262
Szczegóły |
Tytuł |
262 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
262 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 262 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
262 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ALISTAIR MACLEAN
Z�OTE WROTA
TYTU� ORYGINA�U THE GOLDEN GATE
PRZE�O�Y� JERZY �EBROWSKI
T�umacz dedykuje polsk� edycj� �Z�otych Wr�t� pami�ci p�k. Stanis�awa Je�y�skiego, mi�o�nika tw�rczo�ci MacLeana, kierownika Redakcji Literatury Pi�knej Wydawnictwa MON, zmar�ego tragicznie w dniu, w kt�rym niniejszy przek�ad mia� trafi� do Jego r�k.
ROZDZIA� PIERWSZY
Akcja wymaga�a i�cie saperskiej precyzji. Musia�a dor�wna�, je�li nie skali, to dba�o�ci o najdrobniejszy szczeg�, operacji l�dowania aliant�w podczas wojny w Europie. Tak w�a�nie si� sta�o. Wszystko nale�a�o przygotowa� w pe�nej konspiracji i tajemnicy. Dopilnowano tego. Niezb�dne by�o skoordynowanie dzia�a� do u�amka sekundy. I to osi�gni�to. Wszystkich ludzi nale�a�o wielokrotnie wypr�bowa� i szkoli� tak d�ugo, dop�ki nie grali swych r�l bezb��dnie i automatycznie. Tak w�a�nie ich przeszkolono. Trzeba by�o uwzgl�dni� ka�d� ewentualno��, ka�de mo�liwe odchylenie od planu. Zadbano i o to. Wiara w powodzenie akcji, niezale�nie od trudno�ci i nieoczekiwanych zdarze�, musia�a by� absolutna. I by�a.
Szef grupy, Peter Branson, wprost emanowa� pewno�ci� siebie. Mia� trzydzie�ci osiem lat, metr osiemdziesi�t wzrostu, by� dobrze zbudowanym brunetem o mi�ej powierzchowno�ci, z grymasem wiecznego u�miechu na ustach i jasnoniebieskimi oczami, kt�re od lat ju� nie potrafi�y si� �mia�. Mia� na sobie mundur policyjny, ale policjantem nie by�. Podobnie jak �aden z jedenastu m�czyzn, zebranych w opuszczonym gara�u dla ci�ar�wek niedaleko brzeg�w jeziora Merced, w p� drogi mi�dzy Da�y City na po�udniu a San Francisco na p�nocy, chocia� trzech z nich nosi�o takie same mundury jak Branson.
Jedyny stoj�cy tam pojazd sprawia� sm�tne wra�enie, jakby znajdowa� si� nie na swoim miejscu w tej b�d� co b�d� zwyk�ej, pozbawionej wr�t szopie. By� to autobus, cho� zgodnie z og�lnie przyj�tymi kryteriami trudno by go okre�li� tym mianem. G�rn� cz�� bogato l�ni�cego kolosa, je�li nie liczy� skrzy�owanych wspornik�w z nierdzewnej stali, zbudowano w ca�o�ci z lekko przyciemnionego szk�a. Pojazd nie mia� normalnych siedze�. Znajdowa�o si� w nim oko�o trzydziestu foteli obrotowych, przytwierdzonych do pod�ogi, ale porozstawianych z pozoru bez�adnie. W ich szerokich bocznych oparciach umieszczono wysuwane blaty, jakie s�u�� do podawania posi�k�w w samolotach. Z ty�u pojazdu by�a toaleta i doskonale zaopatrzony barek. Za barkiem znajdowa� si� pomost obserwacyjny, kt�rego pod�og� chwilowo usuni�to, ods�aniaj�c przepastny baga�nik. By� wype�niony niemal w ca�o�ci, ale nie baga�em. Ogromne wn�trze, szerokie na ponad dwa metry i tak samo d�ugie, mie�ci�o mi�dzy innymi: dwie pr�dnice elektryczne na benzyn�, dwa reflektory dwudziestocalowe i wiele mniejszych, dwie sztuki bardzo dziwnie wygl�daj�cej broni w kszta�cie pocisku na tr�jnogu, pistolety maszynowe, du�� nie oznakowan� drewnian� skrzyni�, cztery mniejsze skrzynki, tak�e z drewna, ale impregnowanego, oraz rozmaite inne przedmioty, spo�r�d kt�rych szczeg�lnie rzuca�y si� w oczy du�e zwoje lin. Ludzie Bransona wci�� jeszcze �adowali.
Autobus, jeden z sze�ciu w og�le wyprodukowanych, kosztowa� Bransona dziewi��dziesi�t tysi�cy dolar�w, ale bior�c pod uwag� cel, do kt�rego zamierza� go wykorzysta�, uwa�a� to za drobn� inwestycj�.
Firmie w Detroit oznajmi�, �e kupuje pojazd na �yczenie milionera, kt�ry pragnie unikn�� rozg�osu, a przy tym jest ekscentrykiem i chce mie� autobus pomalowany na ��to. Rzeczywi�cie, kiedy go dostarczono, by� ��ty. Teraz l�ni� nieskaziteln� biel�.
Dwa z pozosta�ych pi�ciu autobus�w zakupili najprawdziwsi ekstrawertyczni milionerzy, kt�rzy zamierzali je wykorzystywa� podczas swych luksusowych wakacyjnych woja�y. Oba pojazdy mia�y tylne rampy, gdzie mie�ci�y si� mini�samochody. Oba, najprawdopodobniej, pozostawa� b�d� przez jakie� pi��dziesi�t tygodni w roku w specjalnie zbudowanych gara�ach.
Dalsze trzy autobusy zakupi� rz�d.
Jeszcze nie �wita�o.
Trzy bia�e autobusy sta�y w gara�u w �r�dmie�ciu San Francisco. Du�e przesuwane drzwi by�y zamkni�te i zaryglowane. Na le�aku w rogu spa� spokojnie m�czyzna w cywilu, bezw�adnymi d�o�mi przytrzymuj�c na kolanach karabin z odci�t� luf�. Drzema�, kiedy zjawi�o si� dw�ch intruz�w i teraz trwa� w b�ogiej nie�wiadomo�ci, �e oto zapad� w jeszcze g��bszy sen, wdychaj�c bezwiednie gaz z rozpylacza. Obudzi si� za godzin�, r�wnie nie�wiadomy tego, co si� wydarzy�o, i z ca�� pewno�ci� nie przyzna si� zwierzchnikom, �e jego czujno�� zosta�a nieco u�piona.
Wszystkie trzy autobusy, przynajmniej zewn�trznie, nie r�ni�y si� od zakupionego przez Bransona, chocia� �rodkowy mia� dwie szczeg�lne cechy, z kt�rych jedna tylko by�a widoczna. Wa�y� o dwie tony wi�cej ni� pozosta�e, bo szk�o kuloodporne jest o wiele ci�sze ni� zwyk�e, a w owych autobusach z szybami panoramicznymi stosowano ogromne szklane tafle. Przy tym jego wn�trze stanowi�o zaiste ilustracj� marzenia sybaryty. Czeg� zreszt� innego mo�na si� spodziewa� w poje�dzie przeznaczonym do osobistego u�ytku g�owy pa�stwa?
Autobus prezydenta wyposa�ono w dwie du�e, stoj�ce naprzeciw siebie sofy, tak g��bokie, mi�kkie i wygodne, �e cz�owiek z nadwag�, kt�remu nie brakowa�o przezorno�ci, powinien by� pomy�le� dwa razy, nim zag��bi� si� w jednej z nich, bo powr�t do pozycji pionowej musia� wymaga� ogromnej si�y woli albo u�ycia d�wigu. Znajdowa�y si� tam te� cztery fotele o podobnej, zdradliwie kusz�cej konstrukcji.
I to by�o wszystko, je�li chodzi o miejsca do siedzenia. By�y tam r�wnie� przemy�lnie ukryte kurki z lodowato zimn� wod�, par� porozstawianych miedzianych stolik�w do kawy i l�ni�ce, poz�acane wazony, kt�re czeka�y na codzienn� dostaw� �wie�ych kwiat�w. Dalej znajdowa�a si� toaleta i bar, kt�rego pojemne ch�odziarki w tych szczeg�lnych i niezwyk�ych okoliczno�ciach wype�niono g��wnie sokami owocowymi i napojami bezalkoholowymi, co stanowi�o uk�on w stron� honorowych go�ci prezydenta, kt�rzy byli Arabami i muzu�manami.
