647

Szczegóły
Tytuł 647
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

647 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 647 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

647 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

+olduvai1-3+ POWIE�� Mike RESNICK SIEDEM SPOJRZE� NA W�W�Z OLDUWAI (Seven Views of Olduvai Gorge) Prze�o�y�a Paulina Braiter Wczorajszej nocy stworzenia zn�w si� pojawi�y. Ksi�yc skry� si� w�a�nie za chmurami, kiedy us�yszeli�my pierwszy szelest w trawie. Potem zapad�a absolutna cisza, jakby wiedzia�y, �e s�uchamy, i nagle rozleg�y si� znajome wrzaski i pohukiwania, gdy stworzenia podbieg�y bli�ej i stoj�c zaledwie pi��dziesi�t metr�w od nas, nadal krzycz�c, zacz�y pr�y� si� agresywnie. Fascynuj� mnie, gdy� nigdy nie pokazuj� si� za dnia, a jednak brak im jakichkolwiek cech charakterystycznych dla zwierz�t, prowadz�cych nocny tryb �ycia. Nie maj� przesadnie wielkich oczu, ich uszy nie poruszaj� si� niezale�nie od siebie, a nogi ci�ko st�paj� po ziemi. Stwory te budz� l�k u wi�kszo�ci cz�onk�w naszego zespo�u, a cho� ciekawi� mnie niepomiernie, nie mia�em dot�d okazji, by wch�on�� i zbada� jednego z nich. Prawd� m�wi�c, wydaje mi si�, �e moja zdolno�� wch�aniania przera�a mych towarzyszy bardziej ni� obecno�� stworze�, cho� nie ma po temu najmniejszych powod�w. Mimo i� wed�ug standard�w mojej rasy jestem jeszcze do�� m�ody, przyszed�em na �wiat wiele tysi�cy lat wcze�niej ni� ktokolwiek z naszej grupy. Mo�na by s�dzi�, i� - zwa�ywszy ich wykszta�cenie - zrozumiej�, �e ka�da cecha, wyst�puj�ca u kogo� w moim wieku, musi z definicji mie� kluczowe znaczenie dla jego przetrwania. Niemniej jednak ta moja zdolno�� niepokoi ich. Wi�cej - stanowi dla nich zagadk�, podobnie jak moja pami��. Oczywi�cie ja sam uwa�am ich pami�� za wyj�tkowo ma�o sprawn�. Wyobra�cie sobie tylko - musie� uczy� si� wszystkiego podczas jednego �ycia, rodzi� si� w stanie ca�kowitej ignorancji! Znacznie lepiej jest od��czy� si� od rodzica z ca�� jego wiedz�, zmagazynowan� w naszym umy�le, tak jak wiedza mego rodzica trafi�a do niego, a po nim - do mnie. Ale te� po to w�a�nie znale�li�my si� tutaj: nie aby por�wnywa� nasze podobie�stwa, lecz bada� r�nice. A nigdy nie istnia�a rasa bardziej r�ni�ca si� od innych ni� Cz�owiek. Od chwili gdy wkroczy� �mia�o mi�dzy gwiazdy z tej w�a�nie planety, miejsca jego narodzin, do momentu jego �mierci min�o zaledwie siedemna�cie tysi�cleci, lecz podczas tego kr�tkiego okresu zapisa� w historii Galaktyki rozdzia�, kt�rego nikt nie zapomni. Zagarn�� na w�asno�� gwiazdy, skolonizowa� milion �wiat�w, �elazn� r�k� w�ada� olbrzymim imperium. W szczycie swej pot�gi nikomu nie okazywa� lito�ci i nie prosi� o ni�, kiedy rozpocz�� si� jego upadek. Nawet teraz, czterdzie�ci osiem stuleci po wymarciu tej rasy, jej osi�gni�cia i kl�ski nadal podnieca�y nasz� wyobra�ni�. I w�a�nie dlatego znale�li�my si� na Ziemi, dok�adnie w miejscu, w kt�rym pono� narodzi� si� Cz�owiek - w skalistym w�wozie, gdzie po raz pierwszy przekroczy� ewolucyjn� barier�, spojrza� ku gwiazdom i poprzysi�g� sobie, �e pewnego dnia b�d� nale�a�y do niego. Naszym przyw�dc� jest Bellidore, Starszy ludu Kragen�w, o pomara�czowej sk�rze i z�ocistej sier�ci, m�dry i cierpliwy. Bellidore doskonale zna si� na zachowaniu istot rozumnych i rozstrzyga nasze spory, zanim jeszcze zorientujemy si�, �e si� spieramy. Opr�cz niego do zespo�u nale�� Bli�ni�ta Gwiezdny Py�, migocz�ce srebrne istoty, kt�re reaguj� na oba swe imiona i doka�czaj� nawzajem swoje my�li. Uczestniczy�y ju� w siedemnastu wyprawach archeologicznych, ale nawet one by�y zdumione, gdy Bellidore wybra� je do tej najbardziej presti�owej misji. Zachowuj� si� jak monogamiczna para, cho� nie wida� u nich �adnych cech p�ciowych, a �e, podobnie jak wszyscy pozostali, unikaj� fizycznego kontaktu ze mn�, nie mog� zaspokoi� ciekawo�ci w tej kwestii. W sk�ad naszej grupy wchodzi te� Moriteu, kt�re jada ziemi�, jakby to by� przysmak, nie odzywa si� do nikogo i �pi, wisz�c na ga��zi pobliskiego drzewa. Z jakich� przyczyn stworzenia nie niepokoj� go. Mo�e uwa�aj� je za martwe albo te� wiedz�, �e �pi i �e obudzi� je mog� tylko promienie s�o�ca. W ka�dym razie bez niego nie daliby�my sobie rady, tylko bowiem delikatne macki jego otworu g�bowego zdolne s� wydoby� odkryte przez nas pradawne obiekty z nale�yt� ostro�no�ci�. Towarzysz� nam tak�e przedstawiciele czterech innych gatunk�w: Historyk, Egzobiolog, Znawca Ludzkich Wykopalisk i Mistyczka (przynajmniej zak�adam, �e to Mistyczka, gdy� nie potrafi� znale�� �adnej prawid�owo�ci w jej zachowaniu, cho� oczywi�cie mo�e to by� skutkiem mojej w�asnej kr�tkowzroczno�ci; ostatecznie to, co robi�, w oczach moich towarzyszy przypomina magi�, mimo i� w rzeczywisto�ci jest nauk�, i to bardzo �cis��.) I wreszcie jestem te� ja. Nie mam imienia, m�j lud bowiem nie u�ywa imion, lecz dla wygody towarzyszy przyj��em na czas trwania ekspedycji przydomek Ten, Kt�ry Widzi. Jest on myl�cy, i to podw�jnie: nie jestem nim, jako �e moja rasa nie dzieli si� na odmienne p�cie, i nie zajmuj� si� widzeniem, lecz Czuciem Czwartej Klasy. Poniewa� jednak na samym pocz�tku wyprawy intuicyjnie poj��em, �e "czucie" znaczy dla mnie co� zupe�nie innego ni� dla reszty zespo�u, przez wzgl�d za ich uczucia wybra�em mniej �cis�e miano. Ka�dego dnia z zapa�em wracamy do pracy, badaj�c kolejne warstwy. Istnieje wiele oznak wskazuj�cych, �e kiedy� okolica ta t�tni�a �yciem, �e dos�ownie roi�o si� tu od r�nych istot, nie pozosta�o ich jednak zbyt wiele - jedynie kilka gatunk�w owad�w i ptak�w, nieco drobnych gryzoni i oczywi�cie stworzenia, kt�re co noc nawiedzaj� nasz ob�z. Nasza kolekcja powoli ro�nie. Fascynuje mnie obserwowanie towarzyszy przy pracy, gdy� pod wieloma wzgl�dami stanowi� oni dla mnie r�wnie wielk� zagadk�, jak moje metody - dla nich. Na przyk�ad Egzobiolog musi jedynie przesun�� mack� po powierzchni przedmiotu, by stwierdzi�, czy by� on kiedy� materi� o�ywion�; Historyk, otoczony