15190
Szczegóły |
Tytuł |
15190 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15190 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15190 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15190 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Michael PALMER
Stowarzyszenie Hipokratesa
Z angielskiego przełożył KRZYSZTOF SOKOtOWSKI
WARSZAWA 2006
Tytuł oryginału: THE SOCIETY
Copyright © Michael Palmer 2004 Ali rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2006
Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Sokołowski 2006
Redakcja: Jacek Ring Konsultacja medyczna: Lucyna Bednarek-Papierska
Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
ISBN-13: 978-83-7359-320-6 ISBN-10: 83-7359-320-9
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa
t/f. (22)-631-4832, (22)-535-0557/0560
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.merlin.pl
www.ksiazki.wp.pl
www.empik.com
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
Wydanie I
Skład: Laguna
Druk: OpolGraf S.A., Opole
Książkę poświęcam siostrze,
Susan Palmer Terry,
oraz wszystkim kobietom walczącym
z rakiem piersi
Tytuł oryginału: THE SOCIETY
Copyright © Michael Palmer 2004 Ali rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2006
Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Sokołowski 2006
Redakcja: Jacek Ring Konsultacja medyczna: Lucyna Bednarek-Papierska
Ilustracja na okładce: Jacek Kopalski Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
ISBN-13: 978-83-7359-320-6 ISBN-10: 83-7359-320-9
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa
t/f. (22)-631-4832, (22)-535-0557/0560
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.merlin.pl
www.ksiazki.wp.pl
www.empik.com
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
Wydanie I
Skład: Laguna
Druk: OpolGraf S.A., Opole
Książkę poświęcam siostrze,
Susan Palmer Terry,
oraz wszystkim kobietom walczącym
z rakiem piersi
Podziękowania
Przygotowując się do napisania Stowarzyszenia Hipokratesa użyłem mojej listy dyskusyjnej i witryny sieciowej, by zorganizować konkurs. Poprosiłem czytelników, żeby opisali swe zarówno dobre, jak i złe doświadczenia z prywatną służbą zdrowia. Przyszło bardzo wiele zgłoszeń. Czytelnik napotka w trakcie lektury wiele konkursowych opowieści. Wyrażam więc serdeczne podziękowania wszystkim, którzy zdecydowali się mi pomóc, a szczególnie finalistom: dr. Louisowi Borgenichtowi, Fay McEleney, Lisie Reagan, Vicki Kozlowski, Marcie Ficklin, dr. Jackowi Langleyowi, Johnowi Lynchowi, dr. Lamontowi Weide'owi, Bev Spellman, Judy Converse, dr. Markowi Dahlowi, Jill Adams, Laurie Peterson, Geoffreyowi Kentowi, Dinie Mason, Dougowi Ansellowi, Melissie Smith i Jodi VanMeter.
Czuję się uprzywilejowany przez los, mając jako pisarz takich przyjaciół i ekspertów, jakich mam.
Jane Berkey, Don Cleary i Peggy Gordijn z Jane Rotrosen Agency służyli mi pomocą, gdy tylko ich potrzebowałem. Bili Massey i Andie Nicolay z Bantam opiekowali się moją książką od początku do końca jej pisania.
Susan Terry, Daniel Palmer, Robin Guilfoyle i Mimi Santini-Ritt to grupka moich wyjątkowych czytelników.
Porucznik Cole Cordray, Eve Oyer, funkcjonariusz Matthew MacDonald i dr Bud Waisbren pomagali mi w kwestiach technicznych.
Paul Fiore utrzymywał mnie w formie i pilnował stosowania się do zasad koniecznych przy pisaniu powieści.
Bili Wilson i dr Bob Smith nauczyli mnie cierpliwości. Pomogli mi też napisać te pięćset stron, strona po stronie.
Lukę pozostanie dla mnie najważniejszy i stale wspiera mnie we wszystkim, co robię.
PROLOG
Cztery miliony trzynaście tysięcy osiemset sześćdziesiąt cztery.
Marcia Rising odrobinę odchyliła się w krześle, tylko tyle, by ani siedzący po jej prawej stronie główny księgowy Leonard Smith, ani siedzący po lewej stronie pierwszy wiceprezes Dan Elder nie mogli zobaczyć, co zapisuje na kartce dużego bloku. Pisać mogła bez ryzyka, w końcu nawet powinna robić jakieś notatki ze spotkania. Ona tu była szefem. Uśmiechnęła się w duchu i przed pierwszą cyfrą, czwórką, narysowała ozdobny symbol dolara. Tymczasem siedzący po drugiej stronie szerokiego mahoniowego stołu wiceprezes Joe Levinson gadał, gadał i gadał. Podlegała mu kontrola wydatków Eastern Quality Health i z tego tytułu ciążyła na nim największa, jeśli nie liczyć Marcii, odpowiedzialność za dobrą sytuację finansową ich kasy chorych. Ale słuchanie go było mniej więcej tak interesujące jak obserwowanie schnącej farby.
— ...malejące liczby ostatniego kwartału potraktowaliśmy jako poważne ostrzeżenie — można powiedzieć strzał ostrzegawczy — że musimy zdecydowanie zwiększyć motywację naszych pracowników oraz lekarzy do ograniczania kosztów. Narzucone przez nas wewnętrzne współzawodnictwo okazało się pod tym względem wyjątkowym sukcesem. Niemal natychmiast liczba odrzucanych bez rozpatrzenia roszczeń zwiększyła się o dwadzieścia jeden procent, o trzynaście zaś liczba roszczeń chirurgicznych związanych przynajmniej z jednym innym
roszczeniem. Spotkaliśmy się z protestami lekarzy, ale ludzie Billa, odpowiadający za stosunki z nimi, poradzili z tym sobie doskonale...
Cztery miliony.,, trzynaście ty siacy... osiemset sześćdziesiąt cztery.
Marcia odręcznie wypisała poszczególne cyfry i zaczęła je ozdabiać. Razem składały się na jej wynagrodzenie za ostatnie dwanaście miesięcy. Jeśli doliczyć do tego niewykorzystane opcje giełdowe warte osiem milionów, nie było wątpliwości: należała do krajowej czołówki kobiet na kierowniczych stanowiskach. Gdyby głośno wymówiła poszczególne liczby, zabrzmiałoby to pewnie bardzo melodyjnie. Jak walc. Wyobraziła sobie tysiąc dziewięciuset pracowników firmy, tańczących walca na korytarzach.
Czte-ry-mi... lio-ny-trzy... naś-cie...
Była bardziej niż zadowolona ze sposobu, w jaki najlepsi członkowie jej zarządu zareagowali na ostatnie wahnięcie dochodów. Jej filozofia wyznaczania jednej stawki składek i zakresu ochrony ubezpieczeniowej dla firm zatrudniających młodszych, zdrowszych pracowników, a innej dla pracowników starszych, podnoszących próg ryzyka, okazała się oczywiście bezbłędna.
— Jeśli nie zachorują, nie będą nas nic kosztować — powtarzała raz za razem posłusznie potakującym podwładnym.
