16254
Szczegóły |
Tytuł |
16254 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16254 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16254 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16254 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joseph Conrad
Murzyn z załogi «Narcyza»
The Nigger of „The Narcissus”
Przełożył Bronisław Zieliński
DO MOICH CZYTELNIKÓW W AMERYCE
Od owego wieczora, kiedy James Wait przybył na statek — spóźniwszy się na werbunek
załogi — aż do chwili gdy nas opuścił na pełnym morzu, owinięty w całun z żaglowego płótna i
wyrzucony przez otwarty luk — miałem z nim sporo do czynienia. Był w mojej wachcie. Murzyn
w forkasztelu statku brytyjskiego jest istotą samotną. Nie ma kompanów. A jednak James Wait,
lękający się śmierci i czyniący z niej swoją wspólniczkę, był szalbierzem z niejakim charakterem
— zdobył sobie nasze współczucie, gardził naszym sentymentalizmem, tryumfował nad naszymi
podejrzeniami.
W tej książce wszakże jest niczym — jedynie ośrodkiem zbiorowej psychiki statku i osią
akcji. A jednak on, którego w kole rodzinnym i wśród moich przyjaciół nazywamy poufale
„Murzynem”, pozostaje mi bardzo drogi. Albowiem książka ta, która obraca się wokoło niego,
nie jest czymś, czego można próbować więcej niż raz w życiu. Jest książką, z którą czuję się
mocno związany, może nie jako powieściopisarz, ale jako artysta dążący do najwyższej
szczerości wyrazu. Jej karty są daniną mojego niezmiennego i głębokiego uczucia, składaną
okrętom, żeglarzom, wiatrom i wielkiemu morzu — kształcicielom mojej młodości, towarzyszom
najlepszych lat mego życia.
Po napisaniu ostatnich słów tej książki, pod wpływem odmiany uczuć w obliczu dokonanego
dzieła, pojąłem, że oto skończyłem z morzeni i odtąd muszą już być pisarzem. I niemal nie
odkładając pióra napisałem przedmowę próbując wyrazić ducha, z jakim przystępowałem do
dzieła mego nowego życia. Przedmowa ta, wskutek czyjejś rady (która, jak teraz sądzę, była
niesłuszna) nie została opublikowana wraz z książką. Jednakże nieboszczyk W. E. Henley, który
naówczas (w roku 1897) miał odwagę drukować mojego Murzyna w „New Review”, uznał, iż
warto ją zamieścić jako posłowie na końcu ostatniego odcinka opowieści.
Rad jestem, że książka niniejsza, która tyle dla mnie znaczy, znowu wychodzi na forum
publiczne pod swoim właściwym tytułem Murzyn z załogi „Narcyza” i pod patronatem moich
serdecznych przyjaciół i wydawców, firmy Doubleday, Page i Spółka.
Połowa okresu życia pokolenia minęła od chwili, kiedy W. E. Henley, przeczytawszy dwa
rozdziały, przesłał mi ustną wiadomość: „Powiedzcie Conradowi, że jeśli reszta dorównuje
próbce, ta rzecz z pewnością wyjdzie w «New Review».” Najmilsze wspomnienie mojego
pisarskiego życia!
A oto ta usunięta przedmowa.
Joseph Conrad
1914.
PRZEDMOWA
Dzieło, które aspiruje, choćby najpokorniej, do miana sztuki, winno to uzasadniać pod każdym
względem. A samą sztukę można określić jako rzetelną próbę oddania najwyższej
sprawiedliwości widzialnemu światu przez wydobycie, na światło dzienne wielorakiej i jedynej
prawdy, kryjącej się w każdym jego aspekcie. Jest to próba odnalezienia w jego formach,
barwach, światłach i cieniach, w postaciach materii i faktach życiowych, tego, co podstawowe,
co trwałe i zasadnicze, ich jedynej oświecającej i przekonywającej cechy — samej prawdy ich
istnienia. Artysta więc, podobnie jak myśliciel czy uczony, szuka prawdy i rzuca swoje
wezwanie. Zafascynowany aspektem świata myśliciel zanurza się w pojęciach, uczony w faktach
— i obaj wychynąwszy spośród nich odwołują się do tych cech naszego jestestwa, które najlepiej
nas przysposabiają do hazardownego przedsięwzięcia, jakim jest życie. Przemawiają oni
autorytatywnie do naszego zdrowego rozsądku, naszej inteligencji, naszego pragnienia spokoju
czy też pragnienia niepokoju; nierzadko do naszych przesądów, czasem do naszych obaw, często
do naszego egoizmu — ale zawsze do naszej łatwowierności. I słów ich wysłuchujemy z
uszanowaniem, albowiem mają na względzie sprawy ważkie: kształcenie naszego umysłu i
należytą dbałość o ciało, spełnienie naszych ambicji, doskonalenie środków i gloryfikację
naszych cennych celów.
Z artystą jest inaczej.
W obliczu tego samego zagadkowego widowiska artysta wchodzi w siebie i w tych samotnych
regionach na — . pięć i zmagań — jeżeli na to zasługuje i ma dość szczęścia — znajduje formułę
swego wezwania.. Wezwanie to zwraca się do naszych mniej oczywistych właściwości: do tej
strony naszej natury, która z uwagi na fakt, że byt jest walką, kryje się z konieczności wśród
odporniejszych i twardszych cech, niby wrażliwe na ranę ciało w stalowej zbroi. Wezwanie to
jest mniej donośne, głębsze, nie tak wyraźne, bardziej poruszające — i rychlej zapominane. A
jednak jego skutki ostają się na zawsze. Zmienna mądrość kolejnych pokoleń odrzuca idee,
podaje w wątpliwość fakty, obala teorie. Ale artysta odwołuje się do tej cząstki naszego
jestestwa, która nie jest zależna od mądrości; do tego w nas, co jest darem, a nie nabytkiem — i
przeto ma większą trwałość. Przemawia do naszej zdolności doświadczania zachwytu i podziwu,
do wyczucia tajemnicy otaczającej nasze życie, do naszego poczucia litości, piękna i bólu, do
utajonej łączności z całym światem — i do subtelnego, ale niezwyciężonego przeświadczenia o
solidarności, która zespala w jedno samotność nieprzeliczonych serc ludzkich, do wspólnoty w
marzeniach, radościach, troskach, dążeniach, złudzeniach, nadziei, lęku, która wiąże człowieka z
człowiekiem, która łączy całą ludzkość — umarłych z żywymi, a żywych z jeszcze nie
narodzonymi.
Jedynie taki tok myśli czy raczej uczuć może w jakiejś mierze wyjaśnić cel dokonanej w
poniższej opowieści próby ukazania burzliwego epizodu z szarego życia kilku jednostek
wyjętych z całej wzgardzonej rzeszy stroskanych, prostaczków i pozbawionych głosu. Bo jeżeli
w wyłuszczonym powyżej poglądzie tkwi jakaś cząstka prawdy, staje się oczywiste, że nie ma na
ziemi takich blasków ani takich mrocznych zakątków, które nie zasługiwałyby choćby na
przelotne spojrzenie podziwu i współczucia. Pobudka zatem może usprawiedliwiać treść dzieła;
jednakże niniejsza przedmowa, będąca po prostu wyznaniem dążeń, nie może zakończyć się w
tym miejscu — ponieważ wyznanie to nie jest jeszcze pełne.
Beletrystyka — jeżeli w ogóle aspiruje do miana sztuki — odwołuje się do temperamentu. —
I w istocie, podobnie jak malarstwo, jak muzyka, jak każda sztuka, musi być odwołaniem się
jednego temperamentu do wszystkich innych niezliczonych temperamentów, których subtelna i
nieodparta siła obdarza przemijające zdarzenia właściwym sensem i stwarza moralną,
emocjonalną atmosferę miejsca i czasu. Taki apel, ażeby być skutecznym, winien stanowić
wrażenie przekazywane przez zmysły, i zaiste nie można go dokonać w żaden inny sposób, gdyż
temperament, czy to jednostkowy, czy zbiorowy, nie jest podatny na perswazją. Dlatego też
wszelka sztuka zwraca sią przede wszystkim do zmysłów, a zamierzenie artystyczne, jeśli jest
wyrażone w słowie pisanym, musi też odwoływać się do zmysłów w swoim wzniosłym
pragnieniu dotarcia do tajemnej sprężyny reakcji uczuciowej. Musi usilnie starać się osiągnąć
plastyczność rzeźby, barwność malarstwa, czarodziejską sugestywność muzyki, która jest sztuką
nad sztukami. I tylko przez całkowite, niezachwiane dążenie do doskonałego stopienia formy i
treści, tylko przez niestrudzoną, nigdy nie słabnącą troskę o kształt i brzmienie zdań można się
zbliżyć do plastyczności, do koloru, można sprawić, by poblask czarodziejskiej sugestywności
zaigrał przez ulotną chwilę na banalnej powierzchni słów — starych, prastarych słów, wytartych,
zniekształconych przez wieki nieopatrznego używania.
Szczera próba dokonania tego twórczego dzieła, pójścia tą drogą tak daleko, jak na to siły
pozwolą, zdążania do celu bez obaw przed potknięciami, słabością czy zarzutami, jest jedynym
istotnym usprawiedliwieniem dla prozaika. I jeśli ma on czyste sumienie, winien dać następującą
odpowiedź tym, którzy w pełni swojej mądrości poszukującej bezpośredniego pożytku domagają
się konkretnie, by na nich oddziaływać budująco, by ich pocieszać czy bawić — którzy żądają,
aby ich szybko uszlachetnić czy dodać im ducha, przestraszyć, zgorszyć lub oczarować. Moim
zadaniem, które usiłuję wykonać, jest sprawić za pomocą pisanego słowa, byście słyszeli, byście
czuli — a nade wszystko, byście widzieli. To — i nie więcej; a w tym jest wszystko. Jeżeli mi
się powiedzie, znajdziecie w miarę waszych możliwości zachętę, pociechę, lęk, urok —
wszystko, czego żądacie — i może także ów przebłysk prawdy, o który zapomnieliście poprosić.
Wyrwać w chwili odwagi z nieubłaganego, pędu czasu przemijającą fazę życia — to tylko
początek dzieła. Dzieło to, do którego trzeba podchodzić z miłością i wiarą, polega na ukazaniu
bez wahań, bez wyboru i obaw, owego ocalonego fragmentu wszystkim oczom w świetle
szczerości. Należy pokazać jego wibracje, barwę i kształt i poprzez jego ruch, formę i kolor
odsłonić treść jego prawdy — ujawnić zapładniającą tajemnicę, napięcie i pasję ukryte w jądrze
każdego przekonywającego momentu. Przy rzetelnym dążeniu tego rodzaju, jeżeli jest się tego
godnym i ma się dość szczęścia, można czasami osiągnąć taką czystość szczerości, że w końcu
ukazana wizja żalu czy współczucia, przerażenia czy uciechy obudzi w sercach widzów uczucie
nieuniknionej wspólnoty — owej wspólnoty w zagadkowym pochodzeniu, w znoju, radości,
nadziei, niepewnym losie, która łączy wszystkich ludzi i całą ludzkość z widzialnym światem.
Jest rzeczą oczywistą, że ten, kto — słusznie czy niesłusznie — wyznaje wyrażone powyżej
poglądy, nie może być wierny którejkolwiek z przejściowych formuł swojego rzemiosła. Ich
trwałą cząstkę — prawdę, którą każda z nich przesłania tylko niedoskonale — winien zachować
sobie jako najcenniejszy dobytek, lecz wszystkie te formuły: realizm, romantyzm, naturalizm,
nawet nieoficjalny sentymentalizm (którego, podobnie — jak żebraka, nadzwyczaj trudno się
pozbyć) — wszystkie te bożki po krótkim okresie współżycia muszą go pozostawić — choćby na
samym progu świątyni — niewyraźnemu głosowi jego sumienia i jasnej świadomości trudów
jego pracy. W owym niełatwym odosobnieniu najwyższe wołanie o Sztukę dla Sztuki traci
podniecające brzmienie pozornej niemoralności. Rozlega się gdzieś daleko. Przestaje być
wołaniem i słychać je tylko jako szept, często niezrozumiały, ale chwilami niejasno dodający
odwagi.
Niekiedy, wyciągnięci wygodnie w cieniu przydrożnego drzewa, obserwujemy pracę rolnika
na odległym polu i po pewnym czasie zaczynamy zastanawiać się leniwie, co też ów człowiek,
może robić. Siedzimy poruszenia jego ciała, zamachy ramion, widzimy, że się pochyla, prostuje,
waha, zaczyna znowu. Wyjaśnienie celu jego usiłowań może dodać uroku tej gnuśnej godzinie.
Jeżeli wiemy, że próbuje podźwignąć kamień, wykopać rów, wykarczować pniak, patrzymy na
jego wysiłki z prawdziwym zainteresowaniem; jesteśmy skłonni wybaczyć zgrzyt, jakim są jego
gwałtowne ruchy na tle spokoju natury, a nawet w braterskim nastroju możemy się zdobyć na to,
by mu darować niepowodzenie. Zrozumieliśmy, jaki miał cel, a ostatecznie przecież próbował i
tylko może nie miał siły — a może umiejętności. Wybaczamy, idziemy dalej naszą drogą — i
zapominamy.
I tak samo jest z pracownikiem sztuki. Sztuka jest długa, życie krótkie, a powodzenie bardzo
odległe. Toteż wątpiąc, czy starczy nam sił, aby dojść tak daleko, mówimy coś niecoś o celu — o
celu sztuki, która, jak samo życie, jest trudna, natchniona, przesłonięta mgłami. Nie zawiera się
ona w logice tryumfalnej konkluzji, nie polega na odsłonięciu którejś z tych bezlitosnych
tajemnic zwanych prawami natury. Nie jest mniej wielka, tylko trudniejsza.
Zatrzymać na czas jednego tchnienia ręce zajęte przyziemną pracą, zmusić ludzi urzeczonych
widokiem dalekich celów, aby przez chwilę spojrzeli na otaczające ich wizje kształtów i barw,
słońca i cieni, sprawić, by zatrzymali się na jeden rzut oka, na westchnienie, na uśmiech — oto
cel trudny i — niepochwytny, przeznaczony do osiągnięcia tylko nielicznym. Ale niekiedy ludzie
szczęśliwi i zasługujący na to dokonują nawet takiego dzieła. Gdy zaś go dokonają — patrzajcie!
— oto jest cała prawda życia; chwila widzenia, westchnienie, uśmiech — i powrót do
wieczystego spoczynku.
J. C.
1897.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pan Baker, pierwszy oficer statku „Narcyz”, jednym długim krokiem wyszedł ze swej
oświetlonej kajuty w ciemność pomostu. Nad jego głową, na krawędzi rufy, marynarz z nocnej
wachty dwukrotnie uderzył w dzwon. Była godzina dziewiąta. Pan Baker, zwracając się do
stojącego nad nim marynarza, zapytał:
— Czy cała załoga już na pokładzie, Knowles?
Tamten opuścił się kulejąc po schodni i odrzekł po namyśle:
— Chyba tak, panie poruczniku. Wszyscy nasi starzy już są, a przybyło sporo nowych…
Muszą już wszyscy tu być.
— Powiedzcie bosmanowi, żeby zebrał całą załogę na rufie — ciągnął pan Baker — i każcie
któremuś z młodych, żeby przyniósł dobrą latarnię. Chcę zrobić przegląd naszych ludzi.
Główny pokład był ciemny od rufy, ale w stronie dziobu dwa pasma jaskrawego światła,
padającego z otwartych drzwi forkasztelu, przecinały mrok cichej nocy spowijającej statek.
Słychać tam było pomruk głosów, a w oświetlonych schodniach po bakborcie i sterborcie
ukazywały się na chwilę sylwetki poruszających się ludzi, bardzo czarne, płaskie niby figurki
wycięte z blachy. Statek był gotów do odpłynięcia. Punktualnie z uderzeniem piątej cieśla wbił
ostatni klin między listwy pokrywy głównego luku i odrzuciwszy młot otarł powoli twarz.
Pokłady zamieciono, kołowrót naoliwiono i przysposobiono do podniesienia kotwicy; wielki hol
leżał długimi skrętami po jednej stronie głównego pokładu, a jego koniec, przeciągnięty i
wywieszony przez dziób, czekał na holownik, który miał podpłynąć plaskając łopatkami kół i
sycząc hałaśliwie, rozgrzany i dymiący w czystej, chłodnej ciszy wczesnego poranka. Kapitan
przebywał na lądzie, gdzie werbował nowych marynarzy, ażeby uzupełnić załogą, a oficerowie,
po zakończeniu dziennej pracy, trzymali się na uboczu, radzi z krótkiej chwili wytchnienia.
Wkrótce po zmierzchu nieliczni posiadacze przepustek oraz nowi marynarze zaczęli
przybywać łódkami, którymi wiosłowali biało ubrani Azjaci, domagający się głośno i zajadle
zapłaty przed podpłynięciem do spuszczonej drabinki. Gorączkowy i przenikliwy bełkot
wschodniej mowy zmagał się z władczymi głosami podchmielonych marynarzy, którzy
grubiańskimi wykrzyknikami protestowali przeciwko bezczelnym żądaniom i nieuczciwym
roszczeniom. Rozjarzony, gwiaździsty spokój Wschodu darły na nędzne strzępy ryki wściekłości
i wrzaskliwe lamenty wznoszone nad sumami wahającymi się od pięciu anna do pół rupii i
wszystko, co żyło w porcie bombajskim, wiedziało już, że oto nowi marynarze przybywają na
pokład „Narcyza”.
Ta szalona wrzawa stopniowo ucichła. Łódki przestały podpływać rozpluskanymi grupkami
po trzy czy cztery i przybijały do statku pojedynczo, wśród stłumionego pomruku protestów,
które przecinało krótkie: „Ani szeląga więcej! Idź do diabła!”, rzucane przez jakiegoś mężczyznę
wdrapującego się po drabince — ciemną postać z długim workiem przewieszonym przez ramię.
W forkasztelu nowo przybyli, stojąc i potykając się wśród obwiązanych sznurami skrzynek i
tobołków z pościelą, zawierali znajomość z dawnymi członkami załogi, którzy siedzieli jeden
nad drugim na dwóch kondygnacjach koj, obrzucając swych przyszłych kolegów krytycznym, ale
życzliwym spojrzeniem. Dwie lampy forkasztelowe, podkręcone wysoko, rozsiewały mocny,
ostry blask; okrągłe kapelusze, noszone na lądzie, były zsunięte daleko na tył głowy albo walały
się po pokładzie między łańcuchami; rozpięte białe kołnierze sterczały po obu stronach
zaczerwienionych twarzy, gestykulowały masywne ręce w białych rękawach, a warkliwe głosy
rozlegały się nieprzerwanie wpośród wybuchów śmiechu oraz chrapliwych okrzyków.
— No, synu, bierz sobie tę koję!
— Nie słuchaj go!
— Na jakim statku byłeś ostatnio?
— Ja go znam… Trzy lata temu, w cieśninie Puget…
— Mówię Warn, że na tę koję cieknie!
— Słuchajcie, dajcie nam dźwignąć tę skrzynkę!
— Czy któryś z was, lądowych elegantów, przyniósł tam jaką butelczynę?
— Dajcie nam coś pofajczyć.
— Znam tamten statek; jego szyper zapił się na śmierć… To był cwaniak! Lubił sobie coś
wlać do gardła, szkoda gadać!
— Nic podobnego!
— Nie kłóćcie się, chłopaki!
— Mówię wam, żeście się dostali na taką łajbę, gdzie wyciskają biedaka za swoją forsę!…
Mały człowieczek nazwiskiem Craik, a przezywany Belfast, wymyślał gwałtownie na statek,
koloryzując dla samej zasady, po prostu żeby dać nowo zaciężnym coś do przemyślenia. Archie,
przysiadłszy na brzegu swego marynarskiego kuferka, usuwał na bok kolana, by nie
przeszkadzać innym, i wytrwale wbijał igłę w białą łatę na granatowych spodniach. Ludzie w
czarnych kurtkach z postawionymi kołnierzami mieszali się z ludźmi bosymi, o obnażonych
rękach, w kolorowych koszulach rozchełstanych na owłosionych piersiach, przepychali się
wzajemnie pośrodku forkasztelu. Cała grupa kołysała się, zataczała, zbijała w kupę jakby do
bójki, w tumanach tytoniowego dymu. Wszyscy gadali naraz, klnąc co drugie słowo. Jakiś
rosyjski Fin w żółtej koszuli w różowe paski wznosił do góry zadumane oczy spod wiechcia
skołtunionej czupryny. Dwa młode olbrzymy o gładkich dziecinnych twarzach — dwaj
Skandynawowie — pomagali sobie wzajemnie przy rozkładaniu pościeli, milcząc i uśmiechając
się łagodnie w obliczu tej burzy wesołych, nieważkich przekleństw. Stary Singleton, najstarszy
kwalifikowany marynarz na statku, siedział na uboczu pod lampami, rozebrany do pasa i
wytatuowany niczym wódz ludożerców na całej potężnej piersi oraz olbrzymich bicepsach.
Między niebieskimi i czerwonymi wzorami połyskiwała jak atłas jego biała skóra; nagie plecy
opierały się o nasadę bukszprytu, a ręka wyciągnięta na całą długość trzymała książkę przed
szeroką, ogorzałą twarzą. W okularach, z czcigodną siwą brodą, przypominał uczonego, lecz
dzikiego patriarchę, wcielenie barbarzyńskiej mądrości, pogodnej wśród bluźnierczego
kotłowiska świata. Był całkowicie pochłonięty czytaniem i kiedy przewracał kartki, na jego
surowej twarzy pojawiał się wyraz skupionego podziwu. Czytał Pelhama. Popularność Bulwer–
Lyttona w forkasztelach statków pływających na Południu jest zjawiskiem zdumiewającym i
osobliwym. Jakież myśli budzą jego wygładzone i tak dziwnie nieszczere zdania w prostych
umysłach dużych dzieci, co zaludniają owe mroczne, wędrowne zakątki ziemi? Jakie znaczenie
mogą ich surowe, niedoświadczone dusze znajdować w wytwornym werbalizmie kart jego
książek? Jaką podnietę — jakie zapomnienie — jakież ukojenie? Tajemnica! Czyżby to była
fascynacja rzeczy niezrozumiałych? Urok niemożliwości? Czy też owe istoty żyjące poza
nawiasem życia wzruszają się tymi opowieściami jako niepojętym objawieniem błyskotliwego
świata, który istnieje poza granicami hańby i plugawości, brudu i głodu, nędzy i rozpusty, co
zewsząd zbiegają na brzeg nieskalanego oceanu i są jedyną rzeczą, jaką ci dożywotni więźniowie
morza wiedzą o życiu i dostrzegają na dookolnym lądzie? Tajemnica!
Singleton, który żeglował na Południu od dwunastego roku życia, który w ciągu ostatnich
czterdziestu pięciu lat spędził na lądzie (jak obliczyliśmy z jego papierów) nie więcej niż
czterdzieści miesięcy — stary Singleton, który z łagodną pogodą dobrze przeżytych, długich lat
chełpił się, że na ogół rzadko potrafił rozeznać odstęp pomiędzy dniem wypłaty za jeden rejs a
zaokrętowaniem na drugi — stary Singleton siedział nieporuszony w tej wrzawie rozmów i
krzyków, sylabizując powoli, z trudem Pelhama, pochłonięty tym tak głęboko, że niemal
przypominało to trans. Oddychał miarowo. Ilekroć obracał książkę w olbrzymich, poczerniałych
dłoniach, muskuły jego potężnych, białych ramion grały z lekka pod gładką skórą. Ukryte pod
siwym wąsem wargi, pożółcone sokiem tytoniowym, który ociekał po długiej brodzie, poruszały
się wewnętrznym szeptem. Przymglone oczy patrzały nieruchomo zza błysku czarno oprawnych,
okularów. Naprzeciw, na poziomie jego twarzy, przycupnął na beczce kołowrotu kot okrętowy w
pozie skulonej chimery, mrugając zielonymi oczami do swego starego przyjaciela. Zdawał się
obmyślać skok na jego kolana ponad przygarbionymi plecami prostego majtka, który siedział u
stóp Singletona.
Młody Charley był chudy, z długą szyją. Pręga jego kręgosłupa tworzyła łańcuszek małych
wzgórków pod starą koszulą. Miał twarz ulicznika — twarz przedwcześnie dojrzałą, bystrą i
ironiczną, o głębokich, zbiegających w dół bruzdach po obu stronach zaciętych, szerokich ust —
i trzymał ją nisko pochyloną nad kościstymi kolanami. Uczył się robić węzeł talrepowy na
kawałku starej liny. Drobne kropelki potu wystąpiły mu na wypukłe czoło; od czasu do czasu
mocno pociągał nosem zerkając kątem niespokojnych oczu na starego żeglarza, który nie zwracał
uwagi na zaabsorbowanego młodzieńca, mamroczącego nad swą robotą.
Hałas się wzmagał. Mały Belfast zdawał się kipieć żartobliwą furią w ciężkim upale
forkasztelu. Oczy miał roztańczone, a w purpurze jego twarzy komicznej jak maska ziały czernią
wykrzywiające się dziwnie usta. Naprzeciw niego na wpół rozebrany mężczyzna trzymał się za
boki i odrzuciwszy w tył głowę zaśmiewał się do łez. Inni spoglądali nań ze zdumieniem. Ludzie
zgięci we dwoje na górnych kojach palili krótkie fajeczki dyndając bosymi, ogorzałymi stopami
nad głowami tych, co rozwaleni na marynarskich skrzynkach przysłuchiwali się z ogłupiałym
albo wzgardliwym uśmiechem. Znad białych krawędzi posłań sterczały głowy z mrugającymi
oczyma, natomiast tułowia gubiły się w półmroku koj, które przypominały wąskie wnęki na
trumny w pobielonej i oświetlonej kostnicy. Szum głosów był coraz donośniejszy. Archie, z
zaciśniętymi ustami, skulił się w sobie, niejako skurczył i zmalał, i dalej szył pilnie w milczeniu.
Belfast wrzeszczał niczym natchniony derwisz: — …Więc mu powiadam, chłopaki: „Bardzo
pana przepraszam”, tak mówią do drugiego oficera tego parowca… „Bardzo pana przepraszam,
ale ministerstwo handlu musiało być pijane, kiedy panu dawało nominację!” „Coś powiedział?”
on na to i naskoczył na mnie jak oszalały byk, cały w tym swoim białym mundurze; a ja za
kubełek ze smołą i lu na tę jego cholerną buzię i ładniutką kurtkę… „Masz pan! — powiadam. —
Ja w każdym razie jestem marynarz, ty wścibski podlizuchu, nicponiu, zawalidrogo! Taki
jestem!”, krzyczałem… Trzeba wam było widzieć, jak zmiatał, chłopaki! Cały zlany, oślepły od
tej smoły, a jakże! No i…
— Nic mu nie wierzcie! Nikogo nie oblał smołą; ja tam byłem! — krzyknął ktoś.
Dwaj Norwegowie siedzieli jeden obok drugiego na skrzynce, podobni do siebie, spokojni,
przypominający parkę gołąbków na grzędzie, i patrzyli niewinnie, wytrzeszczonymi oczami;
natomiast rosyjski Fin trwał nieruchomo w tym rozgardiaszu wybuchowych krzyków i kaskad
śmiechu, bezwładny i otępiały jak człowiek głuchy i pozbawiony kręgosłupa. Obok Archie
uśmiechał się nad, swą igłą. Jakiś szerokopierśny i gnuśnooki nowo przybyły zagadał z
namysłem do Belfasta podczas chwilowej przerwy we wrzawie:
— Dziwię się, że któryś z tutejszych oficerów jest jeszcze przy życiu mając takiego jak ty
gościa na pokładzie!… Miarkuję, że już nie są tacy źli, jeżeliś ich poskromił, synu.
— Nie tacy źli! Nie tacy źli! — wrzasnął Belfast. — Gdyby nie to, że się trzymamy w kupie…
Nie tacy źli! Nigdy nie są źli, jeżeli nie mają na to możliwości, szlag by ich trafił…
Pienił się, machał rękami, a potem nagle wyszczerzył zęby i dobywszy z kieszeni kostkę
tytoniu ugryzł kawałek z komiczną zaciekłością. Inny nowy marynarz — mężczyzna o
rozbieganych oczach i żółtej, kanciastej twarzy, który przysłuchiwał się temu z otwartymi ustami
w cieniu obudowy łuku na śródokręciu, zauważył skrzekliwym głosem:
— Ano, w każdym razie płyniemy do domu. Źli czy dobrzy, jakoś to wytrzymam, bylebym się
dostał do kraju. A potrafię się upomnieć o swoje prawa. Ja im pokażę!
Wszystkie głowy obróciły się ku niemu. Tylko prosty majtek i kot nie zwrócili nań żadnej
uwagi. Stał podparłszy się pod boki, drobny, o białych rzęsach. Wyglądał tak, jakby zaznał
wszelakiej poniewierki i wszystkich odmian furii. Wyglądał tak, jakby go okładano pięściami,
kopano, nurzano w błocie; jak gdyby go haratano, opluwano, obrzucano niewymownym
plugastwem… a uśmiechał się z poczuciem bezpieczeństwa do, otaczających go twarzy. Uszy
odginały mu się pod ciężarem wytartego filcowego kapelusza. Podarte poły czarnej kapoty
dyndały wystrzępione wokół jego łydek. Rozpiął dwa jej jedyne pozostałe guziki i” widać było,
że nie ma pod spodem koszuli. Jego nieszczęściem, zresztą zasłużonym, był fakt, że owe
łachmany, do których w żadnym razie nikt by się nie przyznał, na nim wyglądały jak kradzione.
Szyję miał długą i cienką, powieki zaczerwienione, na szczękach zwisały mu rzadkie włosy
zarostu; ramiona jego były kanciaste i opadające niczym złamane skrzydła ptaka, a cały lewy bok
oblepiony błotem, co wskazywało, że spał ostatnio w wilgotnym rowie. Ocalił swoje niemrawe
ciało od gwałtownego unicestwienia uciekając z amerykańskiego statku, na który odważył się
zaciągnąć w chwili niebacznej lekkomyślności; przez dwa tygodnie obijał się na lądzie w
tubylczej dzielnicy, żebrząc o napitki, głodując, sypiając na kupach śmieci, wałęsając się w
słońcu. — przedziwny przybysz ze świata koszmaru. Stał tam, odrażający i uśmiechnięty w
nagłej ciszy. Ten czysty, biały forkasztel był dlań schronieniem, miejscem, gdzie mógł
próżnować, byczyć się, wylegiwać i jeść — i przeklinać otrzymywane jedzenie; gdzie mógł
rozwinąć swoje talenty do wykręcania się od pracy, do oszustwa i żebraniny, gdzie mógł
niechybnie znaleźć kogoś, komu by się przypodchlebiał, i kogoś, kim by pomiatał — i gdzie
miano mu za to płacić. Wszyscy go znali. Czyż jest bowiem na ziemi miejsce, gdzie byłby
nieznany taki człowiek, złowieszczy relikt, świadczący o wiecznej prężności kłamstwa i
zuchwalstwa? Jakiś milkli wy, długoręki wilk morski o zakrzywionych palcach, który leżał na
wznak paląc, obrócił się na koi, by nań beznamiętnie popatrzyć, po czym, nad jego głową,
strzyknął ku drzwiom długą strużką czystej śliny. Wszyscy go znali! Był to ten, co nie umie
sterować, nie umie splatać lin, co uchyla się od pracy w ciemną noc, a na maszcie przytrzymuje
się opętańczo rękami i nogami, klnie wiatr, gołoledź i ciemność; człowiek, który złorzeczy
morzu, podczas gdy inni pracują. Ten, co ostatni wychodzi na pokład, a pierwszy się chowa, gdy
wszystkich wzywają. Ten, co nie umie robić większości rzeczy, a nie chce robić pozostałych.
Pieszczoszek filantropów i samolubnych szczurów lądowych. Współczująca innym, zacna istota,
która doskonale zna się na swoich prawach, ale nie ma pojęcia o odwadze, o wytrwałości i o
bezmownym zaufaniu, owej milczącej lojalności, która zespala załogę okrętu. Niezawisły
wytwór nikczemnej swobody slumsów, pełen pogardy i nienawiści do surowej pańszczyzny
morza. Ktoś krzyknął:
— Jak się nazywasz?
— Donkin — odparł rozglądając się z wesołym zuchwalstwem. — Coś za jeden? — spytał
inny głos.
— Ano marynarz jak i ty, stary — odrzekł głosem, który miał być serdeczny, a był bezczelny.
— Niech mnie licho, jeżeli nie wyglądasz gorzej od wykończonego palacza okrętowego —
zakonkludował ktoś pełnym przekonania szeptem.
Charley podniósł głowę i zapiszczał zadziornie:
— On jest mężczyzna i marynarz — po czym otarłszy nos wierzchem dłoni, pochylił się pilnie
nad swym kawałkiem liny. Kilku się roześmiało. Inni patrzyli z powątpiewaniem. Obdarty
przybysz oburzył się.
— A to ci ładny sposób witania człowieka w forkasztelu — warknął. — Czy wyście ludzie,
czy banda kanibalów bez serca?
— Nie ściągaj koszuli do bitki za jedno słówko, kolego! — zawołał Belfast wyskakując
naprzód, zaciekły, groźny i przyjacielski zarazem.
— Czy ten gość ślepy? — zapytał nieposkromiony strach na wróble rozglądając się na prawo i
lewo z udanym zdumieniem. — Nie widzi, że nie mam koszuli?
Rozkrzyżował oba ramiona i dramatycznie potrząsnął łachmanami wiszącymi na jego gnatach.
— A wiecie dlaczego? — ciągnął bardzo głośno. — Cholerne Jankesy chciały mi wypruć
bebechy, bom obstawał przy swoim prawie jak porządny człowiek. Jestem Anglik, a jakże.
Uwzięli się na mnie i musiałem wiać. Oto dlaczego. Nigdyście nie widzieli człowieka w biedzie?
Tak! Co to za drański statek? Jestem całkiem spłukany. Nic nie mam. Ani worka, ani pościeli, ani
koca, ani koszuli — żadnego przeklętego łacha poza tym, w czym tu stoję. Ale starczyło mi
ducha, żeby postawić się tym Jankesom. Ma tutaj który dość serca, żeby odpalić kumplowi jakieś
stare portki?
Wiedział, jak sobie zjednać naiwne instynkty tych ludzi. W jednej chwili obdarzyli go
współczuciem, kpiarsko, pogardliwie lub szorstko; i zrazu przybrało ono postać koca, którym w
niego ciśnięto, kiedy tam stał, ujawniając swą przynależność do rodzaju ludzkiego białym ciałem,
które prześwitywało spod czarnej fantastyczności łachmanów. Potem u jego zabłoconych stóp
upadła para starych trzewików. Przy akompaniamencie okrzyku: — Masz coś od dołu! —
uderzyły go w ramię zwinięte płócienne spodnie, ciężkie od plam smoły. Wiew życzliwości
poniósł falą sentymentalnego współczucia przez wątpiące serca tych ludzi. Wzruszyli się własną
gotowością ulżenia niedoli kolegi–marynarza. Ozwały się głosy: — Wyposażymy cię, stary! —
Szepty: — Jeszcze nie widziałem takiej nędzy. Biedaczysko… Mam starą trykotową koszulkę.
Przyda ci się na co? Bierz ją, koleżko…
Takie to przyjazne pomruki wypełniły forkasztel. Donkin bosą stopą zgarniał rzeczy na kupę i
rozglądał się za dalszymi. Nieskory do wzruszeń Archie niedbale dorzucił do tego stosu starą
czapkę płócienną z oddartym daszkiem. Stary Singleton, zagubiony w pogodnych regionach
literatury, czytał dalej, na we nie zważając. Charley z bezlitosną mądrością młodości zapiszczał:
— Jeżeli ci trzeba mosiężnych guzików do twoich nowych mundurów, to mam dla ciebie dwa.
Niechlujny obiekt powszechnej dobroczynności pogroził pięścią młodzieńcowi. — Już ja
dopilnuję, żebyś zachowywał się przyzwoicie w tym forkasztelu, młody człowieku — warknął
zjadliwie. — Nie bój się, nauczę cię grzeczności wobec doświadczonego marynarza, ty głupi
ośle.
Łypnął złowrogo, ale spostrzegł, że Singleton zamyka książkę, więc jego małe, paciorkowate
oczy zaczęły wędrować od koi do koi.
— Weź sobie tę przy wejściu… Niezła jest — zaproponował Belfast. Usłyszawszy tę radę
Donkin zgarnął leżące u jego stóp dary i przycisnął je całym pękiem do piersi, po czym spojrzał
ostrożnie na rosyjskiego Fina, który stał na uboczu, z nieprzytomnym wejrzeniem, być może
kontemplując którąś z tych tajemniczych wizji, co nawiedzają ludzi jego plemienia.
— Zejdź mi z drogi, Szwabie — powiedziała ofiara jankeskiej brutalności.
Fin nie poruszył się; nie słyszał.
— Zjeżdżaj, szlag by cię trafił! — krzyknął tamten odsuwając go na bok łokciem. — Zabieraj
się, głuchoniemy tępaku!
Fin zatoczył się, ocknął i spojrzał na niego w milczeniu.
— Trzeba, krótko trzymać tych przeklętych cudzoziemców — oświadczył obecnym w
forkasztelu uprzejmy Donkin. — Jeżeli ich się nie nauczy, gdzie ich miejsce, wlezą człowiekowi
na głowę jak nic.
Cisnął cały swój doczesny dobytek na puste legowisko, ocenił przebiegłym spojrzeniem
ewentualne ryzyko i przyskoczył do Fina, który stał zamyślony i otępiały.
— Ją cię nauczę zadzierać nosa! — wrzasnął. — Dam ci w oko, ty przeklęty pludraku!
Większość ludzi leżała już na kojach i obaj mieli forkasztel wolny dla siebie. Przemiana, która
zaszła w wynędzniałym Donkinie, wzbudziła zaciekawienie. Podskakiwał w swoich łachmanach
przed zdumionym Finem, zamierzając się nań z daleka, jakby go chciał uderzyć w ociężałą,
nieporuszoną twarz. Kilku krzyknęło zachęcająco: — No, jazda, londyńczyk! — poprawiając się
z lubością na swych posłaniach, by obserwować bitwę. Inni wołali: — Cicho tam!… Głowa w
kubeł!
Wrzawa zrywała się znowu. Wtem kilka ciężkich uderzeń hanszpugiem w pokład nad ich
głowami zagrzmiało w forkasztelu niczym strzały z działka. A potem rozległ się za drzwiami
przeciągły głos bosmana, w którym pobrzmiewała władcza nuta:
— Słyszycie tam na dole? Jazda na rufę do przeglądu załogi!
Zaskoczeni, umilkli na chwilę. A potem podłoga forkasztelu zniknęła pod bosymi stopami,
które plaskały po deskach, kiedy ludzie wyskakiwali z koj. Ryto się między odrzuconymi kocami
w poszukiwaniu czapek. Niektórzy, ziewając, dopinali pasy., Na wpół wypalone fajki ostukiwano
pośpiesznie o grodzie i wpychano pod poduszki. Słychać było pomruki: — Co się dzieje?… To
nie ma dla nas odpoczynku? — Donkin warknął:
— Jeżeli na tym statku są takie porządki, to trzeba będzie to zmienić… Zostawcie mnie… Ja
zaraz…
Nikt nie zwracał na niego uwagi. Po dwóch, po trzech wytaczali się przez drzwi, na modłę
marynarzy, którzy nie potrafią przestąpić progu normalnie, jak zwykłe szczury lądowe.
Zwolennik zmian podążył za nimi. Singleton, szamocząc się ze swą kurtką, szedł na ostatku,
rosły i ojcowski, niosąc wysoko swą głowę steranego mędrca, osadzoną na ciele starego atlety.
Tylko Charley pozostał sam w białym blasku pustego forkasztelu, siedząc między dwoma
rzędami żelaznych ogniw, które wybiegały w gęsty mrok na dziobie. Pociągał mocno za sznur
usiłując pośpiesznie dokończyć węzła. Nagle zerwał się, cisnął linką w kota i pomknął za nim,
kiedy ów zaczął sadzić odmierzonymi susami przez łańcuchy, niosąc ogon sztywno
wyprostowany niczym małe drzewce flagowe.
Poza obrębem blasku zadymionego forkasztelu pogodna noc owionęła marynarzy swoim
kojącym tchnieniem, ciepłym tchnieniem, które przepływało pod niezliczonymi gwiazdami, co
wisiały nad szczytami masztów cieniutkim obłokiem świetlistego pyłu. Od strony miasta woda
była poznaczona pasmami światła, które falowały delikatnie na jej drobnych zmarszczkach,
podobne pływającym nitkom przytwierdzonym do brzegu. Rządy innych świateł odbijały się w
niej prostymi liniami, rzekłbyś uszykowane na paradą pośród spiętrzonych budynków; natomiast,
po drugiej stronie portu mroczne wzgórza wyginały wysoko swe czarne grzbiety, nad którymi tu i
ówdzie punkcik gwiazdy przypominał iskrę spadającą z nieba. Daleko, w kierunku Byculli,
elektryczne lampy u wejścia do basenu świeciły na czubkach wyniosłych słupów oślepiającym,
zimnym blaskiem, niby uwięzione duchy jakichś złych księżyców. Rozrzucone na całej ciemnej,
lśniącej przestrzeni redy stały nieruchomo statki pod wątłymi światełkami swych latarń
kotwicznych, majacząc niewyraźnie i masywnie jak osobliwe, monumentalne budowle
pozostawione przez ludzi w wieczystym spokoju.
Przed drzwiami kajuty pan Baker zbierał załogę do przeglądu. Kiedy potykając się i
przepychając mijali grotmaszt, ujrzeli na rufie okrągłą, szeroką twarz oficera trzymającego przed
oczami biały arkusz papieru, obok zaś jego ramienia głowę zaspanego chłopca okrętowego, który
z półprzymkniętymi powiekami dzierżył w podniesionej ręce świetlistą kulę lampy. Jeszcze
zanim szuranie bosych stóp ucichło na pokładzie, oficer zaczął wywoływać nazwiska. Czytał
wyraźnie, głosem poważnym, jak przystało na ten apel, będący zapowiedzią pełnej niepokojów
samotności, pozbawionych chwały, powszednich zmagań czy trudniejszego jeszcze trwania
wśród drobnych niedostatków i wyczerpujących obowiązków. Kiedy pierwszy oficer wyczytywał
jakieś nazwisko, któryś z ludzi odpowiadał: „Jestem!” albo: „Obecny!”, i oderwawszy się od
ciemnej ciżby głów, widocznych ponad czernią prawej burty, wstępował boso w krąg światła i
dwoma bezgłośnymi krokami przechodził w mrok lewej strony pomostu. Odpowiadali rozmaicie
— grubym mruknięciem, czystymi, dźwięcznymi głosami — niektórzy zaś, jakby to wszystko
było dla nich zniewagą, odzywali się obrażonym tonem; albowiem dyscypliny nie przestrzega się
uroczyście na statkach handlowych, gdzie poczucie hierarchii jest nikłe, a wszyscy uważają się za
równych wobec obojętnego ogromu morza oraz twardych wymogów pracy. Pan Baker czytał
miarowo:
— Hansen… Campbell… Smith… Wamibo. No, Wamibo! Dlaczego się nie odzywacie?
Zawsze was muszę dwa razy wyczytywać.
Fin w końcu wydał z siebie szorstkie mruknięcie i wystąpiwszy naprzód, przeszedł przez
plamę światła, dziwaczny, nieporadny, z twarzą człowieka, który stąpa we śnie. Oficer czytał
szybciej:
— Craik… Singleton… Donkin… — O Boże! — wykrzyknął mimo woli, gdy w świetle
ukazała się ta niewiarygodnie oberwana figura. Figura przystanęła i obnażyła blade dziąsła i
długie górne zęby w złośliwym uśmiechu.
— Coś ze mną nie w porządku, panie poruczniku? — spytała z nutką zuchwalstwa w
wymuszonej prostocie swego tonu.
Po obu stronach pokładu rozległy się stłumione chichoty.
— No, dobrze. Przejdźcie — warknął pan Baker wpatrując się w nowego marynarza
spokojnymi niebieskimi oczami.
I Donkin zniknął nagle ze światła w ciemnej grupie wyczytanych ludzi, by tam otrzymać
klepnięcia po plecach oraz usłyszeć pochlebne szepty:
— Ten nie ma stracha; on im pokaże, zobaczycie… A to ci stypa!… Widzieliście, jak oficer
wybałuszył na niego gały?… No, niech mnie licho!…
Ostatni przeszedł i nastąpiła chwila ciszy, podczas gdy oficer wpatrywał się w listę.
— Szesnastu, siedemnastu — mruknął. — Brak mi jednego człowieka, bosmanie —
powiedział głośno.
Stojący obok niego bosman, ogromny chłop z zachodniego wybrzeża Anglii, brodaty i smagły
niczym jakiś olbrzymi Hiszpan, odrzekł dudniącym basem:
— Na dziobie nikt nie został, panie poruczniku. Sprawdzałem. Nie ma go na pokładzie, ale
może się zjawi przed świtem.
— Aha. Może się zjawi, a może nie — zauważył oficer. — Nie mogę odczytać tego ostatniego
nazwiska. Całkiem jest zamazane… W porządku, chłopcy. Zejdźcie pod pokład.
Wyraźnie zarysowana, nieruchoma grupa drgnęła, rozłamała się i zaczęła posuwać się ku
dziobowi.
— Wait!* — krzyknął niski, dźwięczny głos.
Wszyscy się zatrzymali. Pan Baker, który zawrócił ziewając, okręcił się w miejscu z
otwartymi ustami. W końcu wyrzucił z siebie wściekle:
— A to co? Kto to powiedział? Co…
Jednakże w tej chwili ujrzał wysoką postać stojącą na relingu. Zeskoczyła zeń i przecisnęła się
przez tłum maszerując ciężkim krokiem ku oświetlonemu miejscu na pomoście. I znowu ów
dźwięczny głos powtórzył z naciskiem:
— Wait!
Światło lampy oświetliło owego człowieka. Był wysoki. Jego głowa kryła się w cieniu łodzi
ratunkowych stojących na zsuwniach nad pokładem. Białka oczu i zęby połyskiwały wyraźnie,
ale twarzy nie można było rozeznać. Dłonie miał duże i jakby obleczone w rękawiczki.
Pan Baker postąpił nieulękle naprzód.
— Kto wy jesteście? Jak śmiecie… — zaczął.
Chłopiec okrętowy, zdumiony jak cała reszta, podniósł lampę do twarzy owego człowieka.
Była ona czarna. Szmer zdziwienia — nikły szmer, który brzmiał jak stłumiony pomruk:
„Murzyn” — przebiegł po pokładzie i wymknął się w mrok. Murzyn zdawał się go nie słyszeć.
Kołysał się na piętach dufnie, miarowo. Po chwili rzekł spokojnie:
— Nazywam się Wait. James Wait.
— A! — powiedział pan Baker. Potem, po kilku sekundach napiętego milczenia, wybuchnął
gniewem. — A! Nazywacie się Wait. No, to co z tego? Czego chcecie? Dlaczego tu
przychodzicie z wrzaskiem? Murzyn był spokojny, chłodny, olbrzymi, wspaniały. Ludzie
przybliżyli się i stanęli za nim zwartą grupą. Przerastał najwyższych o pół głowy. Powiedział:
— Ja jestem z załogi tego statku.
Wyrzekł to wyraźnie, z miękką precyzją. Głęboki, potoczysty dźwięk jego głosu wypełnił
pokład bez trudu. Murzyn miał w sobie wrodzoną wyniosłość, naturalną łaskawość, jak gdyby z
wysokości swych sześciu stóp i trzech cali wzrostu oglądał cały bezmiar ludzkiego szaleństwa i
postanowił nie być wobec niego zbyt surowy. Powiedział dalej:
— Kapitan przyjął mnie na statek dziś rano. Nie mogłem przybyć wcześniej na pokład.
Zobaczyłem was wszystkich na rufie, kiedy wchodziłem po drabince, i zaraz zmiarkowałem, że
pan robi przegląd załogi. Więc naturalnie wykrzyknąłem swoje nazwisko. Myślałem, że pan ma
je na liście i będzie wiedział. A pan to źle zrozumiał.
Przerwał. Otaczające go szaleństwo zostało przygwożdżone. Miał rację jak zawsze i jak
zawsze był gotów wybaczyć. Wzgardliwy ton zniknął z jego głosu; oddychając ciężko stał bez
ruchu, otoczony tymi wszystkimi białymi ludźmi. Stał z podniesioną głową w blasku lampy —
głową mocno modelowaną w głębokie cienie i połyskliwe światła, potężną, a zeszpeconą przez
twarz płaską i pełną udręki, twarz patetyczną i brutalną — tragiczną, tajemniczą, odstręczającą
maskę duszy Murzyna.
Pan Baker, odzyskawszy panowanie nad sobą, przybliżył papier do oczu.
— A tak; istotnie. W porządku, Wait. Zabierzcie wasze rzeczy na dziób — powiedział.
Nagle Murzyn potoczył dziko oczami, które się całe przemieniły w białka. Przyłożył rękę do
boku i zakaszlał dwa razy, głucho, metalicznie i niesłychanie głośno; kaszel jego zabrzmiał jak
dwie eksplozje w lochu, odbił się echem o kopułę nieba, a blachy nadburcia jakby naraz
zadrgały; potem odmaszerował na dziób z resztą ludzi. Oficerowie stojący przy drzwiach kajuty
usłyszeli, jak zapytał:
— Może by któryś z was, chłopcy, pomógł mi nieść moje manatki? Mam skrzynkę i worek.
Słowa te, wypowiedziane dźwięcznie, zrównoważonym tonem, usłyszano na całym statku, a
pytanie zostało zadane w sposób, który uniemożliwił odmowę. Krótkie, szybkie szuranie nóg
ludzi niosących coś ciężkiego oddaliło się ku dziobowi, ale wysoka sylwetka Murzyna
zatrzymała się przy głównym luku wśród grupki niższych postaci. Znów usłyszano, jak spytał: —
Czy wasz kucharz to czarny pan? — po czym pełne zawodu i niezadowolenia: — Aha. Hm! —
było odpowiedzią na informację, że kucharz jest zwykłym białym. Jednak, gdy wszyscy razem
szli w stronę forkasztelu, Murzyn raczył wetknąć głowę w drzwi kambuza i huknąć do środka
wspaniałym: — Dobry wieczór, doktorze! — od którego zabrzękły wszystkie patelnie.
W przyćmionym świetle kucharz drzemał na skrzyni do węgla, mając przed sobą kolację
przygotowaną dla kapitana. Podskoczył jak smagnięty biczem i wypadł dziko na pokład, gdzie
ujrzał plecy kilku oddalających się ze śmiechem marynarzy. Później, opowiadając o tym rejsie,
mawiał: „Nastraszył mnie, biedaczysko. Myślałem, żem zobaczył diabła.”
Kucharz był na statku już od lat siedmiu z tym samym kapitanem. Był człowiekiem
poważnym, mającym żonę i troje dzieci, z których towarzystwa korzystał przeciętnie przez jeden
miesiąc w roku. Kiedy przebywał na lądzie, prowadził swoją rodzinę do kościoła dwa razy
każdej niedzieli. Na morzu szedł spać co wieczór przy podkręconej do ostatka lampie, z fajką w
ustach oraz otwartą Biblią w ręce. Ktoś musiał zawsze przychodzić wieczorem, by zgasić
światło, wyjąć mu książkę z dłoni, a fajkę z zębów. „Bo którejś nocy — narzekał zirytowany
Belfast — połkniesz tę swoją, faję, głupi kuchciku, i nie będziemy mieli kucharza.” „Ach, synku,
jam gotów na zew mojego Stwórcy… obyście i wy wszyscy byli!” — odpowiadał tamten z
dobrotliwą pogodą, całkowicie ogłupiałą i wzruszającą. Belfast aż skakał z desperacji pod
drzwiami kambuza. „Ty święty głupcze! Nie chcę, żebyś umarł! — wrzeszczał z wściekłością na
drgającej twarzy i rozczuleniem w oczach. — Czego ci się tak śpieszy? Ty zatracony, tępogłowy
stary heretyku, i tak cię niedługo diabli wezmą. Pomyślże o nas… o nas… o nas!” Po czym
odchodził tupiąc i spluwając na boki, stroskany i zniechęcony, a tamten wyłaził z kambuza, z
patelnią w ręce, rozgrzany, umorusany
i pogodny i spoglądał z pełnym wyższości dufnym uśmieszkiem na plecy tego „dziwnego
człowieczka”, który aż zataczał się z pasji. Byli wielkimi przyjaciółmi.
Pan Baker, przysiadłszy teraz na luku rufowym wdychał wilgotne nocne powietrze w
towarzystwie drugiego oficera.
— Ci Murzyni zachodnioindyjscy są czasem niebywali, przynajmniej niektórzy… ehm…
prawda? To wspaniały dryblas, panie Greighton. Już go widzę przy linach. Co? Ehm… Chyba go
wezmę do mojej wachty.
Drugi oficer, jasnowłosy młody mężczyzna o pańskim obejściu, rezolutnej twarzy i wspaniałej
budowie, zauważył spokojnie, że tego się mniej więcej spodziewał. W jego tonie można było
wyczuć lekkie rozgoryczenie, które Baker począł nader, uprzejmie odpierać.
— No, no, młody człowieku — powiedział chrząkając między słowami. — Nie bądźże pan
zbyt zachłanny. Miałeś tego wielkiego Fina w swojej wachcie przez cały rejs. Postąpię
sprawiedliwie. Możesz pan sobie wziąć tych dwóch młodych Skandynawów, a ja… ehm… biorę
Murzyna i tego… ehm… tego bezczelnego kramarza w czarnym surducie. Będzie tańczył, jak mu
zagram, albo… ehm… nie nazywam się Baker. Ehm, ehm, ehm!
Odchrząknął zaciekle trzy razy. Miał zwyczaj chrząkania w ten sposób między słowami oraz
na końcu zdań. Było to wspaniałe, efektowne chrząkanie, które dobrze pasowało do jego
groźnego tonu, do ciężkiej, byczej budowy i rozkołysanego, zamaszystego chodu, do szerokiej,
pooranej bruzdami twarzy, twardych oczu i sardonicznych ust. Jednakże efekt owego chrząkania
już dawno osłabł wśród ludzi. Lubili Bakera, a Belfast — który był jego faworytem i dobrze o
tym wiedział — przedrzeźniał go nie zawsze za plecami. Charley — choć z większą ostrożnością
— naśladował jego rozkołysany chód. Niektóre z powiedzeń Bakera stały się uznanymi,
codziennymi przysłowiami na forkasztelu. Popularność nie może już zajść dalej! Poza tym
wszyscy marynarze gotowi byli przyznać, że przy właściwej okazji oficer potrafi „naskoczyć na
człowieka przepisowo, tak jak się robi na Oceanie Zachodnim”.
W tej chwili wydawał ostatnie rozkazy.
— Ehm! Wy, Knowles. Zwołajcie całą załogę o czwartej. Chcę… ehm… przygotować się do
podniesienia kotwicy przed przyjściem holownika. Wypatrujcie kapitana. Ja się położę w
ubraniu. Ehm!… Zawołajcie mnie, jak zobaczycie, że łódź podpływa. Ehm! E