6483
Szczegóły |
Tytuł |
6483 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6483 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6483 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6483 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LARRY NIVEN
CA�KOWE DRZEWA
Ksi��k� t� dedykuj� Robertowi Forwardowi,
za opowie�ci, kt�re we mnie rozbudzi�,
za pomoc w opracowaniu parametr�w Dymnego Pier�cienia
i za jego pot�ny, przestrzenny umys�
DRAMATIS PERSONAE
�DYSCYPLINA"
SHARLS DAYIS KENDY - By�y Kontroler Pa�stwa (zmar�y). R�w-
nie� zapisy osobowo�ci Sharlsa Davis;
Kendy'ego w g��wnym komputerze stat
ku zaradczego �Dyscyplina" i jego jed
nostek remontowych
K�PA QUINNA
GAWING - M�ody wojownik, alergik
HARP - Gaw�dziarz, bard
LAYTHON - Syn przyw�dcy
MARTAL -Kucharka k�py Quinna (zmar�a)
UCZONY - Stra�nik wiedzy k�py Quinna
TERM - Cz�ciowo przeszkolony ucze� uczonego
PRZYW�DCA - W�adca plrmirnia Quinna
CLAVE - Pot�ny wojownik zi�� przyw�dcy
MAYRIN - �ona Clave'a, c�rka przyw�dcy
JAVANI JINNY - Siostry bli�niaczki, zakochane w Clav'ie
MERRIL - Starsza kobieta
JIOVAN - �owca
GLORY - Kobieta o niechcianej s�awie
ALFIN - Starszy m�czyzna, opiekun dziupli
INNI
MINYA - Wojowniczka Szwadronu Triun�w z K�py Daltona-Quinna
SAL, SMITTA, JEEL, THANYA, DENISSIE -
Wojowniczki Szwadronu Triun�w
DEBBIE, ILSA, HILD, LIZETH, ANTHON - Obywatele stan�w Carthera
KLANCE - Uczony drzewa Londyn
LAWRI - Asystentka uczonego drzewa Londyn
KO�, JORG, HELN, GWEN Manusy z Drzewa Londyn
DLORIS, HARYET, KOR Stra�niczki z Drzewa Londyn
KARA�, MARK, PATRY Wojownicy
PROLOG
Dyscyplina9
To trwa�o ju� zbyt d�ugo, d�u�ej ni� si� tego spodziewa�. Sharls
Davis Kendy nie by� cz�owiekiem nerwowym. S�dzi�, �e po prze-
mianie stanie si� odporny na zniecierpliwienie. Ale to ju� trwa�o o wie-
�e za d�ugo. Co oni tam robi�?
Nic nie ogranicza�o jego zmys��w. Teleskopowe matryce Sharl-
sa by�y pot�ne, wyczuwa� nimi ca�e widmo elektromagnetyczne, od
mikrofal po promienie rentgenowskie, jedynie Dymny Pier�cie�
utrudnia� mu widzenie. By�a to mieszanina kurzu, chmur opar�w
wodnych, kropel brudnej wody lub rzadkiego b�ota, mas swobodnie
unosz�cych si� od�amk�w skalnych; k��bk�w, p�czk�w i k�p zieleni.
Zielone powierzchnie kropli i ska�, zielone cienie alg w chmurach,
drzewa o kszta�cie znaku ca�ki, skierowane promieni�cie w stron�
gwiazdy neutronowej i pyszni�ce si� li��mi z obu ko�c�w; stworze-
nia wielkie jak wieloryby, o szerokich pyskach, przemierzaj�ce zie-
lonkawo zabarwione chmury...
Dymny Pier�cie� t�tni� �yciem. Claire Dalton nazwa�a go wie�-
cem bo�onarodzeniowym. Claire by�a bardzo star� kobiet�, zanim
Pa�stwo wskrzesi�o j� jako humanusa. Pozostali nigdy nie widzieli
bo�onarodzeniowego wie�ca, Kendy zreszt� te� nie. P� tysi�ca lat
temu ujrzeli jedynie pier�cie� dymu o �rednicy kilkudziesi�ciu tysi�cy
kilometr�w, z male�kim, ale gor�cym �ebkiem od szpilki po�rodku.
Raporty by�y entuzjastyczne. �ycie okaza�o si� oparte na DNA,
powietrze nie tylko nadawa�o si� do oddychania, ale mia�o wspania-
�y smak...
�Dyscyplina" znajdowa�a si� teraz w grawitacyjnym punkcie neu-
tralnym ponad �wiatem Glodblatta, punkt L2. Z tak ma�ej odleg�o�ci
niebo dzieli�o si� wyra�nie na usiany gwiazdami niebosk�on i pas zie-
lonkawych ob�ok�w. Tu� pod nimi pot�ny, zniekszta�cony wir burzy
kry� pozosta�o�ci planety gazowego giganta, kamienisty orzeszek dwa
i p� razy ci�szy od Ziemi.
Sharls nie mia� zamiaru wchodzi� w wewn�trzny obszar. Te pr�-
dy mog�yby uszkodzi� statek, a on nie mia� poj�cia, jak d�ugo musi
przetrwa� statek zaradczy, aby spe�ni� sw� misj�. Czeka� ju� ponad
pi��set lat. Punkt L2 wci�� znajdowa� si� w gazowym torusie. Dym-
ny Pier�cie� by� jedynie jego najg�ciejsz� cz�ci�. �Dyscyplina"
poddawana by�a powolnemu dzia�aniu erozji. Nie zostanie tu przez
wieczno��.
Przynajmniej za�oga nie wymar�a.
To zabola�oby go najbardziej.
Wykona� swoje zadanie. Ich przodkowie byli buntownikami,
potencjalnym zagro�eniem dla samego Pa�stwa. Jego zadaniem by�a
reedukacja potomk�w, ale je�li Dymny Pier�cie� ich zabi�... no c�,
nie zdziwi�by si�. Aby utrzyma� przy �yciu ludzi, trzeba czego� wi�-
cej ni� powietrza, kt�rym mo�na oddycha�. Pier�cie� t�tni� �yciem,
kt�re wyewoluowa�o w tym przedziwnym �rodowisku. Tubylcy r�w-
nie dobrze mogli pozabija� sp�nialskich osadnik�w, do niedawna
za�og� statku zaradczego �Dyscyplina".
Sharls op�aka�by ich rzewnymi �zami, ale wtedy przynajmniej
m�g�by wr�ci� do domu.
Nazwaliby mnie przestarza�ym antykiem, my�la� ponuro, gdy przy-
rz�dy przeczesywa�y zakres radiowy w poszukiwaniu konkretnej cz�-
stotliwo�ci. Przestarza�y o tysi�c lat, zanim wr�c� do domu. Kompu-
ter na pewno oddadz� na z�om. A program? Program Sharls Davis
Kendy mo�e by� skopiowany i zachowany dla historyk�w. Albo i nie.
Ale oni nie umarli. Buntownicy zabrali ze sob� osiem modu��w
naprawczo-towarowych. Czas i korozyjne �rodowisko pewnie ju�
zrujnowa�y MONT-y, ale jeden wci�� dzia�a�. Kto� u�ywa� go jesz-
;ze sze�� lat temu... Ot� to. W�a�nie tego �wiat�a szuka�. Przez chwil�
lociera�o do niego wyra�nie. Cz�stotliwo�� wodoru spalaj�cego si�
w obecno�ci tlenu.
Wypali� z masera seri� ultrakr�tkich impuls�w o du�ej mocy.
- Kendy w imieniu Pa�stwa, Kendy w imieniu Pa�stwa, Kendy
' imieniu Pa�stwa.
Odpowied� nadesz�a w cztery sekundy p�niej, leniwa, s�aba
liewyra�na. Kendy wy�owi� j�, wyostrzy� teleskopy i wys�a� kolej-
: ��danie.
- Status. Powt�rz trzy razy.
Posortowa� be�kot, jaki otrzyma� w odpowiedzi, korzystaj�c
z programu eliminuj�cego zak��cenia. MONT by� na sterowaniu r�cz-
nym, w stanie raczej dobrym, porusza� si� u�ywaj�c jedynie silni-
k�w manewrowych, kt�re pracowa�y w granicach bezpiecznych pa-
rametr�w. Niegdy� by�o to uproszczone odbicie w�asnej osobowo�ci
Kendy'ego, ale teraz rozpadaj�cy si� program zg�upia� i straci� prze-
widywalno��.
- Rejestracja kursu w ci�gu ostatniej godziny.
Dosta� j�. MONT jeszcze mniej wi�cej czterdzie�ci minut temu
spada� swobodnie z niewielk� pr�dko�ci� wzgl�dn�. Potem wykona�
kilka manewr�w na ma�ym przyspieszeniu, kursem, kt�ry wygl�da�
jak przewr�cona miska spaghetti. Kompletne marnotrawstwo pali-
wa. Awaria? A mo�e... rozpaczliwa walka o �ycie?
Wojna?
- Prze��czy� si� na moje sterowanie.
Cztery sekundy, a potem wrzask, jakby konaj�cej istoty. Powa�-
na awaria.
Za�oga musia�a od��czy� system autopilota�u na wszystkich
MONT-ach jakie� pi��set lat temu. Mimo to nale�a�o spr�bowa� i te-
mu te� s�u�y� nast�pny rozkaz.