Niech inna firma zajmie się ubezpieczaniem tych, którym kończy się czas albo którzy nie umieją o siebie zadbać. Każdy dolar wydany na demograficzne badanie firmy (czarni częściej cierpią na nadciśnienie, cukrzycę i choroby nerek, Azjaci są śmiesznymi hipochondrykami, wśród Latynosów panuje alkoholizm, narkomania i choroby umysłowe, trzydzieści parę lat — w porządku, czterdzieści parę lat — nie w porządku) zwracał się w postaci setek dolców, których Eastern Quality Health nie musiała wypłacać ze swej kasy.
Ty-się-cy... o-siem-set... -i sześć...
— ...a więc z mojego punktu widzenia firma pokonała groźny, lecz na szczęście krótkotrwały sztorm — mówił dalej Levinson — ale na horyzoncie gromadzą się czarne chmury, zagrażające całej naszej branży. Jednak nasz statek nie zatonie,
10
jeśli będziemy pamiętali o podstawowym fakcie: naszym biznesem jest zdrowie... to znaczy zdrowie Eastern Quality Health.
Levinson skłonił się zadowolony z wybuchu śmiechu w reakcji na nieoczekiwany żart i oklasków. Usiadł. Porządek dzienny został wyczerpany, spotkanie praktycznie się skończyło. Marcia wstała i przemówiła do członków zarządu, żądając, by dzielili się z nią swymi problemami i pomysłami, gdy tylko się pojawią, i nigdy nie tracili z oczu celów Eastern Quality Health, która nie chce być największą prywatną ubezpieczalnią zdrowotną, lecz raczej najlepiej zarządzaną. Następnie podeszła do drzwi apartamentu i żegnała wychodzących, każdemu podając dłoń. Wreszcie usiadła za biurkiem i z przyjemnością zapatrzyła się na podwójną fontannę zdobiącą sześciohektarowy teren siedziby EQH przy drodze 128, niespełna trzydzieści kilometrów na północny zachód od Bostonu. Zachodzące słońce skryło się za linię drzew, nadszedł cichy, piękny, bezchmurny wieczór. W porządnie oznaczonych drucianych tackach stojących na blacie biurka kryła się praca: Zajmie jakieś trzy godziny, a potem można iść do domu. Nieczęsto się zdarzało, by z budynku EQH ktoś wychodził po niej.
Marcia strząsnęła niemal niewidoczny okruszek z rękawa żakietu od Armaniego i zaczęła pracę od przejrzenia raportu zespołu prawników, zajmujących się jedną z kilku spraw wytoczonych firmie. Dotyczyła ona sporu o to, czy ten szczególny ubezpieczony miał prawo do pokrycia kosztów przeszczepu szpiku kostnego. EQH nadal oczywiście twierdziła, że nie, skądże, mimo iż chora zmarła sześć miesięcy temu, co odebrało sens sprawie. Niestety, denerwująco uparty mąż, niezdolny do zaakceptowania rzeczywistości, nie dopuszczał do zamknięcia sprawy. Marcia podyktowała nader ostrożną w sformułowaniach notatkę do prawników, nakazującą zawarcie porozumienia na poziomie pięćdziesięciu tysięcy dolarów bez przyznania się do winy. Albo to, albo nic.
Kiedy sięgała po kolejny zestaw raportów, za oknem jej gabinetu na drugim piętrze zapadał już zmierzch. Dopiero o dziewiątej zgarnęła dokumenty do eleganckiej teczki, którą dostała w prezencie od męża, uporządkowała biurko, poprawiła
11
spódnicą i udała sią do windy. Na poziom drugi parkingu, przeznaczony dla zarządu, można było dostać sią wyłącznie windą i to wyłącznie korzystając ze specjalnej karty. Marcia otuliła się płaszczem, gdy wyszła na chłodną, marcową noc. Wiedziała, jakim samochodem jeździ każdy z członków zarządu. Bardzo starała się ich przekonywać, by wybierali samochody świadczące o sukcesie, jaki odnieśli, a tym samym o sukcesie EQH. Oprócz jej mercedesa SL500 silver arrow, wersja cabrio na parkingu stały jeszcze dwa wozy: infmiti dyrektorki działu wykorzystania środków Sarah Brett i lexus szefa wydziału kontaktów z lekarzami Billa Donoho. Zapisała sobie w pamięci, że powinna wynagrodzić ich pracowitość.
Podchodziła do samochodu, kiedy wyczuła raczej, niż usłyszała, że na parkingu jest ktoś oprócz niej. Odwróciła się dopiero wtedy, gdy usłyszała kroki. Z cienia wyszedł mężczyzna otulony w płaszcz, z kapeluszem naciągniętym nisko na czoło. Zbliżał się do niej, trzymając ręce w kieszeniach.
Skąd on się tu wziął, do diabła? — pomyślała gniewnie. No, Joe 0'Donnell spieprzył sprawę po raz ostatni! Jeśli nie można wierzyć szefowi ochrony, to komu można? Jutro z samego rana Joe przechodzi do historii. Tym razem nie uratuje go ani płacz, ani pięcioro dzieci.
Marcia poczuła przyspieszone bicie serca, ale uspokoiła się niemal natychmiast. Oceniła sytuację błyskawicznie i racjonalnie; analityczny umysł był przecież jej znakiem firmowym. Nad drzwiami korytarza prowadzącego do windy znajdowała się kamera bezpieczeństwa, więc być może któryś z dwóch strażników dostrzeże obcego. Prywatna służba zdrowia to biznes nader kontrowersyjny i często dochodzi do niekontrolowanego wybuchu emocji. Członkom zarządów kas chorych zalecano zaopatrzenie się w legalną, zarejestrowaną broń. Jej pistolet leżał zamknięty w skrytce mercedesa, więc jeśli zbliżają się kłopoty, nic jej nie pomoże. Nie ma mowy. Nie zdąży. Wytężyła wzrok. Może uda się jej spojrzeć temu mężczyźnie prosto w oczy?
Pieprzony O'Donnell!
Intruz zatrzymał się niespełna trzy metry od niej. Marcia miała już pewność, że nie jest to nikt związany z EQH.
12
— Kim pan jest? — spytała. — Jak pan się tu dostał?
— Pani Rising, mam dla pani prezent.
Kobieta! Marcia znów poczuła przyspieszone bicie serca.
— Kim pani jest? — spytała. Głos się jej łamał.
Kobieta, szczupła, o drobnej twarzy, z oczami nadal przysłoniętymi rondem kapelusza, wyciągnęła lewą rękę, w której trzymała kopertę. Była tak zimna, spokojna i opanowana, że serce Marcii zamarło z przerażenia. Patrzyła na kopertę; ze zdumieniem stwierdziła, że teraz to ona trzyma ją w dłoni.
— Pospiesz się — powiedziała niecierpliwie kobieta. — Otwórz ją.
Marcia otworzyła kopertę drżącymi rękami. Wyjęła z niej dwie karty powierzchni może dwudziestu centymetrów kwadratowych. Na jednej, chyba czymś w rodzaju markera, wypisano dużą drukowaną literę „R", na drugiej podobną „T".
— Co to jest? O co tu właściwie chodzi?
Próbowała cofnąć się do samochodu, nogi się pod nią uginały. Kopertę i karty ściskała w dłoni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy.
