15195

Szczegóły
Tytuł 15195
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15195 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15195 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15195 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gracjan Bojar-Fijałkowski — żołnierz kampanii wrześniowej, partyzant i więzień hitlerowskich obozów koncentracyjnych — od kilkunastu lat mieszka w Koszalinie. W swej literackiej twórczości wiele miejsca poświęca słowiańskiej przeszłości i folklorowi Pomorza Zachodniego. Jego książki, napisane barwnym potoczystym językiem, cieszą się zasłużoną popularnością — szczególnie wśród dzieci i młodzieży, która czerpie z nich wiedzę o ziemi rodzinnej. Są one cennym ogniwem, zespalającym kulturę dawnych ziem pomorskich z kulturą pozostałych regionów Polski. KOSZALIŃSKIE TOWARZYSTWO SPOŁECZNO-KULTURALNE Gracjan Bojar-Fijałkowski i KOSZALIN 1972 Recenzent pracy PROF. DR JÓZEF BURSZTA Projekt okładki i ilustracji IRENA KOZERA KOSZALIŃSKIE TOWARZYSTWO SPOŁECZNO-KULTURALNE KOSZALIN, UL. ZWYCIĘSTWA 126 Druk: Prasowe Zakłady Graficzne w Koszalinie. Oddano do składania w czerwcu, druk ukończono w październiku 1972 r. Ark. wyd. 5,5 ark druk. 8,75; nakład 2000 egz. format 11X18 Papier drukowy ki. III 80 g 61X86; karton b. ki. III 220 g. 61X86 zam. D-51 C-2 Cena zt 10,— OD AUTORA Oddając do rąk Czytelników niniejszy zbiorek, kierowałem się przede wszystkim życzeniem najmłodszych koszalinian, którzy chcieliby poznać dzieje rodzinnego miasta i okolicy, osnute na kanwie ludormjch opowieści. Niewiele przekazów zostało z dawnych czasów. Mimo to starałem się, aby wszystkie zdarzenia i opisy, przedstawione na kartach tej książki, były w jakiejś mierze odbiciem skomplikowanych dziejów grodu i miasta Koszalina. Zawierają więc one autentyczne wątki słowiańskie, powstałe na rodzimym gruncie — a także wątki wędrowne, przyniesione i adaptowane w wyniku szerokich kontaktów politycznych, handlowych, religijnych i kulturalnych Pomorza Zachodniego z ówczesnym światem — i wreszcie wątki germańskie, które przywędrowały tu wraz z niemieckimi osadnikami, bądź też narodziły się w miarę pogłębiania procesów germanizacyjnych. Rozróżnienie ich nie jest bynajmniej sprawą łatwą ■— tym bardziej, że nie zawsze występują w jakiejś czystej postaci. Niektóre z tych wątków — głównie słowiańskie — odnajdujemy w literaturze baśniowej innych dzielnic Polski, co zdaniem autora winno być argumentem przemawiającym za ich wspólnym pochodzeniem. 3 W pracy nad zbiorkiem korzystałem z cennych wskazówek wybitnego znawcy zachodniopomorskiego folkloru, Pana Profesora Doktora Józefa Burszty, któremu za okazaną pomoc z tego miejsca serdecznie dziękuję. GRACJAN BOJAR-FIJAŁKOWSKI Koszalin, w kwietniu 1972 roku ŚLADEM STULECi I Początki istnienia koszalińskiego grodu zagubiły się w mroku dziejów. Nie wiadomo dotychczas kiedy powstał, kto go zbudował i w jakim miejscu — podobnie jak sąsiednie grody słowiańskie w Unieściu, Kraśniku i Gorzebądziu. Ziemia pomorska — prastara ziemia Słowian — nadal ukrywa przed wzrokiem archeologów dostojne szczątki przeszłości. Więcej mówią dokumenty. Ale i te najstarsze wymieniają okres znacznie późniejszy, kiedy w 1214 roku książę Bogusław II nadał klasztorowi Norbertanów z Białoboków wieś „Cussalin iuxtam Cholin". Istniała więc osada, stanowiąca zapewne gospodarcze zaplecze grodu, położona między warownym obszarem i najwyższym na południowym brzegu Bałtyku wzniesieniem — tajemniczą Górą Chełmską. 5 Mówią one również o istnieniu kasztelańskiego grodu, którego ostatnim zarządcą jako „castellanus castri" był rycerz zwany Dawidem. Nie znamy bliżej tej ciekawej postaci: kim był, skąd się wywodził jak długo zarządzał grodem i jego załogą. Musiał to być ktoś znamienity, skoro Bogusław II powierzył mu tak zaszczytną funkcję. Wieść gminna powiada, że kiedyś w zamierzchłych czasach u południowych brzegów Bałtyku pojawiły się trzy okręty. Jeden skierował się do ujścia Parsęty, drugi do Wieprzy, trzeci zaś wpłynął na wody morskiej zatoki, której pozostałością jest dziś Jezioro Jamneńskie. Może na jego pokładzie przybyli budowniczowie koszalińskiego grodu? Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyż ziemia pomorska — jak pisze średniowieczny kronikarz Herbord — była w o-wych czasach prawdziwą „Ziemią Obiecaną". Bogactwa rozległych puszcz, obfitość ryb w rzekach i jeziorach, miód i płody rolne, a także złoto Bałtyku, drogocenny jantar — to wszystko przyciągało żeglarzy i podróżników z najdalszych krain. Również karawany kupieckie często zatrzymywały się tutaj w drodze z Gdańska do Kołobrzegu, Wolina i Szczecina, przyjmowane gościnnie przez pracowitych i zdolnych mieszkańców, którzy słynęli z wyrobu najcieńszego płótna, zaś w jego barwieniu nie mieli sobie równych. Najpewniej jednak początki koszalińskiego grodu wiążą się z wyprawami Mieszka I na 6 Pomorze Zachodnie w latach 960 — 972. Miały one na celu złączenie północnych Słowian w jedno wielkie państwo. Słynny podróżnik i uczony Ibrahim Ibn Jakub pisał wówczas: „...A co się tyczy kraju Mieszka, to jest on najrozleglejszy z ich (to znaczy słowiańskich) krajów. Ma on trzy tysiące pancernych, podzielonych na oddziały, a setka ich znaczy tyle, co dziesięć secin innych wojowników. Daje on tym mężom odzież, konie, broń i wszystko, czego tylko potrzebują. A gdy jednemu z nich urodzi się dziecko, on każe mu wypłacać żołd od chwili urodzenia, czy będzie płci męskiej czy żeńskiej. A gdy dziecię dorośnie, to jeżeli jest mężczyzną, żeni go i wypłaca za niego dar ślubny ojcu dziewczyny, jeżeli zaś jest płci żeńskiej, wydaje je za mąż i płaci dar ślubny jej ojcu. A dar ślubny jest u Słowian znaczny". Nie ulega wątpliwości, że doskonale wyposażone i odpowiednio dobrane drużyny Mieszka budziły wśród mieszkańców pomorskiej krainy wielki respekt. Znalazł on także wyraz w legendarnych wątkach o Olbrzymach, których ludowa fantastyka obdarzyła nadnaturalnymi cechami. Niektóre spośród legend mówią o istnieniu w pobliżu średniowiecznego Koszalina „Wzgórza Olbrzymów", kryjącego w swym wnętrzu kości zmarłych wojowników. Współcześni badacze przypuszczają, że mogło się ono znajdować w miejscu, gdzie obecnie ulica Spółdzielcza łączy się z ulicą Niepodległości. Oczywiście musiało być wówczas znacznie wyższe. 