- Daj mi ��czno�� wideo z za�og�.
- Odmowa.
Ohoho! A wi�c ��czno�� wideo nie zosta�a przerwana? Wtedy,
p� tysi�ca lat temu, buntownicy musieli zaprogramowa� blokad�.
Przecie� ich potomkowie na pewno nie wiedzieliby, jak to zrobi�.
A blokad�, oczywi�cie, mo�na omin��.
MONT by� za ma�y, �eby go zobaczy�, ale pewnie siedzi gdzie�
niedaleko tej zielonej plamy w rejonie �wiata Goldblatta. Las z cu-
krowej waty. Ro�liny Dymnego Pier�cienia by�y delikatne, puszyste.
Rozpo�ciera�y si�, rozwidla�y, aby pochwyci� jak najwi�cej promie-
ni s�onecznych, nie martwi�c si� o grawitacj�.
Przez pi��set lat Kendy oczekiwa� na oznaki rozwijaj�cej si�
cywilizacji - regularne wzory w p�ynnych masach, promieniowanie
podczerwone z o�rodk�w przemys�owych, zanieczyszczenia, opary
metalu, tlenek w�gla, tlenki azotu. Niczego nie znalaz�. Je�li dzieci
za�ogi �Dyscypliny" ros�y gdzie� tam w dziczy, nie mog�o ich by�
du�o.
Ale �yli. Kto� u�ywa� MONT-a.
Gdyby m�g� ich zobaczy� lub porozmawia� z nimi...
- ��czno�� g�osowa. Obywatele, tu Kendy w imieniu Pa�stwa.
Przem�wcie, a nagroda b�dzie wi�ksza, ni� to sobie mo�ecie wy-
obrazi�.
- Wzmocni�. Wzmocni�. Wzmocni� - odpowiedzia� MONT.
Kendy ju� wysy�a� pe�ne wzmocnienie.
- Odwo�a� ��czno�� g�osow� - poleci�.
Nie po raz pierwszy zacz�� si� zastanawia�, czy Dymny Pier-
�cie� nie stanowi� zbyt przyjaznego �rodowiska. Stworzenia �yj�ce
w stanie swobodnego spadku nie maj� ludzkiej si�y. W Dymnym Pier-
�cieniu ludzie mogli okaza� si� najsilniejszymi istotami, szcz�liwy-
mi jak ostrygi w swoich skorupach i mniej wi�cej tak samo aktywny-
mi. Cywilizacja rozwija si� po to, by chroni� przed wp�ywem
�rodowiska lub atakami innych ludzi. Wojna, to by�by dobry znak...
Gdyby wiedzia�, co si� tam dzieje! Kendy m�g� zak��ci� �rodo-
wisko na tuzin rozmaitych sposob�w. Wyrzuci� ich z Raju i patrze�,
co si� b�dzie dzia�o. Ale nie mia� odwagi. Nie wiedzia� wystarczaj�-
co du�o.
Czeka�.
ROZDZIA� l
K�pa duinna
Gaving s�ysza� szelest, gdy jego towarzysze posuwali si� ku
g�rze. Byli rozproszeni wzd�u� pnia drzewa. Dzieli� si�. w niesko�-
czono�� na cienkie jak nitki ga��zki, kt�re na ko�cach rozkwita�y
delikatnym listowiem podobnym do zielonej waty pozwijanej w lu�-
ne k��bki, by pochwyci� jak najwi�cej �wiat�a, przenikaj�cego przez
nie niczym zielony zmierzch.
Gawing przedziera� si� przez wszech�wiat utkany z zielonej waty
cukrowej.
Wyg�odnia�y, si�gn�� g��boko poprzez sie� ga��zek i wyszarp-
n�� gar�� li�ci. Smakowa�y dok�adnie jak twarda wata cukrowa. Za-
spokaja�y g��d, ale �o��dek Gawinga domaga� si� mi�sa. Te li�cie
by�y zbyt w��kniste... a ich ziele� zbyt brunatna, nawet tu, na skraju
k�py, gdzie dochodzi�o �wiat�o s�o�ca.
Zjad� li�cie i ruszy� dalej.
Narastaj�ce zawodzenie wiatru powiedzia�o mu, �e jest ju� pra-
wie na miejscu. W chwil� p�niej wytkn�� g�ow� na s�o�ce i wiatr.
�wiat�o s�oneczne razi�o go w oczy, wci�� jeszcze zaczerwie-
nione i podra�nione porannym napadem alergii, kt�ra zawsze ata-
kowa�a oczy i zatoki. Skrzywi� si� i odwr�ci� g�ow�. Poci�gn�� no-
sem i czeka�, a� wzrok przywyknie, a potem niecierpliwie spojrza�
w g�r�.
Gawing mia� czterna�cie lat, mierzonych zachodami s�o�ca za
Voy. Do tej pory nie rusza� si� powy�ej K�py Quinna.
Pie� wznosi� si� wprost w g�r�, jakby wychodzi� z Voy. Wyda-
wa�o si�, �e nie ma ko�ca, jak szeroki, br�zowy mur zw�aj�cy si�
najpierw w walec, a potem w ciemn� lini� �agodnie zakrzywiaj�c�
2 - Ca�kowe draewa
si� ku zachodowi, ku punktowi w niesko�czono�ci... punktowi
zwie�czonemu dalek� k�p� zieleni.
Spod jego st�p odpad� nagle ob�ok zbr�zowia�ej zieleni, oddala-
j�c si� w kierunku �rodka k�py. Gawing spojrza� na wsch�d. Wiatr
szarpa� jego d�ugie w�osy. Widzia� ga��� wy�aniaj�c� si� z zielono-
�ci - p� klomtera nagiego drewna, smuk�a, delikatna p�etwa.
Z zieleni obok wychyn�a g�owa Harpa, kt�ry natychmiast cof-
n�� si�, chowaj�c twarz przed wiatrem. Za nim wysun�� si� Laython
i r�wnie� zaraz si� ukry�. Gawing czeka�. Teraz pojawili si� obaj.
Twarz Harpa by�a szeroka, gruboko�cista, pe�na brutalnej si�y, cz�-
�ciowo ukrytej przez z�ocisty zarost. D�uga, ciemna twarz Laythona
w�a�nie zaczyna�a porasta� kosmykami czarnych w�os�w.
- Mo�emy przepe�zn�� dooko�a, na drug� stron� pnia. Na
wsch�d, z dala od tego wiatru.
Wiatr wia� zawsze z zachodu, zawsze z pr�dko�ci� sztormu.
Laython spojrza� pod wiatr poprzez palce.
- Nie zgadzam si�! - rykn��. - Jak z�apiemy cokolwiek? Ca�a
zwierzyna przylatuje z wiatrem!
Harp prze�lizn�� si� mi�dzy li��mi i do��czy� do Laythona. Ga-
wing wzruszy� ramionami i zrobi� to samo. Ch�tnie ukry�by si� przed
wiatrem... W ko�cu Harp, o dziesi�� lat starszy od koleg�w, by� kim�
w rodzaju przyw�dcy. Niestety, rzadko to potwierdza� czynem.
- Nie b�dzie �adnego �apania - odpar� Harp. - Jeste�my tu po
to, �eby strzec pnia. Je�li nawet jest susza, to nie znaczy, �e nie b�-
dzie nag�ej powodzi. A je�li drzewo zahaczy o staw?
- Jaki znowu staw? Rozejrzyj si�! Tu nie ma zupe�nie nic! Voy
jest za blisko, sam to powiedzia�e�, Harp!
- Pie� zas�ania prawie ca�e pole widzenia - �agodnie odpar� Harp.
S�o�ce, jasny punkt na niebie, przesuwa�o si� powoli wzd�u�
zachodniej kraw�dzi k�py. Z tamtej strony nie by�o wida� ani sta-
w�w, ani chmur, ani w�drownych las�w... nic, tylko bia�ob��kitnawe
niebo przeci�te lini� Dymnego Pier�cienia. Na tej linii widnia� sk��-
biony supe�, kt�ry musia� by� Goldem.
Spojrza� w g�r� i ujrza� jeszcze wi�cej nico�ci: odleg�e smugi
chmur uk�adaj�ce si� w kszta�t burzowego wiru... b�yszcz�c� plam-
k�, kt�ra mog�a by� stawem, ale wydawa�a si� jeszcze bardziej odle-
g�a ni� zielony czubek ca�kowego drzewa. Nie b�dzie powodzi.
Ostatnia pow�d� nadesz�a, gdy Gawing mia� sze�� lat. Pami�-
ta� przera�enie, panik�, nerwowy po�piech. Plemi� przenios�o si�
na wsch�d, wzd�u� ga��zi, w miejsce, gdzie k�pa przechodzi�a
w sto�kowaty s�up nagiego drzewa. Pami�ta� huk, kt�ry zag�uszy�
wiatr, i dygocz�c� bez ko�ca ga���. Ojciec Gawinga i dwaj inni
my�liwi nie zostali ostrze�eni w por�. Zmy�o ich w niebo.
Laython ruszy� wok� pnia, ale w kierunku nawietrznej. Na wp�
wychylony z listowia, d�ugimi ramionami odpycha� si� pod wiatr.
