4538

Szczegóły
Tytuł 4538
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4538 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4538 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4538 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

STA�O SI� JUTRO (zbi�r dziewi�tnasty) SCAN-dal.prv.pl KIRY� BU�YCZOW �NIE�KA Tylko raz widzia�em, jak ginie statek. Inni nigdy tego nie widzieli. Nie jest to straszne, gdy� cz�owiek nie ma czasu przenie�� si� my�lami na jego pok�ad i odbiera� wszystko tak, jakby katastrofa przytrafi�a si� jemu. Patrzyli�my z mostka, jak pr�bowali wyl�dowa� na planetce. Wydawa�o si�, �e ju� si� im to udaje. Szybko�� by�a jednak zbyt du�a. Ich statek dotkn�� dna pochy�ej rozpadliny, lecz zamiast znieruchomie� nadal sun�� przed siebie, jakby zamierza� schowa� si� we wn�trzu kamienia. Ale kamienne koryto wcale nie zamierza�o podda� si� metalowi i statek zacz�� si� rozlewa� niczym kropla wody, kt�ra spad�a na szk�o. Ruch jego stawa� si� coraz wolniejszy; drobnymi bryzgami i bezd�wi�cznie jakie� jego cz�ci oddziela�y si� od podstawowej masy statku i czarnymi kropelkami wzlatywa�y nad dolin�, szukaj�c miejsc nadaj�cych si� na to, by mog�y opa�� i znieruchomie�. A potem ten niesko�czony, trwaj�cy oko�o minuty, ruch usta�. Statek by� martwy. Dopiero teraz, z op�nieniem, moja �wiadomo�� zrekonstruowa�a gruchot p�kaj�cych przepierze�, j�ki p�kaj�cego metalu, wycie uciekaj�cego powietrza kryszta�kami osiadaj�cego na �cianach. �ywe istoty, kt�re tam by�y, na pewno zd��y�y us�ysze� jedynie pocz�tek tych d�wi�k�w. Na ekranie widnia�o wielokrotnie powi�kszone p�kni�te czarne jajko otoczone potokami zamarzni�tego bia�ka. - Po wszystkim - powiedzia� kto�. Odebrali�my ich wo�anie o pomoc i pod��yli�my na ratunek. I ujrzeli�my zag�ad� statku. Z bliska, kiedy spu�cili�my kuter i dotarli�my do doliny, wszystko to, co widzieli�my, nabra�o w�a�ciwych rozmiar�w i odpowiedniej tragiczno�ci, wywodz�cej si� st�d, �e cz�owiek m�g� przymierzy� to, co si� sta�o, do siebie: Czarne kropki przekszta�ci�y si� w kawa�ki metali o wymiarach boiska do siatk�wki, cz�ci silnik�w, dysze i fragmenty kolumn hamulc�w - w po�amane zabawki giganta. Mia�o si� wra�enie, �e kiedy statek, roztrzaskuj�c si�, wciska� si� w ska�y, kto� wsadzi� w jego wn�trze r�k� i wypatroszy� go. W odleg�o�ci pi��dziesi�ciu metr�w od statku znale�li�my dziewczyn�. By�a w skafandrze - wszyscy oni, poza kapitanem i wachtowymi, zd��yli w�o�y� skafandry. Wida� znalaz�a si� w pobli�u luku, kt�ry wylecia� przy uderzeniu. Wyrzuci�o, j� ze statku tak, jak wylatuje ze szklanki z narzanem ba�ka powietrza. To, �e pozosta�a przy �yciu, nale�y zaliczy� do owych fantastycznych przypadk�w, kt�re powtarzaj� si� nieustannie od chwili, kiedy cz�owiek po raz pierwszy uni�s� si� w powietrze. Ludzie wypadali z samolot�w na wysoko�ci pi�ciu kilometr�w i jakim� cudem spadali na bardzo strome za�nie�one zbocze czy te� wierzcho�ki sosen, wykr�caj�c si� zadrapaniami i siniakami. Przenie�li�my j� na kuter. By�a w szoku, ale doktor Striesznyj nie pozwoli� mi zdj�� jej he�mu, cho� ka�dy z nas rozumia�, �e je�li nie udzielimy jej pomocy, mo�e umrze�. Doktor mia� racj�. Nie znali�my sk�adu ich atmosfery i nie wiedzieli�my, jakie �mierciono�ne dla nas, a nieszkodliwe dla niej wirusy �yj� sobie na jej bia�ych, b�yszcz�cych, kr�tko ostrzy�onych w�osach. Teraz wypada powiedzie�, jak wygl�da�a ta dziewczyna i dlaczego obawy doktora wyda�y si� mnie, i nie tylko mnie, przesadzone, a nawet niepowa�ne. Przyzwyczaili�my si� wi�za� niebezpiecze�stwo z istotami nieprzyjemnymi dla naszego oka. Jeszcze w dwudziestym wieku pewien psycholog twierdzi�, �e dysponuje niezawodnym testem dla kosmonauty lec�cego ku odleg�ym planetom. Trzeba tylko zapyta� go, co zrobi, je�li spotka si� z sze�ciometrowym paj�kiem O odra�aj�cym wygl�dzie. Pierwsz� instynktown� reakcj� badanego by�o wyci�gni�cie blastera i w�adowanie w paj�ka ca�ego magazynka. A przecie� paj�k m�g� si� okaza� spaceruj�cym samotnie miejscowym poet�, pe�ni�cym obowi�zki sta�ego sekretarza dobrowolnego towarzystwa ochrony drobnych ptak�w i pasikonik�w. Oczekiwa� podst�pu ze strony delikatnej dziewczyny, kt�rej d�ugie rz�sy rzuca�y cie� na blade policzki, kt�rej twarz wywo�ywa�a pragnienie, by ujrze�, jakiego koloru s� jej oczy, oczekiwa� podst�pu ze strony tej dziewczyny, nawet w postaci wirus�w, by�o jako� nie po m�sku. Nikt tego nie powiedzia�, ja te�, ale mia�em wra�enie, �e doktor Striesznyj czu� si� jak drobny �ajdak, biurokrata, kt�ry w imi� litery instrukcji zadaje b�l bezbronnemu go�ciowi. Nie widzia�em, jak sterylizowa� najcie�sze ig�y, by wprowadzi� je do wn�trza skafandra i pobra� pr�bki powietrza. Nie wiedzia�em te�, jakie s� wyniki jego prac, gdy� zn�w ruszyli�my w stron� statku z zamiarem dostania si� do jego wn�trza i odnalezienia jeszcze jakiego� ocala�ego cz�onka za�ogi. By�o to bezmy�lne zaj�cie - jedno z tych bezmy�lnych zaj��, kt�rych nie mo�na zaniecha� nie doprowadziwszy ich do ko�ca. - Niedobrze - powiedzia� doktor. Us�yszeli�my jego s�owa w chwili, gdy usi�owali�my dosta� si� do wn�trza statku. Nie by�o to �atwe, gdy� niczym packa nad muchami wisia�a nad nami jego zgnieciona �ciana. - Co z ni�? - zapyta�em, - Jeszcze �yje - odpowiedzia� doktor. - Ale my nie jeste�my w stanie jej pom�c. To �nie�ka. Nasz doktor ma sk�onno�� do poetyckich por�wna�, kt�rych przejrzysto�� nie zawsze jest zrozumia�a dla nie wtajemniczonych. - Przyzwyczaili�my si� - kontynuowa� doktor i chocia� g�os jego d�wi�cza� w moich s�uchawkach tak, jakby zwraca� si� do mnie, wiedzia�em, �e m�wi przede wszystkim do otaczaj�cych go w kajucie kutra os�b. - Przyzwyczaili�my si� uwa�a�, �e podstaw� wszelkiego �ycia stanowi woda. U niej t� podstaw� stanowi amoniak. Znaczenie jego s��w dotar�o do mnie nie od razu. Do pozosta�ych r�wnie�. - Przy ziemskim ci�nieniu - powiedzia� doktor - amoniak kipi przy minus 33, a zamarza przy minus 78 stopniach. I wtedy wszystko sta�o si� jasne. Poniewa� w nausznikach panowa�a cisza, wyobrazi�em sobie, w jaki spos�b patrz� na dziewczyn�, kt�ra sta�a si� dla nich fantomem. Gdy tylko zdejmuje si� mu he�m, mo�e przekszta�ci� si� w ob�ok pary. Szturman Bauer my�la� na g�os w nieodpowiedniej chwili popisuj�c si� erudycj�. - Co� takiego przewidziano teoretycznie. Ci�ar atomowy moleku�y amoniaku wynosi 17, wody - 18. Pojemno�� ciepln� maj� prawie jednakow�. Amoniak r�wnie �atwo jak woda traci jon wodoru. W og�le to uniwersalny rozpuszczalnik. Zawsze zazdro�ci�em ludziom, kt�rzy nie musz� si�ga� po informator, by odnale�� w nim informacje, kt�re nigdy si� nie przydaj�. Prawie nigdy. - Ale w niskich temperaturach amoniakowe bia�ka b�d� zbyt stabilne - zaoponowa� doktor, jakby dziewczyna by�a jedynie konstrukcj� teoretyczn�, modelem zrodzonym przez fantazj� Gleba Bauera. Nikt nie odezwa� si� s�owem. P�torej godziny przedzierali�my si� przez oddzia�y roztrzaskanego statku, zanim znale�li�my nie uszkodzone butle z amoniakiem. By�o to znacznie mniejszym cudem ni� to, co wydarzy�o si� wcze�niej. Zaszed�em do szpitala, jak zawsze, zaraz po wachcie. W szpitalu pachnia�o amoniakiem. W og�le ca�y nasz statek przesi�kn�� zapachem amoniaku. Walka z jego ulatnianiem si� nie mia�a jednak sensu. Doktor pokas�ywa� sucho. Siedzia� przed d�ugim rz�dem prob�wek i butli. Z niekt�rych z nich wychodzi�y w�e gumowe i rury gin�ce za przepierzeniem. Nad iluminatorem czernia�o niewielkie jajowate k�ko g�o�nika. - �pi? - zapyta�em. - Nie, ju� pyta�a, gdzie jeste� - odpowiedzia� doktor. G�os jego by� g�uchy i zrz�dliwy. Doln� cz�� jego twarzy przykrywa� filtr. Doktor musia� ka�dego dnia rozwi�zywa� kilka nierozwi�zalnych problem�w zwi�zanych z karmieniem, leczeniem i psychoterapi� jego pacjentki i zrz�dliwo�� jego pog��bia�a przepe�niaj�ca go duma, gdy� lecieli�my ju� trzeci tydzie�, a Snie�ka by�a zdrowa. Tyle tylko, �e przera�liwie si� nudzi�a. Poczu�em pieczenie w oczach. Drapa�o w gardle. Mog�em sobie obmy�li� jaki� filtr, ale wydawa�o mi si�, �e ujawni�bym w ten spos�b swe obrzydzenie. Na miejscu �nie�ki nie by�oby mi przyjemnie, gdyby moi gospodarze zbli�aj�c si� do mnie wk�adali maski przeciwgazowe. Twarz �nie�ki niczym stary portret w owalnej ramie widnia�a w iluminatorze. - Fitaj - powiedzia�a. Potem szcz�kn�a translatorem, gdy� wyczerpa�a prawie ca�y zapas s��w, jakim dysponowa�a. Wiedzia�a, �e niekiedy pragn� us�ysze� jej g�os, jej prawdziwy g�os, i przed w��czeniem translatora m�wi�a do mnie kilka s��w. - Co robisz? - zapyta�em. D�wi�kowa izolacja nie by�a pe�na i us�ysza�em, jak za przegr�dk� rozleg� si� �wiergot. Jej usta poruszy�y si� i translator odpowiedzia� mi z op�nieniem kilku sekund, w czasie kt�rych mog�em si� napawa� widokiem jej twarzy i ruchem jej �renic zmieniaj�cych barw� jak morze w wietrzny, pochmurny dzie�. - Przypominam sobie to, czego uczy�a mnie mama odpowiedzia�a ch�odnym i oboj�tnym g�osem translatora. Nigdy nie my�la�am, �e b�d� musia�a sama przygotowywa� sobie posi�ki. S�dzi�am, �e mama jest dziwaczk�, ale teraz to wszystko si� przydaje. Roze�mia�a si�, nim jeszcze translator zd��y� przet�umaczy� jej s�owa. - Poza tym ucz� si� czyta� - powiedzia�a. - Wiem. Pami�tasz liter� "y"? - To bardzo �mieszna litera. Ale jeszcze �mieszniejsz� liter� jest "f ". Wiesz, po�ama�am jedn� ksi��k�. Doktor podni�s� g�ow�, odwracaj�c si� od strumyka �mierdz�cej pary wydobywaj�cej si� z prob�wki, i powiedzia�: - Mog�em pomy�le� chwil� przed daniem jej ksi��ki. Plastyk kartek w temperaturze minus pi��dziesi�ciu stopni staje si� kruchy: - No i rozkruszy� si� - powiedzia�a �nie�ka. Kiedy doktor wyszed�, po prostu stali�my naprzeciw siebie. Gdy si� dotkn�o szk�a, by�o ono ch�odne. Jej natomiast wydawa�o si� prawie gor�ce. Mieli�my czterdzie�ci minut do powrotu Bauera, kt�ry przytaszczy dyktafon i zacznie m�czy� �nie�k� niezliczonymi pytaniami. A jak u was to? A jak u was tamto? A jak przebiega w waszych warunkach taka a taka reakcja? �nie�ka przedrze�nia�a Bauera i skar�y�a mi si�: "Przecie� ja nie jestem biologiem. Mog� mu nak�ama� i b�dzie wstyd". Przynosi�em jej widok�wki i fotografie ludzi, miast oraz ro�lin. �mia�a si�, wypytywa�a o detale, kt�re mnie wydawa�y si� nieistotne, a nawet niepotrzebne, a potem nagle przestawa�a pyta� i patrzy�a jakby przeze mnie. - Co z tob�? - Nudz� si�. I boj�. - Przecie� bezwarunkowo dowieziemy ci� do domu. - Nie dlatego si� boj�. A tego dnia zapyta�a mnie: - Masz podobizn� dziewczyny? - Jakiej? - zapyta�em. - Tej, kt�ra czeka na ciebie w domu. - Nikt na mnie nie czeka w domu. - Nieprawda - powiedzia�a �nie�ka. Potrafi�a by� strasznie kategoryczna. Zw�aszcza wtedy gdy w co� nie wierzy�a. Na przyk�ad nie uwierzy�a w istnienie r�. - Dlaczego mi nie wierzysz? �nie�ka nie odpowiedzia�a. ... Ob�ok p�yn�cy nad morzem przes�oni� s�o�ce i fale zmieni�y barw� - sta�y si� ch�odne i szare, tylko przy brzegu woda mia�a zielonkawy odcie�. �nie�ka nie potrafi�a ukry� swych nastroj�w i my�li. Kiedy by�o jej dobrze, oczy mia�a niebieskie, nawet fioletowe. Ale natychmiast blak�y, szarza�y, kiedy by�o jej smutno, i stawa�y si� zielone, kiedy si� z�o�ci�a. Nie powinienem by� zobaczy� jej oczu. Kiedy je otworzy�a po raz pierwszy na pok�adzie naszego statku, odczuwa�a b�l. Oczy by�y. czarne, bezdenne, a my w �aden spos�b nie mogli�my jej pom�c przed zako�czeniem przebudowy laboratorium. �pieszyli�my si� tak, jakby statek w ka�dej chwili mia� eksplodowa�, a ona milcza�a. Dopiero po trzech godzinach mogli�my przenie�� j� do laboratorium, gdzie zosta� doktor, kt�ry pom�g� jej w zdj�ciu he�mu. Nast�pnego dnia jej oczy b�yszcza�y przezroczystym, liliowym zaciekawieniem i tylko ciut pociemnia�y, kiedy napotka�y m�j wzrok... Wszed� Bauer. Pojawi� si� wcze�niej