A tymczasem kobieta powolnym, pewnym ruchem wyciągnęła z kieszeni pistolet. Jego lufa kończyła się czymś jako żywo przypominającym gumowy sutek.
— Boże, nie! — krzyknęła Marcia. — Nie, proszę... mam pieniądze, mnóstwo pieniędzy! Dostaniesz wszystko, czego zechcesz!
— Nie będziesz cierpieć, jak powinnaś — powiedziała kobieta. Z odległości niespełna półtora metra trafiła ją prosto w pierś.
Marcia padała na wznak, gdy drugi strzał trafił ją w krtań. Kobieta włożyła pistolet do kieszeni płaszcza. Kiedy odwracała się ku drzwiom, wyszeptała:
— Śpij mocno.
&% 11. ?•
iiiHililiI
5 --B
3. 5"g -^
P3 ^3
f
O
IP^Il
«¦ i
C/l
n z; ^ i*'
C/3 O
?T N O KT
O
3
P3
— Wykończony!
— Załatwiony!
— Zmordowany!
— Wypalony!
— Oooo, to było dobre!
— Było. Czyja kolej?
— Doktora Camerona.
— Nie ma mowy, mała. Nie ja. Właśnie padłem na nos.
— No to czas na doktora Granta.
Ze swego miejsca po przeciwnej stronie stołu operacyjnego Will Grant spojrzał na swój zespół: trzy pielęgniarki i anestezjologa.
— Jesteście pewni? — spytał.
— Owszem. Padło na pana — powiedziała pielęgniarka operacyjna, instrumentariuszka.
— Jakoś nic nie przychodzi mi do głowy.
— Niech lepiej przyjdzie i to szybko, mały — powiedział Cameron z akcentem równie silnym jak przed piętnastu laty, kiedy przybył do Stanów ze szkockich gór. — Mary, daj mi gąbkę, z łaski swojej. Dzięki. No więc, Will, ty wymyśliłeś hasło na dzisiaj. Byłoby świństwem, gdybyś przegrał stawkę i musiał stawiać piwo tym wszystkim szemranym typkom.
Will chciał odpowiedzieć, lecz nagle ziewnął tak szeroko, że aż przekrzywiła się jego papierowa maska chirurgiczna.
15
1
— Wykończony!
— Załatwiony!
— Zmordowany!
— Wypalony!
— Oooo, to było dobre!
— Było. Czyja kolej?
— Doktora Camerona.
— Nie ma mowy, mała. Nie ja. Właśnie padłem na nos.
— No to czas na doktora Granta.
Ze swego miejsca po przeciwnej stronie stołu operacyjnego Will Grant spojrzał na swój zespół: trzy pielęgniarki i anestezjologa.
— Jesteście pewni? — spytał.
— Owszem. Padło na pana — powiedziała pielęgniarka operacyjna, instrumentariuszka.
— Jakoś nic nie przychodzi mi do głowy.
— Niech lepiej przyjdzie i to szybko, mały — powiedział Cameron z akcentem równie silnym jak przed piętnastu laty, kiedy przybył do Stanów ze szkockich gór. — Mary, daj mi gąbkę, z łaski swojej. Dzięki. No więc, Will, ty wymyśliłeś hasło na dzisiaj. Byłoby świństwem, gdybyś przegrał stawkę i musiał stawiać piwo tym wszystkim szemranym typkom.
Will chciał odpowiedzieć, lecz nagle ziewnął tak szeroko, że aż przekrzywiła się jego papierowa maska chirurgiczna.
15
illlifl
zastanowić, 16
niekończących się godzinach spędzanych na sali operacyjnej, porannych wezwaniach do nagłych przypadków, godzinach przyjęć, obowiązku stałego pogłębiania wiedzy, spotkaniach zespołu, rodzących się jak grzyby po deszczu oskarżeniach o błędy w sztuce, chciwych adwokatach goniących karetki na sygnale, malejących wypłatach z kas chorych, a wreszcie rozwodzie i dodatkowych dyżurach, dzięki którym wiązało się jakoś koniec z końcem, ponownie wybrałby ten los. Odpowiedź brzmiała oczywiście „tak"... nie dotyczyła tylko tej hecy
z kasami chorych.
— To już ostatnia klamra, mały — oznajmił Cameron,
dramatycznym gestem spinając cięcie.
— Nie dam rady! — wykrztusił Will w ostatniej chwili. Na sali operacyjnej numer trzy zapanowała cisza jak makiem
zasiał. Przerwał ją Cameron.
— Dobra, wygrałeś, Will. Jeśli udowodnisz, że określenie
to nie dotyczy twego życia seksualnego.
Fredrickston Surgical Associates było grupą czteroosobową, mającą swą siedzibę w gmachu Szkoły Sztuk Medycznych, przecznicę od Szpitala Ogólnego Fredrickston, doskonale wyposażonego centrum urazowego, położonego pięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Bostonu. Czterech chirurgów przyjmowało zgłoszenia na zasadzie rotacji z trzema innymi, choć co siedem dni Will przyjmował jeden lub nawet dwa nocne dyżury poza kolejką. Dziś, we wtorek, zakończył badania pacjentów w gabinecie, po czym wyszedł na chłodne, szare popołudnie i skierował się do szpitala. Wraz z Jamesem Katzem i Susan Hollister mieli dokonać obchodu poza chirurgicznym oddziałem intensywnej opieki medycznej. Dobiegający siedemdziesiątki Katz był najstarszy wśród lekarzy, a pewnie w ogóle personelu całego szpitala. Był sztywny zarówno w zachowaniu, jak i w mowie; Will nigdy nie słyszał, by ktoś wspominał, że stary lekarz opowiadał dowcip. A jednak Katza kochano i szanowano za godność, zręczność w sali operacyjnej oraz zdolności, jakie przejawiał podczas uczenia praktykantów i innych
lekarzy.
17
— Przecież właśnie skończyłeś dyżur, Will — powiedział
zdziwiony.
— Miałem dyżur dwie noce temu, bardzo spokojny. Steve Schwaitzberg wolał zostać w domu, koledzy z klasy jednego z jego dzieciaków zamierzają się bawić całą noc.
— A potem weźmie dyżur za ciebie? — drążył Katz. Być może chodziło o liberalne zainteresowania i polityczne
skłonności, być może o stroje równie swobodne jak zachowanie w obecności pacjentów, być może o rozpad małżeństwa, ale tak czy inaczej Will wyczuwał, że od pewnego czasu jest najmniej lubiany z trzech ulubionych asystentów starego. Mimo to stosunki między nimi pozostawały poprawne, choć napięcie pojawiało się nieuchronnie, gdy tylko na światło dzienne wypływał temat dodatkowych dyżurów.
— Najprawdopodobniej tak, weźmie za mnie dyżur — odparł Will świadom, podobnie jak jego mentor, że mocno
naciąga prawdę.
— Wtorek to dzień twoich spotkań z bliźniakami? — spytała
Susan.
Susan była równie konserwatywna i wstrzemięźliwa, jak Gordon Cameron otwarty i wybuchowy, praktykowała dwa lata dłużej niż Will. Była bardzo kompetentnym chirurgiem, a poza tym szczupłą dziewczyną w typie ładnej bibliotekarki. Jeśli wierzyć plotkom, do tej pory nie wyszła za mąż. Przez kilka lat spotykała się z pewnym biznesmenem, przynajmniej sama tak twierdziła; Will nigdy nie spotkał faceta i Gordo też nie. Od czasu do czasu Cameron ośmielał się nawet sugerować, że biznesmen Susan był płci niekoniecznie męskiej. Tak czy inaczej dziewczyna, która zanim Will się rozwiódł, traktowała go z daleko posuniętą rezerwą, zmieniła się nagle w prawdziwą przyjaciółkę, troszczącą się o jego zdrowie, dzieci, a nawet życie towarzyskie. Po rozwodzie poszedł nawet na randkę z jej współlokatorką z Wellesley College, co było rzeczą wyjątkową. Choćby przez rok brał lekcje aktorstwa, nie byłby mniej sobą
niż tej nocy.
— Nie jestem jeszcze gotowy — oznajmił Susan po nudnej, męczącej kolacji. — Nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. Przynajmniej ona była człowiekiem.
— Owszem, mam dzieci — powiedział teraz — ale dziś wieczorem rozdajemy zupy biedakom, więc mogę przejąć dyżur, póki nie przyjdzie czas, by odwieźć je do domu. A jeśli chodzi o Open Hearth — dodał jeszcze, chcąc rozpaczliwie pogrzebać temat nadmiernej liczby dyżurów — cały czas szukamy ochotników do pomocy.
— Kiedy zrezygnuję z członkostwa w radzie orkiestry symfonicznej, zapewne będę cię trzymał za słowo — powiedział Katz całkiem szczerze.
— Ja też! — W głosie Susan zabrzmiało podniecenie.
— Nie wiedziałem, że jesteś w radzie orkiestry, Suze —
zdziwił się Will.
— Mam nadzieję, że niedługo dostąpię tego zaszczytu.
— W porządku, proszę państwa — przerwał im Katz — załatwmy sprawę raz a dobrze. Wiesz, Will, to dobrze, że lubisz swoją pracę, bo z pewnością masz jej cholernie dużo.
Jim Katz miał w szpitalu siedmiu pacjentów, Will i Susan po troje na głowę, a Gordon Cameron, który zdążył już wrócić do domu, dwoje, w tym jednego, nad którym wraz z Willem pracowali wcześniej. Trójka chirurgów, w skład której wchodził Steve Schwaitzberg, opiekowała się kolejną piątką. Schwaitzberg wypisał swą trójkę przed lunchem, pozostała dwójka miała wypisać się telefonicznie. W sumie dwudziestu pacjentów, całkiem sporo jak na współczesne standardy. Restrykcje ubezpieczeniowe doprowadziły do tego, że większość z nich przeszła badania przedoperacyjne jako pacjenci dochodzący, a na stół trafiali, nim zdążyli zobaczyć sale, na których mieli leżeć, i poznali mające się nimi opiekować pielęgniarki. Zaraz po zakończeniu zabiegu przygotowywano ich do wypisania. Tabele stworzone przez kasy chorych i przemysł ubezpieczeniowy wskazywały wyraźnie, że taka praktyka znacznie redukuje koszty, nie powodując statystycznie istotnego wzrostu powikłań pooperacyjnych. Will z doświadczenia własnego oraz kolegów wiedział, że wielu pacjentów z radością zaprzeczyłoby tym statystykom.
Susan nalegała, by pierwszą zbadać grupę Katza. Sam Katz nigdy nie skarżył się na natłok zajęć i na malejące z wiekiem możliwości fizyczne, ale trzej młodsi członkowie grupy wi-
19
18
dzieli, jak ze zmęczenia traci orientacją i gubi się na sali operacyjnej, więc chronili go w każdy możliwy sposób. I wszystko było dobrze... aż do ostatniego pacjenta, sześć-dziesięciotrzyletniego cukrzyka, któremu Katz usunął pęcherzyk żółciowy.
— A więc, panie Garfield... — Katz przyjrzał się czterem małym nacięciom na brzuchu pacjenta. Było to jego dzieło. Skinął głową z aprobatą. — ...Żona przyjedzie zabrać pana ze
szpitala?
— Przed chwilą dzwoniła z parkingu. Nie ma się o co
martwić — powiedział Garfield.
— Świetnie, znakomicie. Pielęgniarki dały panu instrukcje
przy wypisie? Tak? To dobrze.
Willowi nie podobało się to, co słyszał i widział. Stuart Garfield robił wszystko, by nic nie ujawnić i być może nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, ale oddychał szybko i ciężko. Susan niemal niewidocznie skinęła głową; ona też to zauważyła. Kasy chorych ustaliły, że po laparoskopowym usunięciu pęcherzyka żółciowego pacjent ma przebywać w szpitalu tylko jedną noc, a jeszcze lepiej, żeby nawet nie zostawał na noc. Katz nie uznał, by cukrzyca pacjenta była czynnikiem dającym mu prawo do dłuższego pobytu i na ogół nie bywała, ale w tym przypadku... poszerzenie żył na szyi i lekkie zasinienie warg stanowiły subtelne oznaki nadciągających kłopotów.
Will nonszalancko prześlizgnął się do łóżka pacjenta. Przyłożył słuchawkę do pleców mężczyzny, u podstawy płuc. Wyraźnie usłyszał charakterystyczne trzeszczenie, dowód na to, że płyn wypełnia pęcherzyki płucne. Stuart Garfield miał pierwsze objawy niewydolności serca; stan bardzo poważny u każdego pacjenta, a już szczególnie u cukrzyka, który bez ostrzeżenia, zapewne gdy z żoną będzie wjeżdżał na autostradę, mógł doznać pełnego obrzęku płuc, przerażającego i groźnego dla życia.
Will skinął na Katza. Wyszli na korytarz. Nie istniał taktowny sposób przedstawienia tej diagnozy, a z człowiekiem tak uczciwym i honorowym jak Katz nie wolno było nawet próbować. — Jim, on ma zastoinową niewydolność krążenia — szepnął Will. — Rozszerzone żyły szyjne, obustronne rzężenia na podstawach, sinicę.
20
Katz jakby oklapł. Podszedł do łóżka, przyłożył słuchawkę do pleców pacjenta, wrócił na korytarz.
— Wiedziałem, że nie powinienem wypisywać go tak szybko — powiedział, potrząsając głową z niedowierzaniem.
— Słuchaj, nie oskarżaj się. Przecież obchody załatwiamy wspólnie, jako zespół. Właśnie dlatego, że zawsze coś może wyskoczyć. Przyjazne wsparcie kas chorych powoduje, że nacisk wywierany jest przez cały czas na nas wszystkich. Mówią nam, że chirurg wypisuje pacjenta po usunięciu pęcherzyka żółciowego średnio dzień po operacji, a nawet w dniu operacji. Doskonale wiesz, że jeśli przetrzymasz go dodatkowy dzień czy dwa, spadniesz na sam dół listy HMO. Oni tego nie
ignorują.
— Mimo wszystko... — Katz westchnął ciężko — ...dziękuję. Uratowałeś mnie. — Wrócił do łóżka pacjenta. — Panie Garfield, zaczekamy na pańską żonę, dobrze? A potem będziemy musieli porozmawiać.