Harp ruszy� za nim. Jak zwykle, ust�pi�. Gawing prychn�� i do��czy�
do nich.
Droga by�a m�cz�ca. Harp jej z pewno�ci� nienawidzi�. U�ywa�
wprawdzie sanda��w z hakami, ale i tak chyba cierpia�. Mia� spraw-
ny m�zg i ostry j�zyk, ale by� kar�em. Jego tors by� kr�tki i kr�py,
muskularne ramiona i nogi mia�y niewielki zasi�g, a palce u st�p sta-
nowi�y tylko dekoracj�. Mierzy� znacznie mniej ni� dwa metry. Kie-
dy� Grad powiedzia� Gawingowi:
�Harp wygl�da jak obrazy Za�o�ycieli w dzienniku. Kiedy� wszy-
scy wygl�dali�my tak samo".
Harp wyszczerzy� z�by, cho� ledwie zipa�.
- Damy ci sanda�y z hakami, kiedy b�dziesz troch� starszy.
Laython r�wnie� si� u�miechn��, cho� nieco krzywo, i wyprze-
dzi� ich obu. Nie musia� nic m�wi�. Sanda�y z hakami mog�y jedynie
przeszkadza� jego d�ugim, ruchliwym palcom u st�p.
Noc zmniejszy�a panuj�c�jasno��. Teraz, gdy �wiat�o s�onecz-
ne znajdowa�o si� po drugiej stronie Voy, widoczno�� by�a lepsza.
Pie� wygl�da� jak ogromny, brunatny mur o obwodzie trzech klom-
ter�w. Gawing spojrza� w g�r� tylko raz - by� rozczarowany bra-
kiem post�p�w. P�niej ju� tylko trzyma� g�ow� pod wiatr, przedzie-
raj�c si� przez zielon� wat�, a� us�ysza� krzyk Laythona:
- Kolacja!
Dr��ca czarna kropka, punkcik widoczny pod wiatr.
- Nie wiem, co to jest - mrukn�� Laython.
- Chyba pr�buje min�� drzewo. Wygl�da na du�� sztuk� - do-
da� Harp.
- Id� na drug� stron�! Chod�cie!
Pope�zli szybciej. Dr��ca kropka zbli�y�a si�. By�a d�uga, w�-
ska i porusza�a si� ogonem do przodu. Wielka przezroczysta p�etwa
stwarza�a mgie�k� od szybkiego ruchu, gdy zwierz� pr�bowa�o wy-
min�� pie�. Smuk�y korpus obraca� si� powoli.
Wreszcie pojawi�a si� g�owa. Zza dzioba wyziera�a para l�ni�-
cych oczu.
- Mieczoptak - stwierdzi� Harp i przystan��.
- Hej, co robisz? - zawo�a� Laython.
- Nikt przy zdrowych zmys�ach nie rzuca si� na mieczoptaka.
- Przecie� to te� mi�so! I pewnie sam zdycha z g�odu tak blisko
pnia.
-1 kto tak m�wi, Term? - prychn�� Harp. - Term zna teori�, ale
nie musi polowa�.
Powolne obroty mieczoptaka ods�oni�y miejsce, w kt�rym po-
winno si� znajdowa� jego trzecie oko. Zamiast niego widnia�a wiel-
ka, nieregularna plama kosmatej zieleni.
- Puch! - zawo�a� Laython. - Jest ranny w �eb i rana zosta�a za-
infekowana puchem. Harp, ta bestia jest ranna!
- To nie zraniony indyk, ch�opcze. To ranny mieczoptak.
Laython, niemal dwukrotnie wy�szy od Harpa, by� w dodatku
synem Przyw�dcy. Nie�atwo go utemperowa�. Owin�� d�ugie, silne
palce wok� ramienia Harpa.
- Je�li b�dziemy tu tak sta� i si� k��ci�, to go nie z�apiemy. Idzie-
my do Golda - oznajmi� i wsta�.
Wiatr uderzy� w niego z ca�� si��. Ch�opak owin�� palce n�g i jed-
nej d�oni wok� ga��zi, wymachuj�c w�ciekle drugim ramieniem.
- Hej-ho! Mieczoptaku! Mi�so, ty manusie, mi�so!
Harp burkn�� co� z odraz�.
Stw�r na pewno zobaczy rami� w jaskrawej, szkar�atnej bluzie.
Mo�e chybimy, a potem b�dzie za p�no, pomy�la� Gawing z nadzie-
j�, ale nie chcia� okaza� si� tch�rzem na swoim pierwszym polowaniu.
Zdj�� lin� z plec�w i pogr��y� si� w zieleni, aby wbi� hak w drew-
no. Przywi�za� do haka lin�, w po�owie d�ugo�ci przymocowan� do
jego pasa. Nikt nigdy nie zaryzykowa� jej utraty. My�liwy, nawet
je�li spad� w niebo, wci�� jeszcze by� w stanie zaczepi� si� o co�,
je�eli mia� lin�.
Stworzenie nie zauwa�y�o ich. Laython zakl��. Czym pr�dzej
zaczepi� w�asn� lin�, na kt�rej drugim ko�cu przymocowany by� har-
pun, wykonany z twardego drzewa z samego ko�ca ga��zi. Laython
okr�ci� harpun wok� g�owy, zawy� rado�nie i rzuci�.
Mieczoptak musia� go zobaczy� albo us�ysze�, bo okr�ci� si�
woko�o z rozwart� paszcz� i tr�jk�tnym ogonem dr��cym z wysi�-
ku, gdy usi�owa� skr�ci� w prawo, �eby dotrze� na ich stron� drze-
wa. O tak, by� wyg�odnia�y! Gawing a� do tej chwili nie zorientowa�
si�, �e bestia mo�e w�a�nie jego uzna� za mi�so.
Harp zmarszczy� brwi.
- To si� mo�e uda�. Je�li b�dziemy mieli szcz�cie, rozwali si�
o pie�.
Mieczoptak z ka�d� chwil� wydawa� si� coraz wi�kszy: wi�k-
szy od cz�owieka, wi�kszy ni� chata - sam pysk, skrzyd�a i ogon.
Ogon by� przezroczyst� b�on� zako�czon� grzebieniem grzbietowym
0 z�batych kraw�dziach. Co on tu robi? Mieczoptaki �ywi�y si� stwo-
rzeniami �yj�cymi w w�drownych lasach, a tych by�o tu niewiele.
Za blisko Voy. Wszystkiego by�o tu za ma�o. Gawing uzna�, �e zwie-
rz� wygl�da na wyczerpane; poza tym mia�o t� mi�kk�, zielon� �at�
na jednym oku.
Puch by� zielonym ro�linnym paso�ytem, kt�ry porasta� zwierz�
tak d�ugo, dop�ki nie zdech�o. Ludzi te� atakowa�. Ka�dy �apa� go
wcze�niej lub p�niej, niekt�rzy nawet kilka razy. Ludzie jednak mieli
na tyle rozumu, aby pozostawa� w cieniu, dop�ki puch nie zwi�dnie
1 nie obumrze.
Laython m�g� mie� racj�. Uraz g�owy, zak��cone wyczucie kie-
runku... no i zawsze to mi�so, masa mi�sa wielka jak barak kawale-
r�w. Pewnie zdycha z g�odu... a teraz jeszcze zwr�ci�o si� w ich kie-
runku.
Sz�a na nich sama paszcza - eliptyczna, powi�kszaj�ca si� z ka�d�
chwil� jaskinia z�b�w.
Laython z gor�czkowym po�piechem zwin�� lin�. Gawing uj-
rza� przelatuj�c� obok lin� Harpa i ockn�� si� z parali�u. Rzuci�
broni�.
Mieczoptak okr�ci� si� z niewiarygodn� szybko�ci� i z�ama� har-
pun Gawinga jak zapa�k�. Harp zawy�. Gawing zamar� na moment;
palcami wczepi� si� w listowie i �ci�gn�� lin�. Przecie� j� zaczepi�.
Stw�r nie zamierza� ucieka�; z trzepotem posuwa� si� nadal w ich
stron�.
Bosak Harpa otar� si� o jego bok i chybi�. Harp poci�gn��, usi-
�uj�c zahaczy� besti�, ale znowu nie trafi�. Zwin�� lin�, by spr�bo-
wa� jeszcze raz.
Gawing, po pachy zanurzony w ga��zkach i w wacie, z palcami
wczepionymi w zbit� mas�, z ca�ych si� dzier�y� lin�. Nie spuszcza�
wzroku z mieczoptaka, jakby nadal pr�bowa� nawi�za� kontakt z mor-
dercz� besti�.
- Harp! - rykn��. - Gdzie go mog� zrani�?
- Oczodo�y, tak mi si� zdaje.
Zwierz� �le wycelowa�o i otar�o bokiem kor� z pnia niebezpiecz-
nie blisko nad ich g�owami. Pie� zadr�a�. Gawing wrzasn�� z prze-
ra�enia, Laython - z w�ciek�o�ci. Rzuci� bosak tu� przed paszcz�
potwora.
Ostrze otar�o si� o bok zwierz�cia. Laython mocno poci�gn�� za
lin� i kolce z twardego drzewa pogr��y�y si� g��boko w ciele mie-
czoptaka.