z�o�onym sprz�tem, potrafi okre�li� dat� powstania ka�dego przedmiotu - opartego na w�glu albo nie - z dok�adno�ci� do dziesi�ciu lat, niezale�nie od stopnia jego zniszczenia; i nawet Moriteu jest istot� pi�kn� i zajmuj�c�, gdy delikatnie oddziela znaleziska, wydobywaj�c je z warstw, gdzie spoczywa�y tak d�ugo. Bardzo si� ciesz�, �e wybrano mnie na cz�onka tej ekspedycji. * Jeste�my tu ju� od dw�ch cykli ksi�ycowych i nasze prace posuwaj� si� powoli. Ni�sze warstwy zosta�y dok�adnie wyeksploatowane tysi�ce lat temu (badania przesz�o�ci Cz�owieka interesuj� mnie tak bardzo, �e o ma�o nie u�y�em s�owa "ograbione" zamiast "wyeksploatowane", tak wielki gniew budzi we mnie brak znalezisk), a z przyczyn jak dot�d nieznanych w nowszych warstwach nie ma prawie nic. Wi�kszo�� z nas jest zadowolona z dotychczasowych wynik�w poszukiwa�, zw�aszcza Bellidore, kt�ry twierdzi, �e odkrycie pi�ciu niemal nietkni�tych obiekt�w to niew�tpliwy sukces. Od czasu naszego przybycia moi towarzysze pracowali niestrudzenie. Teraz nadchodzi moment, bym ja tak�e wype�ni� swoje zadanie, i niecierpliwie wygl�dam tej chwili. Wiem, �e m�j wk�ad nie jest wa�niejszy ni� praca innych, mo�e jednak, kiedy por�wnamy i zestawimy nasze odkrycia, zdo�amy wreszcie zrozumie�, co uczyni�o Cz�owieka takim, jakim by�. * - Czy jeste�... - zapyta�o pierwsze z Bli�ni�t Gwiezdny Py�. - ...got�w? - doko�czy�o drugie. Odpar�em, �e jestem got�w, wi�cej - nie mog� si� ju� doczeka�. - Mo�emy ci�... - ...obserwowa�? - Je�li nie budzi to w was niesmaku. - Jeste�my... - ...naukowcami - powiedzia�y. - Niewielu... - ...rzeczy... - ...nie potrafimy ogl�da�... - ...obiektywnie. Pow�drowa�em na st�, na kt�rym spoczywa� obiekt. Wygl�da� jak kamie� albo przynajmniej tak w�a�nie odbiera�y go moje zewn�trzne narz�dy zmys�owe. By� tr�jk�tny, a kraw�dzie wykazywa�y �lady obr�bki. - Ile ma lat? - spyta�em. - Trzy miliony... - ...pi��set sze��dziesi�t jeden tysi�cy... - ...osiemset dwana�cie - odpar�y Bli�ni�ta Gwiezdny Py�. - Rozumiem. - To zdecydowanie... - ...najstarsze... - ...z naszych znalezisk. Przez d�ugi czas patrzy�em na niego, przygotowuj�c si�. Wreszcie powoli, ostro�nie, zacz��em odmienia� moj� struktur� pozwalaj�c, by moje cia�o op�yn�o kamie�, zala�o go, okry�o, wch�on�o jego histori�. Kiedy stali�my si� jedno�ci�, poczu�em cudowne ciep�o i cho� wy��czy�em zewn�trzne narz�dy zmys�owe, wiedzia�em, �e ca�y pulsuj� i b�yszcz� z rado�ci towarzysz�cej odkryciu. Zjednoczy�em si� z kamieniem i w zakamarku mojego umys�u, zajmuj�cym si� Czuciem, pojawi� si� ziemski ksi�yc, wisz�cy nisko, z�owieszczo, tu� nad horyzontem... * Enkatai obudzi�a si� nagle tu� o �wicie i ujrza�a ksi�yc, wci�� jeszcze �wiec�cy wysoko na niebie. Po wszystkich tych tygodniach nadal wydawa� jej si� zbyt wielki, by wisie� na niebosk�onie - z pewno�ci� lada moment runie wprost na planet�. Jej umys� wci�� prze�ywa� niedawny koszmar, spr�bowa�a wi�c wyobrazi� sobie znajomy, przyjazny obraz pi�ciu ma�ych, niegro�nych ksi�yc�w, �cigaj�cych si� na srebrnym niebie jej ojczystego �wiata. Jedynie przez moment uda�o jej si� utrzyma� w my�lach wizj� - potem znikn�a, zast�piona rzeczywistym obrazem wielkiego satelity. Jej towarzysz zbli�y� si� do niej. - Kolejny sen? - spyta�. - Identyczny jak poprzedni - odpar�a niespokojnie. - Ksi�yc �wieci, cho� jest ju� dzie�, a potem ruszamy w d� �cie�k�... Spojrza� na ni� wsp�czuj�co i podsun�� po�ywienie. Przyj�a je z wdzi�czno�ci�. - Jeszcze tylko dwa dni - westchn�a, wodz�c wzrokiem po sawannie - a potem odlecimy z tego okropnego miejsca. - Ten �wiat nie jest wcale taki straszny - zaprotestowa� Bokatu. - Ma wiele zalet. - Zmarnowali�my tu tylko czas - stwierdzi�a. - Planeta nie nadaje si� do kolonizacji. - To prawda - przytakn��. - Nasze plony nie wyrosn� na tej glebie, mamy te� problemy z wod�. Ale nauczyli�my si� wielu rzeczy, rzeczy, kt�re pomog� nam w ko�cu wybra� w�a�ciwy �wiat. - Wi�kszo�ci z tego dowiedzieli�my si� w pierwszym tygodniu pobytu - zauwa�y�a Enkatai. - Reszta czasu by�a czasem straconym. - Statek mia� do zbadania inne planety. Nie mogli wiedzie�, �e zdo�amy tak szybko wyeliminowa� akurat t�. Zadr�a�a w ch�odnym porannym powietrzu. - Nienawidz� tego miejsca. - Kiedy� to b�dzie pi�kny �wiat - o�wiadczy� Bokatu. - Czeka jedynie na ewolucj� br�zowych ma�p. W tym momencie w dali pojawi� si� ogromny, wa��cy jakie� sto siedemdziesi�t kilo pawian o pot�nych mi�niach, klatce piersiowej poro�ni�tej g�stym futrem i �mia�ych, m�drych oczach. Nawet stoj�c na czterech ko�czynach imponowa� swym rozmiarem, dwukrotnie przerastaj�cym wielkie c�tkowane koty. - My nie mo�emy tu osi��� - ci�gn�� dalej Bokatu - ale jego potomkowie zape�ni� kiedy� ca�y ten �wiat. - Wydaje si� taki potulny - mrukn�a Enkatai. - Bo one s� potulne - zgodzi� si� Bokatu, ciskaj�c k�s jedzenia pawianowi, kt�ry podbieg� bli�ej i podni�s� go z ziemi. Pow�cha� sw�j �up, jakby rozwa�a�, czy warto go skosztowa� i wreszcie, po chwili wahania, wsun�� go do pyska. - Ale i tak opanuj� t� planet�. Trawo�ercy zbyt wiele czasu po�wi�caj� na jedzenie, a drapie�niki wci�� �pi�. Nie, osobi�cie g�osuj� na br�zowe ma�py. To pi�kne, silne, inteligentne zwierz�ta. Wykszta�ci�y ju� kciuki, ��czy je silne poczucie wsp�lnoty i nawet wielkie koty rzadko wa�� si� je zaatakowa�. W�a�ciwie nie maj� naturalnych wrog�w. - Skin�� g�ow�, potakuj�c w�asnym s�owom. - Tak, to one w nast�pnych stuleciach opanuj� ten �wiat. - Nie maj� wrog�w? - powt�rzy�a Enkatai. - Och, zapewne od czasu do czasu kt�ry� z nich pada ofiar� kot�w, ale nawet one nie atakuj� ca�ego stada. - Spojrza� na pawiana. - Ten samiec by�by zdolny rozedrze� na strz�py niemal ka�dego drapie�nika. - Jak zatem wyt�umaczysz to, co znale�li�my na dnie w�wozu? - naciska�a. - Sw�j obecny wzrost osi�gn�y kosztem zwinno�ci. To naturalne, �e niekiedy jeden z nich spada ze ska� i zabija si�. - Niekiedy? Znalaz�am siedem czaszek, strzaskanych jakby od pot�nego ciosu. - Si�a upadku - Bokatu