647
Szczegóły |
Tytuł |
647 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
647 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 647 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
647 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
+olduvai1-3+
POWIE��
Mike RESNICK
SIEDEM SPOJRZE� NA W�W�Z OLDUWAI
(Seven Views of Olduvai Gorge)
Prze�o�y�a Paulina Braiter
Wczorajszej nocy stworzenia zn�w si� pojawi�y.
Ksi�yc skry� si� w�a�nie za chmurami, kiedy us�yszeli�my
pierwszy szelest w trawie. Potem zapad�a absolutna cisza,
jakby wiedzia�y, �e s�uchamy, i nagle rozleg�y si� znajome
wrzaski i pohukiwania, gdy stworzenia podbieg�y bli�ej i
stoj�c zaledwie pi��dziesi�t metr�w od nas, nadal krzycz�c,
zacz�y pr�y� si� agresywnie.
Fascynuj� mnie, gdy� nigdy nie pokazuj� si� za dnia, a
jednak brak im jakichkolwiek cech charakterystycznych dla
zwierz�t, prowadz�cych nocny tryb �ycia. Nie maj� przesadnie
wielkich oczu, ich uszy nie poruszaj� si� niezale�nie od
siebie, a nogi ci�ko st�paj� po ziemi. Stwory te budz� l�k
u wi�kszo�ci cz�onk�w naszego zespo�u, a cho� ciekawi� mnie
niepomiernie, nie mia�em dot�d okazji, by wch�on�� i zbada�
jednego z nich.
Prawd� m�wi�c, wydaje mi si�, �e moja zdolno��
wch�aniania przera�a mych towarzyszy bardziej ni� obecno��
stworze�, cho� nie ma po temu najmniejszych powod�w. Mimo i�
wed�ug standard�w mojej rasy jestem jeszcze do�� m�ody,
przyszed�em na �wiat wiele tysi�cy lat wcze�niej ni�
ktokolwiek z naszej grupy. Mo�na by s�dzi�, i� - zwa�ywszy
ich wykszta�cenie - zrozumiej�, �e ka�da cecha, wyst�puj�ca
u kogo� w moim wieku, musi z definicji mie� kluczowe
znaczenie dla jego przetrwania.
Niemniej jednak ta moja zdolno�� niepokoi ich. Wi�cej -
stanowi dla nich zagadk�, podobnie jak moja pami��.
Oczywi�cie ja sam uwa�am ich pami�� za wyj�tkowo ma�o
sprawn�. Wyobra�cie sobie tylko - musie� uczy� si�
wszystkiego podczas jednego �ycia, rodzi� si� w stanie
ca�kowitej ignorancji! Znacznie lepiej jest od��czy� si� od
rodzica z ca�� jego wiedz�, zmagazynowan� w naszym umy�le,
tak jak wiedza mego rodzica trafi�a do niego, a po nim - do
mnie.
Ale te� po to w�a�nie znale�li�my si� tutaj: nie aby
por�wnywa� nasze podobie�stwa, lecz bada� r�nice. A nigdy
nie istnia�a rasa bardziej r�ni�ca si� od innych ni�
Cz�owiek. Od chwili gdy wkroczy� �mia�o mi�dzy gwiazdy z tej
w�a�nie planety, miejsca jego narodzin, do momentu jego
�mierci min�o zaledwie siedemna�cie tysi�cleci, lecz
podczas tego kr�tkiego okresu zapisa� w historii Galaktyki
rozdzia�, kt�rego nikt nie zapomni. Zagarn�� na w�asno��
gwiazdy, skolonizowa� milion �wiat�w, �elazn� r�k� w�ada�
olbrzymim imperium. W szczycie swej pot�gi nikomu nie
okazywa� lito�ci i nie prosi� o ni�, kiedy rozpocz�� si�
jego upadek. Nawet teraz, czterdzie�ci osiem stuleci po
wymarciu tej rasy, jej osi�gni�cia i kl�ski nadal podnieca�y
nasz� wyobra�ni�.
I w�a�nie dlatego znale�li�my si� na Ziemi, dok�adnie w
miejscu, w kt�rym pono� narodzi� si� Cz�owiek - w skalistym
w�wozie, gdzie po raz pierwszy przekroczy� ewolucyjn�
barier�, spojrza� ku gwiazdom i poprzysi�g� sobie, �e
pewnego dnia b�d� nale�a�y do niego.
Naszym przyw�dc� jest Bellidore, Starszy ludu Kragen�w, o
pomara�czowej sk�rze i z�ocistej sier�ci, m�dry i cierpliwy.
Bellidore doskonale zna si� na zachowaniu istot rozumnych i
rozstrzyga nasze spory, zanim jeszcze zorientujemy si�, �e
si� spieramy.
Opr�cz niego do zespo�u nale�� Bli�ni�ta Gwiezdny Py�,
migocz�ce srebrne istoty, kt�re reaguj� na oba swe imiona i
doka�czaj� nawzajem swoje my�li. Uczestniczy�y ju� w
siedemnastu wyprawach archeologicznych, ale nawet one by�y
zdumione, gdy Bellidore wybra� je do tej najbardziej
presti�owej misji. Zachowuj� si� jak monogamiczna para, cho�
nie wida� u nich �adnych cech p�ciowych, a �e, podobnie jak
wszyscy pozostali, unikaj� fizycznego kontaktu ze mn�, nie
mog� zaspokoi� ciekawo�ci w tej kwestii.
W sk�ad naszej grupy wchodzi te� Moriteu, kt�re jada
ziemi�, jakby to by� przysmak, nie odzywa si� do nikogo i
�pi, wisz�c na ga��zi pobliskiego drzewa. Z jakich� przyczyn
stworzenia nie niepokoj� go. Mo�e uwa�aj� je za martwe albo
te� wiedz�, �e �pi i �e obudzi� je mog� tylko promienie
s�o�ca. W ka�dym razie bez niego nie daliby�my sobie rady,
tylko bowiem delikatne macki jego otworu g�bowego zdolne s�
wydoby� odkryte przez nas pradawne obiekty z nale�yt�
ostro�no�ci�.
Towarzysz� nam tak�e przedstawiciele czterech innych
gatunk�w: Historyk, Egzobiolog, Znawca Ludzkich Wykopalisk i
Mistyczka (przynajmniej zak�adam, �e to Mistyczka, gdy� nie
potrafi� znale�� �adnej prawid�owo�ci w jej zachowaniu, cho�
oczywi�cie mo�e to by� skutkiem mojej w�asnej
kr�tkowzroczno�ci; ostatecznie to, co robi�, w oczach moich
towarzyszy przypomina magi�, mimo i� w rzeczywisto�ci jest
nauk�, i to bardzo �cis��.)
I wreszcie jestem te� ja. Nie mam imienia, m�j lud bowiem
nie u�ywa imion, lecz dla wygody towarzyszy przyj��em na
czas trwania ekspedycji przydomek Ten, Kt�ry Widzi. Jest on
myl�cy, i to podw�jnie: nie jestem nim, jako �e moja rasa
nie dzieli si� na odmienne p�cie, i nie zajmuj� si�
widzeniem, lecz Czuciem Czwartej Klasy. Poniewa� jednak na
samym pocz�tku wyprawy intuicyjnie poj��em, �e "czucie"
znaczy dla mnie co� zupe�nie innego ni� dla reszty zespo�u,
przez wzgl�d za ich uczucia wybra�em mniej �cis�e miano.
Ka�dego dnia z zapa�em wracamy do pracy, badaj�c kolejne
warstwy. Istnieje wiele oznak wskazuj�cych, �e kiedy�
okolica ta t�tni�a �yciem, �e dos�ownie roi�o si� tu od
r�nych istot, nie pozosta�o ich jednak zbyt wiele - jedynie
kilka gatunk�w owad�w i ptak�w, nieco drobnych gryzoni i
oczywi�cie stworzenia, kt�re co noc nawiedzaj� nasz ob�z.
Nasza kolekcja powoli ro�nie. Fascynuje mnie obserwowanie
towarzyszy przy pracy, gdy� pod wieloma wzgl�dami stanowi�
oni dla mnie r�wnie wielk� zagadk�, jak moje metody - dla
nich. Na przyk�ad Egzobiolog musi jedynie przesun�� mack� po
powierzchni przedmiotu, by stwierdzi�, czy by� on kiedy�
materi� o�ywion�; Historyk, otoczony z�o�onym sprz�tem,
potrafi okre�li� dat� powstania ka�dego przedmiotu -
opartego na w�glu albo nie - z dok�adno�ci� do dziesi�ciu
lat, niezale�nie od stopnia jego zniszczenia; i nawet
Moriteu jest istot� pi�kn� i zajmuj�c�, gdy delikatnie
oddziela znaleziska, wydobywaj�c je z warstw, gdzie
spoczywa�y tak d�ugo.