ni� zwykle i by� z tego bardzo zadowolony. �nie�ka u�miechn�a si� do niego i powiedzia�a: - Akwarium do pa�skich us�ug. - Nie zrozumia�em, �nie�ko - odpar� Bauer. - A w akwarium do�wiadczalny mi�czak. - Powiedzia�bym raczej - z�ota rybka - Bauera nie tak �atwo zbi� z tropu. �nie�ka coraz cz�ciej by�a w z�ym nastroju. Ale c� si� dziwi�, skoro ca�e tygodnie sp�dza�a w pomieszczeniu o wymiarach dwa na trzy metry. Por�wnanie z akwarium by�o dobre. - Id� - powiedzia�em, ale �nie�ka nie odpowiedzia�a jak zwykle: "Przychod� jak najszybciej". Jej szare oczy ze smutkiem patrzy�y na Gleba, jakby ten by� dentyst�. Spr�bowa�em przeanalizowa� sw�j stan i zrozumia�em, �e jest on sprzeczny z natur�. Z r�wnym powodzeniem mog�em si� zakocha� w portrecie Marii Stuart czy te� w statuetce Nefretete. A mo�e by�o to wsp�czucie dla samotnej istoty, za kt�rej �ycie odpowiedzialno�� w zadziwiaj�cy spos�b zmieni�a i z�agodzi�a stosunki mi�dzy nami, cz�onkami za�ogi? �nie�ka przynios�a do nas co� dobrego, zmuszaj�cego wszystkich do mimowolnego doskonalenia si�, stawania si� szlachetniejszymi i lepszymi ni� przed pierwszym spotkaniem. Oczywista beznadziejno�� mojej nami�tno�ci rodzi�a w sercach otaczaj�cych mnie ludzi co� po�redniego pomi�dzy wsp�czuciem a zawi�ci�, cho� uczu� tych, jak wiadomo, nie da si� ze sob� pogodzi�. Czasami pragn��em, �eby kto� za�artowa� sobie ze mnie, u�miechn�� si�, bym m�g� wybuchn��, wstawi� si� i w og�le zacz�� zachowywa� si� gorzej od innych. Ale nikt sobie na to nie pozwala�. W oczach swych towarzyszy by�em szcz�liwie chory, a to r�ni�o mnie i oddala�o od innych. Wieczorem doktor Striesznyj wywo�a� mnie przez g�o�nik i powiedzia�: - �nie�ka ci� wzywa. - Sta�o si� co�? - Nic si� nie sta�o. Nie denerwuj si�. Pobieg�em do szpitala. �nie�ka czeka�a na mnie przy iluminatorze. - Wybacz - powiedzia�a - ale nagle pomy�la�am sobie, �e je�li umr�, to nie zobacz� ci� ju� wi�cej. - Bzdury - mrukn�� doktor. Mimo woli spojrza�em na tarcze przyrz�d�w. - Posied� ze mn� - powiedzia�a �nie�ka. Doktor wkr�tce wyszed�, wymy�liwszy sobie jaki� pretekst. - Chc� ci� dotkn�� - powiedzia�a �nie�ka. - To niesprawiedliwe, �e nie mo�na ci� dotkn�� tak, by si� przy tym nie poparzy�. - Mnie jest �atwiej - powiedzia�em. - Ja co najwy�ej odmro�� sobie co�. - Szybko dolecimy? - zapyta�a �nie�ka. - Tak - odpowiedzia�em. - Za cztery dni. - Nie chc� lecie� do domu - oznajmi�a - bo dop�ki jestem tu, mog� sobie wyobrazi�, �e ci� dotykam. A tam ciebie nie b�dzie. Po�� d�o� na szkle. Us�ucha�em jej. �nie�ka opar�a g�ow� o szk�o, a ja wyobrazi�em sobie, �e moje palce przenikaj� przez przezroczyst� mas� i spoczywaj� na jej g�owie. - Nie odmrozi�em sobie r�ki? �nie�ka podnios�a g�ow� i wysili�a si� na u�miech. - Musimy znale�� neutraln� planet� - powiedzia�em. - Jak�? - Neutraln�. Tak�, na kt�rej by�oby zawsze minus czterdzie�ci stopni. - To zbyt gor�co. - Minus czterdzie�ci pi��. Wytrzymasz? - Oczywi�cie - odpowiedzia�a �nie�ka. - Ale czy� b�dziemy mogli �y� razem, je�li zawsze trzeba b�dzie tylko cierpie�? - �artowa�em. - Wiem, �e �artowa�e�. - Nie b�d� m�g� pisa� do ciebie list�w. Potrzebny by�by specjalny papier, taki, kt�ry by nie parowa�. A poza tym ten zapach amoniaku... - A czym pachnie woda? Nie ma dla ciebie �adnego zapachu? - zapyta�a. - �adnego. - Jeste� zdumiewaj�co niepoj�tny. - No i poprawi� ci si� humor. - Czy pokocha�abym ci�, gdyby�my byli jednej krwi? - Nie wiem. Ja najpierw ci� pokocha�em, a dopiero p�niej dowiedzia�em si�, �e nigdy nie b�d� m�g� by� z tob�. Ostatniego dnia �nie�ka by�a nerwowa i cho� m�wi�a do mnie, �e nie wyobra�a sobie, jak rozstanie si� z nami, ze mn�, b��dzi�a my�lami gdzie� daleko. Kiedy pakowa�em w laboratorium rzeczy, kt�re mia�a zabra� ze sob�, przyzna�a mi si�, �e najbardziej boi si� tego, �e nie doleci do domu. By�a ju� tam i w�drowa�a mi�dzy mn�, kt�ry tu zostawa�, a swym �wiatem, kt�ry na ni� czeka�. Obok nas ju� od p� godziny lecia� ich statek patrolowy i na mostku kapita�skim bez chwili wytchnienia trzeszcza� translator z trudem radz�cy sobie z przek�adem. Do laboratorium przyszed� Bauer i powiedzia�, �e l�dujemy na terenie kosmoportu. Spr�bowa� przeczyta� zapisan� nazw�. �nie�ka poprawi�a go jakby mimochodem i natychmiast zapyta�a, czy dobrze sprawdzi� jej skafander. - Zaraz go sprawdz� - odpowiedzia� Gleb. - Czego si� boisz? Przecie� b�dziesz mia�a do przej�cia wszystkiego trzydzie�ci krok�w. - I chc� je przej�� - powiedzia�a nie rozumiej�c, �e obrazi�a Gleba. - Sprawd� jeszcze raz - poprosi�a mnie. - Dobrze - odpowiedzia�em. Gleb wzruszy� ramionami i wyszed�. Po trzech minutach wr�ci� i roz�o�y� na stole skafander. Butle g�ucho stukn�y o plastyk, a �nie�ka skrzywi�a si� tak, jakby j� uderzono. Potem wystuka�a na drzwiach przedniej komory: - Podaj mi skafander. Sama sprawdz�. Uczucie obco�ci, kt�re pojawi�o si� mi�dzy nami, powodowa�o u mnie autentyczny b�l w skroniach: wiedzia�em, �e si� rozstajemy, ale powinni�my byli rozsta� si� nie w ten spos�b. Usiedli�my �agodnie. �nie�ka by�a ju� w skafandrze. My�la�em, �e wyjdzie do laboratorium, ale nie zaryzykowa�a tego, dop�ki nie us�ysza�a w g�o�niku g�osu kapitana: - Za�oga naziemna w�o�y� skafandry. Temperatura na zewn�trz - minus pi��dziesi�t trzy stopnie... Luk by� otwarty. Stali przy nim ci, kt�rzy chcieli si� po�egna� ze �nie�k�. Wysforowa�em si� przed rozmawiaj�c� z doktorem �nie�k� i wyszed�em na placyk przy trapie. Nad tym bardzo obcym �wiatem pe�z�y niskie ob�oki i si�pi� deszcz. W odleg�o�ci trzydziestu metr�w od statku zatrzyma� si� niski ��ty pojazd, w pobli�u kt�rego na mokrych kamiennych p�ytach sta�o kilku ludzi. Byli oni bez skafandr�w. To zrozumia�e - kto wk�ada w domu te flaki. Male�ka grupa witaj�cych zagubi�a si� w nie maj�cym ko�ca terenie kosmodromu, kt�rego granice znikn�y za zas�on� deszczu i tylko z lewa czarnym wzg�rzem wznosi� si� jaki� inny