Jeszcze dalej, w oszklonej kabinie zajmuj�cej ca�� szeroko�� autobusu, mie�ci�o si� centrum ��czno�ci � labirynt zminiaturyzowanych system�w elektronicznych � stale obs�ugiwane, gdy tylko prezydent by� na miejscu. Podobno instalacja ta kosztowa�a wi�cej ni� sam pojazd. Opr�cz systemu radiotelefon�w, za pomoc� kt�rych mo�na by�o skontaktowa� si� z dowolnym miejscem na Ziemi, znajdowa� si� tam rz�d r�nokolorowych guzik�w w szklanej obudowie, daj�cej si� otworzy� tylko za pomoc� specjalnego klucza. Guzik�w tych by�o pi��. Naciskaj�c pierwszy uzyskiwa�o si� natychmiastowe po��czenie z Bia�ym Domem w Waszyngtonie. Drugi ��czy� z Pentagonem, trzeci � z dow�dztwem strategicznych si� powietrznych, czwarty z Moskw�, a pi�ty z Londynem. Prezydent nie tylko musia� by� w sta�ym kontakcie ze swymi si�ami zbrojnymi, ale chronicznie cierpia� na �chorob� telefoniczn��, i to do tego stopnia, �e mia� wewn�trzn� lini� prowadz�c� z miejsca, gdzie zwykle siedzia� w autobusie, do kabiny ��czno�ci z ty�u.
Intruz�w interesowa� jednak nie ten autobus, lecz stoj�cy na lewo od niego. Weszli przednimi drzwiami i natychmiast odsun�li metalow� pokryw� obok siedzenia kierowcy. Jeden z m�czyzn po�wieci� w d� latark�. Najwyra�niej od razu znalaz� to, czego szuka�, bo wyci�gn�� r�k� ku g�rze i odebra� od swego towarzysza co�, co wygl�da�o jak polietylenowa torba z kitem, do kt�rej by� przymocowany metalowy cylinder o d�ugo�ci siedmiu centymetr�w i �rednicy najwy�ej trzech.
Przymocowa� to wszystko dok�adnie przylepcem do metalowego wspornika. Wygl�da�o na to, �e wie, co robi. I rzeczywi�cie. Szczup�y, trupio blady Reston by� znanym specjalist� od materia��w wybuchowych.
M�czy�ni przeszli na ty� autobusu i udali si� za bar. Reston wszed� na sto�ek, odsun�� drzwiczki g�rnej szafki i obejrza� butelki z alkoholem. Co, jak co, ale pragnienie nie mog�o dokucza� ludziom prezydenta. W stojakach tkwi�y pionowo dwa rz�dy butelek. W pierwszych dziesi�ciu od lewej, ustawionych po pi�� w szeregu, by� bourbon i szkocka. Reston pochyli� si�, przejrza� zawarto�ci butelek stoj�cych pod szafk� i stwierdzi�, �e te na dole odpowiada�y dok�adnie tym w �rodku i by�y r�wnie pe�ne. Wydawa�o si� nieprawdopodobne, �eby w najbli�szym czasie ktokolwiek zainteresowa� si� wn�trzem szafki.
Reston wyj�� z okr�g�ych otwor�w pierwszych dziesi�� butelek i poda� je swemu towarzyszowi. Ten postawi� pi�� na kontuarze, a pozosta�e w�o�y� do brezentowej torby, najwyra�niej przyniesionej w tym celu. Nast�pnie wr�czy� Restonowi dziwnie wygl�daj�cy przyrz�d, kt�ry sk�ada� si� z trzech cz�ci: niewielkiego cylindra, podobnego do tego, jaki za�o�yli z przodu pojazdu, urz�dzenia w kszta�cie ula o wysoko�ci najwy�ej pi�ciu centymetr�w i takiej�e �rednicy oraz czego�, co bardzo przypomina�o wygl�dem ga�nic� samochodow�, z t� istotn� r�nic�, �e g�owic� sporz�dzono z plastiku. Dwa ostatnie przedmioty by�y przymocowane drutami do cylindra.
�Ul� mia� u do�u gumow� przyssawk�, ale Reston, najwyra�niej nie wykazuj�c zbytniego zaufania do przyssawek, wyj�� tubk� szybkoschn�cego kleju i posmarowa� obficie podstaw� urz�dzenia. Potem docisn�� je mocno do tylnej �cianki szafki, umocowa� przylepcem do du�ego i ma�ego cylindra, a ca�o�� do wewn�trznego rz�du okr�g�ych otwor�w, w kt�rych tkwi�y butelki. Pi�� butelek stoj�cych z przodu wr�ci�o na swoje miejsca. Urz�dzenie by�o ca�kowicie niewidoczne.
Zasun�� drzwiczki, odstawi� sto�ek i razem ze swym towarzyszem wysiad� z autobusu. Stra�nik wci�� spokojnie spa�. Obaj m�czy�ni wyszli tymi samymi bocznymi drzwiami, przez kt�re wcze�niej wchodzili, po czym zamkn�li je na klucz. Reston wyj�� kr�tkofal�wk�.
� P 1? � zapyta�.
Wzmocniony g�os pop�yn�� czysto z g�o�nika zainstalowanego w tablicy rozdzielczej autobusu, kt�ry sta� w gara�u na p�noc od Daly City. Branson w��czy� aparat.
� S�ucham.
� W porz�dku.
� Dobrze.
W g�osie Bransona nie by�o podniecenia. Nic dziwnego. Po sze�ciu tygodniach intensywnych przygotowa� by�by raczej zaskoczony, gdyby co� si� nie uda�o.
� Wracaj z Mackiem do mieszkania. Czekajcie.
Johnson i Bradley byli zaskakuj�co podobni do siebie. Obaj przystojni, niewiele po trzydziestce, o prawie identycznych sylwetkach i blond w�osach. Byli r�wnie� uderzaj�co podobni, zar�wno budow�, jak i karnacj�, do dw�ch zbudzonych w�a�nie ze snu m�czyzn, kt�rzy le�eli na ��kach w pokoju hotelowym i patrzyli na przyby�ych ze zrozumia�� mieszanin� zdziwienia i oburzenia. Jeden z nich odezwa� si�:
� Kim, u diab�a, jeste�cie i co tu, do cholery, robicie?!
� Niech pan b�dzie �askaw zmieni� ton i uwa�a� na dob�r s��w � odpar� Johnson � jak przystoi oficerowi morskich si� powietrznych. Niewa�ne, kim jeste�my. A jeste�my tu, bo potrzebujemy nowych ubra�.
Spojrza� na trzyman� w d�oni berett�, wskazuj�cym palcem lewej r�ki dotykaj�c t�umika.
� Nie musz� chyba m�wi� panom, co to jest.
Nie musia� im m�wi�. Johnson i Bradley byli zawodowcami pracuj�cymi na zimno i ze spokojem. Ich mro��ce krew w �y�ach opanowanie nie zach�ca�o do dyskusji i powstrzymywa�o nawet my�l o jakimkolwiek dzia�aniu. Johnson sta�, na poz�r niedbale trzymaj�c bro� przy boku, gdy tymczasem Bradley otworzy� przyniesion� torb� podr�n�, wyci�gn�� d�ugi sznur i zwi�za� obu m�czyzn z szybko�ci� i sprawno�ci� wskazuj�c� na d�ugoletnie do�wiadczenie lub intensywn� praktyk� w tym wzgl�dzie. Gdy sko�czy�, Johnson otworzy� szaf�, wyj�� z niej dwa mundury, poda� jeden Bradleyowi i powiedzia�:
� Sprawd�, jak le��.
Nie tylko mundury, ale tak�e czapki pasowa�y niemal idealnie. Johnson zdziwi�by si�, gdyby by�o inaczej. Branson, drobiazgowy planista, rzadko, cokolwiek przeoczy�.
Bradley przejrza� si� w du�ym lustrze i stwierdzi� ze smutkiem:
� Powinienem by� pozosta� po drugiej stronie barykady. Mundur porucznika morskich si� powietrznych USA doskonale na mnie le�y. Ty zreszt� te� nie�le wygl�dasz.
Jeden ze zwi�zanych m�czyzn odezwa� si�:
� Po co wam te mundury?
� Zawsze uwa�a�em, �e piloci helikopter�w marynarki s� inteligentni. M�czyzna wpatrywa� si� w niego.
� Bo�e, nie chcecie chyba powiedzie�
� Zgadza si�. I z pewno�ci� obaj latali�my na �mig�owcach Sikorsky�ego o wiele cz�ciej ni� kt�rykolwiek z was.