Bardzo si� ciesz�, �e wybrano mnie na cz�onka tej
ekspedycji.
*
Jeste�my tu ju� od dw�ch cykli ksi�ycowych i nasze prace
posuwaj� si� powoli. Ni�sze warstwy zosta�y dok�adnie
wyeksploatowane tysi�ce lat temu (badania przesz�o�ci
Cz�owieka interesuj� mnie tak bardzo, �e o ma�o nie u�y�em
s�owa "ograbione" zamiast "wyeksploatowane", tak wielki
gniew budzi we mnie brak znalezisk), a z przyczyn jak dot�d
nieznanych w nowszych warstwach nie ma prawie nic.
Wi�kszo�� z nas jest zadowolona z dotychczasowych wynik�w
poszukiwa�, zw�aszcza Bellidore, kt�ry twierdzi, �e odkrycie
pi�ciu niemal nietkni�tych obiekt�w to niew�tpliwy sukces.
Od czasu naszego przybycia moi towarzysze pracowali
niestrudzenie. Teraz nadchodzi moment, bym ja tak�e wype�ni�
swoje zadanie, i niecierpliwie wygl�dam tej chwili. Wiem, �e
m�j wk�ad nie jest wa�niejszy ni� praca innych, mo�e jednak,
kiedy por�wnamy i zestawimy nasze odkrycia, zdo�amy wreszcie
zrozumie�, co uczyni�o Cz�owieka takim, jakim by�.
*
- Czy jeste�... - zapyta�o pierwsze z Bli�ni�t Gwiezdny
Py�.
- ...got�w? - doko�czy�o drugie.
Odpar�em, �e jestem got�w, wi�cej - nie mog� si� ju�
doczeka�.
- Mo�emy ci�...
- ...obserwowa�?
- Je�li nie budzi to w was niesmaku.
- Jeste�my...
- ...naukowcami - powiedzia�y. - Niewielu...
- ...rzeczy...
- ...nie potrafimy ogl�da�...
- ...obiektywnie.
Pow�drowa�em na st�, na kt�rym spoczywa� obiekt.
Wygl�da� jak kamie� albo przynajmniej tak w�a�nie odbiera�y
go moje zewn�trzne narz�dy zmys�owe. By� tr�jk�tny, a
kraw�dzie wykazywa�y �lady obr�bki.
- Ile ma lat? - spyta�em.
- Trzy miliony...
- ...pi��set sze��dziesi�t jeden tysi�cy...
- ...osiemset dwana�cie - odpar�y Bli�ni�ta Gwiezdny Py�.
- Rozumiem.
- To zdecydowanie...
- ...najstarsze...
- ...z naszych znalezisk.
Przez d�ugi czas patrzy�em na niego, przygotowuj�c si�.
Wreszcie powoli, ostro�nie, zacz��em odmienia� moj�
struktur� pozwalaj�c, by moje cia�o op�yn�o kamie�, zala�o
go, okry�o, wch�on�o jego histori�. Kiedy stali�my si�
jedno�ci�, poczu�em cudowne ciep�o i cho� wy��czy�em
zewn�trzne narz�dy zmys�owe, wiedzia�em, �e ca�y pulsuj� i
b�yszcz� z rado�ci towarzysz�cej odkryciu. Zjednoczy�em si�
z kamieniem i w zakamarku mojego umys�u, zajmuj�cym si�
Czuciem, pojawi� si� ziemski ksi�yc, wisz�cy nisko,
z�owieszczo, tu� nad horyzontem...
*
Enkatai obudzi�a si� nagle tu� o �wicie i ujrza�a
ksi�yc, wci�� jeszcze �wiec�cy wysoko na niebie. Po
wszystkich tych tygodniach nadal wydawa� jej si� zbyt
wielki, by wisie� na niebosk�onie - z pewno�ci� lada moment
runie wprost na planet�. Jej umys� wci�� prze�ywa� niedawny
koszmar, spr�bowa�a wi�c wyobrazi� sobie znajomy, przyjazny
obraz pi�ciu ma�ych, niegro�nych ksi�yc�w, �cigaj�cych si�
na srebrnym niebie jej ojczystego �wiata. Jedynie przez
moment uda�o jej si� utrzyma� w my�lach wizj� - potem
znikn�a, zast�piona rzeczywistym obrazem wielkiego
satelity.
Jej towarzysz zbli�y� si� do niej.
- Kolejny sen? - spyta�.
- Identyczny jak poprzedni - odpar�a niespokojnie. -
Ksi�yc �wieci, cho� jest ju� dzie�, a potem ruszamy w d�
�cie�k�...
Spojrza� na ni� wsp�czuj�co i podsun�� po�ywienie.
Przyj�a je z wdzi�czno�ci�.
- Jeszcze tylko dwa dni - westchn�a, wodz�c wzrokiem po
sawannie - a potem odlecimy z tego okropnego miejsca.
- Ten �wiat nie jest wcale taki straszny - zaprotestowa�
Bokatu. - Ma wiele zalet.
- Zmarnowali�my tu tylko czas - stwierdzi�a. - Planeta
nie nadaje si� do kolonizacji.
- To prawda - przytakn��. - Nasze plony nie wyrosn� na
tej glebie, mamy te� problemy z wod�. Ale nauczyli�my si�
wielu rzeczy, rzeczy, kt�re pomog� nam w ko�cu wybra�
w�a�ciwy �wiat.
- Wi�kszo�ci z tego dowiedzieli�my si� w pierwszym
tygodniu pobytu - zauwa�y�a Enkatai. - Reszta czasu by�a
czasem straconym.
- Statek mia� do zbadania inne planety. Nie mogli
wiedzie�, �e zdo�amy tak szybko wyeliminowa� akurat t�.
Zadr�a�a w ch�odnym porannym powietrzu.
- Nienawidz� tego miejsca.
- Kiedy� to b�dzie pi�kny �wiat - o�wiadczy� Bokatu. -
Czeka jedynie na ewolucj� br�zowych ma�p.
W tym momencie w dali pojawi� si� ogromny, wa��cy jakie�
sto siedemdziesi�t kilo pawian o pot�nych mi�niach, klatce
piersiowej poro�ni�tej g�stym futrem i �mia�ych, m�drych
oczach. Nawet stoj�c na czterech ko�czynach imponowa� swym
rozmiarem, dwukrotnie przerastaj�cym wielkie c�tkowane koty.
- My nie mo�emy tu osi��� - ci�gn�� dalej Bokatu - ale
jego potomkowie zape�ni� kiedy� ca�y ten �wiat.
- Wydaje si� taki potulny - mrukn�a Enkatai.
- Bo one s� potulne - zgodzi� si� Bokatu, ciskaj�c k�s
jedzenia pawianowi, kt�ry podbieg� bli�ej i podni�s� go z
ziemi. Pow�cha� sw�j �up, jakby rozwa�a�, czy warto go
skosztowa� i wreszcie, po chwili wahania, wsun�� go do
pyska. - Ale i tak opanuj� t� planet�. Trawo�ercy zbyt
wiele czasu po�wi�caj� na jedzenie, a drapie�niki wci��
�pi�. Nie, osobi�cie g�osuj� na br�zowe ma�py. To pi�kne,
silne, inteligentne zwierz�ta. Wykszta�ci�y ju� kciuki,
��czy je silne poczucie wsp�lnoty i nawet wielkie koty
rzadko wa�� si� je zaatakowa�. W�a�ciwie nie maj�
naturalnych wrog�w. - Skin�� g�ow�, potakuj�c w�asnym
s�owom. - Tak, to one w nast�pnych stuleciach opanuj� ten
�wiat.
- Nie maj� wrog�w? - powt�rzy�a Enkatai.
- Och, zapewne od czasu do czasu kt�ry� z nich pada
ofiar� kot�w, ale nawet one nie atakuj� ca�ego stada. -
Spojrza� na pawiana. - Ten samiec by�by zdolny rozedrze� na
strz�py niemal ka�dego drapie�nika.
- Jak zatem wyt�umaczysz to, co znale�li�my na dnie
w�wozu? - naciska�a.
- Sw�j obecny wzrost osi�gn�y kosztem zwinno�ci. To
naturalne, �e niekiedy jeden z nich spada ze ska� i zabija
si�.
- Niekiedy? Znalaz�am siedem czaszek,
strzaskanych jakby od pot�nego ciosu.
- Si�a upadku - Bokatu wzruszy� ramionami. - Nie
twierdzisz chyba, �e wielkie koty najpierw rozwali�y im
g�owy, a dopiero potem po�ar�y?
- Nie my�la�am o kotach - odpar�a.
- O czym zatem?
- O ma�ych, bezogoniastych ma�pach, �yj�cych w w�wozie.
Bokatu pozwoli� sobie na pob�a�liwy u�mieszek.
- Przyjrza�a� im si�? S� cztery razy mniejsze od
br�zowych ma�p.