7 Kto wie, czy właśnie w jego pobliżu nie należy szukać śladów dawnego grodu? Zwykle ludowe podania zawierają w treści cząstkę historycznej prawdy. Względy topograficzne wskazywałyby jednak na teren położony wzdłuż ulicy Dąbrowskiego, opadający w stronę rzeczki Dzierżęcin-ki, której rozlewiska utrudniały dostęp od strony wschodniej. Nie popełnimy chyba błędu — przyjmując, że pobyt mieszkowych drużyn na Pomorzu Zachodnim nosił cechy stałości, którą mogły zapewnić przede wszystkim warowne grody jako ośrodki władzy wojskowej, administracyjnej i gospodarczej. Ich utrzymanie obciążało miejscową ludność, przy czym ów przymus doprowadzał niejednokrotnie do sytuacji konfliktowych, charakterystycznych dla okresów zmian ustrojowych oraz politycznych i społeczno-go-spodarczych. Znajdowały one odbicie również w ludowych podaniach. Z drugiej jednak strony warowne grody dawały tejże ludności schronienie w przypadkach wojennej pożogi. Na szczęście wojny omijały wówczas okolice Koszalina. Przez wiele wieków pomorscy Słowianie żyli w ustroju wspólnot rodowych, szczepowych i plemiennych. Ich puszczański świat, pełen bóstw i demonów, chylił się jednak ku upadkowi. Poprzez łoskot padających dębów, poprzez szczęk broni i bitewny zgiełk szło ku nim Nowe. 8 II Wraz z przybyciem misji chrystianizacyj-nej Ottona z Bambergu, popieranej i wspomaganej przez Bolesława Krzywoustego, rozpoczął się dla Pomorzan nowy okres dziejów. Niewiele przekazów, dotyczących owych burzliwych wydarzeń, odnosi się do Koszalina. Wiadomo jedynie, że w miejscu istniejącej dotychczas na Górze Chełmskiej gontyny zbudowano chrześcijańską kaplicę pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny, która wkrótce stała się celem licznych pielgrzymek. Wieść o słynącym cudami miejscu obiegła świat, docierając nawet do odległej Hiszpanii. Jedno z ludowych podań wspomina o rycerzu Piotrze Bulgrinie z Osiek, który w porywie nagłego gniewu zabił swego brata. Dręczony wyrzutami sumienia, udał się do sławnego klasztoru świętego Jakuba de Compostela w Hiszpanii, aby tam uzyskać rozgrzeszenie. Tymczasem hiszpańscy zakonnicy polecili mu udać się do cudownej kaplicy na Górze Chełmskiej koło Koszalina. Rozgniewany rycerz powrócił w ojczyste strony i postępował jeszcze gorzej niż dawniej. W końcu przebił się mieczem na grobie brata. Mimo wszystko Nowe z trudem torowało sobie drogę. Przez długie jeszcze lata tradycje dawnych wierzeń żyły wśród ludu. Podtrzymywały je coroczne obrzędy święta plonów, obchodzone uroczyście w świątyni Swantewita na Ru- 9 gii — najsławniejszym ośrodku kultowym północnej Słowiańszczyzny. Zarówno cesarstwo rzymskie narodu niemieckiego jak i jego wasale — przede wszystkim Brandenburczycy — skrzętnie wykorzystywali tę okoliczność dla siania niezgody między słowiańskimi plemionami, a tym samym dla stworzenia przeszkody na drodze do ich zjednoczenia w granicach rosnącego w siłę i znaczenie państwa polskiego. Ślady opisanych przemian znajdujemy również w ludowych wątkach. Z ich stojących na pograniczu fantazji i historycznej prawdy można wysnuć przypuszczenie, że zamożny ośrodek handlowy, jakim byl wówczas Koszalin, odgrywał w kontaktach z Arkoną niepoślednią rolę. Podobno w miejscu, gdzie dziś znajduje się niewielki plac Kilińskiego i gdzie aż do XVIII wieku stała kaplica pod wezwaniem świętego Mikołaja, istniała niegdyś stocznia. Budowano statki, z których każdy mógł pomieścić czterdziestu wojowników z końmi. Po zakończeniu budowy spychano je na drewnianych klocach do zatoki jamneńskiej. Nadmorski gród wykorzystywał dogodne położenie dla rozwinięcia rybołówstwa i handlu morskiego. Świadczy o tym przekaz, że na Górze Chełmskiej stała od najdawniejszych czasów latarnia morska, wskazująca rybakom i żeglarzom bezpieczne wejście do portu. Stąd też zapewne płynęli na Rugię wysłannicy z darami. 10 Przez okres następnego stulecia kształtowały się stopniowo na Pomorzu Zachodnim wcze-snofeudalne stosunki gospodarcze i społeczne. Wprawdzie grody nadal utrzymywały swą rolę ośrodków administracyjnych i obronnych, ale już w ich okolicach następowała koncentracja własności ziemskiej w rękach feudałów. Brak historycznych źródeł uniemożliwia przedstawienie wyraźnego obrazu, wydaje się jednak, że rodowodu warstwy uprzywilejowanej należy szukać na książęcym dworze. Ów proces klasowego podziału, stanowiący charakterystyczną cechę formacji wczesnofeudalnej, wyrastał więc z rodzimego podłoża. Stąd też zapewne wywodzą się podania i baśne o zapadłych w głąb ziemi zamkach, ukrytych skarbach i nieszczęśliwych księżniczkach. Wiele z nich zawiera równocześnie ostrą krytykę niesprawiedliwości społecznej, jaką przynosił nowy ustrój. Mądrość ludu, wrażliwość na krzywdę oraz wysokie poczucie moralności znajdują w nich pełny wyraz. III Władając rozległym, zasobnym w naturalne bogactwa lecz słabo zaludnionym krajem — Bogusław II wzorem zachodnich sąsiadów pragnął zapewnić mu dalszy rozwój cywilizacyjny i gospodarczy, a tym samym umocnić własną pozycję wśród ościennych państw. Środkiem do osiągnięcia celu miał był rozwój osadnictwa miejskiego. Gotowe wzory istniały już od dawna na zachodzie Europy. li Koszalin^**16 ^orbertanom z Białoboków wsi csza m ot^j j mozliwość przekształcenia jej w ośrodek v, . . , . . _- .. uwalnał ^le3ski- Równocześnie książę z góry osadników ^°wno klasztor Jak [*?