556

Szczegóły
Tytuł 556
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

556 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 556 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

556 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ISAAC Asimov Science Fiction Od redakcji Drodzy Pa�stwo! Oddajemy Warn do r�k pierwszy numer polskiej wersji j�zykowej ameryka�skiego czasopisma, sygnowanego nazwiskiem jednego z gigant�w gatunku SF. Witamy w �wiecie ISAACASIMOVS SCIENCE FICTION MAGAZINE! Nasze pismo r�ni� si� b�dzie nieco od wersji angloj�zycznej. Ka�dy polski numer skomponowany zostanie z kilku numer�w ameryka�skiego oryyna�u. Ze wzgl�du na specyfik� kulturow� ameryka�skiej literatury SF i gust tamtejszego czytelnika niekt�re z prezentowanych w miesi�czniku utwor�w bytyby dla Polaka mato czytelne i w sumie niezbyt interesuj�ce. Dlatego te�, opieraj�c si� na kilku naj�wie�szych numerach LAsfm, wybiera� b�dziemy pozycje najciekawsze, najbardziej aktualne, a jednocze�nie charakterystyczne dla �wiatowego pi�miennictwa tego gatunku. Krajowy czytelnik, otrzymuj�c utw�r z miesi�cznym czy dwumiesi�cznym zaledwie op�nieniem w stosunku do pojawienia si� dzie�a na rynku zachodnim, po raz pierwszy w Polsce b�dzie mia� mo�no�� Siedzenia na bie��co dokona� literackich �wiatowej czol�wki tw�rc�w fantastyki naukowej. Zasadniczy zr�b naszego pisma stanowi� b�d� teksty literackie. Znajdziecie tu pa�stwo plejad� autor�w najlepszych. Je�li kto� nie wierzy, niech po prostu przejrzy nazwiska zamieszczone w spisie tre�ci. W niniejszym numerze, opr�cz opowiadania samego JsaacAsimoYO, znajdziecie pa�stwo utw�r laureata ostatniej nagrody Nobla w kategorii opowiadania. Przejmuj�ca i nastrojowa historia opowiedziana przez Terry'ego Bissona powinna zadowoli� najwybredniejsze gusta. Mik� Resnick. Tego autora r�wnie� nie trzeba rekomendowa�. W obecnym numerze kapitalne opowiadanie nSetna zabawa ". Alternatywna historia przyg�d Teodora Roosvelta w Kongo w tysi�c dziewi��set dziesi�tym roku. W kolejnych edycjach naszego czasopisma, dalsze opowiadania o "alternatywnych prezydentach", pi�ra zar�wno samego Resnicka (Roos\'elt na froncie I Wojny �wiatowej) jak i innych pisarzy, np. Pat Catigan. Ciekawy spos�b interpretacji historii prezentuje dht�szy utw�r Kim Stanicy Robinson, a szerokie przestrzenie kosmiczne, kontakt, obcy, astronauci - mikropowie�� Thomasa Wylde. W grudniowym numerze nie mo�e naturalnie zabrakn�� tematu "bo�onarodzeniowego ". Tym zaj�� si� osobi�cie Gen Wolfe. Planujemy te� dzia� recenzji z ksi��ek, hor� b�d�. si� pokaza�y, b�d� poka�� na naszym rynku ksi�garskim. Tu okazja dla wydawc�w do prezentacji swoich dokona� czy zamierze� edytorskich. Ch�tnie b�dziemy promowa� dobr� literatur� science fiction. W tym numerze znajdziecie pa�stwo artyku� cenionego i kompetentnego krytyka literackiego, kt�ry snuje rozwadnia na temat tego, jak dosz�o do obecnej sytuacji na rynku ksi��ki fantastyczno-naukowej w Polsce i co z tego wynik�o. I to by by�o na tyle, jak mawia� profesor StanislawskL Mamy nadzieje, �e zach�ceni lektur� pierwszego numeru, si�gniecie Pa�stwo po nast�pne wydania ISAACASIMOVS SCIENCE FICTION MAGAZINE. Popolsku! REDAKCJA Mik� Resnick: Setna zabawa I. By�o to �smego stycznia roku 1910. O p�ocy dotarli�my do plac�wki w Kobe, gdzie spotka�o nas cieple przyj�cie ze strony okr�gowego pe�nomocnika rz�du i gdzie zastali�my z p� tuzina zawodowych my�liwych, poluj�cych na s�onie - ludzi, kt�rzy przewa�nie robi� pieni�dze na k�usownictwie, z nara�eniem �ycia zdobywaj�c ko�� s�oniow�. Ci k�usownicy s� niezwykle twardzi, gdy� ma�o jest zaj�� bardziej ryzykownych, bardziej niebezpiecznych oraz wymagaj�cych wi�cej odwagi, wytrzyma�o�ci i odporno�ci fizycznej ni� to, kt�rym si� trudni�. Na ka�dym kroku bowiem staj� oni twarz� w twarz ze �mierci�: kiedy grozi im choroba, kiedy nara�eni s� na ataki ze strony wojowniczych tubylczych plemion, czy te� kiedy stoj� oko w oko z ogromnymi zwierz�tami, na kt�re poluj�. Wszystko to wymaga nieustannego wysi�ku z ich strony, ogromnego wysi�ku, nadwer�aj�cego ich zdrowie i si�y. Teodor Roosevelt MY�LIWSKIE SZLAKI AFRYKI ... Kiedy zebrali�my si� wszyscy w moim namiocie i kiedy nalano ju� szampana ka�demu, z wyj�tkiem samego Roosevelta - kt�ry upiera� si� przy tym, �eby pi� tylko napoje bezalkoholowe, mimo �e jego syn, Kermit, poszed� za naszym przyk�adem - eksprezydent uni�s� sw�j kieliszek, wznosz�c toast "za k�usownik�w poluj�cych na s�onie w Enklawie Lado". Wypili�my, ale kilku z nas �artobliwie zaprotestowa�o przeciw tak obceso-wemu postawieniu sprawy. Wtedy on, zachowuj�c powag�, poprawi� si�, m�wi�c, �e pije "za �rodkowoafryka�skich gentlemen�w-poszukiwaczy przyg�d", bo '- jak stwierdzi� - taki tytu� nadano by nam za czas�w kr�lowej El�biety. Eksprezydent okaza� si� wi�c ch�opem na schwa�, cz�owiekiem o szczerym zami�owaniu do �ycia pod go�ym niebem, a jego sympatia dla naszego sposobu istnienia i zazdro�� w stosunku do nas w widoczny spos�b wzrasta�y w miar� up�ywu czasu. W ko�cu opu�ci� nasze towarzystwo - wida� jednak by�o, �e czyni to niech�tnie. Trzykrotnie podawa� mi r�k� na po�egnanie, trzykrotnie kieruj�c si� ku wyj�ciu, jednak za ka�dym razem - wys�uchawszy pocz�tku kolejnej historii o jakiej� przygodzie opowiadanej przez kt�rego� z ch�opc�w - decydowa� si� usi���, aby dowiedzie� si�, co zawiera kolejna stronica z ksi�gi naszego codziennego �ycia. Zach�cali�my go nawet, �eby porzuci� polityk� i przy��czy� si� do nas, �eby zrobi� co�, co przystoi tak wspania�emu bia�emu cz�owiekowi jak on. Obiecali�my mu tak�e, �e je�eli si� na to zdecyduje, to oddamy pod jego komend� oddia� zbrojny, kt�ry zajmie si� zorganizowaniem w Afryce �rodkowej polowa� i dzia�alno�ci pionierskiej, co, by� mo�e, poci�gnie za sob� zdarzenia o historycznej donios�o�ci Przypuszczam, �e propozycja ta poruszy�a go do g��bi. Du�o p�niej zwierzy� si� jednemu z przyjaci�, �e nigdy �aden dow�d czci i szacunku, z jakim si� w �yciu spotka�, nie zrobi� na nim 4 Mik� Resnick wi�kszego wra�enia i nie by� dla niego wi�ksz� pokus� ni� ta propozycja k�usownik�w z Enklawy Lado. John Boyes POSZUKIWACZE PRZYG�D Roosevelt, kieruj�cy si� ju� ku wyj�ciu z