— Nigdy nie widziałam go tak ponurego — powiedziała Susan, kiedy szli zobaczyć pierwszego pacjenta.
Jako jedyna kobieta Susan dzielnie odgrywała rolę opiekunki grupy. Pilnowała, by Gordo nie schudł, Will spał od czasu do czasu oraz oczywiście spotkał dziewczynę życia, a Jim Katz zrezygnował przynajmniej z części obowiązków.
— My w mniejszym lub większym stopniu dorastaliśmy z systemem płatnej opieki medycznej — powiedział Will — a Jim musi się do niego przyzwyczajać. Ciągle z żalem wspomina czasy, kiedy po prostu rozpoznawało się chirurgiczny problem, cięło pacjenta i dbało o niego, póki nie był gotów do
wypisu.
— Ach, stare dobre czasy przed medycyną „jeden rozmiar dla wszystkich". Mama właśnie wojuje z ubezpieczycielem. Ma olbrzymie, bolące włókniaki z krwawieniem z pochwy, jej ginekolog chce przeprowadzić histerektomię.
— Dla mnie to ma sens.
— Dla mnie też, ale rzeczoznawcy z jej ubezpieczalni twierdzą, że histerektomia nie jest konieczna. Co więcej, ten
21
wspaniały wyrok wydano na podstawie... rozmowy telefonicznej. Nikt z kasy nawet na nią spojrzał ani jej nie zbadał. Ale decyzją podjęto.
Will stanął sztywno wyprostowany i powiedział z ciężkim brytyjskim akcentem:
— Nie jestem lekarzem, ale praktyka telefoniczna świetnie mi wychodzi.
— No właśnie. Więc mama czuje ból przy każdym kroku, a jej lekarz domowy twierdzi, że przez włókniaki nie wyczuje nowotworu, gdyby ten się pojawił.
— O Boże! Nadal jest w Idaho?
— I nie ma zamiaru się przenieść.
— A ty nigdy nie chciałaś wrócić do domu? I tam praktykować?
— Skąd bym wiedziała, że żyję, gdybym na ulicy nie widziała swego odbicia w oknach wystawowych? — W ciemnych oczach Susan pojawiły się iskierki śmiechu. — A poza tym co ja mam wspólnego z Demi Moore i wszystkimi tymi sławnymi transplantami z Hollywood?
— Powinnaś poruszyć sprawę na zebraniu stowarzyszenia w czwartek wieczorem.
— No... tylko jeszcze nie zdecydowałam, czy będę w nim uczestniczyła. Will, rozumiem, dlaczego tak entuzjastycznie traktujesz Stowarzyszenie Hipokratesa, naprawdę to doceniam, ale minął rok, chodziłam na zebrania co tydzień i jakoś to na mnie nie wpłynęło. Nie podoba mi się postępowanie i zasady kas chorych i to, jak wtrącają się w naszą praktykę, ale nie jestem tak... taka bojowa j ak wy. Mimo problemów mamy. Znasz mnie. Traktuję rzeczywistość z rezerwą... nie, nie jestem nieśmiała, choć ludzie tak mnie na ogół osądzają, ale też nie lubię się wychylać. Wybacz, że to mówię, ale moim zdaniem jesteście fanatykami.
Will roześmiał się serdecznie.
— Hej, słuchaj, nie posuwałbym się tak daleko. Może wystarczy „zaangażowani"?
— Jeśli poprawi ci to samopoczucie...
— Słuchaj, Suze, im więcej ludzi pojawi się na naszych spotkaniach, tym lepiej. Są nam potrzebni. Ostatnim razem przyszła setka lekarzy! Setka! Nawet gazety nas zauważyły.
22
— Will, jestem członkiem dwóch komitetów szpitalnych i kilku kościelnych. Pracownicy recepcji siłowni nie wiedzą, kim jestem. Obawiam się, że mój chłopak także zapomina, jak wyglądam.
— Rozumiem. Po prostu rób, co w twojej mocy. A ja opowiem o twojej matce.
— Masz pozwolenie.
— Wielkie firmy skradły serce medycyny, Susan. Trzeba je powstrzymać.
— Bądź ostrożny. Nie drażnij ich. Nie będziesz pierwszym lekarzem, po którym przejechali walcem.
— Niech spróbują. — Will uśmiechnął się.
Ashford jest osiedlem sypialnią, położonym niemal dokładnie w połowie drogi między Fredrickston a Worcester. Po włączeniu pagera i telefonu komórkowego Will odmeldował się w sali wypadków nagłych oraz u dyżurujących chirurgów, wsiadł do samochodu i ruszył przed siebie. Ruch przed wieczorem nie był duży. Wiedział, że nie jest jedynym na świecie rozwiedzionym ojcem, jadącym do domu, który kiedyś był jego, by za pozwoleniem zabrać dzieci na kolację, ale wiedza ta nie łagodziła przekonania, że to dziwaczna sytuacja... zwłaszcza gdy drzwi otwierał mu Mark Mueller, niegdyś przyjaciel i doradca finansowy rodziny, a od przeszło roku kochanek Maxine.
— Cześć, co słychać? — przywitał go Mark. Nauczył się już nie wyciągać ręki na powitanie.
Był podobnego wzrostu i budowy jak Will. Miał gęste, kręcone włosy, co za każdym razem przypominało Willowi o niewielkiej jeszcze, ale stale rosnącej łysince nad czołem. Maxine wyjaśniła byłemu mężowi, że z Markiem bardzo się kochają, ale nie mogą się pobrać, bo za dużo by stracili. Miała na myśli głównie alimenty.
Will wszedł do przedpokoju, który kiedyś był jego przedpokojem,
— Dzieci gotowe?
— Danny kończy odrabiać lekcje. Jessica, tak.
Will uśmiechnął się. Czy na świecie jest druga para bliźniaków tak niepodobnych do siebie, a przez to tym bardziej
24
kochanych? Jess zawsze gotowa na czas, Danny na ostatnią chwilę, jeśli w ogóle; Jess porządna, nawet pedantyczna, Danny wieczny bałaganiarz: Jess poważna, wręcz przesadnie serio, Danny wrażliwy i obdarzony wybujałą wyobraźnią, Jess celująca w sportach, Danny już słynny z występów w lokalnym teatrze amatorskim. Niech cię diabli, Max!
— Hej, tato, powiedz, kto cię kocha?
Jess, ubrana w dżinsy i obszerną bluzę, wybiegła zza rogu i rzuciła się na tatę, bezbłędnie celując w żołądek.
— A kto ciebie kocha, mała? Wszystko w porządku?
— Jasne. Tammy odesłali do domu za plucie papierowymi kulkami. Cody Błock powiedział, że mnie lubi. Dostałam szóstkę za pracę domową o Maroku. Jedziemy do Hearth, do ciebie czy do restauracji?
— Do Hearth.
— Świetnie!
— Dannyyy...!
Dziesięciolatek nie miał prawa zaatakować tak silnym i tak prawidłowym futbolowym rzutem od tyłu. Will i Jess omal się nie przewrócili.
— Open Hearth, tak tatusiu? — wydyszał Danny.
— W każdej chwili.