- Przyjrza�am si�, i to uwa�nie - Enkatai nie ust�powa�a.
- One te� maj� kciuki.
- Same kciuki nie wystarcz�.
- �yj� w cieniu br�zowych ma�p i wci�� jeszcze nie
wymar�y - stwierdzi�a. - To mi wystarczy.
- Br�zowe ma�py �ywi� si� li��mi i owocami. Po co mia�yby
niepokoi� bezogoniaste ma�py?
- Nie tylko ich nie niepokoj� - oznajmi�a Enkatai. - One
ich unikaj�. To do�� dziwne u gatunku, kt�ry mia�by kiedy�
zaw�adn�� ca�� planet�, nie s�dzisz?
Bokatu potrz�sn�� g�ow�.
- Bezogoniaste ma�py zabrn�y w ewolucyjny �lepy zau�ek.
S� zbyt ma�e, by polowa� na grubsz� zwierzyn�, za du�e, aby
wy�ywi� si� tym, co znajd� w w�wozie, za s�abe, by
konkurowa� z br�zowymi w walce o lepsze terytorium. Wed�ug
mnie to wcze�niejszy, prymitywniejszy gatunek, skazany na
zag�ad�.
- Mo�e - powiedzia�a Enkatai.
- Nie zgadzasz si�?
- Jest w nich co�...
- Co?
Enkatai wzruszy�a ramionami.
- Nie wiem. Budz� we mnie niepok�j. Ich oczy - dostrzegam
w nich ukryt� gro�b�.
- Fantazjujesz.
- Mo�e - powt�rzy�a.
- Dzi� musz� napisa� raporty - oznajmi� Bokatu. - Ale
jutro udowodni� ci, �e mam racj�.
*
Nast�pnego ranka Bokatu wsta� razem ze s�o�cem. Sam
przygotowa� pierwszy posi�ek, podczas gdy Enkatai odmawia�a
mod�y, a potem, kiedy jad�a, tak�e si� pomodli�.
- Teraz - o�wiadczy� - zejdziemy do w�wozu i schwytamy
jedn� bezogoniast� ma�p�.
- Po co?
- �eby ci pokaza�, jakie to �atwe. Mo�e zabierzemy j� ze
sob� jako maskotk�. Albo z�o�ymy w ofierze w laboratorium i
dok�adniej zbadamy jej procesy �yciowe.
- Nie chc� �adnej maskotki, a prawo nie pozwala nam
zabija� zwierz�t.
- Jak sobie �yczysz - powiedzia� Bokatu. - Wypu�cimy j�.
- Po co wi�c w og�le mamy j� �apa�?
- Aby udowodni� ci, �e nie s� inteligentne, bo gdyby by�y
tak m�dre, jak uwa�asz, nie zdo�a�bym �adnej z�apa�. -
Podni�s� j� z ziemi. - Ruszajmy.
- To g�upie - zaprotestowa�a. - Dzi� po po�udniu
przylatuje statek. Czemu po prostu na niego nie zaczekamy?
- Zd��ymy wr�ci� - odpar� pewnym siebie tonem. - To nie
potrwa d�ugo.
Unios�a wzrok ku czystemu b��kitnemu niebu, jakby my�l�
wzywa�a statek. Tu� nad horyzontem wisia� ksi�yc - wielka,
bia�a tarcza. W ko�cu odwr�ci�a si� do Bokatu.
- Dobrze, p�jd� z tob�, ale tylko je�li obiecasz, �e
b�dziesz wy��cznie obserwowa� i nie spr�bujesz z�apa� �adnej
z nich.
- Przyznajesz mi zatem racj�?
- To, czy si� z tob� zgodz�, czy nie, nie ma nic
wsp�lnego z obiektywn� prawd�. Mam nadziej�, �e si� nie
mylisz, gdy� bezogoniaste ma�py przera�aj� mnie. Ale nie
mog� wiedzie�, czy masz racj�, i ty te� nie mo�esz.
Bokatu przygl�da� jej si� d�ug� chwil�.
- Zgadzam si� - rzek� w ko�cu.
- Zgadzasz si�, �e nie mo�esz wiedzie�?
- Zgadzam si� �adnej nie z�apa� - odpar�. - Chod�my.
Podeszli do kraw�dzi w�wozu i rozpocz�li �mudn� w�dr�wk�
w d� stromego zbocza, dla utrzymania r�wnowagi owijaj�c swe
ko�czyny wok� drzew i innych ro�lin. Nagle us�yszeli
dono�ny wrzask.
- Co to by�o? - spyta� Bokatu.
- Zobaczy�y nas - odpar�a Enkatai.
- Czemu tak s�dzisz?
- Pami�tam ten odg�os z mojego snu - a ksi�yc wygl�da�
zawsze dok�adnie tak, jak teraz.
- Dziwne - zastanawia� si� g�o�no Bokatu. - S�ysza�em je
wiele razy, ale dzi� ich krzyki wydaj� si� g�o�niejsze.
- Mo�e jest ich wi�cej.
- Albo bardziej si� wystraszy�y. - Obejrza� si� za
siebie. - Oto i pow�d - rzek�. - Mamy towarzystwo.
Enkatai unios�a wzrok i ujrza�a najwi�kszy okaz pawiana,
jaki dot�d zdarzy�o jej si� ogl�da�. Zwierz� sz�o za nimi w
odleg�o�ci jakich� pi��dziesi�ciu st�p. Kiedy ich oczy si�
spotka�y, ma�pa warkn�a i odwr�ci�a wzrok, nie usi�owa�a
jednak zbli�y� si� ani uciec.
Podj�li przerwan� w�dr�wk� i za ka�dym razem, gdy
przystawali, aby odpocz��, widzieli pawiana, oddalonego od
nich o te same pi��dziesi�t st�p.
- Czy wed�ug ciebie on wygl�da na sp�oszonego? - spyta�
Bokatu. - Gdyby te mizerne stworzenia mog�y zrobi� mu
krzywd�, czy poszed�by za nami w g��b w�wozu?
- Niewiele dzieli odwag� od g�upoty, a jeszcze mniej
pewno�� siebie od zadufania - odpar�a Enkatai.
- Je�li mia�by tu zgin��, to tak jak pozosta�e - rzek�
jej towarzysz. - Potknie si� i spadnie.
- Nie zastanawia ci� fakt, �e wszystkie bez wyj�tku
spad�y na g�ow�? - zapyta�a �agodnie.
- Po�ama�y sobie wszystkie ko�ci. Nie wiem, czemu
fascynuj� ci� jedynie czaszki.
- Poniewa� r�ne wypadki nie mog� powodowa� identycznych
uraz�w.
- Masz wybuja�� wyobra�ni�. - Bokatu wskaza� ma��
w�ochat� posta� obserwuj�c� ich z do�u. - Czy to wygl�da na
istot� zdoln� zabi� naszego przyjaciela?
Pawian zmierzy� przybysza w�ciek�ym wzrokiem i warkn��.
Bezogoniasta ma�pa patrzy�a na niego, nie zdradzaj�c �adnych
oznak strachu ani nawet zainteresowania. Po chwili odwr�ci�a
si� i znikn�a w g�stych krzakach.
- Widzisz? - powiedzia� z satysfakcj� Bokatu. - Jedno
spojrzenie na br�zow� ma�p� i znika nam z oczu.
- Moim zdaniem nie wygl�da�a na przestraszon� - zauwa�y�a
Enkatai.
- Kolejny pow�d, by w�tpi� w jej inteligencj�.
Po kilku minutach dotarli do miejsca, w kt�rym sta�a
bezogoniasta ma�pa. Tam przystan�li, zbieraj�c si�y, i
ruszyli dalej, na dno w�wozu.
- Nic - oznajmi� Bokatu, rozgl�daj�c si� wok�. - Wed�ug
mnie osobnik, kt�rego widzieli�my, by� wartownikiem, i w tej
chwili ca�e stado jest ju� o par� mil st�d.
- Zwr�� uwag� na naszego towarzysza.
Pawian dotar� na d� i z napi�ciem w�szy� pod wiatr.
- Nie przekroczy� jeszcze bariery ewolucyjnej - rzek�
Bokatu z rozbawieniem. - Spodziewasz si�, �e zacznie szuka�
drapie�nik�w czujnikiem?
- Bynajmniej - Enkatai tak�e obserwowa�a pawiana. - Ale
je�li nie grozi mu �adne niebezpiecze�stwo, powinien si�
odpr�y� - a jak dot�d tak si� nie sta�o.
- Zapewne dzi�ki temu uda�o mu si� po�y� dostatecznie
d�ugo, by osi�gn�� takie rozmiary - mrukn�� lekcewa��co
Bokatu, wodz�c doko�a wzrokiem. - Czym one si� tu �ywi�?
- Nie wiem.
