6060
Szczegóły |
Tytuł |
6060 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6060 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6060 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6060 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Henryk Sienkiewicz
Selim Mirza
I
By�o to na wiosn� podczas wojny francusko-pruskiej.
Belfort obl�ony by� przez Prusak�w, oddzia� za� wolnych strzelc�w, w kt�rym s�u�yli�my od p� roku obaj z
Se�imem, towarzyszem moich lat dziecinnych, kr�ci� si� za ich plecami, bij�c si� prawie co dzie�, chwytaj�c
pos�a�c�w z depeszami, napadaj�c konwoje z �ywno�ci�.
Oddzia� ten by� zbieranin� wszelkiego rodzaju awanturnik�w, po najwi�kszej cz�ci cudzoziemc�w, ludzi
sk�onnych do rabunku, grabie�y i wszelkiego rodzaju nadu�y�, ale te� nie ceni�cych �ycia, nie maj�cych nic do
stracenia, na wp� zdzicza�ych w�r�d ci�g�ego boju i prowadz�cych rzemios�o wojenne z instynktem i
zami�owaniem dzikich zwierz�t. Sami nazywali�my si� my�liwymi na ludzi, cho� trudno by�o powiedzie�, kto tu by�
my��iwym, kto zwierzyn�, bo i nas tropiono bez odpoczynku z ca�ym niemieckim uporem i wytrwa�o�ci�. Nie
dawali�my spokoju, ale te� nie mieli�my go sami ani we dnie, ani w nocy. W�r�d dnia le�eli�my po najwi�kszej
cz�ci w zaro�lach, lasach i winnicach, w nocy, zwlaszcza je�eli zdarzy�a si� noc ciemna i d�d�ysta, wychodzili�my
na �up, podkradali�my si� pod same obozowiska pruskie, porywali�my ludzi z plac�wek, t�pili�my patrole,
zasadzali�my si� w rowach kolei �elaznych na poci�gi lub wyrywali�my szyny, psu�i telegrafy itp.
Nikt nigdy, nawet i rz�d Gambetty, nie wiedzia�, gdzie jeste�my, co robimy i gdzie si� udamy. Byli�my oddzia�em
lu�nym. Nie brali�my wcale �o�du; jedli�my najcz�ciej to, co�my zdobyli na Prusakach, pili�my w�dk� u�an�w
pruskich, otoczeni na wszystkie strony - zamkni�ci, rzec mo�na, naoko�o murem dzia� i bagnet�w, nie pa�ili�my
prawie nigdy ognisk, zmoczeni deszczem - suszy�i�my si� na s�o�cu, zzi�bni�ci - ogrzewali�my si� w karabinowym
ogniu.
- Mieszkamy za ko�nierzem u Prusak�w - mawiali nasi �o�nierze.
Istotnie, da�eko za nami by�a Francja walcz�ca, uciekaj�ca, by�y francuskie miasta, francuski rz�d, armia, jednooki
dyktator, manifesty, genera�owie w z�otych mundurach, gazety, szpitale wojskowe, zapasy �ywno�ci, ale to
wszystko by�o poza nami. B�i�ej by�y oddzia�y pruskie, bawarskie, saskie, my w ich �rodku.
Nieraz �elazna d�o� jakiego� pruskiego genera�a opuszcza�a si� na nas ostro�nie i cicho, jak r�ka cz�owieka, kt�ry
chce schwyci� uprzykrzony owad. Upatrzywszy chwil�, d�o� ta spada�a wreszcie jak piorun i chwyta�a tylko
powietrze - my byli�my ju� gdzie indziej.
Czasem zn�w podstawiali�my bagnet pod tak� d�o�, w�wczas cofa�a si� z okrzykiem w�ciek�o�ci.
Ustawiczna wojna, zdrady, zasadzki wyrobi�y w tych ludziach prawdziwie wilczy instynkt. Nie potrzebowa�i prawie
dow�dztwa: dzia�ali cicho, sprawnie, przezornie; wtedy, kiedy polowano na nich, ani chwili nie przestawali polowa�
sami, umieli czyha� po ca�ych nocach i po ca�ych nocach t�umi� oddech, i po ca�ych nocach wyt�a� wzrok w jedn�
stron�, z kt�rej mia� nadej�� �up.
Ryzykuj�c ustawicznie wszystko, umieli zachowa� ostro�no�� kota. Nieraz, gdy�my le�eli w zaro�lach, oddzia�y
pruskie przechodzi�y tak blisko, �e zdarza�o mi si� s�ysze� g�osy oficer�w, ale - je�eli oddzia� by� zbyt silny - nie
pad� ani jeden strza�.
Pu�k wojska id�cy w�r�d promieni s�onecznych rzuca cie�.
- Byli�my zawsze pewni, �e kryjecie si� w naszym cieniu - rzek� do nas jeden jeniec.
Istotnie by�i�my cieniem pruskim.
Ludzie nasi zatracili w sobie z wolna wszelkie uczucia ludzkie; nie mog� powiedzie�, �eby si� bili dla Francji i za
Francj�, bili si�, �eby si� bi�. O Francj� nie dbali. �o�nierzy francuskich z innych oddzia��w lub z armii regu�arnej
nie cierpieli tak prawie jak Prusak�w, a pogardzali nimi wi�cej ni� Prusakami. Przy spotkaniach, kt�re zreszt�
rzadko si� zdarza�y, przychodzi�o zawsze do k��tni i b�jek.
- Prusacy uciekliby, gdyby zobaczyli wasze twarze - mawiali do innych nasi �o�nierze - ale zawsze widz� tylko
wasze... spodnie.
S�owem, by� to oddzia� pod ka�dym wzgl�dem wyj�tkowy, ale nie by� liczny, owszem, topnia� coraz bardziej
zar�wno przez ci�g�e bitwy, jak i przez trudy prawie nadludzkie. Przy tym los rannych �ub chorych naszego
oddzia�u by� straszny. Zostawiano ich po prostu w lesie. Raz, gdy jeden cz�owiek z nerwowego wycie�czenia upad�
i prosi�, �eby go dobi�, s�ysza�em, jak odpowiedziano mu:
- Nie b�j si�, baranku, wilki ci� tu znajd�.
Kandydat�w nowych brak�o, bo taka s�u�ba nie n�ci�a, cho� z drugiej strony dawa�a obfit� nadziej� �upu. Zegark�w,
pieni�dzy i pier�cionk�w zdj�tych mieli nasi ludzie tyle, �e nie wiedzieli, co z nimi robi�. Ale te� i nie dbali o nie.
W karty nie wolno by�o gra�, kupowa� nie by�o co i gdzie, chowa� nie by�o warto, bo ka�dy wiedzia�, �e pr�dzej czy
p�niej zginie.
Oddzia� wi�c co dzie� stawa� si� mniejszy; kandydat�w brak�o jeszcze i dlatego, �e nie by�o w nim �adnej dos�ugi.
�o�nierz mia� w kieszeni �mier�, nie bu�aw� marsza�ka. Rz�d obrony narodowej w biuletynach swoich wspomina� o
nas bardzo rzadko.
- Oni o nas nie wiedz� - mawia� nasz dow�dca, kt�ry tego rz�du nie cierpia�.
Jednooki dyktator chcia� nas jednak widzie� i przes�a� rozkaz do La Rochenoire'a, naszego dow�dcy, a�eby�my si�
stawili na wskazane miejsce ale La Rochenoire nie us�ucha� rozkazu i zamiast na wskazane miejsce: poszed� na
zasadzk�.
- Je�eli nas chce widzie� - rzek� - niech przyjedzie do nas balonem, on to umie.
Zreszt� na paradzie oddzia� nasz �le by wygl�da�: ludzie byli wychudli, poczernieni dymem, w mundurach
podartych na strz�PY, o oczach zasz�ych krwi�; niekt�rzy mieli g�owy poobwi�zywane chustkami poplamionymi
zasch�� posok�, nie czesani, nie myci, podobniejsi byli do zwierz�t ni� do ludzi.
Ja znalaz�em si� w tym oddziale wypadkowo: nam�wi� mnie do tego Selim. Kiedy wojna rozgorza�a i kiedy obaj
wybierali�my si� z Pary�a, ja chcia�em wst�pi� do armii regularnej, ale Selim rzek�:
- P�jdziemy do La Rochenoire'a.
- Co to za jeden?
- Formuje oddzia� strzelc�w.
- Czy go znasz?
- Tak.
