16187

Szczegóły
Tytuł 16187
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16187 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16187 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16187 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

OBLĘŻENIE Rodzinna wyprawa w świat dziecka autystycznego Clara Claiborne Park OBLĘŻENIE Rodzinna wyprawa w świat dziecka autystycznego OBLĘŻENIE Rodzinna wyprawa w świat dziecka autystycznego Clara Claiborne Park przełożył Janusz Margański 1953-2003 -lecie Wydawnictwo Literackie Tytuł oryginału The Siege. A Family 's Journey into the World of an Autistk Child Copyright (c) 1967, 1972, 1982 by Clara Claiborne Park Copyright (c) renewed 1995 by Clara Claiborne Park (c) Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003 Wydanie pierwsze Redaktor prowadzący Waldemar Popek Konsultacja naukowa Maria Kamińska Redakcja ; Wojciech Adamski Projekt okładki na podstawie oryginału oraz stron tytułowych Olga Winiarska Redaktor techniczny Bożena Korbut Printed in Poland Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2003 31-147 Kraków, ul. Długa 1 http://www.wl.net.pl e-mail: [email protected] Bezpłatna linia telefoniczna: 0 800 42 10 40 Skład i łamanie: Studio Verbis Druk i oprawa: Drukarnia Kolejowa Sp. z o.o. ISBN 83-08-03412-8 Tym, którzy tkwią za murem, I tym, którzy ich oblegają. r i. Odmieniec Zacznijmy od wizerunku - pochłonięte zabawą, maleńkie, piękne dziecko, krążące na czworakach wokół jakiegoś punktu na podłodze. Nie podnosi wzroku, choć się uśmiecha, śmieje; nie chce skierować naszej uwagi na tajemniczy obiekt swojej uciechy. W ogóle nas nie dostrzega. Tylko ono i punkt; i choć ma osiemnaście miesięcy - akurat tyle, by dotykać, smakować, pokazywać, popychać, macać - nie robi żadnej z tych rzeczy. Nie chodzi, nie wczołguje się na schody, nie wspina się na palcach, by dosięgnąć jakiegoś przedmiotu. Bo też żadnego nie chce. Zamiast tego krąży wokół wybranego punktu albo siedzi z długim łańcuchem w ręku, wywijając nim tam i z powrotem, nawet i pół godziny - póki ktoś nie przyjdzie, żeby je poruszyć, nakarmić czy podać inną zabawkę, może książkę. Jesteśmy rodziną moli książkowych. Ona także lubi książki. Szybko, z niejaką biegłością przewraca kartki jedną po drugiej - obojętne, co zawierają: jaskrawe ilustracje czy tekst; nie sposób powiedzieć, czy odróżnia je od siebie. Gwałtownie, w nie zakłóconym rytmie kartkuje książkę. Jak by do niej nie mówić, głośno czy cicho, pozostaje to bez echa. Może jest głucha? To by wiele tłumaczyło - kompletny brak reakcji na proste polecenia i prośby, traktowany przez nas początkowo jako przejaw uporu. Mijają miesiące, a ona powtarza jedno, najwyżej dwa słowa, i to zaledwie raz 7 czy dwa razy w tygodniu. Choć może to po prostu zapamiętały egocentryzm. Bo tak naprawdę nie wydaje nam się, żeby była głucha. Potrafi się odwrócić w najmniej oczekiwanym momencie, gdy pojawi się jakiś niespodziewany hałas; podobny efekt może wywołać cichy furkot wody wpływającej do pralki. Poza tym są słowa - gdyby była głucha, nie byłoby ich - ale też pojawiają się znikąd i nie wiadomo, gdzie przepadają - każde nowe słowo ruguje u niej poprzednie. Posługuje się nie słownikiem, lecz zawsze tylko słowem. Dwadzieścia dwa miesiące. Wciąż nie chodzi, nie mówi, nie reaguje na mowę. Martwi to lekarza. Trzydniowa obserwacja w szpitalu. Żadnych poszlak wskazujących na fenyloke-tonurię czy inne organiczne ułomności. (Od niemowlęctwa jest wyjątkowo zdrowa; nie zdarzyło się, bym musiała mierzyć jej temperaturę). Podczas obserwacji była wyobcowana, wciśnięta w kąt łóżeczka. Nie pozwalała się karmić. Pielęgniarki uśmiechały się, ona ich nie zauważała. Lekarze zagadywali, ona nie słyszała. Na darmo czekali - odwracała się od nich. Gwałtowne, stanowcze ruchy, czujna twarz. Orzekli, że nadal mieści się w normach rozwojowych, choć na samej granicy; mamy odczekać pół roku i dopiero potem zacząć się martwić. "Sprawia wrażenie dziecka wychowywanego w ogromnej samotności". Samotności? Przy trójce starszego rodzeństwa i nieustannie przewijających się przez dom dzieciach z sąsiedztwa? Była samotna, ale sama tę samotność stworzyła, szukała jej i strzegła. Gdy przenosiliśmy ją na podłogę, by poobserwować jej zachowanie w trakcie dziecięcych zabaw, złościła się i marudziła. Była szczęśliwa, gdy mogła raczkować w ogrodzie albo siedzieć samotnie w łóżeczku. Po drugim śniadaniu zabierałam ją, żeby sobie pospała. O piątej znowu tam siedziała zadowolona, to śpiąc, to podskakując, śmiejąc się i kołysząc - tam i z powrotem, tam i z powrotem. Zaczynało do mnie docierać, że mogłabym ją tak zostawić z zapasem jedzenia i picia, a jej w ogóle nie przyszłoby do głowy, żeby wyjść. Szu- kała miejsc zamkniętych; gdy tylko widziała kojec, od razu chciała do niego wejść. Gdyby między nią a światem nie było fizycznej bariery, natychmiast by ją wzniosła. Patrzyła poprzez ludzi - tak jakby byli ze szkła. Odnajdywała samotność w towarzystwie innych, ciszę w środku gwaru. Kolejny obraz: jest na plaży, ma już dwa latka, chodzi (kiedy przyszedł na to czas, po prostu zaczęła chodzić, bez jakiejkolwiek fizycznej trudności - takich zresztą nigdy nie było). Opalone, złotowłose dziecko niezwykłej urody spaceruje po piasku. Jest tak ładna, że przyciąga spojrzenia wielu ludzi, ale sama na nikogo nie patrzy. Idzie przed siebie, wkracza w rodzinne grupki, przechodzi obok piknikowych koszyków, zamków z piasku, wiaderek. Mija ludzi w odległości centymetra. Można by pomyśleć, że ich nie widzi. Tymczasem widzi, tylko wzrok ma utkwiony w czymś przed sobą albo patrzy w jedną tylko stronę; bez względu na to, jak blisko przechodzi, nikogo nie dotknie. Po prostu idzie. Im dalej, tym mniej ludzi na plaży. W oddali opustoszałe połacie piasku. Jej sylwetka, i tak mała, robi się coraz mniejsza. Kiedy tracę ją z oczu, ruszam jej