- Mo�e powinni�my z�apa� jedn� i dokona� sekcji.
Zawarto�� �o��dka mog�aby wiele nam powiedzie�.
- Obieca�e�.
- To by�oby takie �atwe - nie ust�powa�. - Wystarczy�aby
przyn�ta z owoc�w albo orzech�w.
Nagle pawian warkn�� i Bokatu z Enkatai odwr�cili si�, by
pozna� przyczyn� jego z�o�ci. Nie dostrzegli niczego, lecz
ma�pa niepokoi�a si� coraz bardziej. W ko�cu pobieg�a w g�r�
zbocza.
- Ciekawe, o co w tym wszystkim chodzi�o? - zastanawia�
si� Bokatu.
- Uwa�am, �e powinni�my wraca�.
- Mamy jeszcze p� dnia do przylotu statku.
- Nie czuj� si� tu dobrze. Identyczn� �cie�k� w�drowa�am
we �nie.
- Nie przywyk�a� do s�o�ca - rzek�. - Odpocznijmy w
jaskini.
Niech�tnie pozwoli�a mu poprowadzi� si� do niewielkiej
szczeliny w �cianie w�wozu. Nagle przystan�a, odmawiaj�c
p�j�cia dalej.
- Co si� sta�o?
- Widzia�am t� jaskini� we �nie - powiedzia�a. - Nie
wchod� tam.
- Musisz si� nauczy�, �e sny nie mog� rz�dzi� twoim
�yciem - Bokatu pow�szy� chwil�. - Jaki� dziwny zapach.
- Wracajmy. Nie chcemy mie� nic wsp�lnego z tym miejscem.
Wsun�� g�ow� do jaskini.
- Nowy �wiat, nowe wonie.
- Bokatu, prosz�!
- Tylko sprawdz�, co tak �mierdzi - rzek�, �wiec�c w g��b
groty. Promie� �wiat�a pad� na wielki stos trup�w, wielu
cz�ciowo po�artych, wi�kszo�� w r�nych stadiach rozk�adu.
- Co to? - spyta�, podchodz�c bli�ej.
- Br�zowe ma�py - odpar�a nie patrz�c. - Ka�da z
rozwalon� kijem g�ow�.
- To te� by�o cz�ci� twojego snu? - spyta�, czuj�c nag�y
l�k.
Skin�a g�ow�.
- Musimy opu�ci� to miejsce - natychmiast!
Podszed� do wylotu jaskini.
- Wygl�da bezpiecznie - stwierdzi�.
- W moim �nie nigdy nie jest bezpiecznie - w jej g�osie
d�wi�cza� niepok�j. Wyszli z jaskini i po przej�ciu
nieca�ych pi��dziesi�ciu metr�w dotarli do miejsca, w kt�rym
w�w�z skr�ca� - i nagle ujrzeli przed sob� bezogoniast�
ma�p�.
- Jedna z nich najwyra�niej zosta�a z ty�u - zauwa�y�
Bokatu. - Przegoni� j�. - Podni�s� kamie� i cisn�� nim w
ma�p�, kt�ra uchyli�a si�, ale nie uciek�a.
Enkatai dotkn�a go nagl�cym gestem.
- Wi�cej ni� jedna - rzek�a.
Uni�s� wzrok. Dwie bezogoniaste ma�py siedzia�y na
drzewie, niemal dok�adnie nad ich g�owami. Kiedy si�
odsun��, zobaczy� jeszcze cztery, zmierzaj�ce ku nim z
krzak�w. Kolejna wy�oni�a si� z jaskini, trzy nast�pne
zeskoczy�y z pobliskich drzew.
- Co one trzymaj� w r�kach? - spyta� nerwowo.
- Ty nazwa�by� to ko��mi udowymi trawo�erc�w - odpar�a
Enkatai, czuj�c bolesny ucisk w klatce piersiowej. - Dla
nich to bro�.
Bezogoniaste ma�py ustawi�y si� w p�okr�gu i powoli
ruszy�y ku nim.
- Ale one s� takie s�abe! - Bokatu cofa� si�, p�ki nie
dotar� do skalnej �ciany. Dalej nie m�g� ju� uciec.
- Jeste� g�upcem - oznajmi�a Enkatai, uwi�ziona w swym
nagle urzeczywistnionym �nie. - To jest rasa, kt�ra
zaw�adnie t� planet�. Sp�jrz im w oczy!
Bokatu pos�ucha� i ujrza� straszne rzeczy, rzeczy,
kt�rych nigdy wcze�niej nie ogl�da� u �adnej istoty ani
zwierz�cia. Ledwie starczy�o mu czasu, by odm�wi� kr�tk�
modlitw� i prosi�, aby jaka� katastrofa dotkn�a t� ras�,
zanim zdo�a si�gn�� ku gwiazdom. Potem bezogoniasta ma�pa
cisn�a g�adkim, tr�jk�tnym wypolerowanym kamieniem wprost w
jego g�ow�. Uderzenie oszo�omi�o go, a kiedy pad� na ziemi�,
na niego i le��c� obok Enkatai posypa�y si� ciosy maczug.
Siedz�cy na g�rze pawian ogl�da� rze�, p�ki nie dobieg�a
ko�ca, a potem odbieg� w g��b rozleg�ej sawanny, gdzie -
przynajmniej na razie - m�g� si� czu� bezpieczny przed
bezogoniastymi ma�pami.
*
- Bro� - powiedzia�em z zadum�. - To by�a bro�!
By�em sam. Podczas Czucia Bli�ni�ta Gwiezdny Py� uzna�y,
�e nale�� do tych nielicznych rzeczy, kt�rych nie potrafi�
ogl�da� obiektywnie, i wycofa�y si� do swojej kwatery.
Odczeka�em, a� towarzysz�ce odkryciu podniecenie os�abnie
dostatecznie, bym m�g� opanowa� moj� struktur� cielesn�.
W�wczas przyj��em posta�, pod kt�r� wyst�powa�em w�r�d moich
towarzyszy, i donios�em Bellidore'owi o tym, co odkry�em.
- A wi�c nawet wtedy byli ju� agresorami - rzek�. - C�,
nic w tym dziwnego. Wola zdobycia gwiazd nie mog�a wzi�� si�
znik�d.
- Zdumiewaj�ce, �e nie istnieje �aden zapis, �wiadcz�cy o
l�dowaniu tu jakiej� rasy w prehistorycznych czasach tego
�wiata - zauwa�y� Historyk.
- To by�a ekipa badawcza, a Ziemia nie mia�a dla nich
�adnej warto�ci - wyja�ni�em. - Bez w�tpienia prowadzili
rozpoznanie na licznych planetach. Je�li gdziekolwiek
istnieje jaki� zapis, to zapewne w ich archiwach, g�osz�cy,
�e Ziemia nie nadaje si� do kolonizacji.
- Ale czy nie zastanawiali si�, co si� sta�o z ich
zwiadowcami? - spyta� Bellidore.
- W okolicy �y�o wiele du�ych drapie�nik�w -
powiedzia�em. - Prawdopodobnie uznali, i� zesp� pad� ich
ofiar�. Zw�aszcza je�li przeszukali okolic� i niczego nie
znale�li.
- Ciekawe - rzek� Bellidore - �e to s�abszy gatunek
zdoby� dominacj�.
- My�l�, �e da si� to �atwo wyja�ni� - odpar� Historyk. -
Jako mniejsze stworzenia nie dor�wnywali szybko�ci�
potencjalnej zdobyczy ani si�� - drapie�nikom, wi�c
wynalezienie broni stanowi�o jedyny spos�b unikni�cia
zag�ady... albo przynajmniej najlepszy spos�b.
- Niew�tpliwie podczas tysi�cleci galaktycznej dominacji
wykazali si� przebieg�o�ci� w�a�ciw� drapie�nikom -
przyzna� Bellidore.
- Gatunek nie przestaje by� agresywny tylko dlatego, �e
wynalaz� bro� - o�wiadczy� Historyk. - W istocie mo�e to
jeszcze zwi�kszy� jego agresj�.
- B�d� musia� to przemy�le� - Bellidore sprawia� wra�enie
nie przekonanego.
- By� mo�e zanadto upro�ci�em m�j tok rozumowania, aby
u�atwi� dyskusj� - odpar� Historyk. - Zapewniam ci�, �e
kiedy przedstawi� moje odkrycia Akademii, zbuduj�
niepodwa�aln�, logiczn� argumentacj�.
- A Ty, Kt�ry Widzisz? - spyta� Bellidore. - Czy masz
jakie� uwagi do twojej opowie�ci?
- Trudno jest dostrzec w kamieniu przodka karabin�w
d�wi�kowych i imploder�w cz�steczkowych - powiedzia�em z
namys�em - ale uwa�am, �e tak w�a�nie by�o.
- Niezmiernie interesuj�ca rasa - podsumowa� Bellidore.