namiotu, przystan�� i odwr�ci� si� w stron� Boyesa. - Powiedzia� pan: oddzia� zbrojny? - zapyta� w zamy�leniu, podczas gdy z oddali dobieg�o porykiwanie lwa, kt�remu towarzyszy� maniakalny �miech dw�ch hien. - Tak, panie prezydencie - odpowiedzia� Boyes, wstaj�c. - Mog� panu obieca� co najmniej pi��dziesi�ciu ludzi takich jak my. Ich wygl�d b�dzie mo�e niezbyt zach�caj�cy, ale �aden z nich nie przestraszy si� pracy ani walki. I ka�dy, co do jednego, b�dzie w stosunku do pana lojalny. - Robi si� p�no, ojcze - zawo�a� Kermit, kt�ry ju� wyszed� z namiotu. - Id� sam - odpowiedzia� Roosevelt z roztargnieniem. - Ja przyjd� za par� minut. Odwr�ci� si� ponownie w stron� Boyesa. - Pi��dziesi�ciu? - zapyta�. - Tak jest, panie prezydencie. - Pi��dziesi�ciu ludzi mia�oby ujarzmi� ca�� Afryk� �rodkow�? - zamy�li� si� Roosevelt. Boyes potwierdzi� kiwni�ciem g�owy. - W�a�nie tylu. Tutaj jest nas siedmiu. Reszt� mo�emy zebra� w ci�gu dw�ch tygodni. - To bardzo kusz�ca propozycja - przyzna� Roosevelt, usi�uj�c powstrzyma� pe�en poczucia winy u�miech. - Gdybym z niej skorzysta�, m�g�bym znowu poczu� si� r�wnocze�nie ch�opcem i prezydentem. - Kongo wspaniale si� nadaje na prywatny teren �owiecki - powiedzia� Boyes. Eksprezydent milcza� przez chwil�. W ko�cu pokr�ci� pot�n� g�ow� i powiedzia�: - To si� nie da zrobi�. W ka�dym razie nie z oddzia�em sk�adaj�cym si� z pi��dziesi�ciu ludzi. - Ja te� my�l�, �e to si� nie uda - odrzek� Boyes. - Nie ma tu ani dr�g, ani telefon�w, ani telegrafu. - Roosevelt przerwa�, wpatruj�c si� w migocz�ce latarnie, kt�re o�wietla�y wn�trze namiotu. - A kolej doprowadzona jest tylko do Ugandy. - Nie ma te� dost�pu do morza - doda� Boyes uprzejmie, gdy tymczasem lew odezwa� si� ponownie, a stado hipopotam�w zacz�o porykiwa� w pobliskiej rzece. - Nie - powiedzia� Roosevelt stanowczo. - To si� po prostu nie da zrobi�. Pi��dziesi�ciu ludzi to za ma�o. A i pi�� tysi�cy te� nie wystarczy. SETNA ZABAWA - 5 Bpyes wyszczerzy� z�by w u�miechu. - Nie ma na to najmniejszej szansy. - Trzeba by� wariatem, �eby by� innego zdania - powiedzia� Roosevelt. - I ja tak my�l�, panie prezydencie - zgodzi� si� Boyes. Dla dodania wagi swym s�owom, Roosevelt pokiwa� g�ow�. - Trzeba by� kompletnym wariatem, kompletnym i nieuleczalnym. - Nie ma co do tego w�tpliwo�ci - powiedzia� Boyes, nie przestaj�c si� szeroko u�miecha�. - Wi�c kiedy zaczynamy7 - Jutro rano - odrzek� Roosevelt, odwzajemniaj�c wreszcie u�miech i b�yskaj�c bia�ymi z�bami. - I, s�owo daj�, b�dzie to setna zabawa. II. - Ojcze? Roosevelt siedz�cy na krze�le przed namiotem nie przerywa� sobie. Obserwowa� w�a�nie ptaki przez lornetk�. - Zas�aniasz mi krask� o liliowej piersi i par� �urawi koroniastych. Kermit nawet aie drgn��. Roosevelt od�o�y� w ko�cu lornetk� na stoj�cy obok stolik. Po czym wyci�gn�� notatnik i zacz�� zapami�tale w nim gryzmoli�. - S� tu wspania�e mo�liwo�ci obserwacji ptak�w - powiedzia�, wci�gaj�c krask� i �urawie na swoj� list�. - Tylko dzisiaj uda�o mi si� ju� zaobserwowa� trzydzie�ci cztery gatunki. A przecie� nie zd��yli�my jeszcze zje�� �niadania.- Podni�s� g�ow� i spojrza� na syna. - Bardzo lubi� te ch�odne ugandyjskie noce i poranki. Przypominaj� mi Yellowstone. Mam-nadziej�, �e dobrze spa�e�? - Tak, dobrze. - Wspania�y tu klimat - powiedzia� Roosevelt. - Po prostu cudowny! - Ojcze, je�eli pozwolisz, chcia�bym przez chwil� z tob� pom�wi�. Roosevelt z wielk� pieczo�owito�ci� umie�ci� notatnik w kieszeni na piersi. - Oczywi�cie - odrzek�. - O czym chcia�by� porozmawia�? Kermit rozejrza� si� woko�o, znalaz� sobie drugie p��cienne krzes�o, przyni�s� je, postawi� obok krzes�a ojca i usiad�. - Ca�e to przedsi�wzi�cie to chyba nieporozumienie. Roosevelt wygl�da� na ubawionego. - Taki jest tw�j pogl�d, do kt�rego doszed�e� po g��bokim namy�le? - Jeden cz�owiek nie zdo�a ucywilizowa� kraju wielko�ci po�owy Stan�w Zjednoczonych - m�wi� datej Kermit - nawet je�eli tym cz�owiekiem jeste� ty. - Kiedy mia�em dwana�cie lat, najlepsi na ca�ym �wiecie lekarze stwierdzili, �e b�d� mi�� przez ca�e �ycie niedowag� i sk�onno�� do chor�b - odpowiedzia� na to Roosevelt. - Tymczasem ja w wieku lat dziewi�tnastu zdoby�em mistrzostwo Harvardu w boksie jako bokser wagi lekkiej. - Wiem o tym, ojcze. - Nie przerywaj. M�wiono mi, �e nigdy nie b�d� w stanie napisa� jednego 6 Mik� Resnick poprawnego zdania. Tymczasem ja napisa�em dwadzie�cia ksi��ek, z kt�rych cztery okaza�y si� bestsellerami. M�wiono mi, �e �wiat polityki to nie jest miejsce dla cz�owieka m�odego, tymczasem ja, maj�c lat dwadzie�cia cztery, by�em ju� przewodnicz�cym Izby Ustawodawczej stanu Nowy Jork. M�wiono mi, �e na zachodzie kraju nigdy nie zapanuj� rz�dy prawa ani porz�dek, * tymczasem ja pojecha�em tam i sam, bez niczyjej pomocy, pojma�em trzech uzbrojonych morderc�w na terenie Bad Lands1 w Dakocie. Przerwa� na chwil�. - Nawet moi Rough Riders2 byli zdania, �e nie zdo�amy zdoby� Wzg�rza San Juan, a ja je zdoby�em. - Popatrzy� na syna przeci�gle. - Wi�c b�d� �askaw nie informowa� mnie, czego nie b�d� w stanie przeprowadzi�. - Ale to przedsi�wzi�cie r�ni si� od wszystkiego, co dotychczas robi�e�. - Kermit upiera� si� przy swoim. - To najlepszy pow�d, �eby si� za nie wzi�� - odpowiedzia� Roosevelt, z zadowoleniem ukazuj�c z�by w u�miechu. - Ale... - Eksprezydent to kto�, kto ma siedzie� w fotelu bujanym i pokazywa� si� tylko na paradach, tak? Mam pi��dziesi�t jeden lat i nie zamierzam jeszcze i�� na emerytur�. A taka okazja mo�e si� nie powt�rzy�. - Jego wzrok pobieg� ku zachodowi, w stron� Konga. - Pomy�l tylko: ponad p� miliona mil kwadratowych i na tym ogromnym obszarze �yj� jedynie zwierz�ta, dziku-si i paru misjonarzy. Brytyjczykom, Francuzom, Portugalczykom, a tak�e Belgom'! W�ochom dana ju� by�a szansa dzia�ania na tym kontynencie. I dlatego przynajmniej jednym pa�stwem w Afryce powinien zaj�� si� kto�, kto wprowadzi w nim post�p, przynosz�c ameryka�sk� technologi�, ameryka�sk� demokracj� i ameryka�skie warto�ci. My, "Amerykanie, jeste�my ras� stworzon� do �ycia na otwartych przestrzeniach, na terenach pogranicza. Kto wi�c jest bardziej powo�any do cywilizowania jeszcze jednego takiego terenu? Tu przerwa�, wyobra�aj�c sobie przysz�o��, kt�ra