— Hm, hm — przerwał im Mark. Wydawał się zażenowany. — Max chce, żebyś przywiózł dzieci przed dziewiątą.
Oczy Willa zabłysły. Jego uśmiech mówił bardzo wiele.
— A więc dziewiąta, Mark. Jest na siłowni?
— Nie, w biurze. Powinna niedługo wrócić.
— Do zobaczenia o dziewiątej. No, panowie, idziemy.
— Ile razy ci mówiłem, że nie jestem panem!
— Świetnie! Panie, idziemy!
— Tatoooo...!
Will, dwaj jego przyjaciele z grupy i pewien psychiatra stworzyli Open Hearth, gdy Will był na drugim roku szkoły medycznej. Mieli pomysł na przetrwanie dwóch ciężkich lat, wypełnionych zajęciami z biologii, chemii i fizyki, przez
25
zaangażowanie się w problemy prawdziwych, żywych ludzi. Ich pomysł niemal natychmiast podchwycili inni studenci, a potem wydział medycyny jako instytucja, dzięki czemu okazał się on wielkim sukcesem. Dynamiczny młody szef, mający wizję tego, co chce osiągnąć, wraz z poświęcającą wszystko dla projektu radą pilnowali, by handlarze, szkoły, kościoły oraz mieszkańcy Fredrickston i sąsiednich osiedli rozumieli, o co chodzi, i doceniali ich pracę. Dziś, po szesnastu latach, zdarzało się, że nie przyjmowano do pomocy nowych wolontariuszy, choć nie odmówiono posiłku nikomu z tysięcy potrzebujących, którzy z niej korzystali. Rekord wydanych posiłków wynosił trzysta dziesięć, ale gospodarka coraz bardziej podupadała, więc najpewniej wkrótce miał być pobity.
Niezależnie od tego, jak trudno przychodziło mu znaleźć chwilę wolnego czasu, Will tylko wyjątkowo nie uczestniczył w zebraniach rady, które odbywały się w każdy pierwszy i trzeci wtorek miesiąca.
Prymitywny, dwupiętrowy budynek z desek szalunkowych stał na rogu ulic w najgorszej, najbiedniejszej części miasta. Maxine próbowała dowieść, że ta część miasta jest zbyt niebezpieczna, by jeździły tam dzieci, ale w tej kwestii, w odróżnieniu od większości innych, Willowi udało się postawić na swoim.
— W porządku — powiedział, zatrzymując czteroletni samochód na małym parkingu. — Oboje wiecie, jak powinniście się zachowywać.
— Ja rozdaję deser! — krzyknął Danny, biegnąc ku kuchennemu wejściu.
— Teraz moja kolej! — zaprotestowała Jess.
Will przystanął i obejrzał budynek — co czynił niemal zawsze, gdy tu przyjeżdżał — myśląc o tym wszystkim, co zdarzyło się od uruchomienia kuchni. Na początku wynajęli parter od kościoła episkopalnego, płacąc tyle co nic. Dziś Open Hearth Kitchen, zwolniona od podatku firma użyteczności publicznej, była już właścicielką całego budynku. Wiara, wytrwałość, odwaga... mijały lata, a Open Hearth tyle dla niego znaczyła. Swoją aktywność ograniczył już tylko do udziału
26
w zebraniach rady nadzorczej i dwóch dni w miesiącu, kiedy osobiście obsługiwał potrzebujących. Resztę energii poświęcił pracy w Stowarzyszeniu Hipokratesa i idealistycznej misji wyrwania medycyny z łap prywatnych kas chorych i firm ubezpieczeniowych.
Wiara... wytrwałość... odwaga.
Kiedy Will wszedł do kuchni, dzieciaki już ciężko pracowały, nie przestając przy tym gadać jak najęte. Uśmiechnął się na myśl o tym, z jaką łatwością zaakceptowały grupę i jak szczerze i serdecznie przyjęła je grupa. Tego wieczoru na miejscu było pięciu pracowników i szesnastu wolontariuszy. Nie było na świecie armii, której żołnierze służyliby z większą skutecznością i zaangażowaniem.
— Hejwillcouciebie?
— Po staremu, po staremu, Beano. A u ciebie?
— Nie mam się co uskarżać. Masz naprawdę fajne dzieciaki. Dwie minuty i już załapały, co trzeba zrobić. A jak pracują!
Beane, przeszło czterdziestoletni, od pięciu lat pełnił funkcję dyrektora Hearth. Rozszerzał program firmy, wprowadził usługę „Meals on Wheels" i doradztwo dla bezrobotnych szukających pracy. Usłyszawszy rzuconą przez Willa uwagę, wziął też na swe barki obowiązek dopilnowania, by nikt nie zwracał się do niego „doktorze". Wielu ludzi zdawało sobie sprawę, że jest lekarzem, ale nie widział powodu, by wiedzieli o tym wszyscy. Za nic w świecie nie chciał utracić przyjemności podawania jedzenia tym, którzy go potrzebują, i wprowadzania dzieci w świat odległy o lata świetlne od porządnego, zamożnego, ocienionego zielonymi drzewami Ashford.
— Beano, wygląda to świetnie.
— Jasne. Bogu dzięki za te wszystkie kościoły i synagogi.
— A tak. Za to powinniśmy Mu podziękować.
Beane nie od razu zrozumiał żart, ale już po chwili jego czarna jak heban twarz zmarszczyła się w szerokim uśmiechu.
— Dobrze powiedziane — przyznał. — Musiałem mocno pomyśleć, żeby zrozumieć, o co ci chodzi. Wybacz, że to mówię, Will, ale podejrzewam, że za ciężko pracujesz.
— Do diabła, nic z tych rzeczy. Według moich standardów jestem wyjątkowo wypoczęty. Spotkajmy się jutro rano. Do-
27
piero rano będą wyglądał tak, jakbym pracował za ciężko. To, co widzisz teraz, to prawdziwy świeży Grant.
— Świeży Grant — powtórzył Beane. — Brzmi jak coś, co powinniśmy podawać w naszej kuchni.
O wpół do szóstej po południu otwarto drzwi Open Hearth. W kolejce stało co najmniej pięćdziesiąt osób, w tym spora część z małymi dziećmi. Większość z korzystających z kuchni ludzi miała dach nad głową, ale powoli przestawało być ich stać na jedzenie i ogrzewanie. Bliźniaki zdołały się wreszcie dogadać i pracowały teraz ramię w ramię, zgodnie i sprawnie wydając deser. Will, który zdążył już nałożyć fartuch, chodził teraz pomiędzy stołami z pojemnikiem zawierającym środek czystości w jednej ręce, a ścierką w drugiej, rozmawiając z jedzącymi i sprzątając po nich, kiedy wyszli. Zatrzymał się przy stole, przy którym siedział siwy, wyjątkowo zaniedbany mężczyzna, jedzący powoli gulasz wołowy z ryżem.
— Jak się masz — spytał.
— Nie skarżę się — odpowiedział mężczyzna.
— Jestem Will.
— John. John Cooper.
— Nigdy przedtem cię nie widziałem.
— Bo jestem tu po raz pierwszy.
— No to pojawiłeś się we właściwej chwili. Gulasz wołowy to chyba najlepsze nasze danie.