*
Trzeba by�o prawie czterech godzin, aby wr�ci�y mi si�y,
Czucie bowiem poch�ania energi� jak nic innego, czerpi�c
zar�wno z cia�a, jak i z uczu�, umys�u i mocy empatycznych.
Moriteu, wykonawszy swoje zadanie, zwisa�o g�ow� w d� z
ga��zi drzewa, pogr��one w swym wieczornym transie, a
Bli�ni�ta Gwiezdny Py� nie pokaza�y si� od czasu, gdy Czu�em
kamie�.
Pozostali cz�onkowie zespo�u zajmowali si� w�asnymi
sprawami, tote� uzna�em, i� nadesz�a idealna pora, by podda�
Czuciu nast�pny przedmiot, kt�rego wiek Historyk oceni� na
mniej wi�cej dwadzie�cia trzy tysi�ce trzysta lat.
By� to metalowy grot w��czni, wyszczerbiony i
zardzewia�y, i zanim go wch�on��em, odnios�em wra�enie, �e
dostrzegam na nim s�abe przebarwienie, jakby �lad krwi...
*
Nazywa� si� Mtepwa i zdawa�o mu si�, i� od dnia swych
narodzin nosi na szyi metalow� obr�cz. Wiedzia�, �e to nie
mo�e by� prawd�, bo czasem nawiedza�y go ulotne wspomnienia
zabaw z bra�mi i siostrami, a tak�e polowa� na kudu i bongo
na zboczach poro�ni�tej drzewami g�ry, gdzie si� wychowywa�.
Lecz im mocniej skupia� si� na tych obrazach, tym mniej
wyra�ne i bardziej mgliste si� stawa�y, i wiedzia�, �e musz�
pochodzi� sprzed wielu lat. Czasami usi�owa� przypomnie�
sobie nazw� swego szczepu, ale zagin�a bezpowrotnie w
otch�ani czasu, podobnie jak imiona jego rodzic�w i
rodze�stwa.
W takich chwilach Mtepwa zaczyna� u�ala� si� nad sob�,
potem jednak wspomina� los towarzyszy i od razu czu� si�
lepiej, bo podczas gdy oni mieli zosta� zap�dzeni na statki
i pop�yn�� na koniec �wiata, by reszt� swych dni sp�dzi� w
niewoli u Arab�w i Europejczyk�w, on by� ulubionym s�ug�
swego pana, Sharifa Abdullaha, dzi�ki czemu m�g� si� nie ba�
utraty swej pozycji.
To by�a jego �sma - a mo�e dziewi�ta? - karawana z
Interioru. Dostarczali s�l i naboje wodzom poszczeg�lnych
plemion, kt�rzy w zamian sprzedawali im w niewol� najmniej
produktywnych wojownik�w i kobiety. Potem wzbogacona
karawana rusza�a dalej, wok� wielkiego jeziora, i
przecina�a such�, p�ask� sawann�. Nast�pnie, okr��ywszy g�r�
tak star�, �e jej szczyt zd��y� ju� pobiele�, zupe�nie jak
w�osy starca, docierali na wybrze�e do portu, pe�nego
arabskich �aglowc�w. Tam sprzedawali sw�j ludzki towar temu,
kto zaoferowa� najwy�sz� cen�, Sharif Abdullah kupowa�
kolejn� �on� i oddawa� po�ow� zarobku swemu staremu, s�abemu
ojcu, a potem zn�w wyruszali do Interioru w poszukiwaniu
czarnego z�ota.
Abdullah by� dobrym panem. Rzadko pi� - a je�li ju�,
zawsze przy najbli�szej okazji przeprasza� Allaha - i
niezbyt cz�sto bija� Mtepw�. Nigdy te� nie brakowa�o im
jedzenia, cho�by nawet �adunek pozostawa� g�odny. Posun��
si� jeszcze dalej w swej dobroci, ucz�c Mtepw� czyta�, cho�
jedyn� lektur�, jaka nosi� przy sobie, by� Koran.
Mtepwa po�wi�ci� mu wiele godzin, szlifuj�c sw� nowo
nabyt� umiej�tno��, i w trakcie studi�w dokona� niezmiernie
interesuj�cego odkrycia: Koran zabrania� wyznawcom
Prawdziwej Wiary trzymania w niewoli swych wsp�wyznawc�w.
W�a�nie wtedy Mtepwa podj�� decyzj�, by nawr�ci� si� na
islam. Zacz�� niestrudzenie wypytywa� Sharifa Abdullaha o
szczeg�y jego religii i pilnowa�, by stary cz�owiek widzia�
go siedz�cego godzinami przy ogniu, zatopionego w lekturze.
Sharif Abdullah tak bardzo zachwyci� si� tym obrotem
spraw, �e cz�sto po kolacji zaprasza� Mtepw� do swego
namiotu, do p�nej nocy wyk�adaj�c mu zawi�o�ci Koranu.
Mtepwa mia� niew�tpliw� motywacj� do nauki i Abdullaha
zadziwia� jego entuzjazm.
Noc po nocy, podczas gdy wok� obozu w Serengeti kr��y�y
lwy, mistrz i ucze� razem studiowali Koran. A� wreszcie
nadszed� dzie�, kiedy Sharif Abdullah nie m�g� d�u�ej
w�tpi�, �e Mtepwa jest prawdziwym wyznawc� islamu. Sta�o
si� to, gdy obozowali nad W�wozem Olduwai, i w�a�nie tego
dnia Sharif Abdullah kaza� kowalowi usun�� obr�cz z szyi
s�ugi, a Mtepwa sam zniszczy� swe �a�cuchy do ostatniego
ogniwa, ciskaj�c je z ca�ych si� w g��b w�wozu.
Mtepwa by� teraz wolnym cz�owiekiem, jednak�e zna� si�
tylko na dw�ch rzeczach: Koranie i handlu niewolnikami.
Naturalnie zatem, kiedy nadszed� moment, by poszuka� sobie
�r�d�a utrzymania, Mtepwa postanowi� p�j�� w �lady Sharifa
Abdullaha. Sta� si� jego m�odszym wsp�lnikiem, a po dw�ch
wyprawach do Interioru uzna�, �e jest got�w samodzielnie
poprowadzi� interes.
W tym celu potrzebowa� wyszkolonych ludzi - wojownik�w,
kowali, kucharzy, tropicieli. Perspektywa zgromadzenia
ca�ego oddzia�u od podstaw nie by�a zbyt zach�caj�ca, a �e
jego wiara nie dor�wnywa�a sw� moc� wierze mentora, pewnej
nocy na wybrze�u Mtepwa zakrad� si� po prostu do namiotu
Sharifa Abdullaha i poder�n�� mu gard�o.
Nast�pnego dnia pomaszerowa� w g��b l�du na czele w�asnej
karawany.
Wiele si� nauczy� o handlu niewolnikami, zar�wno w swej
praktyce pana, jak i ofiary, teraz za� w pe�ni wykorzysta�
t� wiedz�. �wiadom, i� zdrowi niewolnicy przynosz� wi�kszy
zysk, karmi� swych wi�ni�w i traktowa� ich znacznie lepiej
ni� Sharif Abdullah i wi�kszo�� innych handlarzy. Z drugiej
strony, wiedzia� doskonale, kt�rzy ludzie oznaczaj� k�opoty
i pojmowa�, �e lepiej zabi� ich od razu, jako przestrog� dla
pozosta�ych, ni� pozwoli�, by w�r�d niewolnik�w zapanowa�y
buntownicze nastroje.
Poniewa� stara� si� jak m�g�, odnosi� sukcesy, i wkr�tce
zaj�� si� tak�e dostarczaniem ko�ci s�oniowej. Po sze�ciu
latach kierowa� ju� najwi�kszym we Wschodniej Afryce
przedsi�biorstwem niewolniczo-k�usowniczym.
Od czasu do czasu natyka� si� na europejskich
podr�nik�w. Podobno sp�dzi� nawet tydzie� w towarzystwie
doktora Davida Livingstone'a, po czym odszed�, pozostawiaj�c
misjonarza nie�wiadomego, �e go�ci� u siebie akurat tego
handlarza niewolnik�w, kt�rego najbardziej pragn�� schwyta�.
Kiedy ameryka�ska Wojna Mi�dzy Stanami zniszczy�a
podstawowy rynek zbytu, Mtepwa porzuci� na rok swe zaj�cie,
udaj�c si� do Azji i na P�wysep Arabski, aby zdoby� nowych
klient�w. Po powrocie odkry�, �e syn Abdullaha, Sharif Ibn
Jad Mahir, przej�� wszystkich jego ludzi i wyruszy� w g��b
l�du, zamierzaj�c kontynuowa� dzie�o ojca. Mtepwa, kt�ry
tymczasem sta� si� bardzo bogaty, wynaj�� pi�ciuset
askarich, na ich dow�dc� wyznaczy� otoczonego z�� s�aw�
k�usownika Alfreda Henry'ego Pyma i spokojnie czeka� na
wyniki.