Jego ogon znieruchomia�. Mo�e stw�r pr�bowa� przemy�le� sy-
tuacj�, obserwuj�c ich dwojgiem ocala�ych oczu. Wiatr unosi� go na
zach�d.
Najpierw napi�a si� lina Laythona, p�niej Gawinga. Ga��zki
wy�lizn�y si� ze zbyt kr�tkich palc�w st�p Gawinga, a potem nie-
wyobra�alna masa bestii poci�gn�a go w niebo.
Gard�o mu si� �cisn�o, ale us�ysza� wrzask Laythona. On tak�e
zosta� oderwany od liny.
W palcach wci�� �ciska� listki. Spojrza� w d�, na puszyst� po-
wierzchni� k�py, zastanawiaj�c si�, kiedy odpa�� i zeskoczy�. Ale
jego lina wci�� by�a zakotwiczona, a wiatr znacznie silniejszy ni�
zwykle. M�g� wywia� go poza k�p�, poza ca�� ga���, na zewn�trz
i jeszcze dalej. Gawing ostro�nie wci�gn�� si� po linie, oddalaj�c
si� od drapie�nika-ofiary.
Laython jednak nie mia� zamiaru si� podda�. Przygotowa� har-
pun i czeka�.
Mieczoptak zadecydowa� za nich. Zwin�� cielsko w �uk, z�ba-
tym ogonem bez trudu przeci�� lin� Gawinga i skierowa� si� na za-
ch�d. Lina Laythona napi�a si� znowu, ale ga��zki pu�ci�y i uwolni-
�y j�. Gawing rzuci� si�, aby schwyta� koniec liny, ale chybi�.
M�g� teraz wycofa� si� w bezpieczne miejsce, ale zosta� i pa-
trzy�.
Laython, wypr�ony, z gotow� w��czni�, drugim ramieniem zata-
cza� ko�a, aby powstrzyma� wirowanie swojego cia�a, gdy drapie�ca
rzuci� si� ku niemu. Ludzie byli bodaj jedynymi stworzeniami w ca-
�ym Dymnym Pier�cieniu, kt�re nie mia�y skrzyde�.
Cia�o mieczoptaka wygi�o si� w U, a ogon przeci�� Laythona
na p�, zanim ten zd��y� cho�by zamierzy� si� w��czni�. Pysk po-
twora k�apn�� cztery razy i Laythona ju� nie by�o. Zwierz jeszcze
porusza� szcz�kami, usi�uj�c zgry�� w��czni�, gdy wiatr uni�s� go na
zach�d.
Chata Uczonego by�a podobna do wszystkich innych chat Ple-
mienia Quinna: �ywe ga��zki zaplecione w rodzaj wiklinowej klatki.
Cho� wi�ksza ni� inne, nie zawiera�a luksus�w. Dach i �ciany sta-
nowi�y mieszanin� r�nych dziwnych przedmiot�w poutykanych
w plecionk�: tabliczki, indycze pi�ra i czerwony sok z k�pojag�d,
s�u��cy za atrament, narz�dzia do nauki, narz�dzia do bada�, r�ne
relikty z czas�w, zanim cz�owiek opu�ci� gwiazdy.
Uczony wszed� do chaty z min� �lepca. R�ce mia� po �okcie unu-
rzane we krwi. Zacz�� je trze� gar�ciami li�ci, mrucz�c pod nosem:
- Cholerne, cholerne �widrzaki. W�a�� i ju�, nie ma sposobu,
�eby je powstrzyma�. Podni�s� wzrok. - Term?
- ...bry. Do kogo m�wisz, do siebie?
- Aha. - Z furi� tar� ramiona, wreszcie odrzuci� od siebie za-
krwawione li�cie. - Martal nie �yje. �widrzak w ni� wszed�. Chyba
sam j� zabi�em, wyci�gaj�c go, ale i tak by umar�a... nie mo�na wy-
j�� jaj �widrzaka. S�ysza�e� o wyprawie?
- Tak. Troch�. Nie mog� od nikogo nic wyci�gn��.
Uczony wyrwa� ze �ciany gar�� listowia i spr�bowa� odczy�ci�
skalpel. Nie patrzy� na Terma.
- A co my�lisz?
Term przyszed� i rozz�o�ci� si� jeszcze bardziej, czekaj�c w pu-
stej chacie. Usi�owa� ukry� gniew w g�osie.
- My�l�, �e Przyw�dca pr�buje uwolni� si� od paru obywateli,
kt�rych nie lubi. Chcia�bym tylko wiedzie�, dlaczego ja?
- Przyw�dca to dure�. My�li, �e nauka mo�e zatrzyma� pow�d�.
- A wi�c ty te� masz k�opoty? - Termowi nagle rozja�ni�o si�
w g�owie. - Zwali�e� wszystko na mnie.
Uczony w ko�cu podni�s� na niego wzrok. Oczy mia� spokojne,
ale Termowi wydawa�o si�, �e widzi w nich poczucie winy.
- Tak, pozwoli�em mu pomy�le�, �e to twoja wina. A teraz chc�
ci da� kilka drobiazg�w...
W odpowiedzi us�ysza� pe�en niedowierzania �miech.
- Co? Jeszcze jaki� z�om, kt�ry b�dzie trzeba taszczy� setk�
klomter�w w g�r�?
- Term... Jeffer. Co ci m�wi�em o drzewie? Wsp�lnie badali�my
wszech�wiat, ale najwa�niejsz� rzecz� w nim jest to drzewo. Czy nie
nauczy�em ci�, �e wszystko, co �yje, zawsze znajdzie spos�b, aby
pozosta� w medianie Dymnego Pier�cienia, gdzie jest gleba, woda
i powietrze.
- Wszystko, tylko nie ludzie i drzewa.
- Ca�kowe drzewa maj� swoje sposoby. Ju� ci� uczy�em.
- Ja... my�la�em, �e to domys�y... Och, wiem ju�. To o moje �y-
cie chcesz si� za�o�y�..
Uczony spu�ci� wzrok.
- Chyba tak. Ale je�li mam racj�, w�wczas nie pozostanie nic,
tylko ty i ludzie, kt�rzy p�jd� z tob�. Jeffer, to mo�e by� wielkie
gadanie. Mo�e wszyscy wr�cicie z... tym, co jest nam potrzebne:
indyki hodowlane, jakie� zwierz�ta na mi�so, kt�re mog� �y� na pniu.
Czy ja wiem...
- Ale nie jeste� pewien...
- Nie. Dlatego daj� ci to.
Wyj�� skarby z plecionych �cian: szklisty prostok�t o wymiarach
�wier� na p� metra, do�� p�aski, aby wej�� do plecaka, i cztery pu-
de�ka, ka�de wielko�ci dzieci�cej d�oni.
Term zareagowa� �piewnym �ooch".
- Sam zadecydujesz, czy powiedzie� innym, co niesiesz ze so-
b�. A teraz ostatnia sesja �wicze�. - Uczony w�o�y� kaset� do ekra-
nu czytnika. - Na pniu nie b�dziesz mia� zbyt wiele okazji do nauki.
RO�LINY
�YCIE PRZENIKA DYMNY PIER�CIE�, ALE NIE JEST
ONO ANI G�STE, ANI POTʯNE. W �RODOWISKU SWO-
BODNEGO SPADKU RO�LINY MOG� ROZPO�CIERA�
LI�CIE BARDZO SZEROKO, ABY POCHWYCI� JAK NAJ-
WI�CEJ �WIAT�A S�ONECZNEGO, PRZELATUJ�CEJ
WODY I GLEBY, NIE PRZEJMUJ�C SI� STRUKTURALN�
WYTRZYMA�O�CI�. JEST JEDNAK CO NAJMNIEJ JEDEN
WYJ�TEK.
CA�KOWE DRZEWA WYRASTAJ� DO OGROMNYCH
ROZMIAR�W. RO�LINA, POD POTʯNYM NAPI�CIEM,
TWORZY D�UGI PIE� Z K�PAMI ZIELENI NA OBU KO�-
CACH, STABILIZOWANY PRZEZ WIATR. DRZEWA TE
TWORZ� TYSI�CE PROMIENI OTACZAJ�CYCH GWIAZ-
D� LEYOYA. WYRASTAJ� NA WYSOKO�� SETEK KILO-
METR�W, CHARAKTERYZUJ�C SI� �PRZYCI�GANIEM"
DO JEDNEJ PI�TEJ G NA K�PACH I WIECZNYMI HURA-
GANOWYMI WIATRAMI.
WIATRY POWSTAJ� N A SKUTEK ZWYK�EJ MECHA-
NIKI ORBITALNEJ. WIEJ� ONE Z ZACHODU W K�PIE WE-
WN�TRZNEJ I ZE WSCHODU W K�PIE ZEWN�TRZNEJ
(PRZY CZYM �WN�TRZE" OZNACZA GWIAZD� LEYOY).
STRUKTURA POCHYLA SI� Z WIATREM, TWORZ�C NA
OBU KO�CACH PRAWIE POZIOMY KONAR. LI�CIE OD-
SIEWAJ� NAW�Z Z WIATRU.