dla niego by�a r�wnie oczywista jak tera�niejszo��. - Pomy�l te� o bogactwach naturalnych! Zamienimy ten kraj w nasz protektorat i damy mu klauzul� uprzywilejowania w stosunkach handlowych. Z drewna, kt�re si� tu znajduje, mo�na zbudowa� trzydzie�ci milion�w dom�w. A kiedy wytniemy puszcz�, stworzymy tu farmy i miasta. Powt�rzymy histori� Ameryki, tylko bez niewolnictwa, bez wymordowywania rdzennej ludno�ci i ' bez krwawych rzezi dokonywanych na bizonach. Histori� naszego kraju potraktuj� niejako wzorzec, od kt�rego ma nie by� odst�pstwa, ale jako najog�lniejszy plan i wyci�gn� wnioski z b��d�w, jakie pope�nili�my w przesz�o�ci. - Ale�, Ojcze, ten kraj to n i e j e s t druga Ameryka - powiedzia� Kermit. - Jest to surowy i dziki kraj zamieszka�y przez setki plemion, kt�rym na podstawie do�wiadcze� biafy cz�owiek kojarzy si� wy��cznie z niewolnictwem. SETNA ZABAWA 7 - Z pewno�ci� wi�c b�d� uszcz�liwione, maj�c do czynienia z bia�ym, kt�ry chce te krzywdy naprawi�. - Na twarzy Roosevelta pojawi� si� u�miech �wiadcz�cy jak pewny siebie by� w tym momencie eksprezydent. - A co ze stron� prawn� tego przedsi�wzi�cia? - nie ust�powa� Kermit. - Kongo jest przecie� koloni� belgijsk�. - Belgowie mieli ju� swoj� szans�. A to, �e z niej skorzystali przynios�o op�akane skutki. - Roosevelt przerwa� na chwil�, po czym doda�: - Pozw�l, �e ja si� b�d� tym martwi�. Wygl�da�o na to, �e Kermit, kt�ry chcia� na ten temat dyskutowa�, zda� sobie spraw� z bezowocno�ci dalszego sporu. - Dobrze - powiedzia� z westchnieniem. - Czy chcia�e� pom�wi� o czym� jeszcze? - Tak - odrzek� Kermit. - Co wiesz o tym Boyesie? - Ten cz�owiek to prawdziwy pionier - brzmia�a pe�na podziwu odpowied�. - Powinien by� si� urodzi� Amerykaninem. Kermit pokr�ci� g�ow�. - Ten cz�owiek to nicpc�. - Do takiego wniosku doszed�e� po jednym wieczorze sp�dzonym w jego namiocie przy dobrym jedzeniu i winie? - Nie, ojcze. Podczas gdy ty spacerowa�e� dzi� rano i obserwowa�e� ptaki, ja pogada�em sobie o nim z kilkoma jego kompanami. Wydawa�o im si�, �e go chwal� i �e to co mi opowiadaj�, zaimponuje mi. Tymczasem to, co us�ysza�em, pozwoli�o mi wyrobi� sobie w�a�ciwe poj�cie o nim. - A co takiego us�ysza�e�? - spyta� Roosevelt. - Bez przerwy popada w konflikty, to z prawem, to z armi� brytyjsk�, to znowu z Urz�dem do Spraw Kolonii. - Kermit przerwa�. - Dwa razy usi�owano go deportowa� z Afryki Wschodniej. Wiedzia�e� o tym? - Oczywi�cie - odrzek� Roosevelt. Nagle u�miechn�� si� szeroko i wskaza� ma�� ksi��eczk�, lez�c� na stole obok lornetki. - Sp�dzi�em wi�ksz� cz�� nocy na czytaniu jego pami�tnik�w. To niezwyk�y cz�owiek! - A wi�c wiesz, �e Brytyjczycy aresztowali go za... - tu Kermit zacz�� szuka� w�a�ciwego s�owa. - Rozb�j. Kermit kiwn�� g�ow�. - W�a�nie. - A czy wiesz, co to znaczy? - spyta� jego ojciec. - Nie - przyzna� Kermit. - W tym konkretnym wypadku znaczy to, �e zawar� on traktat z plemieniem Kikuju, sk�aniaj�c je do zgody na osadnictwo bia�ych na jego w�asnym terytorium, a to spowodowa�o, �e kto� wysoko postawiony w Zarz�dzie Kolonii uzna�, �e pan Boyes uzurpuje sobie prawo do wchodzenia w jego kompe- 8 Mik� Resnick tencje. - Roosevelt parskn�� �miechem. - Wys�ano wi�c oddzia� sk�adaj�cy si� z sze�ciu ludzi na terytorium plemienia Kikuju, �eby zaaresztowa� Boyesa. Okaza�o si� jednak, �e jego otacza pi�� tysi�cy uzbrojonych wojownik�w. Poniewa� �aden z tych sze�ciu �o�nierzy nie mia� wielkiej ochoty wdawa� si� w nier�wn� walk�, Boyes zgodzi� si� pomaszerowa� do Mombasy z w�asnej woli. - Roosevelt przerwa� na chwil� pokazuj�c z�by w u�miechu. - Kiedy wkroczy� do s�du na czele pi�ciu tysi�cy Kikujus�w, spraw� natychmiast wycofano. - Roze�mia� si� g�o�no. - Przecie� to historia �ywcem wzi�ta z naszego Dzikiego Zachodu. - S� te� i inne historie, ojcze - powiedzia� Kermit. - Mniej smakowite ni� ta. - To dobrze - odrzek� Roosevelt - bo dzi�ki temu b�d� mia� o czym z nim rozmawia� podczas podr�y do Konga. - Wiesz oczywi�cie, �e jest on tak zwanym Bia�ym Kr�lem plemienia Kikuju? - A ja jestem honorowym wodzen Indian. Mamy wi�c wiele wsp�lnego. - Nie macie ze sob� nic wsp�lnego - zaprotestowa� Kermit. - Ty pomaga�e� naszym Indianom, a Boyes zosta� kr�lem wskutek oszustwa i zdrady. - Wkroczy� do dzikiego kraju, do kt�rego bia�y cz�owiek nie mia� do tej pory wst�pu i w przeci�gu dw�ch lat zosta� kr�lem ca�ego narodu Kikuju. Takiego w�a�nie cz�owieka potrzeba mi teraz. Z nim dokonam tego, czego mam zamiar dokona�. - Ale, ojcze... - Tak, synu, ten kraj jest surowy i dziki, a ja zabieram si� do dzie�a, kt�remu nie podo�aj� ludzie boja�liwi ani s�abi - powiedzia� Roosevelt stanowczo. - Boyes to cz�owiek, jakiego mi potrzeba. - I nie musz zamiaru przemy�le� tego jeszcze raz? Roosevelt pokr�ci� g�ow�. - Uwa�am spraw� za zamkni�t�. Kermit popatrzy� na ojca przez d�u�sz� chwil�, po czym westchn��, uznaj�c si� za pokonanego. - Co mam powiedzie� mamie? - Edith mnie zrozumie - powiedzia� Roosevelt. - Zawsze mnie rozumia�a. Powiedz jej, �e skoro tylko b�d� mia� odpowiedni dom dla ca�ej rodziny, sprowadz� j� tutaj. Nagle u�miechn�� si� znowu. - By� mo�e powinni�my natychmiast �ci�gn�� tu twoj� siostr� Alice. W razie, gdyby tubylcy stawiali nam op�r, b�dzie mog�a zastraszy� ich do tego stopnia, �e si� nam natychmiast podporz�dkuj� - tak jak zwykle zastrasza�a moj� rad� ministr�w. - Ja m�wi� powa�nie. - Ja te�, synu. Ameryka nigdy nie mia�a imperium. I nie chce go mie�. SETNA ZABAWA 9 Aleja uczyni�em j� �wiatowym mocarstwem. A teraz je�eli tylko oka�e si�, �e jestem w stanie poszerzy� jej wp�ywy i obj�� nimi kontynent, na kt�rym jeszcze nie mieli�my okazji si� zadomowi�, uznam to za sw�j obowi�zek. - No i b�dzie to �wietna zabawa - podsun�� Kermit domy�lnie. Roosevelt znowu u�miechn�� si� szeroko. - Zabawa b�dzie setna! Kermit popatrzy� na ojca przez chwil�. - Skoro nie mog� ci tego przedsi�wzi�cia wyperswadowa�, pozw�l, �e ci b�d� towarzyszy�. Roosevelt pokr�ci� g�ow�. - Kto� musi dopilnowa�, �eby nasze trofea dotar�yzgodnie z planem do Muzeum Afryka�skiego. A poza tym, je�eli obaj zostaniemy w tym kraju, to dziennikarze nabior� pewno�ci, �e straci�em �ycie w czasie safari. Musisz wraca� i opowiedzie� im o dziele, kt�re tutaj