� Ale po co mundury? Dlaczego kradniecie nam mundury? Przecie� mo�na bez problemu je uszy�! Dlaczego�
� Oszcz�dzamy. Jasne, �e mogliby�my je uszy�. Ale nie mo�emy zrobi� na zam�wienie wszystkich dokument�w, kt�re przy sobie nosicie. Legitymacje, koncesje, ca�y ten kram. � Obmaca� kieszenie munduru. � Nie ma tego tutaj. Wi�c gdzie?
Drugi ze zwi�zanych m�czyzn odpar�:
� Id�cie do diab�a!
Wyraz jego twarzy wskazywa�, �e naprawd� im tego �yczy,
Johnson by� opanowany.
� Teraz jest martwy sezon dla bohater�w. No wi�c gdzie?
M�czyzna odpowiedzia�:
� Nie tutaj. Marynarka uwa�a te dokumenty za tajne. Trzeba je deponowa� w sejfie kierownika hotelu.
Johnson westchn��.
� M�j Bo�e! Po co tak utrudnia�? Wczoraj wieczorem siedzia�a w fotelu ko�o recepcji pewna m�oda dama. Rudow�osa. �liczna. Mo�e sobie przypominacie?
Zwi�zani m�czy�ni wymienili b�yskawiczne spojrzenia. By�o jasne, �e sobie przypominaj�.
� Ta pani zezna�aby w s�dzie pod przysi�g�, �e �aden z was niczego nie zdeponowa�. � U�miecha� si� ch�odno. � Wola�aby pewnie trzyma� si� jak najdalej od s�du, ale je�li m�wi, �e depozytu nie by�o, to nie by�o. B�d�my rozs�dni. Mo�ecie zrobi� trzy rzeczy. Powiedzie� nam od razu. Da� si� zakneblowa� i zacz�� m�wi� po kr�tkiej perswazji. A je�li i to nie przyniesie rezultatu, b�dziemy szuka�. A panowie popatrz�. Oczywi�cie, je�li b�d� przytomni.
� Zamierzacie nas zabi�? � A po c� by? � zdziwienie Bradleya by�o najzupe�niej szczere.
� Mo�emy was zidentyfikowa�.
� Nigdy wi�cej nas nie zobaczycie.
� Mo�emy rozpozna� dziewczyn�.
� Ale nie wtedy, gdy zdejmie rud� peruk�.
Poszpera� w torbie i wyci�gn�� kombinerki. Wygl�da� na zrezygnowanego.
� Szkoda czasu. Zalep im usta.
Zwi�zani m�czy�ni spojrzeli na siebie. Jeden pokr�ci� g�ow� przecz�co, drugi westchn��. Potem pierwszy u�miechn�� si�, niemal ze skruch�:
� Chyba nie ma sensu si� stawia�, a ja nie chcia�bym, �eby m�j wygl�d na tym ucierpia�. Pod materacami. W nogach ��ka.
Dokumenty faktycznie by�y pod materacami. Johnson i Bradley zajrzeli do obu portfeli, popatrzyli na siebie, skin�li g�owami i wyci�gn�wszy z ka�dego wcale poka�n� sumk� w banknotach dolarowych, po�o�yli pieni�dze na nocnych szafkach ko�o ��ek. Jeden z m�czyzn stwierdzi�:
� Jeste�cie par� stukni�tych oszust�w.
� Mo�e nied�ugo b�d� wam bardziej potrzebne ni� nam � odpar� Johnson.
Wyci�gn�� pieni�dze z dopiero co zdj�tej marynarki i prze�o�y� je do munduru. Bradley uczyni� to samo.
� Mo�ecie zabra� nasze garnitury. Trudno wyobrazi� sobie ameryka�skich oficer�w ganiaj�cych po mie�cie w pasiastych gaciach. A teraz, niestety, musimy pan�w zakneblowa�.
Si�gn�� do torby. Jeden z m�czyzn, z wyrazem podejrzliwo�ci i przestrachu w oczach, pr�bowa� bezskutecznie usi��� na ��ku. � Powiedzia� pan, �e�
� Zrozumcie, gdyby�my chcieli was zabi�, nawet na korytarzu nikt by niczego nie us�ysza�. Bro� z t�umikiem nie robi ha�asu. My�licie, �e chcemy us�ysze� wasze wrzaski, gdy tylko wyjdziemy za pr�g? Zreszt� to zak��ci�oby spok�j s�siadom.
Gdy m�czy�ni zostali zakneblowani, Johnson stwierdzi�:
� No i, rzecz jasna, nie �yczymy sobie, �eby�cie skakali i miotali si� po pokoju, stukali w pod�og� czy �ciany. Niestety, nie mo�emy wam przez par� najbli�szych godzin pozwoli� na �adne ha�asy. Przykro mi.
Pochyli� si�, wyj�� z torby co�, co wygl�da�o na pojemnik z aerozolem i rozpyli� mgie�k� gazu w twarze obu zwi�zanych m�czyzn. Potem opu�cili pok�j, zostawiaj�c na drzwiach wywieszk� �nie przeszkadza�. Johnson dwukrotnie przekr�ci� klucz, wyj�� kombinerki, zacisn�� je na kluczu z ca�ej si�y i uci�� go, pozostawiaj�c koniec zaklinowany w zamku.
Na dole podeszli do recepcjonisty, weso�ego ch�opaka, kt�ry rado�nie ich powita�.
Johnson zapyta�:
� Nie mia� pan dy�uru wczoraj wieczorem?
� Nie, sir. Moi szefowie pewnie by w to nie uwierzyli, ale nawet recepcjonista potrzebuje od czasu do czasu troch� snu. � Popatrzy� na nich z zainteresowaniem. � Przepraszam za �mia�o��, ale czy to nie panowie w�a�nie macie si� dzi� opiekowa� prezydentem? Johnson u�miechn�� si�.
� Nie jestem pewien, czy prezydent zgodzi�by si� z tym okre�leniem. Ale rzeczywi�cie. To nie tajemnica. Zamawiali�my wczoraj budzenie. Ashbridge i Martinez. Czy to odnotowano?
� Tak, sir. � Recepcjonista wykre�li� dwa nazwiska.
� Aha. Zostawili�my w pokoju par� rzeczy, kt�re � �e tak powiem � s� w�asno�ci� marynarki. W zasadzie nie powinni�my tego robi�. Zechce pan zadba�, by nikt si� tam nie kr�ci� do naszego powrotu? Jakie� trzy godziny.
� Mo�e pan na mnie polega�, sir. � Recepcjonista zrobi� notatk�.
� Wywieszka �nie przeszkadza攅
� To ju� za�atwione.
Wyszli na ulic� i zatrzymali si� przy pierwszym automacie telefonicznym. Johnson wszed� do �rodka z torb�, si�gn�� do jej wn�trza i wyj�� kr�tkofal�wk�. Natychmiast uzyska� po��czenie z Bransonem, kt�ry czeka� cierpliwie w rozsypuj�cym si� gara�u na p�noc od Daly City.
� P 1? � odezwa� si�.
� S�ucham.
� W porz�dku.
� Dobrze. Wchodzicie do akcji.
W�a�nie wschodzi�o s�o�ce, gdy sze�ciu m�czyzn wy�oni�o si� z chaty po�o�onej w�r�d wzg�rz w pobli�u Sausalito w okr�gu Marin, na p�noc od San Francisco. Tworzyli trudn� do okre�lenia i niezbyt poci�gaj�c� grup�. Czterech mia�o na sobie robocze kombinezony, dw�ch sp�owia�e p�aszcze przeciwdeszczowe wygl�daj�ce tak, jakby podw�dzono je jakiemu� ma�o czujnemu strachowi na wr�ble. Wcisn�li si� do sfatygowanego, p�ci�arowego chevroleta i skierowali w stron� miasta. Przed nimi rozci�ga� si� niezwyk�y widok. Na po�udniu most Z�ote Wrota i poszczerbiona sylwetkami wie�owc�w � jak na Manhattanie � linia horyzontu San Francisco. W kierunku po�udniowo�wschodnim, na p�noc od przystani rybackiej, na tle wyspy Treasure i mostu do Oakland, widocznych po drugiej stronie zatoki, le�a�a � w nieco sztucznym blasku wczesnych promieni s�o�ca � nies�awna wyspa Alcatraz. Na wschodzie by�o wida� wysp� Angel, najwi�ksz� w zatoce, a na p�nocnym wschodzie Belvedere, Tiburon i, dalej jeszcze, rozleg�e wody zatoki San Pablo, rozp�ywaj�cej si� w nico��. Niewiele jest na �wiecie pi�kniejszych i bardziej efektownych widok�w ni� ten z Sausalito. Skoro m�wi�, �e trzeba serca z kamienia, by taki widok cz�owieka nie poruszy�, sz�stka m�czyzn w chevrolecie najwyra�niej nosi�a w piersiach spory kamienio�om. Dotarli do g��wnej ulicy, min�li ustawione nienagannie rz�dy jacht�w i nader chaotyczny labirynt przystani, a� wreszcie kierowca skr�ci� w boczn� uliczk�, zaparkowa� i wy��czy� silnik. Wysiad� z wozu razem z siedz�cym obok m�czyzn�. �ci�gn�li p�aszcze, spod kt�rych ukaza�y si� mundury policji stanu Kalifornia. Kierowca, sier�ant o imieniu Giscard, mia� przynajmniej metr dziewi��dziesi�t wzrostu. By� t�gi, czerwony na twarzy, ma�om�wny, a je�li doda� do tego ch�odne, zuchwa�e spojrzenie, stanowi� wz�r stuprocentowego, twardego gliny. W istocie spotkania z policjantami by�y dla Giscarda chlebem powszednim, ale stara� si�, o ile to mo�liwe, nie zawiera� z nimi zbyt bliskiej znajomo�ci, gdy tyle ju� razy, cho� jak dot�d bez powodzenia, pr�bowali wsadzi� go za kratki. Drugi z m�czyzn, Parker, by� wysoki, szczup�y i antypatyczny. Za glin� m�g� go wzi�� w najlepszym wypadku kr�tkowidz albo kto� patrz�cy ze znacznej odleg�o�ci. Nieustanna czujno�� i zgorzknienie widoczne na jego twarzy wynika�y zapewne z faktu, �e mia� znacznie mniej szcz�cia ni� sier�ant w unikaniu d�ugiego ramienia sprawiedliwo�ci.