statek. Podjecha� jeszcze jeden pojazd, z kt�rego tak�e wysiedli ludzie. Us�ysza�em, �e �nie�ka podesz�a do mnie. Odwr�ci�em si�. Pozostali cz�onkowie za�ogi cofn�li si� zostawiaj�c nas samych. �nie�ka nie patrzy�a na mnie. Stara�a si� odgadn��, kto wyszed� jej na spotkanie. I nagle pozna�a. Podnios�a r�k� i pomacha�a ni�. Od grupy witaj�cych oderwa�a si� kobieta, kt�ra pobieg�a po p�ytach w stron� trapu. �nie�ka rzuci�a si� w d�, w jej stron�. A ja sta�em. Sta�em dlatego, �e by�em jedyn� osob� na statku, kt�ra nie po�egna�a si� ze �nie�k�. Poza tym dlatego, �e trzyma�em zawini�tko z jej rzeczami. No i wreszcie dlatego, �e z racji zajmowanego stanowiska wchodzi�em w sk�ad za�ogi naziemnej i powinienem by� pracowa� na dole, asystowa� Bauerowi w czasie rozm�w z kierownictwem kosmodromu. Nie mogli�my si� zatrzyma� tu d�u�ej i po godzinie powinni�my byli odlecie�. Kobieta powiedzia�a co� do �nie�ki, ta za�mia�a si� i odrzuci�a he�m. He�m upad� i potoczy� si� po p�ytach. �nie�ka przeci�gn�a r�k� po w�osach. Kobieta przytuli�a si� policzkiem do jej policzka, a ja pomy�la�em sobie, �e obu im jest ciep�o. Patrzy�em na nie, by�y daleko. �nie�ka powiedzia�a co� do kobiety i nagle pobieg�a z powrotem w stron� statku. Wchodzi�a po trapie patrz�c na mnie i zrywaj�c r�kawiczki. - Wybacz - powiedzia�a. - Nie po�egna�am si� z tob�. To nie by� jej g�os - m�wi� translator znajduj�cy si� nad lukiem przezornie w��czony przez kt�rego� z naszych. Ale s�ysza�em r�wnie� jej g�os. - Zdejmij r�kawic� - powiedzia�a. - Tu jest tylko minus pi��dziesi�t stopni. Odpi��em r�kawic�, ale nikt mnie nie powstrzymywa�, cho� kapitan i doktor s�yszeli i zrozumieli jej s�owa. Nie poczu�em zimna. Ani wtedy, ani p�niej, kiedy wzi�a moj� r�k� i na moment przycisn�a j� do policzka. Wyrwa�em r�k�, ale by�o ju� za p�no. Na oparzonym policzku pozosta� purpurowy �lad mojej d�oni. - To nic - powiedzia�a �nie�ka potrz�saj�c r�kami, by tak nie bola�o. - To przejdzie. A je�li nie przejdzie, to te� dobrze. - Zwariowa�a� - powiedzia�em - W�� r�kawic�, odmrozisz r�k� - powiedzia�a �nie�ka. Z do�u kobieta krzycza�a co� do niej. �nie�ka patrzy�a na mnie, a jej ciemnoniebieskie, prawie czarne oczy by�y zupe�nie suche... Kiedy ju� podeszli do pojazdu, �nie�ka zatrzyma�a si� i podnios�a r�k� �egnaj�c si� ze mn� i z nami wszystkimi. - Wpadnij potem do mnie - rzek� doktor. - Wysmaruj� ci i zabanda�uj� r�k�. - Nie boli mnie - powiedzia�em. - P�niej b�dzie bole� - odpowiedzia� lekarz. przek�ad : Micha� Siwiec WIKTOR KO�UPAJEW PRAWO DO POWROTU Po�rodku okr�g�ej jasno o�wietlonej sali w mi�kkich, wygodnych fotelach siedzia�o czterech m�czyzn. - Oszale� mo�na od tej ciszy - powiedzia� Ego, najm�odszy cz�onek za�ogi "Kleopatry". Chudy, wysoki, z czarn� czapk� g�stych wij�cych si� w�os�w. Wczepiony palcami w oparcie siedzia� z tak� min�, jakby w nast�pnej chwili co� mog�o go wyrwa� z fotela i rzuci� w pustk�, z dala od budz�cych zaufanie �cian statku. - Oszale� mo�na... - powt�rzy� cicho. Stis pochyli� si� nad pulpitem chc�c w��czy� jak�� muzyk�, ale Royd powstrzyma� go kr�tkim ruchem r�ki. - Nie trzeba. Jemu potrzebna jest teraz muzyka ludzkich s��w, muzyka ludzkich my�li. Royd by� staruszkiem i wszyscy uznali w nim dow�dc�, cho� na statku nie powinno by�o by� dow�dcy. Stis bez s�owa skin�� g�ow� i zn�w odchyli� si� w krze�le. - Chodzi mi po g�owie tylko jedna my�l - powiedzia� Bimon, czwarty cz�onek za�ogi. - �e Oni ju� tu dotarli. Pierwsz� cz�� programu chyba wykonali�my? - Popatrzy� pytaj�co na Royda. - Zapytaj Ega... - Ja To czuj� - powiedzia� Ego otrz�sn�wszy si� z odr�twienia. - Przez ca�y czas wyczuwam obecno�� czego� lepkiego, obrzydliwego, wrogiego. Zobaczy�, by To, us�ysze�, dotkn��... �eby mo�na by�o strzela� z blastera, my�le�, szuka� wyj�cia ze �lepej uliczki. Ale to nie wiadomo co. Jak mo�na walczy� z nie wiadomo czym? - A wi�c wed�ug ciebie Oni ju�. tu s�? - zapyta� Royd i wzdrygn�� si� napotkawszy wzrok Ega. Oczy Ega m�wi�y, �e gdyby by� sam, wiedzia�by, co ma zrobi�. Nieraz w ci�gu swego d�ugiego �ycia Royd styka� si� z takim spojrzeniem i nagle jego tak�e ogarn�� strach. Ale Royd umia� panowa� nad sob�. Ego odwr�ci� si�. - A co ty o tym my�lisz, Stis?... Stis za�mia� si� nerwowo: - Cha-cha-cha! Przecie� Oni s� ju� nie tylko tu. Oni s� wsz�dzie. Mo�e nawet dotarli ju� na ziemi�. Odnale�li j� i teraz wszyscy po�piesznie ucz� si� robi� harakiri. Cha-cha-cha! - Dzieci te�? - cicho zapyta� Royd. - N-nie, n-nie - Stis przy�o�y� r�ce do ust. - Wybaczcie. Dzieci nie powinny si� z tym zetkn��. Wybaczcie mi. Zamilk� na chwil�; potem powiedzia� spokojniej: - Ale oni ju� tu s�. Naprawd� tego nie czujecie? Naprawd� tylko ja sam?... - Oni ju� tu s�. Nie ma w�tpliwo�ci - powiedzia� Bimon: - Kiedy wylecieli�my z Ziemi, ju� by�o wiadomo, �e tu b�d�. Przypuszczenie potwierdzi�o si�, i tyle. - Po co pytasz o to, Royd? - zapalczywie wykrzykn�� Ego. - Przecie� wszyscy o tym wiedz�. Czy�by� nie czu�?... - Chcia�em wiedzie�, jak to odczuwa ka�dy z nas. Przecie� �adne przyrz�dy nie rejestruj� Ich obecno�ci, a koniecznie trzeba si� dowiedzie�, co to takiego. Kwadrans temu posadzili "Kleopatr�" na planecie o um�wionej nazwie "Agrikola-4". W�a�ciwie Agrikola by�a to nazwa gwiazdy, dooko�a kt�rej obraca�o si� siedem planet. Na czwartej mie�ci�a si� nie sterowana baza Ziemian - to znaczy baza z zapasami �ywno�ci, wody, energii, aparatur� - s�owem, z tym wszystkim, czego potrzeba cz�owiekowi do �ycia. Automaty monotonnie bada�y planet�: rejestrowa�y temperatur�, ci�nienie, poziom promieniowania. Agrikola-4 nadawa�a si� do skolonizowania. Nie by�a zamieszkana tylko dlatego, �e odkryto j� zaledwie przed dwudziestu laty. Pi�� lat temu powinna by�a wyl�dowa� na niej pierwsza specjalna ekspedycja, kt�ra da�aby jednocze�nie pocz�tek planowanemu badaniu i zasiedlaniu planety. Ale mniej wi�cej w tym