6483

Szczegóły
Tytuł 6483
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6483 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6483 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6483 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

LARRY NIVEN CA�KOWE DRZEWA Ksi��k� t� dedykuj� Robertowi Forwardowi, za opowie�ci, kt�re we mnie rozbudzi�, za pomoc w opracowaniu parametr�w Dymnego Pier�cienia i za jego pot�ny, przestrzenny umys� DRAMATIS PERSONAE �DYSCYPLINA" SHARLS DAYIS KENDY - By�y Kontroler Pa�stwa (zmar�y). R�w- nie� zapisy osobowo�ci Sharlsa Davis; Kendy'ego w g��wnym komputerze stat ku zaradczego �Dyscyplina" i jego jed nostek remontowych K�PA QUINNA GAWING - M�ody wojownik, alergik HARP - Gaw�dziarz, bard LAYTHON - Syn przyw�dcy MARTAL -Kucharka k�py Quinna (zmar�a) UCZONY - Stra�nik wiedzy k�py Quinna TERM - Cz�ciowo przeszkolony ucze� uczonego PRZYW�DCA - W�adca plrmirnia Quinna CLAVE - Pot�ny wojownik zi�� przyw�dcy MAYRIN - �ona Clave'a, c�rka przyw�dcy JAVANI JINNY - Siostry bli�niaczki, zakochane w Clav'ie MERRIL - Starsza kobieta JIOVAN - �owca GLORY - Kobieta o niechcianej s�awie ALFIN - Starszy m�czyzna, opiekun dziupli INNI MINYA - Wojowniczka Szwadronu Triun�w z K�py Daltona-Quinna SAL, SMITTA, JEEL, THANYA, DENISSIE - Wojowniczki Szwadronu Triun�w DEBBIE, ILSA, HILD, LIZETH, ANTHON - Obywatele stan�w Carthera KLANCE - Uczony drzewa Londyn LAWRI - Asystentka uczonego drzewa Londyn KO�, JORG, HELN, GWEN Manusy z Drzewa Londyn DLORIS, HARYET, KOR Stra�niczki z Drzewa Londyn KARA�, MARK, PATRY Wojownicy PROLOG Dyscyplina9 To trwa�o ju� zbyt d�ugo, d�u�ej ni� si� tego spodziewa�. Sharls Davis Kendy nie by� cz�owiekiem nerwowym. S�dzi�, �e po prze- mianie stanie si� odporny na zniecierpliwienie. Ale to ju� trwa�o o wie- �e za d�ugo. Co oni tam robi�? Nic nie ogranicza�o jego zmys��w. Teleskopowe matryce Sharl- sa by�y pot�ne, wyczuwa� nimi ca�e widmo elektromagnetyczne, od mikrofal po promienie rentgenowskie, jedynie Dymny Pier�cie� utrudnia� mu widzenie. By�a to mieszanina kurzu, chmur opar�w wodnych, kropel brudnej wody lub rzadkiego b�ota, mas swobodnie unosz�cych si� od�amk�w skalnych; k��bk�w, p�czk�w i k�p zieleni. Zielone powierzchnie kropli i ska�, zielone cienie alg w chmurach, drzewa o kszta�cie znaku ca�ki, skierowane promieni�cie w stron� gwiazdy neutronowej i pyszni�ce si� li��mi z obu ko�c�w; stworze- nia wielkie jak wieloryby, o szerokich pyskach, przemierzaj�ce zie- lonkawo zabarwione chmury... Dymny Pier�cie� t�tni� �yciem. Claire Dalton nazwa�a go wie�- cem bo�onarodzeniowym. Claire by�a bardzo star� kobiet�, zanim Pa�stwo wskrzesi�o j� jako humanusa. Pozostali nigdy nie widzieli bo�onarodzeniowego wie�ca, Kendy zreszt� te� nie. P� tysi�ca lat temu ujrzeli jedynie pier�cie� dymu o �rednicy kilkudziesi�ciu tysi�cy kilometr�w, z male�kim, ale gor�cym �ebkiem od szpilki po�rodku. Raporty by�y entuzjastyczne. �ycie okaza�o si� oparte na DNA, powietrze nie tylko nadawa�o si� do oddychania, ale mia�o wspania- �y smak... �Dyscyplina" znajdowa�a si� teraz w grawitacyjnym punkcie neu- tralnym ponad �wiatem Glodblatta, punkt L2. Z tak ma�ej odleg�o�ci niebo dzieli�o si� wyra�nie na usiany gwiazdami niebosk�on i pas zie- lonkawych ob�ok�w. Tu� pod nimi pot�ny, zniekszta�cony wir burzy kry� pozosta�o�ci planety gazowego giganta, kamienisty orzeszek dwa i p� razy ci�szy od Ziemi. Sharls nie mia� zamiaru wchodzi� w wewn�trzny obszar. Te pr�- dy mog�yby uszkodzi� statek, a on nie mia� poj�cia, jak d�ugo musi przetrwa� statek zaradczy, aby spe�ni� sw� misj�. Czeka� ju� ponad pi��set lat. Punkt L2 wci�� znajdowa� si� w gazowym torusie. Dym- ny Pier�cie� by� jedynie jego najg�ciejsz� cz�ci�. �Dyscyplina" poddawana by�a powolnemu dzia�aniu erozji. Nie zostanie tu przez wieczno��. Przynajmniej za�oga nie wymar�a. To zabola�oby go najbardziej. Wykona� swoje zadanie. Ich przodkowie byli buntownikami, potencjalnym zagro�eniem dla samego Pa�stwa. Jego zadaniem by�a reedukacja potomk�w, ale je�li Dymny Pier�cie� ich zabi�... no c�, nie zdziwi�by si�. Aby utrzyma� przy �yciu ludzi, trzeba czego� wi�- cej ni� powietrza, kt�rym mo�na oddycha�. Pier�cie� t�tni� �yciem, kt�re wyewoluowa�o w tym przedziwnym �rodowisku. Tubylcy r�w- nie dobrze mogli pozabija� sp�nialskich osadnik�w, do niedawna za�og� statku zaradczego �Dyscyplina". Sharls op�aka�by ich rzewnymi �zami, ale wtedy przynajmniej m�g�by wr�ci� do domu. Nazwaliby mnie przestarza�ym antykiem, my�la� ponuro, gdy przy- rz�dy przeczesywa�y zakres radiowy w poszukiwaniu konkretnej cz�- stotliwo�ci. Przestarza�y o tysi�c lat, zanim wr�c� do domu. Kompu- ter na pewno oddadz� na z�om. A program? Program Sharls Davis Kendy mo�e by� skopiowany i zachowany dla historyk�w. Albo i nie. Ale oni nie umarli. Buntownicy zabrali ze sob� osiem modu��w naprawczo-towarowych. Czas i korozyjne �rodowisko pewnie ju� zrujnowa�y MONT-y, ale jeden wci�� dzia�a�. Kto� u�ywa� go jesz- ;ze sze�� lat temu... Ot� to. W�a�nie tego �wiat�a szuka�. Przez chwil� lociera�o do niego wyra�nie. Cz�stotliwo�� wodoru spalaj�cego si� w obecno�ci tlenu. Wypali� z masera seri� ultrakr�tkich impuls�w o du�ej mocy. - Kendy w imieniu Pa�stwa, Kendy w imieniu Pa�stwa, Kendy ' imieniu Pa�stwa. Odpowied� nadesz�a w cztery sekundy p�niej, leniwa, s�aba liewyra�na. Kendy wy�owi� j�, wyostrzy� teleskopy i wys�a� kolej- : ��danie. - Status. Powt�rz trzy razy. Posortowa� be�kot, jaki otrzyma� w odpowiedzi, korzystaj�c z programu eliminuj�cego zak��cenia. MONT by� na sterowaniu r�cz- nym, w stanie raczej dobrym, porusza� si� u�ywaj�c jedynie silni- k�w manewrowych, kt�re pracowa�y w granicach bezpiecznych pa- rametr�w. Niegdy� by�o to uproszczone odbicie w�asnej osobowo�ci Kendy'ego, ale teraz rozpadaj�cy si� program zg�upia� i straci� prze- widywalno��. - Rejestracja kursu w ci�gu ostatniej godziny. Dosta� j�. MONT jeszcze mniej wi�cej czterdzie�ci minut temu spada� swobodnie z niewielk� pr�dko�ci� wzgl�dn�. Potem wykona� kilka manewr�w na ma�ym przyspieszeniu, kursem, kt�ry wygl�da� jak przewr�cona miska spaghetti. Kompletne marnotrawstwo pali- wa. Awaria? A mo�e... rozpaczliwa walka o �ycie? Wojna? - Prze��czy� si� na moje sterowanie. Cztery sekundy, a potem wrzask, jakby konaj�cej istoty. Powa�- na awaria. Za�oga musia�a od��czy� system autopilota�u na wszystkich MONT-ach jakie� pi��set lat temu. Mimo to nale�a�o spr�bowa� i te- mu te� s�u�y� nast�pny rozkaz. - Daj mi ��czno�� wideo z za�og�. - Odmowa. Ohoho! A wi�c ��czno�� wideo nie zosta�a przerwana? Wtedy, p� tysi�ca lat temu, buntownicy musieli zaprogramowa� blokad�. Przecie� ich potomkowie na pewno nie wiedzieliby, jak to zrobi�. A blokad�, oczywi�cie, mo�na omin��. MONT by� za ma�y, �eby go zobaczy�, ale pewnie siedzi gdzie� niedaleko tej zielonej plamy w rejonie �wiata Goldblatta. Las z cu- krowej waty. Ro�liny Dymnego Pier�cienia by�y delikatne, puszyste. Rozpo�ciera�y si�, rozwidla�y, aby pochwyci� jak najwi�cej promie- ni s�onecznych, nie martwi�c si� o grawitacj�. Przez pi��set lat Kendy oczekiwa� na oznaki rozwijaj�cej si� cywilizacji - regularne wzory w p�ynnych masach, promieniowanie podczerwone z o�rodk�w przemys�owych, zanieczyszczenia, opary metalu, tlenek w�gla, tlenki azotu. Niczego nie znalaz�. Je�li dzieci za�ogi �Dyscypliny" ros�y gdzie� tam w dziczy, nie mog�o ich by� du�o. Ale �yli. Kto� u�ywa� MONT-a. Gdyby m�g� ich zobaczy� lub porozmawia� z nimi... - ��czno�� g�osowa. Obywatele, tu Kendy w imieniu Pa�stwa. Przem�wcie, a nagroda b�dzie wi�ksza, ni� to sobie mo�ecie wy- obrazi�. - Wzmocni�. Wzmocni�. Wzmocni� - odpowiedzia� MONT. Kendy ju� wysy�a� pe�ne wzmocnienie. - Odwo�a� ��czno�� g�osow� - poleci�. Nie po raz pierwszy zacz�� si� zastanawia�, czy Dymny Pier- �cie� nie stanowi� zbyt przyjaznego �rodowiska. Stworzenia �yj�ce w stanie swobodnego spadku nie maj� ludzkiej si�y. W Dymnym Pier- �cieniu ludzie mogli okaza� si� najsilniejszymi istotami, szcz�liwy- mi jak ostrygi w swoich skorupach i mniej wi�cej tak samo aktywny- mi. Cywilizacja rozwija si� po to, by chroni� przed wp�ywem �rodowiska lub atakami innych ludzi. Wojna, to by�by dobry znak... Gdyby wiedzia�, co si� tam dzieje! Kendy m�g� zak��ci� �rodo- wisko na tuzin rozmaitych sposob�w. Wyrzuci� ich z Raju i patrze�, co si� b�dzie dzia�o. Ale nie mia� odwagi. Nie wiedzia� wystarczaj�- co du�o. Czeka�. ROZDZIA� l K�pa duinna Gaving s�ysza� szelest, gdy jego towarzysze posuwali si� ku g�rze. Byli rozproszeni wzd�u� pnia drzewa. Dzieli� si�. w niesko�- czono�� na cienkie jak nitki ga��zki, kt�re na ko�cach rozkwita�y delikatnym listowiem podobnym do zielonej waty pozwijanej w lu�- ne k��bki, by pochwyci� jak najwi�cej �wiat�a, przenikaj�cego przez nie niczym zielony zmierzch. Gawing przedziera� si� przez wszech�wiat utkany z zielonej waty cukrowej. Wyg�odnia�y, si�gn�� g��boko poprzez sie� ga��zek i wyszarp- n�� gar�� li�ci. Smakowa�y dok�adnie jak twarda wata cukrowa. Za- spokaja�y g��d, ale �o��dek Gawinga domaga� si� mi�sa. Te li�cie by�y zbyt w��kniste... a ich ziele� zbyt brunatna, nawet tu, na skraju k�py, gdzie dochodzi�o �wiat�o s�o�ca. Zjad� li�cie i ruszy� dalej. Narastaj�ce zawodzenie wiatru powiedzia�o mu, �e jest ju� pra- wie na miejscu. W chwil� p�niej wytkn�� g�ow� na s�o�ce i wiatr. �wiat�o s�oneczne razi�o go w oczy, wci�� jeszcze zaczerwie- nione i podra�nione porannym napadem alergii, kt�ra zawsze ata- kowa�a oczy i zatoki. Skrzywi� si� i odwr�ci� g�ow�. Poci�gn�� no- sem i czeka�, a� wzrok przywyknie, a potem niecierpliwie spojrza� w g�r�. Gawing mia� czterna�cie lat, mierzonych zachodami s�o�ca za Voy. Do tej pory nie rusza� si� powy�ej K�py Quinna. Pie� wznosi� si� wprost w g�r�, jakby wychodzi� z Voy. Wyda- wa�o si�, �e nie ma ko�ca, jak szeroki, br�zowy mur zw�aj�cy si� najpierw w walec, a potem w ciemn� lini� �agodnie zakrzywiaj�c� 2 - Ca�kowe draewa si� ku zachodowi, ku punktowi w niesko�czono�ci... punktowi zwie�czonemu dalek� k�p� zieleni. Spod jego st�p odpad� nagle ob�ok zbr�zowia�ej zieleni, oddala- j�c si� w kierunku �rodka k�py. Gawing spojrza� na wsch�d. Wiatr szarpa� jego d�ugie w�osy. Widzia� ga��� wy�aniaj�c� si� z zielono- �ci - p� klomtera nagiego drewna, smuk�a, delikatna p�etwa. Z zieleni obok wychyn�a g�owa Harpa, kt�ry natychmiast cof- n�� si�, chowaj�c twarz przed wiatrem. Za nim wysun�� si� Laython i r�wnie� zaraz si� ukry�. Gawing czeka�. Teraz pojawili si� obaj. Twarz Harpa by�a szeroka, gruboko�cista, pe�na brutalnej si�y, cz�- �ciowo ukrytej przez z�ocisty zarost. D�uga, ciemna twarz Laythona w�a�nie zaczyna�a porasta� kosmykami czarnych w�os�w. - Mo�emy przepe�zn�� dooko�a, na drug� stron� pnia. Na wsch�d, z dala od tego wiatru. Wiatr wia� zawsze z zachodu, zawsze z pr�dko�ci� sztormu. Laython spojrza� pod wiatr poprzez palce. - Nie zgadzam si�! - rykn��. - Jak z�apiemy cokolwiek? Ca�a zwierzyna przylatuje z wiatrem! Harp prze�lizn�� si� mi�dzy li��mi i do��czy� do Laythona. Ga- wing wzruszy� ramionami i zrobi� to samo. Ch�tnie ukry�by si� przed wiatrem... W ko�cu Harp, o dziesi�� lat starszy od koleg�w, by� kim� w rodzaju przyw�dcy. Niestety, rzadko to potwierdza� czynem. - Nie b�dzie �adnego �apania - odpar� Harp. - Jeste�my tu po to, �eby strzec pnia. Je�li nawet jest susza, to nie znaczy, �e nie b�- dzie nag�ej powodzi. A je�li drzewo zahaczy o staw? - Jaki znowu staw? Rozejrzyj si�! Tu nie ma zupe�nie nic! Voy jest za blisko, sam to powiedzia�e�, Harp! - Pie� zas�ania prawie ca�e pole widzenia - �agodnie odpar� Harp. S�o�ce, jasny punkt na niebie, przesuwa�o si� powoli wzd�u� zachodniej kraw�dzi k�py. Z tamtej strony nie by�o wida� ani sta- w�w, ani chmur, ani w�drownych las�w... nic, tylko bia�ob��kitnawe niebo przeci�te lini� Dymnego Pier�cienia. Na tej linii widnia� sk��- biony supe�, kt�ry musia� by� Goldem. Spojrza� w g�r� i ujrza� jeszcze wi�cej nico�ci: odleg�e smugi chmur uk�adaj�ce si� w kszta�t burzowego wiru... b�yszcz�c� plam- k�, kt�ra mog�a by� stawem, ale wydawa�a si� jeszcze bardziej odle- g�a ni� zielony czubek ca�kowego drzewa. Nie b�dzie powodzi. Ostatnia pow�d� nadesz�a, gdy Gawing mia� sze�� lat. Pami�- ta� przera�enie, panik�, nerwowy po�piech. Plemi� przenios�o si� na wsch�d, wzd�u� ga��zi, w miejsce, gdzie k�pa przechodzi�a w sto�kowaty s�up nagiego drzewa. Pami�ta� huk, kt�ry zag�uszy� wiatr, i dygocz�c� bez