza. Nieznajomy tramp leżał w kącie; za poduszkę służył mu rozpruty, na wpół opróżniony worek kartofli. Pustą butelkę obejmował koślawymi paluchami, pokrytymi kilkumiesięcznym brudem. Rozłożył wokół siebie puste worki, ale wieczór był ciepły, więc ich nie potrzebował. Z początku Maas próbował go obudzić. Jednak kiedy mu się to nie udało, zmełł w ustach niemieckie przekleństwo i wyszedł na zewnątrz. Po wejściu do domu powiesił płaszcz w małym przedpokoju i sięgnął po telefon. Ze słuchawką w dłoni przeglądał się w lustrze obejmującym całą jego postać. Był żylasty, miał około metra siedemdziesięciu centymetrów wzrostu i wciąż gładką skórę. Minione lata nie zmieniły go zbytnio; w istocie obeszły się z nim łagodnie. Przyjrzał się małej, krótko przyciętej bródce. Zauważył ze zdziwieniem, że dodawała mu lat. Tak, wciąż wprawiało go to w zdumienie. Już trzydzieści lat, a on wciąż jeszcze nie przyzwyczaił się do swojego przebrania. Policzki mu zapadły; był teraz starym człowiekiem. I jeszcze włosy: stalowoszare, a kiedyś czarne i błyszczące... Jednak były to jedyne zmiany, które w nim zaszły - zewnętrzne. Wewnątrz nie zmienił się wcale. Potrząsnął głową i odwrócił wzrok od lustra, gapiąc się przez chwilę na słuchawkę w dłoni. Następnie wykręcił numer Garetha Wyatta, którego dom znajdował się przy końcu podjazdu. Wsłuchując się w sygnał, sięgnął pamięcią do końca wojny. Trzydzieści lat ukrywania się - i z jakiego powodu? Zbrodnie wojenne? Otto Krippner nie popełnił żadnej zbrodni. A na pewno nie większe niż ogrodnik wycinający chwasty po to, aby zrobić basen lub miejsce dla szlachetnych róż. O, tak - Krippner usuwał chwasty, całą ich masę. Próbował też wyhodować róże, jednak byli tacy, którzy uznali je za monstrualne hybrydy orchidei. Rasa panów! Tak, kiedyś myślał, że jest to możliwe, ale teraz... Gareth Wyatt podniósł słuchawkę. Kulturalny ton jego głosu nie zdradzał skandalicznie niemoralnej, pozbawionej skrupułów natury. - Wyatt. Kto mówi? - Tu Maas - odpowiedział były nazista. - A, to ty, Hans. Nie możesz z tym zaczekać? Mam... gościa. Tak, gościa. Jedną z długiej listy dziewcząt, bez wątpienia. Przyciągnięta dobrą prezencją, inteligencją, szykiem, zostanie uwiedziona i wkrótce porzucona. Gdyby ten człowiek interesował się tak biznesem jak kobietami... - Tak, to może poczekać - odpowiedział Maas - ale z drugiej strony... - No więc, cóż to jest, Hans? - Niecierpliwość przydała ostrości jego głosowi. Niemiec ściszył głos. Pomysł, z początku nie sprecyzowany, krystalizował się w jego głowie. - Potrzebowaliśmy obiektu, Gareth. A teraz leży on sobie w twojej szopie i odsypia pijaństwo. To tramp, bez świadomości leżący na stercie worków. Tak pijany, że nie można go dobudzić. Głos Wyatta przybrał identyczny ton. - Włóczęga? Zwariowałeś? Jakim to obiektem może być zwykły włóczęga? - Doskonałym obiektem! - Przerwał mu gwałtownie Maas. Jego niemiecki akcent był bardziej słyszalny w chwili podniecenia. - Pomyśl, Gareth - włóczęga. Jeśli wszystko pójdzie dobrze... - Zapewniałeś mnie, że nie będzie wpadki. - W głosie Wyatta brzmiało oskarżenie. - Nastawiłem maszynę tak, jak poleciłeś - odpowiedział cicho Maas. - Ale brakuje forsy. Przy zużytych komponentach istnieje większe ryzyko niepowodzenia. Więcej pieniędzy zwiększyłoby szansę, ale... Powtarzam: wszystko tym razem pójdzie dobrze. A jeśli nie, to czy ktoś będzie szukał włóczęgi? Wątpię. - Ale ten twój tramp - Wyatt zakrztusił się po przeciwnej stronie słuchawki - nie jest chyba Żydem, co? Mój Boże, przez te wszystkie lata wciąż myślisz jak prawdziwy nazista! Choć przyznaję, masz trochę racji - przerwał, a po chwili powiedział: - Dobrze, ale ukryj go gdzieś. Pozwól mu się wyspać. Jeśli będzie tam jeszcze rano, porozmawiamy o tym. A teraz jestem... zajęty. - Jasne, Gareth, rozumiem - odpowiedział Maas. - Ale nie powinieneś wymawiać słowa „nazista” tak lekko. Pomogłeś mi, tak, ale dobrze ci za to odpłaciłem. Nauczyłeś się ode mnie o wiele więcej niż od swoich kolegów-profesorów. I pamiętaj, jeśli ja wpadnę, ty wpadniesz razem ze mną. A wyroki dla zdrajców nie są mniejsze od tych dla nazistów. - Wagę jego słów podkreśliła, panująca z drugiej strony głucha cisza. - A więc, do rana... Maas delikatnie odłożył słuchawkę i podszedł do okna. Zobaczył światła przy końcu podjazdu. Oświetlone były pomieszczenia dla służby na parterze i gabinet Wyatta wraz z przyległą do niego sypialnią na piętrze. „Dalej, do wyra, Gareth, zabierz tam tę nową dziwkę! Rozumiem, mężczyźni mają swoje pasje, ambicje. Twoim celem są pieniądze i kobiety. Trwonienie i rujnowanie. A moim? Moje marzenie od trzydziestu lat się nie spełnia. Marzenie o rasie nadludzi, o Czwartej Rzeszy!” Wyatt leżał w zaciemnionej sypialni swojego wielkiego, wystawnego domu. Łóżko okrywała czarna pościel. Myśli Wyatta krążyły wokół pragnień, które właśnie przypisywał mu Maas. Musiał mieć te swoje kobiety, a to wiązało się z posiadaniem pieniędzy. Nie dla takich tanich kurewek, jak ta, z którą dzielił dzisiaj łoże, lecz dla rzadkich klejnotów, których pozycja i wymagania zmuszały do dysponowania sporym kapitałem. Oczywiście, dawało to niespotykaną przyjemność - pogoń za zwierzyną i upolowanie jej. Wyatt westchnął. Dziewczyna spała teraz, jej blond włosy rozłożyły się jak wachlarz na poduszce. Biel ciała kontrastowała z czernią pościeli. Wkrótce ją obudzi, bo wymagań, jakie on stawia, nie zaspokaja się ot tak sobie. A już na pewno nie tak małym wysiłkiem. Znów pomyślał o pieniądzach, o swoich stale topniejących rezerwach. Pewien debiutant żądał wsparcia. Ostatnia klientka domagała się kosztownych zabiegów i potajemnych spotkań, które kiedyś głupio jej przyrzekł. Nawet służba żądała wyższych poborów. Pierwszego zręcznie ominie, pacjentkę musi grzecznie spławić, być może kłamiąc. Służbę po prostu zwolni. Robocizna jest tania. Jeśli nie podobają im się zarobki, niech szukają miejsca gdzie indziej. Znajdą się inni. A co do Maasa... Z nim też trzeba będzie coś zrobić. Ten facet zawsze szafował groźbami lub ostrzeżeniami. A co by było, gdyby wytropili go łowcy? Bez wątpienia były nazista powiedziałby: „Panowie, ale Wyatt też musi wypić to piwo!” A co z tym włóczęgą? Czy może być obiektem dla PSYCHOMECHA? Doskonałym obiektem? Być może... Co może sprowadzić na taką drogę? Co degraduje człowieka do takiego poziomu, do pozornie szczęśliwego funkcjonowania poza społeczeństwem? Coś musiało go wyrzucić poza nawias, sprawić, że... uciekł. A jeśli to coś można wyizolować? Czy nie mogłoby to przywrócić takim ludziom zdrowia psychicznego? Czy nie mogłoby zapewnić powrotu do społeczeństwa? Na tym właśnie polegało działanie Psychomecha - automatycznego psychoanalityka, zaprogramowanego na odszukiwanie lęku w ludzkim umyśle i niszczenie go - lęku oczywiście, a nie umysłu. I właśnie pod tym względem Psychomech zawodził. Wyatt winił za to konstruktora i operatora maszyny - Hansa Maasa, a właściwie Otto Krippnera. Czuł, że było to niesprawiedliwe, że bez Maasa szczęście opuściłoby go już dawno. Byli razem od ponad dwudziestu pięciu lat. Reputacja Wyatta została zbudowana na wiedzy nazistów - Maas posiadał taką jej ilość z zakresu psychoanalizy i nauk pokrewnych, jakiej Wyatt nie mógłby nigdy przyswoić. Gdyby tylko uruchomił tę cholerną maszynę! Wyatt wiedział, że i siebie musi obciążyć za to winą. Nigdy nie dał Niemcowi wystarczającej ilości pieniędzy na budowę maszyny; Maas ledwo wiązał koniec z końcem. I z tego powodu - jak wszystko budowane na niepewnych fundamentach - zawiodła ich oczekiwania. Sześć miesięcy temu, co prawda, Maas dokonał pewnych zmian i poprawek, ale... Wyatt wciąż wzdrygał się na to wspomnienie. Obiekt (Wyatt znał jego nazwisko, ale nie mógł o nim myśleć w inny sposób) był w średnim wieku, miał średnie dochody, był średni pod każdym względem - poza jednym wyjątkiem - miał gwałtowną, szybko postępującą neurozę. Miotało nim tysiąc zaburzeń umysłowych, kompleksów, neurotycznych wyobrażeń, nastrojów i lęków wszelkiego autoramentu. Bał się własnej żony, dzieci, bał się nawet kuracji, co nie było bezpodstawne. Był po prostu wrakiem człowieka. Na początku wydawało się, że jest nadzieja. Wystąpiła powolna reakcja na zaostrzoną kurację Wyatta. Obiekt wydawał się być w lepszym stanie. A potem... Maas zasugerował użycie Psychomecha, chcąc postawić przed maszyną pierwszy prawdziwy problem. I znów nastąpiła wyraźna poprawa. Oczywiście delikwent musiał obiecać dyskrecję. Wyatt mówił mu o eksperymentalnym charakterze tej maszyny, o tym, że była niezwykle droga. Umowa była prosta: obiekt będzie doświadczalną świnką morską Wyatta, a kuracja zapłatą za udział w eksperymencie. Psychiczna stabilizacja w zamian za udostępnienie umysłu - tak miało być. Z początku wydawało się, że wszystko działa jak należy. Psychomech odkrywał i niszczył - jeden po drugim - wszystkie największe lęki obiektu. Wyatt i Maas zbyt jednak zaufali maszynie. Zyski, które spodziewali się osiągnąć, miały być olbrzymie. Nie mogli sobie pozwolić na marnowanie takiej maszyny na ludzi podobnych do obiektu. Co więcej - Maas chciał wypróbować jej wszystkie możliwości. Rozważając ewentualne skutki seansów, zostawili obiekt sam na sam z Psychomechem. Zostawili go razem z buczącą maszyną i wyszli przekonani, że za dwa dni maszyna zmieni go w lepszego, prawie nowego człowieka. Zamiast tego... W ciągu sześciu godzin Psychomech zmienił go w bełkoczącego półgłówka! Coś się popsuło w maszynie, spalił się jakiś układ czy też przerwał przewód lub stało się coś innego, równie banalnego. Psychomech wtłoczył w jego umysł nieprawdopodobną ilość lęku. Wyatt zdołał sobie z tym poradzić i zachował całą sprawę w tajemnicy - obiekt i tak był już wcześniej na wpół niepoczytalny. W jakiś też sposób uniknął włączenia Psychomecha do sprawy - nie padła żadna wzmianka o użyciu jakiegokolwiek urządzenia mechanicznego. Maas nie był nawet przesłuchiwany, bo i po co miano by przesłuchiwać ogrodnika i pomocnika gospodarczego Wyatta? Nie więcej niż sześciu ludzi wiedziało o jego istnieniu. A gdyby go nagle zabrakło... Komu by go brakowało? A ten włóczęga... Kto tęskniłby za włóczęgą? Naraz Wyatt postanowił zapomnieć o tym wszystkim i zwrócił swoją uwagę na dziewczynę. Dotknął jej z niecierpliwością. Błękitne oczy otworzyły się leniwie. - Kochanie - wyszeptała, a jej białe ramiona objęły go za szyję. Dotykała go nogami, przyciągając do siebie, ale cofnął się gwałtownie i przewrócił ją na brzuch. - Nie, nie w ten sposób. - Jego kulturalny głos zniżył się do gardłowego, lubieżnego szeptu. - Tak było ostatnim razem, teraz zrobimy to inaczej... W przyległym pokoju, zamkniętym na trzy spusty, stał bezużyteczny Psychomech. Martwy, nieporuszony, wyłączony. Psychomech - mechaniczny potencjalny twórca nadludzi... - Tak, wiem, co było przyczyną - powiedział im włóczęga - tak jest za każdym razem. To gwałt! - Gwałt? - Wyatt napełnił mu do połowy kieliszek wiśniówką. - Nie jestem pewien, czy rozumiem. - Tak, gwałt. Moja żona została zgwałcona. Od tego czasu jest coraz gorzej. Nie potrafię o tym zapomnieć. Rozumiesz pan? Wóda jest jedynym lekarstwem. Miękka ciemność na dnie butelki. Maas i Wyatt spojrzeli na siebie znacząco, kiedy włóczęga sięgnął po karafkę i napełnił po brzegi kieliszek alkoholem. Niemiec spoglądał kątem oka na łachmaniarza. Widząc, jak ten patrzy w szkło, i wykorzystując okazję, kiwnął potakująco głową do Wyatta. W odpowiedzi na to psychiatra wydął usta i odpowiedział podobnym skinieniem. Pan George Hammond będzie nowym obiektem, materiałem testowym dla przebudowanego Psychomecha. Maas, decydując o tym, nie dbał o akceptację Wyatta. Nastawił się na to - musiał przetestować maszynę. Nie robił tego dla zaspokojenia czysto egoistycznych materialnych pobudek Wyatta. Wyatt nie był technikiem ani inżynierem; rozumiał tylko niektóre z zasad działania maszyny, pozostała część była dla niego wielką niewiadomą. Dla Maasa, jej budowniczego, nie miała tajemnic. Wyattowi Psychomech jawił się jako panaceum na umysłowe skrzywienie i chorobliwe wizje - i tym po części był. Lecz został zbudowany przez Maasa w zupełnie innym celu; Psychomech był katalizatorem, mogącym zwielokrotnić siłę ludzkiego umysłu aż do granic ESP nie znanych we wszechświecie. Ostatniej nocy, po rozmowie z Wyattem, Maas wyszedł na zewnątrz domu i cicho zamknął zasuwkę w ogrodowej szopie. „Gdyby tam jeszcze był rano” - powiedział Wyatt. A Maas chciał być pewny, że będzie. Wcześnie rano, gdy usłyszał silnik samochodu dziewczyny i zobaczył, że odjeżdża w kierunku Londynu, nie czekał dłużej z otwarciem szopy i wytrząśnięciem z włóczęgi resztek snu. Następnie obietnicą jedzenia i czegoś mocniejszego zwabił go do domu. Dziwne, człowiek ten wydawał się normalny pod każdym względem, z jednym tylko wyjątkiem - był włóczęgą. W końcu pytania i alkohol dały pożądany skutek. Wyatt dostał odpowiedź - gwałt. Gwałt wyrzucił włóczęgę poza nawias, był przyczyną jego obecnego stanu, gwałt dokonany na jego żonie. - A przedtem było wszystko w porządku? - Psychiatra wzruszył ramionami, jakby prowadzili zwykłą rozmowę. - Był pan przeciętnym członkiem społeczeństwa? - Postawił proste pytanie, zręcznie unikając postawienia innego. - Społeczeństwo? Zwykły? Znaczy się, normalny? O, w mordę, wypchaj się pan swoim społeczeństwem! - George Hammond gwałtownie wyraził opinię. - Wiesz pan, co to jest społeczeństwo? Zoo, nic więcej. Takie otwarte zoo, ze zwierzakami na wolności. - Podniósł wzrok, mlasnął, zmrużył oczy i mrugnął głupkowato. Jednak jego głos był wyraźny, a dobór słów trafny: - Posłuchaj, szefie, kimkolwiek jesteś. Chcesz coś wiedzieć? Ostatniej nocy w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od tego domu były dwa gwałty i dwa usiłowania gwałtu. I jeden z tych dwóch gwałtów to była zbiorówka. Wiesz pan, co to jest zbiorówka? To właśnie przydarzyło się mojej żonie. Ją to zmieniło w idiotkę, a mnie wpędziło... no, w to. I pan mówisz o „społeczeństwie”? - Dwa gwałty i dwa usiłowania? - Brwi Wyatta uniosły się ze zdziwieniem. - Czy to średnia każdego angielskiego hrabstwa? Statystyka? - Gówno tam, statystyka. To fakty - odpowiedział włóczęga. - Sprawdź pan poranne gazety. Przekonasz się pan, że mam rację. - Czytałeś więc gazety? - zapytał Maas. - Co? No nie, mistrzu! Wiesz pan równie dobrze jak ja, że byłem zamknięty w szopie przez całą noc. Wiem, że pan mnie zamknął. Słyszałem szczęk zamka w drzwiach. Wyatt westchnął. - To skąd możesz wiedzieć, co jest w gazetach? - Zawsze wiem, ot co. - Włóczęga podniósł na nich oczy przekrwione i dzikie. - O Chryste, ja to wiem, wiem i już! - Wiesz to? - Zainteresowanie Maasa zabarwiło się nagle sceptycyzmem. - Jasne, widzę to w moich snach. Wszystkie gwałty świata. Wszystkich tych skurwieli, dymających te biedne dziewczątka. No jasne, niektóre z nich aż się proszą, ale co z tymi niewiniątkami, które się nie proszę, co? A co ze mną, który muszę to wszystko przecierpieć? W odpowiedzi Maas i Wyatt mogli tylko potrząsnąć głowami. Musieli przeprowadzić jeszcze inne testy. Pytania o rodzinę, przyjaciół, policję. O ludzi, którzy mogli zapragnąć wiadomości o miejscu pobytu George’a Hammonda. Wszystkie wypadły pomyślnie: na wszystkie pytania odpowiedzi były zdecydowanie negatywne. Tylko George we własnej osobie wiedział, gdzie przebywa. A co do rodziny i przyjaciół - nie miał ich wcale. Policja? O nie, nie. Zawsze był czysty i nigdy nie miał z nimi kłopotów. Nie, George nie wadził nikomu, z wyjątkiem samego siebie. Miał takie sny, kapujecie? Sny o gwałcie. Sny, które można było utopić w butelce przyzwoitej wódeczności. Podczas tej rozmowy George zdołał wychylić całą karafkę wyśmienitej sherry! Alkohol wykończył go, poszedł więc uciąć sobie drzemkę. Było to korzystne dla Wyatta i Maasa, pozwoliło im przygotować się do nocnego eksperymentu. Żaden z nich nie zadał sobie trudu, aby przejrzeć poranne gazety, które mogły dowieść jasno, że Hammond zrelacjonował im prawdziwe wydarzenia ostatniej nocy. Mówiąc ściślej - Maas chciał to sprawdzić, ale wyleciało mu z głowy. Było to więcej niż tylko zbiegiem okoliczności. Później sprawdzi to dokładnie, z czystej ciekawości. Ale wtedy będzie już za późno. Gazety codzienne analizowały przejawy społecznej brutalności. Kilka z nich pisało o seksualnych atakach na samotne kobiety. Piętnaście kilometrów stąd w Chichester jedna z nich została zgwałcona przez włamywacza. W Winchester napadnięto dziewczynę, ale zdołała odstraszyć napastnika. W Bognor Regis dwie dziewczyny wciągnięto do furgonetki, uprowadzono i zaatakowano w pobliskim lesie. Jedna z nich uciekła, ale drugą zgwałciło trzech pijanych uczniaków. Gdy policja złapała ich, wciąż pastwili się nad nieprzytomną dziewczyną. I wszystko działo się w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od domu Wyatta... Pomimo niezwykle skomplikowanego systemu mechanicznego i elektronicznego zasada działania Psychomecha była bardzo prosta. Większość ludzkich umysłów gromadzi określone lęki. Są to lęki osobnicze. Jeśli należą do nieskomplikowanych, można je określić i nazwać, na przykład „klaustrofobia” czy „agorafobia”. Ale przyczyny lęku są o wiele bardziej skomplikowane, a jego źródła głęboko ukryte. Celem działania Psychomecha (jak wyjaśnił Wyattowi Maas, gdy przystępowali do budowy maszyny) było przede wszystkim pobudzenie podświadomych obszarów lękowych w psychice obiektu, a następnie dostarczenie ciału i umysłowi sił zwalczających je. Lęk powinien stopniowo zanikać podczas zabiegu. Stymulatorem miał być sen, sprowadzony i kontrolowany. Sen, w którym obiekt stanąłby twarzą w twarz ze swoimi najgorszymi koszmarami, z demonami własnego umysłu, które zostałyby pokonane i zniszczone. Te założenia miały oparcie w psychiatrycznej teorii i praktyce. Postawić umysł naprzeciw głęboko zakorzenionych lęków i zdobyć nad nimi kontrolę - wszystko to miało możliwe dzięki magii Psychomecha. Nie wiedział jednak niczego o głównej funkcji maszyny, która miała włączać się po wstępnych „egzorcyzmach”. Nie wiedział nic o teorii, według której całkowicie pozbawiony lęków umysł mógł osiągnąć pełny potencjał ESP, potrafiący zmienić człowieka w nadczłowieka. Tylko Maas był w stanie prawidłowe odczytać wskaźniki i wykresy maszyny. Tylko on zdawał sobie sprawę ze skali sukcesu czy porażki - on wiedział. Gdy Wyatt zgodził się, żeby George Hammond został królikiem doświadczalnym, tylko Maas był w pełni świadomy zakresu eksperymentu. Co prawda, ostatni eksperyment zakończył się niepowodzeniem, ponieważ ośrodki lękowe obiektu zostały podrażnione bez wsparcia ze strony maszyny, ale tym razem... A co będzie, jeśli Hammond rzeczywiście posiada siłę ESP? Tę umiejętność postrzegania, pozwalającą widzieć odległe wydarzenia, te, które - jak twierdzi - widział w snach? Wieczorem Hammond obudził się nagle, z miejsca żądając niewielkiej ilości jedzenia i kilku dużych szklanek brandy. Po jedzeniu zaczął dochodzić do siebie, zanim jednak całkowicie się rozbudził, Maas zaaplikował mu środek znieczulający i z pomocą Wyatta przeniósł włóczęgę do pracowni, gdzie wspólnie podłączyli go do Psychomecha. Kontrolowane przez wiele monitorów ciało Hammonda było gotowe do eksperymentu. Minęła dwudziesta trzecia dziesięć, kiedy Maas podał mu niezbędny narkotyk (pochodną opium) i włączył maszynę. Faza wstępna - nadejście snu, stymulacja lękowa, konfrontacja, bitwa i zwycięstwo - miała zakończyć się najwyżej za dwie, dwie i pół godziny, ale Maas powiedział Wyattowi, że będzie to trwało sześć godzin. Potrzebował dodatkowego czasu na sprawdzenie tajnej, podstawowej funkcji Psychomecha, który miał wprowadzić do umysłu Hammonda odpowiedni stymulator. Zapis eksperymentu Maas zamierzał śledzić na ekranach i wykresach. W ten sposób miał nadzieję uzyskać dokładne pomiary. Hammond gwałtownie zapadł w sen, pogrążając się w świecie swej podświadomości, mającym się wkrótce zapełnić potwornymi koszmarami, których nigdy wcześniej nie doświadczył. Atakowane kobiety, gwałty i zboczenia były tym, z czym śpiący miał się zmierzyć i zniszczyć raka trawiącej go psychozy. Maas opuścił Wyatta i zszedł na dół, by zrobić kanapki - służba składająca się z trzech osób dostała wychodne na dwa dni. Tylko pozornie Maas był ogrodnikiem; w gruncie rzeczy co trzy miesiące wzywano profesjonalistę, aby utrzymywał ogród w jako takim porządku. Niemiec przygotował kanapki dla siebie i dla Wyatta i zabierając poranne gazety, skierował swe kroki na górę. Dostarczył jedzenie Wyattowi, a sam poszedł do gabinetu psychiatry, aby zjeść i przeczytać prasę w spokoju. Gdy skończył lekturę, uniósł znad gazet zmienioną twarz. Od kilku chwil zapomniał całkiem o jedzeniu; czytał w pośpiechu, tylko gdzieniegdzie zatrzymując wzrok. Około północy zebrał i poukładał wszystkie wykresy Hammonda. Stało się jasne, że Hammond musi mieć jakiś szósty zmysł. Widywał już takich ludzi przed laty, gdy starał się zbudować Psychomech dla Hitlera. Ten człowiek miał dar odległego postrzegania - to nie ulegało wątpliwości. Maasowi wydawało się, że wie, jak Hammond go uzyskał. Tragiczne doświadczenia jego żony, a raczej jego myśli, krążących wokół tego wydarzenia, rozwinęły go psychicznie; umysł Hammonda nie dawał się zaszufladkować. W jakiś niepojęty sposób jego moc ESP rozwinęła w nim zdolność dostrzegania gwałtów, dokonywanych w danej chwili na kobietach. Ta moc była tak duża, że Hammond prawie oszalał, nękany wizjami koszmaru. Musiał być niezwykle silnym człowiekiem, skoro dotąd nie poddał się, a tylko wyruszał „w kurs”. Jedynie włóczęgostwo i butelka od czasu do czasu były w stanie wyzwolić go z tego, powodując zarazem niespotykaną wręcz wyrazistość „widzianych” obrazów. Maas był wniebowzięty. Zwykle tanie czujniki - zakupione ze skromnych funduszy Wyatta - ledwo drgały; teraz wykazywały wręcz niewiarygodną ESP! Powinien był to sprawdzić wcześniej. Maas zmusił się do tego, aby w spokoju skończyć kanapki, chociaż smakowały mu teraz jak trawa. Następnie wszedł do pracowni, gdzie Wyatt kontrolował reakcje włóczęgi. Hammond, leżący na specjalnej kozetce, pocił się obficie, szarpiąc spazmatycznie krępujące go pasy. Jego postać skarlała w obliczu ciemnego kolosa maszyny, ciało wydawało się drobne i bez znaczenia. Jednakże gdy Maas włączył system dodatkowego wspomagania, zorientował się, że wcale tak nie jest. Nie, Hammond absolutnie nie był obiektem bez znaczenia. Wręcz przeciwnie, był niezwykłym człowiekiem. - Hans - wymamrotał Wyatt z ustami pełnymi jedzenia - co robisz? - Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: - Jesteś pewien, że nic mu nie jest? To znaczy, czy bicie serca, ciśnienie, temperatura i wydzielanie adrenaliny nie są zbyt wysokie? - Widzę - odparł spokojnie Maas. - Wszystko idzie zgodnie z planem. - Przełączył coś w aparaturze i odwrócił się do Wyatta: - Popatrz na niego. Środki uspokajające przestały już działać i Psychomech przystąpił do hipnotycznej części doświadczenia. Musi stawić czoła najskrytszym lękom swojej jaźni. Będzie brnął przez obszary wypełnione gwałtem i przemocą, aż stanie się odporny na wszelkiego rodzaju okropności - stanie się psychotycznym zabójcą, na szczęście tylko we śnie. Kiedy się to skończy, gwałt zniknie z jego umysłu, zostanie przegnany na zawsze, zniszczony przy pomocy Psychomecha. Zniknie z jego życia jak chorobliwa narośl pod zręcznymi palcami chirurga... Maas i Wyatt patrzyli na znękanego człowieka. Hammond brnął przez płytką dolinę, oświetloną światłem księżyca. Wokół rosły drzewa z chropowatą korą i piętrzyły się zżarte erozją, sterczące w górę formacje skalne. Wyglądało to jak skamielina triasowego lasu. Miał zamknięte oczy i szczelnie zasłonięte uszy, w bezskutecznym pragnieniu odcięcia się od okropieństw wypełniających cały ten obszar. Mgła owiewała jego łydki za każdym krokiem, unosząc się i kołując, mgła - gorący opar z otchłani rozpasania i żądzy. Ale zatykając uszy rękoma, nie był w stanie odizolować się od zwierzęcych pochrząkiwań, od wrzasków napadanych kobiet i dziewcząt Przez podeszwy butów czuł ustawiczne, szalone drżenie ziemi, wzniecane szamotaniną przewalających się po niej nagich niewinnych ciał. Cała dolina, otoczona łagodnymi wzgórzami, była pełna walczących, zmagających się z sobą postaci. Z każdej jej strony co jakiś czas nadbiegała kobieta, krzycząc wniebogłosy i dysząc ze zmęczenia, Uciekała przed obleśnym gangiem prześladowców tylko po to, aby zostać złapana, odarta z ubrania i rzucona na pokrytą mgłą ziemię. Białe ciała drgały spazmatycznie, nogi zaciskały się kurczowo, po czym, wyczerpane walką, dawały za wygraną. Widział też bycze karki i pośladki poruszające się w niemal mechanicznym obłąkańczym pożądaniu, podczas gdy inne, śliniące się, zwierzęce istoty stały obok, czekając na swoją kolejkę. Wszystko wokół Hammonda - cała dolina - pełna była nieskończonej orgii gwałtu! Hammond szedł w kierunku rozpostartych kobiecych nóg i nagle upadł na kolana. Jego oczy rozszerzyły się odruchowo, gdy potknął się i wyciągnął ręce przed siebie, chroniąc się przed upadkiem. Jego oczy ujrzały to wreszcie przez smugi oparu. To była jego żona! Leżała w swoich łachmanach, złamana i splugawiona. Hammond przewrócił się na plecy i patrzył. Krew litościwie zalewała mu oczy, ale mimo to wszystko widział. Sprośne pyski zatapiały zęby w jej piersiach, wytaczając z nich krew. Lepkie od brudu palce rozchyliły jej uda, a mlaskająca przysadzista postać przyciągnęła ją do siebie, jakby była starym kocem. Hammond wrzasnął i podniósł się gwałtownie, opierając się o czarne drzewo, przy którym leżało skrwawione ciało. Usłyszał, że jęknęła chrapliwie, a jej głowa opadła. Widział jej zmaltretowaną postać, jej czarne włosy. Oddech kobiety był niewyraźny, przerywany, niknął w trupiej poświacie nocy. Znowu jego żona! Brutalne ręce odepchnęły go, rzucając w tuman unoszącej się mgły. Hammond nie mógł tego dłużej znieść! One wszystkie, wszystkie umęczone dusze były jedną i tą samą kobietą, wszystkie cierpiące straszliwe męki - były jego żoną. Upadł na coś białego, na biel poruszającą się obmierzłym rytmem. Chwycił to coś i uniósł do góry. Podniesiony znad skrwawionego, zniewolonego kobiecego ciała człowiek-bestia trysnął nasieniem pod jego nogi; w tym samym momencie jego kolano zmiażdżyło drgające krocze gwałciciela. Jego pięść wbiła się w zęby tamtego. Rozstawione palce wtłoczyły gałki oczne głęboko w czaszkę. Hammond patrzył, jak bestia upada na ziemię. A potem... Cały ich tuzin odwrócił się w jego stronę. Owłosieni, ze spuchniętymi genitaliami, porzucili kaleczenie ciał swoich ofiar, by zająć się nową rozrywką. Hammond rozejrzał się - zobaczył otaczający go krąg nieludzkich twarzy. Bestialscy, na wpół zezwierzęceni mężczyźni zbliżali się, aby go dopaść... To było jasne - Hammond nie wygrywał swojej bitwy. Urządzenia Psychomecha były tak nastawione, aby udzielić mu maksymalnej pomocy, aby odniósł zwycięstwo niezależnie od tego, jak wielka groza opadnie go w jego koszmarze. Jednak nie wygrywał. Horror był zbyt wielki, psychoza zbyt głęboko zakorzeniona. Rzucał się i miotał, pot płynął z niego strumieniami. W ciało wrzynały mu się pasy - nadgarstki i kostki zabezpieczone były klamrami. W dźwiękoszczelnym pomieszczeniu rozległ się jego przerażający wrzask. Wyatt zerwał się na równe nogi w panicznym przestrachu. Psychiatra nie mógł znieść widoku tortur powodowanych przez Psychomecha. Nie miał do tego wystarczająco mocnej konstrukcji psychicznej - Hans, na miłość boską! Ta maszyna go zabija! Musimy ją zatrzymać. - Nie, nie! - Maas strząsnął z siebie drżące dłonie tamtego. - To już koniec. Teraz wszystko pójdzie dobrze. Spójrz! Kiedy oczy Wyatta spoczęły na miotającym się, godnym współczucia człowieku, Maas dotknął przełącznika, zwiększając moc Psychomecha. Energia ESP, jak transfuzja świeżej krwi, popłynęła, zwiększając i tak olbrzymi potencjał psychiczny Hammonda. Maas zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, nie miał jednak wyboru. W jednym Wyatt miał rację - Psychomech zabijał Hammonda. Nawet przy maksymalnym zabezpieczeniu choroba trawiąca umysł tego człowieka wygrywała walkę. Wzmocnienie było niczym gra w ruletkę, ale Maas musiał się czegoś dowiedzieć, zanim Hammond otępieje i umrze. Ale poza tym - jeśli umrze, kto upomni się o włóczęgę... ? Przywalony masą sprośnych cielsk Hammond poznał teraz grozę, której zaznały kobiety torturowane przez te seksualne diabły, bestie zdeprawowane do tego stopnia, że obojętna im była płeć ofiary. Ich wstrętne ciała kopulowały ze sobą podczas walki o miejsce w kolejce. Hammond leżał we mgle z twarzą w błocie. Wymęczony, na skraju studni - czarnej dziury zwanej ŚMIERCIĄ - rozpaczliwie szukał siły, o której wiedział, że została prawie wyczerpana... I odnalazł ją! Siła! W jednej chwili niespodziewana, cudowna, boska i diabelska zarazem moc wypełniła Hammonda. Niezwykły wzrost siły! Wynurzył się z mgły, jeszcze nie do końca świadomy swej potęgi. Wstał jak Behemot, strząsając swych wrogów. Z gorejącymi oczami rozwiał mgłę, uwolnił się od oblepiającej go ohydy. Potwory z jego snów były zbyt powolne i dlatego pierwsze miały poznać jego gniew. Jak w ekstazie, prawie bez wysiłku, wyszarpywał ich ramiona z barków, a jego ręce niczym roztańczone kosy ćwiartowały ich, zamieniając szczątki w krwawą miazgę. Jego płonący wzrok szukał hord diabelskich, wciąż napadających niewinne kobiety, ukrytych we mgle wyglądającej jak opary piekła. Uderzał tam, gdzie napotkał obmierzłe demony GWAŁTU. Kroczył jak mściciel przez spowitą mgłami dolinę, rozdając śmierć. Lepka krew zabitych barwiła jego ręce. Był szybki jak rozdwojony język gada. Jego wrogowie poruszali się z prędkością żółwia. Jego dłonie, stopy, łokcie i kolana, nawet wystająca szczęka wraz z zębami, były jak brzytwy z nagła rozpoławiające ciała wrogów. Ciął, miażdżył, wyrywał, ćwiartował, niszczył. Jego furia nie dała nikomu szans przeżycia tej rzezi. Gdy dokończył dzieła, słońce powoli wstawało nad doliną grozy. Kobiety w łachmanach starały się ukryć swą nagość i odejść stamtąd jak najprędzej. Były przerażone, ale na zawsze wolne od NOCY. Hammond - najlepsza na świecie broń przeciwko bezrozumnej żądzy człowieka - mógł wreszcie położyć się i zasnąć na ziemi, z której trawa zaczęła wypuszczać pędy. Nie bał się już więcej GWAŁTU, przegnanego przynajmniej z jego snów. Była trzecia trzydzieści rano, gdy wysechł pot na twarzach Maasa i Wyatta. Koszule przylepiły się im do ciał. Wyatt był blady z niepokoju, natomiast Maas triumfował. Jego ryzykowna gra opłaciła się. Psychomech przywarł do Hammonda jak pijawka, zaopatrując jego ciało w adrenalinę, tlen i cukier. Ręce włóczęgi spokojnie spoczywały wzdłuż boków. Nagle otworzył oczy... Był to moment, który przeraził Wyatta najbardziej. Unoszące się powieki odsłoniły szkarłatne gałki oczne, przypominające dwie krwawiące rany. Na ustach Hammonda zamarł obłąkańczy uśmiech. Wszystkie ekrany i wydruki wykazywały niespotykaną aktywność umysłu. Maas musiał krzyknąć na psychiatrę, aby powstrzymać go od wyłączenia maszyny. Za chwilę było po wszystkim - Hammond zasnął, oddychając regularnie. Odzyskał już normalny wyraz twarzy. Wydawał się być oczyszczony, skąpany nie tylko we własnym pocie, ale w jakimś wewnętrznym, psychicznym strumieniu. Spał jak niewinne dziecko, śniąc najwyraźniej coś przyjemnego. Podczas gdy Wyatt był kompletnie wykończony eksperymentem, Maas czuł niemal bolesną radość z odniesionego stuprocentowego sukcesu. Na ekranach, które on mógł odczytać, zobaczył, co przypływ ESP zrobił z włóczęgi. Jego percepcja rozszerzyła się daleko poza znane wcześniej metafizyczne i parapsychologiczne granice. Nadczłowiek nie był już tylko marzeniem. Psychomech rozwiązał ostatni problem. Reszta jest kwestią czasu. Pozostają jeszcze dalsze eksperymenty: maszyna nie jest z pewnością jedynym źródłem tak niesłychanej mocy. Inne tkwią w samym człowieku, w jego psychice. Teraz może powstać - i powstanie - Czwarta Rzesza z nadludzkim przywódcą - Maasem. Der Nauerer Grossfuehrer! Związek wydarzeń mających miejsce w domu Garetha Wyatta z Richardem Garrisonem nie jest przypadkowy, jak można by przypuszczać. W istocie Garrison i wszyscy jego domownicy zostaną wplątani w okropne wydarzenia, jakkolwiek nigdy nie poznają jego źródła. Zaczęło się tak: W momencie, w którym Psychomech karmił energią ciało i umysł Hammonda, pewna dziewczyna i chłopak spacerowali na obrzeżach posiadłości Garrisona. Była godzina druga piętnaście, letnia, ciepła noc. Mężczyzna nie pochodził z tych stron. Dziewczynę poderwał na dyskotece w Wickham. Była o wiele młodsza od niego. Wypiła trochę za dużo i bezmyślnie przystała na to, żeby odprowadził ją do domu w Amsworth. Miejscowość ta znajdowała się o siedem kilometrów od posiadłości Garrisona. Plan mężczyzny był prosty, choć nie pozbawiony słabych punktów; nie przejmował się tym jednak. Wypróbował go już przecież wiele razy i był pewien powodzenia. Musi tylko zakryć jej usta, żeby nie krzyczała. Krótko mówiąc, był mordercą i gwałcicielem: zamordował jedną kobietę, a zgwałcił kilkanaście. Ta ostatnia po prostu krzyczała - pomimo jego gróźb darła się wniebogłosy - musiał więc poderżnąć jej gardło. I już po tym, jak wylał czarę życia swej ofiary, wlał w nią swoją żądzę. Od tej pory, od sześciu tygodni, siedział cicho - sprawa była zbyt świeża. Jednakże dziś w nocy znów zapragnął kobiety. Samochód z fałszywymi numerami rejestracyjnymi zaparkował milę stąd, na polu, za kępą krzaków. Powiedział, że auto mu nawaliło, w związku z czym muszą udać się do Amsworth na piechotę. Dziewczyna była coraz bardziej nerwowa, zirytowana jego ręką, obejmującą ją wpół, coraz bardziej świadoma niebezpieczeństwa. Jego mocne palce boleśnie uciskały jej pierś. Trzeźwiejąc zaczęła zdawać sobie sprawę, że zgoda na odprowadzenie jej do domu przez tego faceta, to jeden z najbardziej poronionych pomysłów w jej życiu. Po kilku minutach poczuła jego rosnące napięcie - nawet nie próbowała się domyślać, co mogłoby to oznaczać. Właśnie mijali wyrwę w ceglanym ogrodzeniu posiadłości Garrisona. Błyskawicznie zakrył jej twarz ręką, ciągnąc w krzaki za ogrodzeniem. Dziewczyna, rzucona na zwiędłe liście, jęknęła cicho. Jeszcze raz poczuła ciężką dłoń, tym razem rozcinającą jej usta. Światło księżyca odbijało się od ostrego podłużnego przedmiotu, przytkniętego do jej drżącej szyi. - No, dobra, malutka Alicjo - warknął głosem pozbawionym uprzedniej elegancji. - Piśnij tylko słówko, a będzie po wszystkim. Wepchnę ci to prosto do tchawicy, rozumiesz? - Jej oczy rozwarły się szeroko, leżała bez ruchu. - Pytam, czy pojęłaś? - nalegał, potrząsając nią jak szmacianą lalką. Dziewczyna przytaknęła nerwowo, odsuwając się od niego w paroksyzmie strachu. Mężczyzna rozdarł jej płaszcz, używając noża rozciął sukienkę z góry do dołu. Guziki rozrywanej odzieży strzelały na prawo i lewo. Widok ciała dziewczyny podniecił go. Rozerwał bieliznę ofiary i zajął się sobą. Alicja była dziewicą. Zapomniała o groźbie, gdy mężczyzna uporał się ze swoim ubraniem. Jej krzyk, przecinający noc, był ostrzejszy od jego noża. - Ty dziwko - ostrzegałem cię! - wysyczał i zamachnął się nożem, ale mocna jak imadło dłoń złapała go za nadgarstek, odciągając rękę od gardła dziewczyny. Włosy stanęły mu dęba. Szarpnął się desperacko, próbując ujrzeć cokolwiek w ciemnościach. Wszystko działo się w ciszy, w absolutnej ciszy - tylko jego dłoń unieruchomiona była przez jakąś nieznaną silę. Oczekująca na cios dziewczyna krzyknęła jeszcze raz. Przez zarośla można było dojrzeć światło zapalające się na parterze dużego domu. Zaszczekał pies. Gwałciciel jęknął, próbując wyzwolić rękę. Jego rękaw musiał o coś zaczepić w ciemnościach, o drut kolczasty albo winorośl. Nie widział, co to było. Upuścił nóż i drugą ręką łapiąc ją za gardło, starał się wcisnąć pomiędzy kolana dziewczyny. Uścisk niespodziewanie stał się mocniejszy, szarpnięcie postawiło go na nogi, W dalszym ciągu nic nie widział. Nie, coś tam było... Coś! Zobaczył nad swoją głową olbrzymie przekrwione oczy, patrzące bezlitośnie na niego. Krzyk, który rozległ się w ciemności, tym razem był krzykiem gwałciciela. Gdy Koenig wrócił do domu, był cały blady. Nawet towarzysząca mu w nocnej wyprawie Suzy trzęsła się cała. Strach był dla niej czymś oczywistym; jednak nie dla Koeniga. - Richardzie - powiedział - muszę zadzwonić po policję. Tam w ogrodzie jest dziewczyna, rozebrana i trochę poturbowana. A także mężczyzna, tak mi się przynajmniej wydaje. - Wykręcił numer posterunku policji i po chwili rozmowy odłożył słuchawkę. Garrison usłyszał słowa „gwałt”, „morderstwo”; rozbudziło go to zupełnie. Wszyscy w domu - Garrison, Koenig, kucharz, ogrodnik Joe, pokojówka Fay i oczywiście Suzy - słyszeli dobiegające z zewnątrz krzyki. Wysoki głos dziewczyny postawił na nogi cały dom. Potem usłyszano pełny przerażenia wrzask, ginący w mrokach nocy. Wtedy Koenig narzucił szlafrok na piżamę i uzbrojony w silną latarkę, z Suzy u boku, wyszedł na zewnątrz. Chwilę później przyprowadził do wolnego pokoju na parterze sponiewieraną dziewczynę w potarganym ubraniu; Joe i Fay pomogli mu się nią zająć. Podczas gdy starali się czegoś od niej dowiedzieć, Koenig wrócił do ogrodu. Suzy niechętnie poszła za nim. W tym czasie Garrison już się ubrał i czekał na dole na relację Willy'ego. Głaskał psa, kiedy Koenig dochodził do siebie. W końcu, prowadząc przyjaciela za łokieć, wszedł do biblioteki i zamknął za sobą drzwi. Zanim powtórzył pytanie, rozległo się pukanie i wszedł Joe. Zacinał się trochę, mówiąc do Niemca: - Już jej lepiej, panie Koenig, ee... sir. Ma ślady na szyi, biedna panienka. Ma też rozbitą wargę - trochę krwawi. Jest mocno przestraszona, bez dwóch zdań, ale wszystko będzie w porządku. Fay dała jej coś ciepłego do picia. Ona nazywa się Alice Green, pochodzi z Amsworth. Miał pan rację, to był gwałt - na szczęście tylko usiłowanie. Nie zna tego faceta - spotkała go w Vickham, na dyskotece. To wszystko, czego się dowiedziałem. - Czy mówiła, co... co się z nim stało? - Nie, nie mówiła. Tylko o tym, że coś go złapało i o jego krzykach. Ale słyszeliśmy je wszyscy, jak pragnę zdrowia. - Garrison wyczuł lęk mężczyzny. - No, ja myślę, że to było... no, nie wiem... - Zamilkł bezradny. - Może dzikie psy? - Dziękuję ci, Joe - powiedział Garrison. - Policja będzie tu wkrótce. Zawiadom nas, kiedy przyjadą. Gdy Joe wyszedł, Garrison zwrócił się do Koeniga: - Willy, powiedz mi, do cholery, co się tutaj dzieje? Niemiec już mniej więcej panował nad sobą. Nalał brandy do dwóch szklanek, czego normalnie nie zrobiłby bez zapytania. Usiedli. - Zrozumiałem tylko tyle, że było to usiłowanie gwałtu. - Zaczął rozmowę Garrison. Koenig wychylił swojego drinka jednym haustem i odpowiedział: - Dokładnie tak, Richardzie, usiłowanie gwałtu. Gwałciciel, kimkolwiek był, rozciął nożem ubranie dziewczyny. Widziałem nóż - tam, gdzie i ją znalazłem. Nie ruszałem go z uwagi na policję. Dziewczyna była zmartwiała ze strachu i nic nie można było od niej wydobyć. Widziała tylko coś dużego i czarnego. - Zaczekaj. - Garrison powstrzymał Koeniga gestem ręki. - Willy, wciąż unikasz rozmowy o gwałcicielu. Co z nim - nie żyje? Koenig kiwnął głową i ponownie łyknął potężnie ze szklanki. - Tak - odpowiedział. - Morderstwo; sądzę, że to właśnie jego zamordowano. Muszę ci wyznać, że z ulgą wróciłem do domu. Cokolwiek go zabiło, było olbrzymie. Musiało być... - Mów dalej. - No cóż, jest ciemno, a ja miałem tylko latarkę, ale wydaje mi się, że szczątki gwałciciela leżą porozrzucane po całym ogrodzie! - Co takiego? Koenig nerwowo wzruszył ramionami. - To prawda, Richardzie. Miazga. Słyszałeś przecież te wrzaski... - Obudziły mnie, ale... - Umarłego by obudziły. - Koenig powtórnie wzruszył ramionami. - Krzaki w miejscu, gdzie leżała dziewczyna, były... czerwone! Widziałem ramię, nogi i - jak mi się wydaje - kawałek twarzy. - Jezus, Maria! - Jezus? - Głos Koeniga był już spokojny. - Nawet gdybym w coś wierzył, to nie mieszałbym Jezusa ani żadnego innego syna Boga z tym, co się tam wydarzyło. Dla Garetha Wyatta była to noc pełna nerwów. Dla Otto Krippnera alias Hansa Maasa była nocą triumfu. Dla Georgefa Hammonda zaowocowała kuracją, pozwalającą powrócić mu do społeczeństwa. „Fatalna noc dla gwałcicieli” - informowała poranna gazeta. Było to bardzo łagodne określenie. Wyatt znów nie przeczytał gazet. Jednakże, nawet gdyby to zrobił, nie zauważyłby pewnie niczego niezwykłego. A gdyby zauważył, powiedziałby, że to zbieg okoliczności. W końcu w gazetach zawsze wietrzą niezdrową sensację. Maas przeczytał prasę, a informacje tam zawarte wykorzystał do upewnienia samego siebie, że obrał słuszną drogę. A oto, co napisano w gazecie: „W promieniu 50 km miały miejsce ostatniej nocy niesamowite wypadki. Czterech niedoszłych gwałcicieli nie dokonało swoich zbrodni z nie wyjaśnionych dotąd przyczyn. Pojawiający się znikąd w środku nocy dziwny przybysz na nasypie kolejowym, na przedmieściach Barnham, wrzucił niedoszłego gwałciciela pod koła przejeżdżającego pociągu. Kolejny napastnik wciągnął swoją ofiarę do samochodu, w Havant. Gdy zaparkował samochód w ciemnej alei dzielnicy przemysłowej i właśnie groził swojej ofierze, nadjechał olbrzymi pojazd i uderzył w samochód. W wyniku zderzenia napastnik zginął na miejscu; został znaleziony z odciętą głową. Dziewczyna cudownym trafem nie ucierpiała, ale brygada straży pożarnej musiała utorować jej drogę na zewnątrz, tnąc blachę wraku. Tylko naprawdę olbrzymi pojazd mógł dokonać tego rodzaju zniszczeń. Policja wciąż szuka kierowcy o nie ustalonej - jak dotąd tożsamości. Następne usiłowanie gwałtu miało miejsce w posiadłości pana Garrisona. Władze lokalne nie mają żadnej sensownej koncepcji, przyjmując więc wersję ogrodnika, który twierdzi: „To musiały być dzikie psy”. I wreszcie - w hotelu „Bonnigton”, w Southsea, została zaatakowana sprzątaczka, przygotowująca pokoje na najwyższym piętrze. Twierdzi, że uderzyła napastnika wiadrem, ale jej cios nie trafił w cel, dlatego ze zdziwieniem spostrzegła, że mężczyzna „wyleciał razem z oknem” i spadł sześć pięter w dół, znajdując śmierć na ulicy”. Wszystkie te wypadki wydarzyły się miejsce w niecałą godzinę po zakończonej kuracji Hammonda. Rzeczywiście, fatalna noc dla gwałcicieli... ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Czas płynął Richardowi bardzo szybko. Trzydzieści miesięcy minęło jak z bicza strzelił. Nie był to jednak okres stracony wypełniała go praca. Miał jej mnóstwo; rzucił się w wir pracy ze szczególnym upodobaniem po otrzymaniu wiadomości o śmierci Vicki. Zatonął w niej, aby powstrzymać niewyobrażalny żal, który i tak miał pozostać w nim, jak sądził, na zawsze. Jego celem stało się odpowiednie inwestowanie pieniędzy, otrzymywanych w spadku po Schroederze. Jego kapitał wzrastał proporcjonalnie do wzrostu sprawności, nabywanej przy operacjach finansowych. Nazwisko Garrisona stało się wkrótce synonimem zręczności w interesach. Gdy zarabiał swoje pierwsze pół miliona, jego decyzje były zawsze rozważne, a myślenie pozbawione sentymentów czy poczucia obowiązku. Obowiązek był na miejscu w armii; teraz Richard mógł myśleć wyłącznie o sobie. Mówiąc krótko: jego brak etyki lub raczej obojętność na etyczne nakazy była pancerzem ochronnym, chroniącym go przed potężną konkurencją, która bez wątpienia zniszczyłaby go w innym przypadku. Pomimo amatorstwa jego talent i niczym nie skrępowana żywotność na polu interesów nie pozostawiały nikomu złudzeń. Był człowiekiem, z którym należało się liczyć. Nawet najpotężniejsi byli ostrożni w kontaktach z Richardem Garrisonem. Pani Fortuna miała niemały udział w jego sukcesach, to prawda, ale ona uwielbia takich graczy jak Garrison. Lecz nie tylko własne szczęście, ale również nieoceniona pomoc i rady Willy’ego Koeniga miały olbrzymie znaczenie w prowadzonych przez niego interesach. Garrison korzystał też z umiejętności jeszcze jednego człowieka. Umiejętności - nie każdy uznałby to słowo za adekwatne w odniesieniu do astrologa. Garrison zatrudniał mianowicie osobę, którą uważał kiedyś za szarlatana - Adama Schenka, astrologa Thomasa Schroedera. Spotkali się w „Samotni Garrisona”, gdzie - zgodnie z wolą Schroedera - Schenk mógł swobodnie odwiedzać bibliotekę i obserwatorium. Garrison przywitał go układnie, zgodnie z życzeniem Thomasa, pamiętając jednak, że ten człowiek przepowiedział śmierć dwojga osób, które pokochał. Musiał przyznać, że dystans z jakim traktował Adama, wynikał w znacznej mierze z tego właśnie faktu. Do spotkania doszło zimą, tuż przed Bożym Narodzeniem, jakieś dziewięć tygodni po niecodziennym wydarzeniu w posiadłości Garrisona w Anglii. Adam Schenk był blondynem o jasnoniebieskich, wodnistych oczach z bezustannie mrugającymi powiekami. Wyglądał poczciwie i zwyczajnie; gdyby nie opowieści Schroedera, Richard nigdy nie przypisałby mu okultystycznych zdolności. Zostali przyjaciółmi niemal od pierwszego spotkania i z biegiem czasu ich przyjaźń coraz bardziej się umacniała. Poznawszy bliżej Garrisona, Schenk mógł poszerzyć swoje poglądy na jego osobowość. Wzrosło też jego zainteresowanie przyszłością Garrisona, co zaowocowało regularnymi przepowiedniami. Schenk był oczywiście wtajemniczony w plan reinkarnacji Schroedera. I znów jego prognozy zaczęły się sprawdzać. Sprawiło to, że ezoteryczna roślina, zasadzona przez Thomasa Schroedera, zaczęła puszczać pierwsze pędy: Garrison połknął bakcyla wiedzy tajemnej. Od tego czasu każdy pobyt w „Samotni Garrisona” wiązał się dla niego ze studiami w laboratorium i bibliotece. Najchętniej przebywał jednak w budynku badań ESP, eksperymentując z własną siłą, rozwijając ją, ćwicząc swoje zdolności. W dwa lata po śmierci Schroedera można było go uznać za eksperta w dziedzinie parapsychologii. W tym czasie wytworzyła się pomiędzy nim a Suzy swoista więź. Nie musiał już jej przywoływać. Najmniejsza myśl o niej przywoływała ją momentalnie do jego boku, każdy jego gest był dla niej odczytywanym bezbłędnie rozkazem. Nawet nie widząc go, Suzy reagowała na każde jego polecenie. Siedząc w jednym końcu ogrodu, wydawał polecenie psu znajdującemu się w przeciwległym kącie. Z zamkniętymi oczami przemawiał do niej jedynie silą umysłu! Tylko Koenig był świadom tych wszystkich zabiegów i chociaż nie wypowiadał tego głośno, Garrison był pewien, że Niemiec uznaje to za jeszcze jeden widoczny znak niesłychanej, coraz wyraźniejszej, obecności Schroedera. Co do Koeniga - zbliżał się już do pięćdziesiątki, ale wyglądał na czterdziestolatka. Dbał również o kondycję Garrisona, wyciskając z niego ósme poty w małej sali gimnastycznej na parterze domu w Sussex. Byli teraz przyjaciółmi na dobre i złe i tylko miłość Suzy do Garrisona była silniejsza od uczucia byłego feldfebla SS. Czasami, gdy nie był potrzebny, Koenig wyruszał do Londynu, gdzie cieszył się towarzystwem kobiet. Dwa razy do roku spędzał tydzień w Hamburgu, swoim rodzinnym mieście, w celu, którego Garrison mógł się jedynie domyślać. Pomimo nalegań Garrisona na wykorzystanie przez Koeniga dłuższego urlopu, ten był zadowolony, kiedy jego - tak je nazywał - „wyprawy R-R” kończyły się i wracał do domu. Jedno, wybrane z wielu, wydarzenie może dobrze zilustrować ich wzajemny stosunek. Jechali razem do Londynu, było lato 1975 roku. Koenig prowadził samochód, a Garrison siedział zrelaksowany obok na przednim siedzeniu. Na autostradzie Garrison kierował trochę w miejscach, gdzie nie było dużego ruchu, ale teraz siedział, paląc papierosa i pozwalając Willy’emu prowadzić auto. Gdy zbliżyli się do granic miasta, Garrisona ogarnął nagły niepokój. Jego zmysły reagowały na coś groźnego, ale jeszcze niewidocznego. Przez jego umysł przemknęła myśl o katastrofie. Widział, widział wyraźnie - wypadek! - Willy, hamulce! - wrzasnął. Klnąc po niemiecku, Koenig zareagował z niespotykaną szybkością, jakby słyszał krzyk towarzysza o sekundę wcześniej. W tym samym momencie Garrison chwycił swoją kierownicę i gwałtownie skręcił w prawo. Koenig wciąż z nogą na pedale hamulca nie protestował. Instynktownie zablokował swoją kierownicę, zwalniając kierownicę Garrisona. Samochód stanął gwałtownie w poprzek drogi, na środkowym pasie. Gdzieś z tyłu rozległ się przeraźliwy pisk hamulców i wściekłe ryki klaksonów. Koenig z przerażeniem dostrzegł, że ich mercedes przekroczył linię pod nie zamkniętym szlabanem, włączając system alarmowy. Nagle olbrzymie cielsko ekspresu przemknęło z łoskotem, przeraźliwie wyjąc. Jego wagony zlały się w jedną linię i słychać było przez długą chwilę jedynie ogłuszający stukot kół. Gdyby Garrison wyciągnął rękę przez okno samochodu, mógłby dotknąć szarżującego stalowego giganta. Jego bliskość poruszyła mercedesa, który zakołysał się, uderzony pędem powietrza. Wszystko to jasno i wyraźnie wyczuł Garrison swoim szóstym zmysłem. Nie dane mu jednak było widzieć tego, co mógł dojrzeć siedzący obok Koenig. Niemiec zobaczył postać tkwiącą w budce dróżnika, w geście przerażenia unoszącą ręce do twarzy, w której błyszczały szeroko otwarte oczy. Widział też białoczerwoną barierkę, bezskutecznie usiłującą opaść w dół w celu zamknięcia przejazdu; nie mogła opaść z powodu jakiejś awarii. Po chwili pociąg zniknął w oddali i przejazd był znowu bezpieczny. Cudownym trafem nikt nie ucierpiał. Zapalając silnik, Koenig wyprostował koła i wolno przejechał przez szyny. Rozejrzał się, zerkając na równoległe, błyszczące sztaby metalu. Dodał gazu i zwrócił się do Garrisona. - Awaria szlabanu - powiedział - mieliśmy szczęście. - Jego głos drżał. - Szczęście? - powtórzył Garrison i potrząsnął przecząco głową. - Nie, to nie jest szczęście. Ale to, jak ze sobą współdziałaliśmy, było... było fantastyczne. Koenig chrząknął. - Tak, jak na ślepca nieźle sobie radzisz, Richardzie. - To samo myślałem o tobie. - Garrison już doszedł do siebie. - Konkretnie, że nieźle sobie radzisz, jak na osobę nie posiadającą ESP. Pamiętasz, co mi powiedziałeś o tych testach? O tym, jak mierne miałeś rezultaty, gdy sprawdzał cię Thomas? Koenig przytaknął. - Tak, przypominam sobie. To prawda, moja zdolność ESP to jedno wielkie zero. - Gówno prawda! - żachnął się Garrison. - Wyłapałeś moje myśli natychmiast. Twoja stopa nacisnęła pedał hamulca w tej samej chwili. Nawet wcześniej - przed moim krzykiem. Koenig znowu chrząknął. - Tak samo było z pułkownikiem. Wciąż staram ci się wytłumaczyć, że nie mam talentu. To twoje zdolności, Richardzie, twoje, nie rozumiesz tego? Nawet bardzo słaby odbiorca odebrałby tak mocny sygnał. A twój sygnał był głośny i wyraźny, uwierz mi! Wiedziałeś, że przed nami jest niebezpieczeństwo. Nie, to ty masz tę moc, nie ja. Nie ma w tym żadnej mojej zasługi. Bez użycia twojej siły już dawno bylibyśmy martwi. Garrison przytaknął i powiedział: - To nie tylko moja zasługa. Zostałem ostrzeżony. - Ostrzeżony? - Przez Schenka. Rozmawialiśmy dzisiaj rano. Podczas naszej rozmowy uczynił dygresję, pytając, w jaki sposób będziemy podróżować do Londynu. Powiedziałem, że samochodem. Stwierdził, że to dobrze, że nie pociągiem. „Strzeż się dzisiaj pociągów, Richardzie” - powiedział, a także: „Trzymaj się od nich z daleka”. To były jego słowa: „Trzymaj się od nich z daleka... ” Rok później, ostatni tydzień maja 1976 roku. Był to początek najbardziej upalnego i najdłuższego, jak sięgnąć pamięcią, angielskiego lata. Trzy lata temu Garrison po raz pierwszy odwiedził posiadłość w Harzu. Teraz był wręcz nieprzyzwoicie bogaty. Jeszcze nie dwudziestopięcioletni, był właścicielem posiadłości w Anglii i w Niemczech, dużych sum pieniędzy na kontach wielu banków (głównie w Zurychu) i wiódł żywot mogący wzbudzać zazdrość. Miał swoje kobiety, wszystkie eleganckie i szykowne, ale do żadnego z tych związków nie przywiązywał wagi. Przyjaźnił się z niewieloma osobami, ale tak naprawdę tylko Koenig był mu bliski. Cieszył się całkowitą wolnością i robił tylko to, na co miał ochotę. A jednak... Przedwczesna siwizna oszroniła jego skronie. Chociaż dodawała mu szyku, świadczyła jednocześnie o dramacie, przez który przeszedł. Jedyną, całkowicie dla niego nieosiągalną rzeczą było szczęście. Winę za to ponosiła jego ślepota, chociaż spośród ludzi, którym wydawało się, że go znają, wielu podejrzewało symulowanie kalectwa. Dla niego jednak prawdziwy wzrok bez wątpienia byłby czymś lepszym od pseudowzroku, którym tak wspaniale nauczył się posługiwać. A co do bliskich mu osób, to Willy Koenig zmienił się trochę, choć na pozór pozostał taki sam. Jednak ostatnio Garrison zauważył, że Niemca nęka jakiś dziwny niepokój. Koenigowi coraz trudniej przychodziło spędzać więcej niż trzy dni z dala od Garrisona. Suzy miała teraz cztery lata i cztery miesiące. Miłość dużego, czarnego i pięknego psa do pana była gorętsza niż kiedykolwiek. Skład służby w obu domach (w Sussex i Harzu) pozostał nie zmieniony. Żadna kobieta ani żaden tam zatrudniony mężczyzna nie zmieniliby nigdy swego pracodawcy. A jednak powstała luka, której nie dało się zapełnić. Adam Schenk, tak dobrze znający ścieżki przyszłości, nie był już przewodnikiem Garrison a. Wszystko potoczyło się zaskakująco szybko, uderzając Garrisona znienacka. Nie wiedział nic o kłopotach Schenka. Astrolog nie żył już od trzech miesięcy, ale Garrison wciąż wracał myślami do tej sprawy. Z wiekiem coraz ciężej przychodziło mu pozbywać się wspomnień. Zużywana przy pokonywaniu trudności życiowych jego odporność zmniejszyła się. Odczuwał coraz większy ból przy każdym kolejnym ciosie. Śmierć Schenka zabolała go szczególnie. Astrolog wypalił się, używając wciąż narkotyków, pozwalających mu na penetrowanie tego, co znajduje się za tajemniczą zasłoną przyszłości. Jednego nie mógł lub być może nie chciał przewidzieć: swego końca. Garrisonowi brakowało Schenka, a ponieważ był realistą, wiedział, że brakuje mu też jego przepowiedni - astrolog był nieoceniony. Garrison wciąż miał te horoskopy, które Schenk sporządził trzy lata wcześniej. Leżały w kopercie, zamknięte w biurku, w domu w Sussex. I tam właśnie, przy biurku, Willy Koenig zastał Garrisona pewnego ciepłego majowego poranka, gdy ten klnąc i hałasując przekopywał zawartość szuflad. Willy wpadł do gabinetu, obudzony hałasem. - Willy - powiedział Garrison głosem zdradzającym zdenerwowanie - pomóż mi znaleźć horoskopy Adama. Były gdzieś tutaj w kopercie. Koeniga nie dziwiła łatwość, z jaka Garrison rozpoznawał osoby. Dziwiło go już niewiele rzeczy, które dotyczyły młodego Brytyjczyka. Podszedł do biurka, powstrzymał dłonie tamtego i od razu znalazł kopertę wciśnięta w róg szuflady pod pokaźny plik starych dokumentów. - Tu jest - powiedział. - Ale po co ten pośpiech? Czy coś się stało? - Pośpiech? - Garrison wziął kopertę, zwrócił twarz w kierunku Koeniga i uśmiechnął się nerwowo. - Tak, spieszę się... Znowu miałem sen. Koenig poznał po nieznacznym nacisku na słowo „sen”, że było to jeden z profetyczno- wizjonerskich snów Garrisona. - O Adamie? - Nie, o dziewczynie, O Terry... - O Terry? - Koenig powtórzył za nim, a następnie zachłysnął się powietrzem. Zrozumiał. Terry - litera „T” w horoskopie Garrisona. Garrison otworzył kopertę i wytrząsnął kartki na biurko. - Moja kartka - powiedział niecierpliwie, drżącym głosem - znajdź ją i przeczytaj. - W normalnych warunkach dodałby „proszę”, ale teraz nie miał czasu na uprzejmości. - Przeczytaj mi od hasła: „WK i Czarny Pies” - rozkazał. Koenig przytaknął i wziął horoskop Garrisona, po czym zaczął czytać, oblizując spierzchnięte wargi. Udzieliło mu się podniecenie Garrisona, był spięty, - „WK i Czarny Pies „S” - zaczął. - Przedział czasu: do trzech lat. ” - Zatrzymaj się! - Garrison uniósł rękę. - Teraz właśnie mijają trzy lata, od kiedy to napisał. Ty i Suzy byliście ze mną przez prawie cały ten czas. - Kiedy to mówił, Suzy z wywieszonym językiem pojawiła się przy drzwiach i położyła się u stóp Garrisona. - Co dalej? - Dziewczyna „T” - sumiennie kontynuował Koenig. - Przedział czasu: do ośmiu lat. - To jeszcze daleko. - Garrison znowu go powstrzymał. Zmarszczył czoło: - Dziewczyna „T” - Terry! - Terry - Koenig powtórzył imię zamyślony - to ona była w twoim śnie? Kim ona jest? Garrison spojrzał prosto w twarz Koeniga i wtedy jeszcze raz, jak wiele razy przedtem, Niemiec zadał sobie pytanie, co właściwie widzi ten ślepiec. Było to spojrzenie nieomal wnikające w ludzką duszę. - Nie wiem, kim ona jest - odpowiedział Garrison - ale wiem, gdzie się teraz znajduje. A przynajmniej potrafię opisać to miejsce. Jedno jest pewne - nigdy tam nie byłem. - Więc je opisz - zachęcił go Koenig. - Pozwól mi się skupić. Muszę to zrobić, póki wciąż jasno to widzę. Koenig czekał. Po chwili Garrison podjął temat. - Była tam zatoka. Błękitne morze i góry piętrzące się za miasteczkiem... nie, to była wioska. W porcie stały łodzie. Niektóre domy były pomarańczowe, niektóre białe; niektóre miały płaskie dachy. Kwitnące drzewa - palmy, winorośl i cale mnóstwo kwitnących purpurowych pnączy. A nocą latały tam robaczki świętojańskie, zupełnie jak małe samolociki. Mrugały w ciemności, gdy... - Włochy! - wykrzyknął Koenig. - Byłem tam. Twój opis nieodparcie nasuwa mi na myśl Włochy. Ale upewnijmy się. Widziałeś coś jeszcze? - Małe knajpy z widokiem na morze - Garrison opowiadał dalej, jakby lękając się utraty wizji. - Restauracje pod gołym niebem, gdzie kelnerzy serwują... - Przerwał i ścisnął leżącą na stole rękę Koeniga. - Ciemnowłosi ludzie przy stołach z drewnianymi blatami nawijają makaron na widelce. - Spaghetti - Koenig przytaknął. - Miałem rację, to Włochy! - Ale zielone spaghetti? - Zmarszczki na czole Garrisona pognębiły się. Koenig chrząknął. - A! Masz braki w wykształceniu. Richardzie. Gastronomia leży. Oczywiście, kiedyś pominąłeś Włochy, nie znasz więc naszych włoskich braci. Zielone spaghetti mówisz? No cóż, można to jakoś wyjaśnić. Rzekłbym, że jest to spaghetti z bazylią i dalej, że to północnowłoska potrawa - tam bazylia jest przysmakiem. Na Garrisonie nie zrobiło to wrażenia. - Wyjaśnia, powiadasz? Północne Włochy to cholerny kawał gruntu, Willy. - Ale mówiliśmy o miejscu w zatoce, nad morzem - przypomniał Niemiec. - Czy to miejsce się jakoś nazywa? - Nazywa... - Garrison przycisnął kciuki do czoła. - Tak, ale... - Uśmiechnął się. Był zmęczony, lecz jego czoło wreszcie się rozpogodziło. - Nie, to idiotyzm. - A może jednak nie - zachęcał Koenig. Garrison chrząknął. - Arizona? - A tak, idiotyzm - teraz Koenig zmarszczył czoło - lecz nie do końca, jeśli wymówisz to „Arizano”. Zabrzmiałoby to bardziej... I znowu Garrison ścisnął go za ramię. - To jest to, tak mi się wydaje! Zaczyna się na „A”, a kończy się „zano”. Koenig wstał. Podszedł do półki z książkami i wyciągnął atlas świata. Położył książkę na biurku i otworzył ją na mapie Włoch. Następnie odnalazł indeks i czytał: - „Arenzo, Ariano, Arfino, Ascoli Piceno... ” - Nie - Garrison przerwał mu ostrym głosem - to pierwsze było podobne, ale... Mówiłem ci, Willy, kończy się na „zano”. Koenig westchnął i zamknął atlas. - Miejscowość na wybrzeżu - przytaknął - prawdopodobnie na północy. Doskonale, najwyższy czas, abyśmy razem wyjechali na wakacje. Zwłaszcza ty. Od dawna nie byłeś dalej niż w Zurychu czy Harzu. A jeśli ta Terry jest we Włoszech... - Wakacje? - Garrisonowi od razu wrócił dobry humor. - Co proponujesz? Koenig podrapał się po policzku, a po chwili zastanowienia odpowiedział: - Proponuję lot do Włoch. Wynajmiemy jacht i załogę w Neapolu, a potem... - wzruszył ramionami - po prostu pójdziemy za twoim nosem. Garrison przytaknął. - Oczywiście, mógłbym sporządzić listę przybrzeżnych miejscowości i wybrać z nich te, których nazwy brzmią podobnie, ale twój pomysł jest o wiele bardziej interesujący. Masz rację, byłoby nieźle wyjechać gdzieś na tydzień lub dwa. Siedząc tutaj i tak nie rozwiążemy tego problemu. Kiedy więc możemy jechać? Koenig wzruszył ramionami: - Kiedy sobie życzysz. - Dzisiaj! Niemiec wiedział, że nie ma sensu się sprzeciwiać. Drugiego czerwca wyruszyli z Neapolu, kierując się na północ wzdłuż wybrzeża. „La Ligurienne” - taką nazwę nosił duży motorowy jacht, który wynajęli. Kierowali się w stronę - nomen omen - Morza Liguryjskiego, nieprawdopodobnie pięknej wodnej przestrzeni, rozciągającej się pomiędzy Korsyką a Zatoką Genueńską. Dla Garrisona północ miała przyjemny zapach Koenig wzbogacał jego wiedzę szczegółami o miejscowych potrawach. Każdemu, kto nie znał Brytyjczyka, wariackie uganianie się za marzeniami sennymi przypominałoby szukanie igły w stogu siana. Ale on wiedział wystarczająco dużo o sobie, by nie uznawać tego pomysłu za szaleństwo. Co do Koeniga, z niezmiennym zapałem chciał urzeczywistniać marzenia Garrisona. Ten sposób rozumowania zbliżał go do ponownego spotkania z Mistrzem, który wcale nie był martwy. Koenig czekał. Jednakże wieczór, szóstego czerwca, zastał ich zniechęconych. Żeglowali teraz w kierunku południowo-zachodnim, płynąc wzdłuż linii brzegu ku Nicei. Nieuchronnie zbliżali się do wód francuskich, co powodowało, że stopniowo dobry humor Garrisona zmieniał się w rozpacz. Był to ostatni moment na zmianę na lepsze. W oddali pokazywały się światła Genui, błyszczące i odbijające się w zupełnie gładkim morzu, Garrison wyprostował się na krześle i przywołał do siebie Koeniga. Jego cichy głos niknął niemal w leniwym warkocie silnika. Nie chciał mówić głośniej, aby nie spłoszyć swoich myśli. - Willy, jesteśmy prawie na miejscu. - Jesteś pewien? - O tak, jestem pewien. Przyprowadź kogoś z załogi, dobrze? Koenig natychmiast przyprowadził kapitana, jasnoskórego mieszkańca Rzymu o nazwisku Francesco Lovi. - Francesco - powiedział Garrison - czy możemy trochę, przyśpieszyć? - Ależ oczywiście, panie Garrison. Będziemy dzisiaj na miejscu? - Tak. Lovi westchnął głośno. - I, być może, tym razem będzie to miejsce, którego pan szuka, tak? Zawinęliśmy już do tylu portów, ale żaden z nich wciąż nie jest tym właściwym. - Będę wiedział, kiedy znajdę - odpowiedział Garrison. - W gruncie rzeczy myślę, że już znalazłem. Powiedz mi, jakie porty mamy jeszcze na liście? - Może to Savona? - Nie ma niczego bliżej? Lovi zmarszczył nos. - Jest jeden mały port. Powinniśmy być teraz na jego wysokości. O, tam! - wskazał palcem. - Widzi pan te światła? Koenig odpowiedział za Garrisona. - Tak, widzę je. - Świetnie - powiedział Garrison - jak się nazywa to miasteczko? Lovi wzruszył ramionami. - Nigdy tam nie zawijałem. Jest tam tylko mała keja - tak mi się wydaje. Ale Marcello będzie wiedział; urodził się gdzieś tutaj. Zahuczał głośno: - Hej, Marcello! Wielki brodacz wyszedł z kabiny. Powiedział coś szybko do Loviego, odwrócił się w stronę Garrisona i przytaknął przyjacielsko. Jego zarośnięta twarz rozdziawiła się w uśmiechu. - To wakacyjna miasto - wydukał. - Mały dziura. Niedobry dla bogatego człowieka, Savona lepszy. - Ja o tym decyduję - odpowiedział Garrison. Jego cierpliwość się wyczerpała. - Słucham, jak się nazywa to miejsce? Marcello podrapał się w policzek, wzruszył ramionami i powiedział: - O, ona nazywać się Arenzano. Krew w żyłach Garrisona zastygła, a po jego plecach przebiegł dreszcz. Podobnie było z Koenigiem. Spojrzeli na siebie bez uśmiechu. W końcu Garrison odwrócił się do kapitana. - To tam, Francesco. Dziś w nocy zawiniemy do Arenzano. Kiedy kapitan odszedł do swoich zajęć i znowu zostali sami, Garrison poprosił Koeniga, by ten usiadł przy nim i powiedział: - Willy, jest coś, co muszę ci wyznać. - Coś w związku ze snem? - Koenig spojrzał na niego z ukosa. - Kiedy znajdziemy Terry - zaczął Garrison - może równie dobrze być tak... - Że będziemy w tarapatach? - Koenig dokończył za niego. - Dziewczyna jest w niebezpieczeństwie, co? Garrison zaniemówił na chwilę. - Ale skąd, do diabła... ? - Richardzie - Koenig poklepał go po ręce niemal po ojcowsku - czy Thomas nigdy nie wyjawił ci, dlaczego mnie zatrudnił? Mam tego rodzaju przeczucia, po prostu. Nie, to nie ESP, jestem tego świadom. Po prostu przeczucie. Wyczuwam kłopoty, zanim nadejdą. Zdarza się, że intuicja mnie zawodzi, ale niezbyt często. Thomas zwykł mawiać, że moim podstawowym zadaniem jest mieć złe przeczucia. No cóż, od czasu kiedy po raz pierwszy powiedziałeś mi o swoim śnie, mam złe przeczucia. Jestem przygotowany... - Jesteś wspaniałym i nieocenionym człowiekiem, Willy - powiedział wolno Garrison - i masz rację. W moim śnie była przemoc. - Opowiedz mi o tym. - Czterech mężczyzn, nóż... nie jestem pewien, ale była tam też twoja laska. Zauważyłem, że wziąłeś ją ze sobą. Pamiętał, że od kiedy znał Koeniga, ten zawsze jej używał. Zwykła, zakrzywiona laska, którą Niemiec posługiwał się podczas spacerów do trenowania Suzy. Nabijał na nią zeschłe liście, wykorzystywał przy gestykulacji i wskazywaniu rzeczy. Była to luksusowa, elegancka laska, którą czas i długie używanie uczyniły niemal czarną. Garrison wiedział, że jego przyjaciel nigdy jej nie zostawiał w zasięgu czyichś rąk. - Moja laska, tak - Niemiec odpowiedział łagodnie. - Czy użyłem jej w twoim śnie? - Znów nie jestem pewien - powiedział Garrison. Zmarszczki powróciły na jego czoło. - Ale nie wydaje mi się, żebyś potrzebował jej pomocy. Koenig pokiwał głową. - Wobec tego musimy mieć nadzieję, że ta przemoc nie była - nie będzie - zbyt gwałtowna. Twój sen nie określa czasu i miejsca tych... kłopotów? Na przykład, gdzie lub kiedy się pojawią? - Mój sen? Nie - Garrison odpowiedział w zamyśleniu. Tylko moje wewnętrzne przekonanie podpowiada mi to. Nasz cel jest... tam. - Niezdecydowanie wskazał ręką w kierunku nabrzeża. - Dobrze pokazuje? - Tak - przytaknął Koenig - to Arenzano. A czas? Garrison wzruszył ramionami prawie niedostrzegalnie. - O, już wkrótce. - To znaczy - dzisiaj? Garrison odwrócił głowę w kierunku Koeniga. W jego srebrnych szkłach odbijały się refleksy wody. - Tak, tak mi się wydaje. Dziś wieczorem... ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Lovi zacumował „La Ligurienne” przy betonowym słupku, po czym, za zezwoleniem Garrisona, wraz z czterema członkami załogi zszedł na ląd. Pozostawieni sami sobie - Garrison i Koenig - przygotowywali się do nocnej eskapady. Pół godziny później, ubrani w lekkie, przewiewne garnitury, skierowali swe kroki na nabrzeże. Każdy postronny obserwator powiedziałby, że to raczej Koenig jest niewidomy lub przynajmniej, że cierpi na jakąś chorobę. Szedł wolno, opierając się całym ciężarem ciała na lasce. Wyglądał, jakby przybyło mu z dziesięć lat. W przeciwieństwie do niego Garrison szedł prosto, bez wahania, jak człowiek w pełni sił i możliwości. Starał się przypomnieć sobie drogę przebytą we śnie, nie walcząc z wszechobecnym wrażeniem deja vu. Było jeszcze wcześnie. Dochodziła dziewiąta trzydzieści, ale miasteczko już rozświetlały setki migoczących neonów. W Arenzano musiał odbywać się niedawno jakiś festyn, bo pozawieszano nad ulicami kolorowe lampiony i girlandy, oplatające palmy wzdłuż promenady. Pomimo że nie była to jeszcze pełnia sezonu turystycznego, ciepła, łagodna pogoda wywabiła ludzi z domów. Restauracje na powietrzu miały mnóstwo gości, a bary wręcz pękały w szwach. Słychać było, jak język niemiecki, francuski, retoromański, a nawet angielski mieszały się w dziwny sposób z włoskim. Klaksony samochodów i skuterów, muzyka płynąca z szaf grających kształtowały obraz tego miejsca w umyśle Garrisona, który w odmiennych okolicznościach pewnie dobrze by się tutaj bawił, ale teraz na pewno nie mógł. Dziś te odgłosy rozpraszały go tylko. Znaleźli miejsce widokowe na platformie wzniesionej przy biegnącej blisko morza drodze. Gdy wspięli się po drewnianych schodach i stanęli na górze, Garrison polecił Koenigowi: - Opisz mi to, co stąd widać. Koenig pośpieszył z opisem promenady, ale gdy tylko wspomniał o stylizowanej restauracji w kształcie kajaku, zajmującej znaczną część kamiennego nabrzeża, Garrison powstrzymał go. - To ostatnie miejsce - powiedział ślepiec niecierpliwym tonem. - Opisz je jeszcze raz, ale bardziej szczegółowo. Jak wygląda? Nabrzeże znajdowało się najwyżej o kilkadziesiąt metrów od ich punktu widokowego. Placyk przed restauracją był osłonięty brezentowym dachem - odgradzały go od strony morza białe, delikatne barierki, postawione chyba po to, by ustrzec zawianych klientów przez bezpośrednim kontaktem z wodą. Pomiędzy stolikami, jako element dekoracyjny, ustawiono kajak. - Co z tym kajakiem? - zapytał Garrison. - Jakiego jest koloru? Czy jest czerwono-żółty i na burcie ma zdobienia, odklejone teraz i łopoczące na wietrze? - Tak - odpowiedział Koenig. - Dokładnie tak! Czy to jest to miejsce? Garrison poczuł nagle suchość w gardle. Przytaknął. Zeszli na dół i skierowali się wzdłuż palmowej alei ku wąskiemu trapowi, prowadzącemu do knajpy. Koenig poszedł przodem, a Garrison, stąpając za nim po chybotliwym trapie, musiał uchwycić się metalowej barierki. Drewniane stoły w restauracji przybrano podstawkami od piwa, naczyniami pełnymi orzechów i kolorowymi migocącymi świecami, osadzonymi w kwadratowych butelkach. Płomień świec poruszał się wraz z oddechem wieczornego wietrzyku. Każdemu to miejsce wydałoby się czarujące - dla Garrisona było komorą z wysokim napięciem. Jego okulary omiatały całe pomieszczenie, tworząc obrazy zmieniane w jego umyśle na jeden, trójwymiarowy. W lokalu znajdowało się dwanaście osób. Pięć przy jednym stoliku, cztery - przy drugim, trzy - przy trzecim. Pozostałe miejsca były puste. Czwórka gości właśnie wychodziła, były to dwie pary. Ocierając się o Garrisona i Koeniga przy wyjściu, rzucili bezosobowe, „ciao”. Kobiety z tej czwórki mówiły coś do siebie ściszonym głosem i Garrison, pomimo śladowej znajomości włoskiego, zainteresował się ich szeptem. Kiedy czwórka schodziła z trapu, Richard odwrócił się do Koeniga. - Słyszałeś, o czym rozmawiały? - Częściowo - odpowiedział Niemiec. - Wydaje mi się, że twój talent ESP wyeksploatuje się dzisiaj. One mówiły o dziewczynie, Angielce. Wyrażały się o niej z dużym współczuciem: „to wielka szkoda”, „taka młoda” i w ogóle. I jeszcze, że Borcini to wściekłe, plugawe psy. Koenig wskazał ruchem głowy pięcioosobowy stolik. - To musi być twoja Terry. A tych czterech facetów z nią to na pewno Borcini. Radar Garrisona skierował się ku najbardziej oddalonemu stolikowi. Trzej mężczyźni i dziewczyna siedzieli przy nim oparci o białą barierkę. Za ich plecami, w dole, świetlne odbicia neonów migotały na falach zatoki. U szczytu stołu, po prawej stronie dziewczyny, siedział czwarty z mężczyzn. Jak dotąd nie zauważyli przybyłych. Kiedy spojrzeli na dziewczynę, ta klasnęła w dłonie i zaśmiała się głośno. Natychmiast też zaczęła się domagać kolejnego drinka. Wydawała się być w doskonałym, czy też raczej w upojnym nastroju. Jej śmiech balansował na granicy histerii i pomimo świetnej znajomości włoskiego, mówiła nieco bełkotliwie. Przybysze skierowali się do stolika Włochów. Koenig odezwał się do najstarszego z nich, który siedział u szczytu stołu. Zapytał poprawnie, czy pozwolą im się dosiąść. Skośnooki, śniady Włoch zlustrował ich z góry do dołu, ale zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, jeden z jego młodszych braci zapytał: - Ty, Niemiec, czy już nie ma tutaj innych wolnych miejsc? Koenig odpowiedział: - No cóż, mój angielski przyjaciel jest niewidomy i... - Ale Garrison dotknął jego ramienia, uciszając go w ten sposób. Nie rozumiał po włosku, ale wyczuł nieprzyjemny ton głosu tamtego i dobrze odgadł znaczenie słów. - Przykro mi - powiedział po angielsku - to wszystko przez to, że słyszałem głos dziewczyny. Wydawało mi się, że ma brytyjski akcent. - Jasne! - najstarszy z braci odezwał się po angielsku, jakkolwiek zarówno jego akcent, jak i gramatyka pozostawiały wiele do życzenia. - Jasne. Nie ma co tłumaczyć. Miło w obcym ziemi słychać i mówić ze swą rodaczką! Niestety - pokiwał głową - idziemy zara. Dziewczyna z nami, na bank. Ale do tych czasów - przyzwalająco skinął ręką - proszę siadać. Koenig zajął miejsce na wprost dziewczyny, a Garrison usiadł po jego lewej stronie, naprzeciw dwóch mężczyzn. Wciąż udając schorowanego, starszego pana, Koenig pokiwał głową w geście podziękowania i uśmiechnął się do każdego z nich po kolei. Najstarszy i najmłodszy z braci odpowiedzieli podobnym, niemrawym gestem, ale siedzący bliżej dziewczyny mężczyźni tylko spojrzeli groźnie. Mieli jakiś niepokój w oczach, który wcale nie podobał się Koenigowi - była to gorączkowa gotowość, wyczekiwanie na upadek zranionej przez nich ofiary. Koenig położył swoją laskę wzdłuż krawędzi stołu. Palce Niemca spoczywały na wytartej rączce swobodnie, jakby od niechcenia. Dziewczyna skończyła swojego drinka. Kołysząc się na krześle, przywołała gestem po raz kolejny kelnera. Koenig uśmiechnął się do niej - miał pewność, że to właśnie była Terry ze snu Garrisona. Urocza dziewczyna. Gdyby tylko była trzeźwa... Miała olbrzymie czarne oczy, małe czerwone usta i długie włosy, czarne i lśniące. Wyglądała dokładnie tak, jak opisał ją Garrison. Terry - litera „T” w horoskopie, dziewczyna z Czarnej Komnaty, z Czarnego Zamku, panującego nad oleistym jeziorem. Wiedział także, że upito ją rozmyślnie, co tłumaczyło napięcie w głosie Borcinich. Z pewnością nie należeli do przyjacielskich tubylców. - „Borcini” - powiedział Koenig przymilnie - to wasze nazwisko? Cóż za zbieg okoliczności! Przy promenadzie jest hotel o nazwie „Borcini”. - Mój hotel, tak - odpowiedział śniadolicy. - Moi bracia pomagają go mi prowadzić. Ale skąd wiesz, że my są Borcini? - Prawdopodobnie widziałem was tam wcześniej. - Koenig wzruszył ramionami. - A dziewczyna, Terry, mieszka w waszym hotelu? - Uśmiechnął się niewinnie. - Tak, przynajmniej dzisiaj w nocy. - Jeden z młodszych braci objął ramieniem dziewczynę. - Z nami. Ma u nas dług, kapujecie? - powiedział po włosku z groźbą w głosie. Głowa dziewczyny opadła i jeden z siedzących przy niej mężczyzn podtrzymał ją. Wybełkotała coś niezrozumiale i przewróciła oczami. Alkohol zwyciężył - tak właśnie miało być. Koenig odezwał się. - Biedactwo. - Angielskie słowa