Skr�cili za r�g i weszli do miejscowego komisariatu policji. Za balustrad� siedzia�o dw�ch policjant�w: jeden bardzo m�ody, drugi o tyle starszy, �e m�g�by by� jego ojcem. Wygl�dali na zm�czonych i przygaszonych, co by�o ca�kiem naturalne u ludzi spragnionych snu, ale okazali si� uprzejmi i uczynni.
� Dzie� dobry, dzie� dobry � Giscard potrafi� by� doprawdy bardzo energiczny, jak przysta�o na cz�owieka, kt�ry wywi�d� w pole po�ow� si� policyjnych Wybrze�a. � Sier�ant Giscard. Policjant Parker.
� Wyj�� z kieszeni kartk� z d�ug� list� nazwisk. � Zapewne panowie Mahoney i Nimitz?
� Zgadza si� � Mahoney, prostolinijny ch�opak, mia�by niejakie trudno�ci z ukryciem swego irlandzkiego pochodzenia. � Ale sk�d pan wie?
� Wiem, bo potrafi� czyta�: � Niuanse salonowej konwersacji by�y Giscardowi obce. � Domy�lam si� zatem, �e szef nie powiadomi� pan�w o naszej wizycie. No c�, to przez ten cholerny przejazd prezydenta. S�dz�c z tego, co ju� dzi� stwierdzi�em, ta ostatnia kontrola wcale nie jest strat� czasu. Zdziwi�oby pan�w, jak wielu jest w tym stanie niepi�miennych albo g�uchych jak pie� policjant�w. Nimitz zachowywa� si� uprzejmie.
� Gdyby zechcia� nam pan powiedzie�, sier�ancie, w czym zawinili�my�
� Ale� panowie w niczym nie zawinili � spojrza� na kartk�. � Chodzi o cztery sprawy. Kiedy przychodzi dzienna zmiana? Ilu ludzi? Gdzie s� wozy patrolowe? Gdzie s� cele?
� To wszystko?
� Wszystko. Macie dwie minuty. I prosz� o po�piech. Musz� skontrolowa� wszystkie posterunki st�d a� do Richmond, po drugiej stronie mostu.
� Godzina �sma. O�miu ludzi: dwa razy wi�cej ni� zwykle. Samochody�
� Chcia�bym je zobaczy�.
Nimitz wzi�� klucze z tablicy i poprowadzi� obu m�czyzn za r�g bloku. Otworzy� podw�jne drzwi. Dwa wozy policyjne l�ni�y niewiarygodnym blaskiem modeli z salonu samochodowego, co mog�o si� zdarzy� tylko przy tak szczeg�lnej okazji, jak przejazd prezydenta, kr�la i ksi�cia przez rejon podleg�y komisariatowi.
� Gdzie s� kluczyki?
� W stacyjkach.
Po powrocie do komisariatu Giscard wskaza� g�ow� drzwi wej�ciowe.
� A klucze?
� S�ucham?
Giscard nie okaza� zniecierpliwienia.
� Wiem, �e zwykle nie zamykacie drzwi na, klucz. Ale dzi� rano wszyscy mog� st�d wychodzi� w du�ym po�piechu. Chce pan zostawi� posterunek nie strze�ony?
� Rozumiem. � Nimitz wskaza� klucze na tablicy.
� A teraz cele.
Nimitz poszed� przodem, zabieraj�c ze sob� klucze. Cele znajdowa�y si� zaledwie o dwa metry dalej, ale naro�nik �ciany os�ania� je przed wzrokiem co wra�liwszych obywateli, kt�rzy � jakkolwiek niech�tnie � mieli okazj� odwiedza� komisariat. Gdy Nimitz wszed�, Giscard wyj�� bro� z kabury i przytkn�� mu j� do plec�w.
� Martwy policjant � stwierdzi� Giscard � nikomu si� nie przyda.
Parker przy��czy� si� do nich po dziesi�ciu sekundach, popychaj�c przed sob� rozjuszonego i oszo�omionego Mahoneya.
Obydwu wi�ni�w zakneblowano i posadzono na pod�odze plecami do krat, z r�kami wetkni�tymi mi�dzy metalowe pr�ty i zakutymi w kajdanki. S�dz�c z ich z�owrogich spojrze� dobrze si� sta�o, �e zostali dok�adnie zakneblowani. Giscard w�o�y� klucze do kieszeni, zdj�� dwa pozosta�e komplety z tablicy i puszczaj�c przodem Parkera zamkn�� drzwi wej�ciowe. Klucz r�wnie� wsadzi� do kieszeni. Nast�pnie obszed� budynek i otworzy� gara�. Razem z Parkerem wyprowadzili samochody, a gdy Giscard zamyka� drzwi � oczywi�cie, lokuj�c potem klucze w kieszeni � Parker poszed� po pozosta�ych czterech m�czyzn z chevroleta. Kiedy si� zjawili, nie byli ju�, co ciekawe, odzianymi w kombinezony robotnikami, lecz wygl�dali jak �ywa, barwna reklama policji stanu Kalifornia.
Pojechali na p�noc autostrad� US 101, potem skr�tem na zach�d do drogi numer jeden, min�li Myir Woods z wysokimi na ponad siedemdziesi�t metr�w sekwojami, kt�re pami�ta�y jeszcze czasy przedchrze�cija�skie, a� wreszcie zatrzymali si� w rezerwacie Mount Tamalpais.
Giscard wyj�� kr�tkofal�wk�, pasuj�c� mu doskonale do munduru, i odezwa� si�:
� P1?
Branson dalej czeka� cierpliwie w autobusie w opuszczonym gara�u.
� S�ucham.
� W porz�dku.
� Dobrze. Zosta�cie.
Dziedziniec i ulica obok luksusowego karawanseraju na szczycie wzg�rza Nob Hill by�y niemal puste,� co nie mog�o dziwi� o tak wczesnej porze. Znajdowa�o si� tam tylko siedmiu ludzi. Sze�ciu sta�o na stopniach schod�w przed hotelem, w kt�rym minionej nocy zgromadzono wi�cej �ywej got�wki ni� kiedykolwiek w jego d�ugiej i znakomitej historii. Si�dmy � wysoki, przystojny m�czyzna o orlim nosie i wygl�dzie m�odzie�czym pomimo szpakowatych w�os�w, ubrany w nienaganny garnitur w drobn� kratk� � przechadza� si� z wolna wzd�u� ulicy. Jak nale�a�o wnioskowa� ze spojrze� wymienianych przez sze�ciu m�czyzn � dw�ch przy drzwiach, dw�ch policjant�w i dw�ch cywili, kt�rym p�aszcze dziwnie nie uk�ada�y si� pod lewymi pachami � jego obecno�� najwyra�niej coraz bardziej ich dra�ni�a. W ko�cu, po kr�tkiej wymianie zda�, jeden z umundurowanych m�czyzn zszed� po schodach i zbli�y� si� do niego.
� Dzie� dobry, sir. Prosz� nie mie� mi tego za z�e, ale zechce pan st�d odej��. Mamy tu pewne zadanie do wykonania.