ko�ca ga���. Ojciec Gawinga i dwaj inni my�liwi nie zostali ostrze�eni w por�. Zmy�o ich w niebo. Laython ruszy� wok� pnia, ale w kierunku nawietrznej. Na wp� wychylony z listowia, d�ugimi ramionami odpycha� si� pod wiatr. Harp ruszy� za nim. Jak zwykle, ust�pi�. Gawing prychn�� i do��czy� do nich. Droga by�a m�cz�ca. Harp jej z pewno�ci� nienawidzi�. U�ywa� wprawdzie sanda��w z hakami, ale i tak chyba cierpia�. Mia� spraw- ny m�zg i ostry j�zyk, ale by� kar�em. Jego tors by� kr�tki i kr�py, muskularne ramiona i nogi mia�y niewielki zasi�g, a palce u st�p sta- nowi�y tylko dekoracj�. Mierzy� znacznie mniej ni� dwa metry. Kie- dy� Grad powiedzia� Gawingowi: �Harp wygl�da jak obrazy Za�o�ycieli w dzienniku. Kiedy� wszy- scy wygl�dali�my tak samo". Harp wyszczerzy� z�by, cho� ledwie zipa�. - Damy ci sanda�y z hakami, kiedy b�dziesz troch� starszy. Laython r�wnie� si� u�miechn��, cho� nieco krzywo, i wyprze- dzi� ich obu. Nie musia� nic m�wi�. Sanda�y z hakami mog�y jedynie przeszkadza� jego d�ugim, ruchliwym palcom u st�p. Noc zmniejszy�a panuj�c�jasno��. Teraz, gdy �wiat�o s�onecz- ne znajdowa�o si� po drugiej stronie Voy, widoczno�� by�a lepsza. Pie� wygl�da� jak ogromny, brunatny mur o obwodzie trzech klom- ter�w. Gawing spojrza� w g�r� tylko raz - by� rozczarowany bra- kiem post�p�w. P�niej ju� tylko trzyma� g�ow� pod wiatr, przedzie- raj�c si� przez zielon� wat�, a� us�ysza� krzyk Laythona: - Kolacja! Dr��ca czarna kropka, punkcik widoczny pod wiatr. - Nie wiem, co to jest - mrukn�� Laython. - Chyba pr�buje min�� drzewo. Wygl�da na du�� sztuk� - do- da� Harp. - Id� na drug� stron�! Chod�cie! Pope�zli szybciej. Dr��ca kropka zbli�y�a si�. By�a d�uga, w�- ska i porusza�a si� ogonem do przodu. Wielka przezroczysta p�etwa stwarza�a mgie�k� od szybkiego ruchu, gdy zwierz� pr�bowa�o wy- min�� pie�. Smuk�y korpus obraca� si� powoli. Wreszcie pojawi�a si� g�owa. Zza dzioba wyziera�a para l�ni�- cych oczu. - Mieczoptak - stwierdzi� Harp i przystan��. - Hej, co robisz? - zawo�a� Laython. - Nikt przy zdrowych zmys�ach nie rzuca si� na mieczoptaka. - Przecie� to te� mi�so! I pewnie sam zdycha z g�odu tak blisko pnia. -1 kto tak m�wi, Term? - prychn�� Harp. - Term zna teori�, ale nie musi polowa�. Powolne obroty mieczoptaka ods�oni�y miejsce, w kt�rym po- winno si� znajdowa� jego trzecie oko. Zamiast niego widnia�a wiel- ka, nieregularna plama kosmatej zieleni. - Puch! - zawo�a� Laython. - Jest ranny w �eb i rana zosta�a za- infekowana puchem. Harp, ta bestia jest ranna! - To nie zraniony indyk, ch�opcze. To ranny mieczoptak. Laython, niemal dwukrotnie wy�szy od Harpa, by� w dodatku synem Przyw�dcy. Nie�atwo go utemperowa�. Owin�� d�ugie, silne palce wok� ramienia Harpa. - Je�li b�dziemy tu tak sta� i si� k��ci�, to go nie z�apiemy. Idzie- my do Golda - oznajmi� i wsta�. Wiatr uderzy� w niego z ca�� si��. Ch�opak owin�� palce n�g i jed- nej d�oni wok� ga��zi, wymachuj�c w�ciekle drugim ramieniem. - Hej-ho! Mieczoptaku! Mi�so, ty manusie, mi�so! Harp burkn�� co� z odraz�. Stw�r na pewno zobaczy rami� w jaskrawej, szkar�atnej bluzie. Mo�e chybimy, a potem b�dzie za p�no, pomy�la� Gawing z nadzie- j�, ale nie chcia� okaza� si� tch�rzem na swoim pierwszym polowaniu. Zdj�� lin� z plec�w i pogr��y� si� w zieleni, aby wbi� hak w drew- no. Przywi�za� do haka lin�, w po�owie d�ugo�ci przymocowan� do jego pasa. Nikt nigdy nie zaryzykowa� jej utraty. My�liwy, nawet je�li spad� w niebo, wci�� jeszcze by� w stanie zaczepi� si� o co�, je�eli mia� lin�. Stworzenie nie zauwa�y�o ich. Laython zakl��. Czym pr�dzej zaczepi� w�asn� lin�, na kt�rej drugim ko�cu przymocowany by� har- pun, wykonany z twardego drzewa z samego ko�ca ga��zi. Laython okr�ci� harpun wok� g�owy, zawy� rado�nie i rzuci�. Mieczoptak musia� go zobaczy� albo us�ysze�, bo okr�ci� si� woko�o z rozwart� paszcz� i tr�jk�tnym ogonem dr��cym z wysi�- ku, gdy usi�owa� skr�ci� w prawo, �eby dotrze� na ich stron� drze- wa. O tak, by� wyg�odnia�y! Gawing a� do tej chwili nie zorientowa� si�, �e bestia mo�e w�a�nie jego uzna� za mi�so. Harp zmarszczy� brwi. - To si� mo�e uda�. Je�li b�dziemy mieli szcz�cie, rozwali si� o pie�. Mieczoptak z ka�d� chwil� wydawa� si� coraz wi�kszy: wi�k- szy od cz�owieka, wi�kszy ni� chata - sam pysk, skrzyd�a i ogon. Ogon by� przezroczyst� b�on� zako�czon� grzebieniem grzbietowym 0 z�batych kraw�dziach. Co on tu robi? Mieczoptaki �ywi�y si� stwo- rzeniami �yj�cymi w w�drownych lasach, a tych by�o tu niewiele. Za blisko Voy. Wszystkiego by�o tu za ma�o. Gawing uzna�, �e zwie- rz� wygl�da na wyczerpane; poza tym mia�o t� mi�kk�, zielon� �at� na jednym oku. Puch by� zielonym ro�linnym paso�ytem, kt�ry porasta� zwierz� tak d�ugo, dop�ki nie zdech�o. Ludzi te� atakowa�. Ka�dy �apa� go wcze�niej lub p�niej, niekt�rzy nawet kilka razy. Ludzie jednak mieli na tyle rozumu, aby pozostawa� w cieniu, dop�ki puch nie zwi�dnie 1 nie obumrze. Laython m�g� mie� racj�. Uraz g�owy, zak��cone wyczucie kie- runku... no i zawsze to mi�so, masa mi�sa wielka jak barak kawale- r�w. Pewnie zdycha z g�odu... a teraz jeszcze zwr�ci�o si� w ich kie- runku. Sz�a na nich sama paszcza - eliptyczna, powi�kszaj�ca si� z ka�d� chwil� jaskinia z�b�w. Laython z gor�czkowym po�piechem zwin�� lin�. Gawing uj- rza� przelatuj�c� obok lin� Harpa i ockn�� si� z parali�u. Rzuci� broni�. Mieczoptak okr�ci� si� z niewiarygodn� szybko�ci� i z�ama� har- pun Gawinga jak zapa�k�. Harp zawy�. Gawing zamar� na moment; palcami wczepi� si� w listowie i �ci�gn�� lin�. Przecie� j� zaczepi�. Stw�r nie zamierza� ucieka�; z trzepotem posuwa� si� nadal w ich stron�. Bosak Harpa otar� si� o jego bok i chybi�. Harp poci�gn��, usi- �uj�c zahaczy� besti�, ale znowu nie trafi�. Zwin�� lin�, by spr�bo- wa� jeszcze raz. Gawing, po pachy zanurzony w ga��zkach i w wacie, z palcami wczepionymi w zbit� mas�, z ca�ych si� dzier�y� lin�. Nie spuszcza� wzroku z mieczoptaka, jakby nadal pr�bowa� nawi�za� kontakt z mor- dercz� besti�. - Harp! - rykn��. - Gdzie go mog� zrani�? - Oczodo�y, tak mi si� zdaje. Zwierz� �le wycelowa�o i otar�o bokiem kor� z pnia niebezpiecz- nie blisko nad ich g�owami. Pie� zadr�a�. Gawing wrzasn�� z prze- ra�enia, Laython - z w�ciek�o�ci. Rzuci� bosak tu� przed paszcz� potwora. Ostrze otar�o si� o bok zwierz�cia. Laython mocno poci�gn�� za lin� i kolce z twardego drzewa pogr��y�y si� g��boko w ciele mie- czoptaka. Jego ogon znieruchomia�. Mo�e stw�r pr�bowa� przemy�le� sy- tuacj�, obserwuj�c ich dwojgiem ocala�ych oczu. Wiatr unosi� go na zach�d. Najpierw napi�a si� lina Laythona, p�niej Gawinga. Ga��zki wy�lizn�y si� ze zbyt kr�tkich palc�w st�p Gawinga, a potem nie- wyobra�alna masa bestii poci�gn�a go w niebo. Gard�o mu si� �cisn�o, ale us�ysza� wrzask Laythona. On tak�e zosta� oderwany od liny. W palcach wci�� �ciska� listki. Spojrza� w d�, na puszyst� po- wierzchni� k�py, zastanawiaj�c si�, kiedy odpa�� i zeskoczy�. Ale jego lina wci�� by�a zakotwiczona, a wiatr znacznie silniejszy ni� zwykle. M�g� wywia� go poza k�p�, poza ca�� ga���, na zewn�trz i jeszcze dalej. Gawing ostro�nie wci�gn�� si� po linie, oddalaj�c si� od drapie�nika-ofiary. Laython jednak nie mia� zamiaru si� podda�. Przygotowa� har- pun i czeka�. Mieczoptak zadecydowa� za nich. Zwin�� cielsko w �uk, z�ba- tym ogonem bez trudu przeci�� lin� Gawinga i skierowa� si� na za- ch�d. Lina Laythona napi�a si� znowu, ale ga��zki pu�ci�y i uwolni- �y j�. Gawing rzuci� si�, aby schwyta� koniec liny, ale chybi�. M�g� teraz wycofa� si� w bezpieczne miejsce, ale zosta� i pa- trzy�. Laython, wypr�ony, z gotow� w��czni�, drugim ramieniem zata- cza� ko�a, aby powstrzyma� wirowanie swojego cia�a, gdy drapie�ca rzuci� si� ku niemu. Ludzie byli bodaj jedynymi stworzeniami w ca- �ym Dymnym Pier�cieniu, kt�re nie mia�y skrzyde�. Cia�o mieczoptaka wygi�o si� w U, a ogon przeci�� Laythona na p�, zanim ten zd��y� cho�by zamierzy� si� w��czni�. Pysk po- twora k�apn�� cztery razy i Laythona ju� nie by�o. Zwierz jeszcze porusza� szcz�kami, usi�uj�c zgry�� w��czni�, gdy wiatr uni�s� go na zach�d. Chata Uczonego by�a podobna do wszystkich innych chat Ple- mienia Quinna: �ywe ga��zki zaplecione w rodzaj wiklinowej klatki. Cho� wi�ksza ni� inne, nie zawiera�a luksus�w. Dach i �ciany sta- nowi�y mieszanin� r�nych dziwnych przedmiot�w poutykanych w plecionk�: tabliczki, indycze pi�ra i czerwony sok z k�pojag�d, s�u��cy za atrament, narz�dzia do nauki, narz�dzia do bada�, r�ne relikty z czas�w, zanim cz�owiek opu�ci� gwiazdy. Uczony wszed� do chaty z min� �lepca. R�ce mia� po �okcie unu- rzane we krwi. Zacz�� je trze� gar�ciami li�ci, mrucz�c pod nosem: - Cholerne, cholerne �widrzaki. W�a�� i ju�, nie ma sposobu, �eby je powstrzyma�. Podni�s� wzrok. - Term? - ...bry. Do kogo m�wisz, do siebie? - Aha. - Z furi� tar� ramiona, wreszcie odrzuci� od siebie za- krwawione li�cie. - Martal nie �yje. �widrzak w ni� wszed�. Chyba sam j� zabi�em, wyci�gaj�c go, ale i tak by umar�a... nie mo�na wy- j�� jaj �widrzaka. S�ysza�e� o wyprawie? - Tak. Troch�. Nie mog� od nikogo nic wyci�gn��. Uczony wyrwa� ze �ciany gar�� listowia i spr�bowa� odczy�ci� skalpel. Nie patrzy� na Terma. - A co my�lisz? Term przyszed� i rozz�o�ci� si� jeszcze bardziej, czekaj�c w pu- stej chacie. Usi�owa� ukry� gniew w g�osie. - My�l�, �e Przyw�dca pr�buje uwolni� si� od paru obywateli, kt�rych nie lubi. Chcia�bym tylko wiedzie�, dlaczego ja? - Przyw�dca to dure�. My�li, �e nauka mo�e zatrzyma� pow�d�. - A wi�c ty te� masz k�opoty? - Termowi nagle rozja�ni�o si� w g�owie. - Zwali�e� wszystko na mnie. Uczony w ko�cu podni�s� na niego wzrok. Oczy mia� spokojne, ale Termowi wydawa�o si�, �e widzi w nich poczucie winy. - Tak, pozwoli�em mu pomy�le�, �e to twoja wina. A teraz chc� ci da� kilka drobiazg�w... W odpowiedzi us�ysza� pe�en niedowierzania �miech. - Co? Jeszcze jaki� z�om, kt�ry b�dzie trzeba taszczy� setk� klomter�w w g�r�? - Term... Jeffer. Co ci m�wi�em o drzewie? Wsp�lnie badali�my wszech�wiat, ale najwa�niejsz� rzecz� w nim jest to drzewo. Czy nie nauczy�em ci�, �e wszystko, co �yje, zawsze znajdzie spos�b, aby pozosta� w medianie Dymnego Pier�cienia, gdzie jest gleba, woda i powietrze. - Wszystko, tylko nie ludzie i drzewa. - Ca�kowe drzewa maj� swoje sposoby. Ju� ci� uczy�em. - Ja... my�la�em, �e to domys�y... Och, wiem ju�. To o moje �y- cie chcesz si� za�o�y�.. Uczony spu�ci� wzrok. - Chyba tak. Ale je�li mam racj�, w�wczas nie pozostanie nic, tylko ty i ludzie, kt�rzy p�jd� z tob�. Jeffer, to mo�e by� wielkie gadanie. Mo�e wszyscy wr�cicie z... tym, co jest nam potrzebne: indyki hodowlane, jakie� zwierz�ta na mi�so, kt�re mog� �y� na pniu. Czy ja wiem... - Ale nie jeste� pewien... - Nie. Dlatego daj� ci to. Wyj�� skarby z plecionych �cian: szklisty prostok�t o wymiarach �wier� na p� metra, do�� p�aski, aby wej�� do plecaka, i cztery pu- de�ka, ka�de wielko�ci dzieci�cej d�oni. Term zareagowa� �piewnym �ooch". - Sam zadecydujesz, czy powiedzie� innym, co niesiesz ze so- b�. A teraz ostatnia sesja �wicze�. - Uczony w�o�y� kaset� do ekra- nu czytnika. - Na pniu nie b�dziesz mia� zbyt wiele okazji do nauki. RO�LINY �YCIE PRZENIKA DYMNY PIER�CIE�, ALE NIE JEST ONO ANI G�STE, ANI POTʯNE. W �RODOWISKU SWO- BODNEGO SPADKU RO�LINY MOG� ROZPO�CIERA� LI�CIE BARDZO SZEROKO, ABY POCHWYCI� JAK NAJ- WI�CEJ �WIAT�A S�ONECZNEGO, PRZELATUJ�CEJ WODY I GLEBY, NIE PRZEJMUJ�C SI� STRUKTURALN� WYTRZYMA�O�CI�. JEST JEDNAK CO NAJMNIEJ JEDEN WYJ�TEK. CA�KOWE DRZEWA WYRASTAJ� DO OGROMNYCH ROZMIAR�W. RO�LINA, POD POTʯNYM NAPI�CIEM, TWORZY D�UGI PIE� Z K�PAMI ZIELENI NA OBU KO�- CACH, STABILIZOWANY PRZEZ WIATR. DRZEWA TE TWORZ� TYSI�CE PROMIENI OTACZAJ�CYCH GWIAZ- D� LEYOYA. WYRASTAJ� NA WYSOKO�� SETEK KILO- METR�W, CHARAKTERYZUJ�C SI� �PRZYCI�GANIEM" DO JEDNEJ PI�TEJ G NA K�PACH I WIECZNYMI HURA- GANOWYMI WIATRAMI. WIATRY POWSTAJ� N A SKUTEK ZWYK�EJ MECHA- NIKI ORBITALNEJ. WIEJ� ONE Z ZACHODU W K�PIE WE- WN�TRZNEJ I ZE WSCHODU W K�PIE ZEWN�TRZNEJ (PRZY CZYM �WN�TRZE" OZNACZA GWIAZD� LEYOY). STRUKTURA POCHYLA SI� Z WIATREM, TWORZ�C NA OBU KO�CACH PRAWIE POZIOMY KONAR. LI�CIE OD- SIEWAJ� NAW�Z Z WIATRU. MEDYCZNE NIEBEZPIECZE�STWA �YCIA W WOL- NYM SPADKU S� DOBRZE ZNANE. JE�LI �DYSCYPLINA" NAPRAWD� NAS OPU�CI�A, JE�LI JESTE�MY ROZBIT- KAMI W TYM PRZEDZIWNYM �RODOWISKU, M�G� NAS SPOTKA� GORSZY LOS NI� OSIEDLENIE SI� W K�PACH CA�KOWYCH DRZEW. JE�ELI DRZEWA