czasie w kontrolowanym przez Ziemi� kosmosie pojawi�o si� To. Pocz�tkowo w odleg�o�ci stu osiemdziesi�ciu parsek�w, w jednym - jedynym miejscu, a potem od razu w kilku. Ziemia znalaz�a si� w centrum umownej sfery, poza kt�rej granicami panowa�o co� wrogiego dla cz�owieka, co� niezrozumiaiego, nieuchwytnego, a przez to jeszcze straszniejszego. Sfera nieub�aganie kurczy�a si�. Na razie obejmowa�a jeszcze kosmos opanowany przez cz�owieka. Liczne dalsze ekspedycje nie wytrzymawszy walki z nieznanym katapultowa�y si� na Ziemi�. Inne milcza�y. Rada Ziemi podnios�a alarm. Teraz na ekspedycje wyruszyli starannie sprawdzeni ludzie, zr�wnowa�eni psychicznie, gotowi walczy� do ko�ca i katapultowa� si� na Ziemi� tylko wtedy, gdy dalsza walka z nieznanym nie b�dzie mie� sensu. Ludzie mogliby si� obroni�, ale To by�o nieuchwytne, a pojawia�o si� ju� w odleg�o�ci stu parsek�w od Ziemi. "Kleopatra" by�a jednym z wielu statk�w, kt�re Ziemia rzuci�a na spotkanie niebezpiecze�stwu. Za�oga mia�a dwa zadania: dowiedzie� si�, czy To pojawi�o si� w rejonie gwiazdy Agrikola, co stanowi�oby niezbity dow�d, �e co� wrogiego kontynuuje w�dr�wk� w kierunku Ziemi, i spr�bowa� ustali�, co to jest. Dop�ki Ziemia tego nie zna�a, nie umia�a si� broni�. Trzy miesi�ce temu "Kleopatra" startowa�a na Agrikol�. Jeszcze nie wychodzili ze statku. - Mo�emy natychmiast katapultowa� si� na Ziemi� powiedzia� Royd. - Nikt nie nazwie nas za to tch�rzami, bo do tej pory nikt nie umia� sobie z Nimi poradzi�. Po prostu powi�kszymy liczb� ludzi, kt�rzy nie dali sobie rady. Uradowany Stis przechyli� si� do przodu, potem przygryz� warg� i odchyli� si� w krze�le z oboj�tn� min�. Bimon pokr�ci� g�ow�. Ego g��biej wcisn�� si� w krzes�o, tak �e wida� by�o tylko jego poblad�� twarz. - Wszystko jedno, czy b�dziemy tu siedzie�, czy te� wyjdziemy ze statku. Oni przenikaj� wsz�dzie. Wol� wyj��. Kto ze mn�? - zapyta� Bimon. Nikt si� nie poruszy�. Niech idzie Royd. On widzia� tyle rzeczy... - P�jdzie Ego - powiedzia� Royd. - Nikt go nie mo�e zmusi�! - krzykn�� Stis. - Sam si� musi zmusi�. Id�, Ego. Royd w��czy� ekrany okr�nej obserwacji. "Kleopatra" sta�a w samym �rodku ogromnej polany pokrytej brunatn� w czarne plamy - traw�. W odleg�o�ci pi�ciuset metr�w zaczyna� si� ko�lawy las. - Dojd�cie do skraju lasu i zawracajcie. - W glajderach? - z trudem wymawiaj�c s�owa zapyta� Ego. - Nawet ekran si�owy nie chroni przed Nimi - powiedzia� Royd. - Po co wi�c glajdery. - Jeste�my tu jak muchy na czystym stole, mucha, nad kt�r� zawis�a gotowa do uderzenia r�ka - mrukn�� Stis. -Gdzie si� nie ruszysz, i tak przytrza�nie: - Wypadk�w pe�nego zniszczenia baz nie by�o. Jeste�my po prostu wypierani. Chod�my, Ego, weso�ku. Jeszcze za�piewamy twoj� piosenk� - Bimon wyprostowa� si�. U�miecha� si� pokazuj�c nieskazitelnie bia�e z�by. - We�miemy blastery? - zapyta� Ego. - Jako� pewniej z nimi. - We�miemy... cho� jak mi si� zdaje, nie b�dziemy mieli z nich �adnego po�ytku. Ale skoro b�dziesz si� czu� z nimi pewniej, we�miemy. Ja zawsze nosz� ze sob� to - rozpi�� ko�nierzyk koszulki. Na jego piersiach, na cieniutkim �a�cuszku, wisia�o co� w rodzaju medalu. - Amulet? - u�miechn�wszy si� krzywo zapyta� Stis. - Sybilla... Mog�a to by� �ona, narzeczona, przypadkowa znajoma, a nawet c�rka. Royd nic nie powiedzia�, pomy�la� tylko. �e on nigdy nie mia� czego� takiego. A szkoda. Stis usiad� przy pulpicie steruj�cym si�owymi polami ekranizuj�cymi. Dziesi�ciometrowy klosz z takiego pola przykrywa� Ega i Bimom. Ani jedno �ywe stworzenie nie mog�o przeze� przenikn��, ani jeden przedmiot. Kiedy Bimon u�miechn�� si�, Stisowi zrobi�o si� l�ej na duszy. Trzeba trzyma� si� w gar�ci, nie rozkleja�. Dop�ki m�czy�ni szli po trawie, sterowanie si�owym kloszem nie stanowi�o �adnego problemu. Ale je�li wejd� w las... Zreszt� nie wejd�. Powinni doj�� jedynie do jego skraju. Royd manipulowa� d�wigienkami steruj�cymi aparatur� analizuj�c�. Je�li to co� obcego, wrogiego pojawi si� obok Ega i Bimona, powinien zmieni� si� obraz p�l fizycznych. Je�li to my�l�ca materia, powinny wyst�pi� anomalie w polu �wiadomo�ci. Obraz p�l fizycznych nie zmienia� si�, je�li za� chodzi o pole �wiadomo�ci, to sprawa by�a bardziej skomplikowana. My�li zdenerwowanych ludzi deformowa�y pole. Bimon szed� nieco w przedzie. Ego ledwie nad��a� za nim. W r�kach ka�dego z nich znajdowa� si� blaster. Dwie wysokie figury na tle szkaradnego lasu. Bimon jest szerszy w ramionach. Jego krok jest d�u�szy i pewny. Ego z przyjemno�ci� idzie za nim, dobrze jednak by�oby wysun�� si� do przodu, gdy� za plecami obrzydliwy ch�odek. Zreszt� wszystko jedno - i tak zaraz co� si� stanie. Zdradziecka cisza. Bimon op�dza si� od jakich� skacz�cych na wysoko��, cz�owieka owad�w. Ego pozosta� o dziesi�� krok�w w tyle za Bimonem i zn�w, jak na statku, poczu�, jak osacza go co� lepkiego, nieprzyjemnego. Zn�w zaczyna si� tortura strachu. To co� zn�ca si� nad nim, bawi si� nim jak kot mysz�. Oto Bimon zwolni� kroku. - Bimom poczekaj... Id�cy w przedzie m�czyzna zatrzyma� si�, obejrza�. Twarz Ega pokrywa�a blado��. Tam na statku Stis wyszepta�: - Znikn�� by... - Ty si� �miejesz, Stis - z trudem wymawiaj�c s�owa powiedzia� Royd. Ego podni�s� r�ce, jakby przys�ania� g�ow�. Bimon ruszy� w jego stron� ogl�daj�c si� na las. W tej samej chwili rozleg�o si� g�o�ne: - Cha-cha-cha I tak kilka razy. Znik�d i od razu zewsz�d. Ego nie wytrzyma� i nacisn�� spust blastera. W zenit polecia�a kr�tka b�yskawica. Ego jakby straci� g�ow�, kr�c�c si� w miejscu ci�� powietrze b�yskawicami. Chichot usta�. - Co to mog�o by�? - wci�� jeszcze trz�s�c si� ze zdenerwowania zapyta� Ego. Lew� r�k� ociera� pot z czo�a. - Rozumiesz, znikn�o! Zabi�em To! Zabi�em To! Prawda, Bimon? - Nie wiem - odpowiedzia� Bimon. Napi�cie min�o. Analizatory p�l fizycznych obs�ugiwane przez Royda nie zareagowa�y. Nie by�o to wi�c nic