� A sk�d pan wie, czy i ja nie mam?
� Bardzo prosz�, sir. Musi pan zrozumie�, �e w hotelu s� bardzo wa�ni go�cie.
� Jakbym ja sam o tym nie wiedzia�! Jakbym nie wiedzia�� � M�czyzna westchn��, si�gn�� do wewn�trznej kieszeni p�aszcza, wyj�� portfel i otworzy� go. Policjant spojrza�, znieruchomia� i g�o�no prze�kn�� �lin�. Twarz mu wyra�nie pociemnia�a.
� Bardzo przepraszam, sir. Przepraszam, panie Jensen.
� Mnie r�wnie� jest przykro. Z powodu nas wszystkich. Je�li o mnie idzie, mog� sobie zatrzyma� t� przekl�t� naft�. Bo�e, co za cyrk! � M�wi� dop�ki policjant nie uspokoi� si� nieco, a potem zn�w zacz�� spacerowa� tam i z powrotem.
Policjant wr�ci� na schody. Jeden z cywil�w spojrza� na niego bez specjalnego entuzjazmu.
� Jeste� fachowcem od rozp�dzania t�umu, co?
� Wi�c mo�e ty spr�bujesz?
� Je�li ju� musz� ci pokaza�, jak to si� robi� � powiedzia� znudzonym g�osem. Zszed� trzy stopnie w d�, przystan�� i ponownie si� obejrza�.
� Machn�� ci przed oczami wizyt�wk�, tak?
� Poniek�d � policjant najwyra�niej dobrze si� bawi�.
� Kto to?
� Nie poznajesz zast�pcy dyrektora w�asnej firmy?
� O Bo�e! � Tylko umiej�tno�� unoszenia si� w powietrzu mog�a uzasadnia� niewiarygodn� szybko��, z jak� funkcjonariusz FBI znalaz� si� z powrotem na szczycie schod�w.
� I co, nie zmusisz go, �eby sobie poszed�? � zapyta� niewinnie policjant.
Cywil skrzywi� si�, a potem u�miechn��:
� Chyba od dzi� tak� czarn� robot� zostawi� mundurowym.
Niem�ody ju� boy hotelowy pojawi� si� na szczycie schod�w, zawaha� si� przez chwil�, po czym widz�c zach�caj�cy gest Jensena, zszed� na ulic�. Gdy zbli�y� si�, jego zasuszona twarz wygl�da�a na jeszcze bardziej pomarszczon� ze zgryzoty.
� Czy to nie cholerne ryzyko, sir? Ten facet na g�rze jest z FBI.
� Nie ma ryzyka. � Jensen by� nieporuszony. � To FBI z Kalifornii.
Ja jestem z Waszyngtonu. To inna parafia: W�tpi�, czy rozpozna�by samego naczelnego dyrektora, gdyby ten usiad� mu na kolanach. Co nowego, Willie?
� Wszyscy jedz� �niadanie w pokojach. Nikt nie �pi. Wszystko wed�ug planu.
� Informuj mnie co dziesi�� minut.
� Tak jest, sir. Jezu, panie Jensen, czy pan nie za du�o ryzykue? Tutaj roi si� od szpicli, i to nie tylko w budynku. Te okna naprzeciwko: przynajmniej z kilkunastu wystaj� karabiny, a za ka�dym jest snajper.
� Wiem o tym, Willie. Jestem w oku cyklonu. Absolutnie bezpieczny.
� Je�eli pana z�api��
� Nie z�api�. A gdyby nawet, to ty jeste� czysty.
� Czysty! Wszyscy widz�, �e z panem rozmawiam.
� A c� w tym z�ego? Jestem z FBI. Tak ci powiedzia�em i nie masz powodu w to w�tpi�. Tych sze�ciu ludzi na g�rze r�wnie� tak uwa�a. Tak czy inaczej, Willie, zawsze mo�esz powo�a� si� na pi�t� poprawk� do Konstytucji.
Wille odszed�. Na oczach sze�ciu obserwator�w Jensen wyj�� kr�tkofal�wk� i powiedzia�:
� P 1?
� S�ucham. � Branson by� jak zawsze opanowany.
� Wed�ug planu.
� Dobrze. P 1 wchodzi do akcji. Co dziesi�� minut. W porz�dku?
� Oczywi�cie. Jak si� czuje m�j brat�bli�niak?
Branson spojrza� w ty� autobusu. Zwi�zany i zakneblowany cz�owiek, kt�ry le�a� w przej�ciu mi�dzy fotelami, by� zaskakuj�co podobny do Jensena.
� B�dzie �y�.
ROZDZIA� DRUGI
Van Effen zwolni� wje�d�aj�c na drog� numer 280, potem skierowa� autobus na p�nocny wsch�d, wzd�u� autostrady Southern Freeway. Van Effen by� niskim, kr�pym m�czyzn� o kr�tko przystrzy�onych blond w�osach i g�owie, maj�cej kszta�t prawie idealnego sze�cianu. Uszy przylega�y mu do czaszki, jakby je przyklejono, a nos z pewno�ci� mia� kiedy� do czynienia z jakim� ci�kim przedmiotem. U�miecha� si� zwykle t�po, jakby uwa�aj�c, �e to najw�a�ciwszy spos�b radzenia sobie z rozlicznymi niebezpiecze�stwami, jakie czyha�y w niespokoj�nym �wiecie wok� niego. Rozmarzone, jasnoniebieskie oczy, kt�re trudno by�oby pos�dza� o cho�by odrobin� przenikliwo�ci, pog��bia�y jedynie wra�enie, �e by� to cz�owiek przygniatany niemo�liwymi do rozwik�ania zawi�o�ciami �ycia. Van Effen by� jednak niezwykle inteligentny. B�yskotliwa inteligencja pozwala�a mu radzi� sobie z najrozmaitszymi problemami tego �wiata. Cho� z Peterem Bransonem znali si� dopiero od dw�ch lat, bez w�tpienia jako jego zast�pca by� niezast�piony.
Obaj m�czy�ni siedzieli z przodu autobusu, ubrani na razie w d�ugie bia�e p�aszcze, co nadawa�o im prawdziwie profesjonalny wygl�d szofer�w. Departament Stanu z dezaprobat� patrzy� na kierowc�w z kolumny prezydenckiej, kt�rzy woleli niechlujne kurtki i podwini�te r�kawy. Branson zwykle sam prowadzi�, i to nie�le, ale � pomijaj�c fakt, �e nie pochodzi� z San Francisco, a Van Effen tam si� urodzi� � tego ranka chcia� skoncentrowa� ca�� uwag� na tej cz�ci tablicy rozdzielczej, kt�ra wygl�da�a jak skrzy�owanie zminiaturyzowanego pulpitu Boeinga z klawiatur� organ�w Hammonda. System ��czno�ci w autobusie prezydenta by� zdecydowanie lepszy, ale Branson mia� tu wszystko, czego potrzebowa�. Kilka urz�dze� by�o nawet technicznie doskonalszych ni� w autobusie prezydenckim, cho� trudno przypuszcza�, by sam prezydent uzna� to za udoskonalenie.
Branson odwr�ci� si� do cz�owieka siedz�cego za nim. Yonnie, ciemnow�osy, �niady i niewiarygodnie ow�osiony, by� podobny bardziej do nied�wiedzia ni� ludzkiej istoty, kiedy z rzadka uda�o si� go nam�wi�, by zdj�� koszul� i poszed� pod prysznic. Sprawia� trudne do okre�lenia wra�enie by�ego boksera, kt�ry zainkasowa� nie o jeden, lecz o kilkaset cios�w za du�o. W przeciwie�stwie do wielu towarzyszy Bransona, Yonniego, kt�ry by� z nim od czasu, kiedy ten trzyna�cie lat temu zacz�� prowadzi� do�� szczeg�lny tryb �ycia, trudno by�o zaliczy� do intelektualnej elity, ale jego cierpliwo��, niezmiennie dobry humor i absolutna lojalno�� wobec Bransona by�y poza dyskusj�.
� Masz tablice, Yonnie? � zapyta� Branson.
� Tablice? � Yonnie zmarszczy� ledwie widoczn� powierzchni� czo�a mi�dzy czupryn� a brwiami, co by�o zwykle oznak� maksymalnej koncentracji, po czym u�miechn�� si� rado�nie. � Tak, tak, mam je!