*?** stawiając .^ieckich od wszelkich danin, bec rodź' W pozyCJi «Przywlle3°wane3 W°- iednak w***^ słowiańskiej ludności. Jak się . . . ^^aje — zakonnicy nie skorzystali sł«żbTrie0t^«ści' Podkładając spokojną , ?■ ^ nad trudy kolonizatorskiej działalności. W i " J . równo hutn dym razie brak na to; t Pi .tycznych jak i ludowych przekazów, nodiał KC,**iesiąt lat później misję osiedleńczą P W «:ościel feudał z Kamienia Pomorskiego, hi ■* гч l . ' . leHiiecki biskup Hermann von Glei- теіГпіега?**eci^tna to była P°StaĆ: tWÓrCa РГЯ" skiego żneSo na obszarze księstwa pomor- brzeei Ra,istewka- obejmującego także Koło-tnv reali °S^alitł' zręczny polityk i konsekwen-ny rea іг^І0г р manskich idei — nie uzna- wał nawet ł , • i -л- „„ . , kościelnej zwierzchności archidiece- j3eX ^^j^^ńskiej, orientując się na Magdeburg. erodowVlt^Cznym celom nie odP°wiadal system d ***** ich słowiańskie załogi. Mając na Brandlb^te Zatargi ksiąŻąt łPOm°rSklCv!-ii widział w^glą - umocnienie wlHSne3 ГГ administr St°P*>iowym przejmowaniu iunkcji kich kolo^jn*ch * obronnych przez niemiec-kł A 1^lstó'W, zorganizowanych w nowo za- тіа8ГГ mostach. Nadto lokacja nowych przez nSt***1:nie zwiększała jego dochody po-nat:1^danie obowiązkowych świadczeń. 12 Tak więc 23 maja 1266 roku Hermann von Gleichen uroczyście nadaje Koszalinowi lu-beckie prawa miejskie. „...Obwieszczamy zatem obecnemu i przyszłym pokoleniom — głosi dokument lokacyjny — że zasadźcom Markwardowi i Hartmannowi powierzamy we władanie miasto Koszalin. Rów nocześnie obdarzamy je 100 łanami gruntów zaś zasadźcom przyznajemy jako dziedziczną i wolną od daniny własność 30 łanów ziemi..." Celem zapewnienia miastu warunków rozbudowy, jak też dla polepszenia egzystencji jego mieszkańców — biskup zezwolił na wyrąb drzewa w pobliskich lasach oraz na połów ryb poza nadanym obszarem, jednakże tylko przy użyciu małych sieci. Dla siebie zastrzegł prawo mianowania wójtów i funkcje sądownicze. Kilka lat później miasto otrzymało nowy przywilej, mianowicie prawo do założenia własnego młyna na rzece Dzierżęcince zwanej „parvus Ro~ desse" — przy czym połowa dochodów miała być przekazywana do kasy biskupiej. Dalszym krokiem, zmierzającym do umocnienia żywiołu niemieckiego w nowo założonym mieście, było sprowadzenie w 1278 roku żeńskiego zakonu Cystersek. Zakonnice przybyły z miejscowości Itzehoe położonej w Szlezwiku. Za potwierdzeniem biskupim klasztor nabył część gruntów należących do kasztelami. Można zatem wnosić, że mimo lokacji miasta i utraty poprzedniego znaczenia, gród kasztelański istniał nadal. Brak historycznych prze- 13 r kazów uniemożliwia pełne wyświetlenie okoliczności współistnienia miasta i grodu, a w szczególności stopniowej likwidacji tego ostatniego. Zabiegliwość i gospodarność zakonnic była istotnie zdumiewająca, skoro w krótkim czasie zdołały one wykupić wiele położonych w pobliżu Koszalina wiosek, wśród nich Jamno, . Podamirowo, Strzeżenicę, Lubiatowo, Dzierże-cin i Wyszebórz. W związku z tym obszar miejskiej własności znacznie się powiększył — aż po bieg rzeczki Unieść, która równocześnie stanowiła granicę między państwem biskupim i wchodzącą w skład księstwa słupskiego Ziemią Sławieńską. Nowo nabyte tereny nie obejmowały Jeziora Jamneńskiego. Sprawa tytułu własności tego ważnego dla miasta, bo otwierającego wyjście na morze obszaru wodnego jest dość zagmatwana. Na początku XIV wieku połowa jeziora należała do margrafa Waldemara, który w 1309 roku przekazał swą część biskupowi kamieńskiemu jako odszkodowanie za zniszczenia wojenne, dokonane w poprzednich latach na ziemiach biskupiego państwa. Układ nie obejmował więc całego jeziora, zaś w późniejszych latach koszalińscy mieszczanie wykupują je częściami — i to od różnych właścicieli, między innymi również od rezydujących w Sławnie i Darłowie książąt. Stąd też zapewne wywodzą się podania o walkach nad jeziorem oraz inne związane z nim wątki. 14 IV Jakkolwiek nabyte posiadłości obejmo-waty dość rozległy obszar, to jednak samo miasto ulokowało się na stosunkowo niewielkim wzgórzu, otoczonym niemal całkowicie bagnami i rozlewiskami Dzierżęcinki, nad którą zbudowano młyn. Posiadało ono kształt zbliżony do koła, wąskie ulice przecinały się pod kątem prostym. Centralnym punktem miasta był kwadratowy rynek. Na wydzielonych posesjach budowano domy mieszkalne z gospodarczym zapleczem — przeważnie z drewna i gliny. Jedynie patrycjusze oraz bogatsi kupcy posiadali domy ceglane, zgrupowane wokół rynku. Później postawiono tu ratusz. Istniejący do dziś wspaniały zabytek gotyckiej architektury sakralnej — kościół Mariacki — został zbudowany w pierwszej połowie XIV wieku. Wiele uwagi należało poświęcić sprawom obronności. Położone na uczęszczanym szlaku, ruchliwe miasto kupców i rzemieślników oraz właścicieli gospód było szczególnie narażone na łupieskie wyprawy. Dlatego już kilkanaście lat po założeniu pierwszych zrębów przystąpiono do budowy palisadowych umocnień. W latach 1292—1310 zastąpiono prowizoryczne umocnienia solidnym murem sięgającym wysokości sześciu metrów, wyposażonym w 46 czatowni. Do miasta prowadziły trzy bramy: Nowa od zachodu, Młyńska od północy i Wysoka od po- 15 łudnia. Z owych umocnień pozostały jedynie fragmenty murów. Tryb życia mieszkańców Koszalina nie różnił się zbytnio od innych podobnych miast. Podstawową warstwą społeczną byli rzemieślnicy zrzeszeni w organizacjach cechowych. Obok nich istniały gildie kupieckie, które zaopatrywały ludność miasta i wsi w dostarczane z zewnątrz towary, a także zajmowały się dalszą