15208

Szczegóły
Tytuł 15208
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15208 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15208 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15208 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

R.M. BALLANTYNE ŁOWCY GORYLI • POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY przełożył K. ARNOLD ¦ ¦• ¦ '. ¦ . ¦ : ??????? SPOTKANIA i* Opracowanie graficzne Tomasz Terlecki Redaktor serii Małgorzata Szelachowska Copyright © for this edition by EDITIONS SPOTKANIA Dyrektor wydawnictwa Piotr Jegliński l : ISBN 83-85195-56-4 EDITIONS SPOTKANIA Warszawa, ul. Piwna 44 Druk: Zakł. Graf.im.KEN,Bydgoszcz, Jagiellońska 1 Zam. 694/92 ROZDZIAŁ PIERWSZY Tajemnicza wizyta RZECZ to powszechnie wiadoma, że często najbłahsze, wydawałoby się, zdarzenia brzemienne są w najpoważniejsze skutki. I być może, gdyby nie pewna dziwaczna wizyta, wcale by nie doszło do tych wszystkich interesujących przeżyć, które postarałem się z największą, na jaką było mnie stać, sumiennością odtworzyć w niniejszej książce. Mieszkałem wówczas w niewielkim nadmorskim miasteczku, położonym na zachodnich wybrzeżach Anglii. Owego pamiętnego popołudnia siedziałem w swoim gabinecie, rozkoszując się wspaniałą pogodą i wspominając szczęśliwe dni, spędzone ongiś wśród koralowych atoli Pacyfiku. Wtem zastukał ktoś do drzwi, przecinając bieg mych marzeń. — Proszę — zawołałem. 5 Otworzyły się drzwi i do gabinetu weszła moja gospodyni, stara Agnieszka. — Proszę pana — rzekła — przyszedł jakiś gość, ale nie chce mi podać swego nazwiska. — A to nie szkodzi — odpowiedziałem — niech go Agnieszka do mnie wprowadzi. — A może to złodziej — zaprotestowała staruszka, która często doprowadzała mnie do pasji gadulstwem i wtrącaniem się do nie swoich spraw. — Trudno, zaryzykuję. — Właśnie, właśnie, znowu pan zaczyna... A co będzie, jak on panu gardło poderżnie? — Zobaczymy, co będzie, tylko niech mu Agnieszka nareszcie wskaże drogę do mojego gabinetu — zawołałem zniecierpliwiony, a staruszka, mrucząc pod nosem, wyszła z pokoju. Za chwilę na schodach zadudniły czyjeś szybkie kroki i do pokoju wpadł jakiś nie znany mi mężczyzna. Agnieszce, która zamierzała wtargnąć za nim do gabinetu, zatrzasnął drzwi przed nosem, po czym przekręcił klucz w zamku. Oczywiście, ekscentryczne zachowanie się gościa mocno mnie zdziwiło, tym bardziej że nieznajomy nie raczył zdjąć kapelusza, ale skrzyżowawszy ręce na piersi, wpatrywał się we mnie badawczo i oddychał z wysiłkiem. — Widzę, że pan jest zdenerwowany. Proszę, 6 niech pan spocznie — rzekłem, wskazując na krzesło. Nieznajomy, mężczyzna niskiego wzrostu i jak na pierwszy rzut oka stwierdziłem, człowiek pochodzący niewątpliwie z lepszej sfery, nie zaszczycił mnie odpowiedzią, ale schwyciwszy krzesło, postawił je tuż przede mną i usiadł na nim okrakiem, wciąż przenikliwie patrząc mi w oczy. — Zdaje się, że pan za wszelką cenę chce mnie rozśmieszyć — powiedziałem żartobliwie, nie zwykłem bowiem obrażać się łatwo i tracę równowagę dopiero, gdy mocno mi ktoś dopiecze. — Ale skądże, nic podobnego — rzekł nieznajomy, zdejmując kapelusz i rzucając go niedbale na podłogę — zdaje się, że nazwisko pana brzmi Rover ? — Tak jest — odparłem — do pańskich usług.