Trzy miesi�ce p�niej Pym przyprowadzi� na wybrze�e
Tanganiki czterystu trzydziestu o�miu ludzi. Dwustu
siedemdziesi�ciu sze�ciu z nich by�o niewolnikami,
schwytanymi przez Sharifa Ibn Jad Mahira; pozostali -
cz�onkami organizacji Mtepwy, kt�ry przeszli na �o�d syna
Abdullaha. Mtepwa sprzeda� wszystkich czterystu
sze��dziesi�ciu o�miu w niewol� i stworzy� od podstaw now�
organizacj�, z�o�on� z wojownik�w, kt�rzy walczyli dla niego
pod dow�dztwem Pyma.
Wi�kszo�� mocarstw kolonialnych sk�onna by�a przymyka�
oko na jego praktyki, poza Brytyjczykami, kt�rzy -
zdecydowani doprowadzi� do zniesienia niewolnictwa - wydali
nakaz aresztowania Mtepwy. Znudziwszy si� w ko�cu ci�g�ym
ogl�daniem przez rami�, przeni�s� sw� kwater� g��wn� do
Mozambiku, gdzie Portugalczycy powitali go z otwartymi
ramionami - oczywi�cie p�ki pami�ta� o sta�ym smarowaniu
d�oni lokalnych urz�dnik�w.
Nie by� tam jednak szcz�liwy - nie zna� portugalskiego
ani �adnego z miejscowych j�zyk�w - tote� po dziewi�ciu
latach powr�ci� do Tanganiki. By� ju� w�wczas najbogatszym
czarnym na ca�ym kontynencie.
Pewnego dnia po�r�d najnowszej partii wi�ni�w dostrzeg�
m�odego Acholi imieniem Haradi, licz�cego sobie najwy�ej
dziesi�� lat, i postanowi� zatrzyma� go jako osobistego
s�ug�, zamiast wysy�a� statkiem przez ocean.
Mtepwa nigdy si� nie o�eni�. Wi�kszo�� wsp�lnik�w
zak�ada�a, �e po prostu nie mia� na to czasu, jednak�e gdy
niemal conocne wizyty Haradiego w jego namiocie sta�y si�
publiczn� tajemnic�, wkr�tce zmienili zdanie. Mtepwa wydawa�
si� zadurzony po uszy w swym m�odym s�udze, cho� - bez
w�tpienia pomny w�asnych do�wiadcze� - nie nauczy� Haradiego
czyta� i przyrzek� powoln�, bolesn� �mier� ka�demu, kto
cho�by s�owem wspomnia�by ch�opcu o islamie.
Tak min�y trzy lata, a� wreszcie pewnej nocy Mtepwa
pos�a� po Haradiego. Ch�opak znikn��. Mtepwa postawi� na
nogi wszystkich swoich wojownik�w i za��da�, by go szukali,
jako �e w pobli�u obozu widziano lamparta i handlarz l�ka�
si� najgorszego.
Jego ludzie znale�li Haradiego w godzin� p�niej - nie w
paszczy lamparta, lecz w ramionach m�odej niewolnicy z
plemienia Zaneke. Mtepwa nie posiada� si� z w�ciek�o�ci i
poleci� wyrwa� nieszcz�nicy r�ce i nogi.
Haradi nie protestowa� ani s�owem i nie pr�bowa� nawet
broni� dziewczyny - zreszt� nie sprawi�oby to �adnej r�nicy
- jednak�e nast�pnego ranka znikn�� i, cho� Mtepwa i jego
�o�nierze szukali go prawie miesi�c, nie znale�li
najmniejszego �ladu.
Pod koniec miesi�ca Mtepwa zupe�nie oszala� z gniewu i
rozpaczy. Uznawszy, �e nie ma ju� po co �y�, zbli�y� si� do
stada lw�w, ucztuj�cego na truchle topi, i wchodz�c mi�dzy
zwierz�ta, zacz�� je przeklina� i uderza� go�ymi r�kami.
Cho� trudno w to uwierzy�, lwy cofn�y si� przed nim, po
czym warcz�c i rycz�c, znikn�y w g�stym buszu.
Nast�pnego dnia Mtepwa wzi�� w r�k� wielki kij i zacz��
nim ok�ada� s�oni�tko. To powinno sprowokowa� brutalny atak
matki, lecz s�onica, stoj�ca zaledwie par� st�p dalej,
zatr�bi�a tylko, przera�ona, i odbieg�a, a ma�e pod��y�o jej
�ladem.
Wtedy Mtepwa uzna�, �e nie mo�e umrze�, �e akt rozdarcia
na sztuki biednej dziewczyny w jaki� spos�b uczyni� go
nie�miertelnym. Poniewa� za� oba zdarzenia dzia�y si� na
oczach jego przes�dnych podw�adnych, ci uwierzyli mu bez
zastrze�e�.
Teraz, kiedy by� ju� nie�miertelny, postanowi�, i� nie
musi ju� d�u�ej pr�bowa� zjedna� sobie Europejczyk�w, kt�rzy
najechali jego kraj i wci�� wystawiali nowe nakazy
aresztowania. Wyprawi� pos�a�ca na granic� kenijsk�,
wzywaj�c Brytyjczyk�w, by stawili mu czo�o w bitwie. Kiedy
nasta� wyznaczony dzie�, a Brytyjczycy si� nie zjawili,
oznajmi� z pych� swoim wojownikom, �e wie�� o jego
nie�miertelno�ci dotar�a ju� do Europejczyk�w i �e odt�d
�aden bia�y nie o�mieli si� stan�� przeciw niemu. Fakt, i�
nadal znajdowali si� na terytorium niemieckim i Brytyjczycy
nie maj� prawa tam wkroczy�, jako� umkn�� jego uwadze.
Mtepwa wraz z orszakiem wojownik�w pomaszerowa� w g��b
l�du, otwarcie szukaj�c niewolnik�w, i w Kongu znalaz� ich
ca�kiem sporo. Rabowa� wsie, porywaj�c m�czyzn, kobiety i
ko�� s�oniow�, a� wreszcie, zdobywszy sze�ciuset niewolnik�w
i dwakro� mniej k��w s�oniowych, zawr�ci� na wsch�d i
rozpocz�� miesi�czny marsz na wybrze�e.
Tym razem Brytyjczycy czekali na niego na granicy Ugandy.
Mieli ze sob� tak wielu zbrojnych, �e Mtepwa skr�ci� na
po�udnie - nie z l�ku o w�asne �ycie, lecz dlatego, i� nie
m�g� sobie pozwoli� na utrat� ko�ci s�oniowej i niewolnik�w;
poza tym wiedzia�, �e jego �o�nierzom brak nie�miertelno�ci
pana.
Skierowa� sw� armi� nad jezioro Tanganika i dalej, na
wsch�d. Dotarcie do zachodniego szlaku z Serengeti zabra�o
mu dwa tygodnie, przebycie r�wniny - kolejnych dziesi�� dni.
Pewnego wieczoru kaza� rozbi� ob�z u wylotu W�wozu
Olduwai, dok�adnie w miejscu, gdzie kiedy� odzyska� wolno��.
Wkr�tce zap�on�y ogniska, gnu zosta�y zar�ni�te i
upieczone, a kiedy Mtepwa odpr�y� si� po posi�ku, us�ysza�
szepty swoich ludzi. I w�wczas spomi�dzy cieni wynurzy�a si�
dziwnie znajoma posta�. To by� Haradi, licz�cy sobie
pi�tna�cie lat i wzrostem dor�wnuj�cy samemu Mtepwie.
Mtepwa przygl�da� mu si� d�ug� chwil� i, zdawa�o si�, �e
z jego twarzy stopniowo znika ca�y gniew.
- Bardzo si� ciesz�, �e zn�w ci� widz�, Haradi - rzek�.
- S�ysza�em, �e nie mo�na ci� zabi� - oznajmi� ch�opiec,
potrz�saj�c w��czni�. - Przyby�em, aby przekona� si�, czy to
prawda.
- Nie musimy walczy� - odpar� Mtepwa. - Wejd� do mojego
namiotu i wszystko b�dzie takie, jak dawniej.
- Gdy wyrw� ci r�ce i nogi, wtedy nie b�dziemy ju�
musieli walczy� - powiedzia� Haradi. - A nawet w�wczas nie
b�dziesz wydawa� mi si� bardziej odra�aj�cy ni� w tej chwili
i przez tamte wszystkie lata.
Mtepwa zerwa� si� z ziemi z wykrzywion� w�ciek�o�ci�
twarz�.