sprzedażą produktów miejscowego pochodzenia. Wysoka jakość tutejszych wyrobów i ożywione kontakty handlowe (Koszalin przez pewien czas należał do związku miast hanzeatyckich) zdecydowały o szybkim rozwoju miasta i wzroście stopy życiowej jego mieszkańców. Mając w posiadaniu Jezioro Jamneńskie i wieś Unieście z dogodnym portem rybackim, koszalinianie zamierzali rozwinąć handel morski. Tu jednak spotkali się ze. zdecydowanym przeciwdziałaniem Kołobrzegu, spowodowanym względami konkurencyjnymi. Około 1466 rokit doszło nawet do otwartej bitwy nad Jeziorem Parnowskim w pobliżu Koszalina, w czasie której maszerujące oddziały kołobrzeżan został;/ rozbite. Z biegiem czasu stosunki między obu miastami uległy poprawie, jakkolwiek zakres uprawnień żeglugowych Koszalina wciąż jeszcze był przedmiotem sporów. Dopiero w 1480 roku biskup kamieński Marinus zatwierdził przywilej, na podstawie którego koszalinianie 16 mogli wyładowywać swoje towary na własnym wybrzeżu oraz uprawić żeglugę morską. Począttek rządów Bogusława X (1474 — 1523) należy do najbardziej burzliwych w dziejach księstwa pomorskiego. Poprzedziło go ogólne rozprzężenie, spowodowane z jednej strony plagą rozbojów, grabieżą karawan kupieckich oraz kradzieżą bydła i trzody z łąk należących do chłopów — z drugiej zaś samowolę miast, wśród których Koszalin nie był wyjątkiem. Dążenia energicznego księcia, zmierzające do opanowania sytuacji wewnętrznej kraju, napotykały często na opór rozzuchwalonego mieszczaństwa. Przykładem ówczesnych stosunków jest incydent zbrojny pod Sianowem, w czasie którego Bogusław X został wzięty do niewoli przez koszalińskich mieszczan. V Średniowieczny Koszalin był miastem przeludnionym. Z wyjątkiem reprezentacyjnego rynku — w pozostałych, zamieszkałych przez uboższą ludność dzielnicach panowało ogromne zagęszczenie drewnianych budynków mieszkalnych oraz różnych lepianek, stajni i innych pomieszczeń gospodarskich. Pokrycie dachów stanowiła trzcina lub słoma. To wszystko stwarzało niebezpieczeństwo pożaru, który mógł swym zasięgiem ogarnąć całe otoczone murami miasto. Nadto ciasnota połączona z utrzymywaniem zwierząt domowych nie pozwalała mimo istnie- 2 — Legendy 17 nia odpowiednich zarządzeń Rady Miejskiej na utrzymanie należytej czystości — co z kolei groziło zawsze wybuchem epidemii. Istotnie — elementarne klęski nie oszczędzały Koszalina. W 1500 roku pierwsza zanotowana w źródłach epidemia dżumy pochłonęła wiele ofiar. Jeszcze mieszkańcy nie otrząsnęli się z tragicznych przeżyć, gdy już cztery lata później nawiedził miasto gwałtowny pożar, który strawił większą część budynków, w tym również miejski ratusz. I tak na przemian aż do czasów nowożytnych pożary i epidemie nękały miasto. Dzięki masywnej budowie ocalał jedynie kościół Mariacki oraz klasztor, ale i ten ostatni w okresie zamieszek związanych z ruchem Reformacji został zrujnowany. Na fundamentach tego klasztoru, biskup kamieński Kazimierz IX, wywodzący się z książęcego rodu, zbudował swą zamkową rezydencję. Pozostałości fundamentów i piwnic odkryto niedawno przy ulicy Mickiewicza obok zanikowego kościoła, którego dawna architektura również częściowo zachowała się do dzisiaj. Okres wojny trzydziestoletniej przyniósł mieszkańcom Koszalina głód i niedostatek. Na ziemiach Pomorza Zachodniego toczyły się walki. Raz wojska cesarskie okupowały neutralne początkowo miasto, to znowu w latach 1631 i 1637 zajmowali je Szwedzi. Każdy z kolejnych okupantów nakładał na miasto wysokie kon- 18 trybucje i inne ciężary. W rezultacie klęsk żywiołowych oraz wojennych działań miasto podupadło i w końcu wyludniło się niemal całkowicie. Odbudowa Koszalina nastąpiła dopiero w początkach XVIII wieku, kiedy na ziemi pomorskiej zapanował wreszcie spokój. Lecz oto 11 października 1718 roku znowu ogromny pożar — największy z dotychczasowych — pochłania 317 budynków. Wielu koszalińskich kupców i rzemieślników przebywało wówczas na jarmarku w Karlinie. Zaalarmowani przez gońców zwinęli kramy i co koń wyskoczy popędzili na ratunek mienia. Z daleka widać było rozległą łunę, świadczącą o rozmiarach pożaru. Kiedy późną nocą przybyli na miejsce, zastali już tylko objęte płomieniami rumowisko. I znów — jak niegdyś — ocalał jedynie kościół Mariacki oraz nieliczne domy stojące przy miejskich bramach. Doraźna pomoc okolicznych miast oraz dotacje państwa pruskiego pomogły stopniowo usunąć zniszczenia. Dokonano wówczas częściowej przebudowy Koszalina, obniżono mury — miasto zaczęło nieśmiało wychodzić poza ich obręb. Mimo to Koszalin nie odzyskał już dawnej rangi, jako żywotny ośrodek rzemieślniczo--handlowy. Po okresie wojen napoleońskich, w czasie których wojska francuskie przechodziły również przez Koszalin, nastąpiły w królestwie pruskim zmiany administracyjne, w wyniku których 19 Koszalin stał się siedzibą władz rejencji. Dzięki tej funkcji zdołał w pewnym stopniu utrzymać swą pozycję. Po raz ostatni miasto uległo zniszczeniu w końcowej fazie II wojny światowej. W wyzwolonym przez wojska radzieckie Koszalinie, pierwszymi gospodarzami zostali Polacy, którzy przebywali tutaj na robotach przymusowych. Odbudowany i rozbudowany polskimi rękami Koszalin — dawny kasztelański gród, a dziś stolica regionu — teraz dopiero uzyskał właściwe znaczenie. Tak się zaczęła legenda nowych czasów, która zostanie kiedyś napisana. ę O ROSTKU CO SŁUŻYŁ U OLBRZYMA W bardzo dawnych czasach, do których ludzka pamięć juz nie sięga, ziemią pomorską 21 rządził lud Olbrzymów. Próżno dociekać, kiedy i skąd przybyli na swych potężnych długogrzy-wych rumakach. Może gdzieś znad Wisły albo jeszcze dalej — z bezkresnej naddunajskiej puszty? Nie wspominają o nich pożółkłe ze starości kroniki — wieść tylko gminna powiada, że to oni