OKA�� SI� BAR- DZIEJ NIEBEZPIECZNE NI� PRZEWIDUJEMY, UCIECZKA B�DZIE �ATWA. WYSTARCZY SKOCZY� I CZEKA�, A� NAS ZABIOR� Term podni�s� g�ow�. - Chyba naprawd� niewiele wiedzieli o drzewach. - Nie. Ale, Jeffer, oni widzieli je z zewn�trz. By�a to pora�aj�ca my�l. Przetrawia� j� jeszcze, gdy Uczony odezwa� si� znowu: - Obawiam si�, �e b�dziesz musia� rozpocz�� szkolenie w�asne- go Terma, i to wkr�tce. Jayan siedzia�a ze skrzy�owanymi nogami i zwija�a liny. Cza- sem podnosi�a wzrok, �eby sprawdzi�, co robi� dzieci. Wpad�y jak wiatr na Rynek, ale wiatr ucich� i pozostawi� je rozproszone wok� Clave'a. Niewiele umia� zrobi�, cho� wida� by�o, �e si� stara. Dziewczynki kocha�y Clave'a. Ch�opcy go na�ladowali. Niekt�- rzy tylko si� przygl�dali, inni roili si� wok� niego, pr�buj�c pom�c mu w montowaniu harpun�w i hak�w. Zasypywali go przy okazji nie ko�cz�cym si� strumieniem pyta�. - Co robisz? Po co ci tyle harpun�w? I te wszystkie liny? Czy to wyprawa �owiecka? - Nie mog� wam powiedzie� - odpowiada� Clave z odpowied- ni� doz� �alu w g�osie. - King, gdzie� ty by�? Ca�y si� lepisz. King by� radosnym o�miolatkiem, w tej chwili dok�adnie pokry- tym br�zowym py�em. - Poszli�my pod sp�d. Li�cie s� tam bardziej zielone i smaczniej sze. - A wzi�li�cie liny? Te ga��zie nie s� tak mocne jak kiedy�. Mo- �ecie przez nie przelecie�. By� z wami kto� doros�y? Jill, dziewi�ciolatka, sprytnie zmieni�a temat: - Co na kolacj�? Ci�gle jeste�my g�odni. - Wszyscy s� g�odni. - Clave odwr�ci� si� do Jayan. - Mamy do�� baga�y, nie b�dziemy bra� ze sob� jedzenia, wod� znajdziemy na pniu... jeszcze sanda�y z hakami... strza�ostr�ki. Cieszy si�, �e je mamy... licz� na to, �e hak�w wystarczy... co nam jeszcze b�dzie potrzebne? Czy Jinny wr�ci�a? - Nie. Po co j� pos�a�e�? - Po kamienie. Da�em jej siatk�, ale b�dzie musia�a przeby� ca�� drog� do dziupli. Mam nadziej�, �e znajdzie nam dobry kamie� do mielenia. Jayan nie wini�a dzieci. Te� kocha�a Clave'a. Chcia�aby zatrzy- ma� go dla siebie, gdyby mog�a... gdyby nie Jinny. Czasem zastana- wia�a si�, czy Jinny te� tak to odczuwa. - Eee... zbierzemy troch� li�ci, zanim opu�cimy k�p�... Jayan przerwa�a prac�. - Clave, nigdy o tym nie pomy�la�am. Na pniu nie ma li�ci. Nie b�dziemy mie� nic do jedzenia! - Co� znajdziemy. Po to w�a�nie si� wybieramy - ra�no oznaj- mi� Clave. - A co, rozmy�li�a� si�? - Za p�no - odpar�a Jayan. Nie doda�a, �e w�a�ciwie nigdy nie chcia�a i��. Teraz to i tak nie ma znaczenia. - Mog� ci� uwolni�, Jinny te�. Obywatele tacy jak wy nie po- zwol�... - Nie zostan�. - Nie z Mayrin i Przyw�dc�, a bez Clave'a. Pod- nios�a wzrok i zauwa�y�a: - Mayrin. �ona CIave'a sta�a w p�cieniu po drugiej stronie Rynku. Mog�a tam tkwi� ju� od jakiego� czasu. By�a o siedem lat starsza od Clave'a, kr�pa, z kwadratow� szcz�k� odziedziczon� po ojcu, Przyw�dcy. - Clave, wielki �owco - zawo�a�a. - W co si� bawisz z t� m�od� kobiet�, zamiast szuka� mi�sa dla obywateli? - Rozkazy. Podesz�a z u�miechem. - Ekspedycja. M�j ojciec i ja przygotowali�my j� razem. - Je�li sama w to wierzysz, twoja sprawa. U�miech znik�. - Manus! Za d�ugo si� ze mnie nabija�e�, Clave. Ty i oni. Mam nadziej�, �e spadniesz w niebo. - A ja mam nadziej�, �e nie - odpar� uprzejmie Clave. - Chcesz nam pom�c? Potrzebujemy koc�w. Najlepiej jeden zapasowy. Ra- zem dziewi��. - We� sobie sam - odpar�a Mayrin i odmaszerowa�a. Tu, w samym centrum g�szczu K�py Quinna, tunele w listowiu prowadzi�y we wszystkich kierunkach. Chaty przytula�y si� do pio- nowych ga��zi, a tunele bieg�y dalej. Harp i Gawing mieli teraz miej- sce do marszu... albo czego� w tym rodzaju. W s�abym przyci�ganiu podskakiwali na ga��ziach, jakby byli l�ejsi od powietrza. Ga��zki wzd�u� tuneli by�y nagie, objedzone z li�ci. Zmiany. Dni przed przej�ciem Golda by�y d�u�sze. Przedtem pomi�dzy snami mija�y dwa dni, teraz a� osiem. Term pr�bowa� kiedy� wyt�umaczy� Gawingowi, dlaczego tak jest, ale przy�apa� ich Uczony i spra� Terma za rozgadywanie tajemnic, a jego za to, �e s�ucha�. Harp uwa�a�, �e drzewo umiera. C�, Harp to bajarz, a katastro- fy na �wiatow� skal� stanowi� �wietny temat opowie�ci. Ale Term te� tak uwa�a�... a Gawing czu� si� tak, jakby �wiat mia� zamiar si� sko�czy�. Prawie chcia�, �eby tak si� sta�o, zanim b�dzie musia� po- wiedzie� Przyw�dcy o jego synu. Przystan��, aby spojrze� na w�asny dom, d�ugi, p�cylindryczny dom kawalera. By� pusty. Plemi� Quinna musia�o zebra� si� ju� na wieczorny posi�ek. - Mamy k�opoty - mrukn�� Gawing, poci�gaj�c nosem. - Jasne, �e mamy, ale nie widz� powodu, �eby tak si� zachowy- wa�. Je�li si� ukryjemy, nie dostaniemy je��. Poza tym mamy to. - Harp uni�s� martwego grzybla. Gawing potrz�sn�� g�ow�. To nic nie da. - Trzeba go by�o powstrzyma�. - Nie mog�em. - Gawing nie odpowiedzia� i Harp doda�: - Pa- mi�tasz, jak cztery dni temu ca�e plemi� rzuca�o liny do stawu? Sta- wu nie wi�kszego ni� du�a chata. Jakby�my mogli go �ci�gn�� do siebie. Nie wydawa�o nam si� to g�upie, dop�ki staw nie przelecia�. Nikt inny opr�cz Clave'anie pomy�la�, �eby wzi�� kocio�, ale zanim wr�ci�.... - Nawet Clave'a nie wys�a�bym po mieczoptaka. - P� na p� - wyszczerzy� z�by Harp. Powiedzenie by�o archai- czne, ale jego znaczenie pozosta�o oczywiste. Ka�dy g�upiec potrafi przewidzie� przesz�o��. Otw�r w wacie: kurnik dla indyk�w, z jednym jedynym ponu- rym mieszka�cem. Nie b�dzie ich wi�cej, dop�ki nie z�api� w wie- trze nowego dzikiego indyka. Susza i g��d... Woda wci�� jeszcze od czasu do czasu sp�ywa�a po pniu, ale nigdy w dostatecznej ilo�ci. W�drowne stworzenia wci�� przelatywa�y, mo�na wi�c by�o wy�owi� mi�so z wyj�cego wiatru, ale coraz rzadziej. Plemi� nie prze�yje d�ugo na cukrowych li�ciach. - Czy opowiada�em ci kiedy� o Glory i indykach? - zagadn�� Harp. - Nie. - Gawing odpr�y� si� troch�. Potrzebowa� rozrywki. - To by�o dwana�cie albo trzyna�cie lat temu, przed przej�ciem Golda. Wtedy jeszcze rzeczy nie spada�y tak szybko. Zapytaj Terma, to ci powie, dlaczego, boja nie potrafi�. Ale to prawda. Gdyby zatem spad�a wprost na zagrod� dla indyk�w, na pewno by jej nie rozbi�a. Ale Glory pr�bowa�a poruszy� kocio�. Trzyma�a go mocno w ramio- nach, a on wa�y trzy razy tyle co ona. Straci�a r�wnowag� i zacz�a biec, �eby go nie upu�ci�. Wtedy w�a�nie wpad�a do zagrody. Wyda- wa�o si�, jakby to sobie szczeg�owo zaplanowa�a. Indyki by�y wsz�- dzie, rozlecia�y si� po k�pie i w niebo. Uda�o nam si� zawr�ci� mo�e jedn� trzeci�. Dlatego odsun�li�my Glory od gotowania. Jeszcze jedno wg��bienie, tym razem du�e: trzy pomieszczenia splecione z ga��zi drzewa. Puste. - Przyw�dcy ju� chyba przeszed� ten puch. - Jest noc - zauwa�y� Harp. Noc wygl�da�a jak lekki p�cie�, kiedy odleg�y �uk Dymnego Pier�cienia przes�ania� �wiat�o s�oneczne, ale klomter sze�cienny li- stowia r�wnie� blokowa� dost�p �wiat�u. Ofiara puchu mog�a wyj�� w nocy na do�� d�ugo, aby wzi�� udzia� w posi�ku. - Zobaczy, kiedy wr�cimy - zauwa�y� Gawing. - Wola�bym, �eby dalej pozostawa� w zamkni�ciu. Zobaczyli przed sob� ogie�. Przyspieszyli kroku. Gawing po- ci�ga� nosem, Harp wl�k� musruma na linie, ale kiedy wy�onili si� na Rynku, twarze mieli pe�ne godno�ci i nie unikali niczyjego wzroku. Rynek by� du�ym, otwartym obszarem, ograniczonym plecion- k�z drobnych ga��zek. Wi�kszo�� plemienia tworzy�a szkar�atny kr�g z kocio�kiem po�rodku. M�czy�ni i kobiety mieli na sobie bluzy i spodnie zabarwione na szkar�atny kolor barwnikiem, kt�ry Uczeni robili z k�pojag�d. Ubrania cz�sto ozdabiali czerni�. Czerwie� jest doskonale widoczna z ka�dego punktu k�py. Dzieci nosi�y tylko bluzy. Wszyscy byli niezwykle milcz�cy. Ognisko ju� si� wypali�o, a kocio� - pradawny zabytek, wysoki, przezroczysty cylinder z pokryw� z tego samego materia�u - zawie- ra� ju� nie wi�cej ni� dwie gar�cie potrawki. Pier� Przyw�dcy wci�� by�a na p� pokryta puchem, ale plama zmniejszy�a si� i przybra�a brunatn� barw�. By� to smag�y m�czyzna o kwadratowej szcz�ce, w �rednim wieku. Wydawa� si� nieszcz�li- wy i podenerwowany. Pewnie g�odny. Harp i Gawing podeszli do niego i podali mu zdobycz. - Jedzenie dla plemienia - odezwa� si� Harp. Zdobycz wygl�da�a jak mi�sista pieczarka, o p�metrowym trzon- ku, z organami czuciowymi i zwini�t� mack� na szczycie kapelusza. Wzd�u� �rodkowej cz�ci trzonka-cia�a bieg�o jedno p�uco, stano- wi�ce jednocze�nie nap�d stworzenia. Cz�� kapelusza kto� oddar�, pewnie jaki� drapie�nik, ale blizna by�a prawie zagojona. Zwierz� nie wygl�da�o zbyt apetycznie, ale Przyw�dca tak�e by� zwi�zany prawem plemiennym. - Jutro na �niadanie - rzek� uprzejmie, bior�c zdobycz. - Gdzie Laython? - Zgin�� - odpar� Harp, zanim Gawing zdo�a� si� odezwa�. - Nie �yje. Przyw�dca wydawa� si� zszokowany. - Jak? - i zaraz: - Czekaj. Zjedzcie najpierw. By�a to zwyk�a grzeczno�� wobec powracaj�cych �owc�w, ale dla Gawinga czekanie stanowi�o tortur�. Podano im wy�uskane str�- ki zawieraj�ce po kilka k�s�w zieleniny i nieco indyczego mi�sa w rosole. Zjedli, �ledzeni przez g�odne oczy, po czym oddali pojem- niki tak szybko, jak to by�o mo�liwe. - Teraz m�wcie - odezwa� si� Przyw�dca. Gawing uradowa� si�, kiedy to Harp zacz�� opowie��: - Wyruszyli�my wraz z innymi �owcami i wspinali�my si� po pniu. Teraz mogli�my ju� podnie�� g�owy i spojrze� w niebo, wi- dzie� nagi pie� ci�gn�cy si� w niesko�czono��... - M�j syn nie �yje, a ty raczysz mnie poezj�? Harp podskoczy�. - Przepraszam. Po naszej stronie pnia nie by�o nic, ani niebez- piecznego, ani przyjaznego. Ruszyli�my dooko�a. Wtedy Laython zobaczy� mieczoptaka, kt�rego wiatr znosi� w naszym kierunku z za- chodu. Przyw�dca z trudem panowa� nad g�osem: - Porwali�cie si� na mieczoptaka? - W K�pie Quinna panuje g��d. Znajdujemy si� za blisko �rod- ka, za blisko Voy. Uczony sam tak powiedzia�. Zwierz�ta ju� tu nie przylatuj�, woda nie sp�ywa po pniu... - Czy nie jestem do�� g�odny, �ebym sam o tym nie wiedzia�? Na- wet dziecko wie, �e z mieczoptakiem nie nale�y zadziera�. M�w dalej. Harp opowiedzia� wszystko po kolei, pilnuj�c, �eby m�wi� zwi�- le. Prze�lizn�� si� nad niepos�usze�stwem Laythona, staraj�c si� przedstawi� go jako poleg�ego bohatera. - Zobaczyli�my Laythona, wleczonego z wiatrem przez mieczo- ptaka na wsch�d, jaki� klomter wzd�u� nagiej ga��zi, potem dalej. Nic nie mogli�my zrobi�. - Ale ma swoj� lin�? -Ma. - Mo�e gdzie� si� zaczepi - westchn�� Przyw�dca. - Jaki� las. Inne drzewo... mo�e zaczepi� si� na medianie i zej�� w d�... C�, dla Plemienia Quinna i tak jest stracony. - Czekali�my w nadziei, �e Laython znajdzie jaki� spos�b, by powr�ci� - ci�gn�� Harp. - �e mo�e zaczepi si� gdzie� na pniu. Mi- n�y cztery dni. Nie zobaczyli�my niczego, opr�cz unoszonego wia- trem musruma. Rzucili�my bosaki i z�apali�my go. Twarz przyw�dcy wykrzywi� grymas wstr�tu. Gawing nieomal s�ysza� jego my�li: �Wymienili�cie mojego syna na mi�so musru- ma?". Ale Przyw�dca powiedzia� tylko: - Wr�cili�cie jako ostatni z �owc�w. Jeszcze nie wiecie, co si� dzisiaj sta�o. Martal zosta�a zabita przez �widrzaka. Martal by�a starsza, ciotk� ojca Gawinga. Pomarszczona, wiecz- nie zapracowana, zbyt zaj�ta, by rozmawia� z dzie�mi, by�a najlep- sz� kuchark� Plemienia Quinna. Gawing stara� si� nie wyobra�a� sobie �widrzaka wwiercaj�cego si� w jej wn�trzno�ci. Zadr�a�, gdy us�ysza� g�os Przyw�dcy: - Po pi�ciu dniach snu zbierzemy si�, aby odprawi� dla Marta! ostatni rytua�. Rada zadecydowa�a tak�e, �e wy�le pe�n� ekspedycj� �owieck� w g�r� pnia. Niech nie wracaj� bez �rodk�w do dalszego �ycia dla nas. Gawing, do��czysz do ekspedycji. Poinformuj� ci� o szczeg�ach twojej misji po pogrzebie. ROZDZIA� II Przygotowania do wyprawy Dziupla by�a lejkowat� dziur�, wy�cielon� grub� warstw� mar- twych i na oko nagich ga��zek. Obywatele K�py Quinna zagnie�dzi- li si� w zag��bieniu nad niemal pionow� kraw�dzi�. By�o ich pi��- dziesi�cioro lub wi�cej, prawie po�ow� stanowi�y dzieci. Przyszli, by po�egna� si� z Martal. Na zach�d od dziupli by�o tylko niebo. Tu, na najbardziej wysu- ni�tym ko�cu ga��zi, niebo otacza�o ich ze wszystkich stron; nic nie chroni�o przed podmuchami wiatru. Matki otula�y niemowl�ta fa�da- mi tunik. Plemi� Quinna przypomina�o ki�� k�pojag�d w g�stym li- stowiu otaczaj�cym dziupl�. Martal by�a z nimi, na dolnej kraw�dzi leja, otoczona czwor- giem krewnych. Gawing uwa�nie przygl�da� si� martwej twarzy kobiety. Pomy�la�, �e wydaje si� spokojna, ale gdzie� w jej rysach