� Si�gn�� pod fotel i wyj�� dwie spi�te tablice z numerami rejestracyjnymi. Autobus Bransona zewn�trznie nie r�ni� si� niczym od �adnego z trzech pojazd�w z kolumny prezydenckiej, pr�cz tego, �e mia� rejestracj� kalifornijsk�, podczas gdy na tamtych figurowa�y numery z Waszyngtonu. Tablice, kt�re trzyma� w r�ku Yonnie, te� mia�y rejestracj� waszyngto�sk�, a co wa�niejsze, ich numery odpowiada�y dok�adnie numerom jednego z trzech autobus�w czekaj�cych w gara�u.
� Pami�taj: kiedy ja wyskocz� przednimi drzwiami, ty skaczesz tylnymi i przymocowujesz najpierw tyln� tablic� � powiedzia� Branson.
� Niech pan b�dzie spokojny, szefie. � Yonnie wzbudza� zaufanie.
Z tablicy rozdzielczej rozleg� si� kr�tki sygna� brz�czyka. Branson pstrykn�� prze��cznikiem. Odezwa� si� Jensen, ich wtyczka w Nob Hill.
� P 1?
� S�ucham.
� Wed�ug planu. Czterdzie�ci minut.
� Dzi�kuj�.
Prze��cznik wr�ci� do poprzedniej pozycji. Branson w��czy� nast�pny.
� P 4?
� Tu P 4.
� Ruszajcie.
Giscard uruchomi� silnik skradzionego wozu policyjnego i pojecha� autostrad� Panoramie Highway. Za nim ruszy� drugi samoch�d. Nie jechali na tyle szybko, by zwraca� uwag�, ale te� nie oci�gali si� zbytnio i do stacji radar�w na Mount Tamalpais dotarli w ci�gu kilku minut. Stanowiska radar�w dominowa�y w promieniu kilku kilometr�w nad g�rzyst� okolic� i przypomina�y par� gigantycznych bia�ych pi�ek golfowych. Giscard i jego ludzie mieli ca�y obraz zakodowany w pami�ci i o pomy�ce nie mog�o by� mowy.
� Nie musimy si� kry� � stwierdzi� Giscard. � Jeste�my w ko�cu glinami, obro�cami ludzi. Nie atakuje si� przecie� swoich obro�c�w. Szef powiedzia�: �adnej strzelaniny.
� A je�eli b�d� musia� u�y� broni? � zapyta� jeden.
� Stracisz po�ow� doli.
� A wi�c �adnej strzelaniny.
Branson skorzysta� z kolejnego prze��cznika.
� P 3? � By� to sygna� wywo�awczy dla dw�ch ludzi, kt�rzy zastawili w�a�nie pu�apk� w jednym z autobus�w kolumny prezydenckiej.
�Tu P 3.
� Macie co�?
� Dw�ch kierowc�w, nic wi�cej.
� A stra�nicy?
� W porz�dku. �adnych podejrze�.
� Czekajcie.
Znowu sygna� brz�czyka, nast�pny prze��cznik.
� P 5 � oznajmi� g�os rozm�wcy. � Wed�ug planu. Trzydzie�ci minut.
� Dzi�kuj�.
Branson jeszcze raz zmieni� po��czenie.
� P 2? � By� to kryptonim Johnsona i Bradleya.
� S�ucham.
� Mo�ecie zaczyna�.
� Wchodzimy. � G�os nale�a� do Johnsona. Obaj z Bradleyem, ubrani nienagannie w mundury oficer�w morskich si� powietrznych, poszli powoli, jakby od niechcenia, w kierunku bazy lotniczej Alameda. Obaj nie�li g�adkie, b�yszcz�ce torby lotnicze, do kt�rych prze�o�yli sw�j baga�. Zbli�aj�c si� do wej�cia przyspieszyli kroku. Kiedy mijali dw�ch wartownik�w przy bramie, sprawiali wra�enie ludzi, kt�rym bardzo si� spieszy. Pokazali przepustki jednemu ze stra�nik�w.
� Porucznik Ashbridge, porucznik Martinez. W porz�dku. Jeste�cie panowie bardzo sp�nieni.
� Wiem o tym. P�jdziemy prosto do �mig�owc�w.
� Obawiam si�, �e to niemo�liwe, sir. Komandor Eysenck prosi pan�w o natychmiastowe zg�oszenie si� do jego biura. � Marynarz konfidencjonalnie zni�y� g�os. � Komandor nie wygl�da� na zbyt uradowanego, sir.
� A niech go diabli! � powiedzia� Johnson i rzeczywi�cie tak my�la�. � Gdzie to biuro?
� Drugie drzwi na lewo, sir.
Johnson i Bradley ruszyli tam pospiesznie, zapukali i weszli. Siedz�cy za biurkiem m�ody podoficer zacisn�� usta i milcz�co wskaza� g�ow� drzwi po prawej, Z jego zachowania wynika�o, �e nie mia� bynajmniej ochoty uczestniczy� w dramatycznej scenie, na kt�r� si� zanosi�o. Johnson zapuka� i wszed� ze spuszczon� g�ow�, udaj�c, �e szuka czego� w torbie. Ale te �rodki ostro�no�ci okaza�y si� zb�dne. Eysenck nieprzerwanie notowa� co� na kartce papieru, zgodnie z dobrze znan� taktyk� starszych oficer�w, kt�rzy pot�guj�c zastraszenie m�odszych oficer�w niszczyli ich moralnie. Bradley zamkn�� drzwi. Johnson po�o�y� torb� na skraju biurka, tak �e zas�ania�a ona jego praw� r�k�. Pojemnik z gazem r�wnie� by� niewidoczny.
� To mi�o, �e panowie si� zjawili � Eysenck beznami�tnie cedzi� s�owa. Najwyra�niej �ycie w Annapolis nie wywar�o wp�ywu na jego rodzimy bosto�ski akcent. � Mieli�cie panowie �cis�e rozkazy. � Podni�s� g�ow� powoli, co zwykle w takiej sytuacji wywiera�o zamierzone wra�enie. � Pan�w wyja�nienia�
Przerwa�, szeroko otworzy� oczy, wci�� jeszcze nie podejrzewaj�c, �e co� nie gra. � Panowie nie jeste�cie Ashbridgem i Martinezem�
� Doprawdy?
By�o jasne, �e Eysenck zda� sobie nagle spraw�, i� co� w tym wszystkim a� za bardzo nie gra. Wyci�gn�� r�k� W kierunku przycisku na biurku, ale Johnson by� szybszy. Eysenck osun�� si� na blat biurka.
Johnson skin�� na Bradleya, kt�ry otworzy� drzwi do s�siedniego pomieszczenia. Gdy zamyka� je za sob�, wida� by�o, �e szpera w torbie Johnson stan�� za biurkiem, obejrza� uwa�nie przyciski pod telefonem, nacisn�� jeden z nich i podni�s� s�uchawk�.
� Wie�a kontrolna?
� S�ucham, sir.
� Przepu�ci� natychmiast porucznika Ashbridge�a i porucznika Martineza.
Bardzo przekonywaj�co na�ladowa� bosto�ski akcent Eysencka.
Branson ponownie wezwa� P 3, dw�ch obserwator�w gara�u.
� Jak teraz?
� Wsiadaj�.
Trzy autobusy stoj�ce w gara�u rzeczywi�cie zape�nia�y si�. Dwa z nich mia�y ju� komplety pasa�er�w i by�y gotowe do odjazdu.
Autobus z zastawion� pu�apk� przeznaczono g��wnie dla dziennikarzy, radiowc�w i fotoreporter�w, w�r�d kt�rych by�y cztery kobiety: trzy w wieku trudnym do okre�lenia, czwarta m�oda. Poniewa� autobus ten mia� prowadzi� kolumn�, na pode�cie z ty�u zainstalowano trzy kamery, umo�liwiaj�ce przez ca�y czas filmowanie z bliska jad�cego tu� za nim autobusu prezydenta. W�r�d pasa�er�w by�o trzech ludzi, kt�rzy nie rozpoznaliby maszyny do pisania ani aparatu fotograficznego,� gdyby nawet potkn�li si� o kt�ry� z tych przedmiot�w na prostej drodze, ale za to bez najmniejszych trudno�ci potrafiliby odr�ni� waltera od colta, beretty, smitha�wessona czy podobnego sprz�tu, zwykle uwa�anego za zb�dny z punktu widzenia potrzeb �rodk�w masowego przekazu. Autobus, kt�rym jechali, stanowi� czo�o kolumny.