właśnie zbudowali warowne, wysokim częstokblem otoczone grody, gdzie można się było schronić w czasie wojennej pożogi. A chociaż dzielnie bronili kraju przed łupieżcami z zachodu, to jednak nie zawsze sprawiedliwie rozdzielali ciężary. Zdarzało się nawet, że temu lub owemu wyrządzili krzywdę, po której zła pamięć zostawała wśród ludu. Do dziś pozostały jeszcze kurhany, w których — jak wieść mówi — spoczywają kości owych potężnych wojowników. Na skraju koszalińskiego podgrodzia, skąd przy pogodnym dniu widać było połyskujące w słońcu wody jamneńskiej zatoki, mieszkał pewien gospodarz wraz z trzema synami. Póki byli jeszcze otrokami, pozwalał im całymi dniami harcować po łąkach, albo łowić ryby w wodach przepływającej tuż niedalego Raduszki. Jednakże lata biegły, chłopcy dorastali i trzeba było pomyśleć o jakimś pożytecznym dla nich zajęciu. Toteż któregoś wieczoru, kiedy wszyscy byli w domu, odezwał się do nich w te słowa: — Musicie mi pomóc w pracy. Spójrzcie — sami widzicie, że się starzeję, sił coraz bardziej ubywa, a tu gospodarstwa doglądać trzeba. Z czego będziemy żyć, jeśli je zaniedbamy? 22 Zerwali się chłopcy z ławy, podbiegli do starego. — Wstyd, żeśmy o tym sami nie pomyśleli! — mówili jeden przez drugiego. — Ale to się od dzisiaj zmieni. Powiedz, ojcze, co mamy robić? — Roboty nie brakuje. Ot, nadeszła wiosna. Jest ciepło, trawa się zazieleniła, trzeba już wypuścić owce na łąki. Kto pójdzie pierwszy? —■ Ja! — odpowiedział najstarszy. — Zgoda! Pilnuj tylko, żeby nie poginę-ły. A kiedy słońce zacznie schodzić w dół, wracaj do zagrody, bo noce jeszcze chłodne. * * * Nazajutrz skoro świt chłopiec otworzył bramę i wypędził trzodę na pastwisko. Zabrał z sobą torbę, a w niej kawał chleba ze słoniną, żeby starczyło na cały dzień. Na łąkach — jak okiem sięgnąć — nie było widać nikogo. Owce zanurzały pyszczki w soczystej trawie i trzymały się razem, tak, że z pilnowaniem nie było kłopotu. Jednakże wieczorem, kiedy w bramie policzyli wszystkie sztuki — okazało się, że brakuje jednej. — Sam nie wiem, jak to się mogło stać — tłumaczył zawstydzony pasterz. — Przecież w pobliżu nie widziałem żywej duszy. I teraz taka strata... — Nie ma się o co martwić — rzekł młodszy. — Jutro kolej na mnie. Pójdę z trzodą w 23 to samo miejsce i z pewnością odnajdą zabłąkaną sztukę. Tymczasem następnego dnia powtórzyło się to samo. Zagubiona wczoraj owca nie tylko nie odnalazła się na pastwisku, ale jeszcze w dodatku zginęła następna. I znowu nie wiadomo w jaki sposób. Siedzieli więc przy stole markotni, zadumani — tylko najmłodszy Kostek położył się na ławie pod piecem i nad czymś rozmyślał. W pewnej chwili zerwał się na nogi, stuknął pięścią w stół i krzyknął głośno: — Dosyć tej zabawy! Teraz ja pójdę z owcami. Nie ma mowy, aby mi którakolwiek zginęła! Spojrzeli na niego, wzruszając ramionami. Cóż mu znowu do głowy strzeliło? — Lepiej połóż się spać i nie zawracaj głowy — mruknął ojciec. — Patrzcie go! Kostek... niedorostek...! — pokpiwali bracia. Chłopiec nie dał jednak za wygraną. Tak długo prosił i przekonywał ojca, aż ten pozwolił mu wreszcie zastąpić niefortunnych braci, — Gotów jestem pójść w zakład, że pogubi wszystkie owce — upierał się najstarszy. — Zobaczymy...! Następnego dnia, trzeciego już z kolei, wypędził Kostek trzodę na pastwisko. Znowu była piękna pogoda i upał wzrastał z godziny na godzinę. Około południa chłopiec poczuł, że senność zaczyna kleić mu powieki. Najchętniej 24 siadłby w tej chwili w jakimś zacienionym miejscu i zdrzemnął się trochę — tym bardziej, że dookoła panował niczym nie zmącony spokój. Postanowił jednak opanować uczucie znużenia i zachować czujność aż do końca swej służby. Skrył się tylko pod konarami pobliskiego drzewa, aby ostre promienie słońca nie dokuczały mu zbytnio. Nagle senność odeszła, jakby ręką odjął. Spostrzegł, że od strony Góry Chełmskiej wyłania się spośród drzew postać olbrzymiego mężczyzny, zmierzającego wyraźnie w kierunku pasącej się trzody. Teraz wszystko stało się jasne. Chłopiec przylgnął do pnia drzewa, aby stać się jak najmniej widocznym. Kiedy zaś Olbrzym znalazł się całkiem blisko, nagle wyskoczył z ukrycia. — Wiem już — krzyczał wygrażając pięścią — dlaczego mym braciom zginęły owce! Ale ja czuwam, ze mną nie uda ci się ta sztuczka! Nie zabierzesz mi ani jednej, tamte zaś ти-sisz zwrocie. Olbrzym ujął się pod boki i spoglądał rozbawionym wzrokiem na drobną postać chłopca, który stanął mu na drodze i ani myśli ustąpić. — Kijem tego, co nie pilnuje swego! — odpowiedział. — Dałem twym braciom niezłą nauczkę, aby lepiej strzegli własnej trzody i odpoczywali wtedy, kiedy jest na to czas. — Co ci do tego? — spytał Kostek zaczepnym tonem. 25 — Widzisz... — ciągnął dalej Olbrzym nie zwracając uwagi na zaczepkę — potrzebuję do pracy uczciwego pomocnika. Myślałem o którymś z twych starszych braci, ale się zawiodłem. Nie będzie dobrym pomocnikiem, kto śpi wtedy, gdy ma czuwać. Ty jesteś inny. Chodź do mnie na myto, dobrze zapłacę. — Wpierw oddaj tamte owce! — Nie obawiaj się, dostaniesz je z powrotem. Mam dosyć swoich. No, więc...? Chłopiec zastanawiał się przez chwilę. — Na jak długo? — zapytał. — Tymczasem na rok. — Zgoda! Przyjdę jutro. Wówczas Olbrzym oddalił się. Kostek niecierpliwie czekał końca dnia. Chciał jak najprędzej opowiedzieć o przygodzie, która go spotkała. Toteż gdy tylko słońce poczerwieniało, natychmiast zebrał rozproszone owce i popędził do zagrody. Zdziwił się ojfiec wraz z braćmi, kiedy po przeliczeniu trzody okazało się, że nie brak ani jednej sztuki. Z zainteresowaniem wysłucha-chali też Kostkowej opowieści, w której jednak nie było mowy o przewinieniach braci. — Co teraz uczynisz? — pytali. — Wy obaj możecie spokojnie dalej paść owce — odpowiedział Kostek — ja zaś pójdę na służbę do Olbrzyma, jak przyrzekłem. Sądzę, że zyskamy na tym wszyscy. — Może i racja! — zgodził się ojciec, do którego należało ostatnie słowo. 