15245

Szczegóły
Tytuł 15245
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15245 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15245 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15245 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

McNaught Judith Cud Świętemu Judzie, patronowi spraw beznadziejnych nad tą bardzo się napracowałeś Dziękuję 1 Muzyka i gwar rozmów pozostawały w tyle i cichły, gdy Julianna Skeffington zbiegała schodami z tarasu ogromnego pałacu, do którego niemal sześćset osób z towarzystwa przybyło na bal kostiumowy Tuż przed nią rozpościerały się ogrody oświetlone tysiącami pochodni, pełne gości i uwijających się wokół służących ubranych w odświętne liberie. Za ogrodami majaczył labirynt z wysokich krzewów, idealne miejsce, by skryć się przed ludzkimi oczami. I tam też skierowała swe kroki Julianna. Zgarnęła szerokie spódnice kostiumu Marii Antoniny i przeciskała się wśród tłumu, spiesznie przemykając obok rycerzy w zbrojach, trefnisiów, rozbójników, rozmaitych postaci ze sztuk Szekspira, niezliczonych królowych i księżniczek, a także wszelkiej maści zwierząt zarówno dzikich, jak i domowych. Po chwili zauważyła szeroką ścieżkę i wbiegła w nią szybko, zaraz jednak musiała odskoczyć na bok, aby się nie zderzyć z rozłożystym „drzewem", obwieszonym czerwonymi jabłkami. Drzewo skłoniło się szarmancko Juliannie, jedną ze swoich „gałęzi" obejmując w pasie damę przebraną za dojarkę i trzymającą nawet wiadro w dłoni. Potem nie musiała już zwalniać kroku aż do chwili, gdy znalazła się w centrum ogrodów, gdzie obok dwóch rzymskich fontann ustawiono podium dla przygrywającej do tańca orkiestry. Mamrocząc słowa przeprosin, przepchnęła się obok mężczyzny przebranego za czarnego kota, który właśnie szeptał coś do różowego ucha drobnej, szarej myszce. „Kocur" długim, pełnym zachwytu spojrzeniem powiódł po dekolcie Julianny, a potem śmiało spojrzał jej w oczy i mrugnął, by po chwili znów poświęcić całą uwagę uroczej myszce o absurdalnie długich wąsach. Oszołomiona wyuzdanym zachowaniem przybyłych, jakiego była świadkiem tego wieczoru - szczególnie tu, w ogrodach - Julian- na nerwowo odwróciła się przez ramię i wówczas ujrzała matkę wychodzącą z sali balowej. Matka stanęła na stopniach tarasu, trzymając pod ramię nieznanego Juliannie mężczyznę i z wolna wodziła spojrzeniem po ogrodach. Szukała oczami córki. Wiedziona instynktem psa myśliwskiego nieomylnie spojrzała w jej stronę. To wystarczyło, by Julianna niemal zerwała się do biegu. Przed wejściem do labiryntu czekała ją jeszcze tylko jedna przeszkoda: duża grupa wyjątkowo rozochoconych mężczyzn, stojących pod drzewami i zaśmiewających się na całe gardło na widok fałszywego trefnisia, który bezskutecznie starał się żonglować jabłkami. Julianna nie chciała przechodzić tuż przed nimi, bo wówczas znalazłaby się w polu widzenia matki, próbowała więc się przemknąć za ich plecami. - Przepraszam, panowie - powiedziała, wciskając się między drzewa a męskie plecy. - Ale muszę przejść. Zamiast szybko usunąć się z drogi - jak nakazywała zwykła uprzejmość - dwaj mężczyźni zerknęli przez ramię, po czym odwrócili się do niej przodem, n i e ustępując j e d n a k miejsca, by mogła ich wyminąć. - No, no, co my tu mamy? - rzucił jeden z nich bardzo chłopięcym i bełkotliwym głosem, opierając się ręką o pień drzewa tuż na wysokości ramienia dziewczyny. Chwycił pełny kielich, przyniesiony mu właśnie przez lokaja i wsunął w dłoń Julianny. - Coś na pokrzepienie, madame? W tym momencie Juliannę o wiele bardziej przerażała perspektywa spotkania z matką niż drobna utarczka z pijanym młodym lordem, ledwo trzymającym się na nogach, którego kompani na pewno powstrzymaliby od zuchwalszego zachowania niż to, jakie prezentował w tej chwili. Żeby więc nie wywoływać zamieszania, chwyciła kieliszek, zanurkowała pod ramieniem natręta i szybko minęła pozostałych, kierując się spiesznie ku miejscu, do którego zmierzała. - Daj sobie spokój, Dickie - zdołała jeszcze usłyszeć. - Połowa tancerek z opery i cały półświatek zebrał się tu dzisiejszego wieczoru. Możesz więc mieć niemal każdą kobietę, która wpadnie ci w oko. Ta najwyraźniej nie ma ochoty się zabawić. Julianna przypomniała sobie, że elita towarzystwa nie pochwalała maskarad - szczególnie jako rozrywki dla młodych, szlachetnie urodzonych panien. Po tym, co dzisiaj zobaczyła, nie dziwiła się już, dlaczego. Bezpiecznie ukryci pod kostiumami i maseczkami, członkowie najlepszych rodzin zachowywali się jak... jak najzwyklejsze pospólstwo! 2 Julianna wpadła' do labiryntu, skręciła w ścieżkę po prawej stronie, pobiegła do pierwszego zakrętu, który też prowadził w prawo, po czym oparła się plecami o szorstkie gałęzie krzewów. Wolną ręką starała się przygładzić warstwy koronek, którymi obszyto spódnice i dekolt - na próżno jednak. Wciąż sterczały sztywno i swą bielą ostro odbijały od mroku nocy. Serce jej waliło - nie ze zmęczenia, lecz z emocji. Starała się wytrwać w idealnym bezruchu i pilnie nasłuchiwała. Od ścieżek ogrodu odgradzał ją jedynie pojedynczy szpaler wysokich krzewów, ale była ukryta za zakrętem, więc nikt, kto stanąłby u wejścia do labiryntu, nie mógł jej zobaczyć. Niewidzącymi oczami wpatrywała się w kieliszek, czując jak ogarniają gniew z powodu własnej bezsilności, nie mogła bowiem nic zrobić, by zapobiec kompromitującemu zachowaniu matki, która przemieniała życie Julianny w piekło. Próbując uciec od ponurych myśli, uniosła kieliszek i powąchała jego zawartość. Silny aromat trunku przyprawił ją o dreszcz. Przypomniał jej się zapach tego, co pijał papa. Nie madery, którą się raczył od śniadania do kolacji, ale złocistego napoju, który pochłaniał wieczorem -jak twierdził, w