Sk�d go zna�, nie chcia� mi nigdy powiedzie�, domys�y za� moje w tej mierze nie maj� nic pewnego. Wiem, �e
jeszcze przed wojn� Se�im, kt�ry mia� sporo pieni�dzy, wi�cej nawet ni� ich m�g� wyda�, awanturowa� si� w
Pary�u; wiedzia�em, �e mia� pojedynek z kim� nale��cym do arystokracji francuskiej i �e trzykrotnie wytr�ci� mu
szpad� z r�k, szczeg��w i nazwisk jednak nie wiedzia�em nigdy dok�adnie. By�y to czasy, w kt�rych z Selimem nie
�yli�my blisko. Naprz�d, on by� bogaty, po wt�re, b�d� co b�d�, dzieli�o nas wspomnienie Hani. Wprawdzie Selim
postapi� z Hani� jak cz�owiek honoru, nie mog�em jednak op�dzi� si� my�li, �e gdyby nie on, ukochana moja Hania
nie przesz�aby strasznej choroby, nie przywdzia�aby sukni zakonnej, �e wreszcie, gdyby nie on, ja by�bym
szcz�liwszy; nie mia�bym w duszy takiej pustki, z jak� nosi�em si� od lat o�miu, i - mo�e nawet - zamiast tu�a� si�
za granicami kraju ora�bym spokojnie zagon rodzinn.y:
Na koniec bola�o mnie jeszcze i to, �e podczas gdy ja, kt�ry mnIe, wzgl�dem Hani zawini�em, nosi�em si� jednak ze
smutkiem i jakby wyrzutem w duszy, Selim zapomnia� o niej zupe�nie. Przybywszy do Pary�a, odda� si� szumnemu,
gor�czkowemu �yciu tego miasta z ca�� nami�tno�ci� swej wschodniej natury. Selim nigdy i w niczym nie zna�
hamulca. Jego maj�tek, rodowe nazwisko Mirz�w-Dawidowicz�w, tej dumnej szlachty, jego wykszta�cenie
wreszcie, bystro�� umys�owa, �artki dowcip, a na koniec pi�kno��, odziedziczona po matce, otworzy�y m.u
wszystkie podwoje rozkoszy w stolicy �wiata. Przyjmowano g.o wsz�dz~ i rozrywano wsz�dzie. Ach, bo te� pi�kny
by� ten ch�opak, Jak pomy artystyczny, z tymi swoimi anielskimi oczyma, bior�cymi wprost za serce, z g�ow� o
liniach godnych d�uta rze�biarza, z wynios�� gi�tk� postaci�, z skrzydlat� m�odo�ci� i bogactwem �ycia tak
nieprzebranym, �~ im,Wi�c rozrzuca� je na wszystkie strony, tym wi�cej zdawa� si� je posiada�.
A przy tym nie by� to pi�kny m�czyzna w znaczeniu tylko bulwarowym, jak zwyk� by� pojmowa� pi�kno�� Pary�:
w znaczeniu zwyk�ym, pospolitym. Wszystko, pocz�wszy od umys�u, od owego nadmiaru �ycia, z kt�rym sam nie
wiedzia�, co ma robi�, a sko�czywszy na rysach twarzy, by�o w nim oryginalnym, niecodziennym.
Dla Pary�a ten m�ody Tatar o rysach anio�a, sile at�ety, odwadze �wa i herbowej tarczy rycerza by� to kwiat o
nieznanej barwie i woni. �atwo zrozumie�, jak wyg��dali przy nim markizowie nadsekwa�scy: ich - �ycie szalone
wyczerpywa�o, jego - zdawa�o si� wzmaga�, oni byli duszami zgas�ymi jak wypalone lampy, on na wskro� by�
p�omieniem, oni si� prze�yli, on nie wiedzia�, co z �yciem robi�, oni byli rozczarowani, on sam by� czarem i
wszystko naok� niego by�o d�a� czarem.
Dla nich orgia by�a podniet� st�pia�ych nerw�w, d�a niego - och�od� przed zbytnim �arem krwi. A przy tym m�ty
le��ce na dnie kielicha nie czepia�y si� jego ust, z�o opada�o od tej szlachetnej natury jak suchy piasek od ska�y.
Charakter ten urabia� si� w moich oczach, widzia�em, jak si� rozwija� prawie z dnia na dzie�, dlatego zna�em go na
wskr�. By� to ten�e sam Selim z lat dziecinnych, tylko podniesiony do pot�gi.
Prze�wiadczenie o w�asnych si�ach da�o mu pewno��, prze�wiadczenie za�, poparte wrodzon� inte�igencj�, o
nisko�ci i fa�szywych pozorach wi�kszej cz�ci dusz ludzkich nauczy�o go lekcewa�y� m�czyzn. Zarody
niepohamowanej energii i przedsi�biorczo�ci, jakie tkwi�y w nim od lat dziecinnych, wybuja�y teraz do najwy�szego
stopnia, okrzep�y i czyni�y go pod pewnym wzgl�dem niebezpiecznym.
Zosta�a mu dawna �ywo�� i troch� nieopatrzno�ci, kt�ra �atwo mog�a przy nami�tnej, wrodzonej mu naturze
przechodzi� w zapami�tanie i szale�stwo, ale od zapami�tania i sza�e�stwa broni�a go �wiadomo�� siebie, kt�r� daje
ludziom wykszta�cenie i subtelne, filozoficzne poniek�d poczucie ka�dego czynu, s�owa, po�o�enia i idei.
Nie by� nigdy sentymentalny, ale je�eli co� podobnego do sentymentalizmu drzema�o za lat dziecinnych, cho�by w
atomie tylko, w jego naturze, teraz rozwia�o si� to bez �ladu. Oto dlaczego wspomnienie Hani nie Zostawi�o w nim
ani cienia smutku lub zarzutu. Kocha� si� umia� w�r�d �miechu, poca�unk�w, rado�ci i wesela, wzdycha� nie umia�.
Takie usposobienie jednak zgadza�o si� z charakterem i usposobieniem kobiet stolicy �wiata, dlatego kobiety te
szala�y za nim, chocia� wiedzia�y, �e zdradzi je r�wnie �atwo, jak bez wyrzut�w; kiedym za� o tym z nim m�wi�,
odrzek� mi:
- To nie obowi�zuje, bawi� si�. Gdybym znalaz� prawdziw� mi�o��, da�bym sobie r�k� uci��, ale je�eli ona istnieje,
z nas dw�ch ty jej b�dziesz d�u�ej szuka�, ale j� znajdziesz prawdopodobniej.
- Wi�c zwodzisz, gdy m�wisz: kocham?
U�miechn�� si�.
- Nie! wiem wprawdzie, �e p�niej zwiod�, ale gdy m�wi�, nie zwodz�.
M�czy�ni, z kt�rymi si� spotyka�, dzielili si� na dwa obozy: jedni przepadali za nim, drudzy go nienawidzili. Co do
Selima, mia� sw�j nader oryginalny pogl�d na nich.
- Wol� tych, kt�rzy mnie lubi�, ale szanuj� wi�cej tych, kt�rzy mnie nienawidz�, ci s� samodzielniejsi - m�wi� do
mnie.
Potem za� zwykle dodawa�:
- Zreszt� nie dbam o wszystkich.
Jednak�e by� doskona�ym towarzyszem. Serce mia� dobre, poczciwe serce na d�oni, wi�c pomaga�, komu m�g� i
gdzie m�g�, ale w przyja�� nie wchodzi� �atwo; w chwi�i, kiedy z kim� dzieli� si� wszystkim jak z bratem, kocha� go
te� jak brata, wtedy uczucie jego bywa�o szczere, niemal naiwne, p�yn�ce z g��bi duszy, ale potem te� same stosunki
bra� �ekko. Selitn wszystko bra� troch� lekko.
Jednak�e, gdy z powod�w, o kt�rych ju� wspomnia�em, odsun��em si� cokolwiek od niego i pocz��em �y�
zamkni�ty wi�cej w sobie, Selim gryz� si� tym niepoma�u. Z pocz�tku niejednokrotnie pyta� mnie:
- Czego ty, wariacie, chcesz ode mnie?
P�niej przesta� pyta�, ale nie przesta� bole� wewn�trznie. Nieraz ze zgie�ku, rozkoszy, blask�w i wielkiego �ycia
bieg� do mojej izdebki na Montmartre i siad�szy pod oknem, wodzi� trosk�iwie za mn� swymi anielskimi oczyma,
jakby pragn�c dopyta� si� do mego serca. Co do mnie, nie przesta�em go kocha�, owszem, mo�e w�a�nie d�atego, �e
usposobienia nasze by�y wprost przeciwne, mia�em dla niego tyle przynajmniej s�abo�ci, ile przywi�zania. Ale cie�
Hani, kt�ry dla niego przesta� istnie�, dla mnie stawa� mi�dzy nami. Zreszt� mia�em i inne powody.
Oto nie mog�em z nim �y� na r�wni, a przy tym on by� weso�y, ja by�em smutny. O tak, ja mia�em dosy� powod�w
do �ycia z daleka od Selima, alem ich nie m�g� mu zwierzy�, bom si� obawia� jego wsp�czucia. Mia�em to w
naturze, �em goryczami nie dzieli� si� z nikim nigdy. Kiedy poczu�em cier� w sercu, wtedy zamyka�em je tak, jak
si� zamyka muszla, w kt�r� wpadnie ziarnko piasku. Zreszt� tak samo nie zwierza�em si� nikomu i w szcz�ciu. Kto
to czyni, czyni na mocy wewn�trznej potrzeby, ja nie czu�em tej potrzeby.