śladem. Mogłaby tak iść i iść przed siebie, zbaczając tylko nieznacznie, by uniknąć zderzenia z kimś, i nie odwracając się - tak niewielką ma potrzebę kontaktu z innymi. Jedna z przyjaciółek, widząc ją po raz pierwszy - jej opaloną skórę, złote włosy, jasne, niebieskie oczy, sylwetkę poruszającą się z tanecznym wdziękiem - nazwała ją dzieckiem ż bajki. Miała jakąś niezwykłą lekkość w ruchach, niewinność w niewidzącym spojrzeniu. I wydawało się, że choć mijają lata, a ona rośnie, robi się smuklejsza i dojrzewa, na jej twarzy nie widać upływu czasu. Nie miała też żadnych znamion ułomności; niczym się nie różniła od swoich rówieśników, z wyjątkiem tego, że - choć trudno powiedzieć dlaczego - wyglądała młodziej. Irlandczycy nazywają baśniowy świat Krainą Młodości. Zamieszkują ją dobre istoty o ludzkiej postaci, w których piersiach nie słychać jednak bicia ludzkiego serca. Nie ma w nich zła; ból, jaki sprawiają innym, jest niezamierzony. I nie jest to okrucieństwo, choć takie sprawia wrażenie, lecz jakby życie w innym wymiarze, niezdolność zrozumienia naszych pragnień, potrzeb i tego, czym jest ludzkie ciepło. Właśnie dlatego, że baśniowe istoty nie mają serca, nigdy się nie starzeją. Niesamowita niedostępność Elly, jej pełna spokoju samowystarczalność - to cechy tych, którzy, niczym w baśniach, mogą egzystować nieobciążeni ludzkimi przeżyciami. Małe dzieci to swoiste połączenie potrzeb i pragnień. Trzeba je karmić, ubierać, dbać o ich higienę, ale to nic w porównaniu z ich pragnieniami. Chcą ciastka swojej siostrzyczki, niedostępnej dla nich zabawki, chcą pojeździć wózkiem dla lalek. "Mamusiu, potrzebuję, chcę, daj mi" - to czy tamto, siebie, swoją miłość. Najwcześniejszych niepokojów związanych z dzieckiem zwykle się nie pamięta, ale ja nie zapomnę, jak po raz pierwszy zabrałam Elly do supermarketu. Miała dziewiętnaście miesięcy. Siedziała w wózku na zakupy, baczna i czujna, wodząc oczyma za towarami stojącymi na mijanych przez nas półkach. Spotkałyśmy moją przyjaciółkę z córeczką w wieku Elly. Przyjrzałam się dziewczynce uważnie. Przyjaciółka miała poród z powikłaniami. Niezbędna okazała się transfuzja, dziecko było niedotlenione. Mogło dojść do uszkodzenia mózgu. Dziewczynka wyglądała świetnie; siedziała w swoim wózku, równie czujna jak Elly, ale nie tak poważna. Odwróciła się i spojrzała na mamę. Zobaczyłam, jak wskazuje jej pudełko z cukierkami. Pomyślałam, że nigdy nie widziałam czegoś takiego u Elly. Wskazywanie na coś to przecież nic takiego - czynność tak elementarna i samorzutna, że aż śmieszne, by się nad nią zastanawiać. Występuje u wszystkich dzieci, czyż nie? Wyciągnięcie ręki i palca to, w sensie symbolicznym i dosłownym, jakby przedłużenie siebie w świat - z myślą o określeniu przedmiotu, o zwróceniu nań czyjejś uwagi, może o zdobyciu go. Od wskazywania prosta droga do pytania: "Co to jest?", które otwiera całe bogactwo świata. Wskazywać, sięgać, chwytać, ła- 10 f pac to tyle, co nawiązywać relację z rzeczywistością zewnętrzną; i tyle, co mieć potrzebę takiej relacji. Chłopczyk moich sąsiadów ma już prawie trzy lata, ale dopiero zaczyna mówić - bardzo martwili się o niego. Podbiega do mnie, patrzy mi w twarz i wskazuje huśtawkę. Wydobywa z siebie kompletnie niezrozumiałe dźwięki, jednak chwytam ich sens: "Chcę". Sadzam go na huśtawce. Nie ma się czym przejmować: wyjdzie z tego. Elly ma już osiem lat, a jeszcze nie widziałam, by wskazywała na coś. Jej słownik składa się ze stu słów. I choć obejmuje takie pojęcia, jak "prostokąt", "kwadrat" i "sześciokąt", brak w nim zwrotu: "Co to jest?" Dzieci różnią się, jeżeli chodzi o siłę swych pragnień i stanowczość, z jaką je wyrażają. Niektóre od urodzenia są w miarę samowystarczalne - to tak zwane dobre dzieci, aktywne i chętnie przebywające w kojcu, wśród zabawek. Inne wymagają opieki i nie są tak samodzielne. Tym staramy się dodać otuchy, łagodnie je usamodzielnić. Taką samowystarczalność uważamy za zaletę, nawet u niemowlaków, traktując ją jako zapowiedź niezależności, wewnętrznej siły. Zapracowanej matce z trojgiem innych dzieci może jednak któregoś dnia przyjść na myśl, że taki maluch jest za bardzo samowystarczalny. Elly nie wskazywała na nic. Nie próbowała też zdobyć przedmiotów znajdujących się w jej zasięgu; wyglądało to tak, jakby nie zdawała sobie sprawy z ich obecności. Lubiła łóżeczko i kojec; gdy się ją stamtąd wyjmowało, raczkowała z pokoju do pokoju - było to jednak poruszanie się, a nie odkrywanie. Nie napierała na nic, nie szperała, nie otwierała szuflad, nie ściągała lamp, nie czepiała się stołów. Gdy miała dwanaście miesięcy i zaczynała raczkować, przygotowałam barierki zamykające dostęp do schodów, które wykorzystywałam przy trójce pozostałych dzieci. Tym razem nie musiałam ich ustawiać. Elly nawet nie próbowała dostać się na dół i zagrożenia, że spadnie ze schodów, po prostu nie było. Choć tak jeszcze nieświadoma, wyraźnie wiedziała, gdzie jest krawędź czy skraj. 11 Można ją było spokojnie położyć na każdym łóżku. Akceptowała ograniczenia, i to tak naturalnie, jakby ich oczekiwała. Na schody nawet nie próbowała się wspinać, ale któregoś dnia podczas zabawy siostra nauczyła ją wczołgiwać się na nie. Poszło jej to dość łatwo i już pomyślałam, że to nowa umiejętność, która oznacza poszerzenie możliwości dziecka. Był piątek. Na weekend wyjechaliśmy do pewnego domu, w którym nie było schodów. W niedzielę po powrocie nie udało się nam zaobserwować jej nowo nabytej umiejętności. Dopiero po sześciu miesiącach ponownie wczołgała się na schody. Jadała z nami, przy stole - odkąd była na tyle duża, by jakoś przy nim siedzieć. Jedzenie podawaliśmy jej na talerzu, tak jak pozostałym dzieciom; brała kawałki w palce i jadła albo karmiłam ją sama, chyba że tego nie chciała. Jedzenie stanowiło jedyną rzecz, którą najwyraźniej dostrzegała, o którą prosiła. Nie domagała się