pozosta� wyraz przera�enia. Rana znajdowa�a si� na biodrze: g��bo- kie ci�cie, kt�re nie by�o dzie�em �widrzaka, lecz no�a Uczonego, pr�buj�cego go wyj��. �widrzak to male�kie stworzenie, nie wi�ksze ni� du�y palec u nogi m�czyzny. Leci z wiatrem, zbyt szybko, by je zauwa�y�, uderza i pogr��a si� w ciele, wlok�c za sob� jelito jak nadmuchi- wany worek. Je�li si� mu pozwoli, przebije si� na drug� stron� i ucieknie, trzykrotnie wi�kszy, pozostawiaj�c w porzuconym j eli- cie kupk� jaj. Gawing poczu�, �e od patrzenia na Martal robi mu si� niedo- brze. Zbyt d�ugo le�a� rozbudzony, spa� za kr�tko, w brzuchu mu burcza�o, gdy �o��dek pr�bowa� strawi� �niadanie, kt�re stanowi�a potrawka z musruma. Harp przysun�� si� bli�ej. Si�ga� Gawingowi do ramienia. - Przykro mi - rzek�. - Dlaczego? - Gawing wiedzia� dobrze, o co chodzi. -Nie wyruszy�by�, gdyby Laython nie zgin��. - My�lisz, �e to kara Przyw�dcy? Ja te� tak s�dzi�em, ale... czy wtedy ty nie szed�by� tak�e? Harp roz�o�y� r�ce, nagle zapominaj�c j�zyka w g�bie. - Masz zbyt wielu przyjaci�. - Jasne, umiem m�wi�. Mo�e to w�a�nie to. - Mog�e� zg�osi� si� na ochotnika. Pomy�la�e�, jakie opowie�ci przyni�s�by� z wyprawy? Harp otworzy� usta, zamkn�� je i wzruszy� ramionami. Gawing nie nalega�. Domy�la� si� ju� przedtem, a teraz wie- dzia� na pewno. Harp si� ba�. - Nie mog� nic od nikogo wydoby� - rzek� Gawing. - Co ty s�ysza�e�? -1 dobre, i z�e wie�ci. Jest was dziewi�cioro, mia�o by� o�mio- ro. Ciebie do��czono po namy�le. Dobra wie�� to tylko plotka. Clave b�dzie waszym dow�dc�. - Clave? - We w�asnej osobie, W ka�dym razie mo�e to i prawda, �e Przy- w�dca pozbywa si� tych, kt�rych nie lubi. On... - Clave jest najlepszym �owc� k�py! Jest zi�ciem Przyw�dcy! - Ale nie �yje z Mayrin. Poza tym... rnog� si� tylko domy�la�. -Czego? - To zbyt skomplikowane. Mo�e nawet si� myl�. - Harp odp�y- n�� na bok. Dymny Pier�cie� by� bia�� lini� wy�aniaj�c� si� z bladoniebie- skiego nieba, zw�aj�c� si� �agodnym �ukiem ku zachodowi. Po dru- giej jego stronie l�ni� Gold, rozsnuty k��b spl�tanych burz. Spojrze- nie Gawinga pow�drowa�o wzd�u� �uku i w d�, ku wn�trzu, gdzie �uk rozp�ywa� si� w pobli�u Voy. Voy by� na dole, roz�arzony punk- cik, jak diament osadzony w pier�cieniu. Teraz wszystko by�o ja�niejsze i wyra�niejsze ni� za czas�w jego dzieci�stwa. Wtedy Voy wydawa� si� bardziej przy�miony. Gawing mia� dziesi�� lat, kiedy przeszed� Gold. Pami�ta�, jak nienawidzi� Uczonego za przepowiednie katastrofy, za strach, jaki te przepowiednie budzi�y. Wycie wiatru by�o wystarczaj�co przera�a- j�ce... ale Gold przeszed� i burze ucich�y. Atak alergii nast�pi� w kilka dni p�niej. Obecna susza trwa�a ju� od wielu lat, zanim osi�gn�a szczyt, ale Gawing natychmiast wyczu� katastrof�. O�lepiaj�cy b�l, jak szty- lety zatopione w oczach, ciekn�cy nos, ucisk w piersi. Rzadkie, su- che powietrze - wyja�nia� Uczony. Niekt�rzy je toleruj�, inni nie. Powiedziano mu, �e Gold zmniejszy� orbit� drzewa; drzewo prze- mie�ci�o si� bli�ej Vby, za nisko w stosunku do mediany Dymnego Pier�cienia. Gawingowi kazano spa� nad dziupl�, gdzie p�yn�y stru- myki. By�o to wcze�niej, zanim strumyki tak drastycznie si� skur- czy�y. Wiatr tak�e sta� si� silniejszy. Zawsze wia� wprost do dziupli. K�pa Quinna rozpo�ciera�a sze- rokie zielone �agle na wiatr, �api�c wszystko, co ni�s� ze sob�. Woda, py�, b�oto, insekty i wi�ksze zwierz�ta, wszystko by�o filtrowane przez ciasno splecione listowie lub zatrzymywane przez ga��zki. Grubsze ga��zie powoli przesuwa�y si� do przodu, na zach�d, wzd�u� konaru, by znikn�� w ogromnej sto�kowatej przepa�ci. Nawet stare chaty przesuwa�y si� w stron� dziupli, kt�ra je mia�d�y�a i poch�ania�a. Co kilka lat trzeba by�o budowa� nowe. Wszystko ci�gn�o w kierunku dziupli. Strumienie �ciekaj�ce wzd�u� pnia chwytano wcze�niej w studzienk�, ale woda i tak znika- �a w dziupli jako pomyje, a powraca�a jako woda z posi�k�w lub kiedy obywatele przychodzili tu, by pozbywa� si� odchod�w, to znaczy �karmi� drzewo". Poduszka z ga��zi ju� unios�a Martal kilka metr�w w d�. Jej to- warzysze cofn�li si� na kraw�d�, gdzie czeka� Alfin, stra�nik dziupli. Dzieci nauczono, jak opiekowa� si� drzewem. Kiedy Gawing by� m�odszy, jego obowi�zki obejmowa�y r�wnie� noszenie ziemi, nawozu i �mieci, pakowanie ich do dziupli, usuwanie kamieni, kt�re mo�na by�o jeszcze wykorzysta�, wyszukiwanie i wyrywanie chwa- st�w. Nie lubi� tej pracy - Alfin by� paskudnym szefem - ale pami�- ta�, �e niekt�re chwasty s� jadalne. Ros�y tu tak�e ziemskie ro�liny - tyto�, kukurydza i pomidory. Trzeba by�o je zebra�, zanim drzewo zd��y je wch�on��. W tych mrocznych czasach przelatuj�ca zdobycz zdarza�a si� bardzo rzadko. Nawet insekty wymiera�y. Nie by�o �ywno�ci dla plemienia, a co dopiero �mieci, by �ywi� insekty i drzewo. Ro�liny niemal obumar�y. Ga���, naga do po�owy, nie wypuszcza�a nowych li�ci. Alfin opiekowa� si� dziupl� przez okres d�u�szy ni� ca�e �ycie Gawinga. Skwaszony starzec z r�nych powod�w nienawidzi� po�owy 3 - Ca�kowe drzewa 33 plemienia. Kiedy� Gawing l�ka� si� go. Alfin bywa� na wszystkich pogrzebach, ale dopiero dzi� wydawa� si� naprawd� zdruzgotany, jak- by z trudem powstrzymywa� wybuch rozpaczy. Dzie� dobiega� kresu. Jasny punkt - s�o�ce - opada� i zachodzi� mg��. Nied�ugo poja�nieje i rozmyje si� na wschodzie. Tymczasem... oto nadchodzi Przyw�dca, starannie odziany i zakapturzony, by os�o- ni� si� przed �wiat�em, w otoczeniu Uczonego i Terma. Term, jasno- w�osy ch�opak o cztery lata starszy od Gawinga, wydawa� si� dziw- nie powa�ny. Gawing zastanawia� si�, czy �a�uje Martal, czy siebie. Uczony mia� na sobie starodawny kombinezon, wskazuj�cy na jego rang�. By� to dwucz�ciowy, �le dopasowany str�j z obrazkami na ramieniu. Spodnie si�ga�y mu ledwie za kolana, bluza ods�ania�a kawa� poro�ni�tego szarym w�osem brzucha. Przez niewyobra�aln� liczb� pokole� dziwna, l�ni�ca tkanina zaczyna�a si� przeciera� i Uczony nosi� j� ju� tylko na specjalne okazje. Term mia� racj�, pomy�la� nagle Gawing. Stary mundur dosko- nale pasowa�by na Harpa. Zabra� g�os Uczony, wychwalaj�c ostami przyczynek Martal do zachowania zdrowia drzewa. Przypomnia� obecnym, �e i oni