MEDYCZNE NIEBEZPIECZE�STWA �YCIA W WOL-
NYM SPADKU S� DOBRZE ZNANE. JE�LI �DYSCYPLINA"
NAPRAWD� NAS OPU�CI�A, JE�LI JESTE�MY ROZBIT-
KAMI W TYM PRZEDZIWNYM �RODOWISKU, M�G� NAS
SPOTKA� GORSZY LOS NI� OSIEDLENIE SI� W K�PACH
CA�KOWYCH DRZEW. JE�ELI DRZEWA OKA�� SI� BAR-
DZIEJ NIEBEZPIECZNE NI� PRZEWIDUJEMY, UCIECZKA
B�DZIE �ATWA. WYSTARCZY SKOCZY� I CZEKA�, A�
NAS ZABIOR�
Term podni�s� g�ow�.
- Chyba naprawd� niewiele wiedzieli o drzewach.
- Nie. Ale, Jeffer, oni widzieli je z zewn�trz.
By�a to pora�aj�ca my�l. Przetrawia� j� jeszcze, gdy Uczony
odezwa� si� znowu:
- Obawiam si�, �e b�dziesz musia� rozpocz�� szkolenie w�asne-
go Terma, i to wkr�tce.
Jayan siedzia�a ze skrzy�owanymi nogami i zwija�a liny. Cza-
sem podnosi�a wzrok, �eby sprawdzi�, co robi� dzieci. Wpad�y jak
wiatr na Rynek, ale wiatr ucich� i pozostawi� je rozproszone wok�
Clave'a. Niewiele umia� zrobi�, cho� wida� by�o, �e si� stara.
Dziewczynki kocha�y Clave'a. Ch�opcy go na�ladowali. Niekt�-
rzy tylko si� przygl�dali, inni roili si� wok� niego, pr�buj�c pom�c
mu w montowaniu harpun�w i hak�w. Zasypywali go przy okazji nie
ko�cz�cym si� strumieniem pyta�.
- Co robisz? Po co ci tyle harpun�w? I te wszystkie liny? Czy to
wyprawa �owiecka?
- Nie mog� wam powiedzie� - odpowiada� Clave z odpowied-
ni� doz� �alu w g�osie. - King, gdzie� ty by�? Ca�y si� lepisz.
King by� radosnym o�miolatkiem, w tej chwili dok�adnie pokry-
tym br�zowym py�em.
- Poszli�my pod sp�d. Li�cie s� tam bardziej zielone i smaczniej sze.
- A wzi�li�cie liny? Te ga��zie nie s� tak mocne jak kiedy�. Mo-
�ecie przez nie przelecie�. By� z wami kto� doros�y?
Jill, dziewi�ciolatka, sprytnie zmieni�a temat:
- Co na kolacj�? Ci�gle jeste�my g�odni.
- Wszyscy s� g�odni. - Clave odwr�ci� si� do Jayan. - Mamy
do�� baga�y, nie b�dziemy bra� ze sob� jedzenia, wod� znajdziemy
na pniu... jeszcze sanda�y z hakami... strza�ostr�ki. Cieszy si�, �e je
mamy... licz� na to, �e hak�w wystarczy... co nam jeszcze b�dzie
potrzebne? Czy Jinny wr�ci�a?
- Nie. Po co j� pos�a�e�?
- Po kamienie. Da�em jej siatk�, ale b�dzie musia�a przeby� ca��
drog� do dziupli. Mam nadziej�, �e znajdzie nam dobry kamie� do
mielenia.
Jayan nie wini�a dzieci. Te� kocha�a Clave'a. Chcia�aby zatrzy-
ma� go dla siebie, gdyby mog�a... gdyby nie Jinny. Czasem zastana-
wia�a si�, czy Jinny te� tak to odczuwa.
- Eee... zbierzemy troch� li�ci, zanim opu�cimy k�p�...
Jayan przerwa�a prac�.
- Clave, nigdy o tym nie pomy�la�am. Na pniu nie ma li�ci. Nie
b�dziemy mie� nic do jedzenia!
- Co� znajdziemy. Po to w�a�nie si� wybieramy - ra�no oznaj-
mi� Clave. - A co, rozmy�li�a� si�?
- Za p�no - odpar�a Jayan. Nie doda�a, �e w�a�ciwie nigdy nie
chcia�a i��. Teraz to i tak nie ma znaczenia.
- Mog� ci� uwolni�, Jinny te�. Obywatele tacy jak wy nie po-
zwol�...
- Nie zostan�. - Nie z Mayrin i Przyw�dc�, a bez Clave'a. Pod-
nios�a wzrok i zauwa�y�a: - Mayrin.
�ona CIave'a sta�a w p�cieniu po drugiej stronie Rynku. Mog�a
tam tkwi� ju� od jakiego� czasu. By�a o siedem lat starsza od Clave'a,
kr�pa, z kwadratow� szcz�k� odziedziczon� po ojcu, Przyw�dcy.
- Clave, wielki �owco - zawo�a�a. - W co si� bawisz z t� m�od�
kobiet�, zamiast szuka� mi�sa dla obywateli?
- Rozkazy.
Podesz�a z u�miechem.
- Ekspedycja. M�j ojciec i ja przygotowali�my j� razem.
- Je�li sama w to wierzysz, twoja sprawa.
U�miech znik�.
- Manus! Za d�ugo si� ze mnie nabija�e�, Clave. Ty i oni. Mam
nadziej�, �e spadniesz w niebo.
- A ja mam nadziej�, �e nie - odpar� uprzejmie Clave. - Chcesz
nam pom�c? Potrzebujemy koc�w. Najlepiej jeden zapasowy. Ra-
zem dziewi��.
- We� sobie sam - odpar�a Mayrin i odmaszerowa�a.
Tu, w samym centrum g�szczu K�py Quinna, tunele w listowiu
prowadzi�y we wszystkich kierunkach. Chaty przytula�y si� do pio-
nowych ga��zi, a tunele bieg�y dalej. Harp i Gawing mieli teraz miej-
sce do marszu... albo czego� w tym rodzaju. W s�abym przyci�ganiu
podskakiwali na ga��ziach, jakby byli l�ejsi od powietrza. Ga��zki
wzd�u� tuneli by�y nagie, objedzone z li�ci.
Zmiany. Dni przed przej�ciem Golda by�y d�u�sze. Przedtem
pomi�dzy snami mija�y dwa dni, teraz a� osiem. Term pr�bowa�
kiedy� wyt�umaczy� Gawingowi, dlaczego tak jest, ale przy�apa�
ich Uczony i spra� Terma za rozgadywanie tajemnic, a jego za to, �e
s�ucha�.
Harp uwa�a�, �e drzewo umiera. C�, Harp to bajarz, a katastro-
fy na �wiatow� skal� stanowi� �wietny temat opowie�ci. Ale Term
te� tak uwa�a�... a Gawing czu� si� tak, jakby �wiat mia� zamiar si�
sko�czy�. Prawie chcia�, �eby tak si� sta�o, zanim b�dzie musia� po-
wiedzie� Przyw�dcy o jego synu.
Przystan��, aby spojrze� na w�asny dom, d�ugi, p�cylindryczny
dom kawalera. By� pusty. Plemi� Quinna musia�o zebra� si� ju� na
wieczorny posi�ek.
- Mamy k�opoty - mrukn�� Gawing, poci�gaj�c nosem.
- Jasne, �e mamy, ale nie widz� powodu, �eby tak si� zachowy-
wa�. Je�li si� ukryjemy, nie dostaniemy je��. Poza tym mamy to. -
Harp uni�s� martwego grzybla.
Gawing potrz�sn�� g�ow�. To nic nie da.
- Trzeba go by�o powstrzyma�.
- Nie mog�em. - Gawing nie odpowiedzia� i Harp doda�: - Pa-
mi�tasz, jak cztery dni temu ca�e plemi� rzuca�o liny do stawu? Sta-
wu nie wi�kszego ni� du�a chata. Jakby�my mogli go �ci�gn�� do
siebie. Nie wydawa�o nam si� to g�upie, dop�ki staw nie przelecia�.
Nikt inny opr�cz Clave'anie pomy�la�, �eby wzi�� kocio�, ale zanim
wr�ci�....
- Nawet Clave'a nie wys�a�bym po mieczoptaka.
- P� na p� - wyszczerzy� z�by Harp. Powiedzenie by�o archai-
czne, ale jego znaczenie pozosta�o oczywiste. Ka�dy g�upiec potrafi
przewidzie� przesz�o��.
Otw�r w wacie: kurnik dla indyk�w, z jednym jedynym ponu-
rym mieszka�cem. Nie b�dzie ich wi�cej, dop�ki nie z�api� w wie-
trze nowego dzikiego indyka. Susza i g��d... Woda wci�� jeszcze od
czasu do czasu sp�ywa�a po pniu, ale nigdy w dostatecznej ilo�ci.
W�drowne stworzenia wci�� przelatywa�y, mo�na wi�c by�o wy�owi�
mi�so z wyj�cego wiatru, ale coraz rzadziej. Plemi� nie prze�yje d�ugo
na cukrowych li�ciach.
- Czy opowiada�em ci kiedy� o Glory i indykach? - zagadn��
Harp.
- Nie. - Gawing odpr�y� si� troch�. Potrzebowa� rozrywki.
- To by�o dwana�cie albo trzyna�cie lat temu, przed przej�ciem
Golda. Wtedy jeszcze rzeczy nie spada�y tak szybko. Zapytaj Terma,
to ci powie, dlaczego, boja nie potrafi�. Ale to prawda. Gdyby zatem
spad�a wprost na zagrod� dla indyk�w, na pewno by jej nie rozbi�a.