— Rzeczywiście, bardzo smaczny.
— Słuchaj, John, normalnie unikam reklamy, ale fakt pozostaje faktem. Jestem lekarzem. Pracuję w szpitalu. Jeśli przekraczam granice powstrzymaj mnie, ale martwią mnie te guzy na twojej szyi.
Cooper nawet nie pofatygował się, by ich dotknąć.
— Co ci się nie podoba? — spytał.
Guzy, czyli obrzęknięte węzły chłonne, oznaczały kłopoty. Szybka diagnostyka różnicowa przeprowadzona przez Willa uwzględniała kilka rodzajów raka, a także skrofuły, czyli formę gruźlicy.
— Badał cię lekarz?
— Nie stać mnie na lekarza.
28
— Masz ubezpieczenie ogólne? W ogóle jakieś ubezpieczenie?
Cooper potrząsnął głową.
— Zgłoś się do mnie i daj mi zbadać te guzy, dobrze? Nie zapłacisz ani centa.
— Może.
— Obiecuję, że dobrze się tobą zajmę.
— To bardzo miło z twojej strony.
Will na ogół nadążał z czyszczeniem stołów, ale teraz zorientował się, że ma poważne opóźnienie w pracy. Będzie musiał mocno się przyłożyć, żeby nadążyć za tłumem klientów.
— Posłuchaj, John — powiedział jeszcze. — Przyślę tu Bena Beane'a, żeby z tobą pogadał. Ben tu rządzi. Pomoże ci wypełnić formularze ubezpieczenia stanowego, dobrze?
— Masz na myśli dobroczynność?
— Mam na myśli ubezpieczenie. Takie, jakie powinien mieć każdy obywatel tego kraju. Nie lubię szufladkować rzeczy, ale jedno ci powiem: ubezpieczenie to nie dobroczynność. Poczekaj tu. Znajdę Bena. Wyjaśni ci wszystko i da mój adres. W porządku?
— Chyba tak.
Will poszedł poszukać Bena. Po drodze wytarł dwa stoły. Większość klientów Open Hearth Kitchen szanowała to miejsce i pilnowała, by zostawić je w takim stanie, w jakim je zastała. Większość, ale nie wszyscy.
— Beano, potrzebuję twojej pomocy z nowym klientem.
— Tym, z którym rozmawiałeś?
— Powinien do mnie wpaść. Ma na szyi duże guzy. Daj mu mój adres, dobrze? I niech twoi ludzie wprowadzą go na krętą ścieżkę prowadzącą do ubezpieczenia ogólnego, żebyśmy mogli mu zrobić parę badań.
— Chętnie bym to zrobił, ale gość właśnie wstał i wyszedł. Will podbiegł do drzwi. Po ulicy hulał nieprzyjemny, zimny
wiatr. W stronę Willa szło kilku kolejnych klientów Open Hearth, ale Johna Coopera nie dostrzegł. Nie mógł nic zrobić, tylko złościł się na siebie za to, że najprawdopodobniej wystraszył człowieka. Stał na schodach, ze smutkiem przyglądając
29
się ulicy, kiedy zadzwonił telefon komórkowy. Na wyświetlaczu pojawił się numer sali przypadków nagłych.
— Cholera!
— Will, tu Lydia. — Lydia odbywała w szpitalu praktykę chirurgiczną. — Właśnie dzwoniło pogotowie gdzieś z alejki w śródmieściu. Pracuje przy facecie, którego znalazły jakieś dzieciaki. Mocno pobity. Czterdzieści parę lat, prawdopodobieństwo rabunku. Niezidentyfikowany, o ciśnieniu krwi nie ma co mówić, podobno zmarznięty, ale upewniono mnie,
że żyje.
— Kiedy może do nas dojechać?
— Za dziesięć minut.
A więc nie warto szukać tej alejki, choć niewykluczone, że była gdzieś blisko. Zresztą, w terenie sanitariusze i ratownicy
byli lepsi i szybsi niż on.
— Będę — obiecał, czując znajomy przypływ adrenaliny i jasność umysłu, obecne zawsze, gdy pojawiała się możliwość interwencji chirurgicznej. — Obsługa tomografu ma być gotowa do zbadania głowy ofiary. Jeśli na miejscu nie ma ludzi, wydzwoń ich, dobrze? Duża kroplówka. Załóżcie cewnik, weźcie krew do zbadania, w tym na alkohol, leki i narkotyki, grupa, badanie krzyżowe, sześć jednostek i niech będą gotowi na więcej. Zaraz po pobraniu krwi podaj mu glukozę. Nie czekaj na wyniki badań poziomu cukru. A tak przy okazji, zaalarmuj anestezjologię i salę operacyjną, być może będą mieli zajęcie.
— Jasne.
— A, Lydio, na wypadek gdyby rzeczywiście był tak przemarznięty, jak twierdzą ratownicy, niech pielęgniarki przygotują koce ocieplające i podgrzeją trochę roztworu mleczanu Ringera.
We wtorki, które były jego dniami dyżuru w Hearth, wielokrotnie do niego dzwoniono, ale po raz pierwszy musiał natychmiast wracać do szpitala i błyskawicznie przeprowadzić zabieg. Poszedł do budynku Open Hearth, znalazł dzieci i zaczął rozważać różne możliwości, zupełnie tak, jak to robił w FGH. Ale niewiele ich miał. Musiał rozstać się z dumą, przełknąć
wstyd.
Zadzwonił do Maxine.
30
Lydia Goldman dostrzegła Willa i dzieci na podjeździe i zadowolona wybiegła im na spotkanie. Stażystka z trzyletnim doświadczeniem nigdy nie czuła się komfortowo przy nagłych wypadkach. Will z radością przyjął otrzymaną kilka tygodni temu informację, że przyjęto ją do jakiegoś programu chirurgii kosmetycznej w Kansas.
— Mamy prawdziwy problem, doktorze Grant. Ciepłota głęboka ciała niewiele ponad jedenaście stopni, ciśnienie nie-odczytywalne. Zamierzam wkłuć się w tętnicę.
— Głęboki oddech — przerwał jej Will — tak... a teraz wolno wypuszczamy powietrze. Dzieciaki, to Lydia. Lydia, poznaj Dana i Jessicę. Facet żyje?
— Żyje, ale...
— Jeszcze chwila, proszę. Jess, Dan, bardzo mi przykro, że musiałem skrócić nasze dzisiejsze spotkanie. Mama odbierze was stąd, z poczekalni. Ja mam robotę, muszę pomóc Lydii z jej pacjentem.
— Możemy popatrzeć? — spytała Jess.
— Obrzydliwe. — Dan się skrzywił.
— Innym razem. Obiecuję. Spotkamy się w sobotę. Kocham was.
— Tatooo...
— Dobrze już, dobrze. Wiem.
Will pocałował dzieciaki w czoło, po czym poszedł za Lydią do sali przypadków nagłych. Nieprzytomny mężczyzna w średnim wieku został rozebrany i ułożony w wielkim kocu ogrzewającym, dwie pielęgniarki pilnowały kroplówek i aparatury medycznej. Został ciężko pobity, ślady były widoczne na głowie, twarzy i piersi, świeże sińce widniały nawet na brzuchu.