rozpocz��em. - Nagle zmarszczy� brwi. - Musisz te� porozumie� si� z redaktorem w wydawnictwie Scribnera i powiedzie� mu, �e r�kopis ksi��ki o safari zostanie dostarczony z pewnym op�nieniem. Zaczn� j� pisa�, gdy tylko rozbijemy staty ob�z. - Tu znowu przerwa�. - I jeszcze jedno. Dzi� rano kiedy jeszcze spa�e�, da�em kilka list�w panu Cunninghamowi, kt�ry b�dzie ci towarzyszy� w dalszej podr�y. Chc�, �eby� wys�a� te listy, kiedy znajdziesz si� w Stanach. Im wcze�niej sprowadzimy tu in�ynier�w i ci�ki sprz�t, tym lepiej. - Ci�ki sprz�t? ,- Oczywi�cie. Musimy wyr�ba� du�e po�acie puszczy i zbudowa� kolej. Wspania�y szpak podszed� odwa�nie do namiotu, w kt�rym mie�ci�a si� jadalnia. Szuka� resztek jedzenia. Roosevelt natychmiast wyci�gn�� notes i zacz�� w nim co� pisa�. - Kongo le�y w samym �rodku kontynentu - zauwa�y� Kermit. - B�dzie wi�c bardzo trudno dowie�� z wybrze�a ci�ki sprz�t. - Bzdura - wy�mia� go Roosevelt. - Brytyjczycy rozmontowywali parowce, transportowali je w kawa�kach i sk�adali z powrotem na Jeziorze Wiktorii i Jeziorze Niasa. Czy chcesz powiedzie�, �e Amerykanie, kt�rzy zbudowali Kana� Panamski i pokryli kontynent sieci� kolei, nie znajd� sposobu na to, �eby przewie�� do Kongo buldo�ery i traktory? - Przerwa� na chwil�. - Dopilnuj tylko, �eby te listy dosz�y do adresat�w. Reszta zrobi si� sama. W tym momencie podszed� do nich Boyes. - Dzie� dobry, panie Boyes - powita� go Roosevelt weso�o. - Jeste�my gotowi do drogi? - Mo�emy zwija� ob�z w ka�dej chwili, panie prezydencie, kiedy tylko pan sobie �yczy - powiedzia� Boyes. - Tylko �e jeden z naszych tubylc�w m�wi, �e pi�� mil st�d widzia� s�onia-samca nosz�cego co najmniej sto trzydzie�ci funt�w po ka�dej stronie �ba. - Naprawd�? - spyta� Roosevelt, wstaj�c z miejsca w podnieceniu. - Czy jest tego pewien? W Kenii nigdy nie widzia�em k��w takiej wielko�ci. 10 MikeResnick - Ten boy rzadko si� myli - odrzek� Boyes. - M�wi, �e staremu samcowi towarzysz� trzy albo cztery m�ode i �e id� na po�udniowy wsch�d. Gdyby�my poszli w tym kierunku - wskaza� palcem such�, poro�ni�t� gdzie niegdzie akacjami sawann� po drugiej stronie rzeki - to na przestrzeni oko�o trzech mil mogliby�my je dogoni�. - A mamy na to do�� czasu? - zapyta� Roosevelt, bez powodzenia usi�uj�c ukry� podniecenie. Boyes u�miechn�� si�. - Panie prezydencie, Kongo od milion�w lat czeka na cz�owieka, kt�ry mu przyniesie cywilizacj�. Nie s�dz� wi�c, �e nie mo�e poczeka� o jeden dzie� d�u�ej. Roosevelt odwr�ci� si� w stron� syna. U�cisn�� mu r�k�. - Szcz�liwej podr�y, Kcrmit. Je�eli upoluj� tego s�onia wy�l� jego k�y w �lad za tob�. - Do widzenia, ojcze. Roosevelt u�ciska� syna, a potem poszed� po strzelb�. - Nie martw si�, synu - odezwa� si� Boyes, widz�c zatroskanie m�odego cz�owieka. - B�dziemy si� ojcem dobrze opiekowa�. Kiedy si� znowu spotkacie, b�dzie kr�lem Konga. - Prezydentem - poprawi� go Kermit. - Niech b�dzie, �e prezydentem - odrzek� Boyes, wzruszaj�c ramionami. III. Roosevelt dogoni� s�onia w ci�gu sze�ciu godzin, a podej�cie go i upolowanie zaj�o mu nast�pn� godzin�. Przez pozosta�� cz�� dnia jego ludzie odejmowali s�oniowi k�y i - na jego pro�b� - odwozili blisko trzysta funt�w mi�sa do tragarzy, kt�rzy zostali z Kermitem. Tego dnia by�o wi�c za p�no na rozpoczynanie podr�y do Konga, ale tu� po wschodzie s�o�ca nast�pnego ranka ca�a ich niewielka gromadka wyruszy�a w drog�. Sawanna stopniowo zmieni�a si� w puszcz� i w ko�cu, po sze�ciu dniach podr�y, dotarli do G�r Ksi�ycowych. - Jest pan we wspania�ej formie, panie prezydencie - zauwa�y� Boyes, kiedy rozbijali pierwszy ob�z na naturalnej polanie nad matym, czystym strumieniem na wysoko�ci oko�o sze�ciu tysi�cy st�p. - W zdrowym ciele zdrowy duch - odpowiedzia� Roosevelt. - Nie op�aca si� lekcewa�y� �adnego z nich. - Jednak - m�wi� dalej Boyes - gdy przejdziemy te g�ry, postaramy si� chyba znale�� jakie� uodpornione konie. - Uodpornione? - To znaczy takie, kt�re zosta�y uk�szone przez much� tse-tse i prze�y�y - odpowiedzia� Boyes. - Po wyzdrowieniu s� odporne na chorob�. Ka�dy z nich jest tu wart tyle z�ota, ile sam wa�y. - Gdzie ich b�dziemy szuka� i ile kosztuj�? SETNA ZABAWA 11 - Maj� je na pewno �o�nierze belgijscy - odrzek� Boyes beztrosko. - A co do ceny, to b�d� nas kosztowa�y dwie albo trzy kule. - Nie rozumiem. Boyes u�miechn�� si�, szczerz�c z�by. - Upolujemy par� s�oni i wymienimy ko�� s�oniow� na konie. - Jest pan bardzo zaradny, panie Boyes - skomentowa� to Rooscvel, u�miechaj�c si� z uznaniem. - W tym kraju bia�y jest albo zaradny, albo martwy - odpowiedzia� Boyes. - Z pewno�ci�. Roosevelt patrzy� z zachwytem na liczne ptaki i ma�py, od kt�rych roi�o si� mi�dzy ga��ziami drzew otaczaj�cych polan�. - Pi�knie tu - zauwa�y�. - Przyjemne dni, rze�kie noce, �wie�e powietrze, czysta bie��ca woda i pe�no zwierzyny. Cz�owiek m�g�by tu sp�dzi� cale �ycie. - Tak, niejeden cz�owiek m�g�by tu zosta� na zawsze - powiedzia� Boyes. - Ale nie tacy ludzie jak my. - No tak - zgodzi� si� Roosevelt. - My nie mo�emy. - Jednak - ci�gn�� dalej Boyes - nic nie stoi na przeszkodzie, �eby�my sp�dzili tu dwa czy trzy dni. Mamy si� spotka� z naszymi lud�mi po drugiej stronie g�r, ale przyb�d� oni na miejsce nie wcze�niej jak za tydzie� albo dziesi�� dni. Zanim informacja o naszym przedsi�wzi�ciu dotrze do kogo trzeba w Enklawie Lado, musi up�yn�� troch� czasu. - �wietnie - powiedzia� Rosevelt. - Dzi�ki temu b�d� m�g� troch� popisa�. - Przerwa�, a po chwili spyta�: - A gdzie chce pan rozbi� m�j namiot? - Gdzie pan sobie �yczy, panie prezydencie. - Jak najbli�ej strumienia - odpar� Roosevelt. - Kiedy si� obudz�, b�d� mia� pi�kny widok. - Nic nie stoi temu na przeszkodzie - powiedzia� Boyes. - Nie zauwa�y�em tu krokodyli ani hipopotam�w. Wyda� kr�tki rozkaz tubylcom, wskazuj�c im miejsce, o kr�rym m�wi� Roosevelt. - Prosz� dopilnowa�, �eby przed namiotem by�a flaga ameryka�ska - powiedzia� eksprezydent - no i �eby wniesiono do namiotu ksi��ki. - Panie prezydencie, dw�ch boy�w zajmuje si� wy��cznie noszeniem pa�skich ksi��ek. Czy nie mogliby�my, zwijaj�c ob�z przed wyruszeniem w g��b kraju, troch� tych ksi��ek zostawi�? Roosevelt pokr�ci� g�ow� przecz�co. - O tym w og�le nie mo�e