wzruszy� ramionami. - Nie twierdzisz chyba, �e wielkie koty najpierw rozwali�y im g�owy, a dopiero potem po�ar�y? - Nie my�la�am o kotach - odpar�a. - O czym zatem? - O ma�ych, bezogoniastych ma�pach, �yj�cych w w�wozie. Bokatu pozwoli� sobie na pob�a�liwy u�mieszek. - Przyjrza�a� im si�? S� cztery razy mniejsze od br�zowych ma�p. - Przyjrza�am si�, i to uwa�nie - Enkatai nie ust�powa�a. - One te� maj� kciuki. - Same kciuki nie wystarcz�. - �yj� w cieniu br�zowych ma�p i wci�� jeszcze nie wymar�y - stwierdzi�a. - To mi wystarczy. - Br�zowe ma�py �ywi� si� li��mi i owocami. Po co mia�yby niepokoi� bezogoniaste ma�py? - Nie tylko ich nie niepokoj� - oznajmi�a Enkatai. - One ich unikaj�. To do�� dziwne u gatunku, kt�ry mia�by kiedy� zaw�adn�� ca�� planet�, nie s�dzisz? Bokatu potrz�sn�� g�ow�. - Bezogoniaste ma�py zabrn�y w ewolucyjny �lepy zau�ek. S� zbyt ma�e, by polowa� na grubsz� zwierzyn�, za du�e, aby wy�ywi� si� tym, co znajd� w w�wozie, za s�abe, by konkurowa� z br�zowymi w walce o lepsze terytorium. Wed�ug mnie to wcze�niejszy, prymitywniejszy gatunek, skazany na zag�ad�. - Mo�e - powiedzia�a Enkatai. - Nie zgadzasz si�? - Jest w nich co�... - Co? Enkatai wzruszy�a ramionami. - Nie wiem. Budz� we mnie niepok�j. Ich oczy - dostrzegam w nich ukryt� gro�b�. - Fantazjujesz. - Mo�e - powt�rzy�a. - Dzi� musz� napisa� raporty - oznajmi� Bokatu. - Ale jutro udowodni� ci, �e mam racj�. * Nast�pnego ranka Bokatu wsta� razem ze s�o�cem. Sam przygotowa� pierwszy posi�ek, podczas gdy Enkatai odmawia�a mod�y, a potem, kiedy jad�a, tak�e si� pomodli�. - Teraz - o�wiadczy� - zejdziemy do w�wozu i schwytamy jedn� bezogoniast� ma�p�. - Po co? - �eby ci pokaza�, jakie to �atwe. Mo�e zabierzemy j� ze sob� jako maskotk�. Albo z�o�ymy w ofierze w laboratorium i dok�adniej zbadamy jej procesy �yciowe. - Nie chc� �adnej maskotki, a prawo nie pozwala nam zabija� zwierz�t. - Jak sobie �yczysz - powiedzia� Bokatu. - Wypu�cimy j�. - Po co wi�c w og�le mamy j� �apa�? - Aby udowodni� ci, �e nie s� inteligentne, bo gdyby by�y tak m�dre, jak uwa�asz, nie zdo�a�bym �adnej z�apa�. - Podni�s� j� z ziemi. - Ruszajmy. - To g�upie - zaprotestowa�a. - Dzi� po po�udniu przylatuje statek. Czemu po prostu na niego nie zaczekamy? - Zd��ymy wr�ci� - odpar� pewnym siebie tonem. - To nie potrwa d�ugo. Unios�a wzrok ku czystemu b��kitnemu niebu, jakby my�l� wzywa�a statek. Tu� nad horyzontem wisia� ksi�yc - wielka, bia�a tarcza. W ko�cu odwr�ci�a si� do Bokatu. - Dobrze, p�jd� z tob�, ale tylko je�li obiecasz, �e b�dziesz wy��cznie obserwowa� i nie spr�bujesz z�apa� �adnej z nich. - Przyznajesz mi zatem racj�? - To, czy si� z tob� zgodz�, czy nie, nie ma nic wsp�lnego z obiektywn� prawd�. Mam nadziej�, �e si� nie mylisz, gdy� bezogoniaste ma�py przera�aj� mnie. Ale nie mog� wiedzie�, czy masz racj�, i ty te� nie mo�esz. Bokatu przygl�da� jej si� d�ug� chwil�. - Zgadzam si� - rzek� w ko�cu. - Zgadzasz si�, �e nie mo�esz wiedzie�? - Zgadzam si� �adnej nie z�apa� - odpar�. - Chod�my. Podeszli do kraw�dzi w�wozu i rozpocz�li �mudn� w�dr�wk� w d� stromego zbocza, dla utrzymania r�wnowagi owijaj�c swe ko�czyny wok� drzew i innych ro�lin. Nagle us�yszeli dono�ny wrzask. - Co to by�o? - spyta� Bokatu. - Zobaczy�y nas - odpar�a Enkatai. - Czemu tak s�dzisz? - Pami�tam ten odg�os z mojego snu - a ksi�yc wygl�da� zawsze dok�adnie tak, jak teraz. - Dziwne - zastanawia� si� g�o�no Bokatu. - S�ysza�em je wiele razy, ale dzi� ich krzyki wydaj� si� g�o�niejsze. - Mo�e jest ich wi�cej. - Albo bardziej si� wystraszy�y. - Obejrza� si� za siebie. - Oto i pow�d - rzek�. - Mamy towarzystwo. Enkatai unios�a wzrok i ujrza�a najwi�kszy okaz pawiana, jaki dot�d zdarzy�o jej si� ogl�da�. Zwierz� sz�o za nimi w odleg�o�ci jakich� pi��dziesi�ciu st�p. Kiedy ich oczy si� spotka�y, ma�pa warkn�a i odwr�ci�a wzrok, nie usi�owa�a jednak zbli�y� si� ani uciec. Podj�li przerwan� w�dr�wk� i za ka�dym razem, gdy przystawali, aby odpocz��, widzieli pawiana, oddalonego od nich o te same pi��dziesi�t st�p. - Czy wed�ug ciebie on wygl�da na sp�oszonego? - spyta� Bokatu. - Gdyby te mizerne stworzenia mog�y zrobi� mu krzywd�, czy poszed�by za nami w g��b w�wozu? - Niewiele dzieli odwag� od g�upoty, a jeszcze mniej pewno�� siebie od zadufania - odpar�a Enkatai. - Je�li mia�by tu zgin��, to tak jak pozosta�e - rzek� jej towarzysz. - Potknie si� i spadnie. - Nie zastanawia ci� fakt, �e wszystkie bez wyj�tku spad�y na g�ow�? - zapyta�a �agodnie. - Po�ama�y sobie wszystkie ko�ci. Nie wiem, czemu fascynuj� ci� jedynie czaszki. - Poniewa� r�ne wypadki nie mog� powodowa� identycznych uraz�w. - Masz wybuja�� wyobra�ni�. - Bokatu wskaza� ma�� w�ochat� posta� obserwuj�c� ich z do�u. - Czy to wygl�da na istot� zdoln� zabi� naszego przyjaciela? Pawian zmierzy� przybysza w�ciek�ym wzrokiem i warkn��. Bezogoniasta ma�pa patrzy�a na niego, nie zdradzaj�c �adnych oznak strachu ani nawet zainteresowania. Po chwili odwr�ci�a si� i znikn�a w g�stych krzakach. - Widzisz? - powiedzia� z satysfakcj� Bokatu. - Jedno spojrzenie na br�zow� ma�p� i znika nam z oczu. - Moim zdaniem nie wygl�da�a na przestraszon� - zauwa�y�a Enkatai. - Kolejny pow�d, by w�tpi� w jej inteligencj�. Po kilku minutach dotarli do miejsca, w kt�rym sta�a bezogoniasta ma�pa. Tam przystan�li, zbieraj�c si�y, i ruszyli dalej, na dno w�wozu. - Nic - oznajmi� Bokatu, rozgl�daj�c si� wok�. - Wed�ug mnie osobnik, kt�rego widzieli�my, by� wartownikiem, i w tej chwili ca�e stado jest ju� o par� mil st�d. - Zwr�� uwag� na naszego towarzysza. Pawian dotar� na d� i z napi�ciem w�szy� pod wiatr. - Nie przekroczy� jeszcze bariery ewolucyjnej - rzek� Bokatu z rozbawieniem. - Spodziewasz si�, �e zacznie szuka� drapie�nik�w czujnikiem? - Bynajmniej - Enkatai tak�e obserwowa�a pawiana. - Ale je�li nie grozi mu �adne niebezpiecze�stwo, powinien si� odpr�y� - a jak dot�d tak si� nie sta�o. - Zapewne dzi�ki temu uda�o mu si� po�y� dostatecznie d�ugo, by osi�gn�� takie rozmiary - mrukn�� lekcewa��co Bokatu, wodz�c doko�a wzrokiem. - Czym one si� tu �ywi�? - Nie wiem. - Mo�e powinni�my z�apa� jedn� i dokona� sekcji. Zawarto�� �o��dka mog�aby wiele nam powiedzie�. - Obieca�e�. - To by�oby takie �atwe - nie ust�powa�. - Wystarczy�aby przyn�ta z owoc�w albo orzech�w. Nagle pawian warkn�� i Bokatu z Enkatai odwr�cili si�, by pozna� przyczyn� jego z�o�ci. Nie dostrzegli niczego, lecz ma�pa niepokoi�a si� coraz bardziej. W ko�cu pobieg�a w g�r� zbocza. - Ciekawe, o co w tym wszystkim chodzi�o? - zastanawia� si� Bokatu. - Uwa�am, �e powinni�my wraca�. - Mamy jeszcze p� dnia do przylotu statku. - Nie czuj� si� tu dobrze. Identyczn� �cie�k� w�drowa�am we �nie. - Nie przywyk�a� do s�o�ca - rzek�. - Odpocznijmy w jaskini. Niech�tnie pozwoli�a mu poprowadzi� si� do niewielkiej szczeliny w �cianie w�wozu. Nagle przystan�a, odmawiaj�c p�j�cia dalej. - Co si� sta�o? - Widzia�am t� jaskini� we �nie - powiedzia�a. - Nie wchod� tam. - Musisz si� nauczy�, �e sny nie mog� rz�dzi� twoim �yciem - Bokatu pow�szy� chwil�. - Jaki� dziwny zapach. - Wracajmy. Nie chcemy mie� nic wsp�lnego z tym miejscem. Wsun�� g�ow� do jaskini. - Nowy �wiat, nowe wonie. - Bokatu, prosz�! - Tylko sprawdz�, co tak �mierdzi - rzek�, �wiec�c w g��b groty. Promie� �wiat�a pad� na wielki stos trup�w, wielu cz�ciowo po�artych, wi�kszo�� w r�nych stadiach rozk�adu. - Co to? - spyta�, podchodz�c bli�ej. - Br�zowe ma�py - odpar�a nie patrz�c. - Ka�da z rozwalon� kijem g�ow�. - To te� by�o cz�ci� twojego snu? - spyta�, czuj�c nag�y l�k. Skin�a g�ow�. - Musimy opu�ci� to miejsce - natychmiast! Podszed� do wylotu jaskini. - Wygl�da bezpiecznie - stwierdzi�. - W moim �nie nigdy nie jest bezpiecznie - w jej g�osie d�wi�cza� niepok�j. Wyszli z jaskini i po przej�ciu nieca�ych pi��dziesi�ciu metr�w dotarli do miejsca, w kt�rym w�w�z skr�ca� - i nagle ujrzeli przed sob� bezogoniast� ma�p�. - Jedna z nich najwyra�niej zosta�a z ty�u - zauwa�y� Bokatu. - Przegoni� j�. - Podni�s� kamie� i cisn�� nim w ma�p�, kt�ra uchyli�a si�, ale nie uciek�a. Enkatai dotkn�a go nagl�cym gestem. - Wi�cej ni� jedna - rzek�a. Uni�s� wzrok. Dwie bezogoniaste ma�py siedzia�y na drzewie, niemal dok�adnie nad ich g�owami. Kiedy si� odsun��, zobaczy� jeszcze cztery, zmierzaj�ce ku nim z krzak�w. Kolejna wy�oni�a si� z jaskini, trzy nast�pne zeskoczy�y z pobliskich drzew. - Co one trzymaj� w r�kach? - spyta� nerwowo. - Ty nazwa�by� to ko��mi udowymi trawo�erc�w - odpar�a Enkatai, czuj�c bolesny ucisk w klatce piersiowej. - Dla nich to bro�. Bezogoniaste ma�py ustawi�y si� w p�okr�gu i powoli ruszy�y ku nim. - Ale one s� takie s�abe! - Bokatu cofa� si�, p�ki nie dotar� do skalnej �ciany. Dalej nie m�g� ju� uciec. - Jeste� g�upcem - oznajmi�a Enkatai, uwi�ziona w swym nagle urzeczywistnionym �nie. - To jest rasa, kt�ra zaw�adnie t� planet�. Sp�jrz im w oczy! Bokatu pos�ucha� i ujrza� straszne rzeczy, rzeczy, kt�rych nigdy wcze�niej nie ogl�da� u �adnej istoty ani zwierz�cia. Ledwie starczy�o mu czasu, by odm�wi� kr�tk� modlitw� i prosi�, aby jaka� katastrofa dotkn�a t� ras�, zanim zdo�a si�gn�� ku gwiazdom. Potem bezogoniasta ma�pa cisn�a g�adkim, tr�jk�tnym wypolerowanym kamieniem wprost w jego g�ow�. Uderzenie oszo�omi�o go, a kiedy pad� na ziemi�, na niego i le��c� obok Enkatai posypa�y si� ciosy maczug. Siedz�cy na g�rze pawian ogl�da� rze�, p�ki nie dobieg�a ko�ca, a potem odbieg� w g��b rozleg�ej sawanny, gdzie - przynajmniej na razie - m�g� si� czu� bezpieczny przed bezogoniastymi ma�pami. * - Bro� - powiedzia�em z zadum�. - To by�a bro�! By�em sam. Podczas Czucia Bli�ni�ta Gwiezdny Py� uzna�y, �e nale�� do tych nielicznych rzeczy, kt�rych nie potrafi� ogl�da� obiektywnie, i wycofa�y si� do swojej kwatery. Odczeka�em, a� towarzysz�ce odkryciu podniecenie os�abnie dostatecznie, bym m�g� opanowa� moj� struktur� cielesn�. W�wczas przyj��em posta�, pod kt�r� wyst�powa�em w�r�d moich towarzyszy, i donios�em Bellidore'owi o tym, co odkry�em. - A wi�c nawet wtedy byli ju� agresorami - rzek�. - C�, nic w tym dziwnego. Wola zdobycia gwiazd nie mog�a wzi�� si� znik�d. - Zdumiewaj�ce, �e nie istnieje �aden zapis, �wiadcz�cy o l�dowaniu tu jakiej� rasy w prehistorycznych czasach tego �wiata - zauwa�y� Historyk. - To by�a ekipa badawcza, a Ziemia nie mia�a dla nich �adnej warto�ci - wyja�ni�em. - Bez w�tpienia prowadzili rozpoznanie na licznych planetach. Je�li gdziekolwiek istnieje jaki� zapis, to zapewne w ich archiwach, g�osz�cy, �e Ziemia nie nadaje si� do kolonizacji. - Ale czy nie zastanawiali si�, co si� sta�o z ich zwiadowcami? - spyta� Bellidore. - W okolicy �y�o wiele du�ych drapie�nik�w - powiedzia�em. - Prawdopodobnie uznali, i� zesp� pad� ich ofiar�. Zw�aszcza je�li przeszukali okolic� i niczego nie znale�li. - Ciekawe - rzek� Bellidore - �e to s�abszy gatunek zdoby� dominacj�. - My�l�, �e da si� to �atwo wyja�ni� - odpar� Historyk. - Jako mniejsze stworzenia nie dor�wnywali szybko�ci� potencjalnej zdobyczy ani si�� - drapie�nikom, wi�c wynalezienie broni stanowi�o jedyny spos�b unikni�cia zag�ady... albo przynajmniej najlepszy spos�b. - Niew�tpliwie podczas tysi�cleci galaktycznej dominacji wykazali si� przebieg�o�ci� w�a�ciw� drapie�nikom - przyzna� Bellidore. - Gatunek nie przestaje by� agresywny tylko dlatego, �e wynalaz� bro� - o�wiadczy� Historyk. - W istocie mo�e to jeszcze zwi�kszy� jego agresj�. - B�d� musia� to przemy�le� - Bellidore sprawia� wra�enie nie przekonanego. - By� mo�e zanadto upro�ci�em m�j tok rozumowania, aby u�atwi� dyskusj� - odpar� Historyk. - Zapewniam ci�, �e kiedy przedstawi� moje odkrycia Akademii, zbuduj� niepodwa�aln�, logiczn� argumentacj�. - A Ty, Kt�ry Widzisz? - spyta� Bellidore. - Czy masz jakie� uwagi do twojej opowie�ci? - Trudno jest dostrzec w kamieniu przodka karabin�w d�wi�kowych i imploder�w cz�steczkowych - powiedzia�em z namys�em - ale uwa�am, �e tak w�a�nie by�o. - Niezmiernie interesuj�ca rasa - podsumowa� Bellidore. * Trzeba by�o prawie czterech godzin, aby wr�ci�y mi si�y, Czucie bowiem poch�ania energi� jak nic innego, czerpi�c zar�wno z cia�a, jak i z uczu�, umys�u i mocy empatycznych. Moriteu, wykonawszy swoje zadanie, zwisa�o g�ow� w d� z ga��zi drzewa, pogr��one w swym wieczornym transie, a Bli�ni�ta Gwiezdny Py� nie pokaza�y si� od czasu, gdy Czu�em kamie�. Pozostali cz�onkowie zespo�u zajmowali si� w�asnymi sprawami, tote� uzna�em, i� nadesz�a idealna pora, by podda� Czuciu nast�pny przedmiot, kt�rego wiek Historyk oceni� na mniej wi�cej dwadzie�cia trzy tysi�ce trzysta lat. By� to metalowy grot w��czni, wyszczerbiony i zardzewia�y, i zanim go wch�on��em, odnios�em wra�enie, �e dostrzegam na nim s�abe przebarwienie, jakby �lad krwi... * Nazywa� si� Mtepwa i zdawa�o mu si�, i� od dnia swych narodzin nosi na szyi metalow� obr�cz. Wiedzia�, �e to nie mo�e by� prawd�, bo czasem nawiedza�y go ulotne wspomnienia zabaw z bra�mi i siostrami, a tak�e polowa� na kudu i bongo na zboczach poro�ni�tej drzewami g�ry, gdzie si� wychowywa�. Lecz im mocniej skupia� si� na tych obrazach, tym mniej wyra�ne i bardziej mgliste si� stawa�y, i wiedzia�, �e musz� pochodzi� sprzed wielu lat. Czasami usi�owa� przypomnie� sobie nazw� swego szczepu, ale zagin�a bezpowrotnie w otch�ani czasu, podobnie jak imiona jego rodzic�w i rodze�stwa. W takich chwilach Mtepwa zaczyna� u�ala� si� nad sob�, potem jednak wspomina� los towarzyszy i od razu czu� si� lepiej, bo podczas gdy oni mieli zosta� zap�dzeni na statki i pop�yn�� na koniec �wiata, by reszt� swych dni sp�dzi� w niewoli u Arab�w i Europejczyk�w, on by� ulubionym s�ug� swego pana, Sharifa Abdullaha, dzi�ki czemu m�g� si� nie ba� utraty swej pozycji. To by�a jego �sma - a mo�e dziewi�ta? - karawana z Interioru. Dostarczali s�l i naboje wodzom poszczeg�lnych plemion, kt�rzy w zamian sprzedawali im w niewol� najmniej produktywnych wojownik�w i kobiety. Potem wzbogacona karawana rusza�a dalej, wok� wielkiego jeziora, i przecina�a such�, p�ask� sawann�. Nast�pnie, okr��ywszy g�r� tak star�, �e jej szczyt zd��y� ju� pobiele�, zupe�nie jak w�osy starca, docierali na wybrze�e do portu, pe�nego arabskich �aglowc�w. Tam sprzedawali sw�j ludzki towar temu, kto zaoferowa� najwy�sz� cen�, Sharif Abdullah kupowa� kolejn� �on� i oddawa� po�ow� zarobku swemu staremu, s�abemu ojcu, a potem zn�w wyruszali do Interioru w poszukiwaniu czarnego z�ota. Abdullah by� dobrym panem. Rzadko pi� - a je�li ju�, zawsze przy najbli�szej okazji przeprasza� Allaha - i niezbyt cz�sto bija� Mtepw�. Nigdy te� nie brakowa�o im jedzenia, cho�by nawet �adunek pozostawa� g�odny. Posun�� si� jeszcze dalej w swej dobroci, ucz�c Mtepw� czyta�, cho� jedyn� lektur�, jaka nosi� przy sobie, by� Koran. Mtepwa po�wi�ci� mu wiele godzin, szlifuj�c sw� nowo nabyt� umiej�tno��, i w trakcie studi�w dokona� niezmiernie interesuj�cego odkrycia: Koran zabrania� wyznawcom Prawdziwej Wiary trzymania w niewoli swych wsp�wyznawc�w. W�a�nie wtedy Mtepwa podj�� decyzj�, by nawr�ci� si� na islam. Zacz�� niestrudzenie wypytywa� Sharifa Abdullaha o szczeg�y jego religii i pilnowa�, by stary cz�owiek widzia� go siedz�cego godzinami przy ogniu, zatopionego w lekturze. Sharif Abdullah tak bardzo zachwyci� si� tym obrotem spraw, �e cz�sto po kolacji zaprasza� Mtepw� do swego namiotu, do p�nej nocy wyk�adaj�c mu zawi�o�ci Koranu. Mtepwa mia� niew�tpliw� motywacj� do nauki i Abdullaha zadziwia� jego entuzjazm. Noc po nocy, podczas gdy wok� obozu w Serengeti kr��y�y lwy, mistrz i ucze� razem studiowali Koran. A� wreszcie nadszed� dzie�, kiedy Sharif Abdullah nie m�g� d�u�ej w�tpi�, �e Mtepwa jest prawdziwym wyznawc� islamu. Sta�o si� to, gdy obozowali nad W�wozem Olduwai, i w�a�nie tego dnia Sharif Abdullah kaza� kowalowi usun�� obr�cz z szyi s�ugi, a Mtepwa sam zniszczy� swe �a�cuchy do ostatniego ogniwa, ciskaj�c je z ca�ych si� w g��b w�wozu. Mtepwa by� teraz wolnym cz�owiekiem, jednak�e zna� si� tylko na dw�ch rzeczach: Koranie i handlu niewolnikami. Naturalnie zatem, kiedy nadszed� moment, by poszuka� sobie �r�d�a utrzymania, Mtepwa postanowi� p�j�� w �lady Sharifa Abdullaha. Sta� si� jego m�odszym wsp�lnikiem, a po dw�ch wyprawach do Interioru uzna�, �e jest got�w samodzielnie poprowadzi� interes. W tym celu potrzebowa� wyszkolonych ludzi - wojownik�w, kowali, kucharzy, tropicieli. Perspektywa zgromadzenia ca�ego oddzia�u od podstaw nie by�a zbyt zach�caj�ca, a �e jego wiara nie dor�wnywa�a sw� moc� wierze mentora, pewnej nocy na wybrze�u Mtepwa zakrad� si� po prostu do namiotu Sharifa Abdullaha i poder�n�� mu gard�o. Nast�pnego dnia pomaszerowa� w g��b l�du na czele w�asnej karawany. Wiele si� nauczy� o handlu niewolnikami, zar�wno w swej praktyce pana, jak i ofiary, teraz za� w pe�ni wykorzysta� t� wiedz�. �wiadom, i� zdrowi niewolnicy przynosz� wi�kszy zysk, karmi� swych wi�ni�w i traktowa� ich znacznie lepiej ni� Sharif Abdullah i wi�kszo�� innych handlarzy. Z drugiej strony, wiedzia� doskonale, kt�rzy ludzie oznaczaj� k�opoty i pojmowa�, �e lepiej zabi� ich od razu, jako przestrog� dla pozosta�ych, ni� pozwoli�, by w�r�d niewolnik�w zapanowa�y buntownicze nastroje. Poniewa� stara� si� jak m�g�, odnosi� sukcesy, i wkr�tce zaj�� si� tak�e dostarczaniem ko�ci s�oniowej. Po sze�ciu latach kierowa� ju� najwi�kszym we Wschodniej Afryce przedsi�biorstwem niewolniczo-k�usowniczym. Od czasu do czasu natyka� si� na europejskich podr�nik�w. Podobno sp�dzi� nawet tydzie� w towarzystwie doktora Davida Livingstone'a, po czym odszed�, pozostawiaj�c misjonarza nie�wiadomego, �e go�ci� u siebie akurat tego handlarza niewolnik�w, kt�rego najbardziej pragn�� schwyta�. Kiedy ameryka�ska Wojna Mi�dzy Stanami zniszczy�a podstawowy rynek zbytu, Mtepwa porzuci� na rok swe zaj�cie, udaj�c si� do Azji i na P�wysep Arabski, aby zdoby� nowych klient�w. Po powrocie odkry�, �e syn Abdullaha, Sharif Ibn Jad Mahir, przej�� wszystkich jego ludzi i wyruszy� w g��b l�du, zamierzaj�c kontynuowa� dzie�o ojca. Mtepwa, kt�ry tymczasem sta� si� bardzo bogaty, wynaj�� pi�ciuset askarich, na