W takich wi�c warunkach �yli�my od lat kilku w Pary�u. Jam wegetowa�, on kwit�. Tymczasem wybuch�a wojna.
Wiadomo�� o niej przyj�li�my oboj�tnie. Ca�y Pary� uwa�a� j� z pocz�tku jakby wojen,n:ll parad�. S�dzono, �e sam
widok brodatych �uaw�w i czarnych afro~ rozproszy Niemc�w na cztery strony �wiata. Sami owi �uawi i turkoS~
ci�gn�li z Pary�a na wsch�d, jak stada ptak�w drapie�nych na �up. D~~z~lt ��dz� boju i krwi, dr�eli z
niecierpliwo�ci, by jak najpr�dzej znale~~ SI~ w dymie, huku i kurzawie wojennej. Pary� upoi� si�, ale o przysz�osC
by spokojny.
- Jeden wi�cej tryumf - s�dzono - i oto koniec b�dzie wszystkiemu.
Ale, kiedy dym z dzia� pod Wissenburgiem, Gravelotte i Sedanem opad�, przera�one oczy Francuz�w ujrza�y kl�sk�
naJstraszniejsz�, Jaka kiedykwiek na nich spad�a. Owe pstre, czerwone, czarne pu�ki pierzchn�y przed �elaznymi
legionami Niemc�w jak le�ne ptactwo przed stadem jastrz�bi, a naoko�o stolicy �wiata zacie�nia� si� coraz bardziej
ciemny a gro�ny mur pruskich wojownik�w. U bram Pary�a po nocach zacz�o si� roz�ega� r�enie konia Atty�i. Od
czasu do czasu w�r�d milcz�cego miasta zat�tni�y kroki go�ca i rozleg� si� g�os: "Pobili naszych! nowa kl�ska!"
Pary� na chwil� przykl�k�, jak buhaj uderzony obuchem mi�dzy rogi, ale potem podni�s� si� i rykn��.
Ca�y zreszt� nar�d zerwa� si� do obrony. Gro�ny, jednooki dyktator po�eglowa� z miasta balonem. Szale wojenne
pocz�y si� waha� na nowo.
Na p�nocy, na po�udniu, na wschodzie i zachodzie Francji formowano oddzia�y, armie wyrasta�y spod ziemi jak
grzyby. Kraj naje�y� si� bagnetami.
W takich to czasach pewnego wieczora wpad� do mnie Selim z rumie�cami na twarzy i z zaiskrzonymi oczyma.
Wpad�szy, rzuci� mi si� na szyj�.
- P�jdziemy si� bi�! - zawo�a�.
Dawno chcia�em to uczyni�, wi�c s�owa jego przyj��em ch�odno. S�dzi�, �e to �w dawny ch��d, kt�ry od kilku lat
oddala� nas od siebie, wi�c rzek� pr�dko:
- By�o co� mi�dzy nami, ale - na mojego proroka! - niechaj to p�jdzie w niepami��. Henryku, zn�w strzemi� do
strzemienia!
Przypomnia�em sobie, jak m�j ojciec rzek� do mnie, kiedym mia� mie� pojedynek z Selimem:
- A to ju� bij, synku, a� si� wszyscy diabli b�d� �mieli.
Wi�c odpowiedzia�em podobnie Mirzie:
- Tak, b�dziemy bili, Se�imie, a� b�dzie w piekle s�ycha�.
Potem u�ciskali�my si�, a potem zacz�i sprzecza�. Ja chcia�em zosta� w Pary�u i bi� si� pod jego murami,JSelim
pragn�� wydosta� si� z mur�w i zaci�gn�� si� do wo�nych strzelc�w.
- Tu ho�ota mieszcza�ska zmyka� b�dzie.
Potem zacz�� mi opowiada� o La Rochenoirze i zar�cza�, �e pod jego komend� znajdziemy, czego szukamy. - On
nmie nie cierpi - rzek� - ale to szczeg�niejszy cz�owiek. Nigdy nie Spotka�em podobnego charakteru. Da�bym
g�ow� za niego.
Czytelnicy wiedz� ju�, �e na pr�no wypytywa�em Selima o bli�sze SZczeg�y pojedynku z La Rochenoirem.
Domy�la�em si�, �e on to by� tym markizem, kt�remu Selim w pojedynku wytr�ci� trzykrotnie bro� z r�ki, ale
zreszt� Selim mia� mn�stwo pojedynk�w, trudno wi�c by�o co� stanowCzego wnosi�.
- Powiadam ci, �e takich ludzi nie ma, mo�e trzech na �wiecie - m�wi� do mnie z naleganiem.
Ust�pi�em wreszcie, bo zwyk�e ust�powa�em Selimowi, ale uczyni�em to z przykro�ci�. W Pary�u do�� by�o wzi��
karabin i wyj�� za mury, �eby si� bi�, ile dusza raczy - za Pary� trzeba si� ju� by�o wydostawa� balonem. Ta
Powietrzna �egluga nie u�miecha�a mi si�. Zreszt� chcia�em si� zaci�gn�� do jazdy, oddzia� za� La Rochenoire'a by�
pieszy, ale Selim upar� si� - i ust�pi�em.
Pu�cili�my si� wi�c w dwa dni p�niej balonem, wioz�c ze sob� mn�stwo depesz dla dyktatora. Dzie� by� chmurny,
d�d�ysty. Statek nasz, kt�ry w mie�cie samym wzbi� si� od razu w g�r� o kilka tysi�cy st�p, tu� za miastem opad�
na dwa strza�y karabinowe nad ziemi� i wl�k� si� oci�a�e ponad samym obozem pruskim. Widzia�em ca�y ob�z jak
na d�oni, bia�e morze namiot�w, reduty, dzia�a, wartownik�w w spiczastych he�mach, stoj�cych nieruchomo jak
pos�gi naok� obozu. Wi�ksze i mniejsze grupy �o�nierzy ukazywa�y nas palcami, genera�owie patrzyli na nas przez
�unety i ca�y ob�z zawrza� ruchem, kt�rego gwar dolatywa� a� do nas. Strzelono do naszego statku z ma�ego
polowego dzia�ka, ale nie s�yszeli�my nawet �wistu ku�i. Mr Vaucourt, kapitan balonowy, dzielny aeronauta, ale
wielki tch�rz, umiera� ze strachu na dnie �odzi. Selim �mia� si� jak dziecko, klaska� w r�ce, k�ania� si� Niemcom i
wo�a� na nich wszystkimi j�zykami, a przy tym potrz�sa� ��dk�, co powi�ksza�o jeszcze strach pana Vaucourt, ja za�,
trzymaj�c karabin, �ledzi�em, czyby nie mo�na da� strza�u, ale zar�wno zbytnia odleg�o��, jak i ko�ysanie si� �odzi
sta�y temu na przeszkodzie.
Jednak�e, kiedy dotarli�my do ostatnich plac�wek obozu, balon zni�y� si� jeszcze bardziej. Teraz i Selim uchwyci�
za karabin, a oczy zaiskrzy�y mu si� jak u wilka. Wyt�y� wzrok w jedn� stron� i po chwili rzek� do mnie:
- Patrz!
Spojrza�em w stron�, kt�r� mi ukazywa�, i przez prze�roczyst� mg��, w�r�d kt�rej p�yn�li�my w tej chwili,
dojrza�em, jak od czarnej ogromnej masy ludzi oderwa�o si� kilkadziesi�t postaci na koniach i pocz�o d��y� za
nami.
Wkr�tce go�ym okiem mogli�my dostrzec kwadratowe czapki u�a�skie, mundury, lance i barw� chor�giewek. Z
do�u dochodzi�y do nas okrzyki;
wkr�tce zna�e�li si� tu� pod nami. Tymczasem statek zni�y� si� jeszcze bardziej i p�yn�� coraz wolniej.
- To u�ani! - zawo�a� Se�im.
- Nous sommes perdus!l - zaj�cza� pan Vaucourt.
U�ani tymczasem sadzili, co ko� wyskoczy, ale bez najmniejszego porz�dku. Na przedzie bieg� oficer, ros�y
m�czyzna o jasnej brodzie.
Kasztanowaty ko� jego, wida� dzielniejszy od innych, sadzi� jak szalony wprost pod balonem, wyrzucaj�c ziemi�
kopytami. Oficer, nie bacz�c na drog�, z podniesion� do g�ry g�ow� patrza� jak w t�cz� w statek, krzycz�c po
niemiecku:
- Mamy was! mamy was!
- Trzymaj! - odpowiada� mu, �miej�c si�, Selim.
Tymczasem wp�yn�li�my na ��k� poros�� k�pkami szuwar�w i widocznie troch� bagnist�, konie bowiem u�an�w
pocz�y wi�zn�� i pada�, blisko po�owa zosta�a ju� za nami i wkr�tce te� zatrzyma�a konie, oficer jednak i
dwudziestu innych ludzi dotrzymywali nam w biegu doskonale.
- Co za dzielne konie! - rzek�em do Selima.
- Mo�na by ju� strzela� - rzek�.
Istotnie, nie by�i�my wy�ej ni� na dwie�cie krok�w nad ziemi� ale strzela� by�o trudno z powodu ko�ysania si�
��dki, kt�ra chwilami przybiera�a prawie poziome po�o�enie.
- Czy nie mo�esz pan sprawi�, �eby ta diabelska ��dka nie ta�czy�a jak baletniczka? - krzycza� podniesionym
g�osem Selim, jak gdyby pan Vaucourt by� g�uchy.
- Nous sommes perdus! - j�kn�� pan Vaucourt.
W�wczas Selim, trzymaj�c si� jedn� r�k� lin, powsta� w ��dce, drug� za� zmierzy� z karabinu do oficera, jak gdyby
strzela� z pistoletu.
- Chybisz - rzek�em.
- Spr�buj�.
Rozleg� si� g�ucho strza�, kt�remu natychmiast odpowiedzia� okrzyk w�ciek�o�ci z do�u. Spojrza�em: oficer nie
patrzy� ju� w g�r�, ale upad� twarz� na grzyw� konia, a wkr�tce zwali� si� na ziemi�.
Jednocze�nie jednak zni�yli�my si� tak, �e linia pr�bna, jaka zwykle wisi pod balonem, dotyka�a prawie ziemi.
Szcz�ciem u�ani zatrzymali si� nad zabitym oficerem, skutkiem czego zdo�ali�my si� oddali� od nich na kilkaset
krok�w.
Pan Vaucourt, oprzytomniawszy, wyrzuca� ze statku wszystko, co si� jeszcze da�o wyrzuci�, ale widocznie gaz
przesi�ka� przez rozmok�� kitajk� czy mo�e w g�rnej cz�ci statku porobi�y si� otwory, do��, �e lina pr�bna pocz�a
ju� niemal trzeci� cz�ci� swej d�ugo�ci uderza� o ziemi�, sprawiaj�c niezmierne ko�ysanie si� ��dki.
U�ani, spostrzeg�szy to, znowu rzucili si� w pogo�, ale konie ich pom�czone nie mog�y tak d�ugo biec za nami,
wkr�tce wi�c zosta�o ich tylko pi�ciu, nast�pnie, po kilkunastu minutach, znowu ko� pod jednym pad� i nie powsta�
wi�cej.
- Ju� tylko czterech - rzek� Selim.
- Daj ognia, a b�dzie trzech.
- Za daleko, zreszt� ��dka chyba si� w�ciek�a.
- Jednak�e nie potrzebujemy ju� ucieka�.
- A zatem dobrze! Panie Vaucourt, otw�rz klap�, niechaj gaz wyjdzie chcemy wysi���.
- Panowie! - zawo�a� z rozpacz� Francuz - czy�cie rozum stracili? Jak to, czterech tych diab��w sadzi za nami, a my
dobrowolnie chcemy si� im odda�? Nigdy!
- Panie Vaucourt, otw�rz klap� i spu�� kotwic� - powt�rzy� gro�nie Selim.
- Nigdy.
W�wczas Mirza odwr�ci� si� do mnie i rzek� spokojnie:
- B�d� tak dobry, przy�� luf� karabinow� do ucha pana Vaucourt, niechaj wybiera.
Odwr�ci�em si� i trzymaj�c si� jedn� r�k� lin, drug� skierowa�em karabin do ucha pana Vaucourt.
- Daj� panu minut� czasu do namys�u.
Pan Vancourt pocz�� przeklina� nasz� narodowo��, chil�, w kt�rej przyszed� na �wiat, siebie, Pary�, Prusak�w, ale
spu�ci� kotwic� i dr��cymi r�koma otwiera� klap� z takim po�piechem, jakby od tego ocalenie Francji zawis�o.
Pocz�li�my spada� na d� jak kula.
- Trzymaj si�! - krzykn�� Selim.
Jednak�e nie obrachowali�my jednej rzeczy. Ot� z ��dki balonu nie wysiada si� tak jak z powozu; kotwica
zaczepi�a si� wprawdzie o k�p�, ale ��dka uderzy�a tak silnie o ziemi�, �e wylecieli�my wszyscy trzej w trzy r�ne
strony jak z procy. Co gorsza, karabin wypad� mi z r�ki, sam za� upad�em twarz� na k�p�.
Zerwa�em si� natychmiast, ale nie zd��y�em jeszcze rzuci� okiem za moim karabinem, gdy tu� ko�o ucha mego
rozleg�o si� chrapanie konia i warczenie chor�giewki u�a�skiej.
- W prawo, w prawo! - krzykn�� Selim.
Nie zdo�a�em jeszcze uskoczy�, gdy hukn�� strza� i je�dziec, kt�ry ju� dosi�ga� mnie lanc�, jakby piorunem ra�ony
�ypn�� oczyma i zwali� si� ci�ko z siod�a.
Ach, Mirza, spadaj�c, widocznie nie upu�ci� swego karabina!
Pochwyci�em i ja za m�j i spojrza�em naoko�o. Teraz Selim by� w niebezpiecze�stwie. Dw�ch je�d�c�w par�o na
niego ca�� szybko�ci� koni, wyj�c i wrzeszcz�c jak op�tani. On za� z rozwianym w�osem, bez kapelusza, z
rozd�tymi nozdrzami i rumie�cami na twarzy, czeka� na nich spokojnie, �ciskaj�c w obu r�kach karabin. Ach, jeden
z je�d�c�w bra� Selima na ce� z pistoletu - poci�gn��em za cyngiel.
Z trzech atakuj�cych nas pozosta� jeden, ale o rezultat walki by�em ju� spokojny. Mirza zbyt bieg�ym by�
fechmistrzem na wszelk� bia�� bro�, aby �w rezultat m�g� by� w�tpliwy.
Pozosta� jeszcze czwarty u�an, ale ten, ujrzawszy z odleg�o�ci dwustu krok�w rezultat walki, zdar� konia w�dzid�em
tak, �e a� tylne nogi zwierz�cia zary�y si� g��boko w traw�, potem pocz�� ucieka� tak szybko, jak tylko zm�czony
biegiem ko� m�gl nad��y�.
Selim strze�i� za nim jeszcze, ale bez rezu�tatu, odleg�o�� bowiem by�a zbyt wie�ka.
R�ka Prusaka, kt�rego Selim zastrzeli� tu� nade mn�, nie pu�ci�a cugli, dlatego ko� jego sta� z pochylon� g�ow� nad
martwym cia�em swego pana. Obaj z Selimem wypl�tali�my z trudno�ci� cugle z tej r�ki, kt�rej palce by�y ju�
zesztywnia�e, po czym Selim wskoczy� na siod�o i pogalopowa� za dwoma innymi ko�mi, z kt�rych jeden, zwierz�
widocznie g�upie, pocz�� gry�� sobie traw�, tak jak gdyby nic nie zasz�o, drugi za� bieg� po ��ce galopem i kr�tkim
r�eniem oznajmia� swoj� �a�o��.
Gonitwa za ko�mi zaj�a Selimowi troch� czasu, w kwadrans jednak schwyta� obydwa, ja tymczasem poszed�em
szuka� pana Vaucourt, z kt�rym nie wiedzia�em, co si� dzieje.
Znalaz�em go za k�p� szuwar�w, le��cego twarz� do ziemi, i pocz��em go wstrz�sa� za rami�.
- Panie Vaucourt, wstawaj pan!
- Pardonnez moi! - j�cza� pan Vaucourt, s�dzi� bowiem, �e to u�an pruski namawia go, by wsta�. Biedakowi nie
przysz�o do g�owy, �e Prusak nie wo�a�by na niego po francusku.
- Panie Vaucourt! to my; nie ma ju� u�an�w, to my, pa�scy towarzysze!
Pan Vaucourt podni�s� g�ow� i podpar�szy si� obu r�kami, nie wstaj�c zreszt�, patrza� na mnie os�upia�ym
wzrokiem, oczom w�asnym nie wierz�c.
Stoj�cy obok z ko�mi Selim �mia� si� jak szalony.
- Tak, tak! nie ma ju� Prusak�w - powt�rzy�.
Pan Vaucourt powi�d� oczyma po nas, po koniach u�a�skich, po cia�ach le��cych na ��ce, potem za� nagle wpad� w
taki paroksyzm rado�ci, �e s�dzili�my, i� dosta� pomieszania zmys��w.
- Eh bien! vous etes don c des diables!3 - wo�a�, nie mog�c przyj�� do siebie.
- To on to wszystko zrobi� - rzek�em, ukazuj�c na Selima.
- Jak to? ten m�ody cz�owiek z twarz�... panienki?
- Nie, nie! to my obaj - odpowiedzia� Selim.
Pan Vaucourt �mia� si�, ta�czy�, wypytywa� nas, to zn�w ta�czy�, s�owem, postrada� zmys�y. Potem pobieg� ogl�da�
zabitych, ale gdy si� zatrzyma� przed trupem najbli�szego Prusaka, kt�ry z twarz� wykrzywion� przez konwulsje, z
krwaw� pian� na ustach i zaci�ni�tymi z�bami spogl�da� na niego martwym okiem, biedakowi zrobi�o si� s�abo i
poblad� tak, �e my�leli�my, i� zemdleje.
Selim namawia� go, by obszuka� kieszenie poleg�ych, ale ba� si� tego uczyni�. My za� wzi�i�my tylko kaski i
siad�szy na konie pu�cili�my si� w dalsz� drog�.
- Wol� jednak tak ni� t� piekieln� machin� - rzek� Selim, gdy przeje�d�ali�my ko�o balonu, ktƳ,rY le��c na trawie i
opad�szy zupe�nie, przedstawia� widok nader smutny.
Tymczasem pociemnia�o, a wkr�tce zrobi�a si� noc zupe�na. Dostali�my ~i� na jak�� dro�yn�, o kt�rej nie
wiedzieli�my, czy nie zawiedzie nas do jakiej wioski pe�nej Prusak�w. Trzeba by�o zachowa� wszelk� ostro�no��,
bo. niebezpiecze�stwo nie min�o jeszcze zupe�nie. Byli�my w okolicach zaJ�tych przez nieprzyjaciela i �ada chwi�a
mogli�my si� spotka� z jakim� patrolem. Mo�liwym by�o tak�e, �e wys�ano za nami now� pogo�.
Tymczasem pan Vaucourt, pu�ciwszy raz wodze j�zykowi, nie m�g� go ju� utrzyma� i wynurza� nam swoj�
"niesko�czon�" i "nieopisan�" wdzi�czno�� tak g�o�no, �e wreszcie Mirza kaza� mu by� cicho.
- Dlaczego? - pyta�.
- Prusacy mog� by� niedaleko.
- Avec vous, je m'en fiche! - odpowiedzia� z ca�ym zaufaniem.
Odwaga jego teraz by�a r�wnie "nieopisan�" jak wdzi�czno��.
Tymczasem le�na dro�yna stawa�a si� coraz w�sz�. Cz�sto, sp�oszeni jakim szelestem, skr�cali�my w bok,
zatrzymuj�c konie i dech w piersiach. Raz sarna z m�odym przebieg�a nam drog� i spojrzawszy na nas, w kr�tkich
podskokach pobieg�a na poblisk� polank�, na kt�rej pocz�a skuba� spokojnie traw�. Zdawa�o si�, �e w owych
czasach zwierz�ta widocznie wiedzia�y, i� ludzie zbyt s� zaj�ci zabijaniem siebie, aby mieli czas zwraca� na nie
uwag�.Czasem ga��zie drzew uderza�y o nasze twarze lub zaczepia�y o suknie, czasem ko� chrapn�� niespokojnie
lub jaki pie�, stoj�cy na uboczu w ciemno�ciach nocy, przybiera� fantastyczny kszta�t cz�owieka z otwartymi
ramionami lub r�koma podniesionymi do nieba.
W�wczas zatrzymywali�my konie, pan Vaucourt zostawa� z ty�u, my za� z Selimem, odwi�d�szy kurki,
podje�d�ali�my z wolna do podejrzanego przedmiotu. Las szumia�, deszcz troch� usta�, ale natomiast zerwal si�
wicher, po ciemnym niebie przelatywa�y poszarpane chmury, to przes�aniaj�c �wiat�o ksi�yca, to odkrywaj�c
przestrzenie pokryte bladymi gwiazdkami.
Nerwy naszego towarzysza pocz�y znowu g�o�niej przemawia�. Co do mnie, czu�em si� zupe�nie szcz�liwy. Ta
cisza, samotno��, dzika ustro� le�na, noc, otwarty powiew wiatru, niepewno�� i niebezpiecze�stwo ka�dej chwili
mia�y dla mnie niepoj�ty urok jakby zmartwychpowstania. Mnie tam duszno i ciasno by�o w murach, tu oddycha�em
szeroko, ca�ym obszarem p�uc, jak Farys w Arabistanie. Tam w murach wplata�em si� co dzie� w bolesne ko�o
w�asnych my�li i wspomnie�, tu strzemi� moje tr�ca�o o strzemi� brata- Tatara, przede mn� by� szeroki kraj - drugi
brat, karabin w r�ku, swoboda, zapomnienie �ycia, upojenie... �mier�...
Gdyby bezpiecze�stwo towarzysz�w nie sta�o temu na przeszkodzie, chcia�bym by� podnie�� twarz ku niebu i
krzycze� pe�n� piersi�: hej, hej, ty puszczo szumi�ca! - a potem s�ucha� pilnymi uszyma, co odpowiada mi b�r, na
kt�rym wiatr gra� jak na organach. P� le�na, p� dzika puszcza litewska rozbudzi�a si� we mnie i zdawa�o mi si�, �e
jestem gdzie� w Ponarskiej lub Bia�owie�y, w�r�d matecznik�w i bagien, w kt�rych o p�nocy wody mrucz�
wyra�nie, ostre krzyki �witezianek przeszywaj� powietrze, pr�chno �wieci b��kitnym �wiat�em, a zwierz na
uroczyskach ludzk� przemawia mow�.
Nie my�la�em wi�c o niebezpiecze�stwie i nie dba�em o nie w tej chwili, ale Mirza czuwa�. Jego �ci�gni�te brwi
oznacza�y uwag�, oczyma bada� ka�dy krzak, ka�dy pie� drzewa. Droga stawa�a si� coraz dziksz�, by�a to raczej
jedna z takich le�nych �cie�ek, jakie u nas nazywaj� "ciocinymi dr�kami".
Wreszcie po p�godzinnej je�dzie Selim rzek�:
- Trzeba da� odpocz�� koniom.
Skr�cili�my na bok i ujechawszy ze sto krok�w w las, zsiedli�my z koni i rozkie�znawszy je, nie puszczaj�c z r�ki
cugli, pok�adli�my si� pod drzewami; milczeli�my wszyscy trzej, bo byli�my pom�czeni bardzo; cisz� przerywa�o
tylko chrupanie trawy w z�bach ko�skich.
Siedzieli�my tak cicho z kwadrans, nagle obaj z Selimem zerwali�my si� na r�wne nogi.
- Co to jest? - szepn�i�my jednocze�nie.
Z ciemno�ci i g�uszy le�nej doszed� nas jaki� dziwny g�os; by�o to co� po�redniego mi�dzy p�aczem dziecka a
beczeniem jagni�cia.
- To cap mekcze! - rzek� Mirza.
- Nie, to lelek - odpowiedzia�em.
Jednocze�nie konie przesta�y chrupa� traw�, a pocz�y strzyc uszyma i chrapa�.
Co by�o dziwne, �e g�os ten dochodzi� czasem z prawej strony, czasem z lewej; czasem rozlega� si� bli�ej, to zn�w
dalej, a zawsze s�aby i �a�osny.
Nie! Nie m�g� to by� ani cap, ani �elek. By�o w tym wszystkim co� niewyt�umaczonego i ten ma�e�ki, �a�osny
g�osik mia� w sobie dlatego co� przera�aj�cego, �e wydawa� si� nadnaturalnym. Z wycia wilk�w lub huku
karabinowego mniej by�my sobie robili z pewno�ci�.
Selim, kt�ry przy ca�ej odwadze Iwa by� troch� przes�dny, wpatrzy� si� w ciemno�� nocn� i szepn��:
- Nie lubi� tego, nie lubi� niebezpiecze�stw, wobec kt�rych nie wiem, czego si� trzyma�.
- Mon Dieu!5 - j�kn�� pan Vaucourt, kt�remu w�osy zje�y�y si� na g�owie.
- Ale oto widz� co� bia�ego - szepn�� znowu Selim, ukazuj�c w ciemny k�t lasu.
Spojrza�em, Mirza myli� si�, nie by�o nic ani bia�ego, ani czarnego.
- Wezm� karabin i p�jd� - rzek�em. - Przecie� mnie diabe� nie porwie.
Poszed�em. Ale i ja by�em zdania, �e najgorsze z niebezpiecze�stw jest to, wobec kt�rego nie wiedzie�, czego si�
trzyma�. Doprawdy wobec tego g�osu, kt�ry rozlega� si� ko�o mni~i nade mn�, got�w by�em przypu�ci�, �e to dusze
po�eg�ych obsiadaj� drzewa jak szpaki i nawo�uj� si� lub skar��.
I moje nerwy pocz�y si� teraz rozstraja�. Drga�em za ka�d� ga��zk�, z�aman� pod moj� stoP�. Raz zdawa�o mi si�,
jakby jaki� g�os szepn�� mi w samo ucho: "hej, Polonais!" ale by�y to z�udzenia.
Obszed�em kawa� lasu naoko�o drzewa, pod kt�rym za�o�yli�my nasz ob�z. G�os rozlega� si� ci�gle naoko�o tak, �e
wreszcie przesta� mnie straszy�, a zacz�� nudzi�.
- Niech ci� licho porwie! - rzek�em sobie w duchu i wr�ci�em pod drzewo.
Pod drzewem zasta�em tylko pana Vaucourt, kt�ry w chwili, gdym si� zbli�a�, by� pewny, �e to sam lucyper
przychodzi po jego dusz�.
- Gdzie jest Mirza? - spyta�em.
- Poszed� na zwia... a... a... d y - odpowiedzia�, k�api�c z�bami, Francuz.
Up�yn�� kwadrans, potem p� godziny. Selim nie wraca�.
Teraz i ja pocz��em si� ba� naprawd�. Mog�o przytrafi� si� najwi�ksze z nieszcz�� i niebezpiecze�stw: oto Mirza,
odszed�szy za daleko, prawdopodobnie zb��ka� si� w tym piekielnym lesie i nie m�g� trafi� pod drzewo.
Up�yn�o trzy kwadranse, Selim nie wraca�.
Mog�em wprawdzie strzeli� lub zawo�a� i wskaza� mu przez to drog�, ale mog�em j� tym wskaza� i patrolom
pruskim. Nie by�o jednak innej rady. Spod drzewa nie ruszy�bym si� bez Selima, cho�by ca�a armia pruska mia�a
mnie pod nim otoczy�. Objawi�em sw�j zamiar panu Vaucourt.
Pan Vaucourt pad� przede mn� na kolana, �eby tego nie czyni�.
- To zguba wszystkich! - m�wi�.
Pr�bowa�em syka�, odpowiedzia�o mi milczenie; nawet �w g�os baranka czy diab�a ucich�. Zawo�a�em wi�c raz i
drugi:
- Mirza, hop, hop!
Milczenie.
W�osy na g�owie powsta�y mi z trwogi o Selima. W tej chwili ch�opak ten dro�szy mi by� ni� wszystko na �wiecie.
Niewiele my�l�c, podnios�em w g�r� karabin i da�em ognia.
B�ysn�o czerwone �wiat�o, potem rozleg� si� huk. Las ca�y umilk� jakby przera�ony, tylko pan Vaucourt zawo�a�:
- Bo�e, przyjmij dusz� moj�!
- Diabe� jej nawet nie zechce - odpowiedzia�em zniecierpliwiony.
Cisza jednak nie trwa�a d�u�ej nad pi�� minut, po czym zdawa�o mi si�, �e uchem chwytam lekkie trzeszczenie
ga��zek, jak gdyby naciskanych stoP� ludzk�.
M�g� to by� Selim, a m�g� by� i nie Selim, dlatego obaj z Vaucourtem zaczaili�my si� pod drzewem.
Po chwili czarna sylwetka ludzka zarysowa�a si� pomi�dzy krzakami. Na nieszcz�cie chmury jednocze�nie
przykry�y ksi�yc; zrobi�o si� tak ciemno, �e zaledwie mog�em j� rozr�ni�.
Posta� ta, z g�ow� pochylon� naprz�d, zbli�a�a si� z wolna i ostro�nie, zatrzymuj�c si� co chwila. Zauwa�y�em, �e w
r�ku trzyma strzelb�.
O pi�� krok�w czarna posta� zatrzyma�a si�. Wyt�y�em wzrok, to nie by� Selim.
Z powodu ciemno�ci nie mog�em jednak odr�ni�, czy to by� Prusak, czy nie, lub czy w og�le �o�nierz. Widzia�em
wprawdzie, �e nowy go�� nie mia� �piczastego he�mu na g�owie, ale i Bawarowie, i Sasi nie mieli tak�e �piczastych
he�m�w, zreszt� i Prusacy nosili czapki..., Ktokolwiek by� jednak ten ogromny ch�op, kt�ry w tej chwilI o pI�C
krok�w sta� ode mnie, by� mi potrzebny, i to koniecznie �ywy, postanowi�em wi�c go schwyta�.
- Tsss! - odezwa� si� nowo przyby�y.
- Tsss! - odpowiedzia�em zza drzewa.
By�a to prawdziwa �lepa babka, gra na ten raz troch� niebezpieczna, ale niemniej interesuj�ca.
Nowo przyby�y post�pi� jeszcze dwa kroki. W mgnieniu oka rzuci�em si� na niego jak tygrys, a w sekund� p�niej
siedzia�em mu na piersiach i dusz�c r�kami za gard�o, krzykn��em:
- Milcz i nie ruszaj si�, bo zginiesz.
Nowy go�� jednak, widocznie obdarzony niepospolit� si��, rzuca� si� j~k szalony. I ja by�em silny, i trzyma�em go
jak w kleszczach, a zal~dw~e mog�em go dotrzyma�. Chrapa� i wierzga� nogami tak, �e ledwo mnIe nIe zrzuci�.
Nagle jednak opad�, jak gdyby nowa, �elazna si�a przyku�a go do ziemi.
Spojrza�em: by� to m�j serdeczny ch�opak, Selim, kt�ry ju� kl�cza� mu na nogach, a przechyliwszy si� przez moje
plecy, przy�o�y� mu b�yszcz�cy bagnet do twarzy.
- Jeden ruch wi�cej, a zginiesz! - zawo�a�.
Ale nieznajomy nie my�la� si� ju� rusza�. Selim zlaz� teraz z niego, wzi�� karabin, przy�o�y� si� i rzek� do mnie:
- Pu�� go.
Us�ucha�em; nieznajomy le�a� bez ruchu.
- A wi�c zabijecie mnie! - rzek�.
- Wstawaj.
Biedaczysko wsta� i pocz�� m�wi�, chwytaj�c zm�czonymi piersiami powietrze:
- Kto wy jeste�cie? Czego ode mnie chcecie? Ja nic z�ego nikomu nie robi�. Po�amali�cie mi r�ce i nogi. Je�eli�cie
stra�nicy �e�ni, we�cie moj� strzelb�. Zap�ac� kar�... a�e nie �amcie mi ko�ci. Teraz jest wojna.
Zwierzyna nale�y do tego, komu si� je�� chce... Niemiec poluje na Francuza... wilk na owc�... kot na myszy... ja na
sarny i zaj�ce. Teraz takie czasy... wszyscy poluj�...
- Kto ty jeste�?
- Ja nazywam si� Mathieu Benoit! albo stary Mathieu, je�eli si� wam tak podoba.
- A wi�c, stary Mathieu, uspok�j si�! Nie jeste�my stra�nicy, nie p�jdziesz do wi�zienia, nie zabierzemy ci strzelby,
nie zap�acisz kary, poka�esz nam tylko drog�.
- Tak, ale po�amali�cie mi stare ko�ci - mrukn�� z�odziej le�ny.
Kilka sztuk z�ota zabrz�cza�o w r�ku Selima.
- Kup sobie za to nowe, a teraz odpowiadaj na pytania.
- S�ucham.
Prusacy s� tutaj?
- S�.
- Francuzi?
- Francuzi tak�e s�. Jedni zabijaj� drugich. Pal� przy tym wioski, a Pan B�g patrzy na to i nie grzmi.
- Ot�, s�uchaj. Zaprowadzisz nas do Francuz�w tak� drog�, na kt�rej nie spotkamy Prusak�w.
- Wiem o takich wielu.
- Je�eli spotkamy Prusak�w wi�cej ni� trzech, strzel� ci w �eb; �eby za� nie przysz�a ci ochota zemkn��, p�jdziesz
na smyczy obok mego konia.
- Teraz pies lepszy od cz�owieka - odmrukn�� Mathieu.
Siedli�my na konie i pojechali. Stary Mathieu, kt�ry by� tym, co po francusku nazywa si� "un braconnier", a po
polsku "wnicznik" albo - jak m�wi� tak�e w Bia�owie�y - "k�usownik", prowadzi� nas sobie tylko znanymi
�cie�kami.
- T� drog� - m�wi�, ukazuj�c na dro�yn�, kt�r��my przedtem jecha�i - zajechaliby�cie do Pont Vert, gdzie ober�� ma
pani Frolie. M�wi�, �e baba ma pieni�dze. Tam tak�e stoj� Prusacy, kt�rzy niedawno rozstrzela�i m�odego
Vauharta, ale ja znam las jak swoj� kiesze� i poprowadz� was dobrze. Pan B�g da� teraz takie czasy, �e �mier�
mieszka na drodze, spok�j w lesie, Niemiec w ko�ciele, a cesarz za krat�.
- Ale ja zreszt� g�upi jestem, ja nic nie wiem - doda� po chwi�i.
- Komu sprzedajesz swoj� zwierzyn�? - spyta� Selim.
- Czasem Francuzom, czasem Prusakom, a jak mi odbior�, to i darmo oddaj�. Wojna bierze, kochany panie, i za
towar p�aci... na plecach.
Stary rozgada� si� w najlepsze. By�a w nim mieszanina g�upoty i filozofii, z kt�rej mo�na by wyprowadzi� ten
wniosek, �e gdy wielcy si� bij�, mali cierpi� i s�dz�, �e Pan B�g zasn��.
Wypytywali�my jeszcze naszego przewodnika o �w szczeg�lniejszy g�os, kt�ry s�yszeli�my w lesie. Pokaza�o si�, �e
to k�usownicy nawo�uj� si� w ten spos�b; �e za� Mathieu by� w lesie z trzema synami, przeto g�os dochodzi� nas ze
wszystkich stron.
- Ale by� mo�e - doda� stary - �e i diabe� odzywa si� w ten spos�b.
Potem jeszcze rzek�:
- Gdyby�cie trafili na syna mego, Jakuba - nazywaj� go tak�e "Krzywa R�ka" - nie posz�oby wam tak �atwo, cho�
jeste�cie mocni jak Turcy.
By�a mo�e godzina druga po p�nocy, gdy wreszcie las pocz�� rzednie� i na koniec znale�li�my si� w w�wozie,
kt�rego boki pokryte by�y �ywop�otem. Mathieuopowiada� nam, �e las, z kt�rego�my wyszli, nie by� wielki, ale
dro�yna nasza okr��a�a go niedaleko od brzeg�w, prawie zupe�nie naoko�o, robili�my wi�c drog� na pr�no.
Zaledwie pierwszy blask robi� si� na �wiecie, gdy z daleka dosz�o uszu naszych pianie kogut�w, a wkr�tce w�r�d
mg�y o�wieconej bladymi promieniami �witu ujrzeli�my dachy dom�w i wie�� ko�cieln� miasteczka zaj�tego przez
Francuz�w. G�o�ne Qui vive?6 �o�nierza stoj�cego na plac�wce wstrzyma�o nasz poch�d. Musieli�my jeszcze
czeka�, p�ki nie nadszed� patrol opatruj�cy warty, potem patrol ten zabra� nas ze sob� i w taki spos�b przybyli�my
na miejsce.
Zdziwi�o nas troch�, �e pomimo oznajmienia naszego, i� mamy depesze z Pary�a od dyktatora, nie rozbudzono
natychmiast pana genera�a, kt�rego kwatera znajdowa�a si� w merostwie. Dano nam jednak izb�, kt�rej pod�oga
byla zas�ana sianem, i postawiono nad nami stra�. Rzucili�my si� na siano i usn�li g��boko.
Nazajutrz dopiero, o godzinie dziesi�tej, zawo�ano nas do genera�a, kt�rego nazwiska nie pami�tam, zgubi�em
bowiem cz�� notat odnosz�cych si� do owego czasu. Pan genera� z zielonymi oczyma i twarz� podobn� do g�owy
ryby, przy tym oty�y, pulchny, przedstawia� doskona�y typ nie wojownika, ale smakosza i safandu�y.
Kilkunastu wy�szych oficer�w otacza�o go w pe�nym uszanowania milczeniu. Pan Vaucourt zabra� g�os i pocz��
nader wymownie opowiada� wypadki naszej podr�y, wypadki zaledwie prawdopodobne, ale kt�rych rzeczywisto��
po�wiadczy�y pruskie kaski u�a�skie i konie, na kt�rych przyjechali�my do miasteczka.
Pan Vaucourt m�wi� prawd�. Swoj� drog�, biedaczysko nie wspomnia� o tym, �e przy�o�y�em mu luf� karabinow�
do ucha, aby nam�wi� go do otworzenia klapy w balonie. M�wi� przy tym wsz�dzie: "my zabili�my", "my
wysiedli�my" zamiast "oni".
Podczas ca�ego opowiadania stali�my z Selimem rami� przy ramieniu, obaj oparci na karabinach. Oficerowie
spogl�dali na nas w milczeniu, po czym gdy wreszcie pan Vaucourt sko�czy� opowiadanie, genera� podni�s� si� i
pocz�� m�wi�:
- Panowie! Oto przedstawiam wam tego walecznego syna Francji - tu wskaza� palcem na pana Vaucourt. - Gdyby
wszyscy Francuzi wst�Powali w jego... jak�e si� nazywa?.. kraj nasz by�by ju� wolny od nieprzyjaciela. Ten
waleczny nie zwa�a� na wszelkie... jak�e si� nazywa? ale w�r�d kul i... tego... przyby� a� do nas... i oto, panowie... i
oto, panowie!...
Tu genera� pocz�� obciera� usta serwet�, oficerowie u�miechali si�, walecz n y syn Francji zaczerwieni� si� jak
burak i zmieszany pocz�� spogl�da� na nas mi�osiernym wzrokiem. ~Iim przygryza� wargi, ja za� usi�owa�em
zapewni� oczyma walecznego syna Francji, �e przeciw pochwa�om, jakie go spotyka�y, nie mamy najmniejszego
zamiaru protestowa�.
Tymczasem genera� odpi�� jeden z krzy��w, kt�re na jego piersiach tworzy�y nader liczn� konstelacj�, i m�wi�
dalej:
- Zbli� si�, waleczny synu Francji... Spodziewam si�, �e... jak�e si� nazywa?... �e dyktator potwierdzi ten m�j
post�pek, zar�wno jak i krzy�, kt�rym pana ozdabiam.
Jeden z oficer�w, wysoki m�czyzna z twarz� surow� i nieprzyjemn�, nie m�g� ju� wytrzyma� i rzek�:
- Przepraszam, generale!... zdaje mi si�, �e ci dwaj panowie...
Ale genera� r�k� nakaza� mu milczenie, odwr�ci� si� do nas:
- Wy za�, cudzoziemcy - rzek� - kt�rzy dopiero zaci�gn�li�cie si� pod sztandary francuskie, zapatrujcie si� na tego
bohatera, a mo�e by�, �e i na waszych piersiach zab�y�nie oznaka podobna.
Obawia�em si�, �eby Selim nie zrobi� jakiego wyskoku, �eby nie parskn�� �miechem, ale nie: sta� spokojny, zimny,
cho� wida� by�o, �e ca�a ta scena i gniewa go, i �mieszy jednocze�nie.
Poczciwy zreszt� pan Vaucourt pocz�� g�o�no o�wiadcza�, �e krzy� nale�y si� nam, nie jemu, skutkiem czego
inteligencja genera�a znalaz�a si� wobec niepodobnego do rozwi�zania zagadnienia: czy pan Vaucourt jest wi�cej
waleczny, czy skromny? Po czym rozeszli�my si� w dwie strony.
Tego dnia jeszcze wieczorem Mirza zaprosi� oficer�w na obiad, na kt�rym rzuca� z�otem jak ksi���. Nazajutrz za�
pu�cili�my si� do La Rochenoire'a.
Tak odby� si� nasz wyjazd z Pary�a.
II
A� do departamentu Haute-Siione jechali�my mniej wi�cej krajem zaj�tym przez Francuz�w, jakkolwiek dzia�aj�ce
na po�udniu armie bawarskie utrzymywa�y zwi�zek z prusk�, oblegaj�c� stolic�. Niebezpiecze�stwo grozi�o nam
tylko ze strony maruder�w francuskich, kt�rych pe�no by�o po drogach i kt�rzy tu i �wdzie pozwalali sobie �upi� i
rabowa�. Nie obawiali�my si� ich jednak, tym bardziej �e znowu jechali�my we trzech, bo jakkolwiek "waleczny
syn Francji", pan Vaucourt, odjecha� inn� drog� do Bordeaux, ale ju� drugiego dnia podr�y przy��czy� si� do nas
niejaki Jean Marx, z pochodzenia Alzatczyk, m�ody osiemnastoletni ch�opak, kt�ry nie ba� si� niczego na �wiecie i
po jednodniowej znajomo�ci by�by nawet w piek�o za nami poszed�.