brzmiały dziwacznie z powodu nasilającego się niemieckiego akcentu. - Mam nadzieję, że biedne stworzenie nie odchoruje tego. Nie sądzicie, że wypiła za dużo? - Jest zmęczona, to wszystko. Musi pójść do łóżka. - Mężczyzna wyszczerzył zepsute zęby w stronę dziewczyny, a potem zasłonił je ręką. Ona odwzajemniła uśmiech jakby w desperacji; jej powieki powoli opadały. - Cóż - powiedział najstarszy z braci, przygotowując się do wyjścia - więc widzicie mnie wcześniej w hotel, co? I jej imię wiecie? Bardzo interesujące. A teraz pora, by my poszli do siebie. - Kiwnął głową porozumiewawczo do braci. Jego oczy zmieniły się w szparki. - Do widzenia, przyjaciele. - Czy winna wam jest jakieś pieniądze? - Głos Garrisona był spokojny, ale zdecydowany. - To żadna pana sprawa, panie angolu - odpowiedział starszy Borcini. - Ale tak, jest winna. W waszej walucie sześćdziesiąt funtów. - Willy - powiedział Garrison; szkła jego okularów zalśniły złowróżbnie - zapłać mu. Koenig wstał, wyciągnął portfel i odliczył trzy dwudziestofuntowe banknoty. Kładąc ostrożnie pieniądze na stół, powiedział: - Jej dług jest spłacony. Zostawcie ją teraz pod naszą opieką. Ton jego głosu zaostrzył się, a oczy zwęziły. Nim którykolwiek z Włochów zdążył się poruszyć lub coś odpowiedzieć, przechylił się przez stół, chwytając dziewczynę za nadgarstek i jednocześnie drugą ręką obejmując wpół, po czym wziął ją na ręce, jakby była małym dzieckiem. W tej samej chwili Garrison wstał i odepchnął od siebie krzesło. Odebrał dziewczynę od Koeniga, postawił ją na nogi i potrząsając próbował ocucić. Kompletnie zaskoczeni bracia, siedzący przy odległym krańcu stołu, starali się, klnąc i złorzecząc, dosięgnąć Koeniga. Na próżno, Niemiec wcześniej przewidział ich zamiary. W mgnieniu oka cisnął w nich stołem, a oni, łamiąc białe barierki i wrzeszcząc przeraźliwie, wpadli z głośnym pluskiem do morza. Trzeci z młodszych braci uniknął jakimś cudem kąpieli i teraz stanął obok najstarszego. Przygarbieni, pełni złych zamiarów zbliżali się, wyciągając bardzo długie noże sprężynowe. Gdy wysunęły się ostrza, Koenig przystąpił do akcji. Chwycił swą laskę i trzymał ją przed sobą. Kiedy spostrzegli jego obronną postawę i uświadomili sobie, że nie jest inwalidą, a raczej potężnym i groźnym przeciwnikiem, zatrzymali się. Był to poważny błąd, choć zarazem przyniósł im ocalenie. Gdy tak stali, przez moment niezdecydowani, Koenig uderzył jednego z nich rączką laski w podbródek, unieszkodliwiając go. Wtedy starszy z braci rzucił się na niego z nożem, Koenig błyskawicznie odwrócił laskę i trzymając ją obiema rękami skierował w stronę klatki piersiowej Borciniego. Z mosiężnego okucia bezgłośnie wysunęło się cienkie stalowe ostrze. Długie na pół metra, błyszczało jak lód. Oczy Borciniego rozwarły się szeroko. Rzucił nóż i zasłonił się rękami. - Nie, nie! - bełkotał, cofając się do zwisającej barierki. - Skacz! - powiedział Koenig. Uczynił gest, jakby chciał go dźgnąć, a Borcini wrzasnął i skoczył. Młodszy z braci, klęcząc wciąż, potrząsał głową. Koenig odwrócił się do niego i pokazał mu śmiercionośny szpic swojej laski. - Skacz! - powiedział znowu i ostatni z Borcinich, krzycząc wniebogłosy, zniknął za barierką. - Szkoda, że nie ma tam skał - mruknął Niemiec. Schylił się i podniósł trzy banknoty, podając je następnie zdumionemu i przerażonemu kelnerowi. Znad wody dobiegały przekleństwa, zmieszane z rozpaczliwymi pluskami i parskaniami. - To pieniądze za poniesione szkody - powiedział Koenig po włosku. Jego laska znów miała zwykły wygląd. - To więcej niż się należy, jestem pewien. Garrison dodał odruchowo po angielsku: - Wyrazy uznania dla szefa! Ostatni goście „Mariosa” - trzy włoskie dziewczyny, siedzące razem przy stole opodal wejścia do kuchni, śmiały się i spontanicznie klaskały w dłonie w geście aprobaty. Garrison ukłonił się im i odwrócił do Terry, która ciągle jeszcze nie mogła ustać o własnych siłach. - Jesteś już bezpieczna - powiedział do niej. - Pójdziesz teraz z nami, ale musimy się pośpieszyć, bo Borcini mogą wrócić. - Co? - próbowała spojrzeć na niego. - Jest pan Anglikiem? Dzięki za to. Podtrzymując dziewczynę, skierowali się pospiesznie w stronę jachtu. Dziwnym trafem nie zostali ani zatrzymani, ani też przesłuchani przez policję; nikt ich nawet nie śledził. Być może nie powinno ich to dziwić. Później doszli do wniosku, że pewnie Borcini nie byli nazbyt kochani w tym mieście. Można to było wywnioskować z zachowania dwóch par i trzech włoskich dziewcząt. Prawdopodobnie bracia po prostu nie odważyli się udać na komisariat. Rankiem Garrison i Koenig złożyli niespodziewaną wizytę w hotelu Borcinich, poprzedzoną odwiedzinami w komisariacie policji. Wysłuchawszy ich opowieści, miejscowy komisarz chciał, aby Garrison wniósł skargę (Borcini szkodzili interesom miasta), ale niewidomy odrzucił tę propozycję. Chciał wyruszyć w drogę tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Przyprowadzili z sobą do hotelu olbrzymiego funkcjonariusza. Nienawidził Borcinich z całego serca i cieszył się, że może zobaczyć na własne oczy ich porażkę. Wszyscy czterej bracia byli w hotelu. Wyglądali jak przestraszone owieczki. Ich nastrój pogłębił się, gdy zobaczyli Garrisona, Koeniga i posterunkowego. Bez słowa oddali dużą walizkę Terry, nie czyniąc wzmianki o zadłużeniu dziewczyny. Gdy Koenig i Garrison zakończyli swe sprawy w Arenzano, Spiesznie powrócili na „La Ligurienne”. Około dziesiątej trzydzieści rano jacht wypłynął, kierując się do Neapolu. Wiózł teraz jeszcze jednego, młodego i zdecydowanie skacowanego pasażera... Kiedy Terry wyszła w końcu na pokład jachtu, miotały nią uczucia wdzięczności, czujności, współczucia dla samej siebie, wstydu - i to niekoniecznie w takiej kolejności. W końcu jednak zaufała zapewnieniom Garrisona, że nic jej już nie grozi, zwłaszcza po tym, jak opisał jej - obrazowo i w sposób nie pozostawiający niedomówień - układ, w jaki wplątał ją włoski hotelarz ze swoimi braćmi. Jej wstyd brał się z poczucia winy - dała się wciągnąć w brzydko od samego początku pachnącą sprawę. Poczucie krzywdy brało się z olbrzymiego kaca, zmieszanego z wczesnymi objawami choroby morskiej i ogólnej dezorientacji. Co do wdzięczności: jej „porwanie” było prawdziwym wybawieniem i aż wzdrygała się na myśl o rodzaju kaźni, jakiej mogła być poddana. Siedzieli teraz na pokładzie. Garrison popijał włoski long drink, a Terry zaciągała się głęboko angielskim papierosem. Richard nafaszerował ją aspiryną i wlał w nią kilka kubków czarnej kawy, a kiedy zaczęła się trząść, zawinął ją w puchowy koc, chroniący przed skutkami chłodnego wiatru. Pod kocem dziewczyna miała wciąż na sobie czerwoną sukienkę - a właściwie wydekoltowaną kreację wieczorową - doskonale podkreślającą jej figurę. Nie był w stanie nie podziwiać jej wyglądu, aczkolwiek poranna uroda Terry nie wydawała się specjalnie godna uznania. - Jaka byłam głupia - powtórzyła co najmniej po raz dziesiąty. - Nic dziwnego, że Borcini wzięli mnie za łatwą cizię. Ton jej głosu był gorzki i Garrison odgadł słusznie, że dziewczyna czyni sobie wyrzuty. - Ty byłaś łatwą cizią - rzekł do niej bezlitośnie. - I tak właśnie by sobie z tobą używali jak z cizią. Jak ze ślicznym kawałkiem uległego ciała. - Dziewczyna znowu się wzdrygnęła, a on kontynuował: - Musi się za tym kryć jakaś historia, nieprawdaż? - Historia? - wyprostowała się na krześle. - O, tak, ale prawdopodobnie zanudzi cię na śmierć. - Sprawdź to. Dziewczyna wzruszyła ramionami. - W porządku, oto ona: Moim ojcem jest Harry Miller. Taki nikt, który stał się kimś, kiedy jego mała elektroniczna firma zarobiła milion funtów w ciągu dziewięciu lat. Ale był tak pechowy, że zbankrutował lub prawie zbankrutował. Stracił swoje pieniądze w ciągu jednej czwartej czasu, jakiego potrzebował, aby je zdobyć. - Jak? - zapytał Garrison. - O, nie znam się na interesach. Może dlatego, że zbyt szybko je zarobił? Moim zdaniem, sprzysięgły się przeciwko niemu duże kompanie. Jego specjalnością jest mikroelektronika. Zresztą, czy to ważne? Garrison potrząsnął głową. - Nie, mów dalej. - Moja matka jest córką włoskiego hrabiego. Nie sądzę, żeby miało to jakieś znaczenie w dzisiejszych czasach. Członkowie tak zwanej włoskiej arystokracji to szaraki. Ale tatusiowi to się podobało, a poza tym - to piękna kobieta. Być może zbyt piękna. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Maria Torino. Według mnie, jest to klacz, jak każda inna. Richard zmarszczył nos, niepewny, czy podoba mu się sposób wysławiania dziewczyny. - Chyba nie za bardzo lubisz swoją matkę - powiedział. - Kiedyś było inaczej - ale... Wymaga zbyt wiele, wydaje za dużo i oszukuje zbyt często! Przeciąga strunę we wszystkim, co robi. Jej kochankowie... Podejrzewam, że było ich całe mnóstwo. Ostatni z nich, parszywy pies, niegodny czyścić buty mojemu ojcu... No cóż, znalazł ich razem. Była straszna awantura i wściekła bójka. Oskarżali się nawzajem o wszystko. Miała zamiar wynieść się z tym swoim paskudnym przyjacielem, ale to złamałoby serce tatusiowi, więc... - Tak? - Garrison ponaglił. - Więc oświadczyłam, że jej kochanek wypróbował swoje wdzięki także na mnie! Był tylko łowcą posagów, gonił za pieniędzmi ojca, za pieniędzmi, które - jak sądził - zdobędzie. Powiedziałam jej, że gdyby wyznała mu, jak blisko byliśmy bankructwa, zwinąłby się w ciągu jednej nocy... - Znowu przerwała. - Więc matka tak zrobiła i koleś rzeczywiście zniknął. - Czy mówisz prawdę? O tym kochanku twojej matki, próbującym się do ciebie dobrać? - O, tak. On nazywa się Wyatt. Doktor Gareth Wyatt. Tak zwany psychoanalityk, czy też neuropsychiatra; profesja nie ma znaczenia. Tata nazwałby go „hoplem z przerzutką”. Największy łgarz, jakiego nosi ziemia. Wyatt, ha! - Dziewczyna była rozgorączkowana. - Wyatt - prawdziwy facet! Pistolet! Garrison pokiwał głową. Terry wciąż rozczulała się nad sobą i była bliska płaczu. - Ale to nic nie dało - odgadywał - twoi rodzice rozeszli się i tak, prawda? Przełknęła ślinę i przytaknęła, odwracając twarz. - Nie musisz tego robić - przypomniał jej łagodnie. - Jestem niewidomy, pamiętasz? Nie zobaczę twoich łez. Dziewczyna odwróciła się do niego. - Musisz być najlepiej widzącym ociemniałym, jakiego kiedykolwiek spotkałam - powiedziała po chwili. W jej głosie wciąż brzmiało rozdrażnienie. - Na ile jesteś ślepy? - W stu procentach - odpowiedział. - Te okulary i to - podciągnął rękawy, aby pokazać jej złote bransolety na nadgarstkach - wysyłają elektroniczne sygnały, które układają się w obrazy, ale to tylko widma. A co do mojej koordynacji ruchów - to instynkt. Dziewczyna patrzyła w jego srebrne szkła. - Skończ swoją opowieść, Terry Miller - ponaglił ją. - Czemu cię to interesuje? - Nagle zrobiła się nieufna. - I dlaczego wyrwałeś mnie z tej matni? To nie była twoja sprawa, a zresztą wszystko mogło się skończyć niewinnie. - Zawsze walczę z wiatrakami - powiedział Garrison - a poza tym wydawało mi się, że potrzebujesz pomocy. I jak mi się wydaje, naprawdę jej potrzebowałaś. Jesteś poza tym Angielką, a przy tym uroczą dziewczyną. Ile masz lat, Terry? - Dwadzieścia dwa. Nie zmieniaj tematu. To znaczy, chciałabym wiedzieć, jak stałeś się... - przerwała i Garrison wyczuł, że jej twarz pogodnieje. Po chwili mówiła dalej: - Tak, zmieńmy temat. Pochlebstwa dopadną cię wszędzie. Może upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu. Powiedziałeś, że jestem urocza, ale skąd o tym wiesz? Poza tym, jak to się stało, że pojawiłeś się w najbardziej odpowiednim momencie? Garrison uśmiechnął się szeroko. Kusiło go, żeby jej wszystko powiedzieć, ale nie zdecydował się na to. Odrobina prawdy nie uczyni nic złego, ale cała historia... - Jeśli powiem ci całą prawdę, uwierzysz mi? - zapytał. - Sprawdź to - odwzajemniła mu się jego własną ripostą. - No cóż, śniłaś mi się, dwa razy. I w moich snach byłaś urocza. Tak po prostu. A teraz chcesz mi powiedzieć, że się mylę, że jesteś przeciętna? - O, ludzie mówią, że jestem ładna - powiedziała - ale... - Usłyszał, jak nabrała powietrza. Wzięła jego prawą dłoń i nachyliła się ku niemu. - Richardzie, naprawdę śniłam ci się? - A co powiedziałem? - Ale to jest... niewiarygodne! - Co takiego? Wizjonerstwo? - Nie - dziewczyna potrząsnęła głową - więcej. Widzisz - ty mi się także śniłeś. W tę noc przed... - O, dwustronne wizjonerstwo! - Jego kpiarski ton próbował zamaskować wzrost zainteresowania. - Co ci się śniło? - Staram się sobie przypomnieć - powiedziała - przed chwilą miałam to znowu przed oczyma. To było w hotelu. Jeden z młodszych Borcinich, Alfredo, okazywał mi zbyt wiele względów. Zanim położyłam się spać, zamknęłam drzwi i zapragnęłam być gdzie indziej. W końcu głowa mi opadła i zasnęłam... Śniłam. - O mnie? - Tak, o tobie. O jakimś niewidomym i o... - Dziewczyna przerwała gwałtownie, - Tak? - Nic takiego... Tym niewidomym nie mogłeś być ty. Nie, to nie byłeś ty. Przykro mi. Garrison był zawiedziony. - Jest ci przykro, że to nie byłem ja? Skąd możesz być tego pewna? Niewidomy to niewidomy i pomimo że jest nas wielu, nie należymy do zjawisk codziennych, jestem pewien - czy to na jawie, czy też we śnie. Czy jest coś, czego nie chcesz mi powiedzieć? - Tak... Nie!... No cóż, skoro musisz wiedzieć... Śniłam także o tym robaku, Wyatcie. Ale ty chyba go nie znasz? - Nigdy o nim nie słyszałem. Jakie miejsce zajmował w twoim śnie? Dziewczyna potrząsnęła głową. - Nie, to nie ma znaczenia, to naprawdę głupia rozmowa. To znaczy, mój niewidomy był prawdziwym niewidomym, nie tak jak ty. A ja... bałam się go. - Ścisnęła rękę Garrisona. - A ty nie przerażasz mnie ani trochę. Garrison nie nalegał. Lepiej zostawić rzeczy własnemu biegowi. - W porządku. No więc, co dalej? Jak to się stało, że przyjechałaś do Włoch? Pokręciła głową i poklepała go po ręce. - Najpierw opowiedz mi o swoich snach, jakie naprawdę były. To znaczy, wiem, że to głupie, ale tak czy inaczej, to mnie interesuje. - Właściwie nie ma o czym opowiadać - skłamał Garrison. Po prostu śniłem o uroczej dziewczynie, to wszystko. - A skąd wiesz, że to byłam ja? Wzruszył ramionami. - Czarne włosy, małe płaskie uszy, usta, które są naturalnie czerwone, duże czarne oczy. Któż inny, jak nie ty? - Tysiąc innych dziewczyn - wykrzyknęła. - To znaczy, jest to bardzo pobieżny opis. - Nie, to byłaś ty. Znajdowałaś się tutaj, we Włoszech, i byłaś w tarapatach. - Przeczucie! - Terry klasnęła w dłonie. Garrison czuł zadowolenie. Widać było, że dziewczyna ma się już o wiele lepiej. - Być może - odpowiedział po chwili. - Interesujesz się ESP? - Zupełnie nie. - Cofnęła się trochę i przechyliła głowę. - Nie robisz mnie w konia? - A! - Garrison uśmiechnął się szeroko. - Śniłem więcej razy o tobie. - Robisz mnie w konia. - Nie - zapewnił poważnym głosem. - W gruncie rzeczy śniło mi się, że znam cię... raczej dobrze. - Jak dobrze? - Bardzo dobrze. - Garrison był z nią szczery. - Czy to jakiś nowy bajer? - Terry, jest wiele innych dziewczyn, które wyglądają dokładnie tak jak ty, jak to sama przed chwilą zauważyłaś. Gdybym był po prostu młodym erotomanem, mógłbym z łatwością znaleźć sobie inną lub kilka innych. - Och! - W jej głosie zabrzmiała ironia. - Jest pan cholernie pewny siebie, panie Garrison. - Mów mi Richard. Tak, jestem pewny siebie. Wiem, co dają pieniądze. Dziewczyna rozejrzała się, jakby dopiero teraz zorientowała się, gdzie się znajduje. - Czy ten malutki jachcik jest twój? - Nie - potrząsnął przecząco głową - wynajmuję go razem z załogą. - A ten dżentelmen? - Dziewczyna wskazała głową w kierunku Koeniga, który usnął w fotelu. - To Niemiec, prawda? Nie jest jednym z załogi? Zdaje się, że pamiętam go z ostatniej nocy. - To Willy Koenig. Możesz go nazywać dżentelmenem, ale przede wszystkim jest moim przyjacielem. - Dżentelmen... - Ton głosu dziewczyny stał się nagle słodki. - Tak, chociaż czasami potrafi być bardzo niedelikatny... Dziewczyna przez chwilę patrzyła na niego z ciekawością, po czym zapytała: - Jesteś więc bogaty? - Do obrzydliwości. - Garrison odstępował od swych zasad, ponieważ zwykle starał się unikać rozmów na ten temat. - Więc ja jestem po prostu przygodą? Jak sam powiedziałeś - dziewczyną, której pomogłeś się wydostać z tarapatów? Garrison wzruszył ramionami i uśmiechnął się. - I w rzeczywistości w ogóle o mnie nie śniłeś? Po prostu nieźle bawisz się tą rozmową? Jeszcze raz wzruszył ramionami, tym razem bez uśmiechu. Ten dialog zaczynał go irytować. Powiedział zbyt wiele i zbyt szybko - lub też ona wyciągnęła to z niego. Cokolwiek to było, Terry okazała się bardziej skomplikowana, niż przypuszczał. Ale - jeśli wierzyć gwiazdom i Adamowi Schenkowi - jeśli to naprawdę była „T” z jego horoskopu - wszystko się wkrótce wyjaśni. Dlaczego miałby przyśpieszać lub opóźniać nieuniknione? Nagle, przerywając mu bieg myśli, dziewczyna puściła jego dłoń. - Nie wydaje się, żeby mogło mnie to dłużej bawić - powiedziała. Znienacka w umyśle Garrisona pojawił się obraz wywołujący mrowienie w koniuszkach palców. Wszystkie doznania zlały się w jedno. Jego ręka drgnęła, jakby pod wpływem lekkiego szoku elektrycznego. Zapanował nad tymi wrażeniami, starając się wyartykułować swoje myśli. - Masz małą bliznę w kształcie półksiężyca przy pępku, pozostałość po wypadku w dzieciństwie. Westchnęła, wstała... i opadła z powrotem na krzesło. - Rzeczywiście, młody erotoman! - W jej głosie odraza brała górę nad innymi uczuciami. - Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że byłam aż tak nieprzytomna! - Nikt cię nawet nie dotknął, Terry - powiedział Garrison. - Uważam, że to niestosowna, ba - uwłaczająca uwaga! Na Boga, nawet nie było warto cię dotykać! - Pozwolił sobie na wybuch, ale zaraz zniżył głos. - Siedziałem tam i obserwowałem cię. Obawiałem się, że może ci się zrobić niedobrze. Na tym polegał mój najbliższy kontakt z tobą. - Ale skąd możesz wiedzieć o... o... - Dziewczyna znów była bliska płaczu. - Po prostu uwierz mi. Jestem niewidomy od niedawna. Ludzie niewidomi często mają szczególny dar widzenia. - Dziwny z ciebie człowiek - powiedziała po chwili - ale wydaje mi się, że mogę ci uwierzyć. Co robisz tutaj, we Włoszech, poza, oczywiście, ratowaniem mnie. ? Garrison uśmiechnął się. Jego gniew zniknął tak szybko, jak się pojawił. - Ja pierwszy zadałem pytanie, ale odpowiem ci. Jesteśmy na wakacjach, Willy i ja. Pokiwała głową i zagryzła wargi. - Rozumiem. Ślepota i to, co widziałeś w snach... - Tak, rozpoznałem w tobie dziewczynę z moich snów. Tak mniej więcej wyglądają fakty. Potrząsnęła głową. Jej badawcze spojrzenie starało się przebić zasłonę szkieł. - Mogę dostać jeszcze kawy? - Oczywiście - Garrison odetchnął z ulgą - i może trochę jedzenia? Zjemy razem. - Zawołał Koeniga, który obudził się natychmiast i zajął przygotowaniem kawy i kanapek. - Richardzie - dziewczyna złapała go ponownie za rękę i przyciągnęła do siebie - jesteś bardzo dziwny, wiesz o tym? - Ale nie boisz się mnie? - Nie, zupełnie nie. Nie jesteś taki, jak ten ślepiec z mego snu. - Nie powiedziałaś mi o nim wszystkiego. Jaki był? - O, nie pamiętam jak wyglądał, ale był wściekły i potężny. Nie pytaj mnie, dlaczego. W rzeczywistości nie tyle bałam się jego, co jego psa. Serce Garrisona zamarło. - Jego psa? - Miał tak wyschnięte gardło, że nie był pewien, czy wypowiedział te słowa na głos. - Tak - dziewczyna potwierdziła - duży, czarny doberman. Pies przewodnik, oczywiście. Ale mówiłam ci, to był prawdziwy niewidomy, nie taki jak ty... Garrison rozmawiał z Terry jeszcze przez chwilę. Dziewczyna przybyła do Włoch z dwóch powodów: aby nakłonić matkę do powrotu do Anglii, do domu w Winchester, i aby zrobić sobie krótkie wakacje czy też usunąć się z pola widzenia, gdyby rodzice zdecydowali się ratować małżeństwo. Po spotkaniu z matką w Mediolanie, kiedy zorientowała się, że rany są zbyt świeże (usatysfakcjonowana faktem, że przynajmniej na razie nie zamierzając brać rozwodu), pojechała do Arenzano - miasta, w którym miała przyjaciół. Ci jednak, jak się okazało, wyprowadzili się w inne regiony kraju, nie zostawiając adresu. Zdecydowana na odpoczynek po nużącej podróży - nie mówiąc już o psychicznym wyczerpaniu - zdecydowała się na zamieszkanie w hotelu Borcinich. Było to osiem dni temu. Dwa dni później podczas zakupu pamiątek skradziono jej torebkę. Zginęły wszystkie pieniądze i kilka cennych drobiazgów. Na szczęście bilet powrotny i paszport leżały bezpiecznie w hotelu. Niestety, bilet był ważny dopiero od Mediolanu. Zalegała także z opłatą za hotel, za dwa dni. Od tej chwili zaczęło się dziać coraz gorzej. Nie mogła zadzwonić do Anglii z powodu wysokich kosztów rozmowy. Bracia Borcini zachęcali ją wręcz do powiększania długu. Jej nadszarpnięte nerwy mogły ukoić się wyłącznie w mocnym alkoholu. Borcini dbali także i o to, serwując jej drinki i zapraszając do baru, gdy tylko się pojawiała. Zaczęli też ohydnie się przystawiać. Zdecydowała wymknąć się z hotelu i dotrzeć autostopem do Mediolanu. Mimo ponawianych prób skontaktowania się jej matka wciąż był nieosiągalna. Piątego dnia Terry, po przebudzeniu się, spostrzegła, że jej bilet i paszport zniknęły. Borcini powiedzieli, że musiało się to stać podczas jej nocnej wizyty w barze. No cóż, być może. Poszła spać trochę wstawiona... W barze było kilku obcych, potencjalnych podejrzanych. Ale oni tylko wzruszali ramionami. Było im przykro - tak mówili. Tak naprawdę to Terry podejrzewała wyłącznie Borcinich, ale cóż mogła zrobić... Próbowała nawiązać kontakt z konsulem brytyjskim, dzwoniąc kilkakrotnie - bez skutku. W końcu złamała się i poprosiła Carla Borciniego, najstarszego z braci, o pomoc. Następnego ranka - po dniu pełnym drogich rozmów telefonicznych i nocy pełnej łez - przyszedł, przynosząc jej paszport i bilet. Jak twierdził, odnalazł to u jednego z miejscowych bandziorów, który przebywał przez chwilę w barze. Ukarał go, zakazując wstępu do hotelu. Nie mógł na niego złożyć doniesienia, ponieważ jego rodzice byli zbyt ważnymi figurami w mieście. Aby zadośćuczynić przykrościom, jakich doświadczyła w czasie pobytu w hotelu, zaproponował, że on, Carlo Borcini we własnej osobie, zorganizuje jej transport z powrotem do Mediolanu następnego dnia rano. Co do rachunku - pieniądze może przesłać później pocztą. Ulga była tak wielka, że nagle zrobiło jej się słabo. Przespała prawie cały dzień. Wieczorem obudził ją wchodzący Borcini, który przyszedł zapytać, czy dobrze się czuje, i powiadomić, że wyjazd nastąpi następnego dnia w południe. Jej wdzięczność nie miała granic, więc kiedy hotelarz grzecznie i niewinnie zaproponował przyłączenie się do niego i jego braci w „Mariosie” - było to przyjęcie urodzinowe - zgodziła się chętnie. Był to najgorszy wieczór w jej życiu. Pierwszy drink w „Mariosie” smakował... nie tak, jak powinien. Wszystko później wydawało się okropne. Intuicja podpowiadała jej, że znalazła się w tarapatach i że sprawy zaszły zbyt daleko. Borcini wyglądali jak stado sępów. Kołując zbliżali się, a ona nie mogła uciec. Słuchając opowiadania, Garrison wtrącił uwagę: - Mam ochotę wrócić i pozwolić, aby Willy, Francesco i jego chłopcy rozpieprzyli tych skurczybyków. - Nie - odpowiedziała - wolałabym nie. To wszystko przez moją głupotę. - Nie miałaś szczęścia - powiedział jej - zdarzyło ci się trafić między zwierzęta. Być może powrócę tu kiedyś tylko po to, aby przekonać się, jaką krzywdę mogę im wyrządzić. Sposób, w jaki to powiedział, przekonał ją, że Richard Garrison - jeżeli oczywiście mówił poważnie - był zdolny do zrobienia wielu nieprzyjemnych rzeczy. - No cóż - przerwała drażniącą ciszę i jego ponury nastrój - jestem bardzo wdzięczna za to, co dla mnie zrobiłeś, ale... - Tak? - Jest jeszcze jedna rzecz. Mój samolot z Mediolanu do Londynu odlatuje za trzy dni. Gdybyś mógł mnie wsadzić do pociągu w Neapolu... - Zapomnij o tym. - O! - Terry uniosła brwi. - Tak, ponieważ wracasz do domu z Willym i ze mną. Wyruszamy, gdy tylko „La Ligurienne” przybije do portu w Neapolu. - A mój bilet? - O tym też zapomnij. Postaramy się o zwrot kosztów. W każdej chwili mogę mieć samolot do dyspozycji. Od czasu do czasu, niezbyt często - gdy się naprawdę śpieszę - wynajmuję go. - Wynajmujesz samoloty? Łodzie i samoloty? - Popatrzyła na niego inaczej... „Mówił, że jest niesamowicie bogaty” - przypomniało się jej. - Naprawdę? Samolot czeka tylko na twoje skinienie, by zabrać nas do Anglii? Przytaknął. - Tak, zabierze nas do domu. Do mojego domu w Sussex. Dziewczyna powiedziała bardzo cicho: - I wtedy spędzimy trochę czasu ze sobą - tak, Richardzie? Garrison pomyślał o horoskopie Schenka, uśmiechnął się i powiedział: - Tak wygląda, Terry. Oczywiście, jeśli nie zdecydujesz inaczej. Będzie to trwało cztery - może pięć - lat. Później dziewczyna wróciła do swojej kajuty, żeby nadrobić zaległości w spaniu. Garrison powiedział do Koeniga: - Nie spałeś, Willy. Dużo słyszałeś? - Wszystko. - No i? Koenig wzruszył ramionami i odpowiedzią!, starannie dobierając słowa: - Wydaje się, nie zrozum mnie źle, że ma na pierwszy rzut oka dużo wad. - Tak? - Jeśli teraz jeszcze nie jest alkoholiczką, to zacznie pić przy najdrobniejszym stresie. - Nie musisz się krygować przede mną, Willy - powiedział Garrison. - Wiem, co masz na myśli. To wada, być może, ale weź pod uwagę, w jakiej była sytuacji. Cierpiała psychicznie. - Tak twierdzi, ale czy czasami nie jest to kolejna wada? Zmienne nastroje, niestabilność emocjonalna? Jest także typem ofiary. Mogła działać energiczniej, intensywniej. - W porządku - warknął Richard - kapuję. - Zmarszczył czoło. - A co z jej snem? - Trudno mi powiedzieć, ale... - Koenig przerwał. - Nie myślałem o tym wiele. Musisz pamiętać, że nie jestem ekspertem w tych sprawach. - Mów dalej. - Pamiętasz ten zacinający się szlaban? Jak wysyłałeś sygnały ostrzegawcze tak wyraźne i intensywne, że zareagowałem, zanim jeszcze zdążyłeś cokolwiek powiedzieć? - Tak, pamiętam - przytaknął Garrison. Domyślał się, dokąd zmierza rozumowanie Koeniga. - Więc uważasz, że przyjęła te sygnały z mojego umysłu, co? - Być może. Byłeś tak bardzo skoncentrowany na szukaniu jej, że mogło się wytworzyć coś w rodzaju telepatycznego echa. Może właśnie w ten sposób ją znalazłeś, z całą pewnością wiedząc, że Arenzano jest tym właśnie miejscem. - A pies? Jak znalazła się tam Suzy? Koenig znów wzruszył ramionami. - Jak to - jak? Oczywiście, myślałeś o Suzy. Terry to wychwyciła. - A ten facet - jak mu tam - Gareth Wyatt? - No cóż, on „przybył” z jej umysłu. Zgodnie z tym, co ci powiedziała, nienawidzi go tak że w zupełnie naturalny sposób pojawił się w jej snach. - To ma ręce i nogi - odrzekł po chwili Richard - ale jedna rzecz mnie niepokoi: jej strach, strach przed ślepym mężczyzną. - Bała się tak - odpowiedział Niemiec - ale niekoniecznie ślepca. Może bała się Wyatta? No i - oczywiście - obawiała się Borcinich. Ten niewidomy w jej śnie jest niejasnym elementem. Dlatego też twój strach utożsamia z nim i z jego psem. Poza tym „wściekły potężny niewidomy” musi tworzyć niesamowitą aurę strachu i tajemniczości. Zgadzasz się? - Nie - Garrison potrząsnął głową - chyba jednak nie. Dlaczego ktoś miałby się bać niewidomego? - Przez chwilę się zamyślił i powiedział: - Nieważne, zapomnij o tym. Już ją mam. - Masz ją? Więc nie żywisz żadnych wątpliwości? Czy ta literka „T” - to na pewno ona? - Tak, to na pewno ona. I od tej chwili wszystko się dzieje zgodnie z wyrokiem gwiazd. - A cóż takiego jest zapisane w gwiazdach dla ciebie i dla Terry? - Ożenię się z nią - odpowiedział natychmiast Garrison. Koenig uniósł brwi. - Tak po prostu? - Mniej więcej. - Garrison sam się przestraszył swoich słów. - Willy, ona jest urocza, prawda? - Tak, bardzo. - Problem polega na tym - powiedział młody człowiek - że nie mogę się doczekać chwili, kiedy jej dotknę! Koenig był nieco zdziwiony. - Jesteś bardzo szczery. - Czemu nie? Z kim mam o tym rozmawiać, jeśli nie z tobą? - Tak, oczywiście. – Willy’emu to pochlebiało. - Widzisz, ja już znam każde zagłębienie, każde miejsce na jej ciele. Widzę to, czuję wszystko bardzo wyraźnie... Chryste, ja ją prawie kocham! Znam ją od mojego pierwszego snu. Od niego wszystko się zaczęło, jeszcze w Belfaście. To dziwne, ale pamiętam jej dotyk. I to, jak reaguje. - Tak, dziwne - zgodził się Koenig - ponieważ wiesz tym samym, jak będzie reagowała. Słońce ogrzewało ich twarze, owiewał ich morski wiatr, a „La Ligurienne” kołysząc się płynęła na południe, w błękit, przez falujące morze... ROZDZIAŁ JEDENASTY Przez większą część nocy Hans Maas umierał ze strachu. Groza chodziła za nim wszędzie, spała z nim, jeśli w ogóle zasypiał. Wyglądała spoza jego ramienia, a jej koścista dłoń łapała go za serce, kiedy otwierał gazetę lub skrzynkę pocztową Garetha Wyatta. Groza zrodzona z trzech, pozornie nie powiązanych ze sobą zdarzeń, hodowana na świadomości, że wcześniej czy później przeszłość dopadnie go. Jeśli nie Hansa Maasa, to na pewno Otto Krippnera. Pierwszym zdarzeniem było odnalezienie zamieszczonej w prasie notatki o samobójstwie Nichosa Charalambou w jego domu na Krecie. Charalambou, podobnie jak Maas, był starym nazistą, niegdyś komendantem „eksperymentalnej jednostki medycznej” w Saarenlager. Został w końcu wytropiony przez Armię Hannes i jej oddział izraelskich psów gończych. Zanim Izraelczycy zaczęli przesłuchanie, starzec zastrzelił się - tak przynajmniej podawała gazeta. Dokumenty odkryte w jego domu w Rethimnon dowiodły, że Charalambou to w istocie Gerhard Keltner - zastraszona marionetka, której działania podczas wojny były raczej aktem tchórzostwa niż przestępstwem. Tak, był nazistą, ale pogardzanym przez wszystkich przywódców partii. Dlatego też została mu powierzona najtrudniejsza z wszystkich prac, komendantura Saarenlager - sklepu rzeźniczego. On po prostu nie ośmielił się odmówić. Zasadniczym celem organizacji żydowskiej nie była śmierć Keltnera. Cóż mogli zyskać na zgonie starego, schorowanego człowieka? Pragnęli tylko jego poniżenia, ekstradycji. Chcieli go przesłuchać - wydobyć z jego pamięci nazwiska, daty, twarze i miejsca, żeby móc wypełnić luki w łańcuchu danych. Keltner był tylko płotką, ale mógł wiedzieć o tym, gdzie ukrywają się grube ryby. A poza tym, Żydzi nie musieli podać wszystkich informacji prasie. Kto mógł wiedzieć, co zdołali naprawdę z niego wydusić przed samobójczą śmiercią? Ta myśl poraziła Maasa. Grozę wzmogło nadejście koperty, wysianej z Niemiec przez niejakiego Ernesta Grunewalda, jego kuzyna z Osnabruck. Przeraziło go to, ponieważ nie miał kuzyna w Osnabruck i nie znał nikogo o nazwisku Grunewald. Jednakże na doskonałym papierze listowym znajdował się znak wodny, informujący o tym, że nadawca listu był członkiem „Exodusu”. „Exodus” - jedna z najlepiej zorganizowanych tras, którymi byli naziści uciekali, nazwana tak z całą ironią i złośliwością uśmiechającej się trupiej główki! Odręcznie napisany list informował: „Drogi Hansie, Z Twojego ostatniego listu dowiedziałem się, że ciężko pracujesz. Czy nie czas na wakacje? Ciężka praca w Twoim wieku bywa niebezpieczna. Tak wielu naszych starych przyjaciół odeszło (G. K. całkiem niedawno - jak słyszałem) i nie zniósłbym straty kolejnego. To jakaś postępująca choroba, która odnajduje nas i wykańcza. Zrób więc sobie przerwę, nalegam. Zatroszcz się o siebie dobrze. Rozmawiałem z Twoim starym przyjacielem w Detmold tydzień temu... ” itd. , itd. Maas nie zaprzątał sobie głowy czytaniem wiadomości. Wiedział, że jedynie pierwszy akapit jest istotny, reszta to bazgrały bez znaczenia. W ciągu trzydziestu lat dostał tylko trzy takie listy. Pierwszy, gratulacyjny, z okazji przylotu z Niemiec; podobnie drugi, na początku jego związku z Wyattem. Maas wiedział, że list nie zostałby wysłany, gdyby niebezpieczeństwo nie było realne. Trzecim i - jak dotąd - najbardziej przerażającym wydarzeniem był przylot do Londynu izraelskiej delegacji na rozmowy o problemach Bliskiego Wschodu. Maas dokładnie śledził wszystkie ogłupiające programy telewizyjne, poruszające ten temat. Negocjatorzy przybyli oczywiście z własną ochroną - bezimienne figury, trzymające się w tle, nie uszły uwadze roztrzęsionego nazisty. Pokazywano tylko urywki, migawki - wystarczyło to jednak, aby potwierdzić jego najgorsze przypuszczenia. Dyplomaci niewątpliwie przybyli na rozmowy, ale w jakim celu pojawili się łowcy o ostrym spojrzeniu? Maas rozpoznał dwóch z nich i wtedy zrozumiał ponaglenia zawarte w liście. Wiedział, że pętla się zaciska. Nie przypuszczał, że Wyatt był również tego świadomy i nie mniej przerażony! O ile tylko pozwalały na to niewielkie fundusze Wyatta, Maas wymieniał najstarsze, bardziej zużyte części Psychomecha. Było to możliwe dzięki temu, iż Anglik przekonał się, że maszyna może być potencjalną żyłą złota, i postanowił zainwestować w nią topniejące z każdym dniem oszczędności. Zaczął się także bardziej interesować samą konstrukcją, uświadomiwszy sobie fakt ukrywania przez Maasa pewnych zakresów działania urządzenia. Rozpoczął badania tego potwora - zainteresował go przede wszystkim mechanizm obsługujący podstawowe funkcje Psychomecha. Nieświadom był oczywiście złożoności całej aparatury oraz tego, że to, co widzi, służy w istocie zupełnie innym celom. Niespodziewana ciekawość Wyatta nie miała bynajmniej podłoża naukowego, lecz czysto handlowe. Wiedział, że Maas, udoskonalając maszynę, miał nadzieję na bardziej korzystny dla niego podział zysków. Prawdopodobnie chciał przenieść się do Ameryki Południowej, gdzie tubylcy są o wiele mniej podejrzliwi. I oczywiście „Exodus” będzie wymagał od Wyatta, aby zapewnił Maasowi wszelką pomoc w realizacji planów. No cóż, nie powinien narzekać. Przez ostatnie lata otrzymywał regularnie pieniądze od tej organizacji, chociaż ostatnio przesyłka nie nadeszła. No, nie licząc listu sprzed tygodnia. Adres zwrotny był niewątpliwie fałszywy, a treść lakoniczna. Wynikało z niej, że Wyatt nie powinien tracić czasu na kontrolowanie posunięć Maasa, a tym bardziej na sprawdzanie jego powiązań. Wyatt wiedział, że znalazł się w niekorzystnej sytuacji. Żaden śledczy, który byłby na tyle przebiegły, aby wytropić Maasa w Anglii, nie miałby najmniejszych kłopotów z postawieniem kropki nad „i”. Jeśli odnaleziono by Maasa, nie miałby on najmniejszych szans. Podobnie Wyatt. Co prawda, nie był nigdy nazistą, ale jego sympatie zostały zauważone, gdy studiował psychiatrię w Kolonii w latach 1955-8. Te sympatie sprawiały, że został zwerbowany przez „Exodus”. Jego sytuacja finansowa nie była wtedy najlepsza, więc „uwiedzenie” go stało się łatwiejsze. W zamian mógł wieść godziwe życie za pieniądze wypłacane na poczet przyszłych zasług. Transakcja wydała mu się bardzo korzystna, zważywszy, że był tylko biernym członkiem „Exodusu”. Wreszcie, pod koniec roku 1958, wrócił do Anglii i tu musiał stać się aktywnym członkiem organizacji - wraz z przybyciem Maasa. Po pewnym czasie Wyatt odkrył, że Maas wie o wiele więcej o psychiatrii, niż on sam kiedykolwiek mógłby się nauczyć. Od tego momentu zaczął korzystać z wiedzy Niemca. To Maas, a nie Wyatt, napisał wszystkie artykuły, firmowane nazwiskiem Anglika - wszystkie wybitne prace, dające sławę i pieniądze. Do klienteli Wyatta zaliczali się najbogatsi ludzie w kraju i żaden z nich nie przypuszczał, że kuracją kieruje jeden z najokrutniejszych zbrodniarzy reżimu Hitlera. Jednak Niemiec powoli przestawał być użyteczny. Nie miał pieniędzy (lub bardzo mało), nie miał przyjaciół, nie miał dokąd uciec. Wszystko, co miał - to Psychomech. A Psychomech nie był rzeczą, którą można zapakować i zabrać ze sobą. Poza tym nigdzie nie wyjeżdżał - Wyatt o tym decydował. Nawet gdyby łapacze tu przybyli, dowiedzieliby się, że trop byłego nazisty urywa się właśnie tutaj... i tylko tyle. Na tyłach domu Wyatta znajdował się głęboki ciemnozielony staw, pokryty dzikimi liliami wodnymi i rzęsą. Staw, w którym różne rzeczy gniją i znikają bardzo szybko... na przykład ludzkie ciało. Pewnego wieczoru dżin zaprawiony narkotykiem, spacer nad stawem pod osłoną nocy, ołowiane ciężarki owinięte wokół pasa Niemca... Wyatt mógłby poczekać, aż działanie narkotyku zacznie ustępować i wtedy popchnąć go lekko w głąb czarnej wody. Walka o życie przyśpieszy tylko koniec... Hans był tylko ogrodnikiem, to wszystko. Niezbyt dobrym no cóż, w dzisiejszych czasach są nieustające kłopoty ze służbą. Człowiek musi się zadowalać tym, co jest. Tak, Hans to jego imię. Hans Maas. Tak, niemiecki dżentelmen. Mówił znakomicie po angielsku. Kto? Otto Krippner? Nie, nie - nazywał się Maas, jest tego pewien. Zaoszczędził sobie przez lata trochę pieniędzy i zapragnął wyjechać na wakacje, ale twierdził, że wróci. Bardzo porządny i wiarygodny człowiek. Gdyby tylko był lepszym ogrodnikiem! Tak, zupełnie nagle zapragnął odwiedzić swój stary kraj. Bezsprzecznie tęsknota przyczyniła się do podjęcia tej zaskakującej decyzji. Zabawny staruszek, naprawdę. Jak sobie pomyślę... Czy interesował się psychiatrią? To rzeczywiście dziwne, bo wykazywał pewne zainteresowanie