materialnego, mo�e jakie� nie znane ludziom fale, gdy� pole �wiadomo�ci zdeformowa�o si�. Ale deformacj� t� m�g� wywo�a� strach ludzi, gdy us�yszeli chichot. Bimon splun��, pokr�ci� si� w miejscu i powiedzia�: - Strach ma wielkie oczy. To po prostu mog�o by� jakie� zwierz�. Przecie� tu musz� by� jakie� zwierz�ta. Co o tym my�lisz, Royd? - Du�e zwierz�ta to tu s�, ale czy potrafi� one chichota�, czy te� nie, tego nie wiemy - odpowiedzia� Royd. - Chcia�bym, �eby to by�o To - powiedzia� Ego. Niechby to by�o To. Wiedzieliby�my przynajmniej, �e boi si� blastera. - A no�a, kamiennego topora nie? - zapyta� z ironi� Bimon. - Nie wierzysz, �e To mo�na zabi�? - krzykn�� Ego. Patrz. Je�li jeszcze raz si� pojawi, b�d� strzela�. Odwraca� si� to w jedn�, to w drug� stron� przyciskaj�c do piersi Master. Zn�w za plecami wyczu� czyj�� obecno��. Znieruchomia� zobaczywszy rozszerzone oczy Bimona, kt�ry spogl�da� gdzie� za jego plecy. Skrajem polany przemkn�� niewyra�ny, wci�� zmieniaj�cy wielko�� - to malej�cy, to zn�w rosn�cy - cie�. W oczach Bimona pojawi� si� strach, na kt�ry zareagowa�y analizatory Royda. - Jakie� pole? - z nadziej w g�osie zapyta� Stis. Royd pokr�ci� przecz�co g�ow�. Ego poczu�, jak za jego plecami wyrasta gotowy do skoku potw�r. Ego by� m�ody i wci�� jeszcze bardzo niedo�wiadczony. Bimon zobaczy� nagle, jak nieokre�lony cie� ukszta�towa� si� w pi�ciometrowego gotowego do skoku gada, i bez namys�u nacisn�� spust blastera. Ale nim to zrobi�, Ego pad� na szorstk�, k�uj�c� traw�, gdy� wyda�o mu si�, �e w pobliskich krzakach kto� mierzy w jego plecy z dok�adnie takiego samego blastera jak ten, kt�ry trzyma� w r�ku. Bimon wystrzeli�, ale nie trafi�, gdy� nie by�o w co trafi�. Zwierz� znikn�o. W tej samej chwili zza krzak�w kto� wypali� do niego z blastera. B�yskawica przesz�a nad le��cym Egiem i osmali�a policzek Bimona. Bimon odskoczy� w bok zamierzaj�c strzeli� jeszcze raz, ale Sti� uprzedzi� go. W miejscu, z kt�rego tylko co kto� strzela�, powsta� kawa�ek wypalonej pustyni. Ego nie widzia� tego, us�ysza� tylko salw� dzia� "Kleopatry", kt�ra potwierdza�a, �e tam rzeczywi�cie kto� by�. Bimon ruszy� przed siebie. Napi�cie i strach nie mija�y. Potrz�sn�� Egiem, podni�s� go i postawi� na nogi. - Zobacz�, co tam - powiedzia� do Royda. - Nie ma tam na co patrze� - odpowiedzia� Royd. Jedn� r�k� trzymaj�c si� za piersi Ego nagle ruszy� przed siebie silnie pochylony, jakby go mdli�o. Bimon usi�owa� go zatrzyma�, gdy� by�o rzecz� jasn�, �e ch�opak nie wie, co robi. - Ego, opami�taj si�! - krzykn��. - Pu��, zabili�my cz�owieka... Bimon z�apa� towarzysza wp� chc�c go si�� odprowadzi� na statek, ale Ego te� by� silny. M�czy�ni upadli i potoczyli si� po trawie. I wtedy Bimon po�rodku pustyni, kt�r� zrobili, zobaczy� co� pod�ugowatego i krzycz�cego. Na moment pu�ci� Ega, ten wykorzysta� jego zmieszanie, poderwa� si� na r�wne nogi i biegiem rzuci� si� w stron� dziwnego przedmiotu. - Co to, Royd? - zapyta� Bimon podnosz�c si�. Royd z trudem poruszaj�c ustami powiedzia�: - Cz�owiek... Bimon rzuci� si� za Egiem. Na czarnej ziemi le�a� cz�owiek w dziwnej odzie�y. Jeszcze oddycha�, ale by�o wida�, �e umiera. Ego opad� -na kolana, rzuci� blaster i rozerwa� koszul� na piersiach rannego. - Sk�d on si� tu wzi��? - sam siebie zapyta� Bimon, kt�remu rysy twarzy tego cz�owieka wyda�y si� dziwnie znajome. - Wracajcie na statek! - rozkaza� Royd. Na lewej piersi cz�owieka czernia� otw�r, z kt�rego wyp�ywa� strumyczek krwi. - Umar� - powiedzia� Ego. - Bez wzgl�du na to, kim Oni s�, umieraj� jak ludzie. Zabi�em cz�owieka, Bimon. Jak to si� mog�o sta�? - To nie ty. Strzelano ze statku. Ty nawet nie podnios�e� blastera. - Upad�e� i le�a�e� ty�em do niego. - Zabi�em go. Wiem na pewno. - Ego wsta� z kolan, z�apa� b�aster i chwiejnym krokiem ruszy� w stron� lasu. - Bimon, zatrzymaj go! - krzykn�� Royd. Okrzyk ten us�ysza� r�wnie� Ego. Odwr�ci� si� plecami do lasu, podni�s� blaster na wysoko�� piersi i naprowadzi� go na Bimona. - Nie podchod�, s�yszysz? Ju� zabi�em jednego cz�owieka. Mog� i drugiego. - Co ty, Ego? - wyszepta� Bimon robi�c kilka krok�w w bok. - Co ty? Cofaj�c si� Ego doszed� do lasu i skry� si� w zaro�lach. Bimon rzuci� si� za nim odbijaj�c nieco w lewo. Ego my�la� tylko o jednym, o tym, �e zabi� cz�owieka. I zn�w ogarn�� go strach. Strach, �e ten cz�owiek nie by� sam. On nie m�g� by� sam! Jest ich wielu. Nie wybacz� mu, za nic nie wybacz�. Podni�s� g�ow�. Sz�o ich pi��dziesi�ciu, jak na spacerze, u�miechni�tych, rozbawionych. Dlaczego nie maj� broni? - pomy�la� Ego i u�miechn�� si�. - Po co im bro�? Oni maj� co� o wiele lepszego. Run�� na traw�, drapi�c i wyrywaj�c j� palcami, i wyszepta�: - Nie mog�. Nie mog� wi�cej. Bimon zobaczy� upadek Ega i podchodz�cych do� nieznajomych. Ich postacie nagle rozmaza�y si� i zacz�y rozp�ywa�. W chwil� p�niej obcy znikn�li. Wraz z nimi znikn�� Ego. Bimom kt�rego nikt nie zauwa�y�, pozosta� jeszcze chwil� w miejscu, nast�pnie podszed� do miejsca, w kt�rym znikn�� Ego, podni�s� blaster i powiedzia� do Royda - Zosta�o nas trzech... Ego nie wytrzyma� - i ruszy� w stron� statku o niczym nie my�l�c i machinalnie przestawiaj�c nogi. ... Ego wypad� na granitowy trotuar u st�p wcale tym nie zdziwionych przechodni�w. Wsta�, spr�bowa� strz�sn�� z siebie py� i brud, machn�� n� to r�k�, podszed� do automatu, du�ymi �ykami wypi� dwie szklanki ch�odnego przyjemnego p�ynu i wezwa� awionetk�. Po kilku sekundach ju� lecia� nad miastem w kierunku budynku Rady. Powr�t ze �wiata strachu w ten znajomy, jasny, weso�y �wiat by� tak szybki i przyjemny, �e nie wytrzyma� i zacz�� szlocha�. Z ogromnej poczekalni spr�bowa� od razu wej�� do przewodnicz�cego, ale nie wpuszczono go. - Jestem cz�onkiem ekspedycji na "Agrikol�" - oznajmi� z wyrwaniem w g�osie. - Statek "Kleopatra". Ego. - Dok�d si� pchacie? - zapytano go. - Oni ju� tam s�, chcia�em bez zw�oki zawiadomi� o tym Rad�. - Tylko po to wr�cili�cie? - No nie... - zmiesza� si� Ego. - Po prostu nie wytrzyma�em. - Popatrzcie na tych ludzi. Ego obejrza� si�. W sali znajdowa�o si� ze dwustu ludzi. Wielu by�o nie ogolonych; w poszarpanej brudnej odzie�y. Niekt�rzy trzymali jeszcze w r�kach blastery. - Oni tak�e nie wytrzymali... Wracacie z gwiazd jak groch. To pojawi�o si� ju� w odleg�o�ci osiemdziesi�ciu parsek�w od Ziemi. Ego zrozumia�, co go zdumiewa�o w twarzach tych ludzi. Wstyd. Jemu samemu te� by�o niesamowicie wstyd. - Ja mog� jeszcze raz... Tym razem nie... - Wszyscy chc�! Zajmuje si� wami specjalna komisja. Cz�owiek odszed�, ale Ego zd��y� us�ysze�: - Wr�cili prawie wszyscy... Ego usiad� na ko�cu kolejki. Powracaj�cy, a raczej katapultuj�cy si� z gwiazd, bo tak ich powszechnie nazywano, siedzieli nieruchomo, nie odzywaj�c si� do siebie s�owem. Jednego po drugim wzywano przed komisj�. Ego usi�owa� zebra� my�li: po pierwsze, on - nie�miertelny! - stch�rzy�, przestraszy� si� �mierci. A przecie� nie mo�e umrze�! Po drugie, zdradzi� swoich towarzyszy. Po trzecie, nie dowiedzia� si�, co to takiego. Te� ludzie? Po czwarte, ju� nigdy nie po�l� go do gwiazd. Bimon z ha�asem wtargn�� do ster�wki statku i rzuci� na pod�og� blastery. Royd chyba tego w og�le nie zauwa�y�. Jakby nic si� nie sta�o, krz�ta� si� przy analizatorach p�l. Stis nie wytrzyma� i powiedzia�: - On si� katapultowa� na Ziemi�... - Nie pr�buj �le o nim my�le�! - z wyzwaniem w g�osie powiedzia� Bimon. - Jeszcze nie wiadomo, jak my post�pimy. On w ka�dym razie chcia� si� rozprawi� z Nimi. - Zwariowa�e�?!... Nikt nie my�li o nim �le. - Opowie na Ziemi, �e Oni ju� si� tutaj pojawili - kontynuowa� Bimon. - A to ju� co�. - W�a�nie - powiedzia� Royd, kt�ry wreszcie oderwa� si� od swych analizator�w. - Ego wykona� pierwsz� cz�� programu. Nasz powr�t bez wa�nej przyczyny nie mia�by teraz sensu. - Wcale nie my�la�em o powrocie - powiedzia� Bimon. - A ja tak - mrukn�� Stis. - Pod�wiadomie. Wiem, �e tego nie wolno zrobi�, a mimo to nie opuszcza mnie my�l: "Na Ziemi�, na Ziemi�". - To niedobrze. Tak nie wolno - powiedzia� Royd. Lepiej zr�b to od razu. - Ale przecie� jeste�cie jeszcze wy. Bez was nie wr�c�. Sam te� za nic bym tu nie zosta�. - O czym ty m�wisz?! - u�miechn�� si� Bimon. Przecie� ka�dy z nas ma w kieszeni ostatni� desk� ratunku. Porozmawiajmy lepiej o tym, co tu si� wydar�y�o. - Usiad� w swym fotelu i za�o�y� nog� na nog�. W jego pozie by�o tyle niezale�no�ci i wyzwania, �e Royd u�miechn�� si�, a Stis powiedzia� - Zdaje si�, �e To si� cofn�o. Chyba tak by�o, gdy� wszyscy czuli si� swobodniej. - No wi�c co tam mamy? - zapyta� Bimon. - Podsumujmy fakty - zaproponowa� Stis. - Zgadzam si�, cho� niezbyt ich wiele - powiedzia� Royd. - Po pierwsze, nie jest to �adne ze znanych nam p�l materii. Mimo to nie o�mieli�bym si� przypuszcza�, �e jakie� nieznane pola jeszcze istniej�. - Ale przecie� to si� nam nie �ni�o, prawda?! - z lekkim rozdra�nieniem w g�osie powiedzia� Bimon. - Przecie� to wszystko mia�o miejsce! - W tym w�a�nie ca�y problem, �e mia�o miejsce odpowiedzia� Royd. - Kiedy idziesz po trawie, zmiany p�l fizycznych s� tak nieznaczne, �e nie rejestruje ich �adna aparatura i nie uwzgl�dnia �adna z teorii. Kiedy strzelasz z blastera, aparatura to rejestruje. Kiedy statek przechodzi przez tr�jwymiarow� przestrze�, niepotrzebna jest �adna aparatura. Jest to zauwa�alne i bez niej. Ale jak To mo�e pojawia� si� i znika� nie naruszaj�c struktury przestrzeni? - Wystrzelony z krzak�w �adunek przeszed� poprzez ekran - powiedzia� Stis - cho� to niemo�liwe, gdy� by� to zwyk�y wystrza�, a pocisk z blastera nie jest w stanie przebi� si�owego ekranu. Bimon ostro�nie dotkn�� prawego policzka. - Policzek jest osmalony. To wida� - powiedzia� Royd. Niematerialny wystrza� nie jest w stanie osmali� policzka. Mimo to aparatura niczego nie zarejestrowa�a. - A pole �wiadomo�ci? - zapyta� Bimon. - To samo. Strach, kt�ry nas ogarn��, zak��ci� wszelkie informacje, je�li takowe w og�le istnia�y. Gdyby Oni pojawili si� wtedy; kiedy wszyscy s� spokojni, by� mo�e uda�oby si� zarejestrowa�. - Mo�emy spr�bowa� - zaproponowa� Bimon. B�dziemy czeka�. Czasu mamy do��. - S�dz�, �e to nic nie da - powiedzia� Stis i u�miechn�� si� krzywo. - Najpierw pojawia si� strach, niezrozumia�y, niewyt�umaczalny, a dopiero po nim Oni. - Wygl�da na to, �e Stis ma racj� - skin�� g�ow� Royd. - Oni oddzia�ywaj� na nas strachem, przygotowuj� na to, �e nie b�dziemy w stanie oprze� si�, i dopiero wtedy si� pojawiaj�. - Ale przecie� my si� jeszcze opieramy - powiedzia� Bimon. - Odparli�my ze stratami pierwszy statek - patrz�c Bimonowi w octy powiedzia� Royd. - A b�dzie jeszcze drugi, dziesi�ty... - ... i w pewnym momencie nie b�dzie si� mia� kto opiera� - doko�czy� Stis. Przez plecy ludzi przebieg� dreszcz. - Missisipi, rzeko moich przodk�w! - za�piewa� g�o�no Bimon. Potem zamilk� i powiedzia� cicho: - To by�a ulubiona pie�� Ega. Stis popatrzy� na niego ze zdziwieniem, a Royd ze zrozumieniem pokiwa� g�ow�. Zrobi�o si� ciut l�ej. - Chcecie kawy? - zapyta� Stis. - I kanapk� z serem - powiedzia� Royd. Stis pewnym krokiem wyszed� ze ster�wki, ale jego r�ka nie od razu znalaz�a klamk�. - Co z nim? - zapyta� Bimon. - Nie chce si� podda� strachowi. Stis wr�ci� z tac�, ale postawi� j� na stoliku w pobli�u drzwi, �eby nikt nie zauwa�y�, jak porozlewa� kaw�. Da� ka�demu po kanapce i fili�ance kawy. Przez kilka sekund pili w milczeniu, potem Bimon powiedzia�: - No wi�c czym dysponujemy? Kilkana�cie sekund ciszy. - Nie wiemy wprawdzie, co to takiego - powiedzia� Royd - ale, zawsze co� ju� o Nich wiemy. - Na przyk�ad? - zapyta� Bimon. - �e przed Ich pojawieniem si� ogarnia nas strach. �e wszystko zaczyna si� od strachu. - To nale�y uzna� za udowodnione - stwierdzi� Stis. - Po drugie, �e Oni mog� przyjmowa� dowolne