Ale Glory pr�bowa�a poruszy� kocio�. Trzyma�a go mocno w ramio-
nach, a on wa�y trzy razy tyle co ona. Straci�a r�wnowag� i zacz�a
biec, �eby go nie upu�ci�. Wtedy w�a�nie wpad�a do zagrody. Wyda-
wa�o si�, jakby to sobie szczeg�owo zaplanowa�a. Indyki by�y wsz�-
dzie, rozlecia�y si� po k�pie i w niebo. Uda�o nam si� zawr�ci� mo�e
jedn� trzeci�. Dlatego odsun�li�my Glory od gotowania.
Jeszcze jedno wg��bienie, tym razem du�e: trzy pomieszczenia
splecione z ga��zi drzewa. Puste.
- Przyw�dcy ju� chyba przeszed� ten puch.
- Jest noc - zauwa�y� Harp.
Noc wygl�da�a jak lekki p�cie�, kiedy odleg�y �uk Dymnego
Pier�cienia przes�ania� �wiat�o s�oneczne, ale klomter sze�cienny li-
stowia r�wnie� blokowa� dost�p �wiat�u. Ofiara puchu mog�a wyj��
w nocy na do�� d�ugo, aby wzi�� udzia� w posi�ku.
- Zobaczy, kiedy wr�cimy - zauwa�y� Gawing. - Wola�bym,
�eby dalej pozostawa� w zamkni�ciu.
Zobaczyli przed sob� ogie�. Przyspieszyli kroku. Gawing po-
ci�ga� nosem, Harp wl�k� musruma na linie, ale kiedy wy�onili si� na
Rynku, twarze mieli pe�ne godno�ci i nie unikali niczyjego wzroku.
Rynek by� du�ym, otwartym obszarem, ograniczonym plecion-
k�z drobnych ga��zek. Wi�kszo�� plemienia tworzy�a szkar�atny kr�g
z kocio�kiem po�rodku. M�czy�ni i kobiety mieli na sobie bluzy
i spodnie zabarwione na szkar�atny kolor barwnikiem, kt�ry Uczeni
robili z k�pojag�d. Ubrania cz�sto ozdabiali czerni�. Czerwie� jest
doskonale widoczna z ka�dego punktu k�py. Dzieci nosi�y tylko bluzy.
Wszyscy byli niezwykle milcz�cy.
Ognisko ju� si� wypali�o, a kocio� - pradawny zabytek, wysoki,
przezroczysty cylinder z pokryw� z tego samego materia�u - zawie-
ra� ju� nie wi�cej ni� dwie gar�cie potrawki.
Pier� Przyw�dcy wci�� by�a na p� pokryta puchem, ale plama
zmniejszy�a si� i przybra�a brunatn� barw�. By� to smag�y m�czyzna
o kwadratowej szcz�ce, w �rednim wieku. Wydawa� si� nieszcz�li-
wy i podenerwowany. Pewnie g�odny. Harp i Gawing podeszli do
niego i podali mu zdobycz.
- Jedzenie dla plemienia - odezwa� si� Harp.
Zdobycz wygl�da�a jak mi�sista pieczarka, o p�metrowym trzon-
ku, z organami czuciowymi i zwini�t� mack� na szczycie kapelusza.
Wzd�u� �rodkowej cz�ci trzonka-cia�a bieg�o jedno p�uco, stano-
wi�ce jednocze�nie nap�d stworzenia. Cz�� kapelusza kto� oddar�,
pewnie jaki� drapie�nik, ale blizna by�a prawie zagojona. Zwierz�
nie wygl�da�o zbyt apetycznie, ale Przyw�dca tak�e by� zwi�zany
prawem plemiennym.
- Jutro na �niadanie - rzek� uprzejmie, bior�c zdobycz. - Gdzie
Laython?
- Zgin�� - odpar� Harp, zanim Gawing zdo�a� si� odezwa�. -
Nie �yje.
Przyw�dca wydawa� si� zszokowany.
- Jak? - i zaraz: - Czekaj. Zjedzcie najpierw.
By�a to zwyk�a grzeczno�� wobec powracaj�cych �owc�w, ale
dla Gawinga czekanie stanowi�o tortur�. Podano im wy�uskane str�-
ki zawieraj�ce po kilka k�s�w zieleniny i nieco indyczego mi�sa
w rosole. Zjedli, �ledzeni przez g�odne oczy, po czym oddali pojem-
niki tak szybko, jak to by�o mo�liwe.
- Teraz m�wcie - odezwa� si� Przyw�dca.
Gawing uradowa� si�, kiedy to Harp zacz�� opowie��:
- Wyruszyli�my wraz z innymi �owcami i wspinali�my si� po
pniu. Teraz mogli�my ju� podnie�� g�owy i spojrze� w niebo, wi-
dzie� nagi pie� ci�gn�cy si� w niesko�czono��...
- M�j syn nie �yje, a ty raczysz mnie poezj�?
Harp podskoczy�.
- Przepraszam. Po naszej stronie pnia nie by�o nic, ani niebez-
piecznego, ani przyjaznego. Ruszyli�my dooko�a. Wtedy Laython
zobaczy� mieczoptaka, kt�rego wiatr znosi� w naszym kierunku z za-
chodu.
Przyw�dca z trudem panowa� nad g�osem:
- Porwali�cie si� na mieczoptaka?
- W K�pie Quinna panuje g��d. Znajdujemy si� za blisko �rod-
ka, za blisko Voy. Uczony sam tak powiedzia�. Zwierz�ta ju� tu nie
przylatuj�, woda nie sp�ywa po pniu...
- Czy nie jestem do�� g�odny, �ebym sam o tym nie wiedzia�? Na-
wet dziecko wie, �e z mieczoptakiem nie nale�y zadziera�. M�w dalej.
Harp opowiedzia� wszystko po kolei, pilnuj�c, �eby m�wi� zwi�-
le. Prze�lizn�� si� nad niepos�usze�stwem Laythona, staraj�c si�
przedstawi� go jako poleg�ego bohatera.
- Zobaczyli�my Laythona, wleczonego z wiatrem przez mieczo-
ptaka na wsch�d, jaki� klomter wzd�u� nagiej ga��zi, potem dalej.
Nic nie mogli�my zrobi�.
- Ale ma swoj� lin�?
-Ma.
- Mo�e gdzie� si� zaczepi - westchn�� Przyw�dca. - Jaki� las.
Inne drzewo... mo�e zaczepi� si� na medianie i zej�� w d�... C�,
dla Plemienia Quinna i tak jest stracony.
- Czekali�my w nadziei, �e Laython znajdzie jaki� spos�b, by
powr�ci� - ci�gn�� Harp. - �e mo�e zaczepi si� gdzie� na pniu. Mi-
n�y cztery dni. Nie zobaczyli�my niczego, opr�cz unoszonego wia-
trem musruma. Rzucili�my bosaki i z�apali�my go.
Twarz przyw�dcy wykrzywi� grymas wstr�tu. Gawing nieomal
s�ysza� jego my�li: �Wymienili�cie mojego syna na mi�so musru-
ma?". Ale Przyw�dca powiedzia� tylko:
- Wr�cili�cie jako ostatni z �owc�w. Jeszcze nie wiecie, co si�
dzisiaj sta�o. Martal zosta�a zabita przez �widrzaka.
Martal by�a starsza, ciotk� ojca Gawinga. Pomarszczona, wiecz-
nie zapracowana, zbyt zaj�ta, by rozmawia� z dzie�mi, by�a najlep-
sz� kuchark� Plemienia Quinna. Gawing stara� si� nie wyobra�a�
sobie �widrzaka wwiercaj�cego si� w jej wn�trzno�ci. Zadr�a�, gdy
us�ysza� g�os Przyw�dcy:
- Po pi�ciu dniach snu zbierzemy si�, aby odprawi� dla Marta!
ostatni rytua�. Rada zadecydowa�a tak�e, �e wy�le pe�n� ekspedycj�
�owieck� w g�r� pnia. Niech nie wracaj� bez �rodk�w do dalszego
�ycia dla nas. Gawing, do��czysz do ekspedycji. Poinformuj� ci�
o szczeg�ach twojej misji po pogrzebie.
ROZDZIA� II
Przygotowania do wyprawy
Dziupla by�a lejkowat� dziur�, wy�cielon� grub� warstw� mar-
twych i na oko nagich ga��zek. Obywatele K�py Quinna zagnie�dzi-
li si� w zag��bieniu nad niemal pionow� kraw�dzi�. By�o ich pi��-
dziesi�cioro lub wi�cej, prawie po�ow� stanowi�y dzieci. Przyszli,
by po�egna� si� z Martal.
Na zach�d od dziupli by�o tylko niebo. Tu, na najbardziej wysu-
ni�tym ko�cu ga��zi, niebo otacza�o ich ze wszystkich stron; nic nie
chroni�o przed podmuchami wiatru. Matki otula�y niemowl�ta fa�da-
mi tunik. Plemi� Quinna przypomina�o ki�� k�pojag�d w g�stym li-
stowiu otaczaj�cym dziupl�.
Martal by�a z nimi, na dolnej kraw�dzi leja, otoczona czwor-
giem krewnych. Gawing uwa�nie przygl�da� si� martwej twarzy
kobiety. Pomy�la�, �e wydaje si� spokojna, ale gdzie� w jej rysach
pozosta� wyraz przera�enia. Rana znajdowa�a si� na biodrze: g��bo-
kie ci�cie, kt�re nie by�o dzie�em �widrzaka, lecz no�a Uczonego,
pr�buj�cego go wyj��.
�widrzak to male�kie stworzenie, nie wi�ksze ni� du�y palec
u nogi m�czyzny. Leci z wiatrem, zbyt szybko, by je zauwa�y�,
uderza i pogr��a si� w ciele, wlok�c za sob� jelito jak nadmuchi-
wany worek. Je�li si� mu pozwoli, przebije si� na drug� stron�
i ucieknie, trzykrotnie wi�kszy, pozostawiaj�c w porzuconym j eli-
cie kupk� jaj.
Gawing poczu�, �e od patrzenia na Martal robi mu si� niedo-
brze. Zbyt d�ugo le�a� rozbudzony, spa� za kr�tko, w brzuchu mu
burcza�o, gdy �o��dek pr�bowa� strawi� �niadanie, kt�re stanowi�a
potrawka z musruma.
Harp przysun�� si� bli�ej. Si�ga� Gawingowi do ramienia.
- Przykro mi - rzek�.
- Dlaczego? - Gawing wiedzia� dobrze, o co chodzi.
-Nie wyruszy�by�, gdyby Laython nie zgin��.
- My�lisz, �e to kara Przyw�dcy? Ja te� tak s�dzi�em, ale... czy
wtedy ty nie szed�by� tak�e?
Harp roz�o�y� r�ce, nagle zapominaj�c j�zyka w g�bie.
- Masz zbyt wielu przyjaci�.
- Jasne, umiem m�wi�. Mo�e to w�a�nie to.
- Mog�e� zg�osi� si� na ochotnika. Pomy�la�e�, jakie opowie�ci
przyni�s�by� z wyprawy?
Harp otworzy� usta, zamkn�� je i wzruszy� ramionami.
Gawing nie nalega�. Domy�la� si� ju� przedtem, a teraz wie-
dzia� na pewno. Harp si� ba�.
- Nie mog� nic od nikogo wydoby� - rzek� Gawing. - Co ty
s�ysza�e�?
-1 dobre, i z�e wie�ci. Jest was dziewi�cioro, mia�o by� o�mio-
ro. Ciebie do��czono po namy�le. Dobra wie�� to tylko plotka. Clave
b�dzie waszym dow�dc�.
- Clave?
- We w�asnej osobie, W ka�dym razie mo�e to i prawda, �e Przy-
w�dca pozbywa si� tych, kt�rych nie lubi. On...
- Clave jest najlepszym �owc� k�py! Jest zi�ciem Przyw�dcy!
- Ale nie �yje z Mayrin. Poza tym... rnog� si� tylko domy�la�.
-Czego?
- To zbyt skomplikowane. Mo�e nawet si� myl�. - Harp odp�y-
n�� na bok.
Dymny Pier�cie� by� bia�� lini� wy�aniaj�c� si� z bladoniebie-
skiego nieba, zw�aj�c� si� �agodnym �ukiem ku zachodowi. Po dru-
giej jego stronie l�ni� Gold, rozsnuty k��b spl�tanych burz. Spojrze-
nie Gawinga pow�drowa�o wzd�u� �uku i w d�, ku wn�trzu, gdzie
�uk rozp�ywa� si� w pobli�u Voy. Voy by� na dole, roz�arzony punk-
cik, jak diament osadzony w pier�cieniu.
Teraz wszystko by�o ja�niejsze i wyra�niejsze ni� za czas�w jego
dzieci�stwa. Wtedy Voy wydawa� si� bardziej przy�miony.
Gawing mia� dziesi�� lat, kiedy przeszed� Gold. Pami�ta�, jak
nienawidzi� Uczonego za przepowiednie katastrofy, za strach, jaki te
przepowiednie budzi�y. Wycie wiatru by�o wystarczaj�co przera�a-
j�ce... ale Gold przeszed� i burze ucich�y.
Atak alergii nast�pi� w kilka dni p�niej.
Obecna susza trwa�a ju� od wielu lat, zanim osi�gn�a szczyt,
ale Gawing natychmiast wyczu� katastrof�. O�lepiaj�cy b�l, jak szty-
lety zatopione w oczach, ciekn�cy nos, ucisk w piersi. Rzadkie, su-
che powietrze - wyja�nia� Uczony. Niekt�rzy je toleruj�, inni nie.
Powiedziano mu, �e Gold zmniejszy� orbit� drzewa; drzewo prze-
mie�ci�o si� bli�ej Vby, za nisko w stosunku do mediany Dymnego
Pier�cienia. Gawingowi kazano spa� nad dziupl�, gdzie p�yn�y stru-
myki. By�o to wcze�niej, zanim strumyki tak drastycznie si� skur-
czy�y.
Wiatr tak�e sta� si� silniejszy.
Zawsze wia� wprost do dziupli. K�pa Quinna rozpo�ciera�a sze-
rokie zielone �agle na wiatr, �api�c wszystko, co ni�s� ze sob�. Woda,
py�, b�oto, insekty i wi�ksze zwierz�ta, wszystko by�o filtrowane przez
ciasno splecione listowie lub zatrzymywane przez ga��zki. Grubsze
ga��zie powoli przesuwa�y si� do przodu, na zach�d, wzd�u� konaru,
by znikn�� w ogromnej sto�kowatej przepa�ci. Nawet stare chaty
przesuwa�y si� w stron� dziupli, kt�ra je mia�d�y�a i poch�ania�a.
Co kilka lat trzeba by�o budowa� nowe.
Wszystko ci�gn�o w kierunku dziupli. Strumienie �ciekaj�ce
wzd�u� pnia chwytano wcze�niej w studzienk�, ale woda i tak znika-
�a w dziupli jako pomyje, a powraca�a jako woda z posi�k�w lub kiedy
obywatele przychodzili tu, by pozbywa� si� odchod�w, to znaczy
�karmi� drzewo".
Poduszka z ga��zi ju� unios�a Martal kilka metr�w w d�. Jej to-
warzysze cofn�li si� na kraw�d�, gdzie czeka� Alfin, stra�nik dziupli.
Dzieci nauczono, jak opiekowa� si� drzewem. Kiedy Gawing
by� m�odszy, jego obowi�zki obejmowa�y r�wnie� noszenie ziemi,
nawozu i �mieci, pakowanie ich do dziupli, usuwanie kamieni, kt�re
mo�na by�o jeszcze wykorzysta�, wyszukiwanie i wyrywanie chwa-
st�w. Nie lubi� tej pracy - Alfin by� paskudnym szefem - ale pami�-
ta�, �e niekt�re chwasty s� jadalne. Ros�y tu tak�e ziemskie ro�liny -
tyto�, kukurydza i pomidory. Trzeba by�o je zebra�, zanim drzewo
zd��y je wch�on��.
W tych mrocznych czasach przelatuj�ca zdobycz zdarza�a si�
bardzo rzadko. Nawet insekty wymiera�y. Nie by�o �ywno�ci dla
plemienia, a co dopiero �mieci, by �ywi� insekty i drzewo. Ro�liny
niemal obumar�y. Ga���, naga do po�owy, nie wypuszcza�a nowych
li�ci.
Alfin opiekowa� si� dziupl� przez okres d�u�szy ni� ca�e �ycie
Gawinga. Skwaszony starzec z r�nych powod�w nienawidzi� po�owy
3 - Ca�kowe drzewa 33
plemienia. Kiedy� Gawing l�ka� si� go. Alfin bywa� na wszystkich
pogrzebach, ale dopiero dzi� wydawa� si� naprawd� zdruzgotany, jak-
by z trudem powstrzymywa� wybuch rozpaczy.
Dzie� dobiega� kresu. Jasny punkt - s�o�ce - opada� i zachodzi�
mg��. Nied�ugo poja�nieje i rozmyje si� na wschodzie. Tymczasem...
oto nadchodzi Przyw�dca, starannie odziany i zakapturzony, by os�o-
ni� si� przed �wiat�em, w otoczeniu Uczonego i Terma. Term, jasno-
w�osy ch�opak o cztery lata starszy od Gawinga, wydawa� si� dziw-
nie powa�ny. Gawing zastanawia� si�, czy �a�uje Martal, czy siebie.
Uczony mia� na sobie starodawny kombinezon, wskazuj�cy na
jego rang�. By� to dwucz�ciowy, �le dopasowany str�j z obrazkami
na ramieniu. Spodnie si�ga�y mu ledwie za kolana, bluza ods�ania�a
kawa� poro�ni�tego szarym w�osem brzucha. Przez niewyobra�aln�
liczb� pokole� dziwna, l�ni�ca tkanina zaczyna�a si� przeciera�
i Uczony nosi� j� ju� tylko na specjalne okazje.
Term mia� racj�, pomy�la� nagle Gawing. Stary mundur dosko-
nale pasowa�by na Harpa.