By� w nim wszak�e cz�owiek, kt�ry nie tylko rozpozna�by aparat fotograficzny (prawd� m�wi�c, mia� nawet jeden bardzo skomplikowany egzemplarz ze sob�), ale r�wnie� bez �adnych trudno�ci odr�ni�by waltera, colta, berett� czy smitha�wessona. Ka�dy z tych typ�w broni mia� prawo nosi� i nierzadko z tego korzysta�. Tym razem jednak nie by� uzbrojony, uwa�aj�c to za zb�dne, chocia� jego koledzy wozili wsp�lnie istny ruchomy arsena�. Mia� za to przy sobie bardzo niezwyk�e urz�dzenie: wspaniale zminiaturyzowany, tranzystorowy radioaparat nadawczo�odbiorczy, ukryty w podw�jnym dnie aparatu fotograficznego. Cz�owiek ten, nazwiskiem Revson, odznacza� si� szczeg�lnymi uzdolnieniami, co w przesz�o�ci wielokrotnie udowadnia� s�u��c krajowi, cho� kraj o tym nie wiedzia�.
Autobus zamykaj�cy kolumn� r�wnie� si� zape�nia�. I w nim siedzieli dziennikarze i ludzie w og�le nie interesuj�cy si� pras�, cho� w tym przypadku proporcje uleg�y odwr�ceniu. B�d�cy w zdecydowanej mniejszo�ci reporterzy zdawali sobie spraw�, �e z uwagi na maj�tek pasa�er�w autobus prezydenta stanie si� wkr�tce ni mniej, ni wi�cej tylko Fortem Knox na k�kach. Zastanawiali si� jednak, czy rzeczywi�cie potrzeba by�o wok� tylu agent�w FBI.
W autobusie prezydenta by�o tylko trzech ludzi. Wszyscy stanowili jego za�og�. Kierowca w bia�ym p�aszczu, z radiem nastawionym na odbi�r, oczekiwa� instrukcji, kt�re mia�y nadej�� przez g�o�nik umieszczony na tablicy rozdzielczej. Za barem niezwykle pi�kna brunetka, wygl�daj�ca jak amalgamat reklam linii lotniczych, kt�re nawo�uj� �lataj z nami�, pr�bowa�a sprawia� wra�enie skromnej i niepozornej, co zupe�nie jej nie wychodzi�o. Za pulpitem ��czno�ci z ty�u siedzia� ju� radiooperator.
W autobusie Bransona zabrzmia� brz�czyk.
� P 5 � odezwa� si� g�os. � Wed�ug planu. Dwadzie�cia minut.
Po chwili sygna� rozleg� si� ponownie.
� P 4 � kolejny g�os. � Wszystko w porz�dku.
� Doskonale. � Tym razem Branson pozwoli� sobie na westchnienie ulgi. Przej�cie stacji radar�w na Tamalpais mia�o podstawowe znaczenie dla jego plan�w. � Ekrany obserwacyjne?
� Obsadzone.
Brz�czyk odezwa� si� po raz trzeci!
� P 1? � W g�osie Johnsona s�ycha� by�o po�piech. � Tu P 2. Czy mo�emy ju�, startowa�?
� Nie. Jakie� k�opoty?
� Chyba tak.
Siedz�c za pulpitem przyrz�d�w sterowniczych �mig�owca z wy��czonymi silnikami, Johnson obserwowa� cz�owieka, kt�ry wy�oni� si� z biura Eysencka i nagle zacz�� biec, okr��aj�c r�g budynku. Johnson zdawa� sobie spraw�, �e mog�o to oznacza� tylko jedno: cz�owiek �w zamierza� zajrze� przez okno do pokoju Eysencka, a to z kolei znaczy�o, �e nie uda�o mu si� otworzy� drzwi, kt�re wychodz�c z Bradleyem zamkn�li na klucz, spoczywaj�cy teraz w jego kieszeni. Nie chodzi�o zreszt� o to, �e cz�owiek ten zobaczy�by za wiele, gdy� zaci�gn�li nieprzytomnego Eysencka i jego podoficera do umywalni bez okien obok biura komandora. Klucz od tego pomieszczenia r�wnie� znalaz� si� w kieszeni Johnsona.
M�czyzna ukaza� si� zza rogu budynku. Tym razem nie bieg�. Przeciwnie: zatrzyma� si� i rozgl�da� wok�. Nietrudno by�o zgadn��, nad czym si� zastanawia. Eysenck i podoficer mogli po prostu za�atwia� swoje sprawy i mia�by si� z pyszna, gdyby niepotrzebnie podni�s� alarm. Z drugiej strony, je�liby co� si� zdarzy�o, a on nie zamelduje o swoich podejrzeniach, b�dzie mia� do czynienia z prze�o�onymi. Zawr�ci� i skierowa� si� w stron� biura dow�dztwa, najwyra�niej z zamiarem zadania tam paru ostro�nych pyta�. Kiedy by� w p� drogi do biura, sta�o si� jasne, �e pytania nie b�d� nazbyt ostro�ne. Ruszy� nagle biegiem.
Johnson nada� przez radio:
� Mamy powa�ne k�opoty.
� Zosta�cie jak najd�u�ej. Startowa� tylko w ostateczno�ci. Miejsce spotkania bez zmian.
W autobusie o kryptonimie P 1 Van Effen spojrza� na Bransona.
� Co� nie gra?
� Tak. Johnson i Bradley maj� k�opoty, chc� startowa�. Wyobra�asz sobie, co si� stanie, je�li b�d� kr��y� przez dziesi�� minut, czekaj�c na nas. Dwa �mig�owce porwane akurat wtedy, gdy w mie�cie jest prezydent i po�owa nafty Bliskiego Wschodu? Wszyscy b�d� zdenerwowani jak cholera. Nie b�d� ryzykowa�. Wybuchnie panika i nic ich nie powstrzyma: zestrzel� �mig�owce. Maj� w bazie phantomy w sta�ej gotowo�ci bojowej.
� No c� � Van Effen zatrzyma� autobus za tyln� �cian� gara�u, w kt�rym sta�a kolumna prezydencka. � Nie jest dobrze, ale mo�e nie najgorzej. Je�li b�d� musieli wystartowa� przed czasem, zawsze mo�e im pan kaza�, �eby lecieli nad kolumn� prezydenck�. Dow�dca eskadry musia�by by� niespe�na rozumu, gdyby rozkaza� pilotom otworzy� ogie� lub odpali� rakiet� do �mig�owca kr���cego nad autobusem prezydenta. �lepy traf � i nie ma prezydenta, nie ma arabskich potentat�w naftowych, szefa sztabu albo burmistrza Morrisona. �mig�owiec m�g�by nawet rozbi� si� na dachu autobusu prezydenta. Nic przyjemnego by� kontradmira�em wylanym z pracy bez emerytury. Oczywi�cie zak�adaj�c, �e uda�oby mu si� unikn�� s�du wojskowego.
� O tym nie pomy�la�em. � Branson sprawia� wra�enie cz�owieka tylko cz�ciowo przekonanego. � Zak�adasz, �e dow�dca naszego lotnictwa jest tak samo rozs�dny jak ty, �e b�dzie rozumowa� podobnie. A sk�d mamy wiedzie�, �e nie nadaje si� do psychiatry? Przyznaj�, �e to wysoce nieprawdopodobne. Tak czy inaczej, musz� si� z tob� zgodzi�. Nie mamy innego wyj�cia ni� kontynuowa� akcj�.
Zabrzmia� sygna� brz�czyka. Branson pstrykn�� odpowiednim prze��cznikiem.
� P 1?
� S�ucham.
� Tu P 3. � By� to Reston, cz�owiek z gara�u. � Pierwszy autobus w�a�nie wyjecha�.
� Dajcie zna�, kiedy ruszy autobus prezydenta.
Branson da� znak Van Effenowi, kt�ry zapu�ci� silnik i skr�ciwszy powoli podjecha� do bocznej �ciany gara�u.
Brz�czyk odezwa� si� jeszcze raz.
� P 5. Wed�ug planu. Dziesi�� minut.
� Dobrze. Id�cie do gara�u.
I zn�w sygna� brz�czyka. Ponownie Reston.
� Autobus prezydenta w�a�nie rusza � powiedzia�.
� W porz�dku. � Branson po raz kolejny zmieni� po��czenie.
� Autobus z ko�ca kolumny?
� S�ucham.
� Zaczekajcie par� minut. Mamy tu korek. Jaki� dure� stan�� z wielk� ci�ar�wk� w poprzek ulicy. To pewnie przypadek, ale nie b�dziemy ryzykowa�. Bez paniki, niech nikt nie rusza si� z miejsca. Wracamy do gara�u na par� minut, p�ki nie ustal� nowej trasy. W porz�dku?
� W porz�dku.