niczego innego, po nic nie wyciągnęła ręki. Była zadowolona. Nie beznamiętna - uśmiechała się, a nawet śmiała - ale właśnie zadowolona. Tylko od czasu do czasu coś było nie tak; w grę wchodziły błahostki, które jednak wywierały wpływ na Elly - na przykład to, że mleko dostała w szklance, a nie w swoim srebrnym kubku, lub że otrzymała je po posiłku zamiast przed nim. Trudno się było domyślić, o co chodzi, gdyż nie podsuwała nam żadnych wskazówek, niemniej musieliśmy tego dociec, bo wybuchała płaczem, który kończył się dopiero wtedy, gdy jakoś udawało się nam wszystko doprowadzić do normy. Uderzało to zwłaszcza w zestawieniu z jej zwykłym spokojem. Opóźnienie w rozwoju początkowo nawet przez myśl nam nie przeszło, ale przez te sześć miesięcy, które mieliśmy odczekać po badaniach szpitalnych, nie mogliśmy myśleć o niczym innym. Co to mogło być, jeśli nie opóźnienie, skoro w wieku dwóch lat jeszcze nie chodzi, nie mówi ani nie rozumie? Wydawało nam się, tak samo jak lekarzom, że dostrzegamy jakiś błysk, ale obraz inteligencji dziecka jest czymś nieuchwytnym - to sprawa wyobraźni. Uchwytne jest to, co się 12 wiąże z działaniem, to, co dziecko robi, a tu, dzień po dniu, okazywało się, że ono nie robi prawie nic. Czy jej wygląd - to, że pozostaje taka zatopiona w sobie - musi oznaczać, że jest skupiona, tylko dlatego że takie sprawia na nas wrażenie? A może po prostu z braku doświadczenia nie połapaliśmy się, że jest to tępe spojrzenie kogoś opóźnionego w rozwoju, że jej cofnięcie się w siebie to naturalny odruch dziecka ułomnego w konfrontacji ze światem, którego nie jest w stanie pojąć? W wieku dojrzewania - a nawet jako starsze dzieci - boleśnie odczuwamy rozdźwięk między tym, co człowiek może zrobić, a tym, co faktycznie robi. Ale małe dziecko? Elly miała trochę więcej niż rok, gdy nastąpiło przyhamowanie jej rozwoju. Nic się jej nie przytrafiło - żadnych chorób, niedostatków, zmian w środowisku. W tym wieku organizm powinien oczywiście reagować samorzutnie, działać zgodnie ze swoim możliwościami. Jeśli Elly czegoś nie robiła, należało przyjąć, że nie była w stanie. Oswoiliśmy się, co prawda, z tą hipotezą, ale jakoś trudno było nam ją dopasować do faktów. Niewiele wiedziałam o dzieciach opóźnionych w rozwoju i przypuszczałam, że próbują robić to i owo, ale im się nie udaje. Elly nawet nie próbowała, jednak tych kilka rzeczy, których się nauczyła, wykonywała bezbłędnie i za pierwszym podejściem - zawsze skrupulatnie, bez wahania. Miała mocny chwyt i niespieszne, niesamowicie opanowane ruchy. Nie potykała się, nie upadała, niczego nie rozlewała i nie upuszczała. Jak cudownie bawiła się łańcuszkiem! Ale też z jaką niechęcią posługiwała się swymi sprawnymi przecież paluszkami! W miarę upływu czasu, choć w porównaniu ze zwykłym dzieckiem jej potrzeby nadal były niewielkie, zaczęła wyrażać pewne podstawowe pragnienia. Wreszcie czegoś chciała - na przykład ciastka, gdy siedzieliśmy przy stole. Nie były to oczywiście prośby wyrażane słownie czy za pomocą jakiegoś dźwięku, takiego jak płacz lub chrząknięcie. Sama też nie wyciągała ręki. Natomiast silnie chwytała ramię siedzącej akurat przy niej osoby i popycha- 13 ła je w stronę przedmiotu swojego pragnienia. Cudzym ramieniem i dłonią posługiwała się jak narzędziem - zupełnie jakby osoba, do której należały, nie istniała. Nie można było poddać jej poważniejszemu testowi na inteligencję. Patrzyłaby przecież na testującego niewidzącym spojrzeniem. Każdy test ma postać komunikowania się; bez tego ostatniego nie było mowy, by Elly zrozumiała, czego się od niej oczekuje - a przecież już sama myśl, że w stosunku do drugiego człowieka można mieć jakieś oczekiwania, była jej obca. Dlatego mogliśmy jedynie ją obserwować. Przyjaciółka, psycholog z zawodu, wspomniała, że w wieku dwóch lat Elly powinna umieć zbudować wieżę z czterech klocków. Klocki miała. Od czasu do czasu brała jeden i stukała raz po raz w książkę, przewracając jej kartki. I to wszystko. Któregoś dnia, bawiąc się z nią na podłodze, zbudowałam wieżę z czterech klocków. Starannie, klocek po klocku ją rozłożyła - bez rozrzucania czy przejawiania niszczycielskich skłonności. Chwyciłam jej rękę i posłużyłam się nią jako moim narzędziem przy budowie drugiej wieży. Potem ona starannie zbudowała trzecią. Podobnie było z palikami i otworami, kółkami i kijem. Niezmiennie ta sama bierność, wyraźna nieudolność - ale gdy tylko pojawiał się impuls z zewnątrz, w lot " chwytała zarówno zasadę, jak i sposób. W owych latach w ogóle tylko raz czy dwa razy zauważyłam, że Elly naśladuje zachowania innych dzieci, spontanicznie powtarzając jakieś słowo bądź czynność. Jednak podobnych aktów zdarzało się tak niewiele. Poszukując kontaktu, z kartką i ołówkiem w ręku kładłam się obok niej - ona gry-zrnoliła swoje kredką na papierze, a ja powtarzałam za nią. Dorosłą osobę takie bazgranie szybko nuży, więc już po chwili kreśliłam kółka, rysowałam twarze, jakieś rybki. Elly nie zwracała na to najmniejszej uwagi i dalej gryzmoliła swoje. Ale nazajutrz już tego nie powtórzyła - narysowała pierwsze figury zamknięte. Po trzech dniach narysowałam krzyż, ona też. Czy narysowanie po trzech dniach figury z pa- 14 mięci nie wymagało aby większej inteligencji niż natychmiastowe ich kopiowanie, jak to zwykle robią dzieci? Jaką ocenę dostałaby za to w teście na inteligencję? Ale to były tylko światełka, które rozbłyskiwały i gasły. Podobnie jak wypowiadane przez nią słowa nie składały się w konkretną umiejętność. Elly budowała klockowe wieże przez kilka miesięcy. Co ciekawe, samorzutnie wymyśliła własną zabawę klockami, ustawiając po osiemdziesiąt, sto klocków w idealnie równoległych rzędach. Układała je bez końca, podobnie jak w przypadku zabawy łańcuchem. Za każdym razem obserwowaliśmy ten sam schemat - kolejna zabawa, która nie wyzwalała bardziej złożonych form aktywności, stawała