15245
Szczegóły |
Tytuł |
15245 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15245 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15245 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15245 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
McNaught Judith
Cud
Świętemu Judzie,
patronowi spraw beznadziejnych
nad tą bardzo się napracowałeś
Dziękuję
1
Muzyka i gwar rozmów pozostawały w tyle i cichły, gdy Julianna Skeffington
zbiegała schodami z tarasu
ogromnego pałacu, do którego niemal sześćset osób z towarzystwa przybyło na bal
kostiumowy Tuż przed nią
rozpościerały się ogrody oświetlone tysiącami pochodni, pełne gości i
uwijających się wokół służących
ubranych w odświętne liberie. Za ogrodami majaczył labirynt z wysokich krzewów,
idealne miejsce, by skryć się
przed ludzkimi oczami. I tam też skierowała swe kroki Julianna.
Zgarnęła szerokie spódnice kostiumu Marii Antoniny i przeciskała się wśród tłumu,
spiesznie przemykając obok
rycerzy w zbrojach, trefnisiów, rozbójników, rozmaitych postaci ze sztuk
Szekspira, niezliczonych królowych i
księżniczek, a także wszelkiej maści zwierząt zarówno dzikich, jak i domowych.
Po chwili zauważyła szeroką ścieżkę i wbiegła w nią szybko, zaraz jednak musiała
odskoczyć na bok, aby się nie
zderzyć z rozłożystym „drzewem", obwieszonym czerwonymi jabłkami. Drzewo
skłoniło się szarmancko
Juliannie, jedną ze swoich „gałęzi" obejmując w pasie damę przebraną za dojarkę
i trzymającą nawet wiadro w
dłoni.
Potem nie musiała już zwalniać kroku aż do chwili, gdy znalazła się w centrum
ogrodów, gdzie obok dwóch
rzymskich fontann ustawiono podium dla przygrywającej do tańca orkiestry.
Mamrocząc słowa przeprosin,
przepchnęła się obok mężczyzny przebranego za czarnego kota, który właśnie
szeptał coś do różowego ucha
drobnej, szarej myszce. „Kocur" długim, pełnym zachwytu spojrzeniem powiódł po
dekolcie Julianny, a potem
śmiało spojrzał jej w oczy i mrugnął, by po chwili znów poświęcić całą uwagę
uroczej myszce o absurdalnie
długich wąsach.
Oszołomiona wyuzdanym zachowaniem przybyłych, jakiego była świadkiem tego
wieczoru - szczególnie tu, w
ogrodach - Julian-
na nerwowo odwróciła się przez ramię i wówczas ujrzała matkę wychodzącą z sali
balowej. Matka stanęła na
stopniach tarasu, trzymając pod ramię nieznanego Juliannie mężczyznę i z wolna
wodziła spojrzeniem po
ogrodach. Szukała oczami córki. Wiedziona instynktem psa myśliwskiego nieomylnie
spojrzała w jej stronę.
To wystarczyło, by Julianna niemal zerwała się do biegu. Przed wejściem do
labiryntu czekała ją jeszcze tylko
jedna przeszkoda: duża grupa wyjątkowo rozochoconych mężczyzn, stojących pod
drzewami i zaśmiewających
się na całe gardło na widok fałszywego trefnisia, który bezskutecznie starał się
żonglować jabłkami. Julianna nie
chciała przechodzić tuż przed nimi, bo wówczas znalazłaby się w polu widzenia
matki, próbowała więc się
przemknąć za ich plecami.
- Przepraszam, panowie - powiedziała, wciskając się między drzewa a męskie plecy.
- Ale muszę przejść.
Zamiast szybko usunąć się z drogi - jak nakazywała zwykła uprzejmość - dwaj
mężczyźni zerknęli przez ramię,
po czym odwrócili się do niej przodem, n i e ustępując j e d n a k miejsca, by
mogła ich wyminąć.
- No, no, co my tu mamy? - rzucił jeden z nich bardzo chłopięcym i bełkotliwym
głosem, opierając się ręką o
pień drzewa tuż na wysokości ramienia dziewczyny. Chwycił pełny kielich,
przyniesiony mu właśnie przez
lokaja i wsunął w dłoń Julianny. - Coś na pokrzepienie, madame?
W tym momencie Juliannę o wiele bardziej przerażała perspektywa spotkania z
matką niż drobna utarczka z
pijanym młodym lordem, ledwo trzymającym się na nogach, którego kompani na pewno
powstrzymaliby od
zuchwalszego zachowania niż to, jakie prezentował w tej chwili. Żeby więc nie
wywoływać zamieszania,
chwyciła kieliszek, zanurkowała pod ramieniem natręta i szybko minęła
pozostałych, kierując się spiesznie ku
miejscu, do którego zmierzała.
- Daj sobie spokój, Dickie - zdołała jeszcze usłyszeć. - Połowa tancerek z opery
i cały półświatek zebrał się tu
dzisiejszego wieczoru. Możesz więc mieć niemal każdą kobietę, która wpadnie ci w
oko. Ta najwyraźniej nie ma
ochoty się zabawić.
Julianna przypomniała sobie, że elita towarzystwa nie pochwalała maskarad -
szczególnie jako rozrywki dla
młodych, szlachetnie urodzonych panien. Po tym, co dzisiaj zobaczyła, nie
dziwiła się już, dlaczego.
Bezpiecznie ukryci pod kostiumami i maseczkami, członkowie najlepszych rodzin
zachowywali się jak... jak
najzwyklejsze pospólstwo!
2
Julianna wpadła' do labiryntu, skręciła w ścieżkę po prawej stronie, pobiegła do
pierwszego zakrętu, który też
prowadził w prawo, po czym oparła się plecami o szorstkie gałęzie krzewów. Wolną
ręką starała się przygładzić
warstwy koronek, którymi obszyto spódnice i dekolt - na próżno jednak. Wciąż
sterczały sztywno i swą bielą
ostro odbijały od mroku nocy.
Serce jej waliło - nie ze zmęczenia, lecz z emocji. Starała się wytrwać w
idealnym bezruchu i pilnie
nasłuchiwała. Od ścieżek ogrodu odgradzał ją jedynie pojedynczy szpaler wysokich
krzewów, ale była ukryta za
zakrętem, więc nikt, kto stanąłby u wejścia do labiryntu, nie mógł jej zobaczyć.
Niewidzącymi oczami
wpatrywała się w kieliszek, czując jak ogarniają gniew z powodu własnej
bezsilności, nie mogła bowiem nic
zrobić, by zapobiec kompromitującemu zachowaniu matki, która przemieniała życie
Julianny w piekło.
Próbując uciec od ponurych myśli, uniosła kieliszek i powąchała jego zawartość.
Silny aromat trunku przyprawił
ją o dreszcz. Przypomniał jej się zapach tego, co pijał papa. Nie madery, którą
się raczył od śniadania do kolacji,
ale złocistego napoju, który pochłaniał wieczorem -jak twierdził, w celach
czysto leczniczych, by uspokoić
nerwy.
A przecież teraz nerwy Julianny także były w opłakanym stanie. Ledwo o tym
pomyślała, usłyszała głos matki
dobiegający zza liściastej ściany i serce zabiło jej jeszcze mocniej.