ich dow�dc� wyznaczy� otoczonego z�� s�aw� k�usownika Alfreda Henry'ego Pyma i spokojnie czeka� na wyniki. Trzy miesi�ce p�niej Pym przyprowadzi� na wybrze�e Tanganiki czterystu trzydziestu o�miu ludzi. Dwustu siedemdziesi�ciu sze�ciu z nich by�o niewolnikami, schwytanymi przez Sharifa Ibn Jad Mahira; pozostali - cz�onkami organizacji Mtepwy, kt�ry przeszli na �o�d syna Abdullaha. Mtepwa sprzeda� wszystkich czterystu sze��dziesi�ciu o�miu w niewol� i stworzy� od podstaw now� organizacj�, z�o�on� z wojownik�w, kt�rzy walczyli dla niego pod dow�dztwem Pyma. Wi�kszo�� mocarstw kolonialnych sk�onna by�a przymyka� oko na jego praktyki, poza Brytyjczykami, kt�rzy - zdecydowani doprowadzi� do zniesienia niewolnictwa - wydali nakaz aresztowania Mtepwy. Znudziwszy si� w ko�cu ci�g�ym ogl�daniem przez rami�, przeni�s� sw� kwater� g��wn� do Mozambiku, gdzie Portugalczycy powitali go z otwartymi ramionami - oczywi�cie p�ki pami�ta� o sta�ym smarowaniu d�oni lokalnych urz�dnik�w. Nie by� tam jednak szcz�liwy - nie zna� portugalskiego ani �adnego z miejscowych j�zyk�w - tote� po dziewi�ciu latach powr�ci� do Tanganiki. By� ju� w�wczas najbogatszym czarnym na ca�ym kontynencie. Pewnego dnia po�r�d najnowszej partii wi�ni�w dostrzeg� m�odego Acholi imieniem Haradi, licz�cego sobie najwy�ej dziesi�� lat, i postanowi� zatrzyma� go jako osobistego s�ug�, zamiast wysy�a� statkiem przez ocean. Mtepwa nigdy si� nie o�eni�. Wi�kszo�� wsp�lnik�w zak�ada�a, �e po prostu nie mia� na to czasu, jednak�e gdy niemal conocne wizyty Haradiego w jego namiocie sta�y si� publiczn� tajemnic�, wkr�tce zmienili zdanie. Mtepwa wydawa� si� zadurzony po uszy w swym m�odym s�udze, cho� - bez w�tpienia pomny w�asnych do�wiadcze� - nie nauczy� Haradiego czyta� i przyrzek� powoln�, bolesn� �mier� ka�demu, kto cho�by s�owem wspomnia�by ch�opcu o islamie. Tak min�y trzy lata, a� wreszcie pewnej nocy Mtepwa pos�a� po Haradiego. Ch�opak znikn��. Mtepwa postawi� na nogi wszystkich swoich wojownik�w i za��da�, by go szukali, jako �e w pobli�u obozu widziano lamparta i handlarz l�ka� si� najgorszego. Jego ludzie znale�li Haradiego w godzin� p�niej - nie w paszczy lamparta, lecz w ramionach m�odej niewolnicy z plemienia Zaneke. Mtepwa nie posiada� si� z w�ciek�o�ci i poleci� wyrwa� nieszcz�nicy r�ce i nogi. Haradi nie protestowa� ani s�owem i nie pr�bowa� nawet broni� dziewczyny - zreszt� nie sprawi�oby to �adnej r�nicy - jednak�e nast�pnego ranka znikn�� i, cho� Mtepwa i jego �o�nierze szukali go prawie miesi�c, nie znale�li najmniejszego �ladu. Pod koniec miesi�ca Mtepwa zupe�nie oszala� z gniewu i rozpaczy. Uznawszy, �e nie ma ju� po co �y�, zbli�y� si� do stada lw�w, ucztuj�cego na truchle topi, i wchodz�c mi�dzy zwierz�ta, zacz�� je przeklina� i uderza� go�ymi r�kami. Cho� trudno w to uwierzy�, lwy cofn�y si� przed nim, po czym warcz�c i rycz�c, znikn�y w g�stym buszu. Nast�pnego dnia Mtepwa wzi�� w r�k� wielki kij i zacz�� nim ok�ada� s�oni�tko. To powinno sprowokowa� brutalny atak matki, lecz s�onica, stoj�ca zaledwie par� st�p dalej, zatr�bi�a tylko, przera�ona, i odbieg�a, a ma�e pod��y�o jej �ladem. Wtedy Mtepwa uzna�, �e nie mo�e umrze�, �e akt rozdarcia na sztuki biednej dziewczyny w jaki� spos�b uczyni� go nie�miertelnym. Poniewa� za� oba zdarzenia dzia�y si� na oczach jego przes�dnych podw�adnych, ci uwierzyli mu bez zastrze�e�. Teraz, kiedy by� ju� nie�miertelny, postanowi�, i� nie musi ju� d�u�ej pr�bowa� zjedna� sobie Europejczyk�w, kt�rzy najechali jego kraj i wci�� wystawiali nowe nakazy aresztowania. Wyprawi� pos�a�ca na granic� kenijsk�, wzywaj�c Brytyjczyk�w, by stawili mu czo�o w bitwie. Kiedy nasta� wyznaczony dzie�, a Brytyjczycy si� nie zjawili, oznajmi� z pych� swoim wojownikom, �e wie�� o jego nie�miertelno�ci dotar�a ju� do Europejczyk�w i �e odt�d �aden bia�y nie o�mieli si� stan�� przeciw niemu. Fakt, i� nadal znajdowali si� na terytorium niemieckim i Brytyjczycy nie maj� prawa tam wkroczy�, jako� umkn�� jego uwadze. Mtepwa wraz z orszakiem wojownik�w pomaszerowa� w g��b l�du, otwarcie szukaj�c niewolnik�w, i w Kongu znalaz� ich ca�kiem sporo. Rabowa� wsie, porywaj�c m�czyzn, kobiety i ko�� s�oniow�, a� wreszcie, zdobywszy sze�ciuset niewolnik�w i dwakro� mniej k��w s�oniowych, zawr�ci� na wsch�d i rozpocz�� miesi�czny marsz na wybrze�e. Tym razem Brytyjczycy czekali na niego na granicy Ugandy. Mieli ze sob� tak wielu zbrojnych, �e Mtepwa skr�ci� na po�udnie - nie z l�ku o w�asne �ycie, lecz dlatego, i� nie m�g� sobie pozwoli� na utrat� ko�ci s�oniowej i niewolnik�w; poza tym wiedzia�, �e jego �o�nierzom brak nie�miertelno�ci pana. Skierowa� sw� armi� nad jezioro Tanganika i dalej, na wsch�d. Dotarcie do zachodniego szlaku z Serengeti zabra�o mu dwa tygodnie, przebycie r�wniny - kolejnych dziesi�� dni. Pewnego wieczoru kaza� rozbi� ob�z u wylotu W�wozu Olduwai, dok�adnie w miejscu, gdzie kiedy� odzyska� wolno��. Wkr�tce zap�on�y ogniska, gnu zosta�y zar�ni�te i upieczone, a kiedy Mtepwa odpr�y� si� po posi�ku, us�ysza� szepty swoich ludzi. I w�wczas spomi�dzy cieni wynurzy�a si� dziwnie znajoma posta�. To by� Haradi, licz�cy sobie pi�tna�cie lat i wzrostem dor�wnuj�cy samemu Mtepwie. Mtepwa przygl�da� mu si� d�ug� chwil� i, zdawa�o si�, �e z jego twarzy stopniowo znika ca�y gniew. - Bardzo si� ciesz�, �e zn�w ci� widz�, Haradi - rzek�. - S�ysza�em, �e nie mo�na ci� zabi� - oznajmi� ch�opiec, potrz�saj�c w��czni�. - Przyby�em, aby przekona� si�, czy to prawda. - Nie musimy walczy� - odpar� Mtepwa. - Wejd� do mojego namiotu i wszystko b�dzie takie, jak dawniej. - Gdy wyrw� ci r�ce i nogi, wtedy nie b�dziemy ju� musieli walczy� - powiedzia� Haradi. - A nawet w�wczas nie b�dziesz wydawa� mi si� bardziej odra�aj�cy ni� w tej chwili i przez tamte wszystkie lata. Mtepwa zerwa� si� z ziemi z wykrzywion� w�ciek�o�ci� twarz�. - Uderzaj zatem, byle mocno! - krzykn��. - A gdy zrozumiesz, �e nie zdo�asz zrobi� mi krzywdy, potraktuj� ci� tak jak tamt� dziewczyn� Zaneke! Haradi nie odpowiedzia�. Zamiast tego cisn�� w��czni� w handlarza niewolnik�w. Zrobi� to z tak� si��, �e grot zag��bi� si� w cia�o i przeszy� je na wylot; dobrych sze�� cali w��czni stercza�o z plec�w Mtepwy. Ten przez moment z niedowierzaniem wpatrywa� si� w Haradiego, raz jeden j�kn�� i run�� w g��b skalistego w�wozu. Haradi powi�d� wzrokiem po twarzach zebranych wojownik�w. - Czy jest w�r�d was kto�, kto odm�wi mi prawa do zaj�cia miejsca Mtepwy? - spyta� pewnym siebie tonem. Pot�ny Makonde wyst�pi�, rzucaj�c mu wyzwanie, i po trzydziestu sekundach Haradi tak�e nie �y�. * Kiedy dotarli do Zanzibaru, Brytyjczycy czekali ju� na nich. Niewolnicy zostali uwolnieni, ko�� s�oniowa - skonfiskowana, wojownicy aresztowani i skazani na ci�kie roboty przy budowie kolei Mombasa-Uganda. Dw�ch z nich zabi�y p�niej i po�ar�y lwy w okr�gu Tsavo. Do czasu, gdy podpu�kownik J. H. Patterson zastrzeli� otoczone z�� s�aw� ludojady z Tsavo, kolej dotar�a ju� niemal do miasta sza�as�w - Nairobi - a imi� Mtepwy zosta�o tak dok�adnie zapomniane, �e w jedynej ksi��ce historycznej, w kt�rej si� pojawia, zapisano je z b��dem. * - Zdumiewaj�ce! - powiedzia� Znawca. - Wiedzia�em, �e zniewolili wiele ras w ca�ej galaktyce - ale �eby chwyta� w niewol� siebie samych! To niemal nie do wiary! Odpocz��em ju� po moim wysi�ku i zrelacjonowa�em im dzieje Mtepwy. - �aden pomys� nie bierze si� znik�d - oznajmi� �agodnie Bellidore. - Ten akurat najwyra�niej zrodzi� si� na Ziemi. - Co za barbarzy�stwo! - mrukn�� Znawca. Bellidore odwr�ci� si� do mnie. - Cz�owiek nigdy nie pr�bowa� podbi� twojej rasy, Ty, Kt�ry Widzisz. Dlaczego? - Nie mieli�my nic, czego by pragn��. - Czy pami�tasz galaktyk� z czas�w dominacji Cz�owieka? - spyta� Znawca. - Pami�tam galaktyk� z czas�w, gdy jego przodkowie zabili Bokatu i Enkatai - odpar�em zgodnie z prawd�. - Mia�e� kiedykolwiek do czynienia z Cz�owiekiem? - Nie. Na nic nie mogli�my mu si� przyda�. - Ale czy nie niszczy� bezmy�lnie wszystkiego, z czym si� zetkn��? - Nie. Bra� to, czego chcia�, likwidowa� wszystko, co mog�o mu zagrozi�. Reszt� ignorowa�. - Jakie� to aroganckie! - Jakie� to praktyczne - poprawi� Bellidore. - Masowe mordy na skal� galaktyczn� nazywasz praktycznymi? - wybuchn�� Znawca. - Z punktu widzenia Cz�owieka, owszem. Zdobywa� to, czego pragn��, przy minimalnych nak�adach si� i ryzyka. Pomy�l tylko! Jedna jedyna rasa, zrodzona zaledwie pi��set metr�w od nas, w�ada�a kiedy� imperium z�o�onym z ponad miliona �wiat�w. Prawie wszystkie cywilizowane rasy galaktyki m�wi�y po terra�sku. - Pod gro�b� �mierci. - Istotnie - przytakn�� Bellidore. - Nie twierdz�, �e Cz�owiek by� anio�em. Lecz je�li nawet by� diab�em, to bardzo skutecznym. Nadszed� czas, abym wch�on�� trzeci przedmiot - wed�ug zgodnej opinii Historyka i Znawcy r�koje�� no�a - ale jeszcze odchodz�c s�ysza�em rozwa�ania moich towarzyszy. - Zwa�ywszy jego ��dz� krwi i skuteczno�� post�powania - m�wi� Znawca - dziwi� si�, �e po�y� do�� d�ugo, by si�gn�� gwiazd. - Rzeczywi�cie, to do�� niezwyk�e - zgodzi� si� Bellidore. - Historyk wspomina�, �e cz�owiek nie zawsze tworzy� jedn� wsp�lnot�, �e u zarania jego historii istnia�o kilka grup wewn�trz jego gatunku. R�ni�y si� kolorem, wierzeniami, zajmowanym terytorium. - Westchn��. - Musia� jednak nauczy� si� �y� w pokoju ze swymi bra�mi. To przynajmniej nale�y zapisa� mu na plus. Wci�� jeszcze s�ysz�c w my�lach s�owa Bellidorego, dotar�em do przedmiotu zacz��em go poch�ania�... * Mary Leakey nacisn�a klakson landrovera. Wewn�trz muzeum jej m�� odwr�ci� si� do m�odego oficera w mundurze. - Nie mam dla pana �adnych instrukcji - rzek�. - Muzeum nie jest jeszcze otwarte dla zwiedzaj�cych, a od ziem Kikuju dzieli nas dobrych trzysta kilometr�w. - Post�puj� jedynie zgodnie z rozkazami, doktorze Leakey - odpar� oficer. - No c�, przypuszczam, �e dodatkowa przezorno�� nie zaszkodzi - ust�pi� Leakey. - Jest wielu Kikuju, kt�rzy pragn� mojej �mierci, cho� podczas procesu wyst�pi�em w obronie Kenyatty. - Podszed� do drzwi. - Je�li znaleziska nad jeziorem Turkana oka�� si� interesuj�ce, nasza nieobecno�� mo�e potrwa� nawet miesi�c. W przeciwnym razie powinni�my si� zjawi� za jakie� dziesi��-dwana�cie dni. - To �aden problem, panie doktorze. Muzeum nadal b�dzie tu sta�o, kiedy wr�cicie. - Ani przez moment w to nie w�tpi�em - mrukn�� Leakey, po czym wyszed� i do��czy� do czekaj�cej w samochodzie �ony. Porucznik Ian Chelmswood sta� w drzwiach, patrz�c, jak Leakeyowie, eskortowani przez dwa pojazdy wojskowe, odje�d�aj� czerwon� drog�. Po sekundzie chmura py�u przes�oni�a samoch�d i Chelmswood cofn�� si� do budynku, zamykaj�c za sob� drzwi dla ochrony przed kurzem. Panowa� niezno�ny upa�. Oficer zdj�� kurtk� mundurow� i pas z kabur�, i u�o�y� je porz�dnie na jednej z mniejszych gablotek. To dziwne. Wszystkie obrazy afryka�skiej g�uszy, jakie zdarzy�o mu si� ogl�da�, od starych zdj�� Niemca Schillingsa po filmy Amerykanina Johnsona, wpoi�y mu przekonanie, i� wschodnia Afryka jest cudown� krain� zielonych traw i czystej wody. Nikt nie wspomina� o kurzu, a jednak to w�a�nie jego wspomnienie mia�o na zawsze pozosta� w umy�le Chelmswooda. No, nie tylko to jedno. Nigdy nie zapomni porannego alarmu, kt�ry odezwa� si�, kiedy jego oddzia� stacjonowa� jeszcze w Nanjuki. Przybywszy na farm� osadnik�w, znale�li ca�� rodzin� zmasakrowan�, cia�a pokrojone na kawa�ki. Napastnicy nie oszcz�dzili te� byd�a - wi�kszo�ci zwierz�t obci�to genitalia, innym wy�upiono oczy i oderwano uszy. Lecz Chelmswood wiedzia�, �e spo�r�d tych wszystkich okropno�ci jeden obraz zabierze ze sob� do grobu: nadzianego na n� kociaka, przygwo�d�onego do skrzynki na listy. Stanowi� on znak rozpoznawczy Mau Mau, na wypadek, gdyby ktokolwiek pomy�la�, �e to jaki� szaleniec okaleczy� w straszny spos�b ludzi i zwierz�ta. Chelmswood nie rozumia� tego wszystkiego. Nie wiedzia�, kto zacz�� ten ob��d, kto wywo�a� wojn�. Nie sprawia�o mu to zreszt� najmniejszej r�nicy. By� tylko �o�nierzem, s�ucha� rozkaz�w, a je�li