wstępnymi metodami badań, ale było to jakieś dwadzieścia lat temu. Co takiego? Przestępca wojenny? Ludobójca? Niesłychane, niesłychane! Kto, Hans? Ten spokojny, miły, niepozorny człowieczek? Naprawdę? Czy ci Niemcy byli absolutnie pewni, że używają właściwych ludzi do właściwych zadań... ? Los uśmiechnął się do Wyatta w tydzień później. Był to okres wzmożonej aktywności Maasa, który pracował od świtu do nocy, przygotowując Psychomecha do... do czego? Wyatt, okazując uprzejmie zainteresowanie, miał oko na pracę Niemca. Zauważył, że maszyna jest wyposażona w nowe oprzyrządowanie. Dodatkowo wyposażono Psychomecha w coś na kształt komputera pokładowego, tak że mógł być programowany z uwzględnieniem indywidualnych i fizycznych potrzeb obiektu. W końcu jego ciekawość dała efekty. Wyatt zapytał Maasa, jaki to nowy eksperyment ma zamiar przeprowadzić? Przeprowadzili już kilka innych od tamtej nocy, gdy Hammond pocił się i miotał, przypięty pasami do Psychomecha. Wyatta zadowalały uzyskiwane wyniki, jednak Maas nalegał, by usunąć wszelkie niedociągnięcia przed rozpoczęciem działalności na dużą skalę. Rozumiejąc niewiele z zasad działania maszyny, Wyatt nie miał innego wyjścia, jak tylko się zgodzić. Z początku Maas nie chciał mówić, ale kiedy Wyatt nalegał, powiedział: - Myślę, że Psychomech jest gotowy do ostatniego testu. Jeśli wyniki będą pomyślne, rozpoczniemy jego pełną eksploatację. - Testowanie? - zdziwił się Wyatt. - Kiedy? I kto będzie obiektem? - Dziś w nocy - odpowiedział Maas - gdy tylko skończę. A co do obiektu... Któż będzie lepszy ode mnie? Będę miał wiadomości z pierwszej ręki o efektach działania Psychomecha. - Ty? Ale wiesz przecież, że nie znam do końca tej cholernej maszyny. Jak mam... - Poczekaj - Maas podniósł rękę. - Właśnie dlatego przyłączyłem programator. Od ciebie oczekuję jedynie przypięcia mnie pasami, podawania leku i kontroli. I oczywiście tego, żebyś w przypadku jakiejś nieprzewidzianej awarii wyłączył urządzenie. Mam nadzieję, że to potrafisz. Wyatt natychmiast dostrzegł szansę wykorzystania sytuacji do własnych celów. - Oczywiście, ale dlaczego chcesz być obiektem? Możemy wykorzystać kogoś innego. Mam jeszcze kilku pacjentów. Jesteś pewien, że maszyna jest już gotowa? Maas przytaknął. - Najlepszym dowodem możliwości maszyny będzie sprawdzenie jej działania na mnie. - Na tobie? - Wyatt był zdumiony. - Neuroza? Myślałem, że jesteś zupełnie pozbawiony emocji i stresów. Przynajmniej do niedawna. - Uśmiechnął się kwaśno. - Wielki Hans Maas, czy raczej Otto Krippner we własnej osobie, przypadkiem psychiatrycznym! Czego się boisz, Otto? Co to za tortury sprawiły, że tak ochoczo nadstawiasz karku maszynie, która bez wysiłku mogłaby cię zabić? I to ty, który od tak dawna powstrzymujesz mnie przed jej eksploatacją? - Maszyna nie była dotąd gotowa! - Maas zaprotestował. - Jest dopiero dzisiaj. A co do moich lęków - lekko wzruszył ramionami - tak, są takie koszmary, które chcę egzorcyzmować. Wyatt przysunął się bliżej, patrząc w ostre, nieruchome oczy Niemca i powiedział: - Może wrzaski tysięcy konających Żydów? Maas uśmiechnął się szeroko. Jego niespotykanie białe zęby tkwiły w lśniących różowych dziąsłach. Uśmiech rekina. - Ach nie, nie, mój przyjacielu. To nie są koszmary, to są moje ulubione sny! Wyatt odwrócił się na poły z odrazą, na poły z lękiem. - Niech ci będzie. - Wzruszył ramionami. - Zawołaj mnie, kiedy będziesz gotowy, czekam na dole. Eksperyment zaczął się o jedenastej czterdzieści pięć w nocy... Już nie był Hansem Maasem. Był Otto Krippnerem, dumą Trzeciej Rzeszy, szefem eksperymentalnego Oddziału Psychologii. Herr Doktor Krippner zamordował więcej niż tysiąc Żydów, a osobiście doprowadził do szaleństwa dwie setki więcej. Lecz dni jego dawnej chwały były poza nim; teraz spacerował po dolinie kości. Kości chrzęściły i grzechotały pod jego obutymi stopami. Sprawiały, że ciężko mu było iść. Stanął, strzepnął biały pył śmierci ze swego nienagannego munduru i poprawił monokl w prawym oku. Noszenie monokla było tylko pozą - Krippner wiedział, jaką grozę wywoływał on w sercach jego wrogów. Raczej wśród tych biernych, potulnych owiec, a nie prawdziwych wrogów Trzeciej Rzeszy. Otoczenie powoli zmieniło się. Dolina nie była już doliną, ale olbrzymim okopem, którego ściany były brązowe od błota i rudoczerwone od krwi. Zapach panujący wokół przywodził na myśl kostnicę lub rzeźnię. Na horyzoncie dymiły kwadratowe czarne wieże, wysyłające w górę skoncentrowane obłoki cuchnącej pary. Odór unosił się nad całym okopem, dostając się do nozdrzy i odbierając smak. Tego smrodu nie zniósłby zwykły człowiek, ale Krippner przywykł do takich woni. Był ich twórcą... Ssanie w żołądku przybierało na sile, czuł, jak kwas zżera mu wnętrzności. Ale praca jeszcze nie była skończona, należało jeszcze zrobić parę rzeczy. Wśród białych szczątków, gniecionych jego ciężkimi butami, coś zalśniło. Czaszka z rozwartą szczęką patrzyła na niego pustymi oczodołami. Tkwił w niej złoty ząb, błyskający w jego stronę. Zaświeciła złota obrączka, luźno zwisająca z kościstego palca. Krippner pochylił się, wyłamał ząb z czaszki i sięgnął po kościstą rękę z obrączką. A ona - sięgnęła po niego! Krippner gwałtownie odsunął się od drgającego szkieletu, potknął się i runął między szczątkami kości. Monokl wypadł ze zdziwionego oka. Wyciągnął ręce przed siebie, by złagodzić upadek. Upiorne szczęki zacisnęły się na jego nadgarstkach. Grzechoczące ramiona oplotły jego uda. Kościste stopy przygniotły go do ziemi. Zadławił się w bezcelowej próbie krzyku. Kości, kościste stosy rozstępowały się pod nim, spychając go w dół, do białych jaskiń. Gdy udało mu się zatrzymać na chwilę, wzniecając biały pył, ściana z kości zamknęła się nad nim - przygniotły go czaszki nieszczęsnych nieboszczyków. W pustych oczodołach rozjarzyły się małe płomienie. Zabłysły posępne ognie piekieł. Kiedy krzycząc pogrążył się dalej w otchłani piszczeli, żeber, klatek piersiowych, ponuro jarzące się oczy zdawały się podążać za nim w jego opętańczym locie w dół... Wyatt stał, ocierając pot z czoła i patrząc na Maasa-Krippnera, zwijającego się na posłaniu. Ręce psychiatry trzęsły się prawie w tym samym rytmie co ciało Niemca. Przez jego twarz przebiegł bolesny skurcz, równocześnie ze skurczem miotającym ciałem ofiary. Ofiary? Nie, Maas jeszcze nią nie był, jeszcze nie. Ale wkrótce będzie. Za każdym skrzypnięciem starego domu, z każdym sygnałem elektronicznej aparatury Wyatt wzdrygał się i nerwowo pocierał brew. Och, musiał zamordować Maasa, wiedział o tym, ale z każdą chwilą, która go do tego przybliżała, pocił się obficiej. Trząsł się na samą myśl o konieczności wykonania tego zadania. Dziesiątki razy powtarzał sobie, co ma zrobić, ale kiedy przyjdzie już do tego... Czy będzie go na to stać? Ale musiał, musiał! Maas jęknął. Wyatt spojrzał na spętaną postać. Włosy stanęły mu dęba, gdy zobaczył, że oczy Niemca rozwarły się szeroko, a z kącików ust zaczęła spływać piana. Psychomech zadysponował czas karmienia - pompowanie energią, potrzebną do przezwyciężenia koszmaru. Maas musiał stawić czoła potworom, wykreowanym w jego umyśle przez ośrodki strachu. Wyatt czekał. Jego wzrok pobiegł ku wyłącznikom, uruchamiającym zasilanie energią. Wyłączenie przycisków odcięłoby Maasowi drogę powrotu, maszyna nie udzieliłaby mu pomocy, pozostawiając go nagiego, samotnego, w pułapce własnego piekła, zdanego na łaskę oprawców. Wyatt był całkowicie przekonany, że oprawcy byli stokroć silniejsi od umysłu, który ich wytworzył... Ściemniło się - ściany kości niepokojąco zbliżały się do Otto Krippnera. Grzechoczące palce szkieletów strąciły z jego głowy czapkę esesmana. Ostre krawędzie kości pocięły mu mundur na strzępy. Uciekał - cały w łachmanach. Po łydkach ściekała mu krew, płynąca po ukąszeniach setek szczęk, które ożywały, gdy obok nich przechodził. Atakowały go, spychając w dół wapiennego korytarza. Biel zmieniła się we wszechogarniającą szarość, pełną pełzających cieni. Podłoże, pękające pod jego ciężkimi, już dawno pozbawionymi blasku butami, zdawało się miękkie jak śnieg i grząskie jak błoto - powstrzymywało jego kroki. Wiedział na pewno, że jeśli zatrzyma się, tunel zawali się na niego, grzebiąc go pod tonami kości. On sam zaś zmieni się w kredę i pyl. I nagle... Zobaczył przed sobą światło! Błyskającą iskierkę wśród panujących ciemności. Krippner opadł na kolana i zaczął pełznąć w kierunku światła, nurzając się we własnej krwi. Jego łokcie i kolana były kaleczone ostrymi szczątkami i znaczone śladami zębów. Ściany, podłoga i sufit zdawały się zbiegać w jednym punkcie - błogosławionym źródle światła. Jasno błyszczące, mrugające do niego światło! Jarząca się gwiazda o srebrnym poblasku... sześcioramienna... Sześcioramienna? Gwiazda Dawidowa! Jej jasność była ogniem palącym jego okaleczone ciało. Wrzasnął, rzucił się do ucieczki. Brnął przez kości, kości, kości i wzniecany trupi pył. Stosy niegdyś żywego wapna. Śmiercionośny pył dezintegracji. Wydostał się. Krwawiąca głowa i ramiona znalazły się w oślepiającej bieli. Horyzont okazał się ścianą studni. Z wszystkich stron wokół otaczały go ściany, niczym wyschnięte wargi bezzębnego pyska. Był kęsem wciąganym w głąb. Pod nim kości ruszały się jak ruchome piaski. Mógłby spaść w dół, w ciemność, ale nie miałby już sił do walki. A on musi walczyć. Kości pod nim wciąż kłębiły się jak wir rozbitej porcelany. Wreszcie zdołał się wydostać. Pełzał ku górze - strzęp ludzki, krwawy łach - ku krawędzi studni. Dopadł jej wreszcie, wyciągnął ręce i zatopił palce w skrwawionej ziemi. Krzycząc z bólu, podciągnął się na rękach, aż jego głowa sięgnęła krawędzi. Ostatnim wysiłkiem wyciągnął się z grobu, uratował swe okrwawione, obolałe ciało. Upadł bez czucia na ziemię... ONI tam czekali na niego! Wyatt tymczasem dostrzegł gwałtowne zmiany na czytnikach i monitorach. Wiedział, co to oznacza. Maas zbliżał się do kulminacji grozy. Miał stanąć twarzą w twarz z najdzikszymi koszmarami, całą grozą, czającą się w jego umyśle. Nieuchronnie nadchodziła chwila prawdy. Mężczyzna przypięty pasami skowyczał jak pies, zgrzytał zębami, uderzał głową o posłanie. Żółć spływała mu kącikami ust, zmieszana ze śliną ciekła po jego napiętych żuchwach jak krem do golenia. Wkrótce skowyt zamienił się we wrzask i wtedy Wyatt uświadomił sobie, że musi to zrobić teraz, ponieważ wrzaski - a właściwie tortury umysłu - powodowały automatyczne włączanie się systemu wspomagania, dzięki czemu Maas mógłby przezwyciężyć koszmar. Zadanie było proste. Hiperstymulacja ośrodków lękowych spowoduje szaleństwo, a w rezultacie śmierć. Ręka Wyatta zadrżała nad wyłącznikiem energii. Pocił się prawie tak obficie jak Maas... ONI czekali na niego. ONI - cierpliwi tropiciele z długimi, cienkimi, węszącymi nosami - psy gończe z wywieszonymi czerwonymi ozorami. ONI - oskarżyciele, których trzęsące się palce wskazywały i wytykały, wytykały i wskazywały - w miarę jak się zbliżali. Ich ręce były podobne do gałęzi zanurzonych w wodzie. Nie, to nie była woda, lecz krew. Nazistowska krew! Krippner wyciągnął pistolet z kabury przywieszonej u pasa jego postrzępionego munduru. Broń dawała mu siłę, wzmagała jego gniew. Rósł w oczach, gniew zastąpiła furia. Wycelował broń i nacisnął spust. Wystrzelił cały magazynek, obserwując, jak padają. Węszące nosy spłaszczyły się, wskazujące palce więdły. Widział, że na ich miejsce przychodzą inni! Nie mógł zabić ich wszystkich. Pistolet wypadł mu z bezwładnych palców. Krippner zaczął krzyczeć w ich przerażone oskarżycielskie twarze o dużych oczach: - Dlaczego ja? Dlaczego nie Gerber, który jest bankierem w naszych ukochanych Niemczech? Ale oni tylko potrząsali głowami i ciągle wskazując na niego, zbliżali się. ON - nie Gerber, bo Gerber nigdy nie był rzeźnikiem. Wykonywał rozkazy, ale nawet jeśli walczył z wrogiem, nigdy nie sprawiało mu to przyjemności. Otto Krippner był nadgorliwy i zawsze mu się to podobało. - Dlaczego nie Feldmann? - krzyczał. - Jest chemikiem w Paderbom. A Stock, Stalowy Człowiek z Ruhry? Dlaczego nie oni? Ale oni wciąż potrząsali głowami, idąc ku niemu z wyciągniętymi palcami. Aż wreszcie jeden z nich, drobny, niewysoki Żyd z pomarszczoną twarzą i zapadniętymi policzkami, wystąpił z tłumu i dotknął Krippnera. Zrobił to tak, jakby dotykał rozpalonego żelaza albo zanurzał dłoń w kwasie fosforowym - jakby dotykał diabła. Krippner pamiętał go. O, tak, byli inni, o których mógł zapomnieć, ale jego pamiętał. Nie jego nazwisko czy numer, ale nawiedzoną twarz. Jego agonię, która pozostała w nim na zawsze. Te rzeczy Krippner pamiętał. Oczywiście, zamordował go osobiście w najokrutniejszy ze wszystkich sposobów. Widmowy krąg zbliżał się do Niemca, powykręcane palce dotykały go. Dopiero teraz zauważył, że to nie były palce, lecz pięciocentymetrowe wiertła, które zaczęły wwiercać się w jego ciało. Krew, wcześniej stężała, teraz zaczęła tryskać z każdego wywierconego otworu. Wrzeszcząc jak nikt nigdy przedtem, Otto Krippner padł na kolana... Gdy Wyatt usłyszał ten wrzask, zatkał uszy i wybiegł z pokoju. W pamięci pozostał mu odgłos zatrzymywanego systemu wspomagania. Wiedział, dlaczego to zrobił. Sięgając do wyłącznika, był świadom subtelnej różnicy - maszyna nie czyni zła, tylko je wyzwala. Nie zauważył wcześniej świateł, które teraz nagle rozbłysły. Włączone automatycznie i obracające się szybko taśmy zaczęły wirować za plastykowymi osłonami. Zaprogramowana na tę właśnie chwilę maszyna dostarczała szerokim strumieniem mocy ESP umysłowi Maasa, przepełniając go silą Boga! Wyatt nie rozumiał, co się właściwie stało. Wiedział tylko, że jest to poza jego możliwościami pojmowania, poza jego kontrolą! Trzęsącymi się palcami odnalazł wyłącznik ... Odrodzony, pełen siły Otto Krippner stanął w kręgu oskarżycieli i rozejrzał się. Jego oczy, tak niedawno przepełnione strachem, lśniły teraz mocą! Rozejrzał się - tak, było to spojrzenie pełne czystego zła. Oskarżyciele odpadli od niego jak zwiędłe liście, strącone gwałtownym podmuchem. Po chwili zniknęli, chowając się w jego umyśle, w ciemnych zakamarkach szarych komórek. Mundur znów był cały, uzupełniony oficerkami. Miał opaskę ze swastyką, czapkę oficera SS i odznakę. Pas z kaburą wisiał u jego boku. Otto Krippner w pełnej chwale, mający więcej mocy niż jakikolwiek człowiek! Niech się strzegą! Niech boją się jego gniewu tak, jak on bał się przez całe lata! Szukał ich, wykorzystując do tego silę umysłu. Odnajdywał ich, szpiegował dalekim postrzeganiem. Wiedział, co zamierzają zrobić, telepatycznie, telekinetycznie nawiedzał ich. Chciał, aby poczuli jego obecność, jego moc... Feliks Goldstein był na przyjęciu w ambasadzie amerykańskiej. Bawił się nieźle, może tylko trochę za dużo, chcąc ukryć gorycz porażki. Porażki, tak - ponieważ świeży trop pana pułkownika, doktora Otto Krippnera, zatarł się. To było obrzydliwe, fizycznie obrzydliwe! Trop wyglądał na dobry, a tu nic. Jeśli Krippner przybył nawet do Anglii, to zmarł zapewne w zapomnieniu. W pamięci Goldsteina krążyły ostatnie słowa Charalambou-Keltnera: „Krippner przybył do Anglii i używał nazwiska Hans Maas. ” Po tej myśli przyszła następna, prawie jak cios. Goldstein zwinął się jak od uderzenia. Naturalistyczny obraz, ostrzejszy niż fotografia, obraz człowieka, którego szukał: Krippner z błądzącym na ustach uśmiechem, w faszystowskim mundurze, podkreślającym chorobliwe, zimnokrwiste zło. Po chwili wizja zniknęła; Feliks uspokoił się i potrząsnął głową. Chyba za ciężko pracuje. Niepewnie wyszedł na balkon, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Zastanawiał się, na ile są zaawansowane inne poszukiwania. Była to ostatnia szansa. Sprawdzenie emigracji z lat 1957,58,59. Człowiek o nazwisku Krippner - o ile Keltner miał rację - nazista, przybył do Anglii pod nazwiskiem Maas... W prywatnej bibliotece, w domu zasobnego brytyjskiego Żyda - Goldersa Greena, Gerry Hechstern i Ira Levi siedzieli pochyleni nad arkuszami fotokopii, zadrukowanymi mikroskopijnymi literami. Stół zalegały stosy porozrzucanych kartek. W żółtym świetle lampy pracowali od wielu godzin - bez nadziei - gdy nagle Levi gwałtownie wciągnął powietrze i dźgnął kartkę palcem. - Tutaj - wyszeptał. - Tutaj. „Hans Maas, lipiec 1958”. - Gdzie? - Hochstern, zapominając o zmęczeniu, pochylił się nad biurkiem i przyłożył szkło powiększające do wskazywanego miejsca. - Maas - wydyszał - Hans Maas żywy, przynajmniej w 1958. Hans Maas alias Otto Krippner! Zabrzmiało to jak inwokacja. Lampka przygasała. W tej samej chwili spadła temperatura w pokoju. Wciągnęli do płuc zmrożone powietrze. - Co, do diabła... ? - mruknął Levi. W kącie pokoju zajaśniała błękitna poświata. Oczy mężczyzn rozwarły się szeroko, gdy ujrzeli zjawę. Czy była zjawą ta uformowana z błękitnego światła postać Krippnera w mundurze, sięgająca głową sufitu, z oczyma pełnymi błękitnego, śmiertelnego blasku? Ale jego wielkie, wyciągające się do nich ręce nie były nierealne! Lewa zacisnęła się na głowie Leviego, prawa na głowie Hochsterna. Powoli, metodycznie wyciskały z nich życie, a gorejące oczy rozglądały się po pokoju, przepełnione energią zrodzoną w umyśle maniaka, wyzwoloną w napadzie obłędnej furii i morderczego szału. Palce Garetha Wyatta docisnęły przyciski do końca, ale rozbudowane centra ESP w umyśle Hansa Maasa stale odrzucały ingerencję Psychomecha. Postać na posłaniu znowu zaczęła krzyczeć. Istnieją różne rodzaje krzyku - ten był inny niż jakikolwiek słyszany dotąd przez Wyatta. Nie mógł go znieść. Nie mógł także znieść widoku Maasa. Jedno spojrzenie wystarczyło, aby odpocząć w samotności. Siedział, drżąc i pocąc się jak wszyscy pacjenci izolatek w zakładach specjalnych... Miles McCauley, amerykański dyplomata, wyszedł na duży balkon ambasady położonej na centralnej ulicy Londynu. Zauważył swojego starego przyjaciela, Feliksa Goldsteina, błąkającego się z kieliszkiem w dłoni. Goldstein wydawał się zmartwiony i przybity i być może nie był to najlepszy moment na rozmowy, ale może to poprawi mu nastrój? McCauley zastanawiał się, czym też on się teraz zajmuje. Podejrzewał, że nadal tropieniem przestępców wojennych. Odgadł dobrze, z tą różnicą, że teraz to Holdstein był tropiony przez przestępcę wojennego. Później McCauley nie będzie pamiętał dokładnie, co zobaczył z balkonu. Nigdy nie będzie pewien tego, co widział. Feliks klęczał, łapiąc powietrze. Jego twarz wykrzywiał straszliwy skurcz, a ramiona wykonywały dziwne ruchy. McCauley słyszał trzask pękających kości, słyszał to bardzo wyraźnie. Dostrzegł, że ramiona krzyczącego człowieka opadają jak uduszone węże. Coś ciągnęło Żyda - coś niewidzialnego - w kierunku kamiennej balustrady balkonu. Podniosło go i próbowało przez nią przerzucić. W trudny do uwierzenia sposób, odwrócony tyłem do balustrady, wślizgiwał się po niej do góry. Jego stopy nie mogły znaleźć dla siebie oparcia. McCauley wyczul czyjąś groźną obecność. Gdy złapał Goldsteina za nogi, coś z niesłychaną łatwością wyrwało mu ciało z rąk. Nagle działanie siły ustało, a mężczyzna, cicho jęcząc, opadł w objęcia Amerykanina. W bibliotece Greena, w tak samo nagły sposób, ustało działanie złowrogiej siły, która pozostawiła Leviego i Hochsterna wciśniętych między biurko a potrzaskaną fotokopiarkę. Żyli, ale znajdowali się w opłakanym stanie. W końcu Levi zdołał podnieść swą zmaltretowaną, zalaną krwią głowę znad czegoś, co kiedyś było zieloną suszką, a teraz zmieniło barwę na brązową. Hochstern pozostał tam, gdzie upadł. Krew płynęła mu z uszu i czuł się, jakby udało mu się wyrwać głowę z uścisku imadła. Otworzył przekrwione oczy i mrugał nimi przez chwilę, by odzyskać ostrość widzenia. Spojrzał na Leviego. Lampka świeciła znowu jasno, tak jakby nic się nie zdarzyło. Tylko mężczyźni mieli świadomość, że przed chwilą prawie zmiażdżono im głowy. Ale co to było? - Co to, do diabła, było? - wycharczał Levi. - Krippner! - Hochstern odpowiedział od razu. Należał do izraelskiego towarzystwa metafizycznego i był znany z tego, że posiadał pewną zdolność jasnowidzenia. - To był on. Jestem pewien. - Ale jak... - Jak to zrobił? Nie wiem, ale kiedy dojdziemy do siebie, natychmiast musimy skontaktować się z Feliksem. Mam przeczucie, że także miał odwiedziny. Tak czy inaczej, jedna rzecz jest pewna: Otto Krippner żył i był gdzieś tutaj, w Anglii! - Był? Przecież przed chwilą powiedziałeś... - Teraz nie żyje - powiedział pewnie Hochstern. - Umarł, czuję to. Może to go zabiło, a może coś innego, ale jestem pewien, że nie żyje. Gdyby żył, nas już by nie było! Dopiero po upływie godziny Gareth Wyatt odważył się wrócić do pracowni. Gdy spojrzał na posłanie Psychomecha, musiał znowu wyjść; zrobiło mu się niedobrze, bardzo niedobrze. Potem zaczął dziękować swojej szczęśliwej gwieździe, która sprawiła, że dom był pusty, bo całą służbę wylał cztery miesiące temu, kiedy zabrakło mu pieniędzy. Ich obecność uczyniłaby jego zadanie niewykonalnym, a co najmniej bardzo niebezpiecznym. W istocie zaś było to prostsze, niż przypuszczał. Hans Maas nie był ciężki, a teraz został z niego tylko worek kości. Prześladowało to Wyatta do końca życia: pamięć o ohydnym odwodnieniu, które wysuszyło ciało Niemca. Jak gdyby Psychomech, pozbawiając ciało wszystkich płynów, wessał w siebie całą treść Maasa niczym olbrzymi mechaniczny wampir... Po zatopieniu w stawie tego, co zostało z Maasa, Wyatt powrócił do domu. Jutro będzie miał wiele pracy. Musi przeszukać dokładnie dom od piwnic aż po dach i usunąć wszystko, co by mogło oskarżyć jego lub jego - jeszcze do niedawna - ogrodnika. A dzisiaj... Dzisiaj nic nie będzie robił. Nie będzie nawet spał; sen był wykluczony. Po prostu będzie siedział na dole przy zapalonych wszystkich światłach i pił kawę. Mnóstwo kawy. A na górze Psychomech cichutko przykucnie na metalowej grzędzie, jak wielki śpiący nietoperz. Sporo czasu minie, nim Wyatt znowu otworzy drzwi i wejdzie do pracowni... ROZDZIAŁ DWUNASTY Czas upływał bardzo szybko. Zarówno Garrison jak i jego żona Terry - pobrali się zaledwie w trzy miesiące od pierwszego spotkania - spędzili go na poszukiwaniu uroków życia, doświadczając niekiedy radości, a nieraz smutku. Smutek przyniosła im śmierć ojca dziewczyny, spowodowana - jak twierdził - „złamanym sercem”, chociaż lekarze stwierdzili guz mózgu. Ból po tej stracie powoli przemijał. W jakiś czas później Garrison wykupił pozornie bezwartościowe udziały, które dały mu kontrolę nad firmą Millera. Co więcej, pod jego kierownictwem firma nabrała wiatru w żagle i rozwinęła się znacznie. Garrison zaczął w krótkim czasie zarabiać poważne sumy na tej transakcji, podobnie zresztą jak na wszystkim, czego się dotknął. Koenig był oczywiście zadowolony z tak spektakularnych sukcesów następcy swojego ukochanego pułkownika i szczęśliwy z rozwoju sytuacji, dokładnie powielającej przepowiednie Schroedera, czy też raczej - Adama Schenka. Gdyby Schenk żył, mógłby rzucić trochę światła na najbliższą przyszłość. W miarę upływu czasu obaj przyjaciele w napięciu oczekiwali zbliżającej się daty z horoskopu Garrisona: „Maszyna. Przedział czasu: do ośmiu lat. RG/TS... Światłość!”. „Osiem lat” od wczesnego lata 1973... to znaczy lato 1981; zostało zaledwie kilkanaście miesięcy. „Światłość!” - Garrison mógł to rozumieć tylko w jeden sposób: na skutek jakiegoś cudownego wydarzenia odzyska wzrok. „RG/TS” - Richard Garrison i Thomas Schoreder. Powrót Schroedera, jego reinkarnacja, przybycie zza grobu i wejście w ciało Garrisona. Metempsychoza - rodzaj podziału, który być może już się rozpoczął... Były to niełatwe lata, niezbyt spokojne i szczęśliwe. Dziewczyna nie lubiła Koeniga od samego początku, od momentu, gdy przekonała się, jak wielki wpływ miał Niemiec na jej męża. Z początku - nieświadomie - starała się ich rozdzielić, ale przekonała się tylko o sile łączących ich więzów. Nie mogła wiedzieć, że przyszłość ma ich połączyć na zawsze. Nauczyła się więc tolerować Koeniga, a ten, wiedząc w czym rzecz, starał się nie wchodzić jej w drogę. Przyjaźń obu mężczyzn wzmogła się pomimo oczywistego, jednak hamowanego i kontrolowanego, sprzeciwu żony Garrisona. O jednej rzeczy Terry nie miała pojęcia, a Richard nie miał sposobności powiadomić jej o tym, że Koenig był panem samego siebie, a przy tym zamożnym człowiekiem. Garrison uświadamiał sobie od czasu do czasu, co wcale nie zmieniało jego uczuć w stosunku do Koeniga, że Niemiec także był człowiekiem, dla którego pieniądze nie stanowiły problemu. Zadbał o to Thomas Schroeder - Willy Koenig mógł, kiedy tylko chciał, „wymówić” i odejść, dokąd tylko chciał. Ale nie chciał. Wyjaśnił to już kilka lat temu - on także poszukiwał drogi do rozszerzenia granic swojego życia. A gdzież lepiej szukać nieśmiertelności niż w towarzystwie człowieka, czy też raczej ludzi, którzy - Koenig był tego pewien - potrafią przedłużyć ten ziemski rozdział? Ślepota nie była już dla Garrisona żadnym problemem. Był niewidomy, to prawda, ale oznaczało to tylko tyle, że jego oczy nie były sprawne. Poruszał się zupełnie naturalnie, jak osoba widząca, tak że ludzie spotykający go po raz pierwszy dość sceptycznie przyjmowali informację o jego ułomności. „Wzrok” Garrisona polepszył się na skutek znacznych udoskonaleń w jego elektronicznych „oczach”, po części dzięki instynktowi, ale głównie na skutek wzrostu aktywności - nienaturalnej wręcz aktywności pozostałych czterech zmysłów. Doskonale radząc sobie z interesami, stał się również ekspertem w dziedzinie do niedawna zupełnie mu nie znanej - parapsychologii. Wydawało mu się naturalne, że wraz ze wzrostem mocy ESP wzrastają również inne jego umiejętności. A jego moc rosła bardzo chętnie - poddawał ją testowaniu. Rozwój mocy następował w postępie geometrycznym we wszystkich kierunkach, z wyjątkiem jednego: nie miał już wizji, pomimo że niegdyś były pierwszym sygnałem jego nadnaturalnych talentów. Od tego dnia przed czterema laty, kiedy poczuł, że musi jechać do Włoch, aby ocalić Terry, nie miewał żadnych proroczych snów, żadnych przeczuć kształtu przyszłości. Wydawało się, że poszukiwania dziewczyny i pospieszenie jej na ratunek kompletnie go wypaliło. Regularne wizyty w „Samotni Garrisona” pozwoliły mu docenić w pełni zarówno bogatą bibliotekę, jak i centrum badawcze. Jednak badania wykazały, że raczej nie ma szans zostać drugim Adamem Schenkiem. Garrison nie zabrał Terry ani razu do posiadłości w Harzu. Wiedział dobrze o jej niechęci do Koeniga, który zawsze mu tam towarzyszył. Znał też jej uprzedzenia, czy też raczej wątpliwości, wobec metafizyki. O ile te powody były dla niej wystarczające, to w rzeczywistości żaden z nich nie był naprawdę istotny dla Garrisona. Tak naprawdę za każdym razem, jadąc tam, wspominał Vicki Maler, której nazwisko nigdy nie padało w ich małżeńskich rozmowach, a miał poważne obawy, że mogłoby się to zdarzyć, gdyby wybrali się tam wspólnie. Garrison wiedział, że nie powinien nosić w sercu wizerunku dwóch kobiet. Zabierając do Harzu żonę, ryzykowałby, że jej obraz nałożyłby się na obraz Vicki, a tego by nie zniósł. Vicki musi pozostać nietknięta - ingerencja innych osób w jego wspomnienia byłaby okaleczeniem ich piękna. Z tych samych powodów kontrolował swoje myśli o Vicki, oczywiście z wyjątkiem okresów pobytu w Harzu, gdzie było to po prostu niemożliwe. Tam czuł jej zapach, jej obecność w każdym pokoju, w każdym miejscu, nawet w świeżo zmienionej pościeli. Garrison - człowiek, który nauczył się dławić w sobie wszystkie problemy i przeganiać nocne koszmary, odkrywał u siebie nowe słabości. Nie był co prawda w pełni świadomy ich istnienia, ale od kiedy zaczęły go nachodzić myśli na ten temat, stało się to dla niego źródłem irytacji. Terry była jedną z jej przyczyn. Nie było tak że Garrison jej nie kochał - wręcz przeciwnie - wierzył, że kochają tak mocno, jak tylko potrafi. Po prostu czuł, że jego miłość idzie na marne. Być może miało to związek z horoskopem Schenka: „Dziewczyna” Przedział czasu - do ośmiu lat”. Maszyna. Przedział czasu - do ośmiu lat. RG/TS... ” i oczywiście - „światłość!” Ale później już żadnej wzmianki o Terry! Żadnej wzmianki, w ogóle. Być może jego irytacja brała się stąd, że Terry go nie kochała. Szaleli za sobą, to prawda - ona była jak w transie, wyczuwała wszystkie jego pragnienia, ale... odnosił wrażenie, że to nie jest miłość. Garrison miał do rozwiązania jeszcze jedną zagadkę. Spał z Terry, mieszkali razem, ale nie mógł jej rozszyfrować. Zresztą ona nie było osobą łatwą do rozgryzienia. W tych rzadkich momentach, gdy myślał o swoim małżeństwie, zdawał sobie sprawę z tego, że był to jego największy problem - poznać ją. Niestety, tak to właśnie wyglądało. Z nieznanych mu powodów jego zdolności nie przydawały się na nic przy próbach głębszego poznania osobowości dziewczyny. Nie miała w sobie niczego, co dałoby się zakwalifikować do jakiejś kategorii. Tu tkwił kolejny problem - być może Garrison nie chciał się dowiadywać, co kryje się pod jej gładką skórą. Być może nawet bał się tego... Cierpiał jeszcze z jednego powodu. Z powodu nienawiści Terry do Suzy. Było to jasne od początku. Pomimo wysuwanych przez niego racjonalnych argumentów, w umyśle dziewczyny wciąż tkwiło przekonanie, że Suzy jest zwierzęciem, którego należy się obawiać. Nawet widząc miłość psa do Garrisona - dostrzegając w niej niemal ludzkie cechy, które widzieli także wszyscy domownicy, i mając pewność, że żaden intruz nie wejdzie do domu, gdy Suzy jest na straży - Terry wciąż przywoływała obraz ze swego snu, obraz psa wzbudzającego lęk. A jeśli... A jeśli nie psa, to na pewno bała się jego niewidomego towarzysza... Znając uczucia Terry wobec psa, nie zdawał sobie sprawy z nienawiści, jaką pies żywił do niej. Nie wiedziała też o tym Terry, chociaż podejrzewała to czasem. Widziała natomiast cała służba w Sussex, widział Willy Koenig. To on właśnie ostrzegł wszystkich przed wyjawieniem tej prawdy zarówno Terry, jak i Garrisonowi. Terry mogła mieć pewne podejrzenia, widząc dziwne spojrzenia psa. Mogła wyczuć jakąś niechęć w jej zachowaniu. Gdy spoglądała na Suzy po raz drugi, widziała znów tylko psa - anioła stróża, znienawidzoną opiekunkę Garrisona, wspomnienie koszmaru sennego. Gdy, od czasu do czasu, rzucała psu jakieś pożywienie, ten łapał każdy skrawek posłusznie, po czym wynosił go do jakiegoś spokojnego, zarośniętego miejsca w ogrodzie i zakopywał, w ogóle nie ruszając. Nie chciał od Terry niczego, być może z wyjątkiem... jej końca. Koenig, spostrzegłszy to, martwił się bardzo. Lojalność leżąca w jego niemieckiej naturze nie mogła się z tym pogodzić. Uczucie, które miał dla Suzy, nie zmalało. Był to jednak tylko pies! Gdyby Suzy jawnie okazała Terry swoje uczucie, zostałaby skarcona, a to byłoby uśmierceniem jakiejś części Garrisona! Jeśli miało tak być, musiałby się zdarzyć „wypadek”. To nie byłoby trudne, Suzy po prostu zniknęłaby. Pies nie był zwyczajnym zwierzęciem. Może podejrzewał, wyczuwał coś w Terry, czego nie dostrzegł nikt inny? Jaka była przyczyna nienawiści? Nauczono ją kochać Garrisona jak Boga, stawiać ponad wszystko. Miała go chronić, prowadzić, czcić go - bez podziękowań. Mogła być bita, głodzona - gdyby tego zapragnął. Mogła nawet umrzeć dla niego. Uwielbienie nie tkwiło w niej, ono było nią samą. W tym można było znaleźć odpowiedź. Heinz Holzer zaszczepił psu coś więcej niż uczucie przywiązania. Rozwinął w niej instynkt chronienia Garrisona. Instynkt ten nakazywał jej nieufność wobec Terry. W ten sposób odgadywała przyszłość z dokładnością, której nie powstydziłby się nawet Adam Schenk. Ale Willy Koenig, oczywiście, nie mógł zdawać sobie z tego sprawy. Po prostu uważał, że Suzy ma swoje powody i to mu wystarczało... Po śmierci ojca Terry jej matka wyszła ponownie za mąż i zamieszkała w Turynie. Korespondowały ze sobą od czasu do czasu, ale Terry nigdy jej nie wybaczyła. Istniał powód, dla którego nie mogła jej przebaczyć: zagarnięcie uczuć mężczyzny, którego nie przestała kochać. Mężczyzna nazywał się Gareth Wyatt. Poznała Wyatta na sześć miesięcy przed jego spotkaniem z matką i przez cały ten czas, z wyjątkiem pierwszego tygodnia, była jego kochanką. Pomimo młodego wieku myślała, że wie już nieco o sztuce kochania, Wyatt pokazał jej jednak o wiele więcej niż inni. W krótkim czasie zupełnie ją zauroczy!. Wyatt uwiódł Terry z dwóch powodów: po pierwsze, jego fortuna topniała, a on wierzył, że ojciec Terry jest zamożny. Tutaj się pomylił, ponieważ akcje Millera nie stały najlepiej. Po drugie, firma Millera wytwarzała mikroprocesory elektroniczne. Wyattowi wydawało się, że może z korzyścią dla Hansa Maasa nawiązać współpracę w poszukiwaniu lepszych części do Psychomecha. Ale kiedy upadek firmy stał się oczywisty, Wyatt zdecydował się przenieść swoje uczucie na kogoś innego. Do tej chwili, co jakiś czas, odwiedzał Terry w domu na przedmieściu Winchesteru. Tam też poznał ojca dziewczyny. Harry Miller nie był typowym biznesmenem. Nie lubił Wyatta, uważając go za zbyt starego - pod każdym względem - dla Terry. Nie zachęcał jej do kontynuowania tej znajomości. Podczas jednaj z wizyt psychiatra poznał jej matkę - Marię. Wróciła właśnie z jednego ze swoich zwyczajowych pobytów we Włoszech, gdzie daleka, ale lubiana przez nią starsza krewna nagle zachorowała. Maria Miller była niezależna finansowo, a przy tam była nie mniej libertynką niż Wyatt. Właśnie wtedy już znudził się dziewczyną i - nie dostrzegając jasnej perspektywy zbicia fortuny - nie widział sensu w przedłużaniu tego związku. Poza tym matka Terry była przepiękną kobietą, dojrzałą i zasobną. Wyatt nie znał dokładnie rozmiarów jej fortuny (w istocie nie była ona wielka), ale zobaczył szansę na zwrot poniesionych kosztów. W końcu Terry przyłapała ich razem. Tak wyglądała część prawdy, którą przedstawiła Garrisonowi, a on nie pragnął poznać reszty. Garrison nawet nie próbował ograniczyć wolności Terry. Nie była ptakiem, którego trzyma się w klatce. Od czasu, gdy wydoroślała, a krąg znajomych jej męża poszerzył się, zdobyła kilku przyjaciół, a nawet adoratorów. Dzięki temu po premierze w Chichester Theatre na przyjęciu spotkała Wyatta. Wciąż znajdował się na fali, ale jego fundusze nadal były bardzo ograniczone. Orientując się w miejscowych układach, wiedział, że została żoną człowieka sukcesu, więc jeszcze raz stała się celem nie do pogardzenia. Natomiast Terry, kiedy go zobaczyła w pokoju otoczonego rozmówcami, uświadomiła sobie, czego została pozbawiona. I teraz, jak nigdy dotąd, jedyny naprawdę przez nią kochany mężczyzna wydał się jej atrakcyjniejszy niż kiedykolwiek. Wiedziała, że nie będzie musiał się bardzo starać, by na powrót uczynić z niej swoją kochankę... Nie ma głupich. Nie była przygotowana na to spotkanie. Zdecydowała się opuścić przyjęcie... i wtedy właśnie ją znalazł. Wychodziła z domu, przez szeroki żwirowy podjazd zmierzając do samochodu, kiedy usłyszała za sobą chrzęst szybkich kroków i głos: „Terry, Terry, proszę, zaczekaj!” Kiedy się odwróciła, znalazła się już w pułapce. Dlatego gdy Garrison zapowiedział swój wyjazd do Harzu, nie oponowała, a wręcz zachęcała go do niego. Jak mówiła - było kilku przyjaciół, których chciała odwiedzić. Chciała też zakupić część nowej kolekcji mody, którą pokazywano w Londynie, co oczywiście nie mogło interesować Richarda. I tak dalej, i tak dalej... Podczas jego nieobecności ich związek rozkwitł intensywniej niż kiedykolwiek, a Terry stała się jak miękka glina w zręcznych dłoniach Wyatta. Nie przyszło mu to łatwo, ponieważ Terry pełna była barier i zahamowań. Jako, że sam stał się ich przyczyną, sam musiał je pokonać. Najgorszą sprawę stanowił jego związek ze Śmiercią ojca dziewczyny. Wyatt musiał się nieźle napocić, zanim wyłgał się z tego zarzutu. Tylko zakochana, całkowicie zauroczona kobieta mogła mu ufać. Jedynym dla niego wyjściem było kłamać w taki sposób, żeby usunąć podejrzliwość Terry. Uwypuklił i pogłębił swój brak uczuć do jej matki, co było skutkiem przepaści, jaka się wytworzyła między nimi. Te argumenty uwiarygodniły jego słowa i pozwoliły jej wierzyć, że to nie Wyatt, ale matka dążyła do utrzymania związku, a właściwie - wymusiła go. Wmówiła mu miłość, czy raczej pożądanie, co od początku z powodu jej wybujałego seksualizmu odpychało go od niej. Bądź co bądź była zamężną kobietą, a poza tym matką jego prawdziwej miłości! Widząc sprzeciw Garetha, zaczęła grozić zniszczeniem ich obojga - jego i Terry. Zrujnuje ich ze szczętem! Wiedziała, że potrzebuje pieniędzy na jakieś ważne przedsięwzięcie, związane z psychiatrią eksperymentalną, znacznie różniącą się od znanych, tradycyjnych metod, więc przyrzekła mu wsparcie finansowe. Nie przypuszczał, że jej środki są zupełnie niewystarczające. To, czego wymagała w zamian, było... Terry mogła to sobie wyobrazić. Związek, oczywiście. Miała wielu kochanków, którymi szybko się znudziła, i było prawdopodobne, że tak samo postąpi z Wyattem. Poza tym nie przeszkadzało jej, żeby nadskakiwał Terry. Wprost przeciwnie, mogła postarać się zmienić nastawienie swego męża. Terry nie musiałaby wiedzieć o niczym... Która kobieta była większą suką? Oczywiście, powinien był zorientować się wcześniej, ale matka postawiła sprawę jasno, tłumacząc mu, że chcąc zaspokoić swoje ambicje, musi poślubić Terry i uczynić ją swoją własnością na zawsze. Czy naprawdę Terry nie mogła się o tym dowiedzieć wcześniej? O tym, że kochał ją, jak nikt inny nie kochał dotąd żadnej kobiety - tak. Pewnie czuła to, gdy byli razem, złączeni miłością i czystą rozkoszą kopulujących ciał. Wszystkie te łgarstwa sprawiły, że Terry zaczęła powoli mu ufać. Jak każda kobieta przyjęła za dobrą monetę wszystko od mężczyzny, którego kochała. W momencie, w którym zorientowała się, że mu wierzy, wyparła się miłości do Garrisona. Była to deklaracja (jakkolwiek bez jednego wypowiedzianego słowa) gotowości do odnowienia ich związku. Nic już się nie liczyło: ani słabość jej męża, ani jej przyszłość, przyszłość Wyatta, Koeniga, przyszłość całego świata. Był to moment zwrotny w łańcuchu zdarzeń, który miał w tragiczny sposób splątać ze sobą losy wszystkich tych osób. Wyatt tylko przyśpieszył ich bieg. Gdyby tylko mogła opuścić Garrisona - tłumaczyła mu - mogłoby być tak jak dawniej. Ponieważ znała już prawdę o ich uczuciach, mogliby żyć razem szczęśliwie. A jeśli chodzi o pieniądze - cóż po nich! On wciąż ma swoją posiadłość, trochę co prawda podupadłą, ale wciąż cenną. Mógłby ją sprzedać, kupić jakieś mniejsze lokum. Mogliby odłożyć różnicę do banku i żyć z procentów. Był inteligentnym człowiekiem i wciąż miał jeszcze kilku pacjentów. Pracowałby i zarabiał na nich oboje. Nie cierpieliby głodu, na pewno nie. A miał przecież plany, które przy odpowiednich środkach mogły przynieść fortunę. Na pewno w jakiś sposób znajdzie te fundusze, jeśli tylko ona zgodzi się być jego i zostać z nim. W tych propozycjach tkwiło niebezpieczeństwo i Wyatt zdawał sobie sprawę, że ryzykuje. Jednak Terry mimo zauroczenia nie straciła głowy. Wyatt miał nadzieję, że jej rozsądek zwycięży, i odetchnął z ulgą, gdy odrzuciła pomysł ucieczki. Nie, Terry nie opuściłaby Garrisona. Byłby to akt głupoty. Garrison posiadał zbyt wielkie bogactwo. Większe, niż Wyatt przypuszczał. Jego żona żyła w luksusie, nawet jeśli zostawiał ją samą i miała zbyt wiele czasu na rozmyślania. Nie, porzucenie go należało wykluczyć - przynajmniej w tej chwili. Ale... czy na pewno projekty Wyatta okażą się coś warte? Mogło mu się udać, jeżeli pieniądze to wszystko, czego potrzebował. Jej plan wyglądał następująco: Garrison zmieniał w złoto wszystko, czego dotknął. Każde podejmowane przez niego przedsięwzięcie w magiczny sposób przynosiło mu zyski. Gdyby Wyatt zainteresował go swoimi projektami związanymi z maszyną, z tym Psychomechem... Pierwszym punktem planu było ich spotkanie - oczywiście, zupełnie przypadkowe. Richard nie powinien wiedzieć, że to właśnie ten Wyatt, przynajmniej nie od razu. Przy pierwszym spotkaniu musi odnieść wrażenie, że mają ze sobą wiele wspólnego. Na przykład - Garrisona szczególnie interesowała parapsychologia. Wobec tego Wyatt powinien zapoznać się z terminologią i podstawą wiedzy z tego zakresu. I tak w sypialni Wyatta, w jego domu w Hampshire, na wielkim łożu z czarną pościelą zostało posiane ziarno porozumienia pomiędzy nim a Garrisonem. Skrupulatnie wypełniając swą część umowy, kochał się z Terry jeszcze raz. Obok, w zamkniętym na trzy spusty pokoju, tkwił lśniący stalą, wciąż nieruchomy, oczekujący Psychomech... Garrison był trochę zmęczony. Jak zwykle podróż do Harzu była przyjemna, ale intensywne testy ESP wykończyły go. Poza tym tęsknił za Suzy bardziej niż zwykle, a obecność Vicki Maler w posiadłości była prawie namacalna. Vicki... Tuż po ślubie z Terry młody Brytyjczyk pojechał wraz z Koenigiem do zamku Zoningen w Alpach. Zdarzyło się to podczas kolejnego pobytu w „Samotni Garrisona”. Pojechał, aby się po prostu przekonać, że... ona tam jest. Był to poważny błąd, koszmar. Garrison bardzo żałował tej wizyty, nawet myśl o powrocie do tego miejsca była przerażająca. Pamięć podsuwała mu ustawicznie obraz tunelu wykutego w sercu lodu i skały. Futrzane buty, grube okrycia, mały samochód, który wyniósł ich na odpowiednią wysokość. Miejsce spoczynku Vicki. Jej ciało leżało tam zamrożone, wciąż ukrywając w swym wnętrzu mordercę, przypominającego jadowitego owada, ukrytego w swym pancerzu. Był w stanie spojrzeć tylko raz na twarz dziewczyny, spokojną, a jednak skrywającą rozpacz i cierpienie. Dwie małe łzy zamarzły mu na policzkach - dwie lodowe krople. Zapamiętał tylko jeszcze szum urządzenia, wsuwającego ją na powrót do oszronionej niszy numer 2139. Miał ten obraz ciągle przed oczami... Gdy wrócił do domu, Terry była tak rozradowana jego powrotem i pełna zatroskania o jego stan psychiczny, że wkrótce doszedł do siebie. Terry musiała oczywiście popisać się swoimi nowymi strojami. Było ku temu kilka okazji - w marcu i kwietniu odbywało się wiele przyjęć, między innymi w domu Doris Quatrain (niepoprawnej lwicy salonowej) w Mayfair. To tam właśnie miało odbyć się zaaranżowane spotkanie Garrisona z Wyattem. Willy Koenig po odwiezieniu ich do domu Doris odjechał w sobie tylko znanym kierunku. Przyjęcie odbywało się w trzech olbrzymich pomieszczeniach i jak zwykle na przyjęciach wydawanych przez pannę Quatrain (często zmieniała stan cywilny - aktualnie była panną... ) panowała tam pełna swoboda, w przenośni i dosłownie. Pełno było wyśmienitego jedzenia i mocnych alkoholi. Garrison unikał jedzenia, poprzestając na butelce kiepskiej włoskiej brandy. Siadali zwykle w narożniku sali, gdzie po chwili dołączyły się do nich szkolne koleżanki Terry, które zdążyły nieco wyrosnąć z pieluch. Kilka lat temu Garrison byłby zachwycony takim towarzystwem, choć czułby się skrępowany i spięty. Teraz jednak nie interesowały go wcale, no, może trochę bawiły. Siedział rozluźniony, bawiąc się nieźle ich rozmówkami. Po chwili Terry poszła uciąć sobie pogawędkę z Doris. Tuż po jej zniknięciu zauważył postać - wysoką, szczupłą i zdecydowanie męską. Niespodziewanie mężczyzna dołączył się do Garrisona i koleżanek Terry; wywarło to natychmiastowy efekt. Rozmowy umilkły na moment, aby po chwili wybuchnąć ze zdwojoną energią i jeszcze większą sztucznością. Dla Garrisona był to znak świadczący o pozycji towarzyskiej nowo przybyłego. Dostrzegł rękę wyciągającą się w jego kierunku. Uścisnął ją. - Garrison, Richard Garrison - powiedział. - Och, ależ ja pana znam, panie Garrison. - Głos nieznajomego miał głębokie i przyjemne brzmienie. - I jeśli wolno mi tak powiedzieć, podziwiam pana. Proszę mi wybaczyć tak obcesowe stwierdzenie, ale... cóż, mnóstwo o panu słyszałem. Myślę, że mamy ze sobą wiele wspólnego. - O! - Garrison uśmiechnął się. Nie był pewien czy podoba mu się bezpośredniość nieznajomego, czy też podziw słyszany w jego głosie. A może by go tak troszkę przyhamować, oczywiście bez obrażania? - Słyszał pan o mnie? Mamy ze sobą wiele wspólnego? Wobec tego jest pan... moim inspektorem podatkowym? Panny roześmiały się w taki sposób, jakby wyczuwały, że ich obecność jest zbyteczna. Tu działo się coś wykraczającego poza ich zdolności percepcyjne. Jedna po drugiej zaczęły prosić o wybaczenie i wkrótce mężczyźni zostali sami. - Nazywam się Wyatt - powiedział nieznajomy. - Zostałem niedawno przyjęty do Towarzystwa Parapsychologicznego w Londynie. Tam usłyszałem o panu. Cieszy się pan wielką sławą. - Byłem na kilku spotkaniach - odpowiedział Garrison - dużo mówią, jeszcze więcej piją, a robią bardzo mało. Szczerze mówiąc, nudzą mnie i jestem pewien, że znudzą także i pana. Nie mam zamiaru potwierdzać mojego członkostwa. - Jest pan bardzo szczery - Wyatt zaśmiał się - ale tego się po panu spodziewałem. Zgadzam się z panem, są bardzo nużący. Takie jest moje zdanie. Niespotykanie nudni, rzekłbym. Teoretycy; nie ma tam praktyków. Garrison z zainteresowaniem przysłuchiwał się mężczyźnie. Jego głos, nie będąc dźwięcznym, miał w sobie coś hipnotycznego i wraz z zapachem, pomijając nieznaczną woń kosmetyków, tworzył obraz człowieka... koło pięćdziesiątki, wyglądającego na mniej. Szczupły, wysoki szatyn, z niewątpliwie farbowanymi włosami, siwiejącymi na skroniach. Uścisk dłoni także zdawał się harmonizować z charakterystyką tego człowieka, dokonaną w myślach przez Garrisona. Na pewno był dziarskim facetem. Jego głęboki głos i mocny uścisk na to wskazywały. To wszystko tłumaczyło efekt, jaki wywarło jego przybycie na dziewczynach. Kimkolwiek, czymkolwiek był - musiał być notorycznym kobieciarzem; to dlatego pozostali sami. Było to jak niema zmowa. Zostać - oznaczało narzucać się. Być może powrócą później, gdy wódka zmyje dobry ton i naruszy skostniałe modele zachowania. Do tej pory Garrison miał czas, by upewnić się w swoich podejrzeniach. - Panie Wyatt, oczywiście orientuje się pan, że jestem niewidomy? - Słucham? Niewidomy? Tak, oczywiście, orientuję się. - Głos Wyatta był nieco kwaśny. - Czy zrobiłem albo powiedziałem coś obraźliwego? Czy... - Nie, nie, nic takiego, ale powiedział pan o swoich kolegach z towarzystwa ESP, że to tylko teoretycy, a nie praktycy. Ja, pomimo mojej ślepoty, jestem praktykiem. - To także słyszałem. Szczerze mówiąc, właśnie dlatego chciałem z panem porozmawiać. Przez całe życie interesowała mnie psychiatria i psychologia, typowe i nietypowe zasady działania umysłu ludzkiego. Dopiero niedawno zacząłem się interesować parapsychologią. Jest to, można rzec, druga strona tego samego medalu. Ja także chciałbym zostać praktykiem. Coś zaskoczyło w umyśle Garrisona. „Wyatt... psychiatria... ” Coś kojarzył, ale zignorował to. Nagle zapragnął się przed nim popisać. - Czy pozwoli pan zademonstrować sobie moje możliwości? - zapytał. - Z przyjemnością! - Wyatt przybliżył się. - Nic o panu nie wiem. Prawda? - Tak, nigdy się wcześniej nie spotkaliśmy - zgodził się Wyatt. - Wierzy mi pan, że jestem niewidomy? - Garrison uniósł nieco swoje okulary. Usłyszał lekki okrzyk tamtego. - Doskonale. A teraz opiszę pana wygląd zewnętrzny, zgoda? - W skrócie streścił Wyattowi swoje spostrzeżenia. Na koniec dodał bezwiednie i spontanicznie: - Poza tym celem tej rozmowy nie jest wyłącznie dyskusja na temat parapsychologii czy demonstracja zdolności ESP. Przez ułamek sekundy Wyatt był bezradny - wytrącono mu broń z ręki. Jego umysł starał się opanować, wysyłając jednocześnie szereg impulsów, wychwytywanych przez Garrisona. Impulsy pojawiały się i znikały jak w kalejdoskopie. Były tam pieniądze i MME - Miller Micro-Electronics. Poza tym obraz Wyatta - dokładnie taki, jak go opisał Garrison. Uśmiechał się z obawą. Była także Terry - nieistotna w mnogości pojawiających się obrazów. Było coś jeszcze, coś, co przeleciało prawie nie zauważone. Coś bardzo ważnego. Tak ważnego, że sięgnął po to, jak człowiek z siatką na motyle sięga po bardzo rzadki okaz. Złapał... W następnej sekundzie przez jego umysł przysunęła się kolorowa ruletka z zachodzącymi na siebie barwami! Wirująca, kołująca... Maszyna kołująca w przestworzach i on, z Suzy trzymającą mu łapę na ramieniu. Dziwny krajobraz: na wprost - trupie drzewa, jak szkielety szczerzące swe szczęki ku niebu. Później smoliste jezioro, czarna skała, Czarny Zamek - walka! - Panie Garrison? - W głosie słychać było troskę. Czyjaś ręka trzymała go za ramię. - Panie Garrison, czy mogę panu w czymś pomóc? - Nie! - Jego głos przybrał tonację falsetu, ale poradził sobie. - Nie, nic mi nie jest. Taki pijacki czar! Ta przeklęta liguryjska brandy. To wszystko. - Ale wyglądało to tak, jakby miał pan zemdleć, twarz trupioblada... Może coś pan zjadł? Wezwać lekarza? Lekarz... psychiatra... Wyatt... Wreszcie przypomniał sobie. Garrison wiedział już, z kim ma do czynienia. Ale... nie miało to większego znaczenia. Były o wiele ważniejsze sprawy. - Nie, panie doktorze, nie - odpowiedział - nic mi nie będzie. Skierował swoje srebrne szkła na tamtego. Poza nim nikt nie widział zajścia. Garrison usiadł wygodnie w fotelu, odetchnął głęboko i powiedział: - Czy może pan odnaleźć moją żonę i przyprowadzić ją tutaj? Mam już na dzisiaj dosyć tego miejsca. - Oczywiście - odpowiedział Wyatt - ale czy jest pan w stanie teraz wyjść o własnych... - Oczywiście - warknął Garrison. - Nie jestem chory, Wyatt, i nie jestem kaleką! Psychiatra wstał, chcąc odejść. Garrison złapał go za łokieć. - Proszę posłuchać, jest mi przykro. To chyba sprawa zmęczenia. Proszę skontaktować się ze mną jutro rano. Proszę mnie odwiedzić. - Słucham? - Potrzebuje pan pieniędzy, a ja mam ich cale mnóstwo. Firma Miller Micros ma wszystkie potrzebne panu podzespoły. W tym także mogę panu pomóc... Wyatt otworzył usta ze zdziwienia, ale tym razem zapanował nad sobą. Jego umysł zatrzasnął się jak skorupa wielkiego małża. Nie wiedział, jak Garrison tego dokonał, ale jeśli rzeczywiście istniało coś takiego jak telepatia, to jego umysł został już spenetrowany dostatecznie. - Jest pan niezwykłym człowiekiem - powiedział. Garrison przytaknął. - Doskonale, wobec tego do jutra. Chwilę później wróciła Terry. Wydawała się trochę poirytowana, trochę przestraszona. - Richardzie, co, na Boga... ? - Wychodzimy. - Przerwał jej niegrzecznie, sięgając do kieszeni po skrawek papieru. - Tutaj masz numer Willy'ego. Zadzwoń i powiedz mu, że jesteśmy gotowi. - Co? Ależ ja właśnie zaczęłam się dobrze bawić i... - I wychodzimy. - Garrison był nieugięty. Wydęła wargi, po czym od razu zmieniła wyraz twarzy i zmusiła się do uśmiechu. Usiadła koło niego i wzięła go za rękę. - Czy coś się stało, Richardzie? To chyba nie on... To nie ON? - On? - Tak, ten człowiek, z którym rozmawiałeś. Gareth Wyatt. Garrison pokiwał twierdząco głową. - Tak, przed chwilą się zorientowałem. - Czy powiedział ci coś nieprzyjemnego? - Szybko się spostrzegła, dając wspaniały popis gry aktorskiej. - O mojej matce? O mnie? - O twojej matce? - Garrison wydawał się nieobecny. - O tobie? Dlaczego miałby mówić o tobie? - Dlaczego więc musimy już... ? - Zadzwoń w końcu do Koeniga, dobrze? - warknął. Gdy odeszła, jeszcze raz odetchnął głęboko, oczyszczając swój umysł z niepotrzebnych emocji. Maszyna. Ta Maszyna. Doktor Gareth Wyatt ją ma. Ma ją, ale potrzebuje na nią pieniędzy. Doskonale, dostanie wszelkiego rodzaju wsparcie. Przybywając znikąd, jak zimny wicher, pojawiło się w jego umyśle jedno słowo. Pochwycił je. Przeliterował w myślach plastykowo-metalowe głoski. Psychomech... ROZDZIAŁ TRZYNASTY Około jedenastej następnego dnia Wyatt odwiedził Garrisona w jego domu w Sussex. Rozmowa odbywała się w gabinecie. Terry dyskretnie zeszła na dół, a Willy Koenig rozsiadł się wygodnie za półką z książkami i przysłuchiwał się rozmowie z ukrycia. Niemiec był zdziwiony szybkością, z jaką Garrison podjął decyzję. Zanim jednak podali sobie ręce na pożegnanie i Garrison wyprowadził Wyatta z gabinetu, uzgodnili razem kilka punktów umowy. Garrison zapewnił go o swojej pełnej pomocy materialnej, a także obiecał dostarczenie podzespołów z MME. Wyatt odjechał już spod domu swoim samochodem, gdy Koenig wyszedł z ukrycia i wspólnie zaczęli wymieniać wrażenia z rozmowy. - No i... - zapytał Richard. Koenig zmarszczył brwi. - Richardzie, ja już słyszałem o takiej maszynie wcześniej, o takiej lub bardzo podobnej. - O maszynie Hitlera? O kreatorze nadludzi? - Właśnie o tej. Thomas ci powiedział, co? - Tak, powiedział. Mówił także, że jedyny człowiek, mogący ją zbudować, nie żyje. Koenig przytaknął. - Otto Krippner, tak. Geniusz. - Może tak, a może nie. - Jednak maszyny Wyatta bardzo przypominają tamtą maszynę Krippnera. - Znowu zmarszczył czoło. - Uderzyła mnie jedna rzecz. Wyatt zna funkcje Psychomecha, co jest oczywiste - jest jego konstruktorem - ale jeśli chodzi o szczegóły techniczne... - Gubi się? - Dokładnie! Być może jest psychiatrą, ale inżynierem - nigdy! - Zgadzam się z tobą - odpowiedział Garrison i także zmarszczył czoło. - Willy - dodał po jakimś czasie - sprawdź, czego można się dokopać na temat doktora Wyatta, dobrze? Interesuje mnie jego niedawna przeszłość. Skieruj kilku naszych ludzi do wykonania tego zadania. Wiem, że coś przede mną ukrywa, ale nie wiem, co to może być. Chociaż spodziewałem się, że ma słaby charakter, to pomyliłem się - jest twardy jak żelazo, kontroluje się przez cały czas. To chodzący paradoks. Wczoraj, kiedy go zaskoczyłem, niemal zasypał mnie tą całą telepatyczną mieszaniną, a dzisiaj - kompletnie nic!... - Krippner - powtórzył jeszcze raz Koenig. - Wciąż mam wrażenie, że tkwi gdzieś w tej sprawie. Nie, nie myślę o Wyatcie - on jest Anglikiem, a poza tym ma o jakieś piętnaście lat za mało... - Nie widzę niczego, co mogłoby ich łączyć - powiedział Garrison. - Nawet gdyby Krippner żył, cóż mógłby mieć wspólnego z Wyattem? Nie, Willy, to ślepy zaułek... - Przerwał. - Ale jednocześnie... - Tak? - Spokojnie. Czy znamy kogoś o silnych powiązaniach izraelskich? - Czy próbujesz mnie przestraszyć, Richardzie? - Koenig wyszczerzył zęby w uśmiechu, ale po chwili znów był poważny. - Znamy kilku: Uri Angeli, Golders Green. Ten ostatni ma przyjaciół w ambasadzie. Rozumiem, że chodzi ci o to, by wiedzieć, czy w dalszym ciągu tropią Krippnera? Garrison skierował swoje szkła dokładnie na Koeniga, tak jakby nie był niewidomy. Przytaknął. - Już dawno zdałem się na twój instynkt, przyjacielu. Jest czasami bardziej skuteczny niż moje ESP. Poza tym instynkt jest zawsze konkretny i inspirujący, podczas gdy ESP - enigmatyczne i często mylące. Na przykład mój sen o Maszynie, jeziorze, zamku i tym wszystkim... Przeczucie, tak, ale nie odkryłem, o co tu naprawdę chodzi. Ty z drugiej strony... - Jak zwykł mawiać Thomas Schroeder, mam swoje złe przeczucia. Ty nazywasz to instynktem, ja - chęcią przeżycia. Twojego i mojego przeżycia. Zgadzamy się z tym, że Wyatt nie zbudował Psychomecha. Dobra, moje złe przeczucia są tego rodzaju: jeśli nie on, to kto? Dlaczego udaje, że to jego dzieło? A może jest tak że boi się wymieniać nazwisko konstruktora? - Dobra. - To przekonało Garrisona. - Sam sprawdzę wersję z Krippnerem. Zrobię to przez Uri Angela, tak jak radzisz; jest mi winien małą przysługę. Mam także coś dla ciebie. Jedź do Winchesteru, do zakładów Millera i przywieź ze sobą Jimmy’ego Craiga. Chcę się z nim zobaczyć. Słyszałeś, co powiedziałem Wyattowi? - O wysłaniu tam naszego człowieka, by sprawdził Psychomecha? Tak, słyszałem. Kto mógłby lepiej skontrolować maszynę niż najlepszy inżynier MME? Jest to jeszcze jeden dowód na to, że Wyatt nie jest wynalazcą Psychomecha! Jeśli go zbudował, dlaczego nie potrafi go naprawić? - Przez brak pieniędzy, jak twierdzi. Rozumie maszynę jak własne dziecko, ale nie jest elektronikiem. Dlatego potrzeba mu Jimmy’ego Craiga. Dla Wyatta czas to pieniądz. Ten facet siedzi po uszy w długach, musi więc szybko zdobyć jakąś forsę. To rozumiem, jak się raz miało pieniądze, to później trudno sobie bez nich radzić. - Nie. - Koenig potrząsnął głową. - To zbyt banalne. To musi być coś więcej. - No! - Musisz zdawać sobie sprawę z tego, że jest to TEN Gareth Wyatt, który tak sprytnie poczynał sobie z matką Terry. - Tak, wiem o tym. - Garrison wzruszył ramionami. - Zbieg okoliczności. - Co takiego? - Koenig aż się zakrztusił. - Ty w to wierzysz? - Wierzę lub nie, co to ma za znaczenie? Willy, to jest to! Psychomech! - Garrison uderzył pięścią w dłoń. - To Maszyna, moja Maszyna. Nic się nie liczy poza nią. Przy ostatnich słowach Garrisona Koenig poczuł, jak podnoszą się włoski na jego byczym karku. - Richardzie, to był tylko sen, tylko... - Tylko sen? Twoja wypowiedź nie jest zbyt logiczna. - Przerwał Garrison ostrym głosem, który natychmiast złagodniał. - Terry też pojawiła się we śnie. Bomba, która mnie oślepiła, też była snem? Jezus Maria! Sen czy nie sen, nie ma innego wytłumaczenia, Willy! Musisz to zrozumieć! Pamiętasz? „RG/TS Światłość!” - to proste. - Ale... - Żadnych „ale”, Willy. Psychomech - to moja Maszyna! Koniec zmagań. Horoskop Schenka dochodzi do ostatniego punktu na linii. Tak, Psychomech jest kluczem do wszystkiego, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Przez następne pół roku Terry Garrison i Gareth Wyatt mieli sporo szczęścia. Zdolności Garrisona nie rozwinęły się jeszcze na tyle, aby był w stanie przejrzeć na wskroś ich myśli. Nie miał jednak żadnych przesłanek, aby podejrzewać ich o cokolwiek. Mieli także szczęście, że Koenig badał przeszłość Wyatta, a nie jego codzienne zwyczaje. Gdyby to zrobił, dowiedzieliby się o tym pierwsi... Ich związek trwał dalej, z nie mniejszą intensywnością niż kiedyś - Wyatt wciąż udowadniał, że tak jest. W gruncie rzeczy dostał to, czego pragnął, i teraz - gdy przeszedł na utrzymanie Garrisona - uważał Terry za coś niewiele lepszego od podbieraka na ryby. W dodatku kiedyś jej apetyt był mniejszy, teraz, wraz z rozwojem pełni kobiecości, dorównał apetytowi Wyatta, a nawet zaczął go przewyższać. Nie było to rozpasanie; była po prostu zakochana. Stanowili, jak dotąd, dobraną parę. Jej uroda rozkwitła na skutek romansu z Wyattem, a on - no cóż... na pewno nie młodniał. Z biegiem czasu zaczynał mieć dziwne myśli, zakłócające spokojny sen człowieka, który zawsze kochał tylko siebie... Tymczasem śledztwo prowadzone przez Koeniga i Garrisona przyniosło rezultaty. Odpowiedzi nie nadchodziły zbyt szybko, ale pod koniec października wiedzieli już, że eks- ogrodnik Wyatta - Hans Maas - to nikt inny jak Otto Krippner. Wszystkie obawy Koeniga sprawdziły się co do joty - Psychomech był wynalazkiem Krippnera. Po kilkunastu miesiącach Izraelczycy wreszcie odkryli ślad prowadzący do Garetha Wyatta. Wspólnie z wysokimi przedstawicielami wywiadu brytyjskiego odwiedzili jego posiadłość, ale tam trop się urwał. Wydawało się, że „Exodus” przechwycił Krippnera wcześniej i ułatwił mu dyskretne zniknięcie. Gdzie teraz przebywał, o ile żył? Nikt nie był w stanie dać na to odpowiedzi. Co do psychiatry - jego wersja była dość pokrętna, ale w gruncie rzeczy spójna. W końcu dano wiarę jego kategorycznym zaprzeczeniom, jakoby znał prawdziwe nazwisko i przeszłości swojego ogrodnika. Wyatt wyśmiał podejrzenia rzucane na Maasa. Przeszukano mu dom za jego przyzwoleniem. Nie miał żadnych pomysłów na to, gdzie Maas mógłby się ukrywać. Całe śledztwo miało bardzo łagodny przebieg, nie zainteresowało więc zupełnie prasy. Nikt nie zadał sobie trudu, aby zapytać psychiatrę o olbrzymią maszynę na piętrze domu - był w końcu lekarzem, a że miał niekonwencjonalne metody... Poza tym, kto dzisiaj pamiętał „projekt berliński”? Był to relikt przeszłości, wytwór chorych umysłów, zapomniany, podobnie jak rakiety V-2... Garrison i Koenig mieli lepsze informacje: Otto Krippner z pewnością zbudował w końcu swoją maszynę - w domu Wyatta. Psychomech był jawą, a nie snem. W kilka tygodni po otrzymaniu pierwszej informacji o Psychomechu, a na długo przed nadejściem informacji o Wyatcie, Garrison miał zobaczyć urządzenie. Przeżył swoje największe rozczarowanie - Psychomech w niczym nie przypominał bestii z jego snu. Nie była to żadna demoniczna Maszyna, nie można było na niej się unosić. Nie był nią ten elektroniczny potwór z wężowymi kablami i trupiobladymi monitorami. Ale z każdą następną wizytą Richard nabierał jednak coraz większego przekonania, że ma on jakiś związek z jego koszmarami. Horoskopy Schenka zawsze się sprawdzały... Miesiące pracy Jimmy’ego Craiga przyniosły zdumiewające efekty. Inżynier wypruł z bestii wnętrzności, usuwając niektóre układy, i wymieniał je, gdzie to było możliwe, na mikroprocesory. Powoli, ale systematycznie Psychomech zmniejszał swoje wymiary, zwiększając jednocześnie swą moc, aż w końcu bestia osiągnęła kształt zbliżony do zapamiętanego przez Garrisona... Craig był najlepszym człowiekiem do tej pracy, ale podczas niej miewał nieraz poważne wątpliwości. Wszystkie umieszczał w cotygodniowych raportach i wkrótce także on był przekonany, że Wyatt nie jest twórcą maszyny. Garrison od razu ostrzegł go, żeby zatrzymał wszystko w najgłębszej tajemnicy, a przede wszystkim, by nie zdradził się ze swymi opiniami przed lekarzem. Craig mógł tylko wzruszyć ramionami i przystać na to. Ze względu na pieniądze płacone mu przez niewidomego byłby głupcem, gdyby zrobił inaczej. Maszyna była dziełem geniusza - co do tego Craig nie miał wątpliwości. Im więcej czasu poświęcał na wymianę części i uczenie się mechanizmu, tym jaśniej widział jej funkcje i techniczne niuanse. Wyjaśniały się powoli żywione wcześniej wątpliwości. Pozostawało pytanie, czy te wszystkie mechanizmy służą poszerzeniu funkcji podstawowych i co - tak naprawdę - było podstawową funkcją urządzenia? Craig informował Garrisona o wszystkich niejasnościach. Podniecenie i rozgorączkowanie niewidomego nie miało granic. Craig miał kontynuować swoją pracę, nie informując Wyatta o rezultatach, i wymieniać wszystko, co tylko było możliwe. Miał się nie kłopotać pytaniami w stylu: „czy to funkcja poboczna czy podstawowa”, ale po prostu zapewnić bezpieczne warunki eksploatacji. Garrison zapytał Craiga, z jakiego powodu maszyna nie funkcjonuje, i zdziwił się, słysząc, że nie tylko nie była zepsuta, ale na dodatek już kilkakrotnie działała, i to całkiem nieźle. Jednak jako prototyp, pomimo swej unikatowości i bezcenności, nie mogła zostać użyta na oddziale psychiatrycznym w szpitalu. Craig dysponował teraz sporządzonymi przez siebie wykresami i szkicami, pozwalającymi na łatwe powielenie urządzenia. Jasne! Tego właśnie Wyatt potrzebował - planów, danych technicznych - po to, by zbudować wiele egzemplarzy i podbić rynek. Garrison miał odmienny pogląd. Coś podpowiadało mu, że Psychomech to niebezpieczna zabawka. Dlatego - kiedy prace konserwacyjne zostały zakończone - polecił, aby oddano mu wszystkie plany i wykresy po to, żeby móc spalić je osobiście. Psychomech był tylko jego - nikogo więcej! Jego snem, jego jawą! Tego samego dnia, kiedy Wyatt przyszedł do niego i zaczął gwałtownie protestować, Garrison wyjawił mu swój plan. Chce stać się pierwszym obiektem nowego Psychomecha, pragnie podróżować po dziwnych meandrach własnego umysłu. Spodziewał się sprzeciwu, ale... nie było żadnego. W jego mózgu coraz śmielej zaczęta przebijać się myśl, nabierając kształtu, jaśniejąc coraz intensywniej, pozwalając niewidomym oczom dostrzec wypalone słowa z horoskopu Adama Schenka: „Maszyna - RG-TS - Światłość!” Następne dwa miesiące stały pod znakiem przygotowań, przesycone były jednak jakimś niezwykłym niepokojem. Niepokojem wcześniej nieznanym - dreszczem śmierci! Tak, obawiał się Psychomecha, musiał jednak spróbować. I podczas gdy Jimmy Craig testował pracującą na pustym przebiegu bestię, Garrison siedział w gabinecie swojego domu kilka mil dalej i wspominał pokrętne drogi, jakie go do tego wszystkiego doprowadziły. W końcu naukowiec zatelefonował, informując, że wszystko gotowe. Od tego momentu wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Po pierwsze, Garrison ustalił z Wyattem datę (miało to być szóstego czerwca) i podpisał czek na dwieście pięćdziesiąt tysięcy funtów. Była to częściowa rekompensata za zmianę kontraktu, a także przejaw jego dobrej woli, z drugiej zaś strony - osobiste zabezpieczenie. Życie Garrisona przez cały czas trwania eksperymentu będzie spoczywać w rękach Wyatta. Obiecał mu więc następne dwieście pięćdziesiąt tysięcy, jeżeli przytomny, zdrowy na ciele i umyśle, czy raczej (jak wolał Richard) we własnym ciele, zakończy swój eksperyment z maszyną. Garrison był tak podekscytowany, że nie mógł myśleć o niczym innym. Przyszłość przez duże „P” mogła nadchodzić powoli, jego własna natomiast musiała się pośpieszyć. Trzeba się też było zająć Suzy. Od niedawna martwił się o nią. Pies jakby dostrzegł zmianę w swoim panu, gwałtownie opanowujące go podniecenie, i chyba czegoś się obawiał. Okazywał to zupełnie nietypowo: brakiem cierpliwości nie tylko w stosunku do Koeniga czy Terry, ale - co niegdyś było nie do pomyślenia - także w stosunku do swego pana. Wykazywał szczególną agresywność, jakby zdawał sobie sprawę, że po części on sam jest sprawcą zmiany, jaka w nim zaszła. Natomiast kiedy - na szczęście rzadko - pojawiał się Wyatt, Suzy zachowywała się tak agresywnie, że trzeba ją było powstrzymywać przed rzuceniem się na niego. Nienawidziła psychiatry szczerze i tylko komenda Garrisona sprawiała, że niechętnie rezygnowała z poważnego uszkodzenia Wyatta. Jej skrywana dotąd nienawiść do Terry ostatnio się uwidoczniła - kilkakrotnie warczała na nią, pokazując ostre zęby. Natomiast jej nastawienie do Koeniga było inne. Kiedy patrzył w jej ślepia i przez nie zaglądał do psiej duszy, widział w nich wszystko to, co było też jego udziałem. Wszystkie jego wątpliwości i uprzedzenia były w nich widoczne jak w zwierciadle. Być może dlatego tolerowała go. Z powodu dziwnego zachowania Suzy, jej irracjonalnej agresywności, Garrison zdecydował się podczas eksperymentu z Psychomechem trzymać sukę w zamknięciu. Wyatt powiedział mu, że wszystko potrwa kilka dni, najwyżej tydzień, i zależnie od wyników będzie mógł spędzać, połączony z maszyną, nawet do sześciu godzin dziennie. Doskonale, skoro nie można już ufać Suzy - zostanie zamknięta na tydzień. Nie można jej było zostawić tylko z Terry... Koenig dopiero co dowiedział się o swoim wyjeździe w czasie trwania eksperymentu i był szczerze zaskoczony. Więcej: był pełen obaw. - Mam wyjechać? - powtórzył słowa przyjaciela. - Chcesz, żebym wyjechał, podczas gdy ty będziesz ujeżdżać tę piekielną machinę? Jasne, że będę tu z tobą, żeby upewnić się, czy wszystko idzie dobrze. I... - Nie! - powiedział Garrison ostrym głosem. - Wyjedziesz na tak długo, jak to będzie konieczne. Być może będzie to bardzo niebezpieczne. - Niebezpieczne? Chyba nie łapię. - Niebezpieczne, zarówno dla ciebie, jak i dla Suzy. Również z tego powodują zamknąłem. Koenig patrzył na niego ostrym wzrokiem; w końcu potrząsnął głową i bezradnie wzruszył ramionami. - Spławiasz mnie, Richardzie. - W moim pierwszym śnie widziałem bombę - Garrison pośpieszył w wyjaśnieniem. - Oto skutek. - Podniósł okulary. - W drugim śnie też widziałem bombę, ale tym razem przeznaczona była dla ciebie! Teraz Koenig zdenerwował się nie na żarty. - Ale jesteśmy w Anglii, Richardzie, nie w Irlandii Północnej i, do jasnej cholery, jestem bardzo dobry w troszczeniu się o siebie! Poza tym sam przyznałeś, że twoje wizje są często chybione. Przypuśćmy, że twój pierwszy sen był przepowiednią; czy drugi nie mógł być po prostu zwykłym koszmarem? Aha, jeszcze jedno - czyż w drugim śnie nie uratowała cię Suzy? Czy nie ściągnęła cię z maszyny tuż przed eksplozją? - No właśnie - odpowiedział Garrison. - Próbowała mnie uratować, odciągając od Maszyny. Musiałem jednak zdążać dalej, musiałem odnaleźć Czarną Komnatę i zobaczyć, co jest w środku. Nie rozumiesz? Koenig wolno pokiwał głową. - Myślisz więc, że pierwszy sen był tylko przepowiednią, podczas gdy drugi jest zwykłym ostrzeżeniem? - Niezupełnie. Oba sny to zarówno przepowiednie, jak i ostrzeżenia. Gdybym posłuchał pierwszego ostrzeżenia, widziałbym teraz. Zrozum, druga bomba może być tylko symbolem - nie wiem, może symbolem niebezpieczeństwa grożącego tobie? Jesteś moim przyjacielem i najbliższym mi człowiekiem. Nie mogę dopuścić, aby coś ci się stało. Nikt nie przeszkodzi mi w mojej wyprawie do Czarnej Komnaty. Dlatego właśnie chcę, żebyś wyjechał. - Na Boga! - wybuchnął Koenig, po czym zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem, prawie krzycząc na zdumionego Garrisona: - Wszystko przez ten pieprzony sen! - To więcej niż sen, Willy! - Garrison trwał przy swoim. - Pomyśl - pamiętasz, co ci mówiłem o tym, jak się zachowywałeś? „Zejdź z maszyny, Richardzie!” - tak krzyczałeś. Chciałeś, żebym przerwał podróż. Tego samego chciała Suzy. Tak samo jak teraz - oboje staracie się teraz mi przeszkodzić! - Ale... - Do diabła z „ale”! Muszę to zrobić. Muszę wiedzieć. Mam poza tym umowę z twoim ukochanym pułkownikiem. - Umowę? - Koenig otworzył szeroko usta. - Za... zapomniałem! - O nie, nie, Willy! Nie zapomniałeś. Przez te lata zmienił ci się tylko punkt widzenia. To wszystko. Zapomniałeś? Nie ty. Kurwa, ty sądzisz, że on już jest we mnie! Mam rację, prawda? No cóż, jeszcze nie jest. I, do diabła, wcale nie jestem pewien, czy go chcę! Ale nie martw się! Nie wystawię go do wiatru. Dam mu szansę - jeśli ma wystarczająco dużo siły. - Umowa - miękko powtórzył Koenig, kiwając głową oczywiście. Mając świadomość, że wygrał spór, Garrison rozluźnił się. - Jak widzisz, nie ma innej drogi, więc wyruszam. Ty i Suzy trzymajcie się z dala. - Tak - wolno odpowiedział Niemiec - teraz rozumiem. - Wyjedziesz gdzieś na przykład na wczasy do Niemiec - polecił mu Garrison. - Możesz jechać do „Samotni”, jeśli chcesz. Chcę zobaczyć bilet, Willy, i chcę zobaczyć, jak odlatujesz... W Środę o dziesiątej rano Suzy została odwieziona do Midhurst. Nie była to długa podróż - trochę więcej niż pół godziny. Suzy była nieszczęśliwa. Skomlała przez całą drogę i lizała Garrisona po rękach. Nie lubiła, jak ją odsyłano, podobnie zresztą jak Koenig. W Midhurst urządziła scenę: piszczała i wyła, aż Garrison sam musiał wprowadzić ją do klatki. Gdy weszli tam razem, zachowywała się w miarę spokojnie, ale gdy tylko zamknęły się za nim żelazne drzwi, zaczęła wyć tak przeraźliwie, że musiał wrócić i uspokoić ją. Gdy duży srebrny samochód odjeżdżał, oczy psa były wilgotne. Suzy wyglądała, jakby zalewała się łzami. - To zwierzę - powiedziała Terry, gdy Koenig zjechał na autostradę do Gattwick - jest nienormalne i nieposłuszne. Przyjdzie taka chwila, Richardzie, że nawet ty stracisz u niej autorytet. Garrison siedział obok Koeniga. Przechylił głowę do tyłu i powiedział: - Suzy jest jak najbardziej normalna. O wiele bardziej niż twoje przyjaciółeczki. Ma więcej rozumu niż cały ich tuzin. A co do posłuszeństwa... - Tak? - Jest bardzo posłuszna - odpowiedział tylko. Terry prychnęła, ale nie powiedziała już nic. Chwilę później Koenig przerwał drażniącą ciszę. - Sir, mój samolot odlatuje o dwunastej czterdzieści pięć. Trzeba będzie czekać przynajmniej godzinę. Nie ma sensu, abyście państwo odprowadzali mnie i czekali na odlot. - Żaden kłopot, Willy - odpowiedział Garrison. - Będę spokojniejszy, wiedząc, że szczęśliwie wsiadłeś do samolotu. Koenig wiedział, co to oznacza. Musiał definitywnie, nieodwołalnie opuścić Anglię. Wraz z wejściem na pokład samolotu nie będzie już odwrotu. Tak jak Suzy, był na okresowym wygnaniu. Oboje na nim byli, dla ich własnego bezpieczeństwa. Dla powodzenia wyprawy Garrisona. - Co z twoim bezpieczeństwem, Richardzie? - zapytał cicho Koenig. - Jak o nie zadbałeś? W samochodzie panowała pełna napięcia grobowa cisza. Na tylnym siedzeniu Terry uśmiechała się triumfująco. Mogła sobie pogratulować: najpierw Suzy, a teraz Koenig. Natomiast od soboty (już za cztery dni) Richard będzie nieobecny przez cały tydzień. Pomyślała o tym przez chwilę i uśmiech spełzł z jej twarzy. Gdyby to mogło trwać przez rok lub nawet dłużej... Gdyby... A gdyby trwało zawsze... W czwartek przyjął u siebie drobnych przedsiębiorców. W normalnych warunkach rozmawialiby z Koenigiem, ale tym razem Garrison musiał radzić sobie sam. Czuł się w obowiązku, jakkolwiek bez zbytniej przyjemności, porozmawiać z nimi i poświęcić im cały dzień. Rozmowy toczyły się wokół interesów i rozrywek. Terry, która nie była dobra w tym pierwszym, ale miała plany w związku z tym drugim, wyszła, żeby odwiedzić kilku znajomych. W rzeczywistości nie pojechała do Londynu, ale wysiadła z pociągu w Arundel, aby spotkać się z Garethem Wyattem. Spędzili cały dzień w przytulnym hoteliku z intymnym wnętrzem. Tam przez wiele godzin kochali się w czystej pościeli, rozmawiali, snując plany na przyszłość - szczególnie na tę najbliższą. Przez ostatnie miesiące ich życie zmieniło się radykalnie; jeszcze pół roku temu nie myśleli o czymś takim. Byli, krótko mówiąc, zakochani w sobie do szaleństwa. Ich związek nabrał nieoczekiwanego znaczenia i, prawdę mówiąc, wymykał się im spod kontroli. Obsypywana pocałunkami przez Wyatta Terry zapytała, ile będą mieli czasu dla siebie, kiedy jej mąż będzie leżał w objęciach maszyny. - Około pięciu godzin dziennie, mniej więcej. Będzie przychodził do pracowni o jedenastej każdego dnia i wychodził około siedemnastej. Potem, przez mniej więcej godzinę lub dwie, będzie zdrowo walnięty, zanim dojdzie do siebie po takim seansie. Nie będzie nocował w domu przez cały tydzień. Seanse staną się jego chlebem powszednim. Spodziewać się należy po Psychomechu, że wyczerpie go psychicznie i fizycznie, nawet jeżeli - jak twierdzi - nie ma żadnych skrzywień. Jego dzień będzie składał się z seansów, jedzenia, picia, odrobiny ćwiczeń i od nowa: maszyna... - Zaraz, zaraz. Co mówiłeś o tych skrzywieniach? - To właśnie po to zbudowano Psychomecha, głuptasku: ma leczyć neurozy i psychozy. Richard nie wierzy w to, że ma jakieś defekty, ale bądź pewna, u każdego można coś znaleźć. Jeśli je ukrywa, Psychomech będzie musiał drążyć jego mózg, to wszystko. Natomiast później - Wyatt wzruszył ramionami - pozbędzie się tego wszystkiego. - Podczas tych kuracji będziesz miał, mam nadzieję, czas wyłącznie dla mnie? Wyatt przyciągnął dziewczynę do siebie. - O tak, bo wszystko jest sterowane automatycznie. Do mnie należy tylko zapewnienie bezpieczeństwa. Resztę czasu będziemy mieć dla siebie. - I po całej tej hecy będziesz bogatszy o pół miliona funtów? - Dziewczyna przylgnęła do jego gorącego ciała. - To dopiero początek - odpowiedział. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Psychomech zarobi dla nas całą kupę forsy. Miller Micros uruchomi produkcję seryjną, a ja oczywiście zachowam patenty. - I wtedy powiemy Richardowi o nas, a on da mi rozwód. Wyatt odsunął ją delikatnie na długość wyciągniętych ramion i wpatrywał się w nią intensywnie. Była tak urocza, że musiał ją mieć wyłącznie dla siebie. Po raz pierwszy w swoim życiu był szczerze zakochany, a jednak zmarszczył czoło. - Czy coś nie tak? - W głosie Terry słychać było niepokój. - Owszem - odpowiedział. - Coś tu nie gra. Wcale nie musi to być tak proste, jak sobie wyobrażasz, Terry. Jeśli Richard będzie o to walczył... - Masz na myśli rozwód? Wtedy po prostu odejdę z tobą. - Mówiłaś, że cię kocha. - Na tyle, na ile potrafi kochać każdą. Jestem tego pewna. Nie potrzebuje mnie. Jestem potrzebna tobie, a ty mnie. - Tak, wiem - kiwnął głową - ale to nie powstrzyma go przed oskubaniem mnie do grosza. Wtedy znajdziemy się w punkcie wyjścia. Z drugiej strony... Jego własne słowa przypomniały mu o czymś. - Tak? - A jeśli nie pójdzie dobrze?... Zamarła w jego ramionach. - Mówiłeś, że Psychomech jest stuprocentowo bezpieczny! Próbował się rozluźnić i nawet się uśmiechnął, ale Terry wiedziała, że jest to uśmiech wymuszony. - No cóż, wszystko właściwie znajduje się jeszcze w fazie eksperymentu. Nie można sprawdzić takiej maszyny jak Psychomech na pustych przebiegach. Richard będzie królikiem doświadczalnym. Dlatego nalegałem, aby sporządził intercyzę. Podpiszemy ją jutro. - O Boże, wspomniał o tym - powiedziała. - Jak mogę znieść twój widok, nie mogąc cię dotknąć? - Więc dotknij. - Pogładził ją czule. - Na szczęście nie ma tam już tego cholernego psa. Przytaknęła. - Koeniga także nie ma. On jest taki spostrzegawczy... - Tak, wygląda na to, że wszystko nam sprzyja - przerwał, odwracając wzrok od dziewczyny. - Ale jeśli coś pójdzie nie tak, jak powinno... to znaczy, jeśli on umrze... Znów zamarła na moment, po czym na powrót doszła do siebie. - Jestem jedyną spadkobierczynią Richarda - odpowiedziała bardzo spokojnie. Cofnęła się, patrząc na niego uważnie. - Byłabyś niespotykanie zamożną kobietą - odpowiedział jej tym samym tonem. Przyciągnęła go bliżej, przytuliła się do niego. - Ale wszystko pójdzie dobrze, prawda? - Pociągnęła go na siebie. Jej ciało zaczęło wykonywać powolne ruchy. - Oczywiście - odpowiedział trochę zdziwiony, że zaczęli się kochać właśnie w tym momencie. - Nie martw się o nas, Terry, wszystko będzie dobrze, zobaczysz... W niedzielę, szóstego czerwca, Garrison odziany jedynie w strój gimnastyczny położył się na posłaniu maszyny. Gdy Wyatt uśpił go i Psychomech przejął nad nim kontrolę, psychiatra pospieszył na spotkanie Terry. W domu byli tylko w trójkę. Lub w czwórkę, jeśli liczyć Psychomecha. Dokładnie o jedenastej, w Midhurst, olbrzymi czarny doberman usiadł i zaczął wyć i skomleć. Wydawał odgłosy, które można by porównać z ludzkim płaczem. Było to tak przejmujące, że strażnik, ubrany w strój ochronny, skarcił psa solidnie. Suzy zawsze szybko się uczyła. Nie będzie już wyła, przynajmniej nie bez jakiegoś konkretnego powodu - wiedziała, że nie będzie następnego ostrzeżenia. O godzinie jedenastej, w pokoju hotelowym z widokiem na Reeperbahn, Willy Koenig szarpnął się spazmatycznie na łóżku. Cienka cygaretka wypadła mu z dłoni. Naga prostytutka, źle interpretując ten odruch, zadrgała, symulując orgazm, zdziwiona nieco brakiem namacalnego dowodu jego rozkoszy. Następnie podniosła delikatnie cygaretkę z ziemi i włożyła mu ją na powrót do ust. - Co jest, Willy? - zapytała. - Orgaźmik bez spuszczania się? Koenig gapił się przez chwilę w sufit, a potem popatrzył na nią. - Nie było żadnego orgaźmiku. - Spojrzał na zegarek. - W Anglii jest teraz jedenasta. - No i... ? Wzruszył ramionami. - Powinienem tam być, to wszystko. - Och, Willy. - Dziewczyna wydęła wargi, wyjęła mu cygaretkę z ust i wsunęła na jej miejsce swoją pierś. - Czy tutaj nie jest milej? Znów wzruszył ramionami. - I tak nie mam wyboru. - Zdobył się na nerwowy śmiech. Masz duże, słodkie cycki, Hannelore - powiedział. - On znów jest duży i sztywny, usiądź na mnie. Dziewczyna, cala szczęśliwa, posłusznie wypełniła polecenie... ROZDZIAŁ CZTERNASTY Dwunasta dwadzieścia po południu. Wirująca jaźń wciągnęła Garrisona jak czarna dziura pochłaniająca kometę. Wciągała go w głąb, mijając wszystkie lata jego życia aż do momentu, gdzie zaczynała się jego pamięć. Był znowu dzieckiem. Ale, jak to zwykle dzieje się w snach, miał pełną świadomość tego, że jednocześnie jest dzieckiem i mężczyzną w pełni świadomym swojej misji. Mężczyzna... tak, ale mężczyzna raczkujący, słaby i niezdarny. Paradoks i zagadka... Gdy wirowanie ustało, pozostawiając Garrisona w stanie podobnym do tego, w jakim jest się po zejściu z karuzeli, znalazł się w krainie dziecięcych koszmarów sennych. Był w olbrzymim pokoju ze ścianami pomalowanymi na różowo (jego rodzice chcieli mieć dziewczynkę - jeśli w ogóle pragnęli mieć dziecko) i z brudnobiałym sufitem. Widział błyszczący prostokąt okna, wpuszczający światło do pokoju. Teraz jednak okno było ciemne - nadchodziła noc. Noc nadeszła, a JEJ wciąż nie było w pobliżu. Każde dziecko, znając swoją matkę, nawet tę nie kochającą, wyczuwa jej obecność. Teraz nie było jej w pokoju - zawsze tak było nocą. W nocy pracowała, aby mąż miał pieniądze na wódkę i dziwki. Garrison zakwilił jak małe dziecko. Przeczuwał, że zbliża się do niego sen, czający się od dwudziestu ośmiu lat w jego pamięci. Czuł to i bał się jego przyjścia. Miał prawo się bać, wiedział bowiem, pomimo młodego wieku, co potrafi zrobić z człowiekiem Psychomech. Zaczęło się. Różowe ściany wypełniły się wyblakłymi cieniami, gdy otwarte olbrzymie drzwi pokoju wpuściły do wnętrza ostre elektryczne światło. Przetarł oczy i odwrócił głowę. Nie zrobił tego jednak wystarczająco szybko, aby nie dostrzec zarysu postaci mężczyzny, odbijającego się czernią na tle intensywnego światła. Usłyszał głos ojca. - Ciii! Nie chcę obudzić tego małego smroda. Znowu będzie darł to swoje małe ryło! Garrison słyszał także wulgarne słowa, wypowiadane kobiecym głosem. Wiedział tylko, że nie jest to głos matki. Nie płakał - po pierwsze, ze względu na ojca, po drugie, ze względu na noc panującą na zewnątrz. Nie odważył się... ręka ojca była ciężka, a JEJ nie było w pobliżu... Pierwsza dziesięć po południu. Psychomech mruczał miarowo. Na postaniu leżało przypięte pasami, wyprężone ciało. Richard jęknął cicho, co mogło oznaczać, że maszyna znalazła czuły punkt w jego psychice. Cel. Maszyna drążyła dalej, pobudzając głęboko zakorzenione w nim lęki, przekształcając niewinne, dziecięce strachy w grozę, o jakiej Garrison nie przypuszczał, że istnieje... Różowe ściany rozpłynęły się w nicość, brudnobiały sufit zmienił się w ciężkie od chmur granatowe niebo. Garrison leżał nagi i bezbronny - mężczyzna w ciele dziecka - patrząc przez metalowe pręty łóżeczka na rozciągające się wokół bulgocące bagno. Uchwycił się rękami prętów i podniósł na kolana. Piasek osypywał się z jego piersi i nóżek, spadając na dół w lepkich, cuchnących grudkach. Tonął wraz z łóżeczkiem, zapadając się powoli w ohydną maź. Swoimi dziecięcymi oczyma nie dostrzegł niebezpieczeństwa, widział tylko „ta-ta”, znienawidzonego „tata” wraz z kobietą i wódą. Kładli się do łóżka, tuzin tych „ta-ta” z tuzinem identycznie wyglądających niechlujnych kobiet. Pryszczatych, z dużymi obwisłymi cyckami. Takie lubił - biedne kobiety bez zasad, zbyt słabe, aby mu odmówić, którym los rozdał już tyle kuksańców, że nie były w stanie się opierać. I tych dwunastu „ta-ta” gziło się po zwierzęcemu z tymi kobietami, na wszystkie możliwe sposoby, na oczach dziecka. Kiedy łóżeczko zniknęło pod powierzchnią brei, „ta-ta” wraz z kobietami rechotał z zadowolenia, chlejąc sprośność z ich ciał jak podłą wódkę. Maź zabulgotała, łóżeczko wyplute z powrotem na powierzchnię zaczynało znów się zapadać. Błoto sięgało Garrisonowi do kolan. Wtedy dziecko zaszlochało, po czym momentalnie przestało płakać, nawet oddychać. Ale na późno, zostało usłyszane. - Patrz! - wrzasnęła niechlujna kobieta. Jej piersi zwisały jak dwa stare worki, gdy się podniosła, aby lepiej widzieć. - Twój mały może nas zobaczyć! Zostawiłeś otwarte drzwi do jego pokoju... - No to co? - zaryczał tuzin „ta-ta”. - Co, kurwa? On nic nie kapuje, no nie? Nie pójdzie na skargę do mamusi, no nie? On jeszcze, kurwa, nie gada. Tuzin brudnych dziwek zapiszczało, gdy tuzin „ta-ta” dosiadł je od tyłu. Łóżko znów wypełniło się stukotem i skrzypieniem. Prawdziwy Garrison widział i rozumiał wszystko, ale Garrison dziecko słyszał tylko krzyki. Chwycił się kurczowo łóżeczka; stał teraz w mazi po pas. Dwie łzy spłynęły po policzkach dorosłego Garrisona. Zawsze tak było, zawsze... chyba, że „mama” przyszła. - Mama! - zakwiliło dziecko, z początku cichutko. Ale kiedy rozwścieczony „ta- ta” wyskoczył z łóżka, wołało wciąż głośniej i głośniej: Ma-ma! Ma-maaa! Pierwsza trzydzieści po południu. Wyatt wyślizgnął się z łóżka i założył szlafrok. Terry leżała w czarnej pościeli, ukazując białe ramiona i piersi. Patrzyła na niego sarnimi, przestraszonymi oczyma. Z początku nie miała ochoty zrywać z Richardem, ale po pewnym czasie ten pomysł spodobał się jej. Ktoś jej kiedyś powiedział, że prawdziwy libertyn znajduje przyjemność nie tyle w samym grzechu, co w świadomości, że grzeszy. Teraz, kiedy Wyatt opuścił pokój, poczuła się niepewnie. - Gareth... przyjdź szybko. - Zaraz będę - mówił tak cicho, jakby obawiał się, że Garrison go usłyszy. Był zdenerwowany, ale wiedział, że to jest szansa, której nie wolno zmarnować. - Czy wszystko będzie dobrze? - Znów lęk. Wiedział, o czym myślała. Bez zbędnych słów ustalili razem, że Richard Garrison nie może powrócić z tej podróży. - Tak, wszystko pójdzie dobrze. Jednak w obliczu Psychomecha Wyatt poczuł się mały i wystraszony... Garrison napiął więzy i skręcił się na posłaniu. Pot płynął strumieniami z jego ciała. Krytyczny moment? Tak szybko? Gdy włączył się drugi system, Wyatt zaczął obserwować ekrany. Tak. Punkt krytyczny. Ośrodki lękowe Garrisona odpowiedziały na sygnały urządzenia. Psychomech zaczął karmić go energią potrzebną mu do uporania się z jego własnymi upiorami. Wyatt wyciągnął trzęsącą się dłoń przed siebie. Teraz było to jednak dużo łatwiejsze niż za pierwszym razem. Tym razem dopingowały go jeszcze inne bodźce - Terry i pieniądze. No i oczywiście sam Psychomech. Nie wahał się dłużej. Przełączył maszynę na ręczne sterowanie i wyłączył trzy przełączniki kierujące dozowaniem energii. Mechaniczne odgłosy umilkły jak przecięte nożem. Garrison leżał opuszczony, pozostawiony sam sobie, rzucony na pastwę własnych lęków... „Ta-ta” rzucił się w jego kierunku. Rzucili się na mężczyznę-dziecko, cudem utrzymujące się na powierzchni grząskiego bagna. - Ma-ma? Ma-ma? - Wokół widoczne były tylko identyczne, wykrzywione furią twarze. Złapali za brzeg łóżeczka i trzęśli nim. - Wyszła! Wyszła, słyszysz!? - Ich dłonie wyciągnęły się do dziecka, bijąc je po twarzy i po całym ciele. - Nie, nie! - krzyczało dwanaście dziwek z kciukami przy ustach. - Nie bij maleństwa, ono się boi! - Boi? Boi? - wrzasnęli „ta-ta”. - No, kurwa, powinien się bać, mały... - Znów podnieśli ręce. Breja sięgała mu powyżej brzuszka i ostatnią iskierką dorosłej świadomości dostrzegł niebezpieczeństwo. - ZOSTAW GO W SPOKOJU - odezwał się Głos. Zdezorientowani „ta-ta” znieruchomieli z rękami wzniesionymi ku górze. W górze zaś... Twarz, twarz Człowieka-Boga! Garrison dojrzał ją na brudnym niebie. Dziecko krzyknęło ze strachu. Ale mężczyzna wiedział... Podczas gdy „ta-ta” ze swymi kobietami skryli się w brudnym barłogu, twarz zbliżyła się - olbrzymia i brzydka. - PRZYBYŁEM, RICHARDZIE. USZANUJ NASZĄ UMOWĘ I POZWÓL MI WEJŚĆ. Łóżeczko aż po górną krawędź zostało wessane przez bagno. Garrison tkwił po piersi w brei. Zmusił dziecięce usta do mówienia. - Nnnie! - UMRZESZ WIĘC ZARAZ! - Razem umrzemy! Gdy muł sięgał mu do szyi, „ta-ta” i jego dziwki zaczęli wydawać dziwne odgłosy. Człowiek-Bóg wykorzystał sytuację. - DOSKONALE - powiedział. Szlam obmywał już policzki Garrisona. - MUSISZ PRZYWOŁAĆ MASZYNĘ - SZYBKO! Maszyna! Richard pamiętał o swojej mocy. Wytężając ją całą, zawołał. - Maszyno! - wołał głosem dziecka i umysłem dorosłego. Psychomechu, przybądź do mnie! Maszyna przybyła wśród głośnych wyładowań elektrycznych. Poszybowała tuż nad bagnem, zanurkowała, nie pozostawiając nawet śladu na powierzchni. Wiele czasu minęło, nim Garrison poczuł pod sobą korpus Psychomecha, który unosił go ponad błotną kipiel. - MASZYNA JEST TERAZ TWOJA, RICHARDZIE - twarz Człowieka-Boga skurczyła się nagle i zaczęła znikać w oddali. - JEŚLI, OCZYWIŚCIE, POTRAFISZ Z NIEJ KORZYSTAĆ. UŻYWAJ JEJ WŁAŚCIWIE! Garrison chwycił się kurczowo Maszyny. - Pomóż mi teraz! Pomóż mi! I Psychomech zareagował... W pracowni Psychomech mruczał cichutko, jak wielki zadowolony kocur, trzymający małą myszkę, która udaje martwą, między kocimi łapami. Mysz z umysłem człowieka. Mysz, która nie może zwyciężyć - musi więc zaprzyjaźnić się ze swoim oprawcą. Garrison pogłaskał bestię. Z początku niepewnie, następnie coraz bardziej zdecydowanie, trzy wyłączniki zaczęły się przekręcać. Nie było widać żadnej tajemniczej ręki, a jednak obracały się wolno i systematycznie. Szum zwiększał się, przechodząc w miarowy stukot, gdy nieznana siła zakończyła dzieło... Zaledwie kilkanaście metrów dalej Terry i Wyatt w nieustającym pożądaniu tarzali się po czarnych prześcieradłach, zrzucając poduszki w miłosnym zapamiętaniu. Po chwilach uniesień następowały nowe. Gdy przebrzmiały już krzyki dobywające się im z gardeł, będące efektem jednoczesnego szczytowania, zaczęli powracać do rzeczywistości, do przyziemnych myśli. Terry zapytała: - Kiedy to nastąpi? No, ten... wypadek? Wyatt zapalił papierosa. - To już mogło się stać. Terry wciągnęła powietrze głęboko w płuca. Wstrzymała oddech, czując serce bijące w piersi jak oszalałe. Wyciągając rękę, wyjęła mu z ust papierosa i sama zaciągnęła się głęboko. Westchnęła cichutko i powiedziała: - Wtedy, gdy się kochaliśmy? - Tak. Lepiej zapomnieć o przykrych sprawach, usunąć je z pamięci. Przynajmniej na chwilę... Dziewczyna zadygotała, jakby powiew owionął jej rozgrzane ciało. - Powiedział mi kiedyś, że Francuzi nazywają orgazm małą śmiercią. - Przestań, Terry! - Jego głos brzmiał ostro. - Przejawiasz w takiej chwili idiotyczne poczucie humoru! - Ja mówię poważnie. - Uśmiechnęła się gorzko. - Myślę, że te chwile są bardzo piękne. O to właśnie chodzi w życiu. Jest to taka mała śmierć. Sam powiedziałeś, że trzeba wytrzeć, wymazać wszystko inne z pamięci. Przytaknął, wyjął papierosa z palców dziewczyny, zgasił go i przyciągnął ją do siebie, myśląc: „Mała śmierć, tak, ale on w tej chwili jest sam na sam z Psychomechem i cierpi! Nie pisana mu mała śmierć, Terry! Kochanie, on umrze DUŻĄ ŚMIERCIĄ, największą ze wszystkich... ” Trzecia trzydzieści po południu. Wyatt usiadł na brzegu łóżka, usiłując przypomnieć sobie, czy niczego nie pominął. Oczywistym był fakt, że serce Garrisona nie było przygotowane na tego rodzaju eksperyment. Taka miała być oficjalna wersja wydarzeń. To kwestia godziny. Przez godzinę zdoła oszukać wszystkie urządzenia kontrolne maszyny. Terry leżała za nim - blada niczym śmierć. Wyatt też był zmęczony, ale miał jeszcze wiele pracy. W tej chwili Garrison już prawdopodobnie nie żył. Bez wsparcia Psychomecha żaden obiekt nie był w stanie stawić czoła swoim koszmarom. Jeśli żył jeszcze, należało po prostu zwiększyć stymulację lękową. Wzdrygnął się na samą myśl. „Jaka to okropna śmierć!” Pozbierał się jednak szybko i odepchnął nachalne myśli. Za późno teraz na żale. Zostawiając uśpioną Terry, poszedł do pracowni. Tam jeden rzut oka wystarczył, aby oblał go zimny pot. Nie zachował zdrowego rozsądku, stracił głowę. Zrobił błąd, spieprzył to - nie było innego wytłumaczenia. Garrison wciąż jeszcze żył. Wszystkie wskaźniki informowały o tym, że cały jego organizm funkcjonuje normalnie. Postać na posłaniu wyglądała całkiem zwyczajnie, wydawała się nawet uśmiechać w dość ponury sposób bladymi jak wosk ustami. Z gęsią skórką na ciele Wyatt podszedł do pulpitu. Opanował strach - stymulacja była włączona! Przeklinał się w duchu za głupotę. Wydawało się, że maszyna pracuje zbyt głośno. Ale przecież sam wyłączył wspomaganie jakieś dwie godziny temu! Potrząsnął głową ze zdziwieniem i zmarszczył brwi. Co więc zawiodło? W jakiś sposób Psychomech włączył samoczynnie wspomaganie, inaczej Garrison już by nie żył. Doskonale, tym razem nie popełni błędu. Przestawił wyłączniki na pozycję „Wyłączony” i usłyszał charakterystyczny trzask. Teraz na pewno pójdzie szybko. Terry obudziła się. Spojrzała na swój zegarek leżący przy łóżku. - Och! - Dłoń powędrowała do otwartych w ziewaniu ust. Zobaczyła dziwny wyraz twarzy Wyatta. - Czy... on? - Nie - odpowiedział Wyatt. Zaschło mu w ustach. - Ale nie powinno to trwać zbyt długo. Terry przycisnęła poduszkę do piersi. - Czy... to znaczy, że on... ? - Czy będzie to czuł? O to pytasz? Czy będzie cierpiał? Nie - skłamał. - To będzie tak, jakby zasnął i nie mógł się obudzić, to wszystko. - Czasami mi go żal. - Słyszał szybki oddech dziewczyny. Jest mi go żal, ale... - Ale? Czy widzisz tu jakieś „ALE”? - Tylko jedno „ale”: kocham cię... - „Miłość i zbrodnia”. - Jego myśli błądziły gdzieś daleko. Dodał po chwili: - Jakie to banalne... - Nie mów tak. - Czego mam nie mówić? Że to zbrodnia? To przecież prawda. Razem w to wdepnęliśmy. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę? Dziewczyna przytaknęła, następnie zacisnęła powieki i potrząsnęła przecząco głową. Odrzuciła prześcieradło, ukazując swoje wspaniałe ciało. Otworzyła oczy i poruszyła się zachęcająco. - Nie chcę już myśleć o tym - powiedziała po chwili. - Myślenie dostarcza tylko cierpień. Chcę cię znowu mieć w sobie. Wyatt odrzucił szlafrok i wskoczył do niej do łóżka. Sięgnęła po niego - ciepła i oddana. W tej chwili wszystkie złe myśli, jak spłoszone ptaki, uleciały gdzieś daleko. Podróż Garrisona - jak dotąd - przebiegała dość łatwo. Zdarzenie z bagnem wywietrzało mu już z głowy. Pamiętał teraz tylko jego zakończenie, które także zamazywało mu się w pamięci. Był to najwyraźniej akt litości ze strony Maszyny. Siła płynąca z Psychomecha przywróciła mu świadomość mężczyzny. Momentalnie posłał dwunastu „ta-ta” wraz z ich dziwkami wprost w błotnistą topiel. Kopulując jeszcze i wrzeszcząc jak opętani, utonęli wszyscy we wszechobecnym bagnie. Po ich zniknięciu nie został na powierzchni nawet najmniejszy ślad. W chwilę później Garrison-dziecko rozstał się szybko z otchłanią dzieciństwa. Garrison- mężczyzna, nie obejrzawszy się ani razu, pognał na Maszynie w kierunku zachodzącego słońca... Bagna zostały daleko za nimi. Lecieli teraz wolno i nisko nad dolinami porośniętymi trawą, pełnymi kołyszących się drzew, przypominających Sussex z czasów, kiedy był jeszcze żandarmem. Niedokładnie pamiętał tamte czasy, ale wydawało mu się zupełnie naturalne, że znajduje się tutaj. Podświadomie czuł, że zna ten teren z bliżej nieokreślonej przeszłości. Przyśpieszył trochę. Słońce kryło się już za odległymi wzgórzami, zewsząd wypełzały cienie wraz ze swą matką-ciemnością. Jeśli się nie pośpieszy, dopadną go wkrótce, a on nie znalazł jeszcze świątyni chroniącej przed nocą. Świątynia - ciepłe, przyjazne miejsce. Miejsce, z którego go nie przegonią. Odrzucenie. Słowo przeleciało w ułamku sekundy przez umysł Garrisona. Został tylko jego ślad. Odrzucenie? To jeszcze jedno skrzywienie, nie rozpoznane aż do tej chwili. Odrzucenie... Znienacka owionęła go chłodna bryza, gdy ostatnie promienie słońca zamieniły się w poświatę. Dziwne, że nie zwrócił wcześniej uwagi na własny strój. Był ubrany w koszulę bez kołnierza, z długimi rękawami i jasnobrązowe spodnie, stopy tkwiły w sportowych butach; lubił biegać za młodu. Coś z tego pamiętał. Bieganie przynosiło uczucie niespotykanej wręcz wolności. Ale... Odrzucenie... odtrącenie... Jak od tego uciec? Słońce go opuściło. Nie - odtrąciło! Odwróciło od niego swoją twarz. Pozostał tylko poblask, różowo-purpurowa plama ze wzgórzami. Już prawie tam dojeżdżał - popędzał Maszynę jak dzikus, poganiał swój wehikuł, mieszaninę kabli i metalu. Świat, tam w dole, był dziwny i nienaturalny... nawet straszny! Zobaczył połacie trawy, targane wiatrem, i szczyty białych skał, ostre jak brzytwy, wyciągające swe straszne szczęki, by pochwycić go razem z Maszyną. Widział nocne stwory, przemykające w cieniu i pokazujące przypadkowemu obserwatorowi swe gorejące odwiecznym ziem czerwone oczy. Garrison wzdrygnął się na samą myśl o tym, co mogły kryć tajemnicze cienie groźnej doliny. Gdyby spadł... tam w dół, mógłby przeżyć upadek na skały, ale na pewno nocni drapieżcy nie daliby mu żadnych szans. Przycisnął się u uczuciem wdzięczności do korpusu Maszyny, mając nadzieję, że potwory latają wolniej od niej, że nie będą mogły ich dosięgnąć. Wciągnął głęboko powietrze do płuc, koncentrując się wyłącznie na locie. I słusznie, bo Maszyna zaczęła słabnąć wraz ze zmniejszającą się ilością światła. Serce Garrisona zatłukło jak oszalałe... W tej samej chwili maszyna dotarła do wzgórz i przeskoczyła nad nimi. W dolinie pod sobą zobaczył... Światłość! Gorejące światło w ciemności! Garrison skierował Maszynę w dół. Światło zaczęło przybierać kształty i formy - to nie było jedno, pojedyncze światło! Były ich tysiące, układały się w kopułę ochraniającą miasto. Jasność, tysiące świateł jarzących się ciepłem, złotym poblaskiem. To musiało być miejsce, którego szukał - świątynia! Czy aby na pewno? Przystanął na moment, aby obserwować przez chwilę to zjawisko, które zafascynowało go bez reszty. Na dole poruszały się setki, tysiące ludzi - dziwni podróżnicy ze wszystkich czterech krańców tego najdziwniejszego ze światów. Wszyscy podążali do miejsca, w którym olbrzymia kopuła stykała się z podłożem. To złote miasto wyglądało jak gigantyczny ul z metalu i szkła, z owalnymi oknami, wychodzącymi na dolinę. Mieszkańcy tłoczyli się przy otwartych bramach. Byli to piękni, mądrzy ludzie, dla których miasto stało się symbolem świątyni chroniącej przed okropieństwami nocy. Ostatni z nich został wchłonięty przez bramy bazy. Garrison natychmiast spiął Maszynę do skoku. Zahipnotyzowany, zaczarowany musiał przejść przez bramy, zanim... Zamknięto je przed nim! Zanim zdążył ich dopaść, usłyszał świst powietrza i szczęk potężnych metalowych sztab. Nie wpuścili, zostawili na chłodzie, na pastwę nocy i ciemności! Miasto, piękni ludzie - wszyscy go odepchnęli! Podjechał bliżej i załomotał w bramę pięściami - bezskutecznie. Wzniósł się do jednego z okien, obserwując dzikim wzrokiem ludzi - jedzących, pijących, kochających się i bawiących, siedzących w cieple. Potrząsnął pięścią w ich kierunku: - Dlaczego nie ja? Dlaczego? Usłyszeli go - podbiegli do dużego owalnego okna. Z początku patrzyli na Garrisona z ciekawością. Po chwili ich ciekawość ustąpiła miejsca drwinom, prostackim śmiechom i wtedy dostrzegł, że nie byli wcale piękni ani mądrzy. Wszystkie kobiety miały podobne twarze - twarze jego matki i twarze wszystkich dziewczyn, które go odtrąciły. Męskie twarze przybrały oblicza ojca, ojczyma, nauczycieli, sierżantów i oficerów. Nie pamiętał ich dokładnie, wiedział tylko, że każda z tych osób kiedyś upokorzyła go i odepchnęła, a teraz robili to jeszcze raz. Spowijała go zła ciemność. Jedyne światło płynęło z miasta, z jego owalnych okien, które teraz zamykano jedno za drugim. Doleciał do ostatniego z nich wołając: - Wpuście mnie! Wpuście! - NIE ZROBIĄ TEGO, RICHARDZIE. - Na bezkresnej czerni nieba pojawiła się głowa Schroedera. - ODPYCHAJĄ CIĘ TAK, JAK TY ODEPCHNĄŁEŚ MNIE. TERAZ WIESZ, JAK TO BOLI. ALE JEŚLI TYLKO ZECHCESZ MNIE WPUŚCIĆ... - Nie! - wykrzyknął Richard - pobiję ich własną bronią! Jeśli cię odpychają - należy ich też odepchnąć, zdecydowanie! Odtrącę ich, wybiję do nogi! - NIE UDA CI SIĘ TO, RICHARDZIE, MUSISZ O TYM WIEDZIEĆ. TO TY JESTEŚ POKONANY, RAZEM Z MASZYNĄ. NIE WIDZISZ, JAK TRACI MOC? NIE MASZ CZASU NA TAKTYKĘ, WALKĘ CZY GRY UMYSŁOWE. ROZEJRZYJ SIĘ TYLKO DOOKOŁA... Garrison popatrzył w ciemność za sobą. Gdy Maszyna dryfowała w dół, zobaczył zbliżające się powoli, przypominające atramentowe kleksy, sylwetki jakichś stworów. Był to UPIORY SAMOTNOŚCI. Ich długie, zakrzywione kły świeciły złowrogim blaskiem na tle purpurowych ust. Nad głową Garrisona zaczęły kołować, unosząc się w chłodnym powietrzu, WAMPIRY BOLESNEJ PUSTKI z ostrymi, zimnymi jak lód szponami, łaknące pokarmu tak, jak wysuszona pustynia łaknie wody. Spoza ostatniego okna wyglądały wciąż te same nieprzyjazne twarze. - PRZYJMIJ MNIE, RICHARDZIE! - Nie, pokonam ich, mówię ci! - W JAKI SPOSÓB CHCESZ WSTRZYMAĆ CIEMNOŚĆ? JAK POKONASZ UPIORY SAMOTNOŚCI, CHŁÓD NOCY, WAMPIRY BOLESNEJ PUSTKI? JAK, RICHARDZIE? - Moim umysłem! Niech cię szlag! - wykrzyknął Garrison, z trudem pojmując swoje własne słowa. - Nie pamiętasz? To przecież ty mnie nauczyłeś i pokazałeś mi to wszystko! Ale od dawna nie żyjesz i nie wiesz, jak daleko zaszedłem... - WOBEC TEGO POKAŻ MI, RICHARDZIE, POKAŻ MI. Garrison rzucił się w tył Maszyny, zamknął oczy i skoncentrował się. Wzywał tę samą siłę, która wybawiła go z opresji na bagnach. Wlał swoją moc w Psychomecha - stali się jednym. Desperacko szukał przyczyny spadku mocy - aż znalazł. W pracowni zachowanie Garrisona ulegało dziwnym zmianom. Przestał się niespokojnie rzucać - był bezpieczny. Jego puls bił teraz regularnie. Na twarzy pojawiło się napięcie. Dłonie zacisnęły się w pięści. Trzy wyłączniki na tablicy rozdzielczej nagle, jak na komendę, zaczęły zmieniać swoje położenie na „WŁĄCZONE”. Szły wciąż w górę, zaczynając wydzielać nieprawdopodobne ciepło! Po chwili zaczęły się topić; rozpuszczone, trawione gorącem, stały się bezużyteczne! Psychomech zamruczał miarowo jak kot przy spodku mleka. Na ustach Garrisona zagościł uśmiech. Złote miasto tonęło w ciszy. Spoza jego bram nie dobiegały żadne odgłosy. Echa śmiechów już przebrzmiały. Przy otwierających się oknach zaczęły gromadzić się zaciekawione twarze. Garrison walczył o życie - wiedzieli o tym. Wynik tej walki był także ważny dla nich. Odepchnęli go, wyrzucili, zabronili mu wstępu. A jeśli wygra tę walkę? Co wtedy? Nie, nie chcieli, żeby wygrał. Brzuszysko Maszyny dotknęło podłoża. Ucichło. Zamilkło. Przymglone światła na srebrno- czarnym korpusie zgasły. Człowiek leżący w niej zamarł w poprzedniej pozycji - płasko rozciągnięty. Wokół nich i na ziemi zaczęły się tworzyć kryształy lodu. Z nieba powoli, leniwie spadały płatki śniegu wielkości dłoni. Gdy opadały na okna, jarzące się w nich światła zaczynały przygasać. Wkrótce noc miała zapanować nad wszystkim. Nagle... Upiory Samotności, czarne jak strzępy nocy, połyskujące swymi kłami rzuciły się na Maszynę. Część z nich zaatakowała Garrisona. Wraz z wirującymi płatkami śniegu, przecinając powietrze błoniastymi skrzydłami, pikowały w dół legiony pożeraczy zagubionych dusz - WAMPIRY BOLESNEJ PUSTKI. Zaczęły krążyć nad Garrisonem, wciąż przyciśniętym do bezużytecznej Maszyny, aby za chwilę rozpocząć między sobą walkę o pierwszeństwo... Psychomech zaczął bardzo cicho mruczeć. Nikłe światełka zamigotały wewnątrz plastykowo- metalowego korpusu. Wraz z przypływem mocy Garrison zaczął powracać do życia. Podniósł się, odtrącając UPIORY SAMOTNOŚCI. Jego pięści jak potężne maczugi miażdżyły kruche kości WAMPIRÓW BOLESNEJ PUSTKI. Odtrącenie? Odtrącić Richarda Garrisona? Odtrącić Psychomecha? Dźwięki wydawane przez Maszynę brzmiały teraz jak ryki lwów. Jej moc smagała bezlitośnie krążące bestie. Wszystkie jej światła rozjarzyły się pełnym blaskiem, upodabniając ją do wielkiego diamentu. - Wznieś się! - rozkazał Garrison. - Wznieś się do okien. Niech mnie zobaczą, niech zobaczą, że zwyciężyłem! I Psychomech zaczął się wznosić, płonąc tysiącem kolorów. Jego moc podobna była sile pierwotnych zwierząt. Garrison siedział na grzbiecie tej bestii - Garrison - Feniks, odradzający się z popiołów ODTRĄCENIA. Garrison-Mściciel! Upiory spadały jak czarny deszcz pośród białego, wirującego śniegu, strząsane jak pchły z Psychomecha. Spadały, aby rozbić się na ziemi. Wszystkie wrzeszczące, spragnione wampiry zostały rozpędzone przez zwycięzcę. Uciekały w popłochu przed czystą energią człowieka i Maszyny. - Odtrącony? - wykrzyczał wprost w białe twarze w oknach. - Odrzucacie mnie? Więc niech was diabli! Niech was wszyscy diabli! - JA CIĘ NIE ODTRĄCIŁEM, RICHARDZIE - Człowiek Bóg odpowiedział z ciemności. - TO TY MNIE ODTRĄCIŁEŚ, ALE... ALE TO JESZCZE NIE KONIEC. - Zniknął, a śnieg dalej sypał. - Niech was wszyscy diabli! - Garrison krzyknął znowu i pognał Psychomecha ku kopule złotego miasta. Psychomech przebił się przez nią jak strzała przez bibułę, jak kula przez balon. Rezultat tego był niszczycielski. Miasto po prostu eksplodowało! Rozpadło się jak skorupka od jajka, zawaliło niczym zamek z piasku. Teraz, pędząc w kierunku odległego świtu, Garrison musiał odrzucić wszystko, co kiedykolwiek wycierpiał. Nie zależało mu na tym wcale. Zwinął się więc w kłębek i zapadł w głęboki sen. Maszyna świeciła, mruczała i szumiała, gdy lecieli razem w noc... ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Szósta po południu. - Terry pojechała do domu - należało zachować pozory. Głupio byłoby w tej sytuacji wzniecać jakieś podejrzenia lub dać powód do niepotrzebnych plotek. I bez tego napięcie w domu Wyatta rosło z godziny na godzinę i po pewnym czasie atmosfera stała się nie do zniesienia. Widziała niedawno wyraz twarzy Wyatta, kiedy wrócił do niej po kilkuminutowej nieobecności. Nie widziała go nigdy w takim stanie - na jego przystojnej twarzy bezlitośnie wystąpiło piętno przeżytych lat. Widniało na niej także przerażenie - nieomylny znak, że jest bardzo źle. Odgadła, że jej mąż wciąż jest żywy, a poza tym i to, że „eksperyment” nie przebiegał tak, jak Wyatt zaplanował, nie wiedziała nic więcej. Psychiatra obiecał jej, że wszystko odbędzie się tak, jak ustalili. Terry objęła go na pożegnanie i odjechała do domu. Został sam. Powrócił znowu do nawiedzonego pokoju. Przez jakiś czas stał obok Psychomecha, gapiąc się na stopione wyłączniki i wsłuchując się w mechanizm mruczącego urządzenia. Krótkie spięcie? Czy to możliwe? I dlaczego - w jaki sposób - Psychomech włączył wspomaganie? To było szaleństwo! Wyatt poczuł, że niedługo zwariuje. Miał najwyżej dwie i pół godziny na sfałszowanie wydruków tak, aby nie wzbudzić protestów Maszyny. Zatrząsł się w nagłym ataku paniki. Co, do diaska, tutaj siedziało? Co się stało? Po raz trzeci czy czwarty (zaczynał tracić kontrolę nad sobą) sprawdził wszystkie wskaźniki. Garrison stracił na wadze około czterech kilogramów, ale poza tym wszystko było... w porządku. Wszystko w porządku? Niemożliwe! Do tej pory Garrison powinien był umrzeć już ze dwa razy! Wyatt opamiętał się. Głupie myśli. Człowiek umiera tylko raz, ale dlaczego ten nie chciał umrzeć? Powinien przynajmniej zwariować, a on leżał sobie zwyczajnie i spał. W zasadzie już niedługo powinien odzyskać przytomność, zaraz po zneutralizowaniu narkotyku przez organizm. Wyatt otrząsnął się z letargu. Przygotował szybko zastrzyk usypiający i podał go Richardowi mając pewność, że teraz nie dojdzie do siebie tak szybko. Jego uwagę zajęła z kolei aparatura. Manipulowanie stopionymi przyciskami było niemożliwe. Mógł jednak przerwać przewody łączące się pod pokrywą. No tak, teraz uzyskanie przez Garrisona jakiejkolwiek pomocy będzie niemożliwe. Wyatt wybuchnął krótkim histerycznym śmiechem. A niech to - przecież już myślał o tym kilka godzin temu! Było już po ósmej trzydzieści wieczorem. Wyatt skończył właśnie fałszowanie wydruków. Skasował też zapis maszyny, zastępując go nowym, nagranym wcześniej. Kilkakrotnie odkładał pracę, aby spojrzeć na Garrisona. Odporność niewidomego była fenomenalna! Po pracy, zmęczony, zostawił Garrisona na łaskę maszyny i poszedł do sypialni. Zmienił jednak zdanie i skierował się do kuchni - był głodny, a także spragniony. Zjadł kanapki z lodówki i wypił karton mleka. W lodówce zostały jeszcze trzy litry napoju i wystarczająco dużo jedzenia, żeby przetrzymać eksperyment, nie wychodząc po zakupy. Zamyślił się nad otwartą lodówką. Po co zgromadził tyle zapasów? Chyba nie zajmie to aż tyle czasu... ? O dziewiątej dziesięć wspiął się na schody, powłócząc nogami. Zajrzał na chwilę do Garrisona. Człowiek na posłaniu pocił się obficie, jęczał i szarpał w więzach. Wyatt wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu. Dobra nasza! Jeśli koszmary nie mogą go wykończyć, być może wypoci się na śmierć. Rzucił się na poduszki w sypialni i momentalnie zapadł w głęboki, pozbawiony koszmarów sen. Garrison kopnął zarytą w gorący piasek Maszynę i zaklął szpetnie, choć już i na to nie miał właściwie siły - zrobił to zupełnie automatycznie. Natychmiast przypomniał mu się cały, stosowany w podobnych okolicznościach, zapomniany słownik kaprali. Te słowa wydawały mu się najwłaściwsze. Kiedy miał już gardło zdarte od przekleństw, poszedł do Psychomecha i usiadł w jego cieniu, gapiąc się w niebo. Choć nie wiedział skąd, znał już takie gorące dni, ale wtedy zawsze w pobliżu był jakiś bar, do którego mógł zajrzeć i zamówić coca-colę z lodu. Zmarszczył czoło, skoncentrował się... Cypr? Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy łoskot fal, więc na czworakach wyjrzał zza Maszyny, patrząc na migoczącą, falującą powierzchnię pustyni. Nie było tam żadnego morza - tylko gorące, rozgrzane do białości piaski i cienie majaczące gdzieś na horyzoncie. Coca-cola, bar, Cypr, Morze Śródziemne... Słowa bez treści, a jednak nęcące. Garrison miał kłopoty i wiedział o tym. Nie było ani kropli wilgoci w jego organizmie, ani też odrobiny mocy w Maszynie. Żadnego schronienia przed palącym słońcem. Spojrzał jeszcze raz na odległe cienie i zmrużył oczy. Jeden z nich wydawał się wyraźniejszy od pozostałych. Była to twarz. Twarz Człowieka-Boga, twarz Schroedera. Był jak w delirium. Patrzył na nią, kiedy zbliżała się do niego na tle rozpalonego nieba, szybując nad piaskami, olbrzymia, wszystkowiedząca. Znalazła się przy nim. - Wody - wykrztusił. - Daj mi wody, Thomas! - WSZYSTKO, CZEGO CHCESZ, RICHARDZIE, TYLKO MNIE WPUŚĆ, WPUŚĆ MNIE, A DAM CI WSZYSTKO, CZEGO ZAPRAGNIESZ! - Wypchaj się! - wycharczał Garrison, zastanawiając się, skąd zna te dziwne słowa. - Jeśli się nie napiję, umrę, a ty pozostaniesz trupem. Nie masz szans, Thomas. - A JEŚLI DAM CI PIĆ? - To masz nikłą szansę. - WIĘC PRZYJMUJESZ MNIE NIECHĘTNIE? Garrison potrząsnął głową. - Być może. - CO Z NASZĄ UMOWĄ? - Umowa, umowa, umowa! - wybełkotał przez spękane usta. - To moje ciało, mój umysł! Twarz Schroedera wydęła wargi, pozbawiona ciała głowa potaknęła. Odezwał się ze smutkiem w głosie: - A WIĘC DO TEGO DOSZŁO? A CO Z MASZYNĄ, NIE MOŻESZ JEJ PROSIĆ O POMOC? - Zwierzątko zdechło. - NIE, NIE ZDECHŁO - zaprzeczył Schroeder. - JEST OKALECZONE, NIE MOŻE CIĘ KARMIĆ, NIE MOŻE UGASIĆ TWEGO PRAGNIENIA, ALE... CO Z TWOIMI ZDOLNOŚCIAMI? NAWET UMIERAJĄCY UMYSŁ MOŻE DOKONAĆ DZIWNYCH I WSPANIAŁYCH CZYNÓW, ZAPOMNIAŁEŚ O TYM, RICHARDZIE? - ESP? - To słowo wypadło z udręczonych ust Garrisona jak kawałek ołowiu. Ale po chwili już wiedział, pamiętał. - POSZUKAJ - powiedziała twarz Schroedera, zamazując się i kurcząc. - ZNAJDŹ SWOJĄ MOC I UŻYJ JEJ! UŻYJ, RICHARDZIE, ABYŚMY MOGLI ŻYĆ RAZEM! ESP... Szukaj... Dalekie postrzeganie. Telekineza, teleportacja... Garrison znów gapił się w horyzont. Patrzył umysłem, nie oczami. Na jego drgającej linii widział coś, coś stojącego bez ruchu. Czy była to... ? Jego wargi nagle zwilgotniały; swoim umysłem dostrzegł lodówkę, zajrzał do środka. Było tam mleko, pożywienie. Telekineza, teleportacja... Przemieszczanie przedmiotów mocą umysłu. Przesuwanie przedmiotów z jednego miejsca na drugie bez użycia siły mięśni... Na parterze, w kuchni Wyatta, drzwi lodówki otworzyły się delikatnie na oścież. Nikogo tam nie było, nikt nie dotykał drzwi. Poziom mleka w jednym z trzech kartonów gwałtownie opadł, jakby ktoś pił je przez słomkę, tyle, że nie było żadnej słomki. Opróżniony karton zassał się do wewnątrz. Kanapki z kurczaka, leżące na półmisku, znikały jedna po drugiej. Trawił je żołądek Garrisona, chociaż on nie ugryzł ani kęsa. Na górze, w sypialni, Wyatt spał dalej. Na tym samym piętrze, w pokoju Maszyny, Garrison przybierał na wadze. W tym czasie jego temperatura zaczęła gwałtownie spadać, osiągając normę. Pocenie się ustało, a urywany oddech uspokoił się. Zmarszczki na czole, które utworzyły się w wyniku koncentracji, znikły. Ale zaledwie po kilku chwilach znów na jego twarzy widać było koncentrację i determinację. Zaciśnięte pięści trzęsły się jak w gorączce. Wyłączniki stymulacji strachu powróciły do pozycji „WYŁĄCZONY”. Gdy tego dokonał, zasnął. Trzecia nad ranem. Wyatt niecierpliwie zdejmował przy pomocy śrubokręta osłonę stacyjki Psychomecha. Działał jak w amoku. Wyrwany ze snu wbiegł do pracowni i stanął jak wryty. Dopiero po chwili zobaczył, co się stało, i wpadł we wściekłość, chociaż jako psychiatra znał swoje reakcje i potrafił je kontrolować. Jego furia była tak wielka, że pomyślał nawet przez chwilę o zniszczeniu Psychomecha, co oczywiście oznaczałoby koniec wszystkiego. Nie był to dobry sposób. Wciąż dysząc wściekłością (teraz już kontrolowaną), rozkręcił obudowę i zajrzał do środka. Pięć minut poszukiwań upewniło go, że nie nastąpiło spięcie, a to znaczyło... Ktoś nieznany, z krwi i kości, wszedł tutaj i wyłączył stymulator lęku, uwalniając Garrisona od koszmarów. Ktoś był w tym domu, teraz, w tej chwili. To śmieszne i głupie, ale było to jedyne wyjaśnienie, mieszczące się w ramach zdrowego rozsądku. Nie tylko wyłączono stymulatory; ktoś go jeszcze nakarmił. Na pewno nie zrobił tego Psychomech. Kto więc i jak? To nieprawdopodobne - nie miał śladów pokarmu na ustach, nie widać było ani kropli rozlanego płynu. Poza tym - zadławiłby się, jedząc w tej pozycji. A jednak udało mu się. Przybrał na wadze. To znaczyło, że ktoś musiał być wewnątrz domu. Ale kto? Koenig? Niemiec był bardzo cwany, Wyatt musiał to przyznać. Pewnie poleciał do kraju i wrócił następnym samolotem. Mógł być gdzieś tutaj, pilnując jak zwykle interesów swego pracodawcy. Ale jeśli był tutaj, dlaczego po prostu nie wyszedł zza szafy i nie uwolnił Garrisona? Mogła to być także Terry na wpół oszalała z poczucia winy, może nawet chora psychicznie? Wyatt jednak pamiętał, że przyjmowała to wszystko spokojnie. Być może to była tylko maska, ucieczka przed działaniami, których nie aprobowała i nie chciała w gruncie rzeczy? Nie, nie - to idiotyczny pomysł, to nie Terry. Była z nim tutaj, kiedy zaczęło się dziać źle. Wyatt jeszcze przez kilka minut spekulował intensywnie, po czym rozsądek wziął górę. Najlepszym wyjściem będzie przeszukanie domu - od piwnic po dach. Jeśli nie znajdzie nikogo - zablokuje po prostu wstęp do maszynowni. Można to zrobić niesłychanie prosto. Szukał wszędzie - w piwnicy i na strychu, we wszystkich większych szafach. Nie tylko nikogo nie znalazł, ale nawet nie natknął się na jakiekolwiek ślady tajemniczego gościa. Tuż po czwartej rano wrócił do maszynowni, zaaplikował Garrisonowi narkotyk i włączył stymulator lęku. Opuszczając pokój, zamknął drzwi na klucz, po czym schował go do kieszeni. „Tak” - myślał. - Nawet Harry Houdini nie wydostałby się z pokoju; nikt tam też nie wejdzie”. Zszedł po schodach. Terry będzie tutaj za blisko cztery godziny. Do tego czasu trzeba uporać się ze wszystkim - Garrison musi być trupem, wszystkie wykresy mają być poprawione i on również powinien dojść do siebie. Miał wiele pracy. Ale najpierw kąpiel, golenie i kawa. Mnóstwo mocnej kawy. Około piątej piętnaście Wyatt popijał kawę w gabinecie. Nie zauważył zniknięcia mleka ani kanapek. O szóstej poczuł nieodpartą chęć spojrzenia na Garrisona, ale zwalczył ją w sobie. Psychomech spisze się tym razem dobrze, tego był pewien. O szóstej trzydzieści wziął gorący prysznic i pozwolił sobie na dwugodzinną drzemkę, przerwaną wkrótce przez uporczywe dzwonienie Terry do drzwi wejściowych. W tym samym czasie w pracowni... Od pewnego czasu zaczęło się źle dziać. Garrison wiedział o tym, wyczuwał to instynktownie - sygnałem ostrzegawczym były zakłócenia w pracy Maszyny. Był bezradny. Popadli w tarapaty. Pamiętał tylko - jak przez mgłę że jadł i pił. Wiedział, że Maszyna czerpie energię z jego energii i dlatego musi ją wciąż uzupełniać. Gdy tylko Maszyna nabrała mocy, opuścili pustynię. Trafili do zielonej doliny i po pewnym czasie znaleźli się przy szemrzącym strumieniu, który płynął w stronę wysokiego pasma wzgórz. Maszyna podążyła wraz z biegiem strumienia, głębokim i stromym wąwozem, ku wzgórzom. Garrison raz jeszcze zasnął. Kiedy się obudził, znowu dostrzegł słońce i wysuszone koryto rzeki, spękane od skwaru. Wokół rozciągały się bardzo dziwne, spękane formacje, powietrze było nieznośnie ciężkie - wydawało się zamykać go wraz z Maszyną w niewidzialnej klatce. Kiedyś, gdy był chłopcem, zamykano go kilkakrotnie. Przypomniał to sobie i przestraszył się. Szafa - albo schowek pod schodami, pełen pająków i strasznych myśli. Rzekome przewinienia, dawno przez niego zapomniane i błahe, były przyczyną jego cierpień. O tak, pamiętał to dobrze. Przewinienia były błahe i zapomniane, ale ciemność i namacalna bliskość PEŁZAJĄCYCH W MROKU stawała się rzeczywistością. Nigdy wcześniej ani później Garrison nie cierpiał na klaustrofobię. Klaustrofobia? Słowo pojawiało się i znikało. Aż wróciło... Niebo skurczyło się gwałtownie. Ołowiany horyzont zbliżył się do niego. Maszyna posuwała się teraz coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie opadła w wyschnięte koryto rzeki. Niespotykanie szybko wszystko zbliżało się, osaczając go. Maszyna zaryła się w wyschnięty muł. Masy ołowiu otaczały go ze wszystkich stron. Garrison znalazł się w brudnoszarej ołowianej celi. W ołowianej trumnie. Klaustrofobia. Koszmar, z którym nigdy się nie zetknął na jawie. Ale podświadomość?... Co gorsze, cela nadal się zmniejszała. Ściany, sufit, podłoga, wszystko zbliżało się nieubłaganie, dławiąc go w szalonym uścisku. Rozejrzał się rozpaczliwie dookoła - na próżno, nie było wyjścia. Sufit dotknął jego głowy. Momentalnie kucnął i zsunął się z Psychomecha. Trwał tak przez chwilę w gęstniejącym mroku. - WPUŚĆ MNIE, RICHARDZIE - głos Człowieka-Boga dobiegł gdzieś z zewnątrz, dudniąc w metalowej celi jak w studni. - RAZEM SIĘ WYDOSTANIEMY. NIE MA INNEGO SPOSOBU. Wydawało się, że Człowiek-Bóg ma rację. Przez chwilę poddał się lękom, otworzył usta... Aż nagle... - Nie! - znowu odmówił. - Nie, musi być jakiś inny sposób. - JAKI SPOSÓB, RICHARDZIE? JEŚLI NIE ZOSTANIESZ ZGNIECIONY, TO SIĘ UDUSISZ! POZWÓL MI SOBIE POMÓC! MOGĘ CI POMÓC, JEŚLI MNIE WPUŚCISZ. - Nie! - Garrison potrząsnął pięścią w kierunku spadającego sufitu. Nie, nie podda się woli Człowieka-Boga. Jeszcze nie... Jego słowa podsunęły Garrisonowi pewien pomysł. Na pewno ołowiana cela była w stanie zmiażdżyć człowieka, ale czy mogła zgnieść również metalowe urządzenie? Nawet niesprawny Psychomech wciąż był potężny. A ponadto ołów był słabszym, plastycznym metalem. Człowiek- Bóg chciał wejść w Garrisona, a co by się stało, gdyby Garrison wszedł do wnętrza Psychomecha? Odnalazł szczelinę w kadłubie, przez którą mógł się wcisnąć. Z wysiłkiem zdołał się przecisnąć przez otwór. Zgiął nogi i w ostatnim momencie wskoczył do środka. - NIC Z TEGO, RICHARDZIE. NAWET JEŚLI NIE ZGNIECIE MASZYNY, TO I TAK WKRÓTCE ZABRAKNIE CI POWIETRZA, CZY TAK MA WYGLĄDAĆ TWÓJ KONIEC? CIEMNOŚĆ, UDUSZENIE, MARNA ŚMIERĆ? TEGO PRAGNIESZ? - Jeszcze żyję! - wykrztusił Garrison, czując brak powietrza w płucach. Sufit opadł na Maszynę. Cela całym ciężarem nacisnęła na Psychomecha. Maszyna stęknęła i zazgrzytała. Garrison wstrzymał oddech. I jeszcze raz dobiegł go jęk maltretowanego metalu. I znowu... Ołów parł ze zdwojoną siłą - na próżno! - Powietrza! - jęczał Garrison. - Powietrza, nie ma tutaj powietrza! - Jego płuca rozgorzały żywym ogniem. Był jak górnik zamknięty w pułapce, jak marynarz w łodzi podwodnej, przebywający na krytycznej głębokości. Był bohaterem opowiadania Edgara Allana Poe „Przedwczesny pogrzeb”. - Powietrza! Na miłość boską, powietrza! Teleportacja... - Powietrza! - wycharczał raz jeszcze. - Powieeee... ! Bez powietrza... uduszony... kryzys... teleportacja! Udało się! Przeniósł się wraz z Psychomechem na zewnątrz pułapki! Łapczywie wciągając powietrze, opadł na kolana w wyschniętym korycie rzeki. Uwolnili się w ostatnim momencie. Ołowiana masa opadła niemal bezgłośnie. Garrison był uradowany. Zaśmiał się szorstko i potrząsnął pięścią ku górze. Wygrał, tym razem wygrał sam, bez niczyjej pomocy. Ale... W innym wymiarze, w innym czasie, przełączniki stymulacji lękowej były wciąż włączone. Nie zdając sobie z tego sprawy, wpadł w nowe tarapaty... Ósma czterdzieści pięć rano. Wyatt wpuścił Terry i zaprowadził ją do sypialni. Nie widział jeszcze Garrisona i właśnie się do tego przygotowywał. Sen poprawił mu samopoczucie, jednak nie był w dobrej formie. Terry czuła się świetnie. Odespała już wszystkie zmartwienia i wierzyła, że ranek przyniesie pomyślne wieści. Jak na Lady Makbet wyglądała kwitnąco. W sypialni Wyatta lub, jak lubiła myśleć, w ich sypialni przycisnęła go do siebie, kładąc jego rękę na swojej piersi. Jej oczy błyszczały pełne oczekiwania. - Po wszystkim? Wyatt nie odpowiedział od razu, odwrócił oczy. Kiedy w końcu spojrzał na nią, był poważny. - Powinno być. - Powinno? - Jej nastrój zmienił się. - Nie byłeś tam jeszcze, żeby to sprawdzić?! - Idę tam teraz. Po prostu... - Tak? - Powinien być trupem od wczoraj. Wczoraj wieczorem i w nocy wiele razy dawałem mu do tego okazję. Zaczynam się zastaną wiać, czy nie jest nieśmiertelny! Cały czas działy się w dodatku jakieś dziwne rzeczy. Potrząsnęła głową. Wyglądała na zdruzgotaną. Pragnąc pozbyć się wątpliwości, zapytała: - Co masz na myśli? - Po prostu dzieją się tutaj różne rzeczy, Terry. Rzeczy, których nie rozumiem. Podejrzewam, że ktoś myszkował w pracowni, ale to po prostu niemożliwe. Podejrzewam, że twój mąż został nakarmiony. Ale jak? A sama maszyna zachowuje się... - Jak? - Tak, jakby była żywa... Nic nie rozumiem... - Wyatt potrząsnął głową. - Słuchaj. - Jej głos był niecierpliwy. - Idź do niego. - Chwyciła go za ramiona. - Może już jest po wszystkim! Nagle uświadomiła sobie cierpienie Wyatta, rozmiary dręczącego koszmaru. Jego opanowanie było tylko na pokaz. No, może trochę dla siebie samego. Ale głównie to dla niej dawał przedstawienie. Wyatt czuł się całkowicie odpowiedzialny, podczas kiedy to ona była głównym sprawcą! Zdała sobie sprawę, że jeśli będzie słaba, to on też się załamie. Nie wiedziała, co się tutaj działo, nie chciała tego wiedzieć. Wiedziała tylko, że go kocha. I czuła, że musi mu to powiedzieć. - Gareth, kocham cię. Bez względu na wszystko - kocham cię. Nic na to nie poradzę, taka już jestem. Cokolwiek tam znajdziesz... wróć tutaj i kochaj się ze mną. Jeśli nie możemy być czyści w tym, co robimy, bądźmy czyści przynajmniej w naszych uczuciach. Wiedział, co ma na myśli; przytaknął. Udało mu się uśmiechnąć. - Słodkie zatracenie, tak. Ale... będzie dobrze, jestem pewien. Jeszcze raz skinął uspokajająco głową, zamykając za sobą drzwi... Maszyna znów była niesprawna. Złorzeczenia i przekleństwa Garrisona nie przynosiły żadnego rezultatu. Przed nim było wejście do wieczności - olbrzymi, stromy jar. Nad sobą widział wiadukt. Maszyna spoczywała na starym trakcie kolejowym - przegniłe podkłady, poskręcane, pogięte szyny. Znów spojrzał na wiadukt. Gdzieś w zakamarkach umysłu błysnęła myśl, że gdyby udało mu się w jakiś sposób przedostać przez niego, jego siły - i Maszyny także - uległyby wzmocnieniu. Przekroczyć wiadukt, usunąć zator, kontynuować poszukiwania. Proste... Spodnie wisiały nad nim, postrzępione na kolanach. Martwił się o nie. Kiedy był chłopcem, nosił drelichowe ogrodniczki. Tak, pamiętał ten stary wiadukt. Nienawidził opadających z niego cegieł. Mógł w każdej chwili rozpaść się z łoskotem. Był jak starzec, jak trup starca, podlegający rozkładowi. Trup, którego nikt nie chce pochować. Stał tam - bezużyteczny, wyniosły i chwiejny. Od dawna powinien być rozebrany. Pomimo swej nieprzydatności wciąż służył do pewnych celów. Straszył. Był testem kwalifikacyjnym, kartą członkowską do klubu. Członkowie klubu byli o rok - dwa starsi od Garrisona. Lepiej było być członkiem klubu niż obiektem ciągłych zniewag. Garrison, wyrośnięty ponad wiek, był dla nich świetnym celem. Szczegóły tej próby - czy raczej sądu bożego - wyleciały mu z pamięci, ale podstawowym zadaniem było przejście przez wiadukt. Slalom pomiędzy dziurami otwierającymi przepaść, asekuracja przy pomocy przerdzewiałych barierek - tak miała wyglądać próba. Zadanie z początku wydawało się proste, ale kiedy stanął na środku mostu, prezes klubu i jego członkowie zaczęli potrząsać chybotliwymi barierkami, tak że jego życie zawisło na włosku. Garrison potknął się i upadł. Spadłby niechybnie na dół, gdyby nie uchwycił się starej, przerdzewiałej szyny. W taki sposób Garrison przeszedł „Test przyjęcia do klubu”, ale po tym zdarzeniu nie chciał mieć z nim nic wspólnego. I po kolei, pojedynczo, wyzywał każdego z jego członków na krwawy pojedynek na pięści. Więcej go już nie niepokoili. Już dawno zapomniał o tym incydencie, chociaż poznał wtedy uczucie towarzyszące utracie równowagi na dużej wysokości. Uczucie, które zdławił w sobie... Aż teraz... W poszarpanych ogrodniczkach, w znoszonych, dziurawych butach na grubej podeszwie wskoczył na chybotliwą kładkę. Był już wieczór. Musiał zdążyć przed zmrokiem - dojść do wodospadu szumiącego po drugiej stronie. Wiadukt miał około pięćdziesięciu metrów długości. Był zwieńczony szczytem dachówek. Pomiędzy dwiema ścianami biegły przerdzewiałe szyny kolejowe, oparte na drewnianych podkładach. Gdzieniegdzie deski poodpadały, odsłaniając bezdenną przepaść. Pomimo opanowania, jakie na sobie wymógł, poczuł ucisk w żołądku i przyśpieszone bicie serca. Nie miał szans na darowanie mu winy - rozpoczął więc swoją drogę krzyżową. Od połowy długości most pozbawiony był dachu. Wszędzie poniewierały się przegniłe deski, gromadząc się wokół czerwonych szyn i gąbczastych czarnych wiązań. Tutaj także kruszyły się i odpadały cegły, a te, które pozostały, porósł mech. Spadały, czyniąc drogę niebezpieczną do granic śmierci. Wiadukt był zasypany odpadkami, co czyniło go podobnym do mostów w górach, które, przysypane śniegiem, wyglądały na trwałe, podczas gdy zwykły okrzyk mógł spowodować ich runięcie. Garrison rzucił się do ucieczki. Upadł, przylgnął do szyn i poczekał, aż ustaną wstrząsy, potem wstał chwiejnie i kiedy opadły chmury pyłu, zobaczył, co zostało z przejścia. Na ten widok jego rozpacz i uczucie braku równowagi zwielokrotniły się, ponieważ nie zostało nic, z wyjątkiem kołyszących się szyn i kilku wiązań, które je łączyły. Nawet linoskoczek miałby tu problemy. - PRZENIOSĘ CIĘ NA DRUGĄ STRONĘ, RICHARDZIE! - znajomy głos z niebios zadudnił, wzniecając pył i powodując odpadanie ułamków cegieł ze zburzonej ściany, obok której przykucnął Garrison. Spojrzał w górę przez szczelinę w dachu i zobaczył twarz Człowieka-Boga, jaśniejącą w mroku. - O! - Pomimo strachu jaki przeżywał w jego głosie zabrzmiała ironia. - Za ile? - ZNASZ CENĘ, RICHARDZIE - powiedział Człowiek-Bóg, mrużąc oczy. - CENĘ JUŻ PODAŁEM: PRZYJMIESZ MNIE DO SIEBIE, WPUŚCISZ MNIE! Było to kuszące, ale... - Nie - odpowiedział po chwili. - O, nie! Ten sen śnił mi się dawno temu, a teraz sobie wszystko przypomniałem. Przy końcu mojej drogi było Czarne Jezioro i Czarny Zamek. Ty też tam byłeś i domagałeś się, żebym cię wpuścił. Nie dotarłem jeszcze do jeziora i do zamku. Dopóki tam nie dotrę... - JEŚLI TAM W OGÓLE DOTRZESZ... POPATRZ TYLKO NA DROGĘ PRZED SOBĄ. JEŚLI SIĘ NA TO ODWAŻYSZ, BĘDZIESZ RYZYKOWAŁ SWOJE I MOJE ŻYCIE. - To ryzyko, które muszę podjąć. - MOJE ŻYCIE TAKŻE! A CO Z TYM, CO NA CIEBIE CZEKA? CO ZE STWOREM Z CIENI POWYŻEJ WODOSPADU? „Z tym, co na mnie czeka?” - Oczy Garrisona odszukały nerwowo otchłań leżącą po przeciwnej stronie wiaduktu. Coś błyszczało w spowitej oparami przestrzeni nad wodospadem. Dwa czerwone światła widzianego z daleka pociągu? Ostrzegawcze światła stepu? Wydawało się, że patrzą wprost na niego i kiedy przyjrzał się uważnie... włosy stanęły mu dęba. Zamrugały do niego? Cokolwiek to było, „to co czeka”, musiało być olbrzymie, ciężkie i okropne. Garrison wyobraził sobie starą węglarkę. Tak, to mogło być „to”! Było bardzo stare i pełne odwiecznego zła! ROZDZIAŁ SZESNASTY Wyatt przyniósł radosną wiadomość. - Kryzys - zdawał relację Terry. - Nie wiesz, co to znaczy, kochanie. Mogę ci tylko powiedzieć, że nie wróży mu to niczego dobrego. Terry leżała w łóżku. Wyatt rozebrał się szybko i położył się obok niej. Objęła go ciasno, ogrzewając swoim ciałem. - A więc się uda? - Tak, dzisiaj. - Czy wszystko przygotowałeś? - Prawie wszystko; było trochę kłopotów z taśmami, musiałem zarejestrować kilka danych dla „ekspertów” - to wszystko. Kto będzie w stanie stwierdzić, co się naprawdę zdarzyło? Nie ma ekspertów w tej dziedzinie, Terry. Jeszcze nie... - Przerwał, przypominając sobie Otto Krippnera. - I nie było. Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. - Co takiego... ? - Och nic, nic. - Wyatt już się rozgrzał. - Terry, na Boga! Kocham cię. Naprawdę cię kocham. Nawet gdyby wszyscy byli przeciwko nam, mamy jeszcze siebie. - Wzruszył ramionami. - To znaczy, po prostu cię kocham. - Wobec tego udowodnij to! - Miała przyspieszony oddech, zmieniony wzbierającą namiętnością. - Na miłość boską - nie, ponieważ żadne z nas nie wierzy w Boga - na moją miłość - kochaj mnie! Obejmij mnie, wypełnij mnie... I po raz pierwszy kochali się zupełnie bez bólu i bez żądzy. Było to czyste. Najczarniejsza perła jest zawsze najczystsza. Richard znalazł drogę, chociaż nie był linoskoczkiem. Podniósł dwumetrową deskę z mocną metalową śrubą na jednym końcu. Siedział teraz okrakiem na szynie, pchając przed sobą deskę dla utrzymania równowagi. Centymetr po centymetrze posuwał się nad otchłanią. Drugi koniec deski leżał na równoległej szynie, zaczepiając o nią śrubą. Mógł przesuwać się do przodu i utrzymywać równowagę dzięki temu, że utracił wiele kilogramów. Nie wolno mu było patrzeć w dół. Spoglądał na kołyszące się lekko pod nim szyny i poszukiwał w ciemności wzrokiem zadaszonej, końcowej części wiaduktu. Posuwając się naprzód, zauważył zmianę. Wcześniej wiał lekki wiatr, teraz powietrze stało bez ruchu: jakby świat wstrzymał oddech. Przedtem na niebie widać było cienie ptasich skrzydeł, teraz ziało ono pustką. Szum i plusk wodospadu przycichł, jakby wszystko wokół wsłuchiwało się w miarowy zgrzyt deski przesuwanej po metalu. W miarę posuwania się Garrison utracił zdolność obserwacji skały, przy której czaiło się „to, co czeka”. Prawie się z tego cieszył. Nagle dostrzegł jakiś” ruch przy końcu swojej drogi. „To, co czeka” nie czekało już dłużej na spotkanie z nim. Siedziało tam, przykucnięte, połykając szyny. Oczy Garrisona otworzyły się szeroko ze zdziwienia, zamarł w bezruchu. „To, co czeka”, widząc, jaki wywołało strach, ruszyło naprzód, wyłaniając się z cienia, przybierając wyraźne kształty. Była to tłusta, olbrzymia pluskwa z naoliwionymi kołami zamiast nóg. Poniżej jej ślepi rozwierała się szeroka mechaniczna paszcza. W momencie, kiedy stwór gotował się do skoku na bezbronnego Garrisona, ten nie mógł się ruszyć ani do przodu, ani do tyłu. Krzyk zamarł mu w gardle, zamieniając się w bełkot. Deska stukała rytmicznie o szyny zgodnie z ruchami trzęsących się rąk Garrisona. Potwór wyłonił się zupełnie z cienia. Ze stukotem kół, rozwartą paszczą i jarzącymi się ślepiami pędził po chybotliwych szynach nad przepaścią! Jeśli ten okropny pysk nie zmiażdży go, to na pewno zginie pod kołami - wyciągnął przed siebie deskę, aby dźgnąć zbliżającego się potwora, ale poczuł, jak wypada mu ona z dłoni. Jego krzyk utonął w pisku hamulców, zgrzycie kół i trzasku metalu. W następnej chwili potwór zepchnął go w przepaść. Za nim spadały połamane szyny, cegły i wiązania. Spadały, spadały, spadały... Spadanie... Utrata równowagi... Kryzys... Lewitacja! Garrison zacisnął powieki, lecąc w wirujący w dole świat. „Zatrzymaj się!” - powiedział do siebie. „Opadaj mniej gwałtownie. Unoś się. Leć, przestań spadać!” Wirowanie ustało. Otworzył oczy. Wiadukt był daleko za nim. Cała konstrukcja spadła w dół w oszałamiającym trzasku, wśród tumanów pyłu. On sam unosił się w świetle zachodzącego słońca jak dmuchawiec. Znalazł się przy Maszynie. Uniósł ją - uniósł ciężar Psychomecha - było to łatwe. Wisząc w powietrzu osiadł na grzbiecie Maszyny. Razem opuścili otchłań i podążyli wzdłuż przerdzewiałych szyn w gęstniejący mrok. Mimo świadomości, że była teraz bezużyteczna, zabrał ją ze sobą - była mu cały czas wierna i w ten sposób chciał jej za to podziękować. Poza tym pamiętał ją ze swego snu. Ze snu o Czarnym Jeziorze i Czarnym Zamku - wiedział, że czeka go spotkanie z nimi przy końcu wyprawy. Zapomniał już o grozie, teraz szukał Człowieka-Boga-Schroedera. Zaczął wygrażać pięścią. - Przybywaj! - krzyczał. - Niech zwycięży lepszy! Był przemarznięty, zmęczony i głodny. Przed nocą musiał znaleźć schronienie i żywność. - Co takiego?! - Wyatt zamrugał oczami. - Nie ma mleka? Ależ to nonsens, to niemożliwe! - Usiadł na czarnej pościeli i sięgnął po papierosa. - Jesteś pewna? Powinny być jeszcze kanapki w hermetycznym opakowaniu. Były już trochę stare, ale wciąż jadalne. - Nie ma - odpowiedziała Terry. - Ani mleka, ani kanapek. - Wzruszyła ramionami. - Czy to ma jakieś znaczenie? Mogę pić czarną kawę, nie jestem specjalnie głodna. Jadłam ostatniej nocy. Ale ty powinieneś coś zjeść. Powiedz, co chcesz, to ci ugotuję. Masz wystarczająco pełną lodówkę. No, może bez mleka i kanapek, ale... - Muszę zobaczyć tę lodówkę. Wciągnął spodnie od piżamy i wyszedł. Terry szła za nim. - Czy to takie ważne? Stanął, odwrócił się do niej. - Słuchaj, powiedziałem ci, że ktoś go karmił, prawda? - Tak, ale... - No cóż, oczywiście nie wiem jak, ale mam przeczucie, że wiem skąd pochodziło jedzenie! Ale jak go nakarmiono i kto to zrobił... ? Terry - zgrzytnął zębami - wiem, że to głupie. Tutaj... - Przyciągnął ją do siebie i poprowadził w stronę pracowni. Drzwi były zamknięte na klucz, dokładnie tak, jak je zostawił. - Spójrz, to jedyne wejście. Nie ma tam okien, nie ma wejścia na strych. Jest tylko jeden klucz. Nikt nie mógł tam wejść. A jednak, do cholery, on wciąż żyje. Ideo zakład, że tak jest... - Ale nie wiesz tego na pewno? - Nie, oczywiście, że nie - Uspokoił się. - Pójdę do niego za chwilę. Najpierw muszę zajrzeć do lodówki. W kuchni rzucił się do niej i otworzył drzwi na oścież. Plastykowy pojemnik na kanapki był pusty. Podobnie kartony na mleko. Wyatt wciągnął głęboko powietrze, zaczął przeczesywać nerwowo palcami włosy. - Jezu, Jezu, Jezu! Nie wierzę! Przeszukałem dokładnie dom! To niemożliwe! To wszystko musiało pochodzić z tej pieprzonej... - Gareth! - Zamachnęła się, jakby chciała go uderzyć w twarz. Zamiast tego wybuchnęła płaczem i oparła głowę na jego piersi. Przez chwilę był twardy jak skała, ale w końcu przygarnął dziewczynę do siebie. Poklepał ją uspokajająco po plecach. - Dobrze, już dobrze. To przeze mnie. Nerwy mi wysiadają. Wezmę się w garść. Do diabła, to paskudny czas dla nas obojga. Myślałem, że jestem mocniejszy. - O, Gareth, Gareth... - Posłuchaj, ugotuj coś dobrego. Pójdę się rozejrzeć. Wybacz moje zachowanie. Do diabła, nie mamy na to czasu. Jeśli pomimo wszystko żyje, mam jeszcze coś w zanadrzu. - Wyatt wyczuł u dziewczyny początkowe oznaki ataku histerii i opanował je. Wypuszczając Terry z ramion, powiedział: - Zgoda? - Zgoda - przytaknęła i uśmiechnęła się przez łzy. - Zgoda. Wyatt wziął klucze i poszedł na górę, do pracowni. Otworzył drzwi, wszedł i... Garrison żył nadal. Co więcej - uśmiechał się przez sen. Jego waga wróciła do normy. Psychomech szumiał i mruczał tak jak przedtem - system stymulacji lękowej działał. Zgrzytając zębami, Wyatt wyszeptał: - Nie wierzę, nie wierzę! Wziął się w garść. Napełnił strzykawkę niebezpiecznie dużą dawką narkotyku i wstrzyknął ją niewidomemu w ramię. Następnie podszedł do szafki i wyciągnął zaplombowane pudełko cukru w kostkach. Były to specjalne kostki. Używał ich często, ale zawsze tylko po jednej. Czasami dawał je też swoim przyjaciółkom, gdy zapragnęły czegoś odmiennego. Dla Garrisona przeznaczył trzy. Rozpuścił kostki w niewielkiej ilości wody i wprowadził roztwór przy pomocy strzykawki do jego krwiobiegu. Kiedy było po wszystkim, wyszedł i zamknął drzwi na klucz. - Zobaczymy, czy się z tego wywiniesz, ty gnoju! - powiedział głośno, wracając do sypialni. Dwunasta - popołudnie. Była to noc, jakiej Garrison nigdy wcześniej nie przeżył. Gdy nadchodziła ciemność, wydawało mu się, że błąka się po krainie czarów pełnej dziwów, tajemnic, pośród spowitego mrokiem piękna. Prawda była jednak inna. Znajdowały się tam zwierzęta wielkie jak domy, z fosforyzującymi czułkami i jarzącymi się purpurą oczami. Szybowały na błoniastych skrzydłach po rozświetlonym gwiazdami niebie. Poświata nad górami tętniła tęczowymi kolorami tak, jakby chciała zawstydzić wszystkie barwy ziemi. Srebrne obłoki rozbłyskiwały elektrycznym światłem, goniły się po niebie. W świetle szkarłatnego księżyca rozkwitały białe maki, posyłając w górę tumany narkotycznych zapachów, mącących umysł. Ćmy wielkie jak nietoperze latały nad człowiekiem i Maszyną, zdumione wtargnięciem gości z innego świata. Z innego świata - ponieważ te stworzenia były mieszkańcami psychiki Garrisona. Wraz z cudownymi wizjami, wywołanymi narkotykiem, przyszła groza. Nadal poszukiwał odpowiedniego schronienia. Znalazł je w różowym, bezkresnym lesie, przypominającym prehistoryczną rafę koralową, osuszoną pięćdziesiąt milionów lat temu, która przetrwała nietknięta przez wszystkie stulecia. Drzewa tej wielkiej leśnej skamienieliny miały kształt kolumn, gdzieniegdzie rozgałęzionych, z dziuplami o białych brzegach, tak szczelnie zamkniętymi, że nie docierał do nich ani jeden promień światła. Ściany wielkich hal, różnych przejść i jaskiń utkane były z cienkiej koralowej sieci, ozdobionej wzorami z iście barokowym przepychem. Wszystko wyglądało niczym wnętrze dużej konchy. Nie chcąc zbyt daleko zapuszczać się przy penetrowaniu labiryntu, zwalczając w sobie chęć obejrzenia tych wszystkich cudów, ustawił Psychomecha w małej jaskini, wystarczającej na ich potrzeby. Klaustrofobia należała już do przeszłości. Garrison podziwiał żyłkowane, organiczne wzory na ścianach. Jego ciało było bardzo zmęczone, ale umysł - pobudzony świetlistymi wizjami - znajdował się w świetnej formie. Coś wzniecało w nim kalejdoskop gorączkowych obrazów, które nie pozwalały mu spać. Nawet wzory na różowej ścianie, gdy na nie patrzył, przybierały żywe kształty. Jeden z nich... To był kot! Kot ze złamaną szyją... Dawno temu, w innym świecie, miał takiego kota. Był jego ulubieńcem, ale został zabity. Nie upilnował go po prostu. Jego złamana szyja, jego śmierć - to wszystko jego wina, jego. O tak, pamięta stratę. Tygrysa, małego Tygrysa. Ten kot na różowej ścianie wyglądał jak jego Tygrys. Szyja była w takiej samej pozycji i nawet różowy język, wystający z pyszczka, wyglądał tak samo... Garrison usiadł. Wyczuwał to, co miało nadejść, ale nic nie mógł na to poradzić. Kot na ścianie nagle zaczął powiększać się - rozrastał się w trzech wymiarach, osiągając wielkość i kształt prawdziwego tygrysa! Miał przetrącony kark, ale bynajmniej nie był martwy. Upiorny tygrys. Garrison był odpowiedzialny za nieszczęście zwierzęcia. Jego wina - dla niego kara! Zwierzę skoczyło ze ściany i rzuciło się nań. Żółte oczy płonęły upiornym światłem, wielkie szczęki poruszały się miarowo. Garrison uchylił się i wykorzystując impet zwierzęcia, odrzucił je w kierunku wejścia do groty. Tygrys opadł na cztery łapy, a jego łeb zwisł bezwładnie. W różowym świetle ścian Garrison zobaczył nagle tuzin takich samych bestii lub przynajmniej tuzin par groźnych oczu. Wszystkie były przepełnione bólem, nienawiścią i żądzą zemsty. Wszystkie zbliżały się do niego. Był w pułapce. Rozpaczliwie szukał wyjścia. Teleportacja? Nie, nawet gdyby znalazł w sobie siłę, to wystarczyłoby mu jej tylko na to, aby przenieść się w inną część labiryntu, gdzie - jak wiedział - będą na niego czekać te same bestie. Lewitacja? Wykluczone. Sklepienie jaskini było solidne i nie miało żadnej szczeliny. Wtem tygrys skoczył na niego. Skoczyły razem, wszystkie ze zwieszonymi łbami i wyciągniętymi pazurami. Garrison uniósł Maszynę i zasłonił się nią przed drapieżnikami. Słyszał ryk i odgłosy darcia pazurami. Nagle przeraził się spostrzegł, że jego ESP słabnie. Z trudem podtrzymywał Psychomecha, słabnąc z każdą chwilą coraz bardziej. Co więcej - po raz pierwszy poczuł, że przenosi się w inną rzeczywistość. Wszystko wydawało mu się tu nierealne. Wiedział, że żyje we śnie, ale zdawał sobie również sprawę z nienaturalności tego snu. Czuł się tak, jakby przeżywał koszmar w koszmarze. LSD działające w jego organizmie uświadomiło mu absurdalność sytuacji, w jakiej się znalazł. Instynktownie, używając resztek mocy, wysłał sygnał SOS. do innego poziomu świadomości. Do świata poza granicami swej psychiki, zewnętrznego świata, który kiedyś zamieszkiwał. Jego wołanie o pomoc musi gdzieś zostać usłyszane, inaczej będzie zgubiony... Dwunasta dziesięć po południu. W swojej stalowej klatce, w Midhurst, Suzy oszalała. Zaczęła wyć i rzucać się, jakby chciała rozwalić pomieszczenie. W ciągu sekundy spokojne zwierzę stało się dziką bestią. Oczy zaszły jej krwią, pysk pokrył się pianą. Jej krzyk... Tak, właśnie: krzyczała jak człowiek. Skoczyła w kąt klatki, piszcząc i ujadając. Wydawało się, że już po wszystkim, że szaleństwo wypaliło w niej całą energię. Strażnik podbiegł do niej, uspokajając ją zdyszanym głosem, a po chwili pojawił się też jakiś człowiek w ochronnym stroju ze strzykawką w ręku. Zachowanie Suzy w ostatnią środę dowiodło, że może być nieobliczalna. Gdyby pozwolić jej na to znowu, mogłaby zrobić sobie krzywdę. Doberman to doberman, a nie jakiś tam mały terier czy perfumowany pekińczyk. Kiedy uchylono drzwi klatki, Suzy otworzyła oczy i zachowywała się tak, jakby chciała powstać. Po chwili jednak padła znowu. Ale kiedy otwarto drzwi na całą szerokość, wystrzeliła jak czarny pocisk między nogi odzianej w skórę postaci i przewracając ją, wybiegła na zewnątrz. Pędziła między rzędami bud, wywołując jazgot i harmider. Biegła dalej, ale kiedy pokazali się strażnicy z siatkami, zwolniła i rozejrzała się. Za nią krzycząc nadbiegali ludzie. Przed nią strażnicy, którzy złapią ją na pewno. Skoczyła na taczkę i odbijając się od niej, dopadła siatki. Na szczęście drut był gruby i zdołała wspiąć się po nim i przeskoczyć na drugą stronę. Zobaczyła wysokie ogrodzenie, oddzielające półkolem teren schroniska. Obok było jezioro, a za nim las. Trzymając łeb blisko ziemi, Suzy podążała w stronę jeziora. Instynkt kazał jej biec na zachód. Jezioro leżało na północy. Piszczała biegnąc, walcząc z chęcią skierowania się bezpośrednio na zachód. Tam, niestety, było wysokie ogrodzenie. Nie, musi przepłynąć jezioro - potem zmieni kierunek. Wołanie Garrisona słyszała z zachodu - wciąż brzmiało jej w uszach - desperackie wołanie o pomoc. Słyszała ukochany, wzywający ją głos. Musi go odnaleźć lub zginie... Ostatniej nocy Willy Koenig łyknął sobie nieźle. Pił piwo w ilościach, które zmogłyby niejednego. Odwiedził różne knajpy, mordownie, bary, nocne kluby i najdroższy burdel w Reeperbahn. Tam, wciąż żłopiąc jak gąbka, znalazł w końcu kobietę dla siebie i o drugiej trzydzieści nad ranem zabrał ją na górę. Mimo że niewiele pamiętał, zapłacił za nocne usługi. O dziewiątej trzydzieści obudził się z niejasnym umysłem i niesmakiem w gardle, co dobrze świadczyło o jego kondycji. Dziewczyna była zachwycona klientem. Był szampan, sznaps, bułeczki z masłem i miodem. Koenig już miał zdecydować się koło południa - na kąpiel i golenie, kiedy nagle usiadł na podwójnym łóżku, przykrytym zdobioną narzutą. „Willy” - zabrzmiał znajomy głos. - „Willy, na pomoc”! Krew zamarła Koenigowi w żyłach. Głos był donośny i wyraźny. - Willy? - zaszczebiotała dziewczyna, dotykając jego ramienia. - Bądź cicho! - Odwrócił się do niej. - Czy coś... słyszałaś? Dziewczyna potrząsnęła ze zdziwieniem głową. - Nic, co tu jest do słyszenia? Co się stało? Ojej, jak zmarzłeś! Pozwól, niech cię rozgrzeję. Koenig strzasnął ją z siebie, wstał z łóżka i zaczął się ubierać. - Sprowadź mi taksówkę! - Ależ, Willy... - Dziewczyna zaprotestowała, zagryzając wargę. - Powiedziałeś, że chcesz mnie na cały dzień i nie zapłaciłeś. - Ile to będzie? - zapytał nieswoim głosem. - Za cały dzień... ? - Trzysta marek, ale... Kiedy wyjął portfel, dziewczyna ucichła. Obserwowała go, jak wyciąga trzy banknoty pięćdziesięciomarkowe i kładzie je na łóżko. - Masz - powiedział - za pół dnia. - Ach... - dziewczyna wzięła pieniądze. - Tak się nie będziemy bawić, Willy. Powiedziałeś, że na cały dzień, a płacisz za... - To ja się bawię - odpowiedział jej, kierując się do łazienki. - A teraz bądź grzeczną dziewczynką i sprowadź mi taksówkę. Łapiąc oddech, dziewczyna zaklęła po cichu. Znów przygryzła wargę, wahając się przez chwilę, a następnie sięgnęła ręką za wezgłowie i nacisnęła ukryty guzik. Było już kilku takich; Karl przekona tego elegancika. Nie lubiła tego robić - Karl był potworem. Szkoda, ale... Zasady to zasady. Kiedy Koenig wyszedł z łazienki, Karl już czekał. Był wyższy od Willy’ego o jakieś pół metra. Miał kanciaste rysy i duży nochal, wiszący tuż nad szyderczo skrzywionymi ustami. Jedno spojrzenie przekonało Koeniga, że Karl to facet lubiący zadawać ból. O tak, Karl był paskudny, przynajmniej tak mu się wydawało. Koenig lubił paskudnych, im paskudniejszy, tym lepszy. Drugie spojrzenie dopełniło obrazu. Dobrze, trochę zbyt ekstrawagancko ubrał się wykidajło. Opierał się o drzwi prowadzące na korytarz. A w tym kierunku właśnie udawał się Koenig... Karl zauważył, że było coś szczególnego w wyglądzie Koeniga. Obrzucił go spojrzeniem od góry do dołu i już wiedział, co to było. Ten facet w ogóle go nie zauważał, tak jakby Karl był jakimś niższym gatunkiem człowieka, nie wywołującym żadnego zainteresowania. Ponuro pokiwał głową. No cóż, wkrótce go zauważy. - Jesteś winny pani pieniądze. - Jego głos był chrapliwym szeptem. Potarł upierścienioną dłonią kastet na prawej ręce. - Myślę, że lepiej będzie, jak zapłacisz. Koenig zapiął torbę i ruszył. - Jak się nazywasz, synku? - zapytał pieszczotliwie. Karl nie był zbyt bystry. Niewinne pytanie Koeniga zbiło go z tropu. - Co? - Był bardzo zdziwiony. - Na imię mam Karl. Moja praca... - O, wiem, co robisz - powiedział Koenig - ale powiedz, czy lubisz się kochać? - Co? - Karłowi opadła szczęka. Dostrzegł rozmiary Koeniga i jego koci sposób poruszania się. Uświadomił sobie, że Koenig jest już tylko o dwa kroki od niego i wciąż się zbliża. - Czy lubię?... - Zejdź mi z drogi, Karl - Koenig powiedział to bardzo spokojnie - jeżeli chcesz sobie jeszcze kiedyś popieprzyć. Twarz alfonsa zmieniła się w złośliwą maskę, ale Koenig już ruszył. Uderzył go prawą pięścią pod serce. W tej samej chwili lewą dłoń zacisnął na jego prawym nadgarstku, a lewym kolanem, niby młotem, rąbnął w jego krocze. Wszystko to trwało ułamek sekundy. Karl próbował uderzyć Koeniga głową, ale trafił na twarde czoło przeciwnika. Plując krwią i zębami, osunął się na podłogę. Koenig starannie, a zarazem pośpiesznie przeczesał wzburzone włosy. Pogratulował sobie. Wszystko odbyło się bezgłośnie. Dziewczyna, do tej pory przypatrująca się wszystkiemu w milczeniu, gwałtownie wciągnęła powietrze. - Jeśli wrzaśniesz - odezwał się Willy chłodnym głosem - naprawdę cię uszkodzę. I przez resztę swego życia nie będziesz mogła się ciupciać. Dziewczyna powoli i bezszelestnie wypuściła powietrze z płuc. Koenig kiwnął z aprobatą głową. - Teraz wychodzę. Bądź dobrą dziewczynką i nie sprawiaj więcej kłopotów. A jeśli następnym razem gość zażyczy sobie taksówki, to sprowadź mu ją, dobrze? - Wyszedł, zostawiając drzwi otwarte... Pomoc była w drodze, Garrison już wiedział o tym. Słyszał echa słów: „Poczekaj, przybywamy”. Muszą się pośpieszyć. Ostatkiem sił utrzymywał Maszynę, a tygrysy wiedzione zwierzęcym instynktem wciąż atakowały metalowy korpus Psychomecha. - Przybywajcie! - krzyknął. - Przybywajcie szybko, jeśli chcecie mnie zastać żywym. Wysyłając przez dłuższy czas telepatyczne SOS, Garrison osłabł. Bestie natomiast nie rezygnowały. Pazury jak stalowe haki darły wciąż metal. Ich głosy przepełnione były bólem i nienawiścią. Cały las wypełniał podobny do grzmotu, straszliwy ryk... Suzy biegnąc usłyszała znowu wołanie swego pana. Miała do pokonania jeszcze kilka mil. Czuła, że jej pomoc jest mu potrzebna, i to natychmiast. Stanęła i zaczęła węszyć. Stuliła uszy, kładąc się w wysokiej trawie. Patrzyła. Garrison ją wołał. Wołał o pomoc i musiała mu odpowiedzieć, ale jak? Gdyby tylko mogła być razem z nim, stawić czoła