by� mowy. Bez dost�pu do literatury cz�owiek jest ca�kiem zagubiony. Kiedy zabraknie nam ludzi, zostawimy moj� strzelb�, a ten, co ni�s� bro� poniesie jedn� skrzynk� z ksi��kami. Boyes u�miechn�� si�. - Nie b�dzie takiej potrzeby, panie prezydencie. Tak tylko pyta�em. 12 Mik� Resnick - To dobrze - odpar� Roosevclt z u�miechem. - A tak mi�dzy nami m�wi�c, bez winchestera czu�bym si� tak samo zagubiony jak bez ksi��ek. - Doskonale pan sobie z nim radzi. - Jestem tylko zdolnym amatorem - odpowiedzia� Roosevelt. - Panu, zawodowemu my�liwemu, nic dor�wnuj�. Boyes roze�mia� si� na to. - Ale� ja nie jestem �adnym zawodowcem. - Jednak, kiedy si� poznali�my, polowa� pan na s�onie, zdobywaj�c ko�� s�oniow�. - Pr�bowa�em tylko powi�kszy� swoje konto bankowe - odrzek� Boyes. - Ko�� s�oniowa to �rodek do tego celu. Karamojo Beli czy te� pa�ski przyjaciel Selous, to s� prawdziwi my�liwi. Ja jestem tylko przedsi�biorc�. - Niech pan nie b�dzie taki skromny, John - powiedzia� Roosevelt. - Zdo�a� pan zgromadzi� ca�kiem spor� ilo�� ko�ci s�oniowej. Nie dokona�by pan tego, nie b�d�c my�liwym. - Czy chce pan wiedzie� jak naprawd� j� zdoby�em? - zapyta� Boyes szczerz�c z�by w u�miechu. - Oczywi�cie. - Ot� nie umiem wcale tropi� zwierzyny. Zatrzyma�em si� wi�c w brytyjskiej plac�wce granicznej, o�wiadczy�em, �e boj� si� s�oni i da�em sta�ni-kom granicznym kilka funt�w, �eby zaznaczyli mi na mapie gdzie s�onie si� gromadz�, bo chc� je omin��. Roosevelt wybuchn�� serdecznym �miechem. - Ale kiedy ju� pan znalaz� stada, musia� pan przecie� wiedzie�, co robi�. Boyes wzruszy� ramionami. - Poszed�em po prostu tam, gdzie nie by�o �adnej konkurencji. - My�la�em, �e Enklawa Lado roi si� od my�liwych. - Nie w tych miejscach, gdzie trawa jest tak wysoka, �e si�ga do ramion - odrzek� Boyes. - W takiej trawie bardzo trudno jest wycelowa�. No i wycofa� si� w razie, gdyby s�onie zacz�y szar�owa�. - To jak pan polowa� w takich warunkach? - Stawa�em na ramionach tragarza. Przypominaj�c sobie to, Boyes parskn�� �miechem. Z pocz�tku u�ywa�em 475, ale szarpni�cie by�o tak silne, �e za ka�dym razem spada�em. Dlatego w ko�cu zdecydowa�em si� na lee-enfieid 303. - Jest pan cz�owiekiem o licznych talentach, John. Perski s�owik o ��tym upierzeniu pod ogonem, �mielszy ni� jego towarzysze, wyl�dowa� nagle na polanie, �eby przyjrze� si� dok�adniej rozbijaniu namiot�w. - Pi�kny ptak - zauwa�y� Roosevelt, wyci�gaj�c notes i zapisuj�c czas i miejsce spotkania z nim. - I g�os ma przecudowny. - �wietny z pana obserwator ptak�w, panie prezydencie - zauwa�y� Boyes. - Ornitologia to moja pierwsza mi�o�� - odpowiedzia� Roosevelt. - Pierwsz� monografi� ornitologiczn� opublikowa�em, kiedy mia�em czterna�cie lat. - Przerwa� na chwil�. - Bardzo d�ugo my�la�em, �e b�d� zajmowa� si� ornitologi� i wypychaniem zwierz�t, ale w ko�cu okaza�o si�, �e �udzi� interesuj� mnie bardziej ni� zwierz�ta. - U�miechn�� si�. - Albo �e bardziej ni� one potrzebuj� przyw�dcy. - W takim razie jeste�my we w�a�ciwym miejscu - powiedzia� Boyes. - My�l�, �e w�a�nie Kongo bardziej ni� wi�kszo�� innych kraj�w potrzebuje przyw�dcy. - Dlatego tu jeste�my - zgodzi� si� Roosevelt. - My�l� te�, �e nadszed� ju� czas na to, �eby�my zacz�li m�wi� bardziej konkretnie. Dotychczas operowali�my tylko og�lnikami. Kiedy spotkamy si� z lud�mi, b�dziemy musieli im przedstawi� okre�lony plan dzia�ania. - Przerwa�, a po chwili zaproponowa�: - Sp�jrzmy jeszcze raz na map�. Boyes wyj�� map� z kieszeni i rozwin�� j�. - To na nic - powiedzia� Roosevelt, usi�uj�c studiowa� map�, kt�ra trzepota�a na wietrze. - Musimy mie� st�. Boyes kaza� tubylcom przynie�� st� i dwa krzes�a. W chwil� p�niej obaj siedzieli obok siebie, a przed nimi le�a�a mapa przytrzymywana czterema kamykami. - Gdzie jeste�my? - zapyta� Roosevelt. - Mniej wi�cej tutaj, panie prezydencie - odrzek� Boyes, wskazuj�c miejsce na mapie. - G�ry oddzielaj� Kongo od Ugandy. Z pocz�tku wszystkie nasze dzia�ania b�dziemy musieli prowadzi� we wschodniej cz�ci kraju. - Dlaczego? - spyta� Roosevelt. - Gdyby�my dotarli tutaj - wskaza� miejsce usytuowane bardziej w �rodku - mieliby�my dost�p do rzeki Kongo. - To by by�o niepraktyczne - odrzek� Boyes. - Przewa�aj�ca liczba plemion mieszkaj�cych na wschodzie kraju zna suahili, a suahili to jedyny j�zyk aftyka�ski, kt�rym m�wi wi�kszo�� naszych ludzi. Je�eli posuniemy si� dalej w g��b kraju, spotkamy si� z ponad dwustoma dialektami; na dodatek jedynym cywilizowanym j�zykiem, jakim ktokolwiek m�wi na tych terenach jest francuski, a nie angielski. - Rozumiem - powiedzia� Roosevelt. Przerwa�, zastanawiaj�c si� nad t� informacj�, po czym znowu spojrza� na map�. - No, a gdzie ko�czy si� Kolej Wschodnioaftyka�ska? - Tutaj - pokaza� mu Boyes. - W Kampali, mniej wi�cej w �rodku Ugandy. - B�dziemy wi�c musieli zbudowa� oko�o trzystumilowy albo nawet d�u�szy odcinek linii kolejowej lub drogi, tak �eby dotar�a ona do bazy usytuowanej we wschodniej cz�ci Konga. - To bardzo ambitne zadanie, panie prezydencie - powiedzia� Boyes z pow�tpiewaniem. - A jednak b�dziemy musieli to zrobi�. Inaczej nie zdo�amy sprowadzi� 14 Mik� Resnick potrzebnego sprz�tu. - Roosevclt obr�ci� si� ku Boyesowi. - Wida� po pa�skiej minie, John, �e ma pan jakie� w�tpliwo�ci. - To mo�e potrwa� cale lata. Nie bez przyczyny przecie� Kolej Wschodnioafryka�ska nazywana jest Wariacka Lini�. Roosevelt u�miechn�� si�, by� pewny siebie. - To jest wariacka Linia dlatego, �e tylko wariat wydaje tysi�c funt�w na zbudowanie jednej mili tor�w. Co jak co, ale koleje to Amerykanie budowa� umiej�. Zbudujemy t� kolej dziesi�� razy taniej i pi��dziesi�t razy szybciej. - Je�eli zaczniecie budowa� w Kampali, to kolej b�dzie musia�a biec przez G�ry Ksi�ycowe - zauwa�y� Boyes. - Przeprowadzili�my lini� przez G�ry Skaliste prawie p� wieku temu - powiedzia� Roosevelt, po czym zmieni� temat. - A teraz interesuje mnie co innego: czy s� we wschodniej cz�ci kraju jakie� wi�ksze miasta? Gdzie jest Stanleyville? - Je�eli wzi�� pod uwag� intensywno�� stosunk�w handlowych ze wschodnim Kongiem, to jest ona taka, �e Stanleyville mog�oby r�wnie dobrze by� na innej planecie - odrzek� Boyes. - Wi�kszo�� osiedli belgijskich jest usytuowana wzd�u� rzeki