— — A! Właśnie! zatem imię Ralf, nazwisko Ro-ver. Świetnie. Poza tym skończył pan wczoraj dwadzieścia dwa lata, o ile mnie pamięć nie myli. — Rzeczywiście, obchodziłem wczoraj dwudziestą drugą rocznicę urodzin. Zdaje się, że wie pan znacznie więcej o moim życiu niż ja o pańskim. Ale..., czy panu słabo...! — krzyknąłem zaniepokojony, spostrzegłszy, że nieznajomy V gwałtownie poczerwieniał i schwycił się za boki. — Ależ nic podobnego, czuję się doskonale — odpowiedział gość, przybierając z miejsca niezwykle poważny wyraz twarzy. — O ile sobie przypominam, to mieszkał pan kiedyś na wyspie koralowej na Oceanie Spokojnym. — Rzeczywiście — odparłem zdumiony. — Był pan wtedy żółtodziobem — ciągnął nieznajomy — no i, zdaje się, niewiele się pan od tego czasu zmienił. — Panie, proszę się liczyć ze słowami — zawołałem, wytrącony na koniec z równowagi. — Jak to, Ralfie — krzyknął gość, zrywając się nagle i przewracając krzesło — czy naprawdę tak się zmieniłem, że nie poznajesz swego starego przyjaciela — Piotrusia? Wzruszenie zaparło mi dech. — Piotrusiu! Kochany Piotrusiu! — zawołałem z radością. I chociaż nie jestem skłonny do gwałtownego okazywania swych uczuć, to jednak muszę przyznać, że na widok ogorzałej twarzy wiernego przyjaciela zupełnie straciłem panowanie nad sobą. Chwyciłem Piotrusia w ramiona i czule począłem go ściskać. — A teraz, mój drogi — rzekł Piotruś — postaraj się uspokoić trochę, skup uwagę i posłuchaj 8 mnie uważnie. Zamierzam pozostać tu dwa czy trzy dni, tak że zdążymy się sobą nacieszyć. Przede wszystkim chciałem się zobaczyć z tobą, ale i inna sprawa sprowadziła mnie tutaj. Mam dla ciebie niezwykłą propozycję, więc, o ile chcesz się o wszystkim dowiedzieć, siedź cicho i nie przerywaj. Posłusznie usiadłem i starałem się ochłonąć ze wzruszenia, ale przybycie Piotrusia tak mną wstrząsnęło, że z trudem tylko zdołałem skupić uwagę. Zwłaszcza że mój przyjaciel mówił bardzo szybko i często sobie przerywał, żeby rzucić mi jakieś pytanie lub też wyjaśnić jakąś kwestię. — Widzisz, mój kochany — zaczął Piotruś — chcę, żebyś ze mną pojechał do... Ale, ale, zupełnie zapomniałem, czym się teraz zajmujesz, czy jesteś prawnikiem, lekarzem? — Jestem przyrodnikiem. — Kim? — Przyrodnikiem. — Kochany Ralfie, czy ta choroba długo cię już dręczy? — O! tak — odparłem, śmiejąc się — choruję na nią od dzieciństwa, w mniejszym lub większym stopniu. — Tak też myślałem — rzekł Piotruś, surowo potrząsając głową — zresztą widziałem prze- u cięż rozwój tej choroby, kiedyśmy mieszkali na koralowej wyspie. Niezbyt to intratny zawód... — Rzeczywiście, ale zajmuję się nim po amatorsku. Ojciec pozostawił mi niewielką schedę, która przynosi mi 300 funtów rocznie. Wystarcza to na utrzymanie, ale ponieważ wstrętny mi jest żywot próżniaka, zabrałem się do swych ulubionych studiów. Mogę się też pochwalić kilku dość poważnymi odkryciami naukowymi. Czas spędzam przeważnie na odbywaniu wycieczek naukowych po kraju i zasilaniu artykułami pism przyrodniczych. Zauważyłem, że w międzyczasie na twarzy Piotrusia pojawiła się cała gama najrozmaitszych uczuć, w końcu zaś uśmiechnął się radośnie i rzekł: — Prawdziwy z ciebie fenomen, Ralfie. — Być może — odpowiedziałem skromnie — ale zostawmy teraz tę kwestię w spokoju; przypomnę ci, żeś