niebezpieczeństwu... Lekceważąc prawa nauki i natury, Suzy dotarła do niego swoim umysłem. Jej ciało wciąż leżało bez ruchu w spłowiałej od słońca trawie, ale jej psi umysł znajdował się już gdzie indziej. Willy Koenig przybył na lotnisko na czas. W sam raz, by kupić bilet i wsiąść do samolotu. Na pokładzie próbował się uspokoić, ale okazało się to niemożliwe. Obliczał, ile zajmie mu dotarcie do Gattwick do domu Wyatta. Taksówką, gdyby zdołał namówić kierowcę - około dwóch godzin. To oznaczało w sumie cztery godziny. Jednej rzeczy był pewien - Richard był w tarapatach. Zastanawiając się nad tym, doszedł do wniosku, że poszedł upić się ostatniej nocy właśnie z tego powodu. Martwił się o niego. Doskonale, rozkaz czy nie rozkaz, musi wrócić do Anglii natychmiast, aby sprawdzić, co jest nie tak. Jeśli cokolwiek stało się Garrisonowi, niech Bóg ma w swojej opiece tego, kto jest za to odpowiedzialny. Koenig siedział w samolocie i myślał o swoich złych przeczuciach od początku do końca lotu. Garrison nie mógł już dłużej się bronić. Z jękiem rozpaczy puścił Psychomecha. Koty rzuciły się na niego. Ostatnim wysiłkiem schwycił dwa z nich i cisnął nimi o różową kolumnę. W tej samej chwili uświadomił sobie czyjąś obecność na obrzeżach koralowej kniei. Było to jak powiew świeżego wiatru. Poczuł przybywającą miłość. Jednocześnie zorientował się, że już jest po nim. Olbrzymie koty zbliżały się. Ich kły i pazury lada chwila miały zatopić się w jego ciele. Były tuż przy nim, tak, ale tuż za nimi... Wielki czarny cień uderzył jak ciemna błyskawica. Przybyło tu jeszcze dziksze od nich stworzenie, którego siłą była miłość, o wiele mocniejsza niż nienawiść i chęć zemsty, ożywiająca tygrysy. Było nierealne, mgliste, ale - paradoksalnie - jednocześnie skuteczne jak kosa wśród łanów zbóż. Garrison znał ją, pamiętał ją ze świata zewnętrznego. „Suzy”. Wielki czarny duch zaskamlał, po czym rzucił się do gardła najbliższego z kotów. Odwróciły się od niego, wysuwając swe kły i pazury. Nie miały jednak szans w walce z upiornym psem. Broniły się, kiedy je szarpał, ale ich pazury przecinały powietrze. Wkrótce przegonił całe stado. Z przekrzywionymi głowami wtopiły się w dwuwymiarową różową ścianę, tworząc na powrót niewyraźny wzór na zastygłym koralu. Dopiero wtedy duch psa podbiegi bezszelestnie do Garrisona. Jego błyszczące oczy wyrażały bezgraniczną miłość i przywiązanie. Richard wziął go na kolana i gładził czule. Będzie towarzyszyć mu w poszukiwaniach do końca podróży. Z Suzy u boku podszedł do Maszyny. - Wznieś się - wydał polecenie Psychomechowi, który bezgłośnie uniósł się nad podłożem. Wskoczył na Maszynę i przywołał Suzy. Usadowiła się za nim i mimo jej bezcielesności poczuł na ramieniu ciężką łapę. Wznieśli się nad koralowy las, w granatowe, nocne niebo. Prowadził Maszynę w kierunku odległego wschodzącego słońca. Wiedział, że jest już blisko. Zastanawiał się, co czeka ich na końcu drogi... Czwarta dwadzieścia po południu. Koenig dogadał się z taksówkarzem i zapłacił, załączając spory napiwek. Wszedł do posiadłości i porozmawiał ze służbą. Początkowo chciał jechać od razu do domu Wyatta, ale w ciągu ostatnich trzech godzin zmienił zdanie. Dotąd opierał się przecież wyłącznie na przeczuciach. Nie mógł być pewien, że to, co czuł, było prawdziwe. Mogło przecież być wynikiem strachu o Garrisona. Co będzie, jeśli przerwie ważny eksperyment? Jeśli przepowiednie Adama Schenka były prawdziwe i Thomas Schroeder rzeczywiście odrodził się w ciele Brytyjczyka? Od służby nie dowiedział się niczego konkretnego. Garrison opuścił dom wcześnie rano, w niedzielę. Pan Wyatt zabrał go samochodem. Przed odjazdem pan powiedział im, że może go nie być przez cały tydzień. Pani wyszła tego samego ranka i wróciła wieczorem. Znowu wyszła dzisiaj wczesnym rankiem. Zabrała swój samochód - czerwonego forda capri. To było wszystko, co wiedzieli. Koenig podziękował im i powiedział, że nie ma powodów do niepokoju. Zabiera mercedesa, nie wie, kiedy wróci. Poszedł do garażu... Koenig! - Garrison zobaczył go wysoko, stojącego na płaskowyżu, w świetle wschodzącego słońca. Pamiętał dobrze ten obraz, ale czegoś w nim brakowało. Maszyny? Tak, maszyny. Nie takiej jak Psychomech. Jasnej, srebrnej maszyny... Samochód? Tak... mercedes! Momentalnie wszystko sobie przypomniał. Willy’ego, srebrnego mercedesa z podwójną kierownicą... Skierował swój wzrok na skałę. Niemiec był sam, nierealny, jak wytwór czyjejś fantazji. Garrison wpadł na pomysł. Suzy była równie realna, choć na ramieniu czuł ciężar jej łapy. Doskonale, skoro mógł przywoływać obrazy żywych istot, może to także robić z przedmiotami. Koenig źle wyglądał bez samochodu - jak pokój bez okien. Garrison zacisnął powieki. Kiedy je otworzył, srebrny mercedes stał obok widma człowieka. Jednocześnie Koenig pokazywał coś wyciągniętą ręką. Richard na to właśnie czekał: na znak. Wiedział już, że cel jest blisko. Niemiec wskazywał mu jego przeznaczenie. Pod nim rozciągały się doliny i oceany z jego wcześniejszych snów. Wszystkie krainy, pełne jaszczurów i dziwnych stworzeń. Za nim zostały góry szarpiące księżyc, otoczone chmurami srebrzyste jeziora - siedziby Lewiatana. Przed nim... Przed nim otwierał się przesmyk górski, który wskazywał mu Koenig stojący na rozstawionych nogach. Droga przez przesmyk, droga do ostatniej konfrontacji. Garrison podziękował mu ruchem ręki i skierował Maszynę do wąwozu. Willy i samochód powoli niknęły w oddali. Za przesmykiem rozciągał się las, pełen drzew wyglądających jak szkielety, schodzących do oleistego czarnego jeziora. Pośrodku jeziora tkwiła Czarna Skała, a w niej Czarny Zamek, błyszczący jak bryła węgla. Gdzieś w zamku była Czarna Komnata, skrywająca SEKRET. Odkrycie jego przyniesie kres jego poszukiwaniom. I będzie kresem człowieka zwanego Richardem Garrisonem. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Na małym, zarośniętym drzewami wzgórzu, w pobliżu posiadłości Garrisona w Sussex, leżał w trawie Kevin Connery i obserwował dom przez lornetkę. Podniecenie utrudniało mu oddychanie. Czatował tutaj od trzech dni i nocy na człowieka, którego nienawidził całym sercem. Nareszcie się zjawił! Willy Koenig wszedł do domu kilka minut temu, ale Connery’emu minuty dłużyły się jak godziny. Pomimo chłodu panującego w cieniu Connery pocił się obficie. Zemsta! Potarł brwi, rozcierał ślady ukłuć owadów, znaczące pooraną bliznami twarz. Jego palce dotykały białych blizn. Nie, nie zapomniał niczego... Pamiętał długi lot w kierunku szyby wystawowej, poszukiwanie dyskretnego lekarza, a także tego konowała, który pośpiesznie zszył mu rany. Ale najwyraźniej utkwił mu w pamięci człowiek, któremu to wszystko zawdzięczał - Willy Koenig. Po tamtym wydarzeniu doznał wielu poniżeń, przeżył degradację „z powodu nieskuteczności w działaniu”, aż w końcu, okaleczonemu na całe życie, powiedziano po prostu: „Idź sobie”. Nie były to słowa, które można było zignorować. Stał się ciężarem. Nie próbował nawet szukać innej pracy; już przed tym wypadkiem nie był zbyt przystojny. Teraz miałby trudności nawet ze znalezieniem prostytutki. Nienawidził do szpiku kości. Rok później zobaczył Koeniga na przyjęciu w „Hiltonie”. Ale Connery był tylko portierem z nocnej zmiany i nie miał wstępu na górę. Wszystkie rany otworzyły mu się na nowo. Było to dziecinnie proste. Dowiedział się o nim wszystkiego. Miał dokładniejsze dossier na jego temat niż jakakolwiek organizacja tropiąca przestępców wojennych. Jego nienawiść zaczęła gnić i wkrótce wdała się gangrena. Zaplanował wszystko dokładnie - jedynym jego marzeniem, a wkrótce celem, stała się śmierć Koeniga. Teraz wszystko było już łatwe. Connery zawsze miał smykałkę do materiałów wybuchowych. Po długiej przerwie mógł co nieco zapomnieć, ale w tym przypadku mógł na sobie polegać. Irlandzki przyjaciel zawiadomił go, że Koenig wrócił właśnie do Anglii. Był gdzieś z krótką wizytą, ale nigdy nie opuszczał swego chlebodawcy na długo. Narzędziem zemsty miał być samochód - wielki srebrny mercedes, prowadzony wyłącznie przez Niemca. Connery dostał się wczoraj do garażu i umieścił bombę pod maską, naprzeciw fotela kierowcy. Przygotował się na długie czekanie. Zgromadził duże ilości jedzenia i picia, zamknięte w hermetycznych pojemnikach. Zupełnie niepotrzebnie - Koenig wracał do domu o wiele wcześniej, niż się Connery spodziewał. Pozostało tylko czekać na przejażdżkę tego szwabskiego kutasa... Wyłaź! Szczęście nadal sprzyjało Connery’emu. Zupełnie jakby wywabił z domu Niemca, który skierował się wprost do garażu. „Nie wiem, dokąd posuwasz, przyjemniaczku - szeptał Connery - ale postawię ostatniego pensiaka, że ci się ten wyjazd nie uda!” Szramy na jego twarzy zbielały, zniekształcone złośliwym uśmiechem. Garrison ponawiał bezskutecznie próby przejścia przez ŚCIANĘ NOCY - niewidoczną zaporę, sterowaną z zamku. Wiedział, że musi się przez nią przedostać, doprowadzić poszukiwania do końca, zanim... zanim przepowiedziane katastrofy nie staną się faktem! Jednocześnie podejrzewał, że już może być za późno. Chodziło mu o Willy’ego, pędzącego przez las swoim samochodem. Koenig zarył mercedesem w smolisty brzeg jeziora właśnie w tym czasie, kiedy Garrison odwracał głowę, żeby spojrzeć w kierunku, z którego nadjeżdżał samochód. Niemiec wyskoczył krzycząc: - Richardzie! Richardzie! Musisz zejść z Maszyny! Musisz zejść z Psychomecha! Garrison potrząsnął przecząco głową i zrobił ręką ruch, jak gdyby chciał powstrzymać przyjaciela. - Nie, Maszyna jest już moja. Jestem na niej bezpieczny. Ale Suzy, rozumiejąc wszystko, przyznała racje Koenigowi. Po raz pierwszy w życiu posłuchała kogoś innego, nie swego pana. Zatopiła kły w jego rękawie, starając się go zrzucić z Maszyny. Nie było to takie proste. Garrison uczepił się jej tak że Suzy, ciągnąc go, rozdarła mu koszule. Tracąc równowagę, spadł na smolisty brzeg, obmywany oleistą cieczą. Wtedy pojawił się Człowiek-Bóg wołając: - PRZYJMIJ MNIE, RICHARDZIE, PRZYJMIJ, A ZWYCIĘŻYSZ. WPUŚĆ MNIE... Jego twarz teraz była inna - pełna desperacji i strachu. - Przyjmij go, Richardzie! - wołał Koenig, brnąc w tłustej smole. - Pamiętaj o umowie! - Nie! - krzyknął w odpowiedzi Garrison. - Ja wygrałem! Nie potrzebuje go - to on mnie potrzebuje! Dlaczego miałby żyć we mnie? Gdzie się chował, kiedy walczyłem z tygrysami? Gdzie był wtedy? - RICHARDZIE, JESTEM JUŻ SŁABY, NIKNĘ. MOJA MOC ODCHODZI DO INNEGO ŚWIATA, MOJE ŚWIATEŁKO GAŚNIE. PRÓBOWAŁEM PRZYJŚĆ DO CIEBIE W JASKINIACH KORALOWYCH, ALE NIE MIAŁEM SIŁY. CO BY NAM TO DAŁO? NIE PRZYJĄŁBYŚ MNIE I TAK. NIE, MUSZĘ OSZCZĘDZAĆ SIŁY... TO MOJA OSTATNIA SZANSA. MUSISZ MNIE TERAZ PRZYJĄĆ, LUB PRZESTANĘ ISTNIEĆ! NIE BĘDZIE JUŻ ANI CIEBIE, ANI KOENIGA, ANI SUZY. PRZYJMIJ MNIE, RICHARDZIE - PROSZĘ! Garrisonem miotały sprzeczne uczucia. Musi jeszcze raz spróbować - Czarny Zamek, Czarna Komnata! Tam czai się groza wszechświata, a on musi przegnać ją na zawsze. - Richardzie! Richardzie! - Koenig krzyczał łamiącym się głosem. - Proszę cię, błagam... ! Garrison obejrzał się znowu. Srebrny mercedes tonął w smole, bańki powietrza uchodzące z auta wzburzyły i zmąciły oleistą powierzchnię. Koenig próbował wydostać się z trzęsawiska, zapadał się jednak, wyglądając jak duży owad, przylepiony do słoika z dżemem. - UWIERZ MI, RICHARDZIE! TY PRZECIEŻ NIE CHCESZ UMIERAĆ! MUSISZ MI UWIERZYĆ! POZA TYM - JA WIEM, JAK TUTAJ JEST... BOMBA! - Garrison dostrzegł paczkę z brązowego papieru, unoszącą się nad Koenigiem. - Willy, uważaj! - krzyknął, odwracając Maszynę. Ruszył gwałtownie w jego kierunku. Psychomech odrzucił ładunek wybuchowy o kilka metrów dalej. Richard znalazł się teraz pomiędzy twarzą Człowieka-Boga, spoglądającą z góry, a Koenigiem zmagającym się z trzęsawiskiem. - PRZYJMIJ MNIE, RICHARDZIE! - zawył Człowiek-Bóg. - PRZYJMIJ MNIE NATYCHMIAST! Suzy skowyczała rozpaczliwie, pogrążając się powoli w gęstniejącej mazi. - Suzy!!! - Krzyk Garrisona był pełen bólu i cierpienia. - PRZYJMIJ MNIE RICHARDZIE, A SUZY BĘDZIE ŻYŁA. JESZCZE NIE JEST ZA PÓŹNO. TO TYLKO OSTRZEŻENIE. JEDNAK BEZE MNIE POZOSTANIE MARTWA NA ZAWSZE! TAK JAK TY, JAK JA, JAK MY WSZYSCY! Koenig, wciągany przez trzęsawisko, jeszcze raz wykrztusił: - Przyjmij go, Richardzie! Bomba znów przesunęła się nad oblepioną smołą głowę Niemca, - Niech cię diabli! - wrzasnął Garrison. - Zdradź mi powód tej bariery. - TY SAM JESTEŚ BARIERĄ, RICHARDZIE! TWÓJ OSTATNI LĘK! TY NIE CHCESZ WIEDZIEĆ, CO TAM JEST! CHOCIAŻ DOMYŚLASZ SIĘ, NIE CHCESZ JEDNAK TEGO PRZYJĄĆ. PRZYJMIJ MNIE - W ZAMIAN RAZEM ZAKOŃCZYMY MISJĘ. - Obiecaj to! Pomóż mi zajrzeć tam, znaleźć odpowiedź! - OBIECUJĘ! WSZYSTKO, CO CHCESZ! - Doskonale - syknął Garrison. Jego twarz była trupioblada, w kącikach ust pojawiła się piana. - Przyjmujecie. Chodź do mnie!!! I stali się jednością. Garrison-Schroeder wyciągnął Koeniga i psa ze smoły, stawiając ich z powrotem na stałym gruncie, a bomba wróciła do nadawcy... Potem, nawet nie wiedząc, co robi, jadł i pił łapczywie. Po zaspokojeniu głodu i pragnienia zwrócił się z powrotem w stronę zamku. Rozganiając wszelkie trawiące go lęki, rozpędził Maszynę tak że udało mu się przebić wreszcie niewidzialną zaporę. Jego podróż się kończyła... Podczas gdy Koenig wolno zjeżdżał z podjazdu, Connery wyjął coś, co wyglądało jak radio tranzystorowe. Wyciągnął antenę i włączył przycisk - mała czerwona dioda zaczęła pulsować w czarnej oprawie urządzenia. Koenigowi pozostało trzydzieści sekund życia... Właśnie przejechał połowę wiązowej alei, gdy poczuł, że kierownica samoczynnie skręca mu w dłoniach. Z początku myślał, że to jakaś zwykła awaria. Zmarszczył brwi i przyjrzał się pedałom - hamulec włączył się. Silnik samochodu przestał pracować. - Do diabła! - zasyczał. - Co się dzieje? Gdy czyjeś niewidzialne dłonie zdjęły jego ręce z kierownicy i ułożyły mu je na kolanach, włosy stanęły mu dęba. „Richard!” Maska samochodu otworzyła się. Koenig opadł bezwładnie na oparcie fotela. Zobaczył czarne skrawki taśmy klejącej, wysuwające się spoza maski, a w chwilę później dostrzegł małe pudełko, unoszące się w górę i niknące w pobliskich krzakach. Silnik zaczął pracować ponownie, maska zamknęła się samoczynnie, tak jak uprzednio się otworzyła. Koenig poczuł, że ta sama tajemnicza siła kładzie mu dłonie z powrotem na kierownicy. Jeszcze siedem sekund. Connery zaczął odliczać. Rzucił nerwowe spojrzenie. „Sześć, pięć, cztery”. Zgrzytnął zębami. „Trzy, dwa”. Jakiś przedmiot przeleciał przez zarośla. Kartonowe pudełko zawisło dokładnie przed jego twarzą, przesłaniając mu widoczność i odcinając go od blasku łagodnych promieni słonecznych. „Jeden” - Connery usłyszał czyjś głos. Był to ostatni dźwięk, jaki usłyszał w życiu... Głośna eksplozja zastanowiła Koeniga, ale nie mógł teraz zawracać sobie tym głowy - nie miał czasu. Pojechał dalej. Prowadząc auto zaczął myśleć. Zgodnie ze swoim starym nawykiem zaczynał mieć złe przeczucia. Co do Garetha Wyatta. I Terry Garrison... Czwarta trzydzieści pięć po południu. Kochali się, spali i znów kochali. Po krótkim śnie Wyatt wyzwolił się z koszmaru. Sen był pozornie spokojny - śniła mu się cisza, wśród której tym wyraźniej rozbrzmiewał dźwięk otwieranej lodówki. Odgłos ten powtarzał się uporczywym echem w jego umyśle. Obudził się z gęsią skórką na ciele. W domu panowała cisza. Niepokojąca cisza... Sprawdzając czas, Wyatt wciągnął głęboko powietrze do płuc. „Garrison musi już być martwy. Musi? - Wyatt ponuro poprawił się w myśli. - Powinien być”. Teraz trzeba pójść do pracowni. Ale... Terry się obudziła... - Gareth? - Schodzę na dół - powiedział zaspanym głosem. Dziewczyna wstała szybko. - Idę z tobą. Nie chcę zostać tutaj sama. Jest... zbyt cicho. - Ty też? - Zadrżał, rozumiejąc jej słowa aż za dobrze. - W porządku. Zeszli na dół. Wyatt wszedł do kuchni, a Terry stanęła w drzwiach. Patrzyła na niego, nie mogąc zrozumieć jego zachowania - rozglądał się po wszystkich znanych mu dobrze przedmiotach, po czym otworzył lodówkę i zajrzał do środka. Nagle Terry przeraziła się. Podeszła do Wyatta i położyła mu rękę na ramieniu. Odtrącił ją. - Przepraszam, kochanie - powiedział natychmiast. - Gareth - jej głos przepełniała troska - co się dzieje? Jeżeli to, no... - Popatrz! - Znów zajrzał do lodówki. Wzrok dziewczyny podążył za jego spojrzeniem. Jej twarz wykrzywił grymas strachu. Jeden po drugim, trzy kawałki melona znikały na ich oczach. Poziom soku pomarańczowego w butelce obniżył się do połowy. Znikały kawałki sera, płaty mięsa z drewnianej tacy... - Jezus, Maria! - Wyciągnął trzęsącą się dłoń w kierunku lodówki. Niebieskie płomienie objęty jego rękę, lodówkę, całe jego ciało. Nieznana siła cisnęła nim o podłogę, odrzucając go w przeciwległy kąt kuchni. Drzwi lodówki zamknęły się z łoskotem. Terry podeszła do niego i pomogła mu wstać. - Gareth, nic ci nie jest? Co to było? Czy naprawdę to widziałam? - Tak, widziałaś - wybełkotał. - Oboje widzieliśmy. - Ale co.. ? - Co to znaczy? Czyż nie mówiłem ci, że ktoś go karmi? - Głos Wyatta brzmiał niczym głos szaleńca. - No, więc karmi, ale pomyliłem się, sądząc, że robi to ktoś inny. To on sam! I nie wiem, w jaki sposób, ale Psychomech mu w tym pomaga! - Co takiego?! - Zaśmiała się histerycznie. - Maszyna mu pomaga? Miała go przecież zabić! - Do licha! - Wyatt uderzył pięścią w dłoń - i zrobiłaby to z każdym innym, ale nie z twoim cholernym mężem. Nie można zniszczyć niezniszczalnego sir Richarda Garrisona! Terry, muszę to zobaczyć. Idę na górę! Wyzwolił się z jej objęć i ruszył do drzwi. - Gareth, poczekaj! Odwrócił się. - Nie bój się, wrócę. Po chwili był już przy drzwiach pracowni. Przeprawa przez jezioro zajmowała mu niespodziewanie dużo czasu. Czarny Zamek zbliżał się bardzo wolno, co przy ogromnej prędkości, z jaką się poruszali, było wręcz nieprawdopodobne. W jego umyśle wytworzyła się kolejna bariera, prawie tak samo trudna do przebycia jak pierwsza. Gdy zbliżali się do podnóża skały, Garrison-Schroeder zatrzymał się przy prowadzących w górę kręconych schodach. Zawahał się. Jego stopa zawisła w powietrzu nad pierwszym stopniem. Schroeder czuł tylko ciekawość, podczas gdy Garrison wszechogarniającą grozę. Tam, na górze, w atramentowej czerni Czarnej Komnaty czaiła się groza. Brzemię jej obecności było tak wielkie, że paraliżowało mu ciało. Garrison-Schroeder nie był pewien, czy Psychomech będzie mógł towarzyszyć im w ostatnim etapie wyprawy, ale po chwili światła Maszyny zabłysły znowu i ciepło wypełniło jej wnętrze. Powoli, ale pewnie narastał szum urządzeń - energia zaczęła szybciej krążyć w plastykowych żyłach... Terry poszła do sypialni. Nie mogła znieść oczekiwania, wiedząc, że Richard wciąż żyje, a jego umysł swobodnie krąży w jakiejś niezmierzonej przestrzeni. Stała przez chwilę niezdecydowana z ręką na klamce. Nagle lęk kazał jej cofnąć się z powrotem w miejsce, z którego przyszła. Zobaczyła Wyatta stojącego przy drzwiach pracowni. Był odwrócony do niej plecami, ale widziała, co robi: otwierał trzeci, ostatni zamek. Nie zauważył jej, a ponieważ wiedziała, że jego nerwy znajdują się w stanie krańcowego wyczerpania, nie odezwała się nawet. Wyatt uporał się z trzecim zamkiem. Zdjął kłódkę, odsunął zasuwę. Drzwi uchyliły się może na centymetr... Wewnątrz pokoju świeciło ostre niebieskie światło. Nie rozproszyło się po otwarciu drzwi, ale uderzyło w nie niczym sztaba niebieskiego żaru metalu. Wyatt chciał zamknąć drzwi; zmagał się z nimi przez chwilę. Błyskawicznie zatrzasnęły się same, odrzucając go w przeciwległą ścianę. Poprzez szparę przy górnej framudze można było dostrzec lekką błękitną poświatę. Kłódka w rękach psychiatry także świeciła niebieskim, upiornym światłem. Rzucił ją na podłogę, a ona zamiast upaść, poszybowała do drzwi i zatrzasnęła na zasuwce. Wyatt i Terry stali jak zahipnotyzowani. Klucz tkwiący w zamku rozgrzał się do czerwoności i stopił, plombując otwór. Dziewczyna wciągnęła powietrze i wyszeptała: - Boże, mój Boże! Wyatt spojrzał na nią nie widzącymi oczyma. Przełknął ślinę i wyjąkał: - Terry, ja... - Muszę wyjść, natychmiast - przerwała mu histerycznie. - Muszę.... - Odwróciła się na pięcie i uciekła do sypialni. Wyatt poszedł za nią. W sypialni zaczęła nerwowo rozrzucać ubranie, próbując opanować drżenie całego ciała. - Terry, weź się w garść. Zgoda, powinnaś stąd wyjść, ale nie w takim stanie. Uspokój się i idź. Ja dokończę... to, co trzeba dokończyć! - Och, Gareth! - Zarzuciła mu ręce na szyję. - Nie tak miało być, nie tak... - Wiem - przerwał jej - ale to jeszcze nie koniec. Posłuchaj, ubierz się i doprowadź do ładu. Idź do domu. Zadzwonię do ciebie, kiedy będzie po wszystkim. - Po wszystkim? - zapytała. - Czy to kiedykolwiek nastąpi? W kilka minut później była gotowa do wyjścia. Wyszli na zewnątrz. Przed domem objęła go mocno. - Uważaj na siebie, Gareth. Kocham cię. - Tak, wiem. Będę ostrożny. W tej samej chwili usłyszeli niskie, stłumione wściekłością warczenie. Była to Suzy. Szykowała się do ataku; szybka jak czarny piorun ukazywała długie, ostre zęby... Wyatt wciągnął Terry do domu, zatrzasnął drzwi i przytulił ją do siebie. Drżeli oboje. Po chwili uwolniła się z jego objęć i obejrzała swoją spódnicę. Na wysokości uda widniało solidne rozdarcie - Suzy jednak chybiła celu. - Przeklęty pies! - wyszeptał Wyatt. - Co on tu robi? Myślałem, że jest w schronisku. Dlaczego rzuciła się na ciebie? - Była w schronisku - odpowiedziała Terry. - Ona musiała uciec. Widziałeś - wygląda jak obłąkana! - Tak, to chory pies, chory jak wszystko dookoła. No cóż, nie może stać przy obu wyjściach naraz. Chodź, pójdziemy od frontu. Daj mi kluczyki od samochodu. Odciągnij jej uwagę, a ja wymknę się niepostrzeżenie, dobrze? Terry mruknęła coś w odpowiedzi i podążyła za nim. - Spokojnie - mówił drżącym głosem. - Stój tutaj, a ja przyprowadzę samochód. Nie trać głowy, to drzwi ze szkłem doskonałej jakości. - Pośpiesz się - wyszeptała - błagam, pośpiesz się. Podczas gdy stała przy drzwiach, Wyatt dostał się do samochodu. Objechał dom dookoła i zobaczywszy Suzy, nacisnął pedał gazu. Nie był w stanie ogarnąć umysłem tego, co się stało w tym momencie. Srebrny mercedes Garrisona wystrzelił zza żywopłotu i uderzył w bok czerwonego forda, przesuwając go i przygniatając do ściany domu. Przód forda został doszczętnie zmiażdżony, a szyba rozprysła się na tysiąc kawałków. Wyatt, czując smród benzyny, wyłączył klekoczący silnik i próbował wyjść. Niestety - drzwi zostały zupełnie zaklinowane. Nie dając mu czasu do namysłu, mercedes cofnął się, najwyraźniej po to, by ponownie uderzyć. Gdy nabierał prędkości, klapa nad jego silnikiem trzepotała jak paszcza mechanicznego potwora. Wyatt wyczołgiwał się przez przednią szybę. W tym momencie nastąpiło kolejne uderzenie. Wyleciał na zewnątrz. Dostrzegł, że w mercedesie nie było kierowcy. Terry otworzyła drzwi domu i Wyatt na trzęsących się nogach wpadł do środka, zatrzaskując je za sobą. Oboje padli sobie w ramiona ze szlochem. - Samochód - wykrztusiła dziewczyna - to samochód Richarda, ale nie było w nim kierowcy. - Wiem. Z zaciśniętymi dłońmi odsunęła się od niego. - To on! Ma nas w swojej mocy! Przegraliśmy. - Tak, to twój mąż. On i Psychomech. Krippner musiał czymś nafaszerować to żelastwo. Pieprzony faszysta! - Krippner? - Nieważne. Masz rację co do Richarda, Terry. To on kieruje tym wszystkim - To początek... Terry poszła za nim do biblioteki. Wyatt zdjął ze ściany nad zabytkowym kominkiem pięknie rzeźbiony, polerowany pistolet. - Kupiłem go do dekoracji - powiedział - ale jest sprawny. Nie było dotąd okazji, aby go używać. Z szuflady biurka wyjął paczkę naboi; dwoma załadował broń, trzeci schował do kieszeni. Obydwoje podeszli do okna. Samochód stał na podjeździe spod maski unosiła się para. Nie było ani śladu Suzy - do czasu, kiedy Wyatt otworzył drzwi. Wtedy się pokazała - wypadła z krzaków jak śmierć. Ale Wyatt miał broń - gdy skoczyła, nacisnął spust. Suzy została zmieciona siłą wystrzału - jej głowa rozleciała się na krwawe strzępy, a ciało padło u stóp Wyatta. Gapił się przez chwilę bezmyślnie na swoje dzieło, a potem zerknął w stronę mercedesa. Westchnął, cofnął się do środka i zamknął szybko drzwi na zatrzask, nie spuszczając wzroku z Willy’ego Koeniga stojącego przy samochodzie. Niemiec tkwił tam bez mchu, jak krzepki dąb, zaciskając pięści. Terry także go dostrzegła. Patrzyła na niego przez przeszklone drzwi. - Willy - wyszeptała. - Wrócił... - Został przywołany przez twojego męża! - Wyatt otworzył komorę i włożył trzeci nabój do środka. - Popatrz! - Terry wskazywała trzęsącą się ręką. - Idzie tutaj! Koenig szedł w kierunku domu spokojny, opanowany. Tylko jego oczy płonęły. Jeśli kiedykolwiek Wyatt widział człowieka z żądzą mordu w oczach, to właśnie w tej chwili był nim Willy Koenig. - Patrz! - powtórzyła - on tu idzie! - Widzę - odpowiedział. Otworzył drzwi na oścież i wymierzył broń w kierunku Koeniga. - To jedyny sposób, Terry. Nie patrz na to. Czarna Komnata oczekiwała na przybysza. Garrison-Schroeder przedzierał się przez czarną grozę, starą jak świat, czającą się od niepamiętnych czasów w tym miejscu. Zaczął zdawać sobie sprawę, że nie jest częścią tego świata. Wiedział, że po odkryciu tajemnicy powróci tam, skąd przybył. Po co? Żeby znowu stawić czoła wszystkim niebezpieczeństwom świata zewnętrznego? Zdradzie? Gdyby tylko mógł zapamiętać więcej szczegółów... Zamek był jak żywa istota, przeczuwająca swój koniec. Wstrząsnęła nim eksplozja, na ścianach pojawiły się rysy. Czarny pył i kamienne okruchy sypały się obficie z czarnych szczelin. Garrison- Schroeder posuwał się wciąż naprzód, wspinając się do góry. Stworzenia zamieszkujące wieżę krążyły w popłochu w powietrzu; zaczynały uciekać ze strasznej budowli. Być może GROZA oczekująca przybycia Garrisona-Schroedera również będzie chciała rozwinąć skrzydła. Nie wolno było do tego dopuścić! Garrison-Schroeder znalazł się w końcu na wielkim kamiennym podeście, przy którym widniały duże czarne drzwi, a za nimi... Za czarnymi drzwiami była... Komnata. Zagadka. Groza... Koniec wyprawy! Czarna Komnata! Koenig dostrzegł broń w rękach Wyatta. Zignorował to i szedł prosto dalej. Był o jakieś dziesięć kroków od niego, gdy tamten pomyślał: „On zwariował!” i położył palec na spuście. W tym samym momencie nad domem utworzyło się coś na kształt wielkiej szarej kopuły. Niemiec zatrzymał się, dotykając jej niepewnie. Była dziwna, przypominała zgęstniałą mgłę, ani ciepłą, ani zimną, za to twardą jak skała. Przypominała olbrzymi klosz, szczelnie otaczający dom Wyatta. Koenig przypomniał sobie siłę, która nakazała mu iść w jego kierunku. Tylko Garrison mógł tym wszystkim kierować. Przytaknął w duchu. Jemu nic nie groziło. Odszedł do samochodu. Koszulę miał mokrą od potu... To samo działo się z Terry i Wyattem, oni jednak pocili się z innego powodu. Stali z otwartymi ustami, patrząc na ścianę przed domem. - Jesteśmy w pułapce. - Jej głos był cienki i piskliwy. - Tak, ale może jest jakieś wyjście - powiedział Wyatt, kierując się schodami na górę. - Och, nie! To morderstwo! Po prostu morderstwo! - Morderstwo? - Odwrócił się do niej. - Nic nowego! Jak myślisz, co miałem zamiar zrobić z Koenigiem? Teraz to walka o przeżycie. Albo on albo my, nie rozumiesz? Zrozum, jeśli go nie załatwię, to on załatwi nas. - Gareth! Szara Ściana zamknęła się za nimi, odgradzając ich od reszty domu. Wciągnął trzęsącą się i jęczącą Terry na górę. Przy drzwiach pracowni puścił ją i wymierzył broń prosto w kłódkę zamykającą pokój. Wystrzał nie tylko rozwalił zamek, ale także wyrwał niemal drzwi z zawiasów. Wyatt stanął jak wryty. Niczego takiego wcześniej nie widział! Było to tak dziwne i przerażające, że aż nierealne. Maszynę spowijały cieniutkie błękitne płomienie, sączące energię do pulsującego ciała Garrisona. Cały ten widok - Garrisona i Psychomecha stopionych w jedno, pulsujących dziwnym rytmem, otoczonych unoszącą się dookoła poświatą - nie dawał się wyjaśnić żadnymi naukowymi teoriami. Najgorsze było to, co działo się z ciałem Richarda. Przechodziło dziwne metamorfozy: z wyschniętego do kości aż do opuchniętego, monstrualnego korpusu. Wyatt przypomniał sobie, po co się tam znalazł i nacisnął spust. Złota sieć wypełniła przestrzeń pomiędzy Garrisonem i lufą pistoletu. Przechwyciła pocisk i odbiła go z powrotem. Kula rzuciła Wyatta jak szmacianą lalkę na drzwi ledwo wiszące na zawiasach. Terry przypadła do niego, gdy upadł na korytarzu pod ścianą. Miał paskudną ranę na ramieniu, ale pomimo wszystko wyszedł z tego cało. Zaprowadziła go do sypialni, gdzie razem upadli na czarną pościel. Szara ściana podążyła za nimi. Byli już pogrzebani żywcem. Przejęci niewypowiedzianą grozą spletli się w szalonym uścisku. Terry poczuła jego męskość wielką jak nigdy dotąd. Oderwali się od siebie dysząc ciężko. - Ostatni raz - poprosiła. Ostatni raz? Tak, miała rację. Czuł, że tak jest. Było to przerażające! Jakaś tajemnicza moc wypełniła cały dom, powietrze, którym oddychali. Kochali się po raz ostatni kalecząc się i szarpiąc. Nie zważali na nic... Drzwi do Czarnej Komnaty. Ciało Garrisona-Schroedera przeszywały dreszcze podniecenia. Podprowadził Maszynę do drzwi i wyważył je. Komnata była czarna jak atrament, z czarnym łóżkiem, z czarną pościelą. Na czarnym łóżku wiło się coś - kłębowisko żmij, białych jak śmierć... Garrison patrzył w zadziwieniu. Na łóżku leżał jego ojciec, kopulując z jedną ze swoich dziwek. Ale czy na pewno? Twarze zmieniały się, gdy na nie patrzył... Spojrzał uważniej. Tak, to była jego żona Terry i Gareth Wyatt. Kopulowali, nie zwracając na nic uwagi w swoim zatraceniu. Terry i Wyatt. Białe i czarne. Ostatnia przeszkoda. Zdrada! - Nie - wyszeptał. - Nie! - krzyknął. - Nieeee .. ! NIE! Kryzys! Nie mógł nic zrobić! Czuł, że za chwilę zwariuje. Ale Psychomech, Wielki Psychomech działał zgodnie z programem wszczepionym mu przez Otto Krippnera... Garrison-Schroeder obudził się. Wiedział, kim jest i gdzie się znajduje. Wiedział też, że Adam Schenk miał rację. „Światłość!” - to były słowa z horoskopu Schenka. „Niech się stanie światłość!” Otworzył oczy. Nie były już szkarłatne, lecz złote. Widział. Widział lepiej niż ktokolwiek na świecie. Odłączył się od Psychomecha. Uniósł się nad ziemią i poszybował do drzwi, a potem dalej korytarzem, a wreszcie podestem wiodącym do sypialni Wyatta. Emanował gniewem o sile trzęsienia ziemi. Miał w sobie WIELKĄ MOC... Wyatt i Terry wili się na łóżku. Ich ciała drżały i miotały się w seksualnym szaleństwie. Terry krzyczała z rozkoszy i przerażenia. Drzwi sypialni eksplodowały, rozsypując się na tysiące kawałków i drzazg. Garrison-Schroeder stał w strzaskanych drzwiach - złotooki, pełen gniewu. Mógł ich zniszczyć natychmiast, jednak coś go powstrzymywało. Spowolnił ich ruchy i patrzył jak pełznie do nich szara, nieustępliwa masa. Nikomu na całym świecie nie można ufać. Tylko Koenigowi. Tak, Koenigowi i być może jeszcze komuś... W zamku Zoningen jakaś postać, odziana w niebieski kombinezon roboczy i zaopatrzona w zestaw narzędzi, schodziła do oświetlonego korytarza, wykutego w sercu zastygłej przed wiekami skały. Jej oddech zamienił się w obłok pary i opadał na zamarzniętą oszronioną podłogę. Mężczyzna doszedł do elektrycznego pojazdu na szynach i oświetlił go latarką, a potem zdjął pokrywę akumulatora. Stało się tak, jak przypuszczał. Jakiś bezmyślny błazen, zapewne jeden z kierowców, zapomniał wyłączyć maszynę. Wszystkie baterie były wyczerpane, nie mogłyby nawet uruchomić kolejki elektrycznej. Będzie musiał podjechać tutaj wózkiem naprawczym lub nawet przeciągnąć pojazd do stacji. O Boże! Jakby nie dosyć, że musi przebywać w tej kostnicy, jeszcze trzeba coś naprawiać! Jego myśl mogła sprowokować demony - tak mu się przynajmniej zdawało. Miał rację. Z pobliskiej niszy wysunął się nagle, z pneumatycznym sykiem i odgłosem pękającego lodu, trzystukilowy metalowy pojemnik i zawisnął nad podłogą. - Panie - wykrztusił mechanik - wybacz mi bluźnierstwo... Osunął się na oblodzoną maskę pojazdu, ześlizgnął się z niej i upadł bez zmysłów na zamarzniętą podłogę. Była to najlepsza rzecz, jaką mógł uczynić dla swojego zdrowia psychicznego. Przez dwie sekundy pojemnik wraz z zamrożoną zawartością utrzymywał się nad podłogą. Następnie odwrócił się i pomknął w głąb tunelu, szukając wyjścia. W połowie drogi natknął się na taras widokowy, ukazujący wioskę przykrytą śniegiem, nad którą w krystalicznym powietrzu unosiły się szarobłękitne smużki dymu. Zatrzymał się tam na chwilę, po czym pomknął na zachód, unosząc zamrożone martwe ciało Vicki Maler. Jeszcze raz Willy Koenig był świadkiem niezwykłego zjawiska i jeszcze raz poczuł szacunek dla fantastycznych sił, jakie nosił w sobie jego pan. Któż inny, jak nie Richard Garrison był za to odpowiedzialny? Błyszczący meteoryt pojawił się nagle na niebie i wbił się bezgłośnie w szarą masę, pokrywającą dom Wyatta, nie czyniąc w niej żadnej wyrwy. Wewnątrz złotooki mężczyzna zatrzymał ciało Vicki Maler na środku sypialni, tuż nad podłogą pełną skrawków drewna i potłuczonego szkła. Powoli ułożył mumię na podłodze. - Bądź taka jak przed śmiercią - rozkazał. Wyciągniętą dłonią dotykał ją niczym różdżką czarodziejską. Ciało dziewczyny rozbłysło kolorowymi promieniami: stało się na powrót Vicki Maler taką, jaką była przed śmiercią. Dziewczyna ukazała się drobna, umierająca. Vicki w agonii. Vicki z zabijającym ją rakiem. Garrison-Schroeder od razu dostrzegł swą pomyłkę. - Wyjdź z niej! - rozkazał. Dziewczyna upadła na podłogę. Jej ciało kurczyło się, gdy szara, ohydna masa chorych komórek wypełzała z niego. Garrison-Schroeder spojrzał swoimi złotymi oczyma na kłębiące się nagie ciała Terry i Wyatta. Jego część, ta należąca do Schroedera, wiedziała już co robić. Znów wskazując palcem, chłodno - raczej Schroeder niż Garrison - rozkazał: - Twoja witalność, twoja energia, niech idzie do Vicki! Para kochanków skurczyła się i zestarzała w ciągu sekundy. W tej samej chwili Vicki nabrała ciała, zaróżowiły jej się policzki. I zanim Garrison był w stanie temu przeszkodzić, Schroeder powiedział: - A teraz będziecie cierpieć tak, jak ona cierpiała, jak cierpiałem ja, jak cierpiał Richard. Rozkazał szarej masie. - Wejdź w nich! Rozległ się wysoki, przeraźliwy krzyk ich obojga, gdy rak jak olbrzymia ameba rozdzielił się na dwie równe części, by zatopić się w ich ciałach. Wrzaski ucichły. Wypełnieni byli przerażającą, ohydną śmiercią. Teraz wziął górę Garrison. - Niech umrą - rozkazał. - Skończmy z tym wreszcie. Szara ściana opadła na nich tak nagle, jakby ktoś wyłączył światło. Lekki wiatr przedostawał się przez stłuczone szyby i rozwiewał miałki pył - jedyne, co pozostało z Terry Garrison i Garetha Wyatta. Garrison-Schroeder podszedł do jęczącej cicho Vicki i podniósł ją. - Niczego nie będziesz pamiętać - rozkazał. - Wiedz tylko, że jesteś moja. Niech twoje nie widzące oczy poznają światłość. Otwórz oczy, Vicki! Dziewczyna otworzyła złote oczy i popatrzyła zmieszana na Richarda. Rozpoznała go i zdała sobie sprawę z cudu. Przytuliła się do niego. - Och, Richardzie! - wykrzyknęła. - Miałam taki dziwny sen, ale... Zawsze wiedziałam, że mnie odnajdziesz. I wierzyłam, że cię zobaczę, naprawdę zobaczę. - Zamknęła oczy i znów zapadła w sen. Kiedy Garrison-Schroeder opuścił dom, Koenig już czekał na niego. Niemiec przed chwilą zaniemówił na widok Vicki Maler, nie tyle z powodu jej nagości, co z powodu niespodziewanej obecności. Zaskoczyły go ich złote oczy, ale wkrótce zrozumiał. Po chwili uśmiechnął się. - Richard - powiedział - i Thomas! - A co z Suzy? - zapytał Garrison-Schroeder. Koenig przestał się uśmiechać. Potrząsnął głową - już nie musiał odpowiadać. Złote oczy młodego mężczyzny zmrużyły się w poszukiwaniu szczątków wiernego psa. - Suzy - powiedział - bądź taka jak dawniej. Chodź, maleńka, chodź do pana! Po chwili pies wybiegł zza rogu, szczekając radośnie, i przypadł mu do stóp. Garrison-Schroeder pochylił się i pogładził go po głowie. Następnie wyprostował się i zwrócił do Vicki: - Vicki, Willy jest najwierniejszym z przyjaciół. Musi zostać nagrodzony. Może to wyglądać trochę dziwnie, ale nie bój się. To po prostu zamiana. - Wyciągnął ręce. - Jesteś gotów, Willy? - objęli się jak bracia. Koenig się uśmiechnął. Jeszcze chwila - i nie było po nim śladu. Vicki przestraszyła się. - Mówiłem ci, żebyś się nie bała - powiedział i sprawił, że zrozumiała. Poszli przed siebie, na spotkanie przeznaczenia. Mężczyzna i kobieta, trzymający się za ręce, z psem przy nodze. Zatrzymali się, kiedy Koeniga opadły przez chwilę złe przeczucia. Po chwili szli znowu dalej. Garrison-Schroeder-Koenig i Vicki, i Suzy. Za nimi, w pracowni opuszczonego domu, Psychomech rozgrzał się do czerwoności i stopił w bezkształtną bryłę metalu. Dom zawalił się, po czym zniknął jak dotknięty falą zamek z piasku. Już po chwili nie było po nim śladu, a trawa pokryła blizny ziemi. Dom Wyatta zniknął na zawsze z powierzchni świata. I nic już nie było tak jak przedtem...