-Julianno, kochanie, jesteś tam...? Przyszedł tu ze mną lord Makepeace, który
wprost marzy, by cię poznać...
Juliannie natychmiast stanął przed oczami upokarzający widok nieszczęsnego lorda
Makepeace'a - kimkolwiek
był - ciągniętego na siłę ogrodowymi ścieżkami przez jej upartą matkę. W żadnym
razie nie miała ochoty na
kolejne zawstydzające spotkanie z jakimś niechętnym potencjalnym adoratorem,
który miał nieszczęście wpaść
w szpony lady Skeffington. Wcisnęła się więc jeszcze głębiej w krzewy, aż
gałęzie rozburzyły jej jasne loki,
godzinami misternie upinane przez pokojówkę.
Księżyc jak na zawołanie skrył się za chmurami i labirynt pogrążył się w gęstym
mroku.
Tymczasem zaledwie kilka kroków od Julianny, po drugiej stronie ściany z krzewów,
matka ciągnęła swój
bezwstydnie kłamliwy monolog.
- Julianna to niezwykle ciekawa świata dziewczyna! - wykrzyknęła lady
Skeffington, lecz zamiast dumy i
entuzjazmu w jej tonie pobrzmiewała frustracja. - Zapewne zapuściła się w te
ogrody, bo pociągały ją swą
tajemniczością.
Dziewczyna odruchowo przetransponowała wygłaszane właśnie przez matkę kłamstwa
na jej rzeczywiste myśli:
„Julianna jest samotnicą, którą siłą trzeba odciągać od książek i pisaniny.
Zamiast wykorzystać tak wspaniały bal
i poszukać odpowiedniego kandydata na męża, chowa się po krzakach. Jakże to w
jej stylu!".
- W tym sezonie była wprost rozchwytywana, zupełnie nie mogę zrozumieć, jakim
cudem jeszcze się nie
spotkaliście. W rzeczy samej, musiałam nawet ograniczyć jej towarzyskie
zobowiązania do dziesięciu
tygodniowo, by miała również czas na wypoczynek!
„Co tu mówić o tygodniu - Julianna w ciągu całego roku nie otrzymała dziesięciu
zaproszeń, ale muszę jakoś
wytłumaczyć fakt, że wcześniej się nie spotkaliście. Przy odrobinie szczęścia,
uwierzysz w te bzdury!". o
Lord Makepeace nie był jednak aż tak naiwny.
- Doprawdy? - wymamrotał pełnym rezerwy głosem, w uprzejmy sposób wyrażającym
irytację i zdumienie. -
Jest raczej dziwną... ehm... niezwykłą młodą kobietą, jeśli nie lubi spotkań
towarzyskich.
- Ależ nic podobnego! - zapewniła go spiesznie lady Skeffing-ton. - Julianna
wprost uwielbia bale i wieczorki
tańcujące.
„Julianna wolałaby raczej, żeby jej wyrwać ząb".
- Jestem pewna, że oboje natychmiast przypadlibyście sobie do gustu.
„Mam zamiar jak najszybciej wydać ją za mąż, dobry człowieku, a ty spełniasz
wszystkie wstępne warunki:
jesteś kawalerem, pochodzisz z dobrej rodziny i masz odpowiednią fortunę".
- W żadnym razie nie należy do tych narzucających się kobiet, które tak często
można spotkać w dzisiejszych
czasach.
„Nawet palcem nie kiwnie, żeby pokazać się od jak najlepszej strony".
- Ma jednak przymioty, które nie mogą ujść uwagi żadnego mężczyzny
„I aby na pewno nie uszły, zmusiłam ją, by dzisiejszego wieczoru włożyła kostium
nadający się raczej dla
szukającej przygód mężatki niż dla osiemnastoletniej niewinnej panny".
- Nie szybko jednak przechodzi do konfidencji.
„Ma co prawda na sobie suknię z nieprzyzwoitym dekoltem, ale nawet nie próbuj
dotknąć czubka palców
Julianny, zanim poprosisz ojej rękę".
Lord Makepeace nagle tak bardzo zamarzył o wolności, że zdecydował się uchybić
dobrym manierom.
- Doprawdy, muszę już wracać na salę, lady Skeffington. Jeśli się nie mylę,
następny taniec zarezerwowała dla
mnie panna To-pham.
Świadomość, że zwierzyna wymyka się jej z rąk - i to w objęcia
najpopularniejszej debiutantki sezonu - skłoniło
matkę Julianny do wygłoszenia największego kłamstwa od chwili, gdy została
swatką córki.
- Rzeczywiście, czas wracać na bal! Nicholas DuVille we własnej osobie poprosił
Juliannę o następnego walca!
Lady Skeffington musiała podążać za oddalającym się lordem, bo ich głosy stawały
się coraz cichsze.
- Pan DuVille wielokrotnie wykazywał niezwykłe zainteresowanie naszą drogą
Julianną. Prawdę mówiąc, dał
mi do zrozumienia, że pojawił się tu dzisiejszego wieczoru tylko po to, by
spędzić z nią kilka chwil! Ależ skąd,
mój panie, to najszczersza prawda, prosiłabym jednak, żeby zachował pan
dyskrecję w tej sprawie...
W głębi labiryntu piękna, młoda wdowa po baronie Penwarrenie zarzuciła
Nicolasowi ręce na szyję, po czym
wyszeptała z uśmiechem:
- Tylko nie mów mi, że lady Skeffington zmusiła akurat ciebie, abyś zatańczył z
jej córką, Nicki. Jeżeli tak się
stało, i zatańczysz z tą dziewczyną, to całe towarzystwo będzie pękać ze śmiechu.
Gdybyś tego lata nie spędził
we Włoszech, wiedziałbyś, że ulubioną rozrywką wszystkich kawalerów jest
krzyżowanie planów matry-
monialnych tej odrażającej babie. Ja nie żartuję - ostrzegła Nicholasa Valerie,
widząc na jego twarzy szczere
rozbawienie - ta kobieta nie cofnie się przed niczym, żeby złapać bogatego męża
dla swojej córki i przez to
zapewnić sobie odpowiednią pozycję w towarzystwie! Absolutnie przed niczym!
- Dziękuję za ostrzeżenie, cherie - rzucił Nicki sucho. - Tak się składa, że
przed wyjazdem do Włoch zostałem
przedstawiony mężowi lady Skeffington. Nigdy jednak nie spotkałem matki ani
córki, nie mówiąc już o
obiecywaniu tańca którejkolwiek z nich.
Valerie odetchnęła z ulgą.
- Prawdę mówiąc nie wierzyłam, że mógłbyś być aż tak głupi.
Julianna to w istocie ładne stworzenie, chociaż zupełnie nie w twoim stylu. Jest
bardzo młoda, bardzo dziewicza
i zdaje się, że ma dziwny zwyczaj chowania się po kątach i schodzenia wszystkim
z oczu.
- Musi więc być zachwycająca - skłamał Nicki i zaśmiał się lubieżnie.
- W każdym razie w niczym nie przypomina matki. - Valerie wzdrygnęła się
elegancko, by zilustrować, co ma
na myśli. - Lady Skeffington tak bardzo pragnie zostać uznana w towarzystwie, że
niemal się płaszczy przed
wszystkimi. Gdyby nie była tak ambitna i zaborcza, uznałabym że jest tragicznie
żałosna.
- Może wydam ci się beznadziejnie tępy - Nicholasa zaczynał już nużyć ten temat
- ale czemu w takim razie
zaprosiłaś te panie na swój bal?
Valerie, wodząc palcem po jego policzku gestem zdradzającym intymną zażyłość,
westchnęła głęboko.
- Dlatego, kochanie, że mała Julianna, nie wiadomo jak, zaznajomiła się z nową
księżną Langford i jej
szwagierką, księżną Clay-more. Na początku sezonu obie damy dały wszystkim do
zrozumienia, że życzyłyby
sobie, aby ta mała została przychylnie potraktowana w towarzystwie, po czym
wyjechały do Devon ze swoimi
mężami. A ponieważ nikt nie ma zamiaru obrazić West-morelandów, lady Skeffington
zaś jest obrazą dla nas
wszystkich, każdy czekał do ostatniego tygodnia sezonu, by je w końcu zaprosić.
Niestety, z kilku tuzinów
zaproszeń, jakie lady Skeffington otrzymała na dzisiejszy wieczór, wybrała
akurat moje - zapewne dlatego, że
dowiedziała się, iż ty też tu będziesz... - Urwała gwałtownie, jakby nagle
przyszła jej do głowy błyskotliwa myśl.
- Wszyscy zachodzimy w głowę, jakim cudem Julianna i jej odpychająca matka znają
się tak dobrze z
księżnymi. Założę się, że ty znasz odpowiedź, Nicki! Krążą pogłoski, że łączyła
cię z tymi paniami wyjątkowa
zażyłość, zanim jeszcze zostały mężatkami.
Ku zdziwieniu Valerie Nicholas przybrał zimny, zdystansowany wyraz twarzy, a
kiedy się odezwał, w jego
lodowatym głosie pobrzmiewała groźna nuta.
- Wyjaśnij dokładnie, co rozumiesz przez „wyjątkową zażyłość", Yalerie.
Pani Penwarren natychmiast zrozumiała, że niechcący wkroczyła na śliski grunt,
dokonała więc pośpiesznie
strategicznego odwrotu.
- Tylko tyle, że podobno jesteś ich bliskim przyjacielem.
Nicki pozwolił jej wycofać się z godnością, akceptując wyjaśnienie krótkim
skinieniem głowy, nie zamierzał
jednak pozostawiać w tej sprawie żadnych niedomówień.
- Jestem także bliskim przyjacielem ich mężów - oznajmił dobitnym tonem, choć
było to stwierdzenie nieco na
wyrost.
Rzeczywiście łączyły go dość dobre stosunki ze Stephenem i Claytonem, lecz jego
przyjaźń z ich żonami nie
napawała braci Westmorelandów entuzjazmem. Obie panie ze śmiechem twierdziły, że
ta sytuacja będzie trwać
tak długo „aż się w końcu nie ożenisz, Nicki, i to z kobietą, którą będziesz
darzył takim uwielbieniem, jakim
Clayton i Stephen darzą nas".
- Skoro jeszcze nie jesteś związany z panną Skeffmgton - Vale-rie wodziła teraz
palcami po jego karku - nic nie
stoi na przeszkodzie, abyśmy dyskretnie wymknęli się z labiryntu i poszli do
twojej sypialni.
Już od chwili, gdy Valerie powitała go dzisiejszego wieczoru, Nicki wiedział, że
złoży mu tę propozycję. I w
zasadzie nic nie stało na przeszkodzie, by ją przyjął. Nic, poza kompletnym
brakiem zainteresowania tym, co -
jak nauczyły go poprzednie schadzki z V a -łerie - sprowadzi się do półtorej
godziny wyuzdanego seksu z uta-
lentowaną i namiętną partnerką. To fizyczne ćwiczenie zostanie poprzedzone
kieliszkiem świetnego szampana, a
zakończone kieliszkiem jeszcze lepszej brandy. Potem Nicki będzie udawać
rozczarowanie, gdy Valerie uzna za
stosowne powrócić do własnej sypialni „by nie dawać służbie podstaw do plotek".
Wszystko rozegra się bardzo
elegancko i zgodnie z bardzo określonym rytuałem.
Ostatnio ta przewidywalność życia stała się dla niego męką. Czy był w łóżku z
kobietą, czy uprawiał hazard z
przyjaciółmi, automatycznie robił i mówił, co należy w z góry określonych
momentach. Niezmiennie obracał się
wśród ludzi z własnej sfery, którzy wydawali się równie nudni i idealnie
wytresowani, jak on sam.
Zaczynał się czuć jak jedna z owych przeklętych, licznych marionetek, tańczących
wciąż do tej samej melodii,
odgrywanej przez tę samą orkiestrę.
Nawet w wypadku pokątnych romansów, jak ten z Valerie, należało przestrzegać
odpowiedniego schematu
postępowania różniącego się tylko drobnymi szczegółami w zależności od tego, czy
kobieta była mężatką czy
nie, i czy on miał odgrywać rolę uwodziciela czy uwodzonego. Valerie była wdową
i dzisiejszego wieczoru
przyjęła rolę kusicielki, Nicholas wiedział więc dokładnie, jak zareaguje, gdy
on nie przyjmie jej propozycji.
Najpierw uroczo odmie usta,
potem zacznie się przymilać, a na końcu zaoferuje dodatkowe pokusy. On, jako
„uwodzony", najpierw będzie się
wahać, potem zastosuje uniki i wykręty a wreszcie zastosuje taktykę przeciągania
sprawy, póki Valerie nie da za
wygraną, oczywiście w żadnym razie nie mógłby odmówić wprost, bo byłoby to
zachowanie wyjątkowo
niegrzeczne - niewybaczalne potknięcie w towarzyskim tańcu, który wszyscy
opanowali do perfekcji.
Nicki wiedział to wszystko, zwlekał jednak z odpowiedzią oczekując, że może jego
ciało zareaguje ochoczo na
propozycję, zdecydowanie odrzucaną przez umysł. Kiedy tak się nie stało,
pokręcił w końcu głową i przeszedł
do pierwszej figury skomplikowanego tańca: wahania.
- Wydaje mi się, że powinienem się najpierw przespać, cherie. To był dla mnie
ciężki tydzień, jestem na nogach
od dwóch dni bez przerwy.
- Chyba nie masz zamiaru mi odmówić, kochanie? - zapytała, z wdziękiem wydymając
usta.
Nicki gładko przeszedł do uników i wykrętów.
- A co z balem i gośćmi?
- Większą przyjemność sprawi mi spotkanie sam na sam z tobą. Nie widzieliśmy się
od miesięcy, a poza tym
bal nie ucierpi z powodu mojej nieobecności. Służba jest idealnie wyćwiczona.
- Ale nie twoi goście - zauważył Nicholas, wciąż stosując uniki, ponieważ
Vałerie nadal się przymilała.
- Nawet się nie zorientują, że zniknęliśmy.
- Przydzieliłaś mi sypialnię sąsiadującą z sypialnią twojej matki.
- Nie usłyszy nas, choćbyś połamał łóżko, jak ostatnim razem. Jest kompletnie
głucha.
Nicki zamierzał przejść do fazy przeciągania sprawy, ale Valerie go zaskoczyła,
przyśpieszając procedurę i
przeszła do pokus, zanim zdążył wypowiedzieć swoją kwestię w tej banalnej farsie,
która stała się jego życiem.
Wspięła się na palce i zaczęła go namiętnie całować, wodząc dłońmi po jego
torsie i wciskając mu język głęboko
w usta.
Nicki automatycznie objął ją w talii i przyciągnął do siebie, był to jednak
pusty, nic nieznaczący gest zrodzony z
kurtuazji, a nie wzajemności. Kiedy przesunęła dłonie niżej i sięgnęła do paska
spodni, wypuścił ją z ramion i
cofnął się o krok, nagle zdegustowany i znudzony całą tą przeklętą szaradą.
- Nie dziś - oświadczył stanowczo.
W spojrzeniu Valerie dojrzał oskarżenie wywołane niewybaczalnym pogwałceniem
reguł. Nicholas chwycił ją
za ramiona, odwrócił tyłem do siebie i czule klepnął w pośladek.
- Wracaj do gości, cherie - rzucił miękko. Sięgnął do kieszeni po cienką
cygaretkę, po czym dodał tonem
nieznoszącym sprzeciwu: - Odczekam chwilę i dyskretnie ruszę za tobą.
3
Julianna stała w idealnym bezruchu. Chciała zdobyć pewność, że matka już nie
wróci. Po dłuższej chwili
odetchnęła głęboko i wyszła ze swego ukrycia.
Ponieważ labirynt wydawał się dobrą kryjówką na najbliższe kilka godzin,
dziewczyna skręciła w lewo i ruszyła
przed siebie, aż doszła do niewielkiej, kwadratowej polanki, ze stojącą pośrodku
ławką, misternie wykutą z
kamienia.
Posępnie zaczęła rozważać swoją sytuację, szukając wyjścia z upokarzającej i
nieznośnej pułapki, w jakiej się
znalazła. Obawiała się jednak, że nie zdoła się z niej wymknąć, bo matka popadła
w prawdziwą obsesję na
punkcie wydania jej za kogoś „znaczącego i szanowanego" - gdy tylko dojrzała
taką możliwość. Do tej pory lady
Skeffington nie mogła przeprowadzić swojego planu, ponieważ żaden „znaczący i
szanowany" adorator nie
zadeklarował się przez kilka pierwszych tygodni pobytu w Londynie.
Na nieszczęście, tuż przed przyjazdem tutaj matce udało się wydusić propozycję
małżeńską od sir Francisa
Bellhavena: odrażającego, podstarzałego, pompatycznego szlachcica o trupiej
cerze i wyłupiastych oczach -
które bez przerwy wbijał żarłocznie w dekolt Julianny - i grubych, bladych
wargach, nieodmiennie kojarzących
jej się ze śniętą rybą. Myśl o spędzeniu całego popołudnia, nie mówiąc już o
całym życiu, z kimś takim jak sir
Francis, wydawała się straszna. Obrzydliwa. Nieprzyzwoita.
Tyle że Julianna nie miała nic do powiedzenia w tej sprawie. Jeżeli chciała
jeszcze coś odmienić w swoim życiu,
to ukrywanie się tu przed potencjalnymi adoratorami sprowadzanymi przez matkę
było ostatnią rzeczą, którą
powinna robić. Wiedziała o tym, nie mogła się jednak zmusić, by wrócić na bal.
Bo tak naprawdę wcale nie
chciała żadnego męża. Skończyła już osiemnaście lat, była pełnoletnia i miała
całkiem inne plany i marzenia,
które jednak nie
pokrywały się z planami i marzeniami matki, więc zupełnie się nie liczyły. A
najbardziej frustrujące okazało się
to, że matka święcie wierzyła, iż działa w najlepiej pojętym interesie Julianny.
Była przekonana, że wie, co dla
niej najlepsze.
Księżyc wyszedł zza chmur, odbijając się jasnobursztynową poświatą od płynu w
kieliszku Julianny. Jej ojciec
mawiał zawsze, że odrobina brandy jeszcze nikomu nie zaszkodziła - łagodziła za
to wszelkie niedomagania,
poprawiała trawienie i leczyła złe humory. Julianna zawahała się, a potem w
odruchu buntu i desperacji po-
stanowiła osobiście sprawdzić prawdziwość tej opinii. Uniosła kieliszek, zatkała
palcami nos i pociągnęła trzy
duże łyki. Wzdrygając się i gwałtownie łapiąc oddech, oderwała kieliszek od ust,
po czym zamarła w
oczekiwaniu na eksplozję błogostanu. Mijały sekundy i nic. Czuła jedynie słabość
w kolanach i napływające do
oczu łzy bezsilności.
Nie mogąc ustać na nogach, opadła na kamienną ławkę. Wcześniej tego wieczoru
zapewne korzystało z niej
wiele osób, bo na jednym końcu stał kieliszek do połowy wypełniony trunkiem, a
kilka pustych leżało obok na
trawie. Julianna wypiła kolejny łyk brandy, po czym wbiła wzrok w wyzłocony
blaskiem księżyca płyn i znów
zaczęła roztrząsać swoje położenie.
Gdyby tylko babcia jeszcze żyła! Natychmiast poskromiłaby matkę i ukróciła tę
jej obsesję na punkcie
„wspaniałego mariażu". Zrozumiałaby awersję Julianny do małżeństwa pod przymusem.
W całym świecie
jedynie pełna dostojeństwa matka ojca zawsze rozumiała Juliannę. Babka była jej
przyjaciółką, nauczycielką,
przewodniczką w życiu.
U jej kolan wnuczka uczyła się świata i ludzi; tam i tylko tam była zachęcana do
samodzielnego myślenia i
wygłaszania własnych sądów, bez względu na to, jak absurdalne czy obrazoburcze
mogły się wydawać. Babka
zawsze traktowała Juliannę jak równą sobie i chętnie dzieliła się z nią swoją
niezwykłą filozofią - zaczynając od
celu, jaki przyświecał Bogu przy stworzeniu świata, a na mitach o kobietach i
mężczyznach kończąc.
Babka Skeffmgton nie uważała, że małżeństwo jest głównym celem, do którego
powinna dążyć każda kobieta, a
nawet głosiła, że mężczyźni nie są inteligentniejsi ani lepsi od kobiet!
- Weźmy na przykład mojego męża - powiedziała pewnego wietrznego popołudnia, tuż
przed Bożym
Narodzeniem, gdy Julianna miała piętnaście lat. - Nie znałaś swego dziadka,
Panie świeć nad jego duszą, ale
wiedz jedno: jeżeli w ogóle został obda-
rzony rozumem, nigdy w życiu nie dał temu świadectwa. Podobnie jak jego
przodkowie, nie był w stanie
zsumować w pamięci dwóch liczb, czy napisać jednego sensownego zdania, a
zdrowego rozsądku miał tyle, co
niemowlę przy piersi.
- Doprawdy? - Julianna była zaszokowana tą pozbawioną wszelkiego szacunku oceną
nieżyjącego człowieka, na
dodatek męża babci a jej dziadka.
Babka potaknęła energicznym skinieniem głowy.
- Mężczyźni z rodziny Skeffmgtonów od zawsze odznaczali się brakiem wyobraźni.
Wszyscy bez wyjątku to
gnuśne tępaki.
~ Ale chyba nie chcesz powiedzieć, że i papa jest taki? - Lojalność kazała
Juliannie się oburzyć. - To przecież
twoje jedyne ż y j ą -ce dziecko.
- Nigdy nie nazwałabym twego papy tępakiem - odparła babka bez zastanowienia. -
Do niego o wiele lepiej
pasuje określenie „zakuty łeb".
Julianna z trudem stłumiła chichot, słysząc takie herezje, zanim jednak zdołała
powiedzieć coś w obronnie
rodziciela, babka znowu podjęła temat.
- Natomiast kobiety w rodzie Skeffingtonów zawsze odznaczały się niezwykłą
inteligencją i pomysłowością.
Jeśli dokładniej się przyjrzysz, zauważysz, że na ogół to kobiety wykazują się
rozumem i determinacją, a nie
mężczyźni. Mężczyźni przewyższają kobiety tylko jednym; brutalną siłą.
Julianna musiała mieć bardzo nieprzekonaną minę, bo babka dorzuciła pośpiesznie:
- Kiedy przeczytasz książkę, którą dałam ci w zeszłym tygodniu, dowiesz się, że
kobiety nie zawsze były
podległe mężczyznom. W pradawnych czasach miałyśmy władzę, cieszyłyśmy się
uznaniem i szacunkiem.
Byłyśmy boginiami, uzdrawiaczkami, wróżbiarkami; znałyśmy tajemnice wszechświata
i dawania życia. To my
wybierałyśmy mężów, a nie odwrotnie. Mężczyźni słuchali naszych rad, wielbili
nas i zazdrościli nam mocy.
Byłyśmy od niech potężniejsze pod każdym względem. I oni, i my o tym wiemy.
- Jeżeli rzeczywiście byłyśmy mądrzejsze i bardziej uzdolnione, to czemu
utraciłyśmy całą władzę i szacunek, i
pozwoliłyśmy, by mężczyźni nas sobie podporządkowali?
- Bo przekonali nas, że nie zdołamy przetrwać bez ich brutalnej siły - wyjaśniła
babka z mieszaniną gniewu i
pogardy w głosie. -A potem, pod pretekstem ochrony, podstępnie pozbawili nas
praw i przywilejów. Oszukali
nas!
Julianna natychmiast dostrzegła brak logiki w tym rozumowaniu.
- Jeżeli tak - odezwała się po chwili - to znaczy, że nie są aż tak tępi, jak
sądzisz. Musieli być przemyślni i
sprytni, czyż nie?
Przez moment babka piorunowała ją spojrzeniem, a potem wy-buchnęła pełnym
aprobaty śmiechem.
- Trafny argument, moja droga, wart rozważenia. Powinnaś zanotować tę myśl, by
później ją rozwinąć. Może
nawet napiszesz książkę wyjaśniającą, jak mężczyźni wcielili w życie swój
szatański podstęp, i jakim cudem
zdołali nas zniewolić. Mam nadzieję, że nie zmarnujesz swej inteligencji i
talentu dla jakiegoś ignoranta, który
będzie cię pożądał jedynie dla twojej ładnej twarzyczki, i utwierdzał w
przekonaniu, iż najwyższym celem w
życiu kobiety jest rodzenie dzieci i wypełnianie zachcianek męża. Ty, Julianno,
jesteś stworzona do czegoś
innego, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. - Zawahała się, jakby rozważając
w myśli jakąś ważną kwe-
stię, po czym oświadczyła: - Jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałabym z tobą
omówić. A obecna chwila jest na
to równie dobra, jak każda inna.
Stara dama podniosła się i podeszła do kominka stojącego po drugiej stronie
niewielkiego, przytulnego saloniku.
Zaawansowany wiek spowolniał jej ruchy. Jedną ręką chwyciła mocno za półkę nad
paleniskiem, na której
porozkładała gałęzie jodły, pochyliła się i pogrzebaczem poprawiła ogień.
- Jak wiesz, przeżyłam swego męża i jednego z synów. Dość długo już stąpam po
tej ziemi, odejdę więc bez
żalu, gdy przyjdzie na mnie pora. Nie będą mogła zawsze czuwać nad tobą, moja
droga, lecz mam nadzieję, że ci
to wynagrodzę, zostawię ci w spadku wszystko, co posiadam... nie jest tego wiele,
ale będziesz mogła wydać
pieniądze, jak sama uznasz za stosowne.
Staruszka nigdy wcześniej nie mówiła o śmierci. Na samą myśl, że mogłaby utracić
babkę, Julianna poczuła, że
serce jej się ściska.
- Niestety, jak już wspomniałam, nie jest to duża suma, jeżeli jednak
zdobędziesz się na daleko posuniętą
oszczędność, zdołasz za te pieniądze wyjechać na kilka lat do Londynu, by lepiej
poznać życie i doskonalić
swoje zdolności pisarskie.
W głowie Julianny kłębiły się tymczasem myśli pełne buntu i sprzeciwu: życie bez
babki było niewyobrażalne!
Nie chciała wcale mieszkać w Londynie! A ich wspólne marzenia, że zostanie
uznaną pisarką nie są niczym
więcej, jak tylko nieprawdopodobnymi rojeniami! Bała się jednak, że gdyby głośno
wyraziła swoje za-
strzeżenia, obraziłaby starszą damę. Siedziała więc spokojnie na taborecie
naprzeciw ulubionego, wielkiego
fotela babki, tłumiąc w sobie bolesne emocje i z chłodnym, zdystansowanym
wyrazem twarzy, wbijała wzrok w
trzymaną w dłoniach książkę.
- Czy nie masz nic do powiedzenia w sprawie moich planów, dziecko? Spodziewałam
się raczej, że zaczniesz
skakać z radości. Drobna oznaka entuzjazmu byłaby bardzo na miejscu, biorąc pod
uwagę, do jakich posuwałam
się oszczędności, by móc zostawić ci tę drobną sumkę.
Dziewczyna wiedziała, że babka próbuje ją sprowokować do dowcipnego komentarza
lub chłodnej dyskusji. Po
latach praktyki Julianna doskonale radziła sobie z jednym i drugim, nie mogła
jednak omawiać z humorem ani
też z bezdusznym spokojem kwestii śmierci osoby, która była dla niej
najważniejsza. Poza tym, czuła się
rozżalona, że babka może wspominać o opuszczeniu jej na zawsze bez choćby cienia
smutku.
- Muszę powiedzieć, że nie okazujesz wdzięczności. Julianna gwałtownie podniosła
głowę. W fiołkowych
oczach po-błyskiwały łzy gniewu.
• - Nie jestem wdzięczna, babciu i w ogóle nie mam ochoty teraz o tym rozmawiać.
Już prawie święta, czas na
radosne...
- Śmierć jest czymś najbardziej naturalnym na świecie - przerwała jej starsza
dama beznamiętnym głosem. - Nie
ma więc sensu udawać, że nie istnieje.
- Ale ty jesteś dla mnie wszystkim - wybuchnęła dziewczyna, nie mogąc już dłużej
się opanować. - I bardzo mi
się nie podoba, że mówisz... mówisz o pieniądzach tak, jakby mogły mi
wynagrodzić twoje odejście.
- Myślisz, że jestem zimna i bezduszna?
- Tak! Tak właśnie sądzę!
To była ich pierwsza ostra utarczka w życiu. Babka przez chwilę spoglądała na
nią w milczeniu ciepłym
wzrokiem.
- Czy wiesz, czego będzie brakowało mi najbardziej, gdy odejdę z tego świata? -
spytała w końcu.
- Najwyraźniej niczego.
- Będzie mi brakowało tylko jednego. - Julianna nie poprosiła o wyjaśnienie, ale
babka ciągnęła dalej: - Ciebie.
Ciebie jedynej.
Jej słowa tak się kłóciły z pozbawionym emocji tonem i beznamiętnym wyrazem
twarzy, że dziewczyna
spojrzała na nią z niedowierzaniem.
- Będzie mi brakowało twojego poczucia humoru, twych zwierzeń, twojego
nieprawdopodobnego daru
dostrzegania obu stron medalu. A w szczególności żałuję, że już nie będę mogła
czytać tego, co codziennie
piszesz. Ty jesteś jedynym jasnym punktem mojego życia. - Podeszła i chłodną
dłonią otarła Juliannie łzy z
policzków. - Ty i ja jesteśmy pokrewnymi duszami. Gdybyś się urodziła dużo
wcześniej, zostałybyśmy
najserdeczniejszymi przyjaciółkami.
- Przecież jesteśmy przyjaciółkami! - wyszeptała Julianna żarliwie, kładąc twarz
na dłoni babki i ocierając się o
nią policzkiem. -Na zawsze nimi pozostaniemy. Kiedy ty... kiedy cię zabraknie,
nadal będę ci się zwierzać i
pisać do ciebie listy - jakbyś tylko wyjechała do innego miasta!
- Cóż za śmieszny pomysł. Czy będziesz je również do mnie wysyłać?
- Oczywiście, że nie, ale ty już znajdziesz sposób, by je przeczytać.
- A skąd podobne przekonanie przyszło ci do głowy? - spytała szczerze
zaciekawiona staruszka.
- Bo na własne uszy słyszałam, jak bez ogródek oświadczyłaś pastorowi, iż
nielogiczne jest założenie, że
Wszechmogący życzyłby sobie, żebyśmy leżeli w uśpieniu aż do dnia Sądu
Ostatecznego, bo skoro Bóg nam
przykazał, byśmy zbierali to, co posiejemy, zapewne życzyłby sobie, aby czynić
to także z szerszej perspektywy.
- Nie powinnaś, moja droga, przedkładać moich religijnych poglądów nad poglądy
naszego dobrego pastora.
Nie chciałabym też, żebyś marnowała swój talent na pisanie do mnie, gdy już umrę
-zamiast tworzyć coś dla
żyjących.
- To nie będzie strata czasu! - odparła Julianna z pogodnym uśmiechem, bo tak
typowa dla ich kontaktów krótka
dyskusja od razu poprawiła jej humor. - Będę do ciebie pisać i nie mam
najmniejszych wątpliwości, że już
wynajdziesz jakiś sposób, żeby przeczytać moje listy.
- Uważasz, że mam w sobie szczególną moc duchową?
- Nie - odpowiedziała Julianna ze śmiechem. - Po prostu nic cię nie powstrzyma
przed korygowaniem mojej
ortografii!
- Impertynenckie stworzenie! - sapnęła gniewnie babka, ale już po chwili
uśmiechnęła się radośnie, splatając
palce z palcami wnuczki w pełnym miłości uścisku.
Następnego roku, w Wigilię Bożego Narodzenia, babka zmarła, trzymając za rękę
Juliannę.
- Będę pisała do ciebie, babciu - szeptała przez łzy dziewczyna. - Nie zapomnij
o moich listach. Nigdy o nich nie
zapomnij!
4
W następnych tygodniach Julianna napisała do babki tuziny listów, ale gdy jeden
po drugim mijały samotne
miesiące, monotonia życia nie dostarczała zbyt wielu tematów, wartych
korespondencji. Senna, niewielka
wioska Blintonfield zdawała się leżeć na końcu świata. Większość czasu Julianna
spędzała na czytaniu i snuciu
sekretnych marzeń o wyjeździe do Londynu, gdy w dniu osiemnastych urodzin
otrzyma swój spadek. Tam, w
stolicy, pozna wielu interesujących ludzi, będzie chodziła do muzeów i pilnie
zajmowała się pisarstwem. A jeśli
uda jej się sprzedać jedno ze swoich dzieł, będzie często zapraszać do siebie
dwóch młodszych braci, by mogli
poszerzyć horyzonty i zobaczyć, co ma im do zaoferowania świat poza granicami
niewielkiej wioski.
Po kilku próbach podzielenia się swymi planami z matką, dziewczyna doszła do
wniosku, że roztropniej będzie
w ogóle nie rozmawiać na ten temat, bo jej marzenia wywoływały w lady Skef-
fington oburzenie i strach.
- Ależ to absolutnie wykluczone, moja droga. Szanujące się młode damy nie
mieszkają samotnie, a już w
szczególności w Londynie. Twoja reputacja ległaby w gruzach. Mogłabyś zostać
uznana za kobietę upadłą!
Równy brak entuzjazmu wykazywała, słysząc o planach pisarskich Julianny.
Zainteresowania literackie lady
Skeffington ograniczały się do rubryk towarzyskich codziennych gazet, gdzie
pilnie śledziła poczynania
wielkiego świata. Fascynację, z jaką jej córka podchodziła do filozofii i
historii, a także ambicje pisarskie dziew-
czyny, uważała za niemal równie skandaliczne, jak pomysł, by samodzielnie
zamieszkać w Londynie.
- Dżentelmeni nie są zainteresowani zbyt inteligentnymi pannami, moja droga -
ostrzegała wielokrotnie
Juliannę. - Ty już i tak jesteś zbyt rozmiłowana w książkach. Jeżeli się nie
nauczysz trzymać języka za zębami i
wciąż będziesz snuła te napuszone rozważania na tematy filozoficzne, stracisz
wszelkie szanse na propozycję
matrymonialną ze strony szacownego i bogatego dżentelmena!
Aż do końca zimy wyjazd Julianny na sezon do Londynu zupełnie nie wchodził w
rachubę.
Chociaż jej ojciec był baronetem, jego przodkowie już dawno temu przehulali całą
fortunę i dobra ziemskie
przynależne z racji tytułu. Jego jedyną spuścizną po ojcach było przyjazne,
łagodne usposobienie i wielkie
zamiłowanie do wina oraz wszelkich innych trunków. Niechętnie ruszał się z
ulubionego fotela, nie wspominając
już o opuszczaniu małej, leżącej na uboczu wioski, będącej miejscem jego
urodzenia. Nigdy też nie potrafił
oprzeć się determinacji i ambicjom żony.
Szybko okazało się, że Julianna również nie umiała tego zrobić.
Trzy tygodnie po odziedziczeniu spadku, gdy pisała do londyńskich gazet w
poszukiwaniu odpowiedniego
lokum, podekscytowana matka zebrała rodzinę w salonie na niespodziewaną naradę.
- Julianno! - wykrzyknęła na jej widok. - Mamy' dla ciebie wspaniałą nowinę! -
Urwała i uśmiechnęła się
promiennie do męża, wciąż zatopionego w gazecie. - Prawda, Johnie?
- Tak, moja gołąbko - mruknął pod nosem, nawet nie podnosząc oczu.
Lady Skeffington posłała karcące spojrzenie w stronę dwóch braci Julianny,
walczących o ostatniego herbatnika,
po czym w zachwycie złożyła dłonie i przeniosła wzrok na córkę.
- Wszystko już załatwione! - zawołała w podnieceniu. - Właśnie otrzymałam Ust od
właściciela niewielkiego
domu w Londynie. Dom stoi w bardzo szacownej okolicy i możemy go wynająć do
końca sezonu za tę skromną
sumkę, jaką byłam w stanie wyłożyć! Wszystkie formalności już załatwione,
łącznie z wpłaceniem zaliczki.
Zatrudniłam niejaką pannę Sheridan Bromleigh, by była twoją przyzwoitką i
pomogła zająć się chłopcami. Jest
co prawda Amerykanką, lecz jak się nie ma dość pieniędzy, by zapłacić przyzwoitą
pensję, trzeba się zadowolić
tym, co dostępne.
Wielkie nieba! Twoje suknie będą kosztowały majątek, ale żona pastora zapewniła,
że wynajęta przeze mnie
modystka jest bardzo doświadczona, choć zapewne nie potrafiłaby skopiować tych
wszystkich wymyślnych
fasonów, które noszą teraz niektóre damy z towarzystwa. Z drugiej strony śmiem
twierdzić, że niewiele z nich
może się poszczycić twoją urodą, więc szanse będą wyrównane. A zapewne całkiem
niedługo zaczniesz nosić
stroje godne twej piękności i wówczas wszyscy zaczną ci zazdrościć! Zostaniesz
obsypana klejnotami, futrami,
będziesz mieć do dyspozycji wspaniałe powozy i mnóstwo służby...
Julianna poczuła uniesienie na myśl o niedrogim domu w Londynie, szybko jednak
do niej dotarło, że domowy
budżet nie zdołałby wytrzymać nowych sukni czy pensji damy do towarzystwa.
- Nie bardzo pojmuję, mamo. Jakim cudem to załatwiłaś? -spytała, zastanawiając
się, czy przypadkiem nie
zmarł jakiś daleki krewny i nie pozostawił im fortuny.
- Po prostu znalazłam doskonałe zastosowanie dla twojego spadku! Inwestycja ta
zapewne wielokrotnie nam się
zwróci.
Julianna otworzyła usta w niemym okrzyku furii, bo przez chwilę nie była zdolna
wydobyć z siebie głosu. Lady
Skeffington tymczasem uznała, że to objaw zachwytu.
- Tak! To najszczersza prawda! Najbliższy sezon spędzisz w Londynie i już ja się
postaram, abyś się obracała w
nąjwytwor-niejszym towarzystwie! Jestem pewna, że zachwyci się tobą wielu
znamienitych dżentelmenów,
którzy zarzucą cię propozycjami małżeństwa. Może nawet znajdzie się wśród nich
sam książę Langford,
posiadacz ogromnych włości. Czy też Nicholas BuVille, jeden z najbogatszych
ludzi w Anglii a także we
Francji, który wkrótce odziedziczy książęcy tytuł po szkockim krewnym matki.
Według najbardziej
wiarygodnych źródeł książę Langford i książę Glenmore (bo tak będzie wkrótce
brzmiał tytuł DuVille'a) są
uważani za najlepsze partie w całej Europie! Tylko pomyśl, jak wszyscy w
towarzystwie zzielenieją z zazdrości,
gdy mała Julianna Skeffington złapie któregoś z nich na męża.
Dziewczyna niemal słyszała, jak jej nadzieje i marzenia rozpadają się w proch.
- Ale ja nie chcę wyjść za mąż! - wykrzyknęła. - Chcę podróżować, uczyć się i
zajmować literaturą, mamo.
Tego właśnie pragnę najbardziej. Sądzę, że pewnego dnia mogłabym napisać
prawdziwą powieść - babcia
uważała, że mam talent do pióra. Nie! Przestań się śmiać! Musisz odzyskać te
pieniądze! Musisz!
- Mój drogi głuptasku, nie zrobiłabym tego, nawet gdybym mogła. Tylko małżeństwo
jest w stanie zapewnić
kobiecie przyszłość. Gdy zobaczysz, jak wygląda życie w wielkim świecie,
zapomnisz o tych wszystkich
głupotach, które kładła ci do głowy babka Skef-fington. Kiedy znajdziemy się w
stolicy... - ciągnęła z błogą
miną -.. już ja wymyślę sposób, abyś wpadła w oko niejednemu bogatemu kawalerowi,
możesz na mnie polegać.
Nie jesteśmy pospolitymi kupcami - ostatecznie twój papa jest baronetem. Gdy
tylko towarzystwo zorientuje się,
że zjechałyśmy do Londynu, natychmiast zostaniemy zasypane zaproszeniami na
najwspanialsze przyjęcia.
Mężczyźni szybko poznają się na twej urodzie i ani się obejrzysz, a przed
drzwiami stanie kolejka starających się
o twą rękę. Wspomnisz moje słowa!
Nie było sensu wykręcać się od wyjazdu, bo matka i tak postawiłaby na swoim.
W Londynie lady Skeffington upierała się, by codziennie chodziły do
ekskluzywnych sklepów, gdzie robiły
zakupy damy z towarzystwa, a popołudniami spacerowały wciąż po tych samych
parkach, bo to należało do
dobrego tonu.
Nic jednak nie rozwijało się po myśli lady Skeffington. Wbrew jej wielkim
nadziejom, arystokracja nie przyjęła
ich obu w Londynie z otwartymi ramionami, mimo że jej mąż był baronetem; nie
witali też entuzjastycznie jej
gorliwych prób podjęcia rozmowy na Bond Street czy w Hyde Parku. Zamiast wręczać
jej zaproszenia na
wieczorki taneczne czy popołudniowe herbatki, matrony, z którymi starała się
nawiązać konwersację, traktowały
ją jak powietrze.
Matka zdawała się nie zauważać, że jest traktowana z lodowatym lekceważeniem,
Julianna jednak bezbłędnie
wychwytywała wszystkie afronty, a każdy z nich godził w jej dumę i ranił ją
boleśnie. Chociaż spostrzegła, że
pogarda owych dam koncentruje się na matce, cała sytuacja wprawiała ją w
przygnębiający nastrój i tak wielkie
zakłopotanie, że przez cały czas gdy przebywały poza domem, nie miała odwagi
spojrzeć nikomu w oczy.
Mimo to Julianna nie uważała czasu spędzonego w Londynie za całkiem stracony.
Sheridan Bromleigh,
przyzwoitka zatrudniona przez matkę, okazała się śliczną, pełną życia Amerykanką,
z którą Julianna spędzała
wiele czasu na rozmowach. Po raz pierwszy w życiu miała przyjaciółkę mniej
więcej w tym samym wieku, o po-
dobnym poczuciu humoru i zainteresowaniach.
Ostateczny cios planom lady Skeffington zadał książę Langford, którego upatrzyła
sobie na męża dla córki. Pod
koniec sezonu odbyła się skromna uroczystość, która jednak wstrząsnęła całym
Londynem: ów przystojny
arystokrata poślubił pannę Bromleigh.
Kiedy matka Julianny o tym usłyszała, natychmiast położyła się do łóżka,
kurczowo ściskając w dłoni sole
trzeźwiące, i pozostała w nim cały dzień. Wieczorem wszakże zrozumiała, jak
wielkie towarzyskie korzyści
mogłaby im przynieść znajomość z nową księżną - na dodatek należącą do jednego z
najbardziej wpływowych
rodów w Anglii.
Po czym z nowymi nadziejami i zdwojoną energią lady Skeffing-ton skierowała całą
swą uwagę na Nicholasa
DuVille'a.
Jeszcze do niedawna Julianna nie mogła myśleć o pierwszym spotkaniu z tym
dżentelmenem bez zażenowania,
ale teraz, gdy siedziała w labiryncie, wpatrując się w kieliszek, doszła nagle
do wniosku, że cała historia była
raczej zabawna niż upokarzająca.
Zapewne to ów ohydny w smaku trunek sprawił, że ujrzała świat w jaśniejszych
barwach. Jeżeli taki miły stan
osiągnęła zaledwie po trzech łykach, zdawało się logiczne, że im więcej wypije
magicznego eliksiru, tym lepsze
będzie miała samopoczucie. Tak więc w celach czysto naukowych pociągnęła trzy
następne łyki. I zaledwie po
paru chwilach poczuła się jeszcze lepiej!
- Dużo lepiej - poinformowała na głos okrągłą tarczę księżyca, a zaraz potem
stłumiła chichot, kiedy
przypomniała sobie o krótkim acz zabawnym spotkaniu z legendarnym panem
DuVille'em.
Matka zauważyła go powożącego kariolką w Hyde Parku -właśnie zbliżał się do
ścieżki, na której się
znajdowały. Pragnąc za wszelką cenę, by młody lord wreszcie zwrócił uwagę na
Juliannę, lady Skeffmgton
pchnęła córkę wprost pod kopyta jego konia. Pozbawiona równowagi dziewczyna
chwyciła za końską uzdę, by
się nie przewrócić, gwałtownym szarpnięciem zatrzymując spłoszone zwierzę i
zirytowanego właściciela
pojazdu.
Przestraszona nerwowymi podskokami konia, Julianna kurczowo ściskała uzdę,
próbując go uspokoić. Nie
wiedząc, czy powinna przepraszać właściciela, czy też zbesztać go, że nie
próbuje poskromić własnego
zwierzęcia, podniosła głowę i spojrzała w twarz Nicholasa DuVille'a. Pomimo
lodowatego spojrzenia
zwężonych oczu, Julianna poczuła, jak zalewają fala gorąca i uginają się pod nią
kolana.
Ciemnowłosy, barczysty, o chłodnych, przeszywających oczach i pięknie
wykrojonych ustach, Nicholas miał
sardoniczną minę człowieka, który zakosztował już wszelkich rozkoszy, jakie może
zaoferować życie. Z tą
twarzą upadłego anioła i wszechwiedzącymi, błękitnymi oczami, był nieprzytomnie
atrakcyjny i cudowny jak
grzech śmiertelny. Julianna poczuła nagłą, niedorzeczną potrzebę, by wywrzeć na
nim jak najlepsze wrażenie.
- Jeżeli ma pani ochotę na przejażdżkę, mademoiselle - odezwał się głosem, w
którym pobrzmiewało ostre
zniecierpliwienie -powinna pani odwołać się do bardziej konwencjonalnych metod.
Julianna nie zdążyła odpowiedzieć na jego słowa, bo w tym samym momencie
wtrąciła się lady Skeffmgton,
gwałcąc wszelkie zasady zdrowego rozsądku i dobrych manier.
- Jakże to nieoczekiwana przyjemność i zaszczyt, milordzie! -
wykrzyknęła w desperackim wysiłku dokonania prezentacji, zupełnie nieświadoma
złowieszczego błysku
zwężonych oczu i zdumionych spojrzeń, rzucanych w ich stronę przez pasażerów
innych powozów, które
musiały się zatrzymać z racji zablokowanego przejazdu. - Od tak dawna marzę, by
przedstawić panu mą córkę...
- Czy mam rozumieć - wszedł jej w słowo - że właśnie w tym celu pani córka
stanęła mi na drodze i zatrzymała
mego konia?
Julianna doszła do wniosku, że ten człowiek jest niegrzeczny i arogancki.
- Jedno z drugim nie miało nic wspólnego - oświadczyła zdecydowanym tonem, w
duchu upokorzona jego
trafną oceną sytuacji i spóźnioną świadomością, że wciąż ściska w ręku końską
uzdę. Wypuściła z dłoni gruby
rzemień, jakby to była jadowita żmija, c o f -nęła się i przybrała nonszalancki
wyraz twarzy, bo tylko w ten spo-
sób mogła ratować swą dumę. - Po prostu się wprawiałam - wyjaśniła poważnym
tonem.
Jej odpowiedź zdumiała go na tyle, że ściągnął lejce, którymi właśnie miał
szarpnąć.
- Wprawiała się pani? - zapytał z rozbawieniem. - A w czym mianowicie?
Julianna uniosła wysoko głowę i rzuciła beznamiętnym tonem w nadziei, że będzie
świadczył on raczej o jej
inteligencji niż pło-chości:
- W zbójeckim rzemiośle, oczywiście. W ramach pierwszych praktyk wyskakuję przed
powozy Bogu ducha
winnych ludzi i zatrzymuję ich konie.
Odwróciła się do niego plecami, stanowczo chwyciła matkę pod ramię i ruszyła w
przeciwną stronę. Rzuciła
jeszcze przez ramię z wyższością, specjalnie przekręcając nazwisko:
- Do widzenia, panie... ehm... panie Deveraux.
Okrzyk lady Skeffington, przerażonej tak niestosownym zachowaniem córki, stłumił
odgłos dochodzący od
kariolki, który brzmiał jak śmiech.
Jeszcze wieczorem matka nie posiadała się z oburzenia.
- Jak mogłaś być tak impertynencka! - wykrzykiwała, załamując ręce. - Nicholas
DuVille ma wielkie wpływy w
towarzystwie -wystarczy że wygłosi niepochlebną uwagę pod twoim adresem, a nikt
znaczący i szanowany nie
będzie chciał mieć z tobą nic wspólnego. Twoja reputacja będzie zrujnowana!
Zrujnowana, słyszysz?!
Julianna wygłosiła nieszczere przeprosiny, matka jednak wciąż była niepocieszona.
Chodziła nerwowo po
pokoju w jednej dłoni ściskając butelkę z solami trzeźwiącymi, w drugiej -
chusteczkę.
- Gdyby dzisiejszego dnia Nicholas DuVille poświęcił ci chociaż kilka chwil na
oczach wszystkich
zgromadzonych w parku, natychmiast odniosłabyś sukces towarzyski! Jeszcze tego
wieczoru zaczęłyby spływać
do nas zapros