Zabra� g�os Uczony, wychwalaj�c ostami przyczynek Martal do
zachowania zdrowia drzewa. Przypomnia� obecnym, �e i oni tak�e
pewnego dnia b�d� musieli spe�ni� ten obowi�zek. Nie m�wi� d�ugo
- wkr�tce ust�pi� miejsca Przyw�dcy.
Przyw�dca przem�wi�. O krewkim temperamencie Martal po-
wiedzia� niewiele, za to rozwodzi� si� nad jej umiej�tno�ciami kuli-
narnymi. Wspomnia� te� o innej ofierze, o synu, kt�ry by� ju� straco-
ny dla K�py Quinna, gdziekolwiek si� znalaz�. M�wi� d�ugo, a my�li
Gawinga b��dzi�y bez celu.
Czterej m�odzie�cy wygl�dali jak wcielenie pe�nej szacunku
uwagi, ale palcami st�p gmerali w k�pie koptera. Dojrza�e ro�liny
reagowa�y wyrzuceniem str�k�w nasion uzbrojonych w wiruj�-
ce �migie�ka. Ch�opcy stali nieruchomo w brz�cz�cej chmurze kop-
ter�w.
Dziuplowe rozrywki. Pozostali mieli k�opoty z zachowaniem
powagi, ale Gawingowi jako� wcale nie by�o do �miechu. Mia� czte-
rech braci i siostr�, i wszyscy umarli, zanim uko�czyli sze�� lat, po-
dobnie jak wiele innych dzieci K�py Quinna. Teraz, w czasach g�o-
du, umiera�y jeszcze cz�ciej... Gawing by� ostatni z rodziny.
Wszystko, co dzisiaj zobaczy�, wywleka�o na wierzch stare wspom-
nienia, jakby widzia� to po raz ostami.
To tylko wyprawa �owiecka! Jego rozdygotany �o��dek wie-
dzia� jednak swoje. Jak Gawing, bohater jedynej, i to zako�czonej
kl�sk� wyprawy, m�g�by zosta� wybrany na ekspedycj� ostatniej
nadziei?
Zemsta za Laythona. Czy inni tak�e zostali za co� ukarani? Kim
byli? Jak b�d� wyekwipowani? Kiedy wreszcie sko�czy si� ten po-
grzeb?
Przyw�dca m�wi� o suszy, o potrzebie ofiary, i dopiero teraz jego
wzrok spocz�� na wybranych osobach, r�wnie� na Gawingu.
Zanim przem�wienie dobieg�o ko�ca, Martal przeby�a kolejne
dwa metry w d�. Przyw�dca pospiesznie odszed�. Dzie� jeszcze nie
powr�ci�.
Gawing p�dzi� w stron� Rynku.
Sprz�t z�o�ono na siatce z suchych ga��zek, kt�r� Plemi� Quin-
na nazywa�o ziemi�. Harpuny, zwoje liny, haki, bosaki, sieci, brunat-
ne worki z szorstkiej tkaniny, p� tuzina strza�ostr�k�w, sanda�y do
wspinania... krzepi�cy stosik rzeczy, kt�re utrzymaj� ich przy �yciu.
Z wyj�tkiem... prowiantu? Prowiantu nie by�o.
Inni ju� tu byli. Nawet na pierwszy rzut oka wydawali si� dzi-
wacznym zbiorowiskiem. Gawing ujrza� znajom� twarz i zawo�a�:
- Term! Ty te� idziesz?
Term skr�ci� i podszed�.
- Tak. Sam pomaga�em przy planowaniu wyprawy - rzek� dum-
nie. Term by� rze�kim, radosnym ch�opcem uprawiaj�cym powa�ny
i wymagaj�cy skupienia zaw�d. Przyby� wyposa�ony we w�asn� lin�
i harpun. Wydawa� si� tryska� nerwow� energi�. Rozejrza� si� i za-
wo�a�:
- Och, drzewne �arcie!
- Co to ma znaczy�?
- A nic. - Tr�ci� stop� stos koc�w i mrukn��. - Przynajmniej nie
wyruszymy nago.
- Za to g�odni.
- Mo�e na pniu znajdziemy co� do jedzenia. Lepiej, �eby tak
by�o.
Term od dawna by� przyjacielem Gawinga, ale s�aby z niego
�owca. A Merril? Merril by�aby wysok� kobiet�, gdyby nie kr�tkie
i pokrzywione nogi. Mia�a d�ugie, mocne palce, d�ugie, silne ra-
miona. Dlaczego nie? U�ywa�a ich do wszystkiego, nawet do cho-
dzenia. Teraz te� wisia�a na trzcinowej �cianie Rynku, spokojna,
cierpliwa.
Jednonogi Jiovan sta� obok niej, jedn� r�k� trzymaj�c si� ga��-
zek, aby nie straci� r�wnowagi. Gawing pami�ta� Jiovana jako ener-
gicznego, �mia�ego �owc�. A potem co� go zaatakowa�o, co�, czego
nigdy nie opisa�. Jiovan wr�ci� na p� �ywy, z po�amanymi �ebrami
i urwan� lew� nog�, z kikutem podwi�zanym lin�. W cztery lata p�-
niej stare rany wci�� go bola�y i nigdy nikomu nie pozwoli� o tym
zapomnie�.
Glory by�a gruboko�cist�, poczciw� kobiet� w �rednim wieku,
bezdzietn�. Niezgrabno�� przynios�a jej niechcian� popularno��.
Wini�a o to gaw�dziarza Harpa, zreszt� nie bez racji. Kr��y�a opo-
wie�� o klatce na indyki, a tak�e druga, dotycz�ca r�owej blizny
biegn�cej wzd�u� prawej nogi Glory - pami�tka z czas�w, kiedy wci��
zajmowa�a si� gotowaniem.
Nienawi�� w oczach Alfina si�ga�a czas�w, kiedy strzeli�a go
w ucho drewnian� pa�k�; m�wi�a wiele o jego sk�onno�ci do chowa-
nia urazy. Ogrodnik, �mieciarz, grabarz... nie, nie by� �owc�, a tym
bardziej zdobywc�, a mimo to znalaz� si� tutaj. Nic dziwnego, �e
wydaje si� zdruzgotany.
Glory czeka�a ze skrzy�owanymi nogami i spuszczonym wzro-
kiem. Alfin gapi� si� na ni� z serdeczn� nienawi�ci�. Merril wyda-
wa�a si� spokojna, nieprzenikniona, za to Jiovan co� bez przerwy
mamrota� pod nosem.
I to maj� by� jego towarzysze? �o��dek Gawinga bole�nie za-
cisn�� si� wok� musruma.
I wtedy na Rynek ra�nym krokiem wszed� Clave z m�od� kobie-
t� u ka�dego ramienia. Rozejrza� si� woko�o z tak� min�, jakby by�
zadowolony z tego, co widzi.
Wi�c to prawda. Clave szed� z nimi.
Obserwowali, jak szturcha stop� kup� ekwipunku.
- Dobrze � rzek� z u�miechem i powi�d� wzrokiem po twarzach
towarzyszy. - B�dziemy musieli nie�� ca�e to drzewne �arcie. Za-
cznijcie si� dzieli�. Pewnie zechcecie nie�� wszystko na plecach,
sczepione lin�, ale wyb�r nale�y do was. Je�li kto� zgubi baga�, wy�l�
go do domu.
Musrum nareszcie u�o�y� si� w brzuchu Gawinga. Clave by� ide-
alnym �owc�: wysoki, o d�ugim, smuk�ym ciele - dwa i p� metra ko-
�ci i mi�ni. By� w stanie podnie�� cz�owieka, owijaj�c palce jednej
d�oni wok� jego g�owy, a d�ugimi palcami st�p m�g� rzuci� kamie�
r�wnie skutecznie, jak Gawing r�k�. Jego towarzyszkami by�y Jayan
i Jinny, bli�niaczki, ciemne, �adne c�rki Martal i dawno zmar�ego �owcy.
Bez polecenia zacz�y �adowa� ekwipunek w worki. Inni podeszli, by
pom�c.
- Przyjmuj�, �e ty jeste� dow�dc�? - przem�wi� Alfin.
- Zgadza si�.
- A co w�a�ciwie mamy z tym wszystkim zrobi�?
- Ruszamy w g�r� pnia. Po drodze musimy odnawia� znaki
puinna. B�dziemy szli tak d�ugo, a� znajdziemy co�, co uratuje ple-
mi�. Mo�e jedzenie...
- Na nagim pniu?
Clave zmierzy� go wzrokiem.
- Sp�dzili�my ca�e �ycie na dw�ch klomterach ga��zi. Uczony
powiada, �e pie� ma sto klomter�w d�ugo�ci. Mo�e wi�cej. Nie wie-
my, co tam jest. Tu nie mamy tego, czego potrzebujemy.
- Wiesz, dlaczego idziemy. Wyrzucaj� nas - odpar� Alfin. -
O dziewi�� g�b mniej do �ywienia i popatrz tylko, kto...
Clave wpad� mu w s�owo. Przerwa�by nawet piorunowi, gdyby
zechcia�.
- Chcesz zosta�, Alfin? - zapyta�. Czeka�, ale Alfin nie odpo-
wiedzia�. - Zosta�, prosz� bardzo. Ty b�dziesz si� t�umaczy�, dla-
czego nie poszed�e�.
- Id�. - G�os Alfina brzmi