Van Effen podjecha� powoli do wylotu gara�u. Ustawi� sw�j pojazd tak, by tylko jego przednia cz�� by�a widoczna dla siedz�cych w autobusie z ko�ca kolumny, kt�ry wci�� jeszcze sta� zaparkowany w tym samym miejscu. Nast�pnie wraz z Bransonem bez po�piechu wysiedli i weszli do gara�u. Yonnie, nie zauwa�ony przez ludzi wewn�trz, wyskoczy� tylnymi drzwiami i zacz�� przymocowywa� now� tablic� rejestracyjn� do poprzedniej.
Ludzie siedz�cy w autobusie patrzyli na podchodz�cych m�czyzn w bia�ych p�aszczach z zainteresowaniem, ale bez cienia podejrzliwo�ci. Nie ko�cz�ce si�, denerwuj�ce op�nienia by�y dla nich chlebem powszednim. Branson podszed� do przednich drzwi od strony kierowcy, podczas gdy Van Effen, przechadzaj�c si� pozornie bez celu, zbli�y� si� ku ty�owi pojazdu. Gdyby nawet m�czy�ni w autobusie mieli jakie� powody do niepokoju, wszelkie obawy rozproszy�by widok dw�ch postaci w niebieskich kombinezonach, kr�c�cych si� przy g��wnych drzwiach. Nie mogli wiedzie�, �e ci dwaj ludzie to Reston i jego przyjaciel.
Branson otworzy� przednie drzwi po lewej stronie i wszed� po dw�ch stopniach do g�ry.
� Przepraszamy za k�opot � powiedzia� do kierowcy. � To si� zdarza. Ustalaj� now� bezpieczn� tras� do Nob Hill. Kierowca wygl�da� na zdziwionego, ale nic ponadto.
� Gdzie Ernie?
� Jaki Ernie?
� Kierowca pierwszego autobusu.
� Ach, wi�c tak ma na imi�! Niestety zachorowa�.
� Zachorowa�? � W g�osie kierowcy zabrzmia�a nuta podejrzliwo�ci. � Zaledwie dwie minuty temu�
Kierowca obr�ci� si� na fotelu, gdy z ty�u autobusu da�y si� s�ysze� dwie niewielkie eksplozje, a raczej odg�osy przypominaj�ce plusk kamienia rzuconego w wod�, kt�rym towarzyszy� brz�k t�uczonego szk�a i syk uchodz�cego pod ci�nieniem powietrza. Ty� pojazdu przes�ania�a ju� sk��biona i g�stniej�ca coraz bardziej chmura szarego dymu. Nie by�o wida� zamkni�tych tylnych drzwi i Van Effena, kt�ry podpiera� je, by mie� pewno��, �e si� nie otworz�. Wszyscy ludzie w autobusie � a �ci�lej bior�c ci, kt�rzy pozostali widoczni � odwr�cili si� na swych miejscach, automatycznie si�gaj�c po bro�, cho� reakcja ta by�a zbyteczna, bo i tak nie by�o do czego strzela�.
Branson wstrzyma� oddech i wrzuci� do wn�trza kolejno dwa granaty z gazem: jeden w prze�wit mi�dzy siedzeniami z przodu, drugi pod nogi kierowcy. Potem zeskoczy� na pod�og� gara�u, zatrzasn�� drzwi i przytrzyma� klamk�. By� to tylko zb�dny �rodek ostro�no�ci, o czym wiedzia�, bo ju� pierwsze zach�y�ni�cie si� gazem powodowa�o natychmiastow� utrat� przytomno�ci. Po dziesi�ciu sekundach uda� si� w stron� przedniej cz�ci autobusu, gdzie przy��czy� si� do niego Van Effen: Reston i jego towarzysz zd��yli ju� zamkn�� i zaryglowa� g��wn� bram�. Teraz zdejmowali w�a�nie kombinezony, spod kt�rych ukaza�y si� tradycyjne, dobrze skrojone garnitury.
� Po wszystkim? � zapyta� Reston. � Ju�? Tak po prostu?
Branson przytakn��.
� Ale skoro jeden haust gazu mo�e cz�owieka powali�, to co b�dzie, jak tam zostan� i nawdychaj� si� tego �wi�stwa? To ich przecie� zabije!
Bez zbytniego po�piechu wyszli bocznymi drzwiami, zamykaj�c je na klucz.
� Zetkni�cie z tlenem neutralizuje gaz w ci�gu pi�tnastu sekund. Mo�na by tam teraz wej�� i nic by si� nikomu nie sta�o. Ale minie przynajmniej godzina, zanim kt�ry� z nich si� ocknie.
Gdy doszli do wylotu gara�u, z taks�wki wysiad� w�a�nie Harriman. Weszli do swego autobusu, kt�ry teraz mia� pe�ni� rol� ostatniego w kolumnie, i Van Effen ruszy� w stron� Nob Hill. Branson uruchomi� jeden z prze��cznik�w na pulpicie.
� P 2?
� Tak.
� Co s�ycha�?
� Spokojnie. Cholerny spok�j. Nie podoba mi si� to.
� Jak my�licie, co si� dzieje?
� Nie wiem. Wyobra�am sobie po prostu, �e kto� prosi telefonicznie o zezwolenie, by wypu�ci� na nas par� sterowanych pocisk�w.
� Zezwolenie od kogo?
� Od najwy�szych w�adz wojskowych w kraju.
� Zajmie im troch� czasu, zanim skontaktuj� si� z Waszyngtonem.
� Cholernie niewiele czasu trzeba na kontakt z Nob Hill.
� Niech to diabli! � Przez chwil� nawet kamienny zwykle spok�j Bransona zosta� naruszony. Rzeczywi�cie, przedstawiciel najwy�szych w�adz wojskowych kraju znajdowa� si� w apartamencie tu� obok prezydenta w hotelu Mark Hopkins. Genera� Cartland, szef sztabu i nadzwyczajny doradca prezydenta, faktycznie by� tego dnia uczestnikiem wydarze�.
� Czy wiecie, co si� stanie, je�li si� z nim skontaktuj�?
� Tak. Odwo�aj� przejazd.
Prezydent, cho� jest szefem si� zbrojnych, w kwestiach dotycz�cych bezpiecze�stwa mo�e by� zmuszony do poddania si� rozkazom swego szefa sztabu.
� Chwileczk�. � Po kr�tkiej przerwie odezwa� si� Johnson. � Jeden z wartownik�w przy bramie rozmawia przez telefon. To mo�e co� znaczy�, ale nie musi.
Branson u�wiadomi� sobie nagle, �e w okolicy ko�nierzyka robi mu si� wilgotno. Cho� zwyczaj odmawiania pacierza zarzuci� jeszcze zanim zszed� z kolan matki, tym razem modli� si�, by to nic nie znaczy�o. Telefon do wartownika m�g� dotyczy� czego� zupe�nie innego. By� mo�e i z samej rozmowy nic nie wyniknie. Gdyby sta�o si� inaczej, wiele miesi�cy przygotowa� i �wier� miliona dolar�w zainwestowanych w przeprowadzenie akcji by�oby warte tyle, co zesz�oroczny �nieg.
� P 1?
� Tak? � Branson nie bardzo zdawa� sobie spraw�, �e bezwiednie zaciska z�by.
� Trudno w to uwierzy�, ale wie�a kontrolna zezwoli�a nam na start.
Branson milcza� jeszcze chwil�, jakby kto� zdj�� mu z ramion Z�ote Wrota. Ocieranie potu z czo�a nie by�o w jego stylu, ale tym razem mia� jedyn� w swoim rodzaju okazj�. Opanowa� si� jednak.
� Darowanemu koniowi nigdy nie zagl�da si� w z�by � stwierdzi�.
� Ale czym to wyja�ni�?
� Zapewne wartownicy potwierdzili, �e nasze papiery zosta�y sprawdzone i wszystko jest w porz�dku.
� Startujcie. Chcia�bym sprawdzi�, czy s�ycha� was przy w��czonych silnikach.
Agenci si� bezpiecze�stwa, ustawieni plecami do siebie w dw�ch szeregach, mniej wi�cej w dwumetrowym odst�pie, tworzyli ochronny szpaler mi�dzy hotelem a czekaj�cym w pobli�u autobusem prezydenta. Wydawa�o si� to zbyteczne, gdy� w promieniu stu metr�w zamkni�to ulice. Dostojni go�cie znad Zatoki Perskiej absolutnie nie czuli si� z tego powodu nieswojo. Nie m�czy�o ich te� �adne klaustrofobiczne uczucie uwi�zienia. W ich krajach sytuacje takie by�y czym� powszednim. Sztuka zamach�w politycznych osi�gn�a tam wy�yny, o jakich w USA jeszcze nikomu s