Kongo - pokaza� rzek� na mapie - kt�ra, jak pan widzi, nie p�ynie przez terytorium wschodnie. Nie ma ani kolei, ani rzek, ani dr�g, kt�re ��czy�yby sektor wschodni z osiedlami. - Przerwa� na chwil�. - Z pocz�tku mo�e to nam przynie�� korzy��, bo informacja o tym, co w tej cz�ci kraju robimy, prawdopodobnie nie dotrze do Belg�w przed up�ywem kilku miesi�cy. - Co wi�c jest na wschodzie? Boyes wzruszy� ramionami. - Zwierz�ta i dzicy. - Zostawimy zwierz�ta w spokoju, a zajmiemy si� doskonaleniem dzikich - powiedzia� Roosevelt. - Jak nazywa si� najwi�ksze plemi� na tych terenach? - Mangbetu. - Wie pan co� o nim? - Tylko tyle, �e jest tak wojownicze jak Masajowie i Zulusi, i �e podbi�o wi�kszo�� innych plemion. - Tu przerwa�. - A poza tym s� to podobno ludo�ercy. - Tego b�dziemy musieli ich oduczy� - powiedzia� Roosevelt i znowu u�miechn�� si� do Boyesa. - Nie mo�na przecie� dopu�ci�, �eby po�erali zarejestrowanych wyborc�w. - Zw�aszcza republikan�w - domy�li� si� Boyes, parskaj�c �miechem. - Zw�aszcza republikan�w - zgodzi� si� Roosevelt. Po chwili zapyta�: - Czy maj� du�e do�wiadczenie w handlu z bia�ymi? - Belgowie trzymaj� si� od nich z daleka - odpowiedzia� Boyes - bo zabili pierwszych kilku urz�dnik�w pa�stwowych, kt�rzy z�o�yli im wizyt�. SETNA ZABAWA 15 - Trzeba wi�c przypuszcza�, �e nie o�d� reagowali pozytywnie na nasze pokojowe pr�by nawi�zania rozm�w. - My�l�, �e trzeba to przyj�� za pewnik. - W takim razie mo�e wykorzystamy pa�skie umiej�tno�ci, John? - powiedzia� Roosevelt. - W ko�cu Kikujusi te� okazywali wrogie nastawienie do bia�ych, kiedy pan przyby� do ich kraju. - Tam sytuacja by�a inna - wyja�ni� Boyes. - Kikujusi prowadzili wojny mi�dzy sob�, a ja po prostu odda�em siebie i swoj� bro� do dyspozycji jednego ze s�abszych klan�w i doprowadzi�em do tego, �e nie m�g� si� on beze mnie obej��. Skoro si� zorientowali, �e moja pomoc by�a czynnikiem decyduj�cym o losach bitwy, zdali sobie te� spraw�, �e bez tej pomocy zostaliby zmasakrowani. B�agali mnie wi�c, �ebym ich nie opuszcza�. A p�niej stopniowo przy��cza�y si� do nas inne klany i w ko�cu zjednoczyli�my ca�y kiku-juski nar�d. - Przerwa� na chwil�, a potem ci�gn�� dalej: - Plemi� Mangbe-tu natomiast jest zjednoczone i w�tpi�, czy chcia�oby, �eby�my my wtr�cali si� w jego sprawy. - Popatrzy� w zamy�leniu na Roosevelta. - A poza tym jest jeszcze jeden problem. - Jaki? - Nie przyby�em na terytorium Kikujus�w z zamiarem przyniesienia im cywilizacji. Kolej Wschodnioafryka�ska potrzebowa�a wtedy �ywno�ci dla dwudziestu pi�ciu tysi�cy kulis�w, kt�rzy j� budowali, a ja chcia�em znale�� tanie �r�d�o takiej �ywno�ci, �eby j� jej odsprzedawa�. Pr�bowa�em po prostu zarabia� na �ycie, a nie zmienia� spos�b �ycia Kikujus�w. - Przerwa� na chwil�. - Afryka�scy tubylcy to dziwni ludzie. Dop�ki zabija si� ich s�onie, wydobywa z�oto i diamenty na ich terytorium, czy nawet prowadzi handel niewolnikami, zostawiaj� cz�owieka w spokoju, jakby to ich nie obchodzi�o. Kiedy jednak kto� zacznie si� wtr�ca� w to, jak �yj�, mo�e by� pewien, �e popadnie w prawdziwe tarapaty. - Mi�dzy ameryka�sk� demokracj� a europejskim kolonializmem jest wielka r�nica - odpowiedzia� Roosevelt stanowczo. - Miejmy nadziej�, �e mieszka�cy Konga podziel� pa�skie zdanie, panie prezydencie - zauwa�y� kwa�no Boyes. - Podziel� je - brzmia�a odpowied�. - Ale, ale, John, przecie� to nie kto inny tylko pan podsun�� mi my�l, �eby rozpocz�� ca�e to przedsi�wzi�cie. Z takimi pogl�dami nie powinien mi pan w nim pomaga�. Dlaczego pan to robi? - W przesz�o�ci trzy razy zbi�em fortun� na tym kontynencie. I trzy razy straci�em j� - odpowiedzia� Boyes bez owijania w bawe�n�. - Intuicja m�wi mi, �e wy�ania si� mo�liwo�� zrobienia pieni�dzy po raz czwarty. W�a�nie w Kongo. A poza tym - doda� z u�miechem - zapowiada si� przy tym setna zabawa. Roosevelt, s�ysz�c, �e Boyes u�ywa jego ulubionego wyra�enia, roze�mia� si� serdecznie. 16 Mik� Resnick - No tak, przynajmniej jest pan ze nm� szczery. Czeg� wi�cej mog� wymaga�. No, a teraz bierzmy si� do roboty. - Przerwa� na moment dla uporz�dkowania my�li, a potem ci�gn�� dalej: - Wydaje mi si�, �e skoro Mang-betu maj� na tym terytorium pozycj� dominuj�c�, powinni�my dzia�a� za ich po�rednictwem, dop�ki nie wychowamy sobie wszystkich tubylc�w. - My�l�, �e to dobry plan - odrzek� Boyes. - Jednak nie mo�emy tak po prostu wkroczy� na ich tereny, o�wiadczy� im, �e przynosimy wszelkie dobrodziejstwa cywilizacji i spodziewa� si�, �e przyjm� nas przyja�nie. - Dlaczego? - spyta� Roosevelt tonem �wiadcz�cym o pewno�ci siebie. - Przecie� podej�cie bezpo�rednie jest zwykle najlepsze. - Bo oni s� sk�onni do tego, �eby panu nie ufa� i nie �ywi� do pana sympatii, panie prezydencie. - S� sk�onni do tego, �eby nie ufa� Belgom i ich nie darzy� sympati� - odrzek� Roosevelt. - Przecie� nigdy dot�d nie widzieli na oczy �adnego Amerykanina. - Nie s�dz�, �eby byli tacy skorzy do odr�niania jednych bia�ych od drugich - powiedzia� Boyes. - Traktuje pan ich, jak gdyby byli demokratami - odpowiedzia� na to Roosevelt z u�miechem. - Ja wol� ich traktowa� jak nie zaanga�owanych po �adnej stronie wyborc�w. - Lepiej by pan zrobi�, gdyby pan ich traktowa� jak ludzi nastawionych wrogo oraz g�odnych. - Niech pan pos�ucha, John, kiedy by�em prezydentem, mia�em takie powiedzonko: "Post�puj �agodnie, ale no� ze sob� du�y kij". - S�ysza�em o tym - przyzna� Boyes. - Ot� ja zamierzam post�powa� z plemieniem Mangbetu �agodnie, je�eli jednak nie b�dzie innego wyj�cia, b�dziemy mieli na nich pi��dziesi�t du�ych kij�w. - A mnie si� zdaje, �e wtedy to i pi��dziesi�t karabin�w nie wystarczy - powiedzia� Boyes, marszcz�c brwi. - Ale� my nie mamy zamiaru ich wyrzyna�, chcemy tylko zrobi� na nich odpowiednie wra�enie. - Zrobiliby�my na nich wra�enie, gdyby�my zaczekali, a� pojawi� si� tutaj pa�scy in�ynierowie i Rough Riders. - Czas jest cennym towarem - odpowiedzia� Roosevelt. - Nigdy nie mia�em zwyczaju go marnowa�. - Przerwa� na chwil�, a potem doda�: - W roku 1912 Bili Taft b�dzie si�-z pewno�ci� ponownie ubiega� o stanowisko prezydenta. Przed zako�czeniem kadencji chcia�bym mu zrobi� prezent: da� mu protektorat Kongo. - I my�li pan, �e w ci�gu sze�ciu lat