- Uderzaj zatem, byle mocno! - krzykn��. - A gdy
zrozumiesz, �e nie zdo�asz zrobi� mi krzywdy, potraktuj� ci�
tak jak tamt� dziewczyn� Zaneke!
Haradi nie odpowiedzia�. Zamiast tego cisn�� w��czni� w
handlarza niewolnik�w. Zrobi� to z tak� si��, �e grot
zag��bi� si� w cia�o i przeszy� je na wylot; dobrych sze��
cali w��czni stercza�o z plec�w Mtepwy. Ten przez moment z
niedowierzaniem wpatrywa� si� w Haradiego, raz jeden j�kn��
i run�� w g��b skalistego w�wozu.
Haradi powi�d� wzrokiem po twarzach zebranych wojownik�w.
- Czy jest w�r�d was kto�, kto odm�wi mi prawa do zaj�cia
miejsca Mtepwy? - spyta� pewnym siebie tonem.
Pot�ny Makonde wyst�pi�, rzucaj�c mu wyzwanie, i po
trzydziestu sekundach Haradi tak�e nie �y�.
*
Kiedy dotarli do Zanzibaru, Brytyjczycy czekali ju� na
nich. Niewolnicy zostali uwolnieni, ko�� s�oniowa -
skonfiskowana, wojownicy aresztowani i skazani na ci�kie
roboty przy budowie kolei Mombasa-Uganda. Dw�ch z nich
zabi�y p�niej i po�ar�y lwy w okr�gu Tsavo.
Do czasu, gdy podpu�kownik J. H. Patterson zastrzeli�
otoczone z�� s�aw� ludojady z Tsavo, kolej dotar�a ju�
niemal do miasta sza�as�w - Nairobi - a imi� Mtepwy zosta�o
tak dok�adnie zapomniane, �e w jedynej ksi��ce historycznej,
w kt�rej si� pojawia, zapisano je z b��dem.
*
- Zdumiewaj�ce! - powiedzia� Znawca. - Wiedzia�em, �e
zniewolili wiele ras w ca�ej galaktyce - ale �eby chwyta� w
niewol� siebie samych! To niemal nie do wiary!
Odpocz��em ju� po moim wysi�ku i zrelacjonowa�em im
dzieje Mtepwy.
- �aden pomys� nie bierze si� znik�d - oznajmi� �agodnie
Bellidore. - Ten akurat najwyra�niej zrodzi� si� na Ziemi.
- Co za barbarzy�stwo! - mrukn�� Znawca.
Bellidore odwr�ci� si� do mnie.
- Cz�owiek nigdy nie pr�bowa� podbi� twojej rasy, Ty,
Kt�ry Widzisz. Dlaczego?
- Nie mieli�my nic, czego by pragn��.
- Czy pami�tasz galaktyk� z czas�w dominacji Cz�owieka? -
spyta� Znawca.
- Pami�tam galaktyk� z czas�w, gdy jego przodkowie zabili
Bokatu i Enkatai - odpar�em zgodnie z prawd�.
- Mia�e� kiedykolwiek do czynienia z Cz�owiekiem?
- Nie. Na nic nie mogli�my mu si� przyda�.
- Ale czy nie niszczy� bezmy�lnie wszystkiego, z czym si�
zetkn��?
- Nie. Bra� to, czego chcia�, likwidowa� wszystko, co
mog�o mu zagrozi�. Reszt� ignorowa�.
- Jakie� to aroganckie!
- Jakie� to praktyczne - poprawi� Bellidore.
- Masowe mordy na skal� galaktyczn� nazywasz
praktycznymi? - wybuchn�� Znawca.
- Z punktu widzenia Cz�owieka, owszem. Zdobywa� to, czego
pragn��, przy minimalnych nak�adach si� i ryzyka. Pomy�l
tylko! Jedna jedyna rasa, zrodzona zaledwie pi��set metr�w
od nas, w�ada�a kiedy� imperium z�o�onym z ponad miliona
�wiat�w. Prawie wszystkie cywilizowane rasy galaktyki m�wi�y
po terra�sku.
- Pod gro�b� �mierci.
- Istotnie - przytakn�� Bellidore. - Nie twierdz�, �e
Cz�owiek by� anio�em. Lecz je�li nawet by� diab�em, to
bardzo skutecznym.
Nadszed� czas, abym wch�on�� trzeci przedmiot - wed�ug
zgodnej opinii Historyka i Znawcy r�koje�� no�a - ale
jeszcze odchodz�c s�ysza�em rozwa�ania moich towarzyszy.
- Zwa�ywszy jego ��dz� krwi i skuteczno�� post�powania -
m�wi� Znawca - dziwi� si�, �e po�y� do�� d�ugo, by si�gn��
gwiazd.
- Rzeczywi�cie, to do�� niezwyk�e - zgodzi� si�
Bellidore. - Historyk wspomina�, �e cz�owiek nie zawsze
tworzy� jedn� wsp�lnot�, �e u zarania jego historii istnia�o
kilka grup wewn�trz jego gatunku. R�ni�y si� kolorem,
wierzeniami, zajmowanym terytorium. - Westchn��. - Musia�
jednak nauczy� si� �y� w pokoju ze swymi bra�mi. To
przynajmniej nale�y zapisa� mu na plus.
Wci�� jeszcze s�ysz�c w my�lach s�owa Bellidorego,
dotar�em do przedmiotu zacz��em go poch�ania�...
*
Mary Leakey nacisn�a klakson landrovera. Wewn�trz
muzeum jej m�� odwr�ci� si� do m�odego oficera w mundurze.
- Nie mam dla pana �adnych instrukcji - rzek�. - Muzeum
nie jest jeszcze otwarte dla zwiedzaj�cych, a od ziem Kikuju
dzieli nas dobrych trzysta kilometr�w.
- Post�puj� jedynie zgodnie z rozkazami, doktorze Leakey
- odpar� oficer.
- No c�, przypuszczam, �e dodatkowa przezorno�� nie
zaszkodzi - ust�pi� Leakey. - Jest wielu Kikuju, kt�rzy
pragn� mojej �mierci, cho� podczas procesu wyst�pi�em w
obronie Kenyatty. - Podszed� do drzwi. - Je�li znaleziska
nad jeziorem Turkana oka�� si� interesuj�ce, nasza
nieobecno�� mo�e potrwa� nawet miesi�c. W przeciwnym razie
powinni�my si� zjawi� za jakie� dziesi��-dwana�cie dni.
- To �aden problem, panie doktorze. Muzeum nadal b�dzie
tu sta�o, kiedy wr�cicie.
- Ani przez moment w to nie w�tpi�em - mrukn�� Leakey, po
czym wyszed� i do��czy� do czekaj�cej w samochodzie �ony.
Porucznik Ian Chelmswood sta� w drzwiach, patrz�c, jak
Leakeyowie, eskortowani przez dwa pojazdy wojskowe,
odje�d�aj� czerwon� drog�. Po sekundzie chmura py�u
przes�oni�a samoch�d i Chelmswood cofn�� si� do budynku,
zamykaj�c za sob� drzwi dla ochrony przed kurzem. Panowa�
niezno�ny upa�. Oficer zdj�� kurtk� mundurow� i pas z
kabur�, i u�o�y� je porz�dnie na jednej z mniejszych
gablotek.
To dziwne. Wszystkie obrazy afryka�skiej g�uszy, jakie
zdarzy�o mu si� ogl�da�, od starych zdj�� Niemca Schillingsa
po filmy Amerykanina Johnsona, wpoi�y mu przekonanie, i�
wschodnia Afryka jest cudown� krain� zielonych traw i
czystej wody. Nikt nie wspomina� o kurzu, a jednak to
w�a�nie jego wspomnienie mia�o na zawsze pozosta� w umy�le
Chelmswooda.
No, nie tylko to jedno. Nigdy nie zapomni porannego
alarmu, kt�ry odezwa� si�, kiedy jego oddzia� stacjonowa�
jeszcze w Nanjuki. Przybywszy na farm� osadnik�w, znale�li
ca�� rodzin� zmasakrowan�, cia�a pokrojone na kawa�ki.
Napastnicy nie oszcz�dzili te� byd�a - wi�kszo�ci zwierz�t
obci�to genitalia, innym wy�upiono oczy i oderwano uszy.
Lecz Chelmswood wiedzia�, �e spo�r�d tych wszystkich
okropno�ci jeden obraz zabierze ze sob� do grobu: nadzianego
na n� kociaka, przygwo�d�onego do skrzynki na listy.
Stanowi� on znak rozpoznawczy Mau Mau, na wypadek, gdyby
ktokolwiek pomy�la�, �e to jaki� szaleniec okaleczy� w
straszny spos�b ludzi i zwierz�ta.