owe rozkazy zawiod� go z powrotem do Nanjuki, aby m�g� zabi� ludzi, kt�rzy dopu�cili si� tych potwornych czyn�w, tym lepiej. Tymczasem jednak przypad�a mu w udziale s�u�ba, kt�r� w duchu nazywa� idiotyczn�. W Arushy zanotowano niepokoje w�r�d ludno�ci - nie Mau Mau, lecz raczej pokaz solidarno�ci z kenijskimi Kikuju - i jego odzia� zosta� tam przeniesiony. Nast�pnie rz�d dowiedzia� si�, �e profesorowi Leakeyowi, kt�rego odkrycia naukowe sprawi�y, i� ca�a wschodnia Afryka pozna�a nazw� W�wozu Olduwai, gro�ono �mierci�. Mimo sprzeciw�w naukowca w�adze upar�y si� zapewni� mu ochron�. Wi�kszo�� ludzi z oddzia�u Chelmswooda uda�a si� wraz z Leakeyem nad jezioro Turkana, kto� jednak musia� zosta�, aby pilnowa� gospodarstwa. Przypadek zrz�dzi�, �e jego nazwisko otwiera�o list� dy�ur�w. Ot, takie ju� jego szcz�cie. Tak naprawd� nie by�o to nawet muzeum. Zupe�nie nie przypomina�o gmach�w, do kt�rych zabierali go w Londynie rodzice. To by�y prawdziwe muzea; tutejsze mie�ci�o si� w ma�ej, dwupokojowej glinianej chacie, w kt�rej zgromadzono oko�o setki znalezisk Leakeya - staro�ytne groty strza�, kamienie dziwacznych kszta�t�w, s�u��ce ludom pierwotnym za narz�dzia. A tak�e ko�ci, wyra�nie nie nale��ce do ma�py, cho� Chelmswood by� pewien, �e nie s� one te� szcz�tkami jakiejkolwiek istoty, z kt�r� by�by spokrewniony. Leakey zawiesi� na �cianach w�asnor�cznie sporz�dzone wykresy, jasno ukazuj�ce to, co sam uzna� za ewolucj� ma�ych, groteskowych, przypominaj�cych ma�py stworze�, z kt�rych powsta� gatunek Homo Sapiens. Mieli te� zdj�cia, ukazuj�ce cz�� znalezisk odes�an� ju� do Nairobi. Wygl�da�o na to, �e je�li nawet ten w�w�z by� w istocie miejscem narodzin ludzkiej rasy, to nikt nie chce go odwiedza�. Wszystkie najlepsze okazy odsy�ano najpierw do Nairobi, a potem do British Museum. Tak naprawd�, podsumowa� w my�lach Chelmswood, chata nie by�a �adnym muzeum, a jedynie przechowalni� co lepszych znalezisk, p�ki nie zostan� wys�ane gdzie� dalej. Dziwnie jest my�le�, �e tu, w w�wozie, rozpocz�o si� ludzkie �ycie. Je�li w Afryce istnia�o brzydsze miejsce, to on do niego nie trafi�. A cho� Chelmswood nie akceptowa� Ksi�gi Rodzaju i tym podobnych religijnych bzdur, nie podoba�a mu si� my�l, �e pierwsi ludzie na Ziemi mogli by� czarni. Dorastaj�c na wzg�rzach Cotswolds raczej nie mia� styczno�ci z czarnymi, ale od czasu przybycia na brytyjski Wsch�d naogl�da� si� ich dosy�, by ich dziko�� i barbarzy�skie zwyczaje wzbudzi�y w nim odraz�. I czemu ci zwariowani Amerykanie stale za�amuj� r�ce, powtarzaj�c, �e kolonializm musi si� sko�czy�? Gdyby tylko widzieli to, co on na farmie w Nanjuki, poj�liby, i� jedyn� rzecz�, nie pozwalaj�c�, by wschodni� Afryk� ogarn�o szale�stwo krwawych rzezi, by�a obecno�� brytyjska. Niew�tpliwie istnia�y pewne cechy wsp�lne, ��cz�ce Mau Mau i ameryka�sk� rewolt�: oba kraje zosta�y skolonizowane przez Brytyjczyk�w i oba pragn�y niepodleg�o�ci... tu jednak ko�czy�o si� wszelkie podobie�stwo. Amerykanie napisali Deklaracj�, przedstawiaj�c� dr�cz�ce ich problemy, a kiedy wyruszyli w pole, walczyli z brytyjskimi �o�nierzami. Co ma wsp�lnego z walk� mordowanie niewinnych dzieci i przygwa�d�anie koci�t do skrzynek na listy? Gdyby to od niego zale�a�o, na czele p�milionowej armii brytyjskich �o�nierzy pomaszerowa�by w g��b kraju, wybijaj�c wszystkich Kikuju - poza dobrymi, lojalnymi - i rozwi�za�by t� kwesti� raz na zawsze. Podszed� do szafki, w kt�rej przechowywa� piwo, i wyj�� ciep�� butelk�. Piwo Safari. Otworzy� j� i poci�gn�� d�ugi �yk, po czym skrzywi� si� z niesmakiem. Je�li w�a�nie takie rzeczy pija si� na safari, b�dzie musia� pami�ta�, by nigdy na nie nie pojecha�. A jednak wiedzia�, �e kt�rego� dnia wyruszy na safari - je�li si� uda, zanim zako�czy s�u�b� i zostanie odes�any do domu. Niekt�re cz�ci tego kraju by�y tak diablo pi�kne - mimo kurzu - a zreszt� Chelmswoodowi podoba�a si� idea siedzenia w cieniu pod drzewem z zimn� szklank� w d�oni, podczas gdy osobisty s�u��cy och�adza�by go wachlarzem ze strusich pi�r, a on sam konferowa�by ze swym bia�ym �owc� na temat wynik�w polowania i tego, na co powinni zapolowa� .T:olduvai2 nazajutrz. To nie strzelanie jest najwa�niejsze, zapewnialiby si� nawzajem - ale podnieta �ow�w. Potem kaza�by paru czarnym ch�opcom przygotowa� k�piel, za�y�by jej i przyszykowa� si� do kolacji. Zabawne, ale ostatnio nabra� zwyczaju nazywania ich ch�opcami; wi�kszo�� z nich by�a znacznie starsza od niego. Lecz cho� nie byli ch�opcami, wci�� pozostawali dzie�mi, potrzebuj�cymi nieustannych wskaz�wek i nauki. We�my na przyk�ad Masaj�w: dumnych, aroganckich bydlak�w. Na poczt�wkach prezentuj� si� mo�e imponuj�co, ale spr�buj za�atwi� z nimi cokolwiek. Zachowywali si�, jakby pozostawali w bezpo�rednim kontakcie z Bogiem, jakby On przekaza� im, �e s� Jego narodem wybranym. Im bardziej Chelmswood si� nad tym zastanawia�, tym bardziej dziwi� go fakt, i� to Kikuju, a nie Masajowie, rozpocz�li Mau Mau. Nagle u�wiadomi� sobie, �e widzia� czterech czy pi�ciu masajskich elmorani, wa��saj�cych si� wok� muzeum. Trzeba b�dzie mie� na nich oko. - Przepraszam? - powiedzia� wysoki g�os i Chelmswood odwr�ciwszy si� ujrza� na progu drobnego, wychudzonego czarnego ch�opca, maj�cego najwy�ej dziesi�� lat. - Czego chcesz? - spyta� Chelmswood. - Pan doktor Leakey, on obieca� cukierki - oznajmi� ch�opiec, wchodz�c do budynku. - Odejd� - rzuci� niecierpliwie oficer. - Nie mamy �adnych cukierk�w. - Tak, tak - m�wi� ch�opiec, zbli�aj�c si� ku nim. - Codziennie. - Co dzie� daje ci cukierki? Ch�opak przytakn�� i u�miechn�� si�. - Gdzie je trzyma? Przybysz wzruszy� ramionami. - Mo�e tam? - podsun��, wskazuj�c szafk�. Chelmswood podszed� do niej i otworzy�. W �rodku nie by�o nic opr�cz czterech s�oik�w, zawieraj�cych stare z�by. - Nic nie widz� - oznajmi� oficer. - B�dziesz musia� zaczeka� na powr�t doktora Leakeya. Po policzku ch�opca sp�yn�y dwie �zy. - Ale pan doktor Leakey - on obieca�! Chelmswood rozejrza� si� wok�. - Nie wiem, gdzie s�. C