kszta�ty. Od zwierz�cych do ludzkich. Przez przypadek czy te� nie, w ka�dym razie zabili�my jednego osobnika, kt�ry by� bardzo podobny do cz�owieka. - I znikn��?! - zaoponowa� Bimon. - Co chcesz przez to powiedzie�? - �e On nie umar�. �e tak jak my katapultowa� si�, gdy Jego �ycie znalaz�o si� w niebezpiecze�stwie. By�o Ich tam pi��dziesi�ciu i wszyscy znikn�li. Wida� mog� b�yskawicznie przenosi� si� w przestrzeni w obie strony. - Dobrze - zgodzi� si� Royd. - Zak�adamy, �e to Ich trzecia cecha. - To, �e mog� Oni przyjmowa� ludzkie kszta�ty, wcale jeszcze nie �wiadczy o tym, �e tak naprawd� wygl�daj� powiedzia� Stis. - Oni to robi� dla nas. Wiedz�, �e nie jeste�my w stanie strzela� do ludzi. - Niech to b�dzie po czwarte - kiwn�� g�ow� Royd. Cho� wydaje mi si� to naiwne. W takim wypadku lepiej dla Nich by�oby pojawia� si� w postaci dzieci. - Royd! - krzykn�� Stis. - Nie podpowiadaj Im tego! - S�dzisz... - Jestem przekonany, �e dowiaduj� si�, jakie s� nasze s�abe punkty, od nas samych. - Niech to b�dzie po pi�te. Wszyscy milczeli z minut�, potem Bimon powiedzia�: - Pami�tacie, kiedy wyszli�my z Egiem ze statku, kto� chichota�. Kto to m�g� by�? Ego jest m�ody i niedo�wiadczony, a wszyscy wiemy, �e �adne z �yj�cych na Agrikoli-4 zwierz�t nie potrafi si� �mia�. Tak twierdz� raporty. Sk�d wzi�� si� ten �miech? Kt�rego z nas m�g� on przestraszy�? - A ty si� nie przestraszy�e�? - zapyta� Stis. - Owszem, wzdrygn��em si�. To by�o tak nieoczekiwane... Mia�em napi�te nerwy. Wzdrygn��bym si� nawet wtedy, gdybym nast�pi� na ga��zk�, ale nie ba�em si�. - Ego m�g� si� przestraszy� - powiedzia� Royd. - Zn�w go ods�dzasz od czci i wiary - powiedzia� z niezadowoleniem Bimon. - Tak by�o - powiedzia� Royd. - Ego przestraszy� si�. By� najm�odszy z nas. - Chcesz przez to powiedzie�, �e niepotrzebnie brali�my go na ekspedycj�? - zapyta� Bimon. - Wcale nie - odpowiedzia� Royd. - Bardzo mi przykro, �e nie ma go z nami. M�g� prze�ywa� wszystko o wiele subtelniej i g��biej ni� my. - Ale sk�d wzi�� si� ten �miech? Kto w tym czasie my�la� o �miechu? Czy�by Ego? - Ja nie my�la�em o �miechu - powiedzia� Stis. - I mnie nie by�o do �miechu - stwierdzi� Royd. - Zaraz. Rzeczywi�cie nie by�o mi do �miechu, ale powiedzia�em: Ty si� �miejesz, Stis". W chwil� p�niej rozleg� si� �miech. - A wi�c to my Im podpowiedzieli�my - mrukn�� Stis. No dobrze, a kto Im podpowiedzia� potwora na skraju lasu? - Ja nie - powiedzia� Royd. - Mnie by to nigdy nie przysz�o do g�owy - u�miechn�� si� Bimon. - S�dz�, ie tego potwora zawdzi�czamy Egowi. - To prawdopodobne - zgodzi� si� Royd. - Ale sk�d ten strza�? Dlaczego tam si� znalaz� cz�owiek? Zn�w Ego? Je�li to wszystko zawdzi�czamy Egowi, to wielka szkoda, �e nie ma go z nami... Sk�d tam si� wzi�� cz�owiek? Dlaczego? - Rzeczywi�cie, dlaczego? - powiedzia� Stis. - Przecie� nie powinno by�o go tam by�. Royd i Bimon spojrzeli na Stisa. - Przecie� po salwie z "Kleopatry'' powinno tam pozosta� jedynie spalona ziemia. - Masz racj� - powiedzia� Royd. - To jeszcze nie wszystko - pochwyci� Bimon. - Zupe�nie o tym zapomnia�em. Przecie� On mia� male�k� rank� na lewej piersi. To znaczy, �e nie zabi�a go salwa "Kleopatry". Ani ja, ani Ego nie strzelali�my do niego. Ego le�a�, a ja po prostu nie zd��y�em... Co� mnie zdumia�o w twarzy tego cz�owieka, ale wszystko odby�o si� tak szybko, �e nie pami�tam co. - W��czmy aparatur� dokonuj�c� wideozapisu i obejrzyjmy wszystko jeszcze raz - zaproponowa� Royd. Stis spr�bowa� u�miechn�� si�. Wida� by�o, �e nie chce wraca� do prze�ytego strachu. Royd skierowa� si� ku pulpitowi sterowniczemu, w tej samej chwili zaterkota� brz�czyk. By�o to tak niespodziewane i niewyt�umaczalne, �e ludzie potracili g�owy. Brz�czyk zadzwoni� ju� kilka razy. Royd wci�� nie by� w stanie uruchomi� aparatury ��czno�ciowej. cho� kto� ich wywo�ywa�. Prys�a cienka ochronna �ciana i do statku wtargn�o co� nieznanego i strasznego. Royd w��czy� w ko�cu aparatur� i roze�mia� si� z ulg�, kiedy us�ysza� w g�o�nikach: - M�wi automatyczny statek ��czno�ci SK 12-12. Prosz� potwierdzi� odbi�r. Po pi�ciu sekundach zn�w to samo. - Przecie� to automat z Ziemi! - krzykn�� Stis. - Tak... - powiedzia� Bimon. - Automat z Ziemi leci tu ca�y miesi�c. C� takiego chc� nam oznajmi�? Przecie� nie przysy�aliby automatu ot tak sobie. - Potwierdzam odbi�r - powiedzia� wyra�nie Royd. "Kleopatra" potwierdza odbi�r. Automat zacz�� odczytywa� tekst komunikatu: - Komisja, kt�ra przygotowywa�a "Kleopatr�" do lotu, informuje, �e system katapultuj�cy zosta� uszkodzony i jeden z cz�onk�w za�ogi nie jest nie�miertelny. Nie mo�e si� katapultowa� na Ziemi�. - I raz jeszcze: - Komisja, kt�ra przygotowywa�a... Wiadomo�� og�uszy�a m�czyzn. Przecie� wyruszyli w kosmos tylko dlatego, �e wiedzieli, i� w ka�dej chwili, w dowolnym momencie, mog� wr�ci� na Ziemi�. Byli �wi�cie przekonani, �e nie zgin� w kosmosie, �e w ostatniej chwili �miertelnie ranni czy te� bliscy ob��du znajd� si� na Ziemi. W najlepszej klinice, w swoim mieszkaniu, w cichym lesie czy te� na ulicy, tak jak to mia�o miejsce w przypadku Ega. �e do�yj� p�nej staro�ci. Bo ludzie nie byli nie�miertelni w pe�nym znaczeniu tego s�owa. Tylko w kosmosie nie mog�o si� im przytrafi� nic z�ego. Tylko tam system katapultuj�cy skutecznie chroni� ich przed niespodziankami. - Oni tam powariowali! - krzykn�� nienaturalnym g�osem Stis. - Co za historia - wyszepta� Bimon. Dobrze, je�li to ja - pomy�la� Royd. - Oni s� jeszcze tacy m�odzi. - A na g�os powiedzia�: - Do automatu: informacja przyj�ta. Zezwalam na start na Ziemi�. Automat potwierdzi� odbi�r i po��czenie zosta�o przerwane. Statek ��czno�ciowy wystartowa� na Ziemi�. - Dlaczego oni nie wys�ali po nas statku ratunkowego?! zapyta� Bimon. Jego twarz poblad�a, a fala strachu ju� porazi�a umys�. Nie przypomina� teraz tego �mia�ka, kt�ry szed� przed Egiem. - Przy�l� - powi