się tak samo bezpłodna jak poprzednia i w końcu była zarzucana. Po trzech tygodniach Elly przestała rysować kółka. Po kolejnych sześciu nie budowała już wież. Zerwała z tym tak kategorycznie, że trudno mi było uwierzyć, iż kiedykolwiek widziałam, jak się w to bawi. Przez cały rok nie tknęła kredek ani papieru i po jakimś czasie z poczuciem beznadziejności i ze zdumieniem patrzyłam na tysiące narysowanych przez nią kółek. Oprócz tego były rzeczy, które zrobiła jeden jedyny raz i nigdy ich nie powtórzyła. Tego dnia, gdy wróciła ze szpitala, na podłodze w bawialni zobaczyła nożyczki i nagle, sama z siebie, wymówiła to trudne słowo, wyraźnie i wzorowo. Ale nigdy więcej go nie powtórzyła. Kiedy indziej wzięła śmietniczkę, miotełkę i zaczęła zamiatać podłogę, zupełnie jak dziewczynka, która naśladuje swoją mamę. Innym razem znowu karmiła kaszą lalkę - nigdy się to już nie powtórzyło. Błysk, który w mgnieniu oka zniknął, zakryty całunem czasu. Nie licz na pamięć, skoro nie wierzysz zmysłom. Czy ja to ogóle widziałam? Czy ona to w ogóle robiła? Ile rozumiała z tego, co się wokół niej działo? Wydawało się, że prawie nic. Ale przecież któregoś dnia, kilka miesięcy przed trzecimi urodzinami, gdy leżałyśmy na podłodze i bazgrałyśmy, w ołówku złamał się grafit. Elly podniosła się, spo- 15 kojnym gestem włożyła mi ołówek do ręki i popchnęła mnie w stronę drzwi. Zdrętwiałam; nie za bardzo wierzyłam w to, że wie, co robi. Postanowiłam ją sprawdzić. Popędziła mnie przez dwa pokoje do trzeciego, w którym była zastrugaczka. Nie miałam pojęcia, że ona wie, iż coś takiego jak zastrugaczka istnieje, nie mówiąc już o tym, gdzie jest i do czego służy. Ile jeszcze wie, skoro wiedziała właśnie to? Ponownie zbadał ją lekarz ogólny - inteligentny, ten sam, który odbierał jej poród i określił jej stan, a potem przeprowadzał pierwsze badania. Zważywszy, że poradziła sobie z wkładaniem zatyczek do otworów, trudno twierdzić, że jest opóźniona. "To może być... - zawiesił głos. - To może być coś innego". Ale gdyby chodziło o psychikę, to on się na tym nie zna. Ani ja. Wiedziałam tylko tyle, że moje czteroletnie dziecko nie było takie jak pozostałe, które mnie potrzebowały i kochały, tak jak ja je. Wróżki ukradły ludzkie dziecko, a podłożyły własne. I tak całymi dniami kręciła się między nami, ale jakby obok, przychylnie nastawiona, gdy się do niej zbliżaliśmy, niewzruszona, gdy odchodziliśmy, spokojna, obojętna, idealnie zrównoważona. Egzystowała wśród nas, ale swą prawdziwą istotą tkwiła gdzie indziej. Dopóki niczego od niej nie wymagaliśmy, była zadowolona. Jeśli uśmiechy i śmiech są oznakami szczęścia, to była szczęśliwa w obrębie swoich niewidzialnych murów. Zamieszkiwała cytadelę-samotnię, przez siebie wzniesioną, zamkniętą i niewzruszoną. Ale nie mogliśmy jej tak zostawić. Musieliśmy szturmować, atakować, wtargnąć do wnętrza - nie dlatego, że była tam w środku nieszczęśliwa, bo nie była, lecz dlatego, że stan równowagi, jaki osiągnęła, uniemożliwiał dalszy rozwój. Do tej pory niczego nie wymagaliśmy, ale teraz już musieliśmy. Wszystko zaakceptowaliśmy - teraz musimy dążyć do zmiany. Co za arogancja, czy mieliśmy coś do zaproponowania? Któż z nas mógłby powiedzieć, że jest tak zadowolony jak Elly? A świat, do którego mieliśmy ją przychylnie usposobić, oznaczał ryzyko, porażki i frustracje, 16 niespełnione pragnienia, cierpienie, ale także konieczność aktywnego działania i miłość. Dlaczego miałaby w ogóle wychodzić ze swego błogostanu? Należała tyleż do nas, co do siebie samej, a my chcieliśmy, żeby była z nami. I jeśli nawet to, co mogliśmy jej zaoferować, nie wystarczało, to i tak nie mieliśmy nic ponadto. W obliczu niezgody na życie uparcie manifestowanej przez maleńkie dziecko pierzchają wszystkie egzystencjalne wahania. Nie mieliśmy wyboru. Uciekaliśmy się do najwymyślniejszych podstępów, by zdobyć jej fortecę, by skusić Elly, uwieść, zwabić w człowieczeństwo. 2. My To tylko tak wyglądało, że Elly trwa w izolacji. Tak naprawdę żyła wśród nas. W domu oprócz niej było jeszcze pięć innych osób. Kręciliśmy się tu i tam, rozmawialiśmy, dotykaliśmy jej, opiekowaliśmy się nią. Pora, byśmy się przedstawili - my, rodzina, która tworzyła świat Elly. Ojciec Elly jest profesorem. Uczy, wykłada, pisze. Pracę ma urozmaiconą, absorbującą i, ogólnie rzecz biorąc, satysfakcjonującą. Uczelnia jest niewielka, ale bardzo dobra. Profesorowie prowadzą zarówno zajęcia dydaktyczne, jak i badania naukowe, a ich studenci (warto podkreślić tę osobistą przynależność) kształcą się nie tylko poprzez obserwowanie ich poczynań, lecz również współpracując z nimi. Przesadne może byłoby twierdzenie, że ci profesorowie pracują w owej zacisznej dolinie, a nie w którejś z fascynujących fabryk intelektu - do czego mieli niezbędne kwalifikacje - dlatego że, tak jak Forster, są przekonani, iż "najważniejsze jest to, co osobiste". Niemniej większość kadry pozostaje tu z wyboru, o którym przesądził między innymi ten właśnie czynnik. Oboje z mężem większą część życia spędziliśmy w szkołach. W głębi duszy żywiliśmy przeświadczenie, że dobre nauczanie to w ostatecznym rozrachunku sprawa właściwych, jak się to dzisiaj naukowo nazywa, "relacji interpersonalnych" - przeświadczenie nie wypowiedziane, nad którym zaczęliśmy się zastanawiać dopiero za sprawą Elly. Wierzyliśmy w to, ale na- 18 wet nie przypuszczaliśmy, jak poważnej próbie przyjdzie nam poddać owo przekonanie. Należymy do rodziny akademickiej. Mąż jest synem profesora; moja matka przyjechała na Północ z małego prowincjonalnego miasteczka na Południu jeszcze w czasach, gdy kształcenie dziewcząt nie było bynajmniej zjawiskiem powszechnym. Ja sama zaś, kiedy urodziła się Elly, byłam typową uczelnianą żoną - z tych, co w kraju tworzą kręgosłup Ligi Wyborczej Kobiet. Miałam solidne wykształcenie, a nawet magisterium, które uzyskałam na