tak�e pewnego dnia b�d� musieli spe�ni� ten obowi�zek. Nie m�wi� d�ugo - wkr�tce ust�pi� miejsca Przyw�dcy. Przyw�dca przem�wi�. O krewkim temperamencie Martal po- wiedzia� niewiele, za to rozwodzi� si� nad jej umiej�tno�ciami kuli- narnymi. Wspomnia� te� o innej ofierze, o synu, kt�ry by� ju� straco- ny dla K�py Quinna, gdziekolwiek si� znalaz�. M�wi� d�ugo, a my�li Gawinga b��dzi�y bez celu. Czterej m�odzie�cy wygl�dali jak wcielenie pe�nej szacunku uwagi, ale palcami st�p gmerali w k�pie koptera. Dojrza�e ro�liny reagowa�y wyrzuceniem str�k�w nasion uzbrojonych w wiruj�- ce �migie�ka. Ch�opcy stali nieruchomo w brz�cz�cej chmurze kop- ter�w. Dziuplowe rozrywki. Pozostali mieli k�opoty z zachowaniem powagi, ale Gawingowi jako� wcale nie by�o do �miechu. Mia� czte- rech braci i siostr�, i wszyscy umarli, zanim uko�czyli sze�� lat, po- dobnie jak wiele innych dzieci K�py Quinna. Teraz, w czasach g�o- du, umiera�y jeszcze cz�ciej... Gawing by� ostatni z rodziny. Wszystko, co dzisiaj zobaczy�, wywleka�o na wierzch stare wspom- nienia, jakby widzia� to po raz ostami. To tylko wyprawa �owiecka! Jego rozdygotany �o��dek wie- dzia� jednak swoje. Jak Gawing, bohater jedynej, i to zako�czonej kl�sk� wyprawy, m�g�by zosta� wybrany na ekspedycj� ostatniej nadziei? Zemsta za Laythona. Czy inni tak�e zostali za co� ukarani? Kim byli? Jak b�d� wyekwipowani? Kiedy wreszcie sko�czy si� ten po- grzeb? Przyw�dca m�wi� o suszy, o potrzebie ofiary, i dopiero teraz jego wzrok spocz�� na wybranych osobach, r�wnie� na Gawingu. Zanim przem�wienie dobieg�o ko�ca, Martal przeby�a kolejne dwa metry w d�. Przyw�dca pospiesznie odszed�. Dzie� jeszcze nie powr�ci�. Gawing p�dzi� w stron� Rynku. Sprz�t z�o�ono na siatce z suchych ga��zek, kt�r� Plemi� Quin- na nazywa�o ziemi�. Harpuny, zwoje liny, haki, bosaki, sieci, brunat- ne worki z szorstkiej tkaniny, p� tuzina strza�ostr�k�w, sanda�y do wspinania... krzepi�cy stosik rzeczy, kt�re utrzymaj� ich przy �yciu. Z wyj�tkiem... prowiantu? Prowiantu nie by�o. Inni ju� tu byli. Nawet na pierwszy rzut oka wydawali si� dzi- wacznym zbiorowiskiem. Gawing ujrza� znajom� twarz i zawo�a�: - Term! Ty te� idziesz? Term skr�ci� i podszed�. - Tak. Sam pomaga�em przy planowaniu wyprawy - rzek� dum- nie. Term by� rze�kim, radosnym ch�opcem uprawiaj�cym powa�ny i wymagaj�cy skupienia zaw�d. Przyby� wyposa�ony we w�asn� lin� i harpun. Wydawa� si� tryska� nerwow� energi�. Rozejrza� si� i za- wo�a�: - Och, drzewne �arcie! - Co to ma znaczy�? - A nic. - Tr�ci� stop� stos koc�w i mrukn��. - Przynajmniej nie wyruszymy nago. - Za to g�odni. - Mo�e na pniu znajdziemy co� do jedzenia. Lepiej, �eby tak by�o. Term od dawna by� przyjacielem Gawinga, ale s�aby z niego �owca. A Merril? Merril by�aby wysok� kobiet�, gdyby nie kr�tkie i pokrzywione nogi. Mia�a d�ugie, mocne palce, d�ugie, silne ra- miona. Dlaczego nie? U�ywa�a ich do wszystkiego, nawet do cho- dzenia. Teraz te� wisia�a na trzcinowej �cianie Rynku, spokojna, cierpliwa. Jednonogi Jiovan sta� obok niej, jedn� r�k� trzymaj�c si� ga��- zek, aby nie straci� r�wnowagi. Gawing pami�ta� Jiovana jako ener- gicznego, �mia�ego �owc�. A potem co� go zaatakowa�o, co�, czego nigdy nie opisa�. Jiovan wr�ci� na p� �ywy, z po�amanymi �ebrami i urwan� lew� nog�, z kikutem podwi�zanym lin�. W cztery lata p�- niej stare rany wci�� go bola�y i nigdy nikomu nie pozwoli� o tym zapomnie�. Glory by�a gruboko�cist�, poczciw� kobiet� w �rednim wieku, bezdzietn�. Niezgrabno�� przynios�a jej niechcian� popularno��. Wini�a o to gaw�dziarza Harpa, zreszt� nie bez racji. Kr��y�a opo- wie�� o klatce na indyki, a tak�e druga, dotycz�ca r�owej blizny biegn�cej wzd�u� prawej nogi Glory - pami�tka z czas�w, kiedy wci�� zajmowa�a si� gotowaniem. Nienawi�� w oczach Alfina si�ga�a czas�w, kiedy strzeli�a go w ucho drewnian� pa�k�; m�wi�a wiele o jego sk�onno�ci do chowa- nia urazy. Ogrodnik, �mieciarz, grabarz... nie, nie by� �owc�, a tym bardziej zdobywc�, a mimo to znalaz� si� tutaj. Nic dziwnego, �e wydaje si� zdruzgotany. Glory czeka�a ze skrzy�owanymi nogami i spuszczonym wzro- kiem. Alfin gapi� si� na ni� z serdeczn� nienawi�ci�. Merril wyda- wa�a si� spokojna, nieprzenikniona, za to Jiovan co� bez przerwy mamrota� pod nosem. I to maj� by� jego towarzysze? �o��dek Gawinga bole�nie za- cisn�� si� wok� musruma. I wtedy na Rynek ra�nym krokiem wszed� Clave z m�od� kobie- t� u ka�dego ramienia. Rozejrza� si� woko�o z tak� min�, jakby by� zadowolony z tego, co widzi. Wi�c to prawda. Clave szed� z nimi. Obserwowali, jak szturcha stop� kup� ekwipunku. - Dobrze � rzek� z u�miechem i powi�d� wzrokiem po twarzach towarzyszy. - B�dziemy musieli nie�� ca�e to drzewne �arcie. Za- cznijcie si� dzieli�. Pewnie zechcecie nie�� wszystko na plecach, sczepione lin�, ale wyb�r nale�y do was. Je�li kto� zgubi baga�, wy�l� go do domu. Musrum nareszcie u�o�y� si� w brzuchu Gawinga. Clave by� ide- alnym �owc�: wysoki, o d�ugim, smuk�ym ciele - dwa i p� metra ko- �ci i mi�ni. By� w stanie podnie�� cz�owieka, owijaj�c palce jednej d�oni wok� jego g�owy, a d�ugimi palcami st�p m�g� rzuci� kamie� r�wnie skutecznie, jak Gawing r�k�. Jego towarzyszkami by�y Jayan i Jinny, bli�niaczki, ciemne, �adne c�rki Martal i dawno zmar�ego �owcy. Bez polecenia zacz�y �adowa� ekwipunek w worki. Inni podeszli, by pom�c. - Przyjmuj�, �e ty jeste� dow�dc�? - przem�wi� Alfin. - Zgadza si�. - A co w�a�ciwie mamy z tym wszystkim zrobi�? - Ruszamy w g�r� pnia. Po drodze musimy odnawia� znaki puinna. B�dziemy szli tak d�ugo, a� znajdziemy co�, co uratuje ple- mi�. Mo�e jedzenie... - Na nagim pniu? Clave zmierzy� go wzrokiem. - Sp�dzili�my ca�e �ycie na dw�ch klomterach ga��zi. Uczony powiada, �e pie� ma sto klomter�w d�ugo�ci. Mo�e wi�cej. Nie wie- my, co tam jest. Tu nie mamy tego, czego potrzebujemy. - Wiesz, dlaczego idziemy. Wyrzucaj� nas - odpar� Alfin. - O dziewi�� g�b mniej do �ywienia i popatrz tylko, kto... Clave wpad� mu w s�owo. Przerwa�by nawet piorunowi, gdyby zechcia�. - Chcesz zosta�, Alfin? - zapyta�. Czeka�, ale Alfin nie odpo- wiedzia�. - Zosta�, prosz� bardzo. Ty b�dziesz si� t�umaczy�, dla- czego nie poszed�e�. - Id�. - G�os Alfina brzmi