da si� ten kraj ucywilizowa�? - spyta� ubawiony nieco Boyes z niedowierzaniem. - A dlaczeg�by nie? -odpowiedzia� Roosevelt powa�nie. - przecie� Pan B�g stworzy� �wiat w sze�� dni. SETNA ZABAWA 17 IV. Sp�dzili w obozie dwa dni, w ci�gu kt�rcyh Roosevelt stawa� si� coraz bardziej niecierpliwy. Chcia� jak najszybciej rozpocz�� swoje wielkie przedsi�wzi�cie. W ko�cu przekona� Boyesa i ruszyli w drog�. Przekroczyli �a�cuch g�rski i po tygodniu rozbili ob�z-baz� na wschodniej granicy Konga Belgijskiego. Eksprezydent a� kipia� energi�. Kiedy Boyes budzi� si� o wschodzie s�o�ca, on mia� ju� zawsze za sob� napisanie dwunastu stronic ksi��ki i oddawa� si� zapami�tale codziennym �wiczeniom gimanstycznym. O dziewi�tej nie m�g� ju� usiedzie� w obozie - zabiera� wi�c tropiciela i tragarza i udawa� si� na polowanie, �eby zaopatrzy� obozow� spi�arni�. W czasie najgor�tszych godzin dnia, kiedy Boyes i tragarze spali w cieniu, on, siedz�c na p��ciennym krze�le obok namiotu, oddawa� si� lekturze: czyta� jedn� z ksi��ek z sze��dziesi�ciotomowej biblioteki, kt�r� wsz�dzie ze sob� wozi�. P�nym popo�udniem szed� na d�ugi spacer, nast�pnie przez godzin� obserwowa� ptaki, a potem, przed kolacj�, znowu pisa�. Po kolacji, siedz�c przy ognisku z Boyesem i tymi k�usownikami, kt�rzy ju� zd��yli przyby� do bazy, rozprawia� przez kilka nast�pnych godzin, roztaczaj�c przed swoimi towarzyszami p�omienne wizje przysz�ego Konga i dyskutuj�c z nimi o najskuteczniejszych sposobach ich urzeczywistnienia. Wreszcie, mi�dzy dziewi�t� a dziesi�t�, wszyscy szli spa�, to znaczy wszyscy z wyj�tkiem Roosevelta^ w kt�rego namiocie �wiat�o pali�o si� jeszcze przez godzin�. W tym czasie eksprezydent znowu oddawa� si� lekturze. Boyes doszed� do wniosku, �e je�eli eksprezydent nie b�dzie mia� czego� konkretnego do roboty, nagromadzona w nim energia doprowadzi go do spontanicznego samozapalenia. A poniewa� do��czy�o ju� do nich trzydziestu trzech spo�r�d tych ludzi, na kt�rych czekali, postanowi� zwin�� ob�z i ruszy� w drog�, uwa�aj�c, �e pozostali, kt�rych by�o pi�tnastu czy dwudziestu, b�d� w stanie ich dogoni�. Dwa dni zesz�y im na tropieniu du�ego s�onia-samca i towarzysz�cych mu m�odych; zdobyli czterna�cie k��w, w tym sze�� poka�nych rozmiar�w, a potem przetransportowali je dwadzie�cia mil na p�noc do belgijskiej plac�wki. Wymienili k�y na siedem udopornionych koni, pozostawili w tyle trzech ludzi, kt�rzy mieli zdoby� wi�cej ko�ci s�oniowej i kupi� za ni� pozosta�e konie, udali si� na po�udnie na terytorium plemienia Mangbetu. Stanowili kompani� co si� zowie. By� w�r�d nich G�uchy Banks, kt�ry straci� s�uch w czasie polowa� na s�onie - bo jego uszy zbyt cz�sto nara�one by�y na ha�as wystrza��w oddawanych w bardzo bliskiej odleg�o�ci. Nie chcia� jednak wyjecha� z Afryki ani nawet ruszy� si� z buszu. Zabi� ponad pi��set s�oni. By� te� Bili Buckley, pot�nie zbudowany Anglik. Ten z kolei porzuci� swoj� kapalni� z�ota w Rodezji, bo przyci�gn�o go bia�e z�oto, jakie znalaz� na p�noc od tego kraju. By� Mickey Norton, kt�ry w ci�gu ostatnich dwudziestu lat w miastach sp�dzi� zaledwie trzy dni. I by� Charlie Ross, kt�ry opu�ci� swoj� ojczyzn�, Australi�, �eby zosta� cz�onkiem Kanadyjskiej Kr�lewskiej Policji konnej, a potem doszed� do wniosku, �e jego �ycie jest zbyt spokojne i wyemigrowa� do Afryki. A tak�e Billy Pickering. Ten odsiedzia� ju� dwa wyroki w wi�zieniach belgijskich, bo by� k�usownikiem - zdobywa� w ten spos�b ko�� s�oniow� - i mia� swoj� koncepcj� ucywilizowania Konga. I bracia Brittiebanks, William i Richard, kt�rzy Klondike uznali za miejsce zbyt spokojne i kt�rzy przez prawie dziesi�� lat polowali nielegalnie na s�onie w Sudanie. By� nawet jeden Amerykanin, nazwiskiem Yank Rogers, by�y �o�nierz z pu�ku Rough Riders Roosevelta. Nie znosi� Brytyjczyk�w i Belg�w, a mimo to przy��czy� si� do tej kompanii, dowiedziawszy si�, �e jego ukochany Teddy szuka ochotnik�w. Tylko s�ynny Karamojo Beli, kt�ry zabi� w�a�nie swojego dziewi��set sze��dziesi�tego drugiego s�onia i kt�ry pali� si� do tego, �eby doci�gn�� do tysi�ca, nie chcia� opu�ci� Enklawy Lado. Od samego pocz�tku rozumia�o si� samo przez si�, �e Boyesjest zast�pc� Roosevelta, a ci nieliczni, co chcieli t� prawd� podwa�y� szybko si� przekonali ile si�y i stanowczo�ci jest w tym chudzielcu, maj�cym pi�� st�p i dwa cale wzrostu. Po stoczeniu kilku walk na pi�ci i po tym, jak o ma�y w�os nie dosz�o do pojedynku na rewolwery, kiedy to interweniowa� musia� sam Roosevelt, hierarchii tej nigdy wi�cej nie kwestionowano. Zacz�li posuwa� si� w kierunku po�udniowo-wschodnim, oddalaj�c si� coraz bardziej od granicy i - w miar� jak szukali terytorium plemnienia Mang-betu - wkraczaj�c na teren bardziej zalesiony. Przed up�ywem tygodnia dogoni�o ich osiemnastu dalszych cz�onk�w oddzia�u. �smego dnia dotarli do du�ej wsi. Chaty by�y sklecone tu z wysuszonego krowiego �ajna, mia�y dachy kryte strzech� i sta�y skupione wok� centralnie po�o�onego du�ego obej�cia. We wsi m�wiono jeszcze j�zykiem suahili i poinformowano ich, �e terytorium plemienia Mangbetu znajduje si� o dwa dni marszu na po�udnie. Boyes i bracia Brittiebanks upolowali kilka ma�ych antylop i podarowali ich mi�so mieszka�com wsi. Boyes obieca� im, �e wracaj�c dadz� im wi�cej mi�sa i wyja�ni� Rooseveltowi, �e tak si� tutaj post�puje zawsze, bo nigdy nie wiadomo, czy nie b�dzie si� zmuszonyum do pospiesznego odwrotu, a w takim wypadku dobrze jest mie� przyjaci� w�r�d tubylc�w. ' Roosevelt nie m�g� si� wprost doczeka� na spotkanie z plemieniem Mangbetu. Jego �yczenie spe�ni�o si� dwa dni p�niej, zaraz po wschodzie s�o�ca, kiedy natkn�li si� na jedn� z wiosek zamieszka�ych przez ludzi z tego plemia-nia po�o�on� na du�ej polanie nad rzek�. - Ciekawe, ilu bia�ych dotychczas widzieli - zastanawia� si� Roosevelt, gdy tymczasem kilkuset pomalowanych mieszka�c�w wioski zebra�o si� w samym jej �rodku. Cz�� z nich, ze wzgl�du na ch��d poranka, mia�a na sobie p�achty lub peleryny ze sk�ry lamparta, a wszcyscy wywijali w��czniami, obserwuj�c zbli�aj�cych si� bia�ych. - Prawdopodobne skonsumowali do tej pory odpowiedni� porcj� Bel- SETNA ZABAWA 19 g�w - odrzek� Boyes. - W ka�dym razie na pewno wiedz�, co to jest strzelba, najlepiej wi�c zrobimy, je�eli poka�emy im wyra�nie, �e mamy bro�. - Widz� przecie�, �e j� mamy - powiedzia� Roosevelt - a to wystarczy. - Ale, panie prezydencie... - Przyszli�my tu, �eby si� z nimi zaprzyja�ni�, a nie �eby ich zdziesi�tkowa�. Niech pan nie pozwala naszym ludziom podej�� bli�ej, �eby nie pomy�leli, �e im grozimy - rozkaza� Roosevelt. - Ale, panie prezydencie - zaprotestowa� Mickey Norton - prosz� mnie pos�ucha�. Mam do�wiadczenie w kontaktach z dzikusami. I reszta naszego oddzia�u tak�e. Trzeba im pokaza�, kto tu jest g�r�. - Oni nie s� dzikusami, panie Norton - powiedzia� Roosevelt. - Wi�c czym s�? Roosevelt u�miechn�� si� szeroko. - Wyborcami. Zsiad� z konia. - S� naszymi wyborcami i dlatego chc� rozmawia� z nimi jak r�wny z r�wnym. - Wi�c powinien pan zdj�� ubranie i wzi�� w��czni�. - Dosy�, panie Norton - powiedzia� Roosevelt stanowczo. Jeden ze starc�w, w nakryciu g�owy zrobionym z grzywy lwa i strusich pi�r, usiad� na sto�ku, stoj�cym przed najwi�ksz� chat�, a kilku wojownik�w natychmiast ustawi�o si� przed nim. - Czy to jest naczelnik wioski? - spyta� Roosevelt. - Prawdopodobnie - odrzek� Boyes. - Czasami trafia si� chytry naczelnik, kt�ry obawiaj�c si�, �e przybysze chc� go zabi�, ka�e usi��� na tronie komu� innemu, a sam udaje wojownika. Ale poniewa� rz�dy na tym terytorium sprawuj� Mangbetu, przypuszczam, �e mo�na przyj��, �e ten cz�owiek jest prawdziwym naczelnikiem. - �adne nakrycie g�owy - zauwa�y� Roosevelt z podziwem. Odda� swoj� strzelb� Nortonowi. - John, niech pan zostawi bro� i idzie ze mn�. A reszta niech poczeka tam, gdzie stoi. - Czy chce pan, panie prezydencie, �eby�my otoczyli wie� p�kolem? - spyta� Charlie Ross. Roosevelt pokr�ci� g�ow�. - Je�eli ju� przedtem widzieli bro�, nie jest to potrzebne, a je�eli nie widzieli, to i tak na nic si� to nie zda. - Czy jest co� co m o � e m y w tej sytuacji zrobi�? - Spr�bujcie si� u�miecha� - odpowiedzia� Roosevelt. - John, idziemy. Zacz�li zbli�a� si� do grupy wojownik�w skupionych wok� naczelnika. Podbieg� do nich pies. Ujada� w�ciekle. Roosevelt nie zwr�ci� na niego �adnej uwagi. Kiedy pies przekona� si�, �e ich nie przestraszy�, po�o�y� si� w pyle i z prawie ludzkim wyrazem rozczarowania w oczach obserwowa�, jak obaj biali przechodz� obok niego. 20 Mik� Resnick Wojownicy zacz�li szemra�. Z pocz�tku z cicha, potem g�o�niej; wreszcie kto� zacz�� wybija� na b�bnie pierwotyny tytm. - Z ka�d� chwil� coraz bardziej ceni� sobie warunki bytowania w Enklawie Lado - skomentowa� do Boyes �ciszonym g�osem. - To s� te� ludzie, John - zapewni� go Roosevelt. - Ludzie o bardzo specyficznych gustach kulinarnych - mrukn�� Boyes. - Je�eli si� boisz, poprosz� Yanka, �eby by� moim t�umaczem. - Nie boj� si� �mierci - odrzek� Boyes. - Nie chc� tylko wyst�powa� w podr�cznikach historii jako ten, co zaprowadzi� Teddy'ego Roosevelta do kot�a, w kt�rym gotuj� posi�ki ludzie z plemienia Mangbetu. Roosevelt parkn�� �miechem. - Je�eli to si� stanie, to nie zostanie nikt, kto m�g�by o tym napisa�. Troch� wi�cej optymizmu, John. Spojrza� przed siebie na zgromadzonych Mangbetu. - Jak pan my�li, co si� stanie je�eli podejdziemy prosto do naczelnika? - Po obu jego stronach stoi po kilku byczk�w o zakazanym wygl�dzie - zauwa�y� Boyes. - Szkoda jednak, �e nie mamy przy sobie broni. - Nie b�dzie nam potrzebna, zapewniam pana - powiedzia� Roosevelt. - Kiedy by�em prezydentem, zawsze otaczali mnie ludzie ze s�u�b specjalnych, ale nigdy nie wtr�cali si� w to, co robi�. Byli ju� tak blisko, �e czuli zapach olejk�w, kt�re tubylcy wtarli sobie w sk�r� i widzieli tauta�e na ich twarzach i torsach. - Niech si� pan u�miecha - powiedzia� Roosevelt. - Jeste�my nie uzbrojeni, a nasi ludzie trzymaj� si� z daleka. - Ale dlaczego musimy si� u�miecha�? - spyta� Boyes. - Po pierwsze dlatego, �eby pokaza� im, �e si� cieszymy z tego spotkania, a po drugie dlatego, �eby pokaza�, �e nasze z�by nie s� spi�owane. Gdy Roosevelt podszed� do wojownik�w, ci zacz�li gro�nie wywija� w��czniami, kiedy jednak starzec wyda� im kr�tki rozkaz, rozst�pili si� i utworzyli w�skie przej�cie, co umo�liwi�o obu bia�ym zbli�enie si� do naczelnika wsi. Jednak znalaz�szy si� w odleg�o�ci o�miu st�p od niego, zobaczyli, �e czterej pot�ni stra�nicy wysun�li si� naprz�d, broni�c im dost�pu. - John, niech pan mu powie, �e jestem kr�lem Ameryki, �e go pozdrawiam i �e �ycz� mu wszystkiego najlepszego. Boyes przet�umaczy� s�owa Roosevelta. Starzec wpatrywa� si� w niego z kamiennym wyrazem twarzy, a czterej sta�nicy czekali w pogotowiu. - Niech pan mu powie, �e my, w naszym kraju, nie kochamy Belg�w. Boyes powiedzia� co� w j�zyku suahili. Starzec okaza� nagle pewne zainteresowanie. Kiwn�� g�ow� i co� odpowiedzia�. - M�wi, �e te� nie darzy ich sympati�. Roosevelt u�miechn�� si� jeszcze szerzej ni� dotychczas. - Niech pan mu powie, �e na pewno bardzo si� zaprzyja�nimy. Boyes znowu co� powiedzia�. - Chce wiedzie� dlaczego. - Bo przynios� mu wszystkie dary cywilizacji i nie za��dam w zamian niczego poza jego przyja�ni�. Ponownie nast�pi�a kr�tka wymiana zda�. - Chce wiedzie�, gdzie s� te dary cywilizacji. - Prosz� mu powiedzie�, �e s� tak wielkie, �e nasza ma�a grupa nie unios�aby ich, ale �e s� ju� w drodze. Naczelnik wys�ucha� tego, co m�wi� Boyes, i w ko�cu .u�miechn�� si� sze-1 roko do Roosevelta, po czym znowu co� powiedzia�. - M�wi, �e wr�g Belg�w jest jego przyjacielem. Roosevelt zrobi� krok naprz�d i wyci�gn�� r�k�. Naczelnik wpatrywa� si� w ni� przez chwil�, a potem wyci�gn�� swoj�. Roosevelt potrz�sn�� ni� energicznie. Dwaj sta�nicy nasro�yli si� i znowu podnie�li w��cznie, ale kiedy naczelnik przem�wi� do nich, natychmiast si� cofn�li. - S�dz�, �e to ich zaskoczy�o - domy�li� si� Boyes. - Dobry polityk lubi zawsze �ciska� r�ce, jak to si� m�wi u nas, w Ameryce - odrzek� Roosevelt. - Niech pan mu powie, �e sprowadzimy do Konga demokracj�. - W j�zyku suahili nie ma s�owa "demokracja". - A jakie jest s�owo najbli�sze znaczeniowo? - Nie ma takiego. W tej chwili naszelnik wioski przem�wi�. Boyes s�ucha� go przez chwil�, po czym zwr�ci� si� do Roosevelta. - Proponuje, �eby nasi ludzie od�o�yli bro� i przyszli na uroczysty posi�ek, dla uczcze