26 * * * O brzasku dnia Kostek spakował potrzebne rzeczy i udał się w drogę. Olbrzym przyjął go nad wyraz przyjaźnie. W ciągu dnia pokazał mu swe gospodarstwo — kiedy zaś nadeszła pora wieczerzy, zaprosił go do izby, mówiąc: — Trzeba się posilić, ponieważ jutro od samego rana będziemy młócić zboże. — Teraz...? — zdziwił się Kostek, -r- U mego ojca zboże młóci się zimą. — Słusznie — odpowiedział Olbrzym — ale w ciągu zimy przebywałem daleko stąd, na miejscu zaś nie miałem pomocnika, który by się zajął gospodarstwem. Teraz zaprowadzimy porządek, jak należy. Kostek nie pytał więcej. Obaj weszli do izby, w której gospodyni przygotowała wieczerzę. Na stole postawiła ogromny garnek z pachnącą, suto omaszczoną kaszą — po czym wyszła do kuchni, zostawiając ich samych. Gospodarz z apetytem zabrał się do jedzenia. Drewnianą łyżką nakładał sobie co chwilę wielkie porcje kaszy, nie troszcząc się zupełnie o swego pomocnika. Kostek próbował czynić to samo, lecz łyżka była tak ciężka, że nie mógł unieść jej w górę. Zły i głodny udał się na spoczynek. Długo rozmyślał, w jaki sposób odpłacić gospodarzowi pięknym za nadobne. W końcu wpadł na pewien pomysł i dopiero wtedy zasnął. Krótko po wschodzie słońca rozległ się w 27 całym obejściu głośny łomot. Zaniepokojony Olbrzym wyszedł na podwórze. Przez jakiś czas rozglądał się wokoło, aż wreszcie ujrzał siedzącego na dachu stodoły Kostka, który trzymał w garści duży młotek i rozbijał nim koziołki służące do związania strzechy. — Jakie licho zaniosło cię na górę? — zawołał rozgniewany. — Dzisiaj mamy młócić zboże! — odkrzyknął Kostek. — Zajrzałem do stodoły, ale znalazłem tylko jakieś liche cepy. Właśnie chcę sporządzić większe i mocniejsze. — Chyba postradałeś rozum! Przecież w ten sposób zniszczysz mi cale poszycie. Zejdź stamtąd natychmiast, będziesz podawał snopki. — Bardzo dobrze, lubię taką robotę! — odpowiedział chłopiec, i rad z udanego figla zsunął się po krawędzi dachu. Praca biegła wartko. Olbrzym młócił bez przerwy, aż pot strumieniami spływał mu z czoła — Kostek zaś zwijał się jak w ukropie i ledwie mógł nadążyć ze zrzucaniem snopków na klepisko. Toteż odetchnął z ulgą, kiedy w otwartych wrotach ukazała się nareszcie sylwetka gospodyni. Kobieta przyniosła w koszyku bochen razowego chleba, w drugiej zaś ręce dzban pełen mleka. I znowu ogromne kęsy chleba ginęły w ustach Olbrzyma, tak że dla pomocnika zostawało bardzo mało. — Nie trzeba przynosić tyle do jedzenia — rzekł Kostek cicho w chwili, kiedy Olbrzym był zajęty opróżnianiem dzbanka. 28 — Dlaczego? — zdziwiła się gospodyni. — Mój ojciec zawsze mówi: kto dużo je, ten prędko traci siły. Zupełnie jak nasz gospodarz — trochę popracował i już całą koszulę ma mokrą. Gospodyni spojrzała na niego z ukosa, lecz nic*nie odpowiedziała. * * * Po upływie paru dni, kiedy wymłócone zboże znajdowało się już w spichrzu, Olbrzym zaprosił Kostka do osobnej zagrody, gdzie stała drewniana stępa z tkwiącym w niej ogromnym, podobnym do maczugi tłuczkiem. — Mam dziś apetyt na świeży chleb — powiedział Olbrzym wsypując do środka parę garncy ziarna. — Weź się do roboty, ja zaś pójdę do gospodyni i powiem, żeby przygotowała zakwas. Kostek przecząco pokręcił głową, wiedział bowiem, że nie zdoła nawet udźwignąć tłuczka. — Mój ojciec nigdy nie pozwolił aby ktoś inny dotykał stępy, kiedy trzeba mąki na pierwszy chleb z nowego zboża. Inaczej w przyszłym roku nie będzie urodzaju, a i zboże w gumnie na pewno się zaparzy. — Naprawdę...? — On zawsze wie, co mówi. Wtedy Olbrzym ujął maczugę swymi żylastymi rękami i tłtikł zawzięcie, aż w całym 29 spichrzu dudniło. Kiedy kobiałka była już pełna mąki — wyprostował się i rzekł: — Teraz możemy iść do lasu po drzewo. Potem napalimy w piecu, a tymczasem gospodyni przygotuje ciasto. Na stokach pobliskiej Góry Chełmskiej rosły strzeliste świerki i rozłożyste buki. Olbrzym długo przebierał, aż wreszcie upatrzył sobie odpowiednie drzewo i jednym szarpnięciem ramion, wyrwał je z korzeniami. Następnie zarzucił sobie odziomek na barki, Kostkowi zaś, kazał nieść drugi koniec i uważać, żeby gałęzie nie zaczepiały się po drodze o różne przeszkody. Zmyślny chłopak wykorzystał okazję, że Olbrzymowi trudno będzie oglądać się do tyłu. Siadł więc na samym czubku i pogwizdywał wesoło, gdy tymczasem Olbrzym ciągnął z wysiłkiem wielki pień, zostawiając za sobą wytartą przez gałęzie bruzdę. Tak przybyli na podwórze. Olbrzym zrzucił ciężar z ramienia i sapiąc z wysiłku, odezwał się do swego pomocnika. — Skąd u ciebie tyle siły, że jeszcze możesz gwizdać? Nawet ja, choć przecież nie brak mi jej, zmęczyłem się porządnie. — To właśnie z obżarstwa! — odpowiedział Kostek, wskazując palcem na brzuch gospodarza. Tym razem Olbrzym rozgniewał się na dobre. — Mam dosyć ciebie i twojej pracy! — 30 krzyknął. — Zabieraj się do domu, nie jesteś mi potrzebny! — Zgoda! — odpowiedział Kostek spokojnie. — Chętnie sobie pójdę, skoro sobie tego życzysz. Wpierw jednak musisz mi oddać owce i zapłacić za okres, na który się zgodziłeś. Olbrzym machnął ręką zrezygnowany i udał się do mieszkania. Przyniósł stamtąd woreczek z pieniędzmi i rzucił go ze złością pod nogi chłopca. — Swoje owce możesz zabrać z obory! — zawołał jeszcze i odwrócił się plecami. Rostek zarzucił mieszek na ramię, wyprowadził owce i nie oglądając się za siebie, ruszył pogwizdując w stronę rodzinnego domu. Odtąd Olbrzym nie pokazywał się więcej w okolicy Koszalina. PRZĄŚNICZKA ołońce schodził3 z wolna po niebieskim łuku i żar południa ustępował pod tchnieniem з — Legendy 33 