celach czysto leczniczych, by uspokoić nerwy. A przecież teraz nerwy Julianny także były w opłakanym stanie. Ledwo o tym pomyślała, usłyszała głos matki dobiegający zza liściastej ściany i serce zabiło jej jeszcze mocniej. -Julianno, kochanie, jesteś tam...? Przyszedł tu ze mną lord Makepeace, który wprost marzy, by cię poznać... Juliannie natychmiast stanął przed oczami upokarzający widok nieszczęsnego lorda Makepeace'a - kimkolwiek był - ciągniętego na siłę ogrodowymi ścieżkami przez jej upartą matkę. W żadnym razie nie miała ochoty na kolejne zawstydzające spotkanie z jakimś niechętnym potencjalnym adoratorem, który miał nieszczęście wpaść w szpony lady Skeffington. Wcisnęła się więc jeszcze głębiej w krzewy, aż gałęzie rozburzyły jej jasne loki, godzinami misternie upinane przez pokojówkę. Księżyc jak na zawołanie skrył się za chmurami i labirynt pogrążył się w gęstym mroku. Tymczasem zaledwie kilka kroków od Julianny, po drugiej stronie ściany z krzewów, matka ciągnęła swój bezwstydnie kłamliwy monolog. - Julianna to niezwykle ciekawa świata dziewczyna! - wykrzyknęła lady Skeffington, lecz zamiast dumy i entuzjazmu w jej tonie pobrzmiewała frustracja. - Zapewne zapuściła się w te ogrody, bo pociągały ją swą tajemniczością. Dziewczyna odruchowo przetransponowała wygłaszane właśnie przez matkę kłamstwa na jej rzeczywiste myśli: „Julianna jest samotnicą, którą siłą trzeba odciągać od książek i pisaniny. Zamiast wykorzystać tak wspaniały bal i poszukać odpowiedniego kandydata na męża, chowa się po krzakach. Jakże to w jej stylu!". - W tym sezonie była wprost rozchwytywana, zupełnie nie mogę zrozumieć, jakim cudem jeszcze się nie spotkaliście. W rzeczy samej, musiałam nawet ograniczyć jej towarzyskie zobowiązania do dziesięciu tygodniowo, by miała również czas na wypoczynek! „Co tu mówić o tygodniu - Julianna w ciągu całego roku nie otrzymała dziesięciu zaproszeń, ale muszę jakoś wytłumaczyć fakt, że wcześniej się nie spotkaliście. Przy odrobinie szczęścia, uwierzysz w te bzdury!". o Lord Makepeace nie był jednak aż tak naiwny. - Doprawdy? - wymamrotał pełnym rezerwy głosem, w uprzejmy sposób wyrażającym irytację i zdumienie. - Jest raczej dziwną... ehm... niezwykłą młodą kobietą, jeśli nie lubi spotkań towarzyskich. - Ależ nic podobnego! - zapewniła go spiesznie lady Skeffing-ton. - Julianna wprost uwielbia bale i wieczorki tańcujące. „Julianna wolałaby raczej, żeby jej wyrwać ząb". - Jestem pewna, że oboje natychmiast przypadlibyście sobie do gustu. „Mam zamiar jak najszybciej wydać ją za mąż, dobry człowieku, a ty spełniasz wszystkie wstępne warunki: jesteś kawalerem, pochodzisz z dobrej rodziny i masz odpowiednią fortunę". - W żadnym razie nie należy do tych narzucających się kobiet, które tak często można spotkać w dzisiejszych czasach. „Nawet palcem nie kiwnie, żeby pokazać się od jak najlepszej strony". - Ma jednak przymioty, które nie mogą ujść uwagi żadnego mężczyzny „I aby na pewno nie uszły, zmusiłam ją, by dzisiejszego wieczoru włożyła kostium nadający się raczej dla szukającej przygód mężatki niż dla osiemnastoletniej niewinnej panny". - Nie szybko jednak przechodzi do konfidencji. „Ma co prawda na sobie suknię z nieprzyzwoitym dekoltem, ale nawet nie próbuj dotknąć czubka palców Julianny, zanim poprosisz ojej rękę". Lord Makepeace nagle tak bardzo zamarzył o wolności, że zdecydował się uchybić dobrym manierom. - Doprawdy, muszę już wracać na salę, lady Skeffington. Jeśli się nie mylę, następny taniec zarezerwowała dla mnie panna To-pham. Świadomość, że zwierzyna wymyka się jej z rąk - i to w objęcia najpopularniejszej debiutantki sezonu - skłoniło matkę Julianny do wygłoszenia największego kłamstwa od chwili, gdy została swatką córki. - Rzeczywiście, czas wracać na bal! Nicholas DuVille we własnej osobie poprosił Juliannę o następnego walca! Lady Skeffington musiała podążać za oddalającym się lordem, bo ich głosy stawały się coraz cichsze. - Pan DuVille wielokrotnie wykazywał niezwykłe zainteresowanie naszą drogą Julianną. Prawdę mówiąc, dał mi do zrozumienia, że pojawił się tu dzisiejszego wieczoru tylko po to, by spędzić z nią kilka chwil! Ależ skąd, mój panie, to najszczersza prawda, prosiłabym jednak, żeby zachował pan dyskrecję w tej sprawie... W głębi labiryntu piękna, młoda wdowa po baronie Penwarrenie zarzuciła Nicolasowi ręce na szyję, po czym wyszeptała z uśmiechem: - Tylko nie mów mi, że lady Skeffington zmusiła akurat ciebie, abyś zatańczył z jej córką, Nicki. Jeżeli tak się stało, i zatańczysz z tą dziewczyną, to całe towarzystwo będzie pękać ze śmiechu. Gdybyś tego lata nie spędził we Włoszech, wiedziałbyś, że ulubioną rozrywką wszystkich kawalerów jest krzyżowanie planów matry- monialnych tej odrażającej babie. Ja nie żartuję - ostrzegła Nicholasa Valerie, widząc na jego twarzy szczere rozbawienie - ta kobieta nie cofnie się przed niczym, żeby złapać bogatego męża dla swojej córki i przez to zapewnić sobie odpowiednią pozycję w towarzystwie! Absolutnie przed niczym! - Dziękuję za ostrzeżenie, cherie - rzucił Nicki sucho. - Tak się składa, że przed wyjazdem do Włoch zostałem przedstawiony mężowi lady Skeffington. Nigdy jednak nie spotkałem matki ani córki, nie mówiąc już o obiecywaniu tańca którejkolwiek z nich. Valerie odetchnęła z ulgą. - Prawdę mówiąc nie wierzyłam, że mógłbyś być aż tak głupi. Julianna to w istocie ładne stworzenie, chociaż zupełnie nie w twoim stylu. Jest bardzo młoda, bardzo dziewicza i zdaje się, że ma dziwny zwyczaj chowania się po kątach i schodzenia wszystkim z oczu. - Musi więc być zachwycająca - skłamał Nicki i zaśmiał się lubieżnie. - W każdym razie w niczym nie przypomina matki. - Valerie wzdrygnęła się elegancko, by zilustrować, co ma na myśli. - Lady Skeffington tak bardzo pragnie zostać uznana w towarzystwie, że niemal się płaszczy przed wszystkimi. Gdyby nie była tak ambitna i zaborcza, uznałabym że jest tragicznie żałosna. - Może wydam ci się beznadziejnie tępy - Nicholasa zaczynał już nużyć ten temat - ale czemu w takim razie zaprosiłaś te panie na swój bal? Valerie, wodząc palcem po jego policzku gestem zdradzającym intymną zażyłość, westchnęła głęboko. - Dlatego, kochanie, że mała Julianna, nie wiadomo jak, zaznajomiła się z nową księżną Langford i jej szwagierką, księżną Clay-more. Na początku sezonu obie damy dały wszystkim do zrozumienia, że życzyłyby sobie, aby ta mała została przychylnie potraktowana w towarzystwie, po czym wyjechały do Devon ze swoimi mężami. A ponieważ nikt nie ma zamiaru obrazić West-morelandów, lady Skeffington zaś jest obrazą dla nas wszystkich, każdy czekał do ostatniego tygodnia sezonu, by je w końcu zaprosić. Niestety, z kilku tuzinów zaproszeń, jakie lady Skeffington otrzymała na dzisiejszy wieczór, wybrała akurat moje - zapewne dlatego, że dowiedziała się, iż ty też tu będziesz... - Urwała gwałtownie, jakby nagle przyszła jej do głowy błyskotliwa myśl. - Wszyscy zachodzimy w głowę, jakim cudem Julianna i jej odpychająca matka znają się tak dobrze z księżnymi. Założę się, że ty znasz odpowiedź, Nicki! Krążą pogłoski, że łączyła cię z tymi paniami wyjątkowa zażyłość, zanim jeszcze zostały mężatkami. Ku zdziwieniu Valerie Nicholas przybrał zimny, zdystansowany wyraz twarzy, a kiedy się odezwał, w jego lodowatym głosie pobrzmiewała groźna nuta. - Wyjaśnij dokładnie, co rozumiesz przez „wyjątkową zażyłość", Yalerie. Pani Penwarren natychmiast zrozumiała, że niechcący wkroczyła na śliski grunt, dokonała więc pośpiesznie strategicznego odwrotu. - Tylko tyle, że podobno jesteś ich bliskim przyjacielem. Nicki pozwolił jej wycofać się z godnością, akceptując wyjaśnienie krótkim skinieniem głowy, nie zamierzał jednak pozostawiać w tej sprawie żadnych niedomówień. - Jestem także bliskim przyjacielem ich mężów - oznajmił dobitnym tonem, choć było to stwierdzenie nieco na wyrost. Rzeczywiście łączyły go dość dobre stosunki ze Stephenem i Claytonem, lecz jego przyjaźń z ich żonami nie napawała braci Westmorelandów entuzjazmem. Obie panie ze śmiechem twierdziły, że ta sytuacja będzie trwać tak długo „aż się w końcu nie ożenisz, Nicki, i to z kobietą, którą będziesz darzył takim uwielbieniem, jakim Clayton i Stephen darzą nas". - Skoro jeszcze nie jesteś związany z panną Skeffmgton - Vale-rie wodziła teraz palcami po jego karku - nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy dyskretnie wymknęli się z labiryntu i poszli do twojej sypialni. Już od chwili, gdy Valerie powitała go dzisiejszego wieczoru, Nicki wiedział, że złoży mu tę propozycję. I w zasadzie nic nie stało na przeszkodzie, by ją przyjął. Nic, poza kompletnym brakiem zainteresowania tym, co - jak nauczyły go poprzednie schadzki z V a -łerie - sprowadzi się do półtorej godziny wyuzdanego seksu z uta- lentowaną i namiętną partnerką. To fizyczne ćwiczenie zostanie poprzedzone kieliszkiem świetnego szampana, a zakończone kieliszkiem jeszcze lepszej brandy. Potem Nicki będzie udawać rozczarowanie, gdy Valerie uzna za stosowne powrócić do własnej sypialni „by nie dawać służbie podstaw do plotek". Wszystko rozegra się bardzo elegancko i zgodnie z bardzo określonym rytuałem. Ostatnio ta przewidywalność życia stała się dla niego męką. Czy był w łóżku z kobietą, czy uprawiał hazard z przyjaciółmi, automatycznie robił i mówił, co należy w z góry określonych momentach. Niezmiennie obracał się wśród ludzi z własnej sfery, którzy wydawali się równie nudni i idealnie wytresowani, jak on sam. Zaczynał się czuć jak jedna z owych przeklętych, licznych marionetek, tańczących wciąż do tej samej melodii, odgrywanej przez tę samą orkiestrę. Nawet w wypadku pokątnych romansów, jak ten z Valerie, należało przestrzegać odpowiedniego schematu postępowania różniącego się tylko drobnymi szczegółami w zależności od tego, czy kobieta była mężatką czy nie, i czy on miał odgrywać rolę uwodziciela czy uwodzonego. Valerie była wdową i dzisiejszego wieczoru przyjęła rolę kusicielki, Nicholas wiedział więc dokładnie, jak zareaguje, gdy on nie przyjmie jej propozycji. Najpierw uroczo odmie usta, potem zacznie się przymilać, a na końcu zaoferuje dodatkowe pokusy. On, jako „uwodzony", najpierw będzie się wahać, potem zastosuje uniki i wykręty a wreszcie zastosuje taktykę przeciągania sprawy, póki Valerie nie da za wygraną, oczywiście w żadnym razie nie mógłby odmówić wprost, bo byłoby to zachowanie wyjątkowo niegrzeczne - niewybaczalne potknięcie w towarzyskim tańcu, który wszyscy opanowali do perfekcji. Nicki wiedział to wszystko, zwlekał jednak z odpowiedzią oczekując, że może jego ciało zareaguje ochoczo na propozycję, zdecydowanie odrzucaną przez umysł. Kiedy tak się nie stało, pokręcił w końcu głową i przeszedł do pierwszej figury skomplikowanego tańca: wahania. - Wydaje mi się, że powinienem się najpierw przespać, cherie. To był dla mnie ciężki tydzień, jestem na nogach od dwóch dni bez przerwy. - Chyba nie masz zamiaru mi odmówić, kochanie? - zapytała, z wdziękiem wydymając usta. Nicki gładko przeszedł do uników i wykrętów. - A co z balem i gośćmi? - Większą przyjemność sprawi mi spotkanie sam na sam z tobą. Nie widzieliśmy się od miesięcy, a poza tym bal nie ucierpi z powodu mojej nieobecności. Służba jest idealnie wyćwiczona. - Ale nie twoi goście - zauważył Nicholas, wciąż stosując uniki, ponieważ Vałerie nadal się przymilała. - Nawet się nie zorientują, że zniknęliśmy. - Przydzieliłaś mi sypialnię sąsiadującą z sypialnią twojej matki. - Nie usłyszy nas, choćbyś połamał łóżko, jak ostatnim razem. Jest kompletnie głucha. Nicki zamierzał przejść do fazy przeciągania sprawy, ale Valerie go zaskoczyła, przyśpieszając procedurę i przeszła do pokus, zanim zdążył wypowiedzieć swoją kwestię w tej banalnej farsie, która stała się jego życiem. Wspięła się na palce i zaczęła go namiętnie całować, wodząc dłońmi po jego torsie i wciskając mu język głęboko w usta. Nicki automatycznie objął ją w talii i przyciągnął do siebie, był to jednak pusty, nic nieznaczący gest zrodzony z kurtuazji, a nie wzajemności. Kiedy przesunęła dłonie niżej i sięgnęła do paska spodni, wypuścił ją z ramion i cofnął się o krok, nagle zdegustowany i znudzony całą tą przeklętą szaradą. - Nie dziś - oświadczył stanowczo. W spojrzeniu Valerie dojrzał oskarżenie wywołane niewybaczalnym pogwałceniem reguł. Nicholas chwycił ją za ramiona, odwrócił tyłem do siebie i czule klepnął w pośladek. - Wracaj do gości, cherie - rzucił miękko. Sięgnął do kieszeni po cienką cygaretkę, po czym dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu: - Odczekam chwilę i dyskretnie ruszę za tobą. 3 Julianna stała w idealnym bezruchu. Chciała zdobyć pewność, że matka już nie wróci. Po dłuższej chwili odetchnęła głęboko i wyszła ze swego ukrycia. Ponieważ labirynt wydawał się dobrą kryjówką na najbliższe kilka godzin, dziewczyna skręciła w lewo i ruszyła przed siebie, aż doszła do niewielkiej, kwadratowej polanki, ze stojącą pośrodku ławką, misternie wykutą z kamienia. Posępnie zaczęła rozważać swoją sytuację, szukając wyjścia z upokarzającej i nieznośnej pułapki, w jakiej się znalazła. Obawiała się jednak, że nie zdoła się z niej wymknąć, bo matka popadła w prawdziwą obsesję na punkcie wydania jej za kogoś „znaczącego i szanowanego" - gdy tylko dojrzała taką możliwość. Do tej pory lady Skeffington nie mogła przeprowadzić swojego planu, ponieważ żaden „znaczący i szanowany" adorator nie zadeklarował się przez kilka pierwszych tygodni pobytu w Londynie. Na nieszczęście, tuż przed przyjazdem tutaj matce udało się wydusić propozycję małżeńską od sir Francisa Bellhavena: odrażającego, podstarzałego, pompatycznego szlachcica o trupiej cerze i wyłupiastych oczach - które bez przerwy wbijał żarłocznie w dekolt Julianny - i grubych, bladych wargach, nieodmiennie kojarzących jej się ze śniętą rybą. Myśl o spędzeniu całego popołudnia, nie mówiąc już o całym życiu, z kimś takim jak sir Francis, wydawała się straszna. Obrzydliwa. Nieprzyzwoita. Tyle że Julianna nie miała nic do powiedzenia w tej sprawie. Jeżeli chciała jeszcze coś odmienić w swoim życiu, to ukrywanie się tu przed potencjalnymi adoratorami sprowadzanymi przez matkę było ostatnią rzeczą, którą powinna robić. Wiedziała o tym, nie mogła się jednak zmusić, by wrócić na bal. Bo tak naprawdę wcale nie chciała żadnego męża. Skończyła już osiemnaście lat, była pełnoletnia i miała całkiem inne plany i marzenia, które jednak nie pokrywały się z planami i marzeniami matki, więc zupełnie się nie liczyły. A najbardziej frustrujące okazało się to, że matka święcie wierzyła, iż działa w najlepiej pojętym interesie Julianny. Była przekonana, że wie, co dla niej najlepsze. Księżyc wyszedł zza chmur, odbijając się jasnobursztynową poświatą od płynu w kieliszku Julianny. Jej ojciec mawiał zawsze, że odrobina brandy jeszcze nikomu nie zaszkodziła - łagodziła za to wszelkie niedomagania, poprawiała trawienie i leczyła złe humory. Julianna zawahała się, a potem w odruchu buntu i desperacji po- stanowiła osobiście sprawdzić prawdziwość tej opinii. Uniosła kieliszek, zatkała palcami nos i pociągnęła trzy duże łyki. Wzdrygając się i gwałtownie łapiąc oddech, oderwała kieliszek od ust, po czym zamarła w oczekiwaniu na eksplozję błogostanu. Mijały sekundy i nic. Czuła jedynie słabość w kolanach i napływające do oczu łzy bezsilności. Nie mogąc ustać na nogach, opadła na kamienną ławkę. Wcześniej tego wieczoru zapewne korzystało z niej wiele osób, bo na jednym końcu stał kieliszek do połowy wypełniony trunkiem, a kilka pustych leżało obok na trawie. Julianna wypiła kolejny łyk brandy, po czym wbiła wzrok w wyzłocony blaskiem księżyca płyn i znów zaczęła roztrząsać swoje położenie. Gdyby tylko babcia jeszcze żyła! Natychmiast poskromiłaby matkę i ukróciła tę jej obsesję na punkcie „wspaniałego mariażu". Zrozumiałaby awersję Julianny do małżeństwa pod przymusem. W całym świecie jedynie pełna dostojeństwa matka ojca zawsze rozumiała Juliannę. Babka była jej przyjaciółką, nauczycielką, przewodniczką w życiu. U jej kolan wnuczka uczyła się świata i ludzi; tam i tylko tam była zachęcana do samodzielnego myślenia i wygłaszania własnych sądów, bez względu na to, jak absurdalne czy obrazoburcze mogły się wydawać. Babka zawsze traktowała Juliannę jak równą sobie i chętnie dzieliła się z nią swoją niezwykłą filozofią - zaczynając od celu, jaki przyświecał Bogu przy stworzeniu świata, a na mitach o kobietach i mężczyznach kończąc. Babka Skeffmgton nie uważała, że małżeństwo jest głównym celem, do którego powinna dążyć każda kobieta, a nawet głosiła, że mężczyźni nie są inteligentniejsi ani lepsi od kobiet! - Weźmy na przykład mojego męża - powiedziała pewnego wietrznego popołudnia, tuż przed Bożym Narodzeniem, gdy Julianna miała piętnaście lat. - Nie znałaś swego dziadka, Panie świeć nad jego duszą, ale wiedz jedno: jeżeli w ogóle został obda- rzony rozumem, nigdy w życiu nie dał temu świadectwa. Podobnie jak jego przodkowie, nie był w stanie zsumować w pamięci dwóch liczb, czy napisać jednego sensownego zdania, a zdrowego rozsądku miał tyle, co niemowlę przy piersi. - Doprawdy? - Julianna była zaszokowana tą pozbawioną wszelkiego szacunku oceną nieżyjącego człowieka, na dodatek męża babci a jej dziadka. Babka potaknęła energicznym skinieniem głowy. - Mężczyźni z rodziny Skeffmgtonów od zawsze odznaczali się brakiem wyobraźni. Wszyscy bez wyjątku to gnuśne tępaki. ~ Ale chyba nie chcesz powiedzieć, że i papa jest taki? - Lojalność kazała Juliannie się oburzyć. - To przecież twoje jedyne ż y j ą -ce dziecko. - Nigdy nie nazwałabym twego papy tępakiem - odparła babka bez zastanowienia. - Do niego o wiele lepiej pasuje określenie „zakuty łeb". Julianna z trudem stłumiła chichot, słysząc takie herezje, zanim jednak zdołała powiedzieć coś w obronnie rodziciela, babka znowu podjęła temat. - Natomiast kobiety w rodzie Skeffingtonów zawsze odznaczały się niezwykłą inteligencją i pomysłowością. Jeśli dokładniej się przyjrzysz, zauważysz, że na ogół to kobiety wykazują się rozumem i determinacją, a nie mężczyźni. Mężczyźni przewyższają kobiety tylko jednym; brutalną siłą. Julianna musiała mieć bardzo nieprzekonaną minę, bo babka dorzuciła pośpiesznie: - Kiedy przeczytasz książkę, którą dałam ci w zeszłym tygodniu, dowiesz się, że kobiety nie zawsze były podległe mężczyznom. W pradawnych czasach miałyśmy władzę, cieszyłyśmy się uznaniem i szacunkiem. Byłyśmy boginiami, uzdrawiaczkami, wróżbiarkami; znałyśmy tajemnice wszechświata i dawania życia. To my wybierałyśmy mężów, a nie odwrotnie. Mężczyźni słuchali naszych rad, wielbili nas i zazdrościli nam mocy. Byłyśmy od niech potężniejsze pod każdym względem. I oni, i my o tym wiemy. - Jeżeli rzeczywiście byłyśmy mądrzejsze i bardziej uzdolnione, to czemu utraciłyśmy całą władzę i szacunek, i pozwoliłyśmy, by mężczyźni nas sobie podporządkowali? - Bo przekonali nas, że nie zdołamy przetrwać bez ich brutalnej siły - wyjaśniła babka z mieszaniną gniewu i pogardy w głosie. -A potem, pod pretekstem ochrony, podstępnie pozbawili nas praw i przywilejów. Oszukali nas! Julianna natychmiast dostrzegła brak logiki w tym rozumowaniu. - Jeżeli tak - odezwała się po chwili - to znaczy, że nie są aż tak tępi, jak sądzisz. Musieli być przemyślni i sprytni, czyż nie? Przez moment babka piorunowała ją spojrzeniem, a potem wy-buchnęła pełnym aprobaty śmiechem. - Trafny argument, moja droga, wart rozważenia. Powinnaś zanotować tę myśl, by później ją rozwinąć. Może nawet napiszesz książkę wyjaśniającą, jak mężczyźni wcielili w życie swój szatański podstęp, i jakim cudem zdołali nas zniewolić. Mam nadzieję, że nie zmarnujesz swej inteligencji i talentu dla jakiegoś ignoranta, który będzie cię pożądał jedynie dla twojej ładnej twarzyczki, i utwierdzał w przekonaniu, iż najwyższym celem w życiu kobiety jest rodzenie dzieci i wypełnianie zachcianek męża. Ty, Julianno, jesteś stworzona do czegoś innego, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. - Zawahała się, jakby rozważając w myśli jakąś ważną kwe- stię, po czym oświadczyła: - Jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałabym z tobą omówić. A obecna chwila jest na to równie dobra, jak każda inna. Stara dama podniosła się i podeszła do kominka stojącego po drugiej stronie niewielkiego, przytulnego saloniku. Zaawansowany wiek spowolniał jej ruchy. Jedną ręką chwyciła mocno za półkę nad paleniskiem, na której porozkładała gałęzie jodły, pochyliła się i pogrzebaczem poprawiła ogień. - Jak wiesz, przeżyłam swego męża i jednego z synów. Dość długo już stąpam po tej ziemi, odejdę więc bez żalu, gdy przyjdzie na mnie pora. Nie będą mogła zawsze czuwać nad tobą, moja droga, lecz mam nadzieję, że ci to wynagrodzę, zostawię ci w spadku wszystko, co posiadam... nie jest tego wiele, ale będziesz mogła wydać pieniądze, jak sama uznasz za stosowne. Staruszka nigdy wcześniej nie mówiła o śmierci. Na samą myśl, że mogłaby utracić babkę, Julianna poczuła, że serce jej się ściska. - Niestety, jak już wspomniałam, nie jest to duża suma, jeżeli jednak zdobędziesz się na daleko posuniętą oszczędność, zdołasz za te pieniądze wyjechać na kilka lat do Londynu, by lepiej poznać życie i doskonalić swoje zdolności pisarskie. W głowie Julianny kłębiły się tymczasem myśli pełne buntu i sprzeciwu: życie bez babki było niewyobrażalne! Nie chciała wcale mieszkać w Londynie! A ich wspólne marzenia, że zostanie uznaną pisarką nie są niczym więcej, jak tylko nieprawdopodobnymi rojeniami! Bała się jednak, że gdyby głośno wyraziła swoje za- strzeżenia, obraziłaby starszą damę. Siedziała więc spokojnie na taborecie naprzeciw ulubionego, wielkiego fotela babki, tłumiąc w sobie bolesne emocje i z chłodnym, zdystansowanym wyrazem twarzy, wbijała wzrok w trzymaną w dłoniach książkę. - Czy nie masz nic do powiedzenia w sprawie moich planów, dziecko? Spodziewałam się raczej, że zaczniesz skakać z radości. Drobna oznaka entuzjazmu byłaby bardzo na miejscu, biorąc pod uwagę, do jakich posuwałam się oszczędności, by móc zostawić ci tę drobną sumkę. Dziewczyna wiedziała, że babka próbuje ją sprowokować do dowcipnego komentarza lub chłodnej dyskusji. Po latach praktyki Julianna doskonale radziła sobie z jednym i drugim, nie mogła jednak omawiać z humorem ani też z bezdusznym spokojem kwestii śmierci osoby, która była dla niej najważniejsza. Poza tym, czuła się rozżalona, że babka może wspominać o opuszczeniu jej na zawsze bez choćby cienia smutku. - Muszę powiedzieć, że nie okazujesz wdzięczności. Julianna gwałtownie podniosła głowę. W fiołkowych oczach po-błyskiwały łzy gniewu. • - Nie jestem wdzięczna, babciu i w ogóle nie mam ochoty teraz o tym rozmawiać. Już prawie święta, czas na radosne... - Śmierć jest czymś najbardziej naturalnym na świecie - przerwała jej starsza dama beznamiętnym głosem. - Nie ma więc sensu udawać, że nie istnieje. - Ale ty jesteś dla mnie wszystkim - wybuchnęła dziewczyna, nie mogąc już dłużej się opanować. - I bardzo mi się nie podoba, że mówisz... mówisz o pieniądzach tak, jakby mogły mi wynagrodzić twoje odejście. - Myślisz, że jestem zimna i bezduszna? - Tak! Tak właśnie sądzę! To była ich pierwsza ostra utarczka w życiu. Babka przez chwilę spoglądała na nią w milczeniu ciepłym wzrokiem. - Czy wiesz, czego będzie brakowało mi najbardziej, gdy odejdę z tego świata? - spytała w końcu. - Najwyraźniej niczego. - Będzie mi brakowało tylko jednego. - Julianna nie poprosiła o wyjaśnienie, ale babka ciągnęła dalej: - Ciebie. Ciebie jedynej. Jej słowa tak się kłóciły z pozbawionym emocji tonem i beznamiętnym wyrazem twarzy, że dziewczyna spojrzała na nią z niedowierzaniem. - Będzie mi brakowało twojego poczucia humoru, twych zwierzeń, twojego nieprawdopodobnego daru dostrzegania obu stron medalu. A w szczególności żałuję, że już nie będę mogła czytać tego, co codziennie piszesz. Ty jesteś jedynym jasnym punktem mojego życia. - Podeszła i chłodną dłonią otarła Juliannie łzy z policzków. - Ty i ja jesteśmy pokrewnymi duszami. Gdybyś się urodziła dużo wcześniej, zostałybyśmy najserdeczniejszymi przyjaciółkami. - Przecież jesteśmy przyjaciółkami! - wyszeptała Julianna żarliwie, kładąc twarz na dłoni babki i ocierając się o nią policzkiem. -Na zawsze nimi pozostaniemy. Kiedy ty... kiedy cię zabraknie, nadal będę ci się zwierzać i pisać do ciebie listy - jakbyś tylko wyjechała do innego miasta! - Cóż za śmieszny pomysł. Czy będziesz je również do mnie wysyłać? - Oczywiście, że nie, ale ty już znajdziesz sposób, by je przeczytać. - A skąd podobne przekonanie przyszło ci do głowy? - spytała szczerze zaciekawiona staruszka. - Bo na własne uszy słyszałam, jak bez ogródek oświadczyłaś pastorowi, iż nielogiczne jest założenie, że Wszechmogący życzyłby sobie, żebyśmy leżeli w uśpieniu aż do dnia Sądu Ostatecznego, bo skoro Bóg nam przykazał, byśmy zbierali to, co posiejemy, zapewne życzyłby sobie, aby czynić to także z szerszej perspektywy. - Nie powinnaś, moja droga, przedkładać moich religijnych poglądów nad poglądy naszego dobrego pastora. Nie chciałabym też, żebyś marnowała swój talent na pisanie do mnie, gdy już umrę -zamiast tworzyć coś dla żyjących. - To nie będzie strata czasu! - odparła Julianna z pogodnym uśmiechem, bo tak typowa dla ich kontaktów krótka dyskusja od razu poprawiła jej humor. - Będę do ciebie pisać i nie mam najmniejszych wątpliwości, że już wynajdziesz jakiś sposób, żeby przeczytać moje listy. - Uważasz, że mam w sobie szczególną moc duchową? - Nie - odpowiedziała Julianna ze śmiechem. - Po prostu nic cię nie powstrzyma przed korygowaniem mojej ortografii! - Impertynenckie stworzenie! - sapnęła gniewnie babka, ale już po chwili uśmiechnęła się radośnie, splatając palce z palcami wnuczki w pełnym miłości uścisku. Następnego roku, w Wigilię Bożego Narodzenia, babka zmarła, trzymając za rękę Juliannę. - Będę pisała do ciebie, babciu - szeptała przez łzy dziewczyna. - Nie zapomnij o moich listach. Nigdy o nich nie zapomnij! 4 W następnych tygodniach Julianna napisała do babki tuziny listów, ale gdy jeden po drugim mijały samotne miesiące, monotonia życia nie dostarczała zbyt wielu tematów, wartych korespondencji. Senna, niewielka wioska Blintonfield zdawała się leżeć na końcu świata. Większość czasu Julianna spędzała na czytaniu i snuciu sekretnych marzeń o wyjeździe do Londynu, gdy w dniu osiemnastych urodzin otrzyma swój spadek. Tam, w stolicy, pozna wielu interesujących ludzi, będzie chodziła do muzeów i pilnie zajmowała się pisarstwem. A jeśli uda jej się sprzedać jedno ze swoich dzieł, będzie często zapraszać do siebie dwóch młodszych braci, by mogli poszerzyć horyzonty i zobaczyć, co ma im do zaoferowania świat poza granicami niewielkiej wioski. Po kilku próbach podzielenia się swymi planami z matką, dziewczyna doszła do wniosku, że roztropniej będzie w ogóle nie rozmawiać na ten temat, bo jej marzenia wywoływały w lady Skef- fington oburzenie i strach. - Ależ to absolutnie wykluczone, moja droga. Szanujące się młode damy nie mieszkają samotnie, a już w szczególności w Londynie. Twoja reputacja ległaby w gruzach. Mogłabyś zostać uznana za kobietę upadłą! Równy brak entuzjazmu wykazywała, słysząc o planach pisarskich Julianny. Zainteresowania literackie lady Skeffington ograniczały się do rubryk towarzyskich codziennych gazet, gdzie pilnie śledziła poczynania wielkiego świata. Fascynację, z jaką jej córka podchodziła do filozofii i historii, a także ambicje pisarskie dziew- czyny, uważała za niemal równie skandaliczne, jak pomysł, by samodzielnie zamieszkać w Londynie. - Dżentelmeni nie są zainteresowani zbyt inteligentnymi pannami, moja droga - ostrzegała wielokrotnie Juliannę. - Ty już i tak jesteś zbyt rozmiłowana w książkach. Jeżeli się nie nauczysz trzymać języka za zębami i wciąż będziesz snuła te napuszone rozważania na tematy filozoficzne, stracisz wszelkie szanse na propozycję matrymonialną ze strony szacownego i bogatego dżentelmena! Aż do końca zimy wyjazd Julianny na sezon do Londynu zupełnie nie wchodził w rachubę. Chociaż jej ojciec był baronetem, jego przodkowie już dawno temu przehulali całą fortunę i dobra ziemskie przynależne z racji tytułu. Jego jedyną spuścizną po ojcach było przyjazne, łagodne usposobienie i wielkie zamiłowanie do wina oraz wszelkich innych trunków. Niechętnie ruszał się z ulubionego fotela, nie wspominając już o opuszczaniu małej, leżącej na uboczu wioski, będącej miejscem jego urodzenia. Nigdy też nie potrafił oprzeć się determinacji i ambicjom żony. Szybko okazało się, że Julianna również nie umiała tego zrobić. Trzy tygodnie po odziedziczeniu spadku, gdy pisała do londyńskich gazet w poszukiwaniu odpowiedniego lokum, podekscytowana matka zebrała rodzinę w salonie na niespodziewaną naradę. - Julianno! - wykrzyknęła na jej widok. - Mamy' dla ciebie wspaniałą nowinę! - Urwała i uśmiechnęła się promiennie do męża, wciąż zatopionego w gazecie. - Prawda, Johnie? - Tak, moja gołąbko - mruknął pod nosem, nawet nie podnosząc oczu. Lady Skeffington posłała karcące spojrzenie w stronę dwóch braci Julianny, walczących o ostatniego herbatnika, po czym w zachwycie złożyła dłonie i przeniosła wzrok na córkę. - Wszystko już załatwione! - zawołała w podnieceniu. - Właśnie otrzymałam Ust od właściciela niewielkiego domu w Londynie. Dom stoi w bardzo szacownej okolicy i możemy go wynająć do końca sezonu za tę skromną sumkę, jaką byłam w stanie wyłożyć! Wszystkie formalności już załatwione, łącznie z wpłaceniem zaliczki. Zatrudniłam niejaką pannę Sheridan Bromleigh, by była twoją przyzwoitką i pomogła zająć się chłopcami. Jest co prawda Amerykanką, lecz jak się nie ma dość pieniędzy, by zapłacić przyzwoitą pensję, trzeba się zadowolić tym, co dostępne. Wielkie nieba! Twoje suknie będą kosztowały majątek, ale żona pastora zapewniła, że wynajęta przeze mnie modystka jest bardzo doświadczona, choć zapewne nie potrafiłaby skopiować tych wszystkich wymyślnych fasonów, które noszą teraz niektóre damy z towarzystwa. Z drugiej strony śmiem twierdzić, że niewiele z nich może się poszczycić twoją urodą, więc szanse będą wyrównane. A zapewne całkiem niedługo zaczniesz nosić stroje godne twej piękności i wówczas wszyscy zaczną ci zazdrościć! Zostaniesz obsypana klejnotami, futrami, będziesz mieć do dyspozycji wspaniałe powozy i mnóstwo służby... Julianna poczuła uniesienie na myśl o niedrogim domu w Londynie, szybko jednak do niej dotarło, że domowy budżet nie zdołałby wytrzymać nowych sukni czy pensji damy do towarzystwa. - Nie bardzo pojmuję, mamo. Jakim cudem to załatwiłaś? -spytała, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zmarł jakiś daleki krewny i nie pozostawił im fortuny. - Po prostu znalazłam doskonałe zastosowanie dla twojego spadku! Inwestycja ta zapewne wielokrotnie nam się zwróci. Julianna otworzyła usta w niemym okrzyku furii, bo przez chwilę nie była zdolna wydobyć z siebie głosu. Lady Skeffington tymczasem uznała, że to objaw zachwytu. - Tak! To najszczersza prawda! Najbliższy sezon spędzisz w Londynie i już ja się postaram, abyś się obracała w nąjwytwor-niejszym towarzystwie! Jestem pewna, że zachwyci się tobą wielu znamienitych dżentelmenów, którzy zarzucą cię propozycjami małżeństwa. Może nawet znajdzie się wśród nich sam książę Langford, posiadacz ogromnych włości. Czy też Nicholas BuVille, jeden z najbogatszych ludzi w Anglii a także we Francji, który wkrótce odziedziczy książęcy tytuł po szkockim krewnym matki. Według najbardziej wiarygodnych źródeł książę Langford i książę Glenmore (bo tak będzie wkrótce brzmiał tytuł DuVille'a) są uważani za najlepsze partie w całej Europie! Tylko pomyśl, jak wszyscy w towarzystwie zzielenieją z zazdrości, gdy mała Julianna Skeffington złapie któregoś z nich na męża. Dziewczyna niemal słyszała, jak jej nadzieje i marzenia rozpadają się w proch. - Ale ja nie chcę wyjść za mąż! - wykrzyknęła. - Chcę podróżować, uczyć się i zajmować literaturą, mamo. Tego właśnie pragnę najbardziej. Sądzę, że pewnego dnia mogłabym napisać prawdziwą powieść - babcia uważała, że mam talent do pióra. Nie! Przestań się śmiać! Musisz odzyskać te pieniądze! Musisz! - Mój drogi głuptasku, nie zrobiłabym tego, nawet gdybym mogła. Tylko małżeństwo jest w stanie zapewnić kobiecie przyszłość. Gdy zobaczysz, jak wygląda życie w wielkim świecie, zapomnisz o tych wszystkich głupotach, które kładła ci do głowy babka Skef-fington. Kiedy znajdziemy się w stolicy... - ciągnęła z błogą miną -.. już ja wymyślę sposób, abyś wpadła w oko niejednemu bogatemu kawalerowi, możesz na mnie polegać. Nie jesteśmy pospolitymi kupcami - ostatecznie twój papa jest baronetem. Gdy tylko towarzystwo zorientuje się, że zjechałyśmy do Londynu, natychmiast zostaniemy zasypane zaproszeniami na najwspanialsze przyjęcia. Mężczyźni szybko poznają się na twej urodzie i ani się obejrzysz, a przed drzwiami stanie kolejka starających się o twą rękę. Wspomnisz moje słowa! Nie było sensu wykręcać się od wyjazdu, bo matka i tak postawiłaby na swoim. W Londynie lady Skeffington upierała się, by codziennie chodziły do ekskluzywnych sklepów, gdzie robiły zakupy damy z towarzystwa, a popołudniami spacerowały wciąż po tych samych parkach, bo to należało do dobrego tonu. Nic jednak nie rozwijało się po myśli lady Skeffington. Wbrew jej wielkim nadziejom, arystokracja nie przyjęła ich obu w Londynie z otwartymi ramionami, mimo że jej mąż był baronetem; nie witali też entuzjastycznie jej gorliwych prób podjęcia rozmowy na Bond Street czy w Hyde Parku. Zamiast wręczać jej zaproszenia na wieczorki taneczne czy popołudniowe herbatki, matrony, z którymi starała się nawiązać konwersację, traktowały ją jak powietrze. Matka zdawała się nie zauważać, że jest traktowana z lodowatym lekceważeniem, Julianna jednak bezbłędnie wychwytywała wszystkie afronty, a każdy z nich godził w jej dumę i ranił ją boleśnie. Chociaż spostrzegła, że pogarda owych dam koncentruje się na matce, cała sytuacja wprawiała ją w przygnębiający nastrój i tak wielkie zakłopotanie, że przez cały czas gdy przebywały poza domem, nie miała odwagi spojrzeć nikomu w oczy. Mimo to Julianna nie uważała czasu spędzonego w Londynie za całkiem stracony. Sheridan Bromleigh, przyzwoitka zatrudniona przez matkę, okazała się śliczną, pełną życia Amerykanką, z którą Julianna spędzała wiele czasu na rozmowach. Po raz pierwszy w życiu miała przyjaciółkę mniej więcej w tym samym wieku, o po- dobnym poczuciu humoru i zainteresowaniach. Ostateczny cios planom lady Skeffington zadał książę Langford, którego upatrzyła sobie na męża dla córki. Pod koniec sezonu odbyła się skromna uroczystość, która jednak wstrząsnęła całym Londynem: ów przystojny arystokrata poślubił pannę Bromleigh. Kiedy matka Julianny o tym usłyszała, natychmiast położyła się do łóżka, kurczowo ściskając w dłoni sole trzeźwiące, i pozostała w nim cały dzień. Wieczorem wszakże zrozumiała, jak wielkie towarzyskie korzyści mogłaby im przynieść znajomość z nową księżną - na dodatek należącą do jednego z najbardziej wpływowych rodów w Anglii. Po czym z nowymi nadziejami i zdwojoną energią lady Skeffing-ton skierowała całą swą uwagę na Nicholasa DuVille'a. Jeszcze do niedawna Julianna nie mogła myśleć o pierwszym spotkaniu z tym dżentelmenem bez zażenowania, ale teraz, gdy siedziała w labiryncie, wpatrując się w kieliszek, doszła nagle do wniosku, że cała historia była raczej zabawna niż upokarzająca. Zapewne to ów ohydny w smaku trunek sprawił, że ujrzała świat w jaśniejszych barwach. Jeżeli taki miły stan osiągnęła zaledwie po trzech łykach, zdawało się logiczne, że im więcej wypije magicznego eliksiru, tym lepsze będzie miała samopoczucie. Tak więc w celach czysto naukowych pociągnęła trzy następne łyki. I zaledwie po paru chwilach poczuła się jeszcze lepiej! - Dużo lepiej - poinformowała na głos okrągłą tarczę księżyca, a zaraz potem stłumiła chichot, kiedy przypomniała sobie o krótkim acz zabawnym spotkaniu z legendarnym panem DuVille'em. Matka zauważyła go powożącego kariolką w Hyde Parku -właśnie zbliżał się do ścieżki, na której się znajdowały. Pragnąc za wszelką cenę, by młody lord wreszcie zwrócił uwagę na Juliannę, lady Skeffmgton pchnęła córkę wprost pod kopyta jego konia. Pozbawiona równowagi dziewczyna chwyciła za końską uzdę, by się nie przewrócić, gwałtownym szarpnięciem zatrzymując spłoszone zwierzę i zirytowanego właściciela pojazdu. Przestraszona nerwowymi podskokami konia, Julianna kurczowo ściskała uzdę, próbując go uspokoić. Nie wiedząc, czy powinna przepraszać właściciela, czy też zbesztać go, że nie próbuje poskromić własnego zwierzęcia, podniosła głowę i spojrzała w twarz Nicholasa DuVille'a. Pomimo lodowatego spojrzenia zwężonych oczu, Julianna poczuła, jak zalewają fala gorąca i uginają się pod nią kolana. Ciemnowłosy, barczysty, o chłodnych, przeszywających oczach i pięknie wykrojonych ustach, Nicholas miał sardoniczną minę człowieka, który zakosztował już wszelkich rozkoszy, jakie może zaoferować życie. Z tą twarzą upadłego anioła i wszechwiedzącymi, błękitnymi oczami, był nieprzytomnie atrakcyjny i cudowny jak grzech śmiertelny. Julianna poczuła nagłą, niedorzeczną potrzebę, by wywrzeć na nim jak najlepsze wrażenie. - Jeżeli ma pani ochotę na przejażdżkę, mademoiselle - odezwał się głosem, w którym pobrzmiewało ostre zniecierpliwienie -powinna pani odwołać się do bardziej konwencjonalnych metod. Julianna nie zdążyła odpowiedzieć na jego słowa, bo w tym samym momencie wtrąciła się lady Skeffmgton, gwałcąc wszelkie zasady zdrowego rozsądku i dobrych manier. - Jakże to nieoczekiwana przyjemność i zaszczyt, milordzie! - wykrzyknęła w desperackim wysiłku dokonania prezentacji, zupełnie nieświadoma złowieszczego błysku zwężonych oczu i zdumionych spojrzeń, rzucanych w ich stronę przez pasażerów innych powozów, które musiały się zatrzymać z racji zablokowanego przejazdu. - Od tak dawna marzę, by przedstawić panu mą córkę... - Czy mam rozumieć - wszedł jej w słowo - że właśnie w tym celu pani córka stanęła mi na drodze i zatrzymała mego konia? Julianna doszła do wniosku, że ten człowiek jest niegrzeczny i arogancki. - Jedno z drugim nie miało nic wspólnego - oświadczyła zdecydowanym tonem, w duchu upokorzona jego trafną oceną sytuacji i spóźnioną świadomością, że wciąż ściska w ręku końską uzdę. Wypuściła z dłoni gruby rzemień, jakby to była jadowita żmija, c o f -nęła się i przybrała nonszalancki wyraz twarzy, bo tylko w ten spo- sób mogła ratować swą dumę. - Po prostu się wprawiałam - wyjaśniła poważnym tonem. Jej odpowiedź zdumiała go na tyle, że ściągnął lejce, którymi właśnie miał szarpnąć. - Wprawiała się pani? - zapytał z rozbawieniem. - A w czym mianowicie? Julianna uniosła wysoko głowę i rzuciła beznamiętnym tonem w nadziei, że będzie świadczył on raczej o jej inteligencji niż pło-chości: - W zbójeckim rzemiośle, oczywiście. W ramach pierwszych praktyk wyskakuję przed powozy Bogu ducha winnych ludzi i zatrzymuję ich konie. Odwróciła się do niego plecami, stanowczo chwyciła matkę pod ramię i ruszyła w przeciwną stronę. Rzuciła jeszcze przez ramię z wyższością, specjalnie przekręcając nazwisko: - Do widzenia, panie... ehm... panie Deveraux. Okrzyk lady Skeffington, przerażonej tak niestosownym zachowaniem córki, stłumił odgłos dochodzący od kariolki, który brzmiał jak śmiech. Jeszcze wieczorem matka nie posiadała się z oburzenia. - Jak mogłaś być tak impertynencka! - wykrzykiwała, załamując ręce. - Nicholas DuVille ma wielkie wpływy w towarzystwie -wystarczy że wygłosi niepochlebną uwagę pod twoim adresem, a nikt znaczący i szanowany nie będzie chciał mieć z tobą nic wspólnego. Twoja reputacja będzie zrujnowana! Zrujnowana, słyszysz?! Julianna wygłosiła nieszczere przeprosiny, matka jednak wciąż była niepocieszona. Chodziła nerwowo po pokoju w jednej dłoni ściskając butelkę z solami trzeźwiącymi, w drugiej - chusteczkę. - Gdyby dzisiejszego dnia Nicholas DuVille poświęcił ci chociaż kilka chwil na oczach wszystkich zgromadzonych w parku, natychmiast odniosłabyś sukces towarzyski! Jeszcze tego wieczoru zaczęłyby spływać do nas zapros