— Lydio, zleć prześwietlenie szyi. Tak na wszelki wypadek.
— Ojej, przepraszam, sama powinnam o tym pomyśleć. Tak bardzo mi przykro.
Dziewczyna, rezydentka o sporej wiedzy, której jedyną wadą była nieumiejętność zachowania spokoju w trudnych okolicznościach, zaczerwieniła się, zawstydzona przeoczeniem. Will musiał ją uspokoić.
— Lydio, pracujemy jako zespół właśnie po to, by się nawzajem uzupełniać i o niczym nie zapominać, rozumiesz?
31
Samobiczowanie nie pomoże nam skupić się na tym, co
najważniejsze.
— Noo... tak, masz rację. Zaraz wracam. Wybiegła zlecić wykonanie zdjęć rentgenowskich.
— Wkłucie tętnicze! — krzyknął za nią Will. Zdążył już podejść do łóżka i rozpocząć badanie pacjenta.
Nie widać złamań kończyn... źrenice lekko rozszerzone, nie reagują na światło... możliwe uszkodzenie prawego oczodołu... klatka piersiowa wydaje się nietknięta, oddech ciężki
i chrapliwy.
— Julie! — zawołał do jednej z pielęgniarek — wezwij
anestezjologów, będziemy intubować.
Brzuch nieco wzdęty. Stłumienie przy wypukiwaniu...
płyn? krew?
Przyłożył dłonie do boków brzucha pacjenta i nacisnął lekko. Poczuł, jak napinają się mięśnie. Nawet w śpiączce ich nieznajomy zareagował; delikatne dotknięcie wywołało reakcję bólową, której sygnał dotarł do stłumionej świadomości.
— A więc to tu — powiedział jakby do siebie. — Założę się o wszystko, co mam. Posłuchajcie — podniósł głos. — Gdy tylko dostaniemy fotki kręgosłupa szyjnego i tomografię głowy, jedziemy na salę operacyjną. Niech ich ktoś uprzedzi. Lydio, będziesz mi asystowała, przygotuj się, jak tylko znajdziesz wolną chwilę. Powiedz im, że musimy otworzyć facetowi brzuch.
— Chcesz antybiotyki?
Will spojrzał na nią i dyskretnie pokazał jej zaciśniętą pięść.
— Bardzo dobrze — przyznał. — Zamów, cokolwiek uznasz
za przydatne.
— Julie, dwa gramy mefoxinu dożylnie, proszę — powiedziała Lydia.
W ciągu zaledwie kilku chwil przyniesiono antybiotyk o szerokim spektrum działania, a anestezjolodzy założyli do tchawicy pacjenta rurkę intubacyjną. Will wprowadził trzecie kroplówkę przez specjalną końcówkę do żyły szyjnej wewnętrznej.
— Temperatura dwadzieścia dwa stopnie — zameldował; pielęgniarka. — Ciśnienie krwi nadal około dwudziestu.
32
Will zerknął na brzuch pacjenta, wyraźnie bardziej wzdęty niż podczas pierwszego badania.
— Natychmiast jedziemy na prześwietlenie — oznajmił. — Mamy coraz mniej czasu.
Tak właśnie powinna wyglądać medycyna, pomyślał Will, szorując dłonie szczotką nasyconą heksachlorofenem. Pacjent w poważnych kłopotach, chirurg i jego zespół gotowi pospieszyć mu na pomoc. Żadnych papierów do wypełnienia, żadnych dyskusji panelowych, na których trzeba odsiedzieć swoje.
Żałował, że sprawy z Maxine nie ułożyły się inaczej i że tak wiele z tak niewielkiej ilości wolnego czasu, którą pozostawiała mu praca, spędzał sam. Żałował, że tak rzadko widuje dzieci, że nie ma czasu ani pieniędzy, by zabrać je na wymarzone wakacje. Bardzo chciał móc dłużej ćwiczyć na siłowni. Tylko jednej rzeczy nigdy nie chciał zmienić: napięcia towarzyszącego chwili, kiedy lata nauki, ćwiczeń i zdobyte dzięki temu doświadczenie pomagały mu dźwigać ciążącą na chirurgu odpowiedzialność.
Kolanem obrócił dźwignię w prawo, odcinając dopływ wody. Następnie, z uniesionymi dłońmi skierowanymi ku sobie, wrócił do sali operacyjnej, wziął od pielęgniarki ręcznik i wytarł dłonie. Włożył sterylny strój chirurgiczny, pozwolił go sobie zawiązać, wsunął dłonie w rękawiczki numer siedem i pół.
Rozpoczynała się bitwa.
Niezidentyfikowany mężczyzna leżał na stole, przykryty prześcieradłem, z nagim brzuchem przetartym rdzawym środkiem antyseptycznym. Will widział — i sprawdził — że jego brzuch jest jeszcze bardziej wzdęty. Tuż przed wejściem na salę operacyjną dostał wynik badań na zawartość alkoholu we krwi, był negatywny. Tomografia czaszki nie wykazała uszkodzeń, co sugerowało silną infekcję lub masywny krwotok wewnętrzny do jamy brzusznej jako przyczynę głębokiego wstrząsu i utraty przytomności.
— Gotowy, Ramon? — spytał anestezjologa, wyglądającego zza zasłony — granicy między jego boiskiem i boiskiem
33
Willy'ego. Ramon skinął głową. — Wszyscy gotowi? Lydia? Świetnie Jennifer, skalpel numer dziesięć, proszę,
Skrupulatnie, po kolei, Will przeciął trzy z czterech warstw brzucha pacjenta.
— Ssanie! — krzyknął w momencie, gdy jego skalpel przeciął ostatnią, czwartą, cienką błonę otrzewnej. Z jamy brzusznej pod ciśnieniem wylał się straszliwie śmierdzący brązowy płyn. Dren ssaka nie mógł go odebrać, większość wylała się na podłogę. Will cofnął się w ostatniej chwili, unikając zniszczenia firmowego obuwia sali operacyjnej: sportowych butów Converse Chuck Taylor.
— Uuuu... — prychnęła jedna z pielęgniarek. — Dezodorant?
— Dlaczego nie? Przygotuj więcej gąbek i proszę, Jen, nie zapominaj o ssaniu.
Pielęgniarka nasyciła maskę każdej z obecnych osób dwoma kroplami dezodorantu. Will dokładnie przyjrzał się narządom wewnętrznym: jelitu grubemu i cienkiemu, nerkom, trzustce, wątrobie, śledzionie, żołądkowi i pęcherzykowi żółciowemu, choć źródło problemu było widoczne od razu. Tkanka włóknista, powstała wskutek przewlekłego kamicznego zapalenia dróg żółciowych, odcięła dopływ krwi do jelita grubego, powodując martwicę trzy dziestocentymetrowego jego odcinka, masy kałowe zaś wypływały do jamy brzusznej. Rezultatem był wstrząs septyczny.
— Lydio? Co powinniśmy zrobić?
Rezydentka spojrzała na niego zaczerwienionymi oczami. Will podejrzewał, że w tej chwili wyobraża sobie słodkie życie chirurga plastycznego, treść jelitowa przeciw implantom silikonowym. I co tu ma wygrać?
— Wy