nadbiegającego od północy wiatru — kiedy na leśnym trakcie, wiodącym do Koszalina, ukazał się orszak jezdnych. Nie była to jednak wojenna wyprawa, choć hełmy błyszczały* na głowach drużynnych wojów, a obszyte skórą szczyty zwisały u ramion. Cała pomorska kraina oddychała wówczas spokojem. Toteż konie gryzły munsztu-ki i parskały wesoło, z tyłu zaś rozlegał się turkot kół i nawoływania woźniców. Spłoszone gwarem ptactwo uciekało w głąb kniei — tu i ówdzie śmignęła ruda kita wiewiórki, mącąc blask przenikający przez gęstwinę liści. Gniewko, syn kasztelana koszalińskiego grodziszcza, zatrzymał pochód. Na jego młodej twarzy malował się wyraz niepewności. Spojrzał za siebie: zjeżone palisadą zręby Białego Grodu skryły się już za osłoną boru, tylko piaszczysta wstęga znaczyła ślad przebytej drogi. — Stojgniewie... hej, Stojgniewie! — Jestem, panie! — odpowiedział jeden z wojów, wysuwając się do przodu. — Kędy radzisz, przyjacielu? Stojgniew uśmiechnął się i ruchem głowy wskazał kierunek. — Przez bród na Radwi. Tędy najbliżej. Nim słońce zajdzie, będziemy na miejscu. — Brodem, powiadasz? Wozy ciężkie, nad miarę załadowane. Zali nie ugrzęzną na brzegach? — Dawno nie było deszczu. Stwardniała ziemia utrzyma ciężar. Co innego wiosną... 34 — Słusznie. Ruszajmy więc, a żywo! Po pewnym czasie gęstwina drzew ustąpiła wolnej przestrzeni. Przed oczyma jadących otworzył się widok na rozległą dolinę rzeki. Między zrudziałą od słońca trawą wyrastały gdzie niegdzie kępy żółtawej wikliny, czerpiącej z ziemi resztki wilgoci. Korytem snuła się nitka życiodajnej wody — zbyt słaba, aby ożywić spragnioną roślinność. Dobrze poradził Stojgniew. Bez trudu przeprawili się na drugi brzeg Radwi i teraz zmierzali ku widocznym w oddali zabudowaniom Kraśnika. Uprawne pola falowały zbożem gęstym i dorodnym, nagradzając ludziom trud wielomiesięcznej pracy. Jeśli tylko burze albc gradobicie nie przygniotą go i nie stłamszą — starczy chleba dla wszystkich aż do następnego przednówka. Wieś rozsiadła się opodal traktu wiodącego prosto do Koszalina. Mijali właśnie pierwszą z brzegu zagrodę, kiedy przez otwarte okno dobiegł z wnętrza izby podniesiony głos kobiety. Po chwili słychać było stamtąd dziewczęcy płacz. Gniewko ściągnął wodze i wzrok obrócił w stronę zagrody. — Co się tam dzieje? — zapytał najbliższych. — Ot, babska kłótnia! — odpowiedział ze śmiechem któryś z drużynników. — Szkoda zaprzątać sobie głowę. ?.Ъ Żachnął się kasztelanie, spojrzał surowo na owego wesołka, który opuścił głowę i cofnął się między pozostałych. — Nie rycerska to rzecz przechodzić obok, gdy kogoś krzywdzą — rzekł zsiadając z konia. — Pójdę sam, obaczę, wy zaś zaczekajcie! Drzwi do izby stały otworem. Na ławie pod oknem siedziała dziewczyna z twarzą ukrytą w dłoniach i głośno płakała — obok zaś stała niemłoda już kobieta i wygrażała jej ręką. Na widok wchodzącego młodzieńca obie umilkły zaskoczone i przyglądały mu się szeroko otwartymi oczyma. — Darujcie, żem wszedł nie proszony — rzekł Gniewko zwracając się do kobiety. — Tędy wypadła mi droga, a że usłyszałem czyjś płacz, więc wstąpiłem by pomóc, jeśli zajdzie potrzeba. Cóż złego uczyniła dziewczyna, że tak się na nia gniewacie? — O gdybyś wiedział, młody panie — odparła zapytana pełnym żalu głosem — ile udręki sprawia mi to niewdzięczne dziecko! Proszę, tłumaczę, by dała wreszcie spokój i swoje niewczesne pragnienie wybiła sobie z głowy. Niestety — wszystko na próżno. — Jakież to pragnienie? — Chce, żebym jej kupiła kołowrotek i przyniosła dużo wełny. Stroni od wszelkiej roboty, ino pragnie prząść. — Cóż w tym zdrożnego? — zdziwił się Gniewko. 26 — Przecież wie — tutaj kobieta znowu podniosła głos — że jestem biedna i ledwie koniec z końcem powiązać zdołam. Skąd mam wziąć wełnę, jeśli nie hoduję owiec? Skąd kołowrotek, jeśli brak mi grosza? Już sił na to wszystko nie starcza. Gniewko opuścił głowę i długo nad czymś rozmyślał. Wreszcie zwrócił się do dziewczyny. — Powiedz, jak cię zowią? — Krasnorada, panie! — odpowiedziała spoglądając na rycerza modrymi jak chabry oczyma. — Skoro taka z ciebie dzielna prządka —■ ciągnął dalej Gniewko — więc może pojedziesz ze mną? — Dokąd chcecie ją zabrać? — przestraszyła się gospodyni. Gniewko roześmiał się. Zaraz jednak spoważniał i wskazując ręką za okno, gdzie w pobliżu widać było czekający orszak, rzekł: — Nie przyszedłem tu, by kogokolwiek krzywdzić czy też zabierać po niewoli. Jeśli chce, zawiozę ją do mojej matki, która jest kasztelanową na koszalińskim zamku. Tam będzie mogła prząść, ile tylko zapragnie. Dziewczyna złożyła ręce i milcząc wodziła wzrokiem po twarzach obecnych. — No cóż, zgadzasz się? — Nie wiem... — A wy, matko? 37 I 1^ — To moje jedyne dziecko, panie — odpowiedziała kobieta. — Wierzę w twoją dobroć i szlachetne zamiary. Niechże więc los szczęśliwy, który cię przywiódł w nasze ubogie progi, spełni jej pragnienie. A chociaż ciężko mi się rozstawać, to przecież wiem, że nie zapomni o mnie. — Zostańcie w spokoju i czekajcie wieści! * * * Noc letnia, upalna, rozpostarła swe skrzydła nad koszalińskim grodem. Zamkowa izba tonęła w mroku. Przez otwarte okno wlewał się do wnętrza strumień księżycowego światła, biegł po łukach sklepienia, załamywał się na sprzętach, ubierając je w fantastyczne kształty. Zewnątrz panował spokój — tylko gdzieś w dole, pośród drzew i zarośli, cicho szemrały wody Raduszki. Na ławie pod oknem siedziała Krasnora-da. Ręce zaplotła na kolanach, rozpuszczone wło_ sy spływały złocistą kaskadą po jej dziewczęcej postaci, ubranej w białą powłóczystą szatę. Obróciła w stronę księżyca pełną smutku twarz, pod przymkniętymi powiekami błyszczały krople łez, które od czasu do czasu spadały na jej lica. Nagle w głębi izby — tuż obok drzwi prowadzących do sąsiedniej komory — coś zaszeleściło. Czyżby nietoperz, mieszkaniec zamkowych poddaszy, zapędził się aż tutaj w pogo- 38 , ni za żerem? Ależ nie — lot nietoperza jest miękki, bezszelestny! Krasnorada odwróciła głowę i wtedy dopiero ujrzała trzy kobiece sylwetki, rysujące się wyraźnie na tle mrocznej głębi. Serce w jej piersi zabiło niespokojnym rytmem. Próbowała się zerwać, wołać o pomoc — lecz jedna z kobiet łagodnym ruchem dłoni zatrzymała ją w miejscu. — Skąd przychodzicie? Czego ode mnie chcecie? — zapytała Krasnorada, kiedy już ochłonęła z pierwszego wrażenia. — Nie obawiaj się nas — rzekła druga kobieta. — Skoro dziewczyna nie śpi w nocy, to znaczy że gnębi ją jakieś zmartwienie. Przy-szłyśmy ci pomóc, jeśli to będzie możliwe. Krasnorada pozbyła się resztek strachu i teraz z ciekawością przyglądała się starym kobietom, które zjawiły się w izbie nie wiadomo jakim sposobem i uśmiechały się do niej życzliwie. — Zaufaj nam! — odpowiedziała trzecia. — Rzeczywiście pragniemy ci pomóc. Dlatego właśnie przyszłyśmy nocą, żeby nikt nie słyszał naszej rozmowy. Łagodna perswazja kobiet odniosła skutek. Dziewczyna zdecydowała się na wyjawienie tajemnicy, która od początku spędzała jej sen z powiek. — Trzy dni temu — zaczęła opowiadać — przybyłam do zamku. Jakże szczęśliwa czułam się wówczas! Spełniło się moje pragnienie: 39 otrzymałam kołowrotek, dużo wełny i teraz mogę prząść ile tylko zechcę. A przecież dotychczas nie uprzędłam ani jednego motka. — Może tęsknisz za domem? — Trochę, ale nie w tym leży przyczyna. — Więc gdzie? — Ja... nie umiem prząść! Myślałam, że to takie łatwe. Tymczasem mijają dni, a ja nic nie zrobiłam. Przyjdzie chlebodawczyni, zapyta jak sobie radzę, i co wtedy powiem? Będę musiała ze wstydem powrócić do rodzinnej wioski. To mówiąc, rozpłakała się znowu. Kobiety spojrzały po sobie, a następnie otoczyły ją kołem. — Nie płacz, dzieweczko, nie rozpaczaj! Jeszcze się wszystko na dobre obróci. — Wiem — odpowiedziała Krasnorada. — Mówicie tylko dlatego, żeby mnie pocieszyć! — Ależ nie! zaprzeczyła pierwsza kobieta. — Zobaczysz, że wszystko skończy się dobrze i smutek twój w radość się zamieni. Czeka cię wielkie szczęście. Pamiętaj jednak, że należy dzielić je z innymi, bo inaczej uleci gdzie indziej. Dlatego nie zapomnij o nas w dniu twego wesela. Zanim Krasnorada ochłonęła ze zdumienia w izbie nie było już nikogo. * * * Odtąd co noc stare kobiety przychodziły tajemną, sobie tylko wiadomą drogą. Nie tylko 40 nauczyły dziewczynę jak się obchodzić z kołowrotkiem, lecz same przędły nagromadzony zapas wełny. Kasztelanowa chwaliła zręczność jej palców, a Gniewko od czasu do czasu przychodził tu razem z matką w odwiedziny. Wtedy na licach Krasnorady wykwitał rumieniec, który mówił więcej niż słowa. Podobnie w sercu młodzieńca rodziło się z wolna nowe, nieznane przedtem uczucie. Kiedy nie mógł znaleźć sobie miejsca, wówczas dosiadał rumaka i udawał się samotnie na dalekie wędrówki, aby w poszumie leśnych drzew usłyszeć echo własnych myśli. Wreszcie pewnego dnia rzekł do matki: — Oto kwiat polny, który znalazłem na swej drodze. Powiedz mi matko,, gdzie znajdę piękniejszy? Kasztelanowa uśmiechnęła się z wyrozumiałością, ponieważ dawno odkryła tajemnicę młodych serc, a przy tym polubiła skromną i pracowitą dziewczynę. — Mówiliśmy już z ojcem — odpowiedziała synowi. — Nie mamy nic naprzeciw, aby wraz z tobą stała się naszym słońcem w dniach nadchodzącej starości. * * * Wkrótce potem odbyło się w koszalińskim zamku huczne wesele, na które zaproszono mnóstwo znamienitych gości, wśród nich również kasztelanów z sąsiednich grodów: Unieścia 41 i Gorzebądzia. A kiedy wszyscy siedzieli już przy suto zastawionych stołach, w pewnej chwili podszedł do panny młodej ktoś ze służby i szepnął jej do ucha kilka słów. — Czy stało się coś złego? — zapytał Gniewko, widząc zmieszanie na twarzy Kra-snorady. — Och, nic takiego! — odpowiedziała natychmiast. — Tuż obok w sieni czekają trzy kobiety i proszą o chwilę rozmowy. — Teraz...? — zdziwił się kasztelanie. — Pójdźmy do nich — nalegała Kra-snorada, która domyślała się już, o kogo chodzi. — Nie godzi się w tym szczęśliwym dniu odmawiać czyjejś prośbie. Może potrzebują naszej pomocy? — Niechże tak będzie! — zgodził się Gniewko. Razem wyszli do sieni, trzymając się za ręce. Zasmucił się wielce miody kasztelanie, kiedy ujrzał przed sobą trzy stare kobiety. Jedna z nich miała opuchnięte wargi, druga bardzo zniszczone dłonie, bose stopy trzeciej były zniekształcone i pełne kościstych narośli. — Jakaż potrzeba sprowadza was tutaj? — zapytał pełnym współczucia głosem. — O wsparcie prosimy, młody panie — odpowiedziała jedna z kobiet. — Już sił do pracy nie mamy. — Cóż to za praca, która doprowadziła was do takiego nieszczęścia? 42 — Jesteśmy prządkami. Spójrz na nas: to od ciągłego kręcenia kółka twardnieją stopy, a od snucia przędzy pękają wargi i palce. Nie pozwól swej młodej żonie siadać przy kołowrotku, bo kiedyś będzie wyglądała tak samo. — Dzięki wam za przestrogę! — rzekł Gniewko. Natychmiast kazał sowicie obdarować trzy stare kobiety, żonie zaś zabronił raz na zawsze dotykać kołowrotka. Sprowadził też do zamku matkę Krasnoiady i wszyscy razem żyli szczęśliwie przez długie, długie lata. WRÓŻBA SWANTEWITA Łagodna fala kołysała uwięzionymi na kotwicach statkami, lizała piasek przylądka, ob- 45 mywała kredowe zbocza Rany. Wysoko, pośród zieleni drzew, kryły sę zabudowiania świętego grodu zwanego Arkoną. Kojno i gwarno było tu dzisiaj. Najpotężniejszy ze wszystkich słowiańskich bogów okazał w tym roku szczególną hojność: odwrócił burze i zimne wichry, dał ludziom zbiory obfite. Toteż dorocznym zwyczajem przybyli tu Słowianie ze wszystkich str