Kraj wsz�dzie nosi� na sobie �lady wojny. Gdzieniegdzie trafiali�my na zburzone wioski, kt�rych mieszka�cy kryli
si� za naszym zbli�eniem, pola le�a�y nie obrobione, miejscami spotykali�my gromadki wychudzonych i
zg�odnia�ych biedak�w, b��kaj�ce si� na kszta�t widm po zesz�orocznych polach kartoflanych i wyszukuj�ce
przegni�ych kartofli. Wojna wisia�a w powietrzu nad ca�ym krajem; wsz�dzie prawie towarzyszy� nam zapach
spalenizny. Nocami kra�ce widnokr�gu cz�sto czerwieni�y si� �un� po�arn�, po ksi�ycu z odleg�ych pustkowi
dochodzi�y nas wycia ps�w. Kilkakrotnie trafiali�my na pola bitew, na kt�rych nie by�o ju� wprawdzie trup�w
ko�skich i ludzkich, ale kt�re poznawali�my po mn�stwie bia�ych papierk�w z wystrzelonych �adunk�w. Miej
scami papierki te pokrywa�y jakby �niegiem ziemi�, miejscami by�y rzadsze. Raz przyjechali�my do wioski zupe�nie
pustej, w kt�rej pr�cz chudych kur, uciekaj�cych z krzykiem za naszym zbli�eniem, by�a tylko jedna staruszka
maj�ca pomieszanie zmys��w. Staruszka ta siedzia�a na przyzbie p�rozwalonej chaty i rozmawia�a ze sob� g�o�no.
Zaledwie mogli�my z jej bez�adnych odpowiedzi wywnioskowa�, �e mieszka�cy par� dni temu strzelali do u�an�w,
teraz za� uciekli, s�dzili bowiem, �e wioska b�dzie spalona. Pewnej nocy zapukali�my do chaty, w kt�rej okienku
b�yszcza�o �wiat�o. Przez d�ugi czas nie chciano nam otworzy�, a wreszcie otworzy� nam cz�owiek z twarz� tak
podobn� do g�owy wilka, i� my�leli�my, �e to sam wilk przyjmuje nas w go�cin�. Marx utrzymywa�, �e to jest
obdzieracz trup�w, i nie radzi� nocowa�, bo jak m�wi�, w nocy mo�na dosta� no�em pod �ebro, ale �e byli�my
pom�czeni, wi�c postanowili�my pozosta�. Wkr�tce jednak nadesz�o jeszcze czterech podobnych rzezimieszk�w i
wszyscy pocz�li nam si� przypatrywa� spode �ba, spogl�daj�c przy tym z po��dliwo�ci� na nasze podr�ne
przybory. Marx zosta� przy koniach na dworze, Mirza za�, niewiele my�l�c, wzi�� za gard�o naszego wilka,
przycisn�� go do �ciany i przy�o�ywszy mu pistolet do paszczy, rzek�:
- Pomorek na ciebie, piekielne bydl�! Wyp�d� tych urwis�w za drzwi, bo i im, i tobie we �by postrzelam, je�eli za�
w nocy co� zginie, b�dziesz wisia�.
Rzezi mieszkowie mrukn�li ponuro, jeden z nich o�wiadczy� nawet, �e jest z merostwa, i hardo pyta� nas o
paszporty, w odpowiedzi na co Selim pochwyci� szpicrut� i pocz�� ok�ada� ich niemi�osiernie, szczeg�lniej nie
szcz�dz�c plec�w urz�dnika z merostwa. Noc przesz�a nam spokojnie, nazajutrz pu�cili�my si� w dalsz� drog�.
Ale droga ta coraz by�a trudniejsza; wjechali�my teraz w kraj prawie wy��cznie zaj�ty przez Niemc�w, mi�dzy
kt�rymi kr�ci�y si� rzadkie oddzia�y wolnych strze�c�w, szczwane i p�dzone wsz�dzie jak dzikie zwierz�ta. Wioski i
miasta jednak mniej tu by�y zniszczone ni� na szlakach, na kt�rych spotyka�y si� i walczy�y dwie armie. Ludno��
nie nara�a�a si� Niemcom i znosi�a ich przewag�, ale te� prawie niepodobie�stwem by�o otrzyma� jak�� pomoc i
wskaz�wki. Postanowili�my koniecznie dosta� si� do La Rochenoire'a, jakkolwiek zadanie to przechodzi�o prawie
si�y ludzkie, poniewa� z jednej strony nikt nie wiedzia�, gdzie si� La Rochenoir podziewa, a co dzie� koczowa�
gdzie indziej; z drugiej strony, trzeba si� by�o do niego i:iostawa� prawie przez paszcz� prusk�, ze wszystkich
oddzia��w bowiem �aden nie by� pilniej strze�ony i staranniej otaczany.
Mog� te� powiedzie�, �e w�wczas ju� we trzech z Marxem i Mirz� rozpocz�li�my prawdziw� wojn� na w�asn� r�k�.
Posuwali�my si� naprz�d tylko nocami, kierowali�my si� za� wed�ug wie�ci o zabranych konwojach, rozbitych
podjazdach, pochwyconych patrolach i tym podobnie. Ale te� teraz byli�my dobrani, jak by�my si� w korcu maku
szukali.
Ach! c� za wyborny by� ch�opiec ten Marx ze swoj� alzack� flegm�, komiczn�, zepsut� francuszczyzn� i
oboj�tno�ci� na wszystko, co si� ko�o niego dzia�o. Chwilami zdawa�o mi si� nawet, �e odwaga jego p�ynie z
nadmiaru przyt�pionej wra�liwo�ci i z niezrozumienia niebezpiecze�stwa. Ale by� tego inny pow�d. Oto Marx
nienawidzi� Niemc�w ze wszystkich si� duszy, a w temperamentach flegmatycznych nienawi�ci podobne
szczeg�lniej bywaj� zaciek�e. Posiada� jednak roztropno�� wy��a i wi�cej zimnej krwi ni� my obaj.
III
Ma�� tylko cz�� drogi przebyli�mi kolejami, w og�le bowiem drogi �elazne w okolicach zaj�tych przez Francuz�w
by�y zrujnowane, a wobec powszechnego pogromu i nie�adu ma�o troszczono si� o ich napraw�.
Utrudnia�o to ruchy wojsk, ale w�wczas wszystko sk�ada�o si� na kl�sk� Francji.
Departament Wy�szej Saony, w kt�rym kr��y� La Rochenoir, zaj�ty by� przez Niemc�w, dlatego dostawszy si� w
jego granic�, znowu odbywali�my podr� lasami i prawie wy��cznie w�r�d nocy. Dni sp�dzali�my w chmielnikach
lub winnicach, �pi�c, czyni�c zwiady i obmy�laj�c najbli�sze do La Rochenoire'a drogi.
Na par� dni przed przybyciem do niego dotarli�my do wioski zwanej La Mare; nie by�o to po drodze, ale Selim
twierdzi�, �e musi si� widzie� z mieszkaj�cym tam od niejakiego czasu panem La Grange, kt�rego zna� jeszcze z
Pary�a.
Zbli�ali�my si� bardzo ostro�nie, by�o bowiem prawdopodobnym, �e w wiosce znajduj� si� patrole bawarskie lub
pruskie. Robi�o si� ju� ciemno, s�o�ce zasz�o i tylko w powietrzu �wieci�y rozproszone resztki �wiat�a zorzy. Okna
w domach wiejskich poczyna�y tak�e tu i �wdzie si� roz�wieca�. Na poz�r wszystko by�o spokojnie. Czo�gali�my
si� chmielnikiem jak w�e, psy jednak�e zwietrzy�y nas i pocz�y ujada�. Naraz ujrzeli�my ciemne sylwetki kilku
postaci ludzkich stoj�cych ko�o p�otu i wiod�cych p�g�o�n� rozmow�.
Przysiedli�my natychmiast w chmielniku. Tymczasem g�osy umilk�y, a jedna z czarnych postaci, przechyliwszy si�
przez p�ot, pilnie patrzy�a w g�szcze. Potem z ciemno�ci dosz�a nas zn�w francuska rozmowa.
- Czego tam patrzycie, kumie Grousbert?
- Psy szczekaj�; a ot tam si� co� porusza.
- E, nie! Ksi�yc wschodzi, to psy zwyczajnie niespokojne.
Inny g�os doda�:
- A mo�e to dusze umar�ych? M�wi�, �e psy czuj� dusze ludzkie.
- W imi� Ojca i Syna, i Ducha �wi�tego.
Po czym dolecia�y nas westchnienia.
Mirza szepn�� do mnie:
- Patrole tu musz� by�.
Na drodze znowu pocz�a si� rozmowa, ale jeszcze cichsza i jakby tajemnicza.
- Wilki tak�e si� w��cz�. Wojna mno�y wilki razem ze wszystkim z�em.
- Hej, taka dzi� by�a zorza czerwona! Musieli si� znowu gdzie� bi�.
- Mer m�wi�, �e znowu przyjd� do nas Prusaki.
- Niech nas �wi�ty Hubert od nich strze�e.
Selim w�wczas podni�s� si� z kryj�wki i zawo�a�:
- Hop, hop, ludzie! kt�r�dy