tej samej uczelni, na której mąż pisał pracę dyplomową, dalej jednak nie poszłam. Gdy David finalizował doktorat, byliśmy już cztery lata po ślubie, i choć praca na uczelni podobała mi się i dobrze sobie radziłam, brakło jasnych celów, których wytyczenia oczekiwano by ode mnie, gdybym była mężczyzną. Kiedy David rozpoczął karierę zawodową, okazało się, że jedynym sensownym rozwiązaniem, jakie mi pozostało, było zajęcie się tym, co pochłaniało kobiety w moim wieku - rodzeniem dzieci. Przed Elly miałam ich już trójkę. Kiedy zorientowałam się, że Elly szykuje się na świat, Sara liczyła siedem lat, Rebecca sześć, a Matthew trzy. Była to pełna, dobrze zaplanowana rodzina - dwie dziewczynki i chłopiec. Takich rodzin jak nasza jest tysiące w tym szczęśliwym kraju. Mieszkamy w dużym domu, w zżytej społeczności, gdzie za sąsiadów ma się przyjaciół, a na przestronnych, stykających się trawnikach dzieciaki mogą bezpiecznie baraszkować - spełnione marzenie redaktorki kobiecego czasopisma. Nasze miasto jest idealne do chowania dzieci, przynajmniej pod tym względem, że jest wolne od zagrożeń i niebezpieczeństw. W obrębie dwustu jardów mieszkało piętnaścioro czy dwadzieścioro dzieciaków - Sara, Becky i Matt miały się z kim bawić. Płynęły nieprzerwanym potokiem przez nasz dom, zostawiając swoje piłki, papierki po gumie i nie wiadomo do kogo należące ciuszki; nasze z kolei szwendały się po sąsiednich domach. Bystre i urocze były te dzieciaki, troskliwie i z niemałym powodze- niem wychowywane przez matki - takie jak ja, pod czterdziestkę czy pięćdziesiątkę, którym przyrodzoną mądrość zastąpił dr Spock. Naszym zawodem wykonywanym było macierzyństwo. Czytałyśmy, omawiałyśmy wspólnie nasze problemy. Naprawdę znałyśmy się na rzeczy. Jeśli pod jakimś względem byłam nietypowa, to chyba tylko pod tym, że mniej niż inne orientowałam się w tajnikach teorii psychiki dziecka. A że nie miałam na studiach psychologii, więc raczej unikałam niezrozumiałych prac na ten temat i traciłam cierpliwość przy szcze-gólikach opisywanych przez Gesella, bo wydawało mi się, że nijak się mają do moich dzieci - pozostałam przy zdrowym rozsądku Spocka, którego obserwacje w miarę upływu czasu swobodnie korygowałam, kierując się własnymi przemyśleniami. Tak czy inaczej, podobnie jak moje przyjaciółki, w wychowanie dzieci włożyłam całą swoją inteligencję i intuicję. Każda matka jest swoim własnym Piagetem. Z fascynacją obserwowałam pierwsze próby dzieciaków w mówieniu: jak taka mała istotka poradzi sobie z rzeczownikami, a tamta z czasownikami, i zastanawiałam się, dlaczego słowa mają kluczowe znaczenie w orientacji dziecka w świecie. Obserwowałam ich pierwsze nieśmiałe próby wychodzenia od świata ludzi i rzeczy w stronę podstawowych abstrakcyjnych pojęć. Pracy było mnóstwo. Najpierw oglądałam z dziećmi książki, a później czytałam je na głos. Przynosiłam glinę i ciasto, a potem sama sprzątałam. Cały czas uaktualniałam stan nieogarnionej liczby niestety nie dających się sobą nawzajem zastąpić zabawek edukacyjnych. Uczyłam dzieci liter i cyfr oraz brzmienia oznaczających je słów. Dbałam, by na ich półkach była dziecięca klasyka, pobudzająca wyobraźnię, kształtująca umysł. Karałam je i nagradzałam, starałam się by były wielkoduszne, opanowane i dobre. Prałam i gotowałam, przytulałam i pilnowałam. Spożytkowałam wszystkie zdolności dorosłej kobiety, doglądając je po kolei od małego, i byłam strasznie dumna z tego, co udało mi się osiągnąć. Byle tylko każdy mógł powiedzieć - i wielu faktycznie tak mówiło - że mam trójkę cudownych dzieciaków. 20 Gdybym miała je opisać, to powinnam to zrobić chyba właśnie w tym miejscu. W końcu zalety i wady każdego z nich stanowią cząstkę historii Elly. Ale nie zrobię tego, ta cząstka pozostanie niewypełniona, nawet kosztem realizmu. Nasze dzieci wiele przeszły z powodu Elly i chyba nie muszą dodatkowo wyczytywać podsumowań swoich osobowości przedstawionych w książce przez matkę. Poprzestanę na tym, co oczywiste, na tym, co wiedzą nauczyciele, przyjaciele i sąsiedzi. Niech to wystarczy. Były to dzieci inteligentne, wrażliwe, umiejące się przystosować. Poza tym były bardzo ładne - jakąś różowozłotą urodą, zupełnie jakby pochodziły nie z rzeczywistego świata, lecz z dawnych książek z obrazkami. Napawałam się tą ich urodą; wydawało mi się, jakbym to właśnie ja z niewyjaśnionych powodów wydała na świat księcia i dwie księżniczki. Gdy na nie patrzyłam, przypominając sobie moje własne dzieciństwo okularnicy, miałam wrażenie, że jestem świadkiem jakiegoś osobliwego, nie kończącego się cudu. Kto nie zobaczy, nie wierzy. Ta ich uroda w jakiś irracjonalny sposób streszczała całą moją dumę. Emanowała z nich niesamowicie i namacalnie, symbolizując niejako mniej powierzchowne przymioty - inteligencję i uczuciowość. Tego roku, gdy poczęła się Elly, odwiedził nas przyjaciel, z którym dawno straciliśmy kontakt. Ale wystarczyło tylko jedno jego pytanie - miał ów dar nawiązywania kontaktu - byśmy na nowo się zbliżyli: "Powiedzcie mi, co z tego, co zrobiliście w ciągu ostatnich pięciu lat, napawa was największą dumą?". On sam, człowiek o znaczących osiągnięciach naukowych, najbardziej był dumny ze swoich sukcesów w psychoanalizie. Ja najbardziej szczyciłam się moimi dziećmi. Był mężczyzną żonatym, lecz z wyboru bezdzietnym; moja odpowiedź tyleż go zaskoczyła, co rozczarowała, podobnie jak mnie - jego odpowiedź. Byłam taka dumna, że urodziłam tę trójkę. Myślałam jednak, że związaną z tym pracę mam już w zasadzie za sobą. A była to praca - podobnie jak zajęcia mojego męża - wymagająca, urozmaicona i w znacznej mierze przy- 21 nosząca satysfakcję. Wykonałam ją dobrze. A teraz chciałam już powrócić do paru innych rzeczy, które umiałam robić. W trakcie długich godzin rozproszenia uwagi, słuchając trajkotania dzieciaków, zaczęłam zwolna odkrywać to, czego z powodu zaćmienia umysłu czy nieśmiałości nie dostrzegałam na studiach. Z natury nie byłam domatorką. Ciągnęło mnie jeszcze w czasie studiów trochę uczyłam - dorywcza praca zadanie domowe dla studentów pierwszego roku w latach powojennego braku nauczycieli. Obecnie byłam już pewna tego co wtedy zaledwie podejrzewałam - ze to właśnie chcę robić. Przez siedem lat z niejakim powodzeniem uczyłam dzieciaki. A teraz chciałam uczyć ludzi, których poziom w jakiejś mierze odpowiadałby mojemu poziomowi. Za dwa lata wszystkie moje dzieciaki będą chodziły do szkoły, a ja znowu zyskam czas dla siebie i przypomnę sobie, jak to jest pozostawać sam na sam ze sobą. Będę miała czas na czytanie, na nadrabianie zaległości w wykształceniu. Może zacznę pisać. Albo znajdę szkołę, która mnie zatrudni na pół etatu. I właśnie wtedy, gdy ogarnął mnie nastrój takiego wyczekiwania, dowiedziałam się, że jestem w ciąży po raz czwarty i że całą zabawę trzeba będzie zaczynać od nowa. Oprócz początkowej depresji, w którą wpadłam, gdy wszystko stało się jasne, podczas ciąży nie miałam większych sensacji W domu było rojno i gwarno, więc nie pozostawało mi nic innego, jak tylko wziąć się do roboty, i depresja ustąpiła miejsca sporadycznym, na poły komicznym wybuchom wściekłości, które o wiele łatwiej się znosi. Uznać, ze figle, jakie płata kobieca biologia, są poniekąd zabawne - to był najlepszy sposób. Do szóstego miesiąca nic nadzwyczajnego się nie działo, kiedy nagle dzieciaki podłapały wysypkę. Ja me. Odra - dla kobiety w ciąży brzmi to groźnie, ale lekarz mnie uspokoił. Chodziło o łagodniejszą chorobę: różyczkę; nic me wskazywało, by mogła zagrozić mojemu nie narodzonemu dziecku, mającemu już za sobą to stadium rozwoju, w którym byłoby narażone. Poza tym prawdopodobnie błędnie ocem- 22 łam zagrożenie. Wielu dorosłych ją przechodziło, o czym łatwo się zapomina. Martwiłam się w każdym razie na tyle, że zadzwoniłam do przyjaciółki, która pracowała w Bostonie jako lekarz. Potwierdziła. Stosownie do tego mój lekarz przepisał mi gamma-globulinę - akurat tyle by złagodzić przebieg choroby, ale nie żeby jej zapobiec. Kiedy mnie dopadła, odchorowałam swoje, ale tylko przez tydzień, a potem wróciłam do zdrowia, i to bez żadnych powikłań. Po trzech miesiącach, 20 lipca 1958 roku, zgodnie z planem i bez żadnych komplikacji dziecko wyrwało się do życia. I znowu poród - przeżycie nieporównywalne z żadnym innym, przeżycie sprawiające, że umysł i całe jestestwo człowieka zostają w niewiarygodnym wprost stopniu zniewolone przez ciało, którego wysiłek i męka emanują ze środka, docierają do każdego nerwu, a w końcu ogarniają cały świat. Lekarz i pielęgniarka unoszą się nade mną jak we śnie. Leżę wyczerpana na porodówce w stanie pobudzenia emocjonalnego, które nieuchronnie towarzyszy każdemu przeżyciu angażującemu całość osoby ludzkiej. Kogo tym razem urodziłam? Pielęgniarka ubiegła moje pytanie: "Ma pani ślicznego chłopczyka". Ale to nie była prawda. To wcale nie był chłopczyk. Pewnie pomyłka, może przejęzyczenie, po chwili zresztą sprostowane. Jednak po długotrwałym bólu człowiek jest przewrażliwiony. Dopiero wtedy, gdy "odebrali" mi chłopczyka, uświadomiłam sobie, jak bardzo go pragnęłam - braciszka dla Matta, nagle osamotnionego wśród trzech sióstr; synka, o którym czasem po prostu bardziej się marzy. Urodziła się jednak dziewczynka - lekarz już się nie pomylił. Po różyczce ani śladu. Była zdrowa i nic jej nie brakowało. Pozostała jeszcze sprawa imienia. Trzy dni swego życia El-ly spędziła bezimiennie, jak chyba żadne z moich dzieci. Wydawało nam się, że imię mamy gotowe. Jeśli dziewczynka, to tylko Hester - imię skromne, typowe dla Nowej Anglii. Oboje z mężem uważaliśmy, że jest piękne. Ale pojawiły się kom- 23 plikacje - zabawne typowe dla nowoczesnej rodziny, w której każdy musi mieć swój pomysł. Sara nie znosiła imienia He-ster, uważała, że jest okropne. Tymczasem jeszcze przed miesiącami tak się jakoś zgadało, że to będzie "jej" dziecko, bo miało się urodzić w miesiącu, w którym przypadają jej urodziny - tak jak przed czterema laty Rebecca "dostała" na urodziny Matthew. A przecież niemożliwe, żeby "własne" dziecko Sary miało okropne imię - to było dla nas oczywiste. Maleńkie zawiniątko leżało bez imienia, a my próbowaliśmy każdemu dogodzić, aż wreszcie skończyło się na kompromisie, który ani nikogo nie zachwycił, ani zanadto nie oburzył. Miała być Elinor. Jakiś dziwny, niepewny był ten początek. Najpierw niewiadoma z płcią, potem sprawa imienia, od którego, jak wiadomo - choć to irracjonalne - zależy osobowość człowieka. David Copperfield urodził się w czepku. Dziewiętnastowieczny powieściopisarz nie mógł wymyślić lepszego początku dla dziecka, które według dwudziestowiecznych psychiatrów cierpiało na zaburzenie nazwane przez Erika Eriksona wczesnym załamaniem ego, polegające na tym, że granice "ja" są zatarte i nieokreślone. Ale wtedy nikomu przez myśl nie przeszło, że to jakieś znaki. Elly była śliczna i zdrowa, normalna pod każdym względem, oprócz tego, że całymi dniami i nocami płakała z powodu kolki. Ale nawet to nie było niczym niezwykłym w naszej rodzinie. Z Becky było dokładnie to samo. U Spocka jest cały rozdział na temat kolki u trzymiesięcznego niemowlaka. Nasz egzemplarz książki sam się otwiera na tych stronach, tak są zaczytane. Taka kolka każdemu dopiecze, choć ostatecznie nie ma się czym martwić. Kołysałyśmy ją i tuliły na zmianę z moją matką, tak żeby rodzina w dzień miała trochę spokoju, a w nocy mogła spać. Elly płakała i płakała, przysysała się do mojej piersi, jadła, znowu płakała i rosła. Gdy miała trzy i pół miesiąca, kolka w zasadzie ustąpiła, gdy skończyła pięć, była radosnym, rozkosznym dzieciakiem, choć jeszcze w wieku 24 siedmiu miesięcy czasami popłakiwała po mleku, przypominając nam o tych pierwszych tygodniach. Drugiego dziecka nie obserwuje się tak dokładnie, jak pierwszego, na czwarte można już nieomal w ogóle nie zwracać uwagi. Niemniej przypominam sobie, że typowe sprawy przebiegały u niej właściwie zgodnie z harmonogramem. Pamiętam, że uśmiechnęła się, gdy miała siedem tygodni - w króciutkiej przerwie, zanim znowu nie zaczęła płakać. W wieku dwóch miesięcy uśmiechała się nawet do swojego pluszowego niedźwiadka. Wydawało nam się, że to bardzo wcześnie; żadne z pozostałych dzieci nie rozpoznawało w tym wieku ludzkich podobizn. Sięgała po przedmioty zgodnie z planem. Na zdjęciach z tego okresu widać bystre, radosne dziecko, uśmiechające się do nas po wyjęciu z kąpieli. Ale pamięć płata figle. Wszystkie moje dzieciaki mają podobne włosy i karnację i na swoich pierwszych zdjęciach wyglądają właściwie tak samo. Trzy lata później, gdy Elly oddaliła się już jak we śnie, zajrzałam do tych dawnych fotografii, zastanawiając się, kiedy to się zaczęło. Znalazłam takie, na którym jako roześmiane maleństwo patrzyła na ojca z aparatem. Odrzuciłam. To przecież nie było puste, niewidzące spojrzenie Elly. Zdjęcia nie były poukładane. To nie Elly. To Matt. Ale się myliłam. Dwa lata później matka wyciągnęła swoją odbitkę zdjęcia z datą, która nie pozostawiała wątpliwości. To jednak była Elly. Uśmiechnięte dziecko naprawdę istniało. Wtedy była inna. Karmiłam ją przez dziewięć miesięcy, tak jak pozostałe dzieci. Tak jak tamte, miała małą, ciepłą główkę, tak jak tamte, przytulała się do mnie. Od piersi odstawiałam ją z bólem serca. Jestem szczupła, od dzieciństwa nerwowa, ze skłonnością do wiercenia się i obgryzania paznokci. Nie będąc z natury spokojna, tym bardziej cenię te rzadkie chwile, które tchną spokojem. Znajdź kochanie sen głęboki, Przyjdzie tam, gdzie sycisz się. 25 Długie godziny spędzone na karmieniu moich dzieci - gdy leżałam odprężona, bez ruchu, gdy wystarczyło, że jestem, gdy panowała pełna błogość - były dla mnie najszczęśliwszymi chwilami ich wczesnego dzieciństwa. Kiedy odstawiłam ją od piersi, Elly była jeszcze strasznie bezradna. Inne dzieci w wieku sześciu miesięcy próbują wszystkiego - siadają, raczkują, przewracają się, wkładają sobie stopy do ust. Moje dziecko nadal leżało płasko na kocyku, gdy inne w kojcach zaczynały już wstawać. Przywykłam do tego jeszcze zanim urodziła się Elly. Matthew zaczął siadać dopiero w wieku ośmiu miesięcy; Becky miała jedenaście miesięcy i jeszcze nie raczkowała, stawała dopiero, gdy miała siedemnaście, a chodzić w wieku dziewiętnastu. Elly potrzebowała jeszcze miesiąca. Wreszcie, gdy miała dziewięć miesięcy, usiadła; kończyła roczek, gdy zaczęła raczkować. Ale mijały miesiące, a ona nie chodziła. W innej rodzinie takie wolne tempo wywołałoby niepokój. My nie widzieliśmy po temu powodu - Elly od razu świetnie raczkowała. Prawdą jest, że kiedy już potrafiła przemieszczać się z miejsca na miejsce, niewiele jej było trzeba, ale która matka czworga dzieci nie poczytuje tego za zaletę? Czyż Spock nie przypomina, że niektóre dzieci wolą bardzo proste zabawki? Nie chciało jej się wkładać kółek na kij, ale przecież wiedziałam, że nie wszystkie dzieci to lubią. Przypomniałam sobie od razu, jak Becky brała zabawki edukacyjne, którymi Sara tak lubiła się bawić, i metodycznie, kawałek po kawałku, zrzucała je ze schodów. No więc kiedy to się zaczęło? Moja przyjaciółka, również matka czwórki dzieci, mówi, że już gdy Elly miała osiem miesięcy, zastanowiło ją to, że leży sobie zadowolona w wózku, choć nie ma nawet grzechotki. Czy coś niezwykłego przykuwało jej uwagę? Są przecież zdjęcia z tego mniej więcej okresu (brak dokładnych dat, nikomu z nas nie przyszło do głowy, że Elly będzie przypadkiem chorobowym). Przyjazny, pełen życia uśmiech gdzieś zniknął, a tylko na jednej fotografii Elly patrzy prosto w obiektyw aparatu. Jest taka poważna. Czy to wtedy 26 wszystko się zaczęło? Ale fotografie zostały wykonane jednego dnia. Bywają takie dni, że dzieci nie wychodzą dobrze na zdjęciach. Może była wtedy zmęczona. Gdybym tylko mogła cofnąć się w czasie, od razu bym wiedziała. Jednak już się tego nie dowiem. Czy miało jakieś znaczenie to, że już w wieku ośmiu miesięcy, gdy siedziała oparta na krześle, widać u niej było owo dziwne drżenie, które powodowało napięcie wszystkich mięśni, zupełnie jakby to był jakiś chwilowy atak - reakcja na silne zainteresowanie czymś lub przyjemność, która pozostała jej do dziś, ale na którą żaden lekarz nie zwrócił uwagi? A może to, że liczyła już prawie roczek i jeszcze nie odkryła zabawy w chowanego za pieluszką? Gdy trzymałam ją na ramieniu i nagle za moimi plecami pojawiał się jej tata, nie reagowała tak jak inne dzieci, popiskując z uciechy, lecz w ogóle nie zwracała na to uwagi. Ale przecież dzieci reagują różnie i nie wszystkie lubią te same zabawy. Elly sprawiała wrażenie dziecka pogodnego, lecz niezależnego. Wszystko to jednak dostrzegam dopiero z perspektywy czasu. Wtedy naprawdę niczego nie zauważyliśmy. Szukamy śladów urazu i nic. Chorowała rzadko i nigdy poważnie. Parę razy zatkany nos, zawsze bez gorączki. Gdy miała pół roku - wietrzna ospa, i to wyjątkowo łagodna. W wieku siedmiu miesięcy - ból ucha. Domyśliliśmy się tego, bo kwiliła i tarła ucho; przecież jeszcze nie mówiła. Woleliśmy nie ryzykować i wezwaliśmy lekarza - po raz pierwszy w jej życiu. Kiedy przyszedł, z Elly było już lepiej. Podskakiwała w łóżeczku i śmiała się. Pamiętam, że lekarz zawołał: "Jakie rozkoszne dziecko!" Ale wiem, że już wtedy to się zaczęło. Nie chorowała, ja też nie. Nikt z nas nigdy nie leżał w szpitalu. Ją zostawiliśmy tylko raz, kiedy miała dziewięć miesięcy, a potem jeszcze tylko na weekend. W sytuacji impasu szukamy wyjaśnień mniej oczywistych - zdarzeń i przeżyć, które uszły naszej uwagi, ale po pewnym czasie objawiają swoją rzeczywistą treść. Kiedyś któreś z dzieci wiozło ją w wózku. 27 Koło utknęło w dziurze, a Elly wypadła, uderzając się w głowę. Może wtedy? Od razu ją podniosłam, była przytomna, płakała wniebogłosy, ale nawet na mnie nie spojrzała. Potem była jeszcze podróż - latem, miesiąc po jej pierwszych urodzinach, typowym kombi-safari, od przyjaciół do przyjaciół. Pierwsza część podróży upłynęła przyjemnie i spokojnie. Byliśmy w Rhode Island, gdzie zatrzymaliśmy się na tydzień, i właśnie zmierzaliśmy do Maine. W połowie trasy zrobiliśmy postój, zatrzymując się u studenta, który całą naszą szóstkę przenocował w pokoju w swoim pensjonacie: dwa łóżka, podłoga zasłana materacami, Elly w swoim samochodowym łóżeczku, które było już dla niej za małe. Nie lubiła go i płakała, więc prawie całą noc musiałam ją kołysać, choć zazwyczaj spała dobrze. Tym razem nikt się nie wyspał i podróż następnego dnia przypominała jeden z tych koszmarków, jaki każda rodzina od czasu do czasu musi przeżyć. Dzieci marudziły, kończyło nam się paliwo, do tego wywiało nam z samochodu pięcio-dolarowy banknot. Elly od samego początku była niespokojna; nie chciała zasnąć i przez pół drogi bardzo płakała. Dojechaliśmy na miejsce wykończeni, a następne trzy dni przesiedzieliśmy w domu z powodu wiejącego północno--wschodniego wiatru - zupełnie jak siódemka obcych sobie dzieciaków w niezbyt dużym salonie, które nie wiedzą, jak nawiązać kontakt. Elly ciągle marudziła. Jeszcze nie widziałam jej w takim stanie. Gdy się rozpogodziło, ruszyła na dwór i cichutko siedziała sobie w ogrodzie - kłopoty się skończyły. Więc może wtedy? Może ten nabity, wypełniony tydzień dał początek jej cofnięciu się w samotność? Wątpię. Przecież wszystko było w normie; nic takiego nie powinno wywołać u dziecka katastrofy psychicznej - o ile dziecko jest zdrowe. Lecz mimo wszystko odnotowuję to, tak samo zresztą jak wszystko, co pamiętam z tych pierwszych dwóch lat - różyczkę i upadek na głowę, a także to, że byłam matką-intelektualistką, która bynajmniej nie akceptowała bez reszty swojej kobiecej roli i wcale nie chciała kolejnego 28 dziecka. Stąd - albo skądkolwiek indziej - mogło przecież przyjść ewentualne wyjaśnienie, które z czasem pozwoliłoby rzucić światło na zawiłości równowagi metabolicznej dziecka czy na taniec elektronów w jego mózgu. Należy uwzględnić każdy ewentualny dowód, nie wyłączając tych, które mogłyby obrócić się przeciwko mnie. W miarę możliwości musimy odsłonić wszystkie fakty, jeśli ktoś kiedyś ma rozstrzygnąć, co w tym jest ważne, a co nie. Elly rosła, a choć staraliśmy się przypomnieć sobie wszystko po kolei, początku nie udało nam się uchwycić. Widzieliśmy, że mamy dziecko, które licząc dwadzieścia dwa miesiące, nie potrafi korzystać z toalety, nie umiała tego jednak również większość dzieci z sąsiedztwa. Nie chodziła, ale przecież pewien chłopczyk z naszej ulicy siadał w kojcu, jak należy, dopiero gdy skończył dwa lata. Nie umiała posługiwać się łyżeczką, za to jakże skutecznie jadła palcami. W repertuarze miała zaledwie kilka słów - lecz przecież nie wszystkie dzieciaki zaczynają mówić w jednym czasie, a rodzice takiego, które się spóźnia, dobrze wiedzą, że Einstein zaczął dopiero w wieku czterech lat. Rozmaite znaki, które teraz wydają się czytelne, wtedy łatwo tłumaczyliśmy indywidualnymi różnicami. Trudno przecież dzieci popędzać. Mało to razy mówiono mi, że tak przyzwyczaiłam się do wyjątkowo bystrych dzieci, że jak mam normalne, to wydaje mi się, że jest opóźnione? A Elly sprawiała wrażenie dziecka bystrego, o świetnej koordynacji, i zadowolonego. Zauważaliśmy więc różnice, ale nie przejmowaliśmy się, bo w ciągu dziesięciu lat naszego rodzicielstwa zdążyliśmy się przekonać, że fakty nie potwierdzają niepokojów i że dziecku sam niepokój może zaszkodzić bardziej niż to, czego on dotyczy. To, że zaczynamy myśleć o Elly jako o "trudnym" dziecku, dopiero do nas docierało. A tak łatwo się ją chowało, gdy miała czternaście miesięcy. Nie chodziła, a nawet nie raczkowała, więc bez problemu można było ją upilnować, choć i to właściwie nie było konieczne. Niezwykle ostrożna, uważała na 29 stopnie i krawędzie, rzadko upadała i krzywdy raczę, sobie nie robiła Wiedziałam, że nie zabierze się do otwierania butelek, nie poodkręca kurków, nie będzie się huśtać na taboretach. I przez jakiś czas cieszyłam się, że przy wszystkich moich zajęciach z pozostałymi dziećmi nie nadużywa mojej cierpliwości. Zadowolona raczkowała tu i tam, nigdy za daleko; lubiła sobie podrzemać, a kiedy się budziła, radośnie podskakiwała w łóżeczku Nie próbowała z niego wyjść, tak samo zresztą jak inne dzieci w jej wieku, a skoro mnie nie wołała, ja się nad niczym nie zastanawiałam. To była niezależność. Niewie e ode mnie chciała, ja też niewiele chciałam od niej. Była taka samowystarczalna, taka pogodna w tej swojej ograniczonej aktywności, że kwestia tych wszystkich konfliktów woli, do których dochodzi w przypadku dzieci aktywniejszych, me istniała Gdy skończyła trzynaście miesięcy, zaczęłam sadzać ją na nocnik - po śniadaniu, z ciastkiem w ręku, tak jak kiedyś Becky i Matta. Przez pierwszy tydzień była reakcja, potem me. Odpuściłam jej do czasu, "aż będzie gotowa". Jako matka czwórki dzieci, mogłam sobie pozwolić na pewien luz. Nie przypuszczałam, że "gotowa", nawet częściowo nie będzie jeszcze przez najbliższe cztery lata. Z tego, że samodzielnie me jadła łyżeczką, też nie robiłam żadnego problemu. Zachowywała się schludnie, a gdy wszystkie swoje posiłki zaczęła spożywać z nami przy stole, łatwiej było karmić ją przetartymi papkami, niż zdawać się na jej delikatne paluszki Podobnie popędzanie jej, by szybciej zaczęła chodzić, wydawało się nam zbędne Tak więc przy Elly żyło się łatwo - oczywiście do czasu gdy mniej więcej w połowie jej drugiego roczku stopniowo zaczęło do nas docierać, że tak łatwo wcale me będzie. Nie to, że się zmieniła. Tak samo jak przedtem nie absorbowała nas. Ale gdy dziecko ma niebawem skończyć dwa lata,