Chelmswood nie rozumia� tego wszystkiego. Nie wiedzia�,
kto zacz�� ten ob��d, kto wywo�a� wojn�. Nie sprawia�o mu to
zreszt� najmniejszej r�nicy. By� tylko �o�nierzem, s�ucha�
rozkaz�w, a je�li owe rozkazy zawiod� go z powrotem do
Nanjuki, aby m�g� zabi� ludzi, kt�rzy dopu�cili si� tych
potwornych czyn�w, tym lepiej.
Tymczasem jednak przypad�a mu w udziale s�u�ba, kt�r� w
duchu nazywa� idiotyczn�. W Arushy zanotowano niepokoje
w�r�d ludno�ci - nie Mau Mau, lecz raczej pokaz solidarno�ci
z kenijskimi Kikuju - i jego odzia� zosta� tam przeniesiony.
Nast�pnie rz�d dowiedzia� si�, �e profesorowi Leakeyowi,
kt�rego odkrycia naukowe sprawi�y, i� ca�a wschodnia Afryka
pozna�a nazw� W�wozu Olduwai, gro�ono �mierci�. Mimo
sprzeciw�w naukowca w�adze upar�y si� zapewni� mu ochron�.
Wi�kszo�� ludzi z oddzia�u Chelmswooda uda�a si� wraz z
Leakeyem nad jezioro Turkana, kto� jednak musia� zosta�, aby
pilnowa� gospodarstwa. Przypadek zrz�dzi�, �e jego nazwisko
otwiera�o list� dy�ur�w. Ot, takie ju� jego szcz�cie.
Tak naprawd� nie by�o to nawet muzeum. Zupe�nie nie
przypomina�o gmach�w, do kt�rych zabierali go w Londynie
rodzice. To by�y prawdziwe muzea; tutejsze mie�ci�o si� w
ma�ej, dwupokojowej glinianej chacie, w kt�rej zgromadzono
oko�o setki znalezisk Leakeya - staro�ytne groty strza�,
kamienie dziwacznych kszta�t�w, s�u��ce ludom pierwotnym za
narz�dzia. A tak�e ko�ci, wyra�nie nie nale��ce do ma�py,
cho� Chelmswood by� pewien, �e nie s� one te� szcz�tkami
jakiejkolwiek istoty, z kt�r� by�by spokrewniony.
Leakey zawiesi� na �cianach w�asnor�cznie sporz�dzone
wykresy, jasno ukazuj�ce to, co sam uzna� za ewolucj�
ma�ych, groteskowych, przypominaj�cych ma�py stworze�, z
kt�rych powsta� gatunek Homo Sapiens. Mieli te� zdj�cia,
ukazuj�ce cz�� znalezisk odes�an� ju� do Nairobi. Wygl�da�o
na to, �e je�li nawet ten w�w�z by� w istocie miejscem
narodzin ludzkiej rasy, to nikt nie chce go odwiedza�.
Wszystkie najlepsze okazy odsy�ano najpierw do Nairobi, a
potem do British Museum. Tak naprawd�, podsumowa� w my�lach
Chelmswood, chata nie by�a �adnym muzeum, a jedynie
przechowalni� co lepszych znalezisk, p�ki nie zostan�
wys�ane gdzie� dalej.
Dziwnie jest my�le�, �e tu, w w�wozie, rozpocz�o si�
ludzkie �ycie. Je�li w Afryce istnia�o brzydsze miejsce, to
on do niego nie trafi�. A cho� Chelmswood nie akceptowa�
Ksi�gi Rodzaju i tym podobnych religijnych bzdur, nie
podoba�a mu si� my�l, �e pierwsi ludzie na Ziemi mogli by�
czarni. Dorastaj�c na wzg�rzach Cotswolds raczej nie mia�
styczno�ci z czarnymi, ale od czasu przybycia na brytyjski
Wsch�d naogl�da� si� ich dosy�, by ich dziko�� i
barbarzy�skie zwyczaje wzbudzi�y w nim odraz�.
I czemu ci zwariowani Amerykanie stale za�amuj� r�ce,
powtarzaj�c, �e kolonializm musi si� sko�czy�? Gdyby tylko
widzieli to, co on na farmie w Nanjuki, poj�liby, i� jedyn�
rzecz�, nie pozwalaj�c�, by wschodni� Afryk� ogarn�o
szale�stwo krwawych rzezi, by�a obecno�� brytyjska.
Niew�tpliwie istnia�y pewne cechy wsp�lne, ��cz�ce Mau Mau i
ameryka�sk� rewolt�: oba kraje zosta�y skolonizowane przez
Brytyjczyk�w i oba pragn�y niepodleg�o�ci... tu jednak
ko�czy�o si� wszelkie podobie�stwo. Amerykanie napisali
Deklaracj�, przedstawiaj�c� dr�cz�ce ich problemy, a kiedy
wyruszyli w pole, walczyli z brytyjskimi �o�nierzami. Co ma
wsp�lnego z walk� mordowanie niewinnych dzieci i
przygwa�d�anie koci�t do skrzynek na listy? Gdyby to od
niego zale�a�o, na czele p�milionowej armii brytyjskich
�o�nierzy pomaszerowa�by w g��b kraju, wybijaj�c wszystkich
Kikuju - poza dobrymi, lojalnymi - i rozwi�za�by t� kwesti�
raz na zawsze.
Podszed� do szafki, w kt�rej przechowywa� piwo, i wyj��
ciep�� butelk�. Piwo Safari. Otworzy� j� i poci�gn�� d�ugi
�yk, po czym skrzywi� si� z niesmakiem. Je�li w�a�nie takie
rzeczy pija si� na safari, b�dzie musia� pami�ta�, by nigdy
na nie nie pojecha�.
A jednak wiedzia�, �e kt�rego� dnia wyruszy na safari -
je�li si� uda, zanim zako�czy s�u�b� i zostanie odes�any do
domu. Niekt�re cz�ci tego kraju by�y tak diablo pi�kne -
mimo kurzu - a zreszt� Chelmswoodowi podoba�a si� idea
siedzenia w cieniu pod drzewem z zimn� szklank� w d�oni,
podczas gdy osobisty s�u��cy och�adza�by go wachlarzem ze
strusich pi�r, a on sam konferowa�by ze swym bia�ym �owc� na
temat wynik�w polowania i tego, na co powinni zapolowa�
.T:olduvai2
nazajutrz. To nie strzelanie jest najwa�niejsze,
zapewnialiby si� nawzajem - ale podnieta �ow�w. Potem
kaza�by paru czarnym ch�opcom przygotowa� k�piel, za�y�by
jej i przyszykowa� si� do kolacji. Zabawne, ale ostatnio
nabra� zwyczaju nazywania ich ch�opcami; wi�kszo�� z nich
by�a znacznie starsza od niego.
Lecz cho� nie byli ch�opcami, wci�� pozostawali dzie�mi,
potrzebuj�cymi nieustannych wskaz�wek i nauki. We�my na
przyk�ad Masaj�w: dumnych, aroganckich bydlak�w. Na
poczt�wkach prezentuj� si� mo�e imponuj�co, ale spr�buj
za�atwi� z nimi cokolwiek. Zachowywali si�, jakby pozostawali
w bezpo�rednim kontakcie z Bogiem, jakby On przekaza� im, �e
s� Jego narodem wybranym. Im bardziej Chelmswood si� nad tym
zastanawia�, tym bardziej dziwi� go fakt, i� to Kikuju, a
nie Masajowie, rozpocz�li Mau Mau. Nagle u�wiadomi� sobie,
�e widzia� czterech czy pi�ciu masajskich elmorani,
wa��saj�cych si� wok� muzeum. Trzeba b�dzie mie� na nich
oko.
- Przepraszam? - powiedzia� wysoki g�os i Chelmswood
odwr�ciwszy si� ujrza� na progu drobnego, wychudzonego
czarnego ch�opca, maj�cego najwy�ej dziesi�� lat.
- Czego chcesz? - spyta� Chelmswood.
- Pan doktor Leakey, on obieca� cukierki - oznajmi�
ch�opiec, wchodz�c do budynku.
- Odejd� - rzuci� niecierpliwie oficer. - Nie mamy
�adnych cukierk�w.
- Tak, tak - m�wi� ch�opiec, zbli�aj�c si� ku nim. -
Codziennie.
- Co dzie� daje ci cukierki?
Ch�opak przytakn�� i u�miechn�� si�.
- Gdzie je trzyma?
Przybysz wzruszy� ramionami.
- Mo�e tam? - podsun��, wskazuj�c szafk�.
Chelmswood podszed� do niej i otworzy�. W �rodku nie by�o
nic opr�cz czterech s�oik�w, zawieraj�cych stare z�by.
- Nic nie widz� - oznajmi� oficer. - B�dziesz musia�
zaczeka� na powr�t doktora Leakeya.
Po policzku ch�opca sp�yn�y dwie �zy.
- Ale pan doktor Leakey - on obieca�!
Chelmswood rozejrza� si� wok�.
- Nie wiem, gdzie s�.
C