mi jeszcze nie powiedział, dokąd się wybierasz. — Zamierzam właśnie — rzekł wolno Piotruś, patrząc na mnie przenikliwym wzrokiem — zamierzam wyruszyć na łowy do..., ale czekaj chwilę, przecież chyba nie wiesz o tym, że jestem myśliwym, i to dość sławnym nawet. — Istotnie, nic o tym nie wiedziałem. Tak jesteś zajęty tymi planami i propozycjami, że nie io powiedziałeś mi dotąd, gdzieś był i coś robił w ciągu ostatnich sześciu lat. I ani razu nie napisałeś do mnie przez cały ten czas. Obawiałem się już, żeś umarł. — A czy przynajmniej nosiłeś po mnie żałobę? — Oczywiście, że nie... — Ładny z ciebie ptaszek! Nie nosić żałoby po śmierci najwierniejszego swego przyjaciela! Ale żarty na bok! Nie mogłem przecież pisać do ciebie, nie znając adresu. Tylko przypadek sprawił, że cię wreszcie odnalazłem. Siedziałem właśnie w restauracji w pobliskim hotelu, gdy ktoś się odzywa: „Ralf Rover, mój przyjaciel...". Od tego też pana dowiedziałem się o twoim adresie. Ale z Jackiem korespondowałem przez cały czas, od chwili naszego rozstania w Dover. — Jak to, z Jackiem! Z Jackiem Martin? — zawołałem wzruszony, słysząc imię drogiego mi przyjaciela. — Czy Jacek żyje? — Tak mi się zdaje... Mieszka w północnej Anglii, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności znajduje się w tej chwili w pobliskim miasteczku. Czy i z nim przez cały ten czas nie spotkałeś się, Ralfie? — Ani razu. Rozstając się w Dover, zrobiliśmy fatalne głupstwo. Oto zapomnieliśmy wy- li mienić swoje adresy, tak że później nie mogliśmy się skomunikować. I na próżno starałem się dowiedzieć czegoś o was. — Myślałeś więc, że po prostu umarliśmy... I mimo to nie nosiłeś po nas żałoby... Bardzo to nieładnie z twojej strony! — Ale opowiedz mi, mój drogi, o Jacku! — zawołałem zniecierpliwiony, chcąc dowiedzieć się więcej o swym starym koledze. — Poczekaj chwilę. Przede wszystkim skończmy przerwaną rozmowę. Otóż powiedziałem ci już, że jestem znakomitym myśliwym. Jako porucznik marynarki wojennej zwiedziłem cały świat: walczyłem z Kaframi i Chińczykami, brałem udział w wyprawie karnej przeciw buntownikom w Indiach, polowałem na słonie, strzelałem do tygrysów w dżunglach, polowałem na lwy w Kraju Przylądkowym, zaś na wieloryby na morzach polarnych. Cud prawdziwy, że dotychczas uniknąłem śmierci. Ale jest jeszcze zwierzę, którego dotąd nie widziałem i postanowiłem na nie zapolować... — Dobrze — przerwałem — ale coś miał na myśli, mówiąc, że byłeś porucznikiem marynarki wojennej ? — Byłem, bo tydzień temu podałem się do dymisji. Dość już mam morza, a cenię je tylko ja- 12 ko środek dostania się do innych krajów. Wiadomo ci pewnie, że ostatnio umarł mój stryj, którego zresztą nigdy nie widziałem, i pozostawił mi w spadku olbrzymią fortunę. Jestem niezależny, bo majątek przynosi mi kilka tysięcy funtów rocznego dochodu. Postanowiłem więc udać się na daleką ekspedycję myśliwską. I co na to powiesz, Ralfie? — Przecież nie powiedziałeś mi jeszcze, do jakiej części świata chcesz wyruszyć i na jakie to zwierzę chcesz zapolować? — Wyruszam do Afryki, żeby zapolować na goryle — zawołał z entuzjazmem Piotruś — z pewnością nieraz już słyszałeś o tej potwornej małpie. Postanowiłem sprawdzić prawdziwość historii, opowiadanych o tym małpoludzie przez Murzynów afrykańskich. Albo uda mi się zastrzelić kilka okazów tej mitycznej małpy, albo też rozwieje się legenda o istnieniu tego zwierzęcia. Koniecznie musisz ze mną pojechać na tę wyprawę, przecież to dla ciebie nie lada gratka... Postanowiłem, że Jacek z nami się uda; i znów, jak za dawnych, dobrych czasów, będziemy przebiegać dzikie lasy, i znów... — Czekaj, Piotrusiu — wtrąciłem — ale skąd wiesz, że Jacek zgodzi się wziąć udział w wyprawie? 13 — Skąd wiem? To intuicja. Jeszcze dzisiaj do niego napiszę. Dostanie list jutro z rana, tak że zdąży tu na drugą, po czym zaraz weźmiemy się do przygotowań do podróży. A teraz daj mi kawałek papieru i pióro. Uwaga, zaczynamy. „Kochany Jacku!" — a może to zanadto czule, gotów pomyśleć, że to list od jakiejś znajomej..., ale trudno, nie da się to już zmienić, więc piszmy dalej. „Jestem tutaj razem z Ralfem!! Nareszcie go wytropiłem. Natychmiast przyjeżdżaj. Niezwykle ważna sprawa. Oddany Ci Piotruś Gay". Jak myślisz Ralfie, czy to poskutkuje? — Tak mi się zdaje — odparłem, śmiejąc się. — Zatem trzeba to natychmiast wysłać — zawołał, rzucił się ku drzwiom, otworzył je z klucza i wypadł z pokoju. W tejże chwili rozległ się przeraźliwy krzyk, a po nim łoskot padającego ciała. Piotruś, wybiegłszy na korytarz, natknął się na Agnieszkę, powodując groźną katastrofę. Przerażony, mój przyjaciel delikatnie podniósł staruszkę i wprowadziwszy ją do pokoju, usadowił w fotelu. — Wszystko przez ten mój głupi pośpiech — zawołał — lękam się, że Agnieszka bardzo się potłukła. ...; — Tak, potłukła... — zajęczała staruszka — 14 zabił mnie ten zbereźnik! Ot, co! O, moja biedna głowa! Zorientowałem się po tonie, że Agnieszka więcej się przestraszyła, niż potłukła. I rzeczywiście, dzięki troskliwym zabiegom skruszonego Piotrusia, staruszka po chwili oświadczyła, że jej lepiej i że się tylko „troszeczkę przelękła". Po czym, zupełnie już przebłagana, wyraziła gotowość zaniesienia listu na pocztę, mimo że Piotruś nie chciał o tym słyszeć. Ostatecznie postawiła na swoim i wyszła z pokoju z listem w ręku. Resztę wieczoru spędziliśmy na przypominaniu sobie wspólnie przeżytych przygód, dużo też mówiliśmy o Jacku, planując, że nazajutrz udamy się na stację dyliżansów, by oczekiwać jego przybycia. Nie spodziewaliśmy się jednak, że plany nasze zostaną gruntownie pokrzyżowane. Nazajutrz o drugiej znajdowaliśmy się już na stacji. Dyliżans spóźnił się mocno, jak to zwykle bywa w takich wypadkach. Skoro pojazd zatrzymał się przed drzwiami oberży, Piotruś zawołał rozczarowany: — Nie ma go! Ten tłusty młodzik na tylnym siedzeniu, to z pewnością nie Jacek. Poza tym zaś widzę tylko jakiegoś brodatego olbrzyma, siedzącego na koźle, a za nim siedzi jakiś tęgi staruszek w okularach. Ach! To okropne! 15 Chociaż sam mocno byłem rozczarowany, to jednak z trudem tylko zdołałem powstrzymać się od uśmiechu, widząc jak żałosną minę przybrał mój towarzysz. Chciałem właśnie pocieszyć Piotrusia, gdy zauważyłem, że do olbrzyma z czarną brodą zbliżyła się jedna z nowo przybyłych, staruszka z niebieskim zawiniątkiem w ręku, i grzecznie spytała, czy nie mógłby jej wskazać drogi do Białego Domu. — Niestety — odpowiedział pospiesznie nieznajomy — i ja jestem nietutejszy. Usłyszawszy to, staruszka zwróciła się do Piotrusia z tą samą prośbą, lecz ten odparł jej ostro: — Jak mogę pani wskazać Biały Dom, kiedy w tym miasteczku przynajmniej połowa domów jest, a raczej kiedyś była pomalowana na biało — po czym odwrócił się na pięcie. — Z przyjemnością wskażę pani drogę — zawołałem, chcąc zatuszować efekt niegrzecznego wystąpienia mego przyjaciela. — O! Bardzo panu dziękuję — zawołała uradowana staruszka — szczęście, że udało mi się znaleźć przynajmniej jednego uprzejmego człowieka w tym mieście. — Właśnie idę w tym kierunku i będę móg! panią zaprowadzić — dodałem. - A proszę pana — rzekł nieznajomy kolos 16 zbliżając się do mnie w chwili, gdy zabierałem się już do odejścia — czy nie mógłby mi pan wskazać jakiegoś dobrego hotelu? Odpowiedziałem, że chętnie służę pomocą i że, jeśli zechce się z nami udać, wskażę mu dobry hotel, mieszczący się niedaleko Białego Domu. Po czym ofiarowałem ramię staruszce i ruszyliśmy w drogę. — Jak to — szepnął Piotruś — czy naprawdę chcesz zabrać ze sobą tego wstrętnego goryla? — Naprawdę — odpowiedziałem, śmiejąc się, i ruszyłem przodem. Zaraz też wszcząłem rozmowę ze swą towarzyszką. Również i „goryl" starał się przejednać Piotrusia, lecz, otrzymawszy kilka gniewnych odpowiedzi, zrezygnował z zamiaru. Po kilku jednak minutach usłyszałem za sobą głośną rozmowę, a po chwili rozległ się krzyk. Spiesznie się odwróciłem i ujrzałem, że Piotruś szamocze się w potężnych ramionach „goryla". Przerażony tym niezwykłym widowiskiem, chwyciłem parasolkę staruszki jako jedyny znajdujący się pod ręką oręż i ruszyłem na pomoc. — Jacku, czy to możliwe? — wołał Piotruś. — Zdaje się... — odparł „goryl" — Ralfie, co słychać, drogi przyjacielu? Przyznam się, że zdębiałem. Myślałem, że to 2 — Łowcy goryli 17 sen chyba. I nie potrafię zdać sobie sprawy z tego, co działo się przez następne kilka minut. Przypominam sobie tylko, że słyszałem, jak staruszka przeraźliwie krzyczała, wzywając pomocy i pomstując na złodziei, którzy ją okradli... Zresztą nigdy już biednej staruszki nie spotkałem, uważałem jednak za swój obowiązek odnieść parasolkę do Białego Domu. Stopniowo ochłonęliśmy ze wzruszenia i uspokoiliśmy się nieco. — W jaki sposób udało ci się nas poznać? — dziwił się Piotruś, gdyśmy spieszyli do domu, zapomniawszy o nieszczęśliwej staruszce. — Przecież poznałem was od chwili, gdy tylko was spostrzegłem. Ralf może się trochę zmienił, ale twój nosek, Piotrusiu, poznałbym na milę... — A ja cię nie poznałem — odrzekł urażony Piotruś — ale teraz to z pewnością nigdy cię nie zapomnę. Trudno by zresztą nie poznać takiego brodatego kozaka! — Cóż zrobić, wierzcie mi, że wbrew własnej chęci wyrosłem na takiego olbrzyma, ale, zdaje się, już nie rosnę.... — Najwyższy czas — zauważył uszczypliwie Piotruś. Rzeczywiście, wzrost Jacka przedstawiał się imponująco, mimo to jednak nasz przyjaciel wy- 18 glądał bardzo zgrabnie, co rzadko idzie w parze z atletyczną budową. Mierzył z górą sześć stóp i dwa cale wysokości, lecz jego ciało zachowało doskonałość proporcji, tak że z daleka wcale nie wyglądał na olbrzyma. Twarz miał zasłoniętą do połowy przez gęstą czarną brodę i wąsy, tak że wyglądał raczej na skandynawskiego wikinga niż na współczesnego dżentelmena. Tymczasem, zanim jeszcze dotarliśmy do domu, Piotruś pospiesznie wyłożył swój plan, czym początkowo bardzo Jacka rozśmieszył. Po chwili jednak „goryl" spoważniał i rzekł wolno: — Doskonale, bardzo mi się to podoba. Jadę z tobą. — Wiedziałem o tym — zawołał Piotruś, ściskając porywczo dłoń Jacka — teraz nie ma najmniejszej wątpliwości, że upolujemy goryla. Ubierzemy cię w futro niedźwiedzie, zamiast ogona przywiążemy ci damskie boa i wyślemy do lasu. Małpy wezmą cię z daleka za krewnego, tymczasem ja wynurzę się z krzaków, cel! pal! I kładę małpoluda trupem... A widzisz... A Ralf też się zgodził jechać z nami — dodał rozpromieniony Piotruś. — Ależ nic podobnego — zawołałem — przecież słyszałem tylko twoją propozycję, a nie dałem ci jeszcze odpowiedzi. 2* 19 — Czy to nie wychodzi na jedno? Dziwię się, Ralfie, że uciekasz się do tak niegodnych wykrętów... Tak, tak, śmiej się, ale stwierdzam, że przyrzekłeś jechać z nami do Afryki, i tak też się stanie! Kwestia zatem była rozstrzygnięta... I rzeczywiście po upływie dwóch tygodni wszyscy trzej znajdowaliśmy się w drodze do Czarnego Lądu. ¦ ROZDZIAŁ DRUGI Życie w puszczy PEWNEGO pięknego wieczoru, mniej więcej w sześć tygodni po opisanych uprzednio zdarzeniach, zadałem sam sobie pytanie: „Czy to możliwe, że naprawdę jesteśmy już w Afryce?". — Tak, tak, mój drogi, nie ma wątpliwości — odezwał się nagle Piotruś, a Jacek wybuchnął śmiechem. — Musisz się koniecznie odzwyczaić od myślenia na głos — dodał mój złośliwy przyjaciel. Nic nie odpowiedziałem na ten przytyk i zwróciłem całą uwagę na niezwykłe otoczenie, wśród którego znajdowaliśmy się właśnie. Leżeliśmy dokoła olbrzymiego ogniska, rozpalonego w sercu puszczy. Otaczały nas wysmukłe palmy, ozdobione pióropuszem szerokich liści. Grube i chropowate pnącza, splecione w nieprzeniknioną gęstwinę, zakrywały konary i pnie SI drzew i sprawiały wrażenie na wpół przezroczystej i przecudnej tkaniny, otaczającej jakąś dziką sylwetkę. — Ciekaw jestem — odezwał się Piotruś — czy zdążymy na czas do wioski murzyńskiej, żeby wziąć udział w polowaniu na słonie ? — Z całą pewnością — odpowiedziałem — szkoda tylko, że nasza dzisiejsza wyprawa nie powiodła się jakoś... — Nic dziwnego — przekomarzał się Piotruś — przecież w tym lesie, póki świat światem, nie postała noga goryla... Po chwili jednak humor mocno się nam popsuł. Powietrze zatrzęsło się od groźnego ryku jakiegoś zwierzęcia. Skoczyliśmy na równe nogi, odwiedliśmy kurki u strzelb i dygocząc skupiliśmy się przy ognisku. — Niedobrze, chłopcy — odezwał się po chwiU Piotruś — zapomnieliśmy o radzie trapera, który polecił nam rozpalić dwa ogniska. Wzięliśmy się żywo do roboty i narąbaliśmy stos drzewa, dostateczny do utrzymania dwóch ognisk przez całą noc, po czym rozpaliliśmy drugie ognisko w odległości kilku metrów od pierwszego. Piotruś miał czuwać i podsycać ogień, my dwaj zaś, ułożywszy się między ogniskami, zapadliśmy po chwili w głęboki sen. Obudziło mnie szarpnięcie za rękę. Otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą twarz Piotrusia. — Wstawaj, Ralfie, spałeś jak zabity przez dwie godziny, teraz na ciebie kolej czuwać nad naszym bezpieczeństwem. Chociaż niewyspany, wstałem posłusznie i ustąpiłem miejsca przy ognisku Piotrusiowi, który od razu zapadł w głęboki sen. Obejrzawszy dokładnie strzelbę, oparłem się o pień palmy, usiłując za wszelką cenę przezwyciężyć senność. Po chwili dorzuciłem drew do ognia. Zupełnie odruchowo położyłem na ziemi strzelbę, usiadłem i oparłem się plecami o drzewo. Nie upłynęło więcej niż dwie minuty, gdy poczułem, że głowa dziwnie mi opada na piersi. Z najwyższym wysiłkiem ocknąłem się z drzemki. — Wstyd, Ralfie — szepnąłem sam do siebie — zasnąć na posterunku! Próżne jednak były wysiłki, bo za chwilę znów poczułem ogarniającą mnie senność, powieki same się przymknęły, a ja zrezygnowałem ostatecznie z walki. Nie wiem, jak długo spałem, ale obudziło mnie tak przerażające wycie, że poczułem, że krew krzepnie mi w żyłach. Łatwo można wyobrazić sobie moją rozpacz, gdy stwierdziłem, że znikła leżąca obok mnie strzelba. 23 Skoczyłem do ogniska i porwawszy płonącą gałąź, zwróciłem oczy w kierunku, skąd doszło mnie wycie. Ale jedyną żywą istotą, jaką ujrzałem, był Piotruś, który trzymał w ręku moją strzelbę i śmiał się do rozpuku. — Co to ma właściwie znaczyć? — zapytałem zdumiony. — Ładny z ciebie strażnik — zawołał Piotruś — przecież cudem uniknęliśmy pożarcia przez dzikie zwierzęta; ogień doszczętnie wygasł, a ty spałeś jak zabity. — Ale niepotrzebnie mnie przeraziłeś. Niejednego już takie głupie żarty doprowadziły do szaleństwa. — Wiem o tym doskonale — odpowiedział Piotruś — ale przede wszystkim chciałem cię ukarać, a poza tym dać nauczkę na przyszłość. — Piotruś ma rację — zakończył nasz spór Jacek — chociaż osobiście nie mam do ciebie urazy, dzięki bowiem twojej zbrodni porządnie się wyspałem. A teraz do roboty, przyjaciele, musimy zaraz ruszyć w drogę. I chociaż moi przyjaciele potraktowali ten wypadek raczej żartobliwie, przyznać muszę, że ja sam mocno byłem przygnębiony, zwłaszcza S4 gdy uprzytomniłem sobie, jak okropne mogły być następstwa mego niedbalstwa. Szybko przyrządziliśmy śniadanie, na które złożyła się herbata, twarde suchary i pieczeń z małpy. Chociaż mięso to wcale nie jest niesmaczne, to jednak z trudem zmusiliśmy się do zjedzenia go. Trzeba bowiem wiedzieć, że zabita i upieczona małpa mocno przypomina małe dziecko. Nie mieliśmy jednak innego wyjścia, gdyż wyruszywszy na tę kilkudniową wyprawę, nie wzięliśmy ze sobą większych zapasów, licząc na swoje strzelby. Podczas gdy tak smacznie pokrzepialiśmy się po pełnej wrażeń nocy, pozwolę sobie pokrótce opowiedzieć czytelnikowi przebieg naszej podróży. Otóż wsiedliśmy na statek w Liverpoolu. Przybiwszy do zachodnich wybrzeży Afryki, szczęśliwie natrafiliśmy na gotującą się właśnie do odjazdu wyprawę handlową, pozostającą pod kierownictwem kupca portugalskiego. Mówił on trochę po angielsku; postanowiliśmy zatem przyłączyć się do ekspedycji i towarzyszyć jej przez dłuższy czas, żeby w ten sposób zapoznać się z narzeczem krajowców. Kupiec obiecał nam też wystarać się o przewodnika, który by doprowadził nas do okolic zamieszkanych przez goryle. Konieczne to było z tego względu, że plemiona murzyńskie zamieszkałe w głębi kraju patrzą 85 bardzo niechętnym okiem na białych zjawiających się na ich terytorium. Obawiają się bowiem, że biali przybysze chcą im odebrać monopol na handel z dalej w głąb lądu zamieszkałymi plemionami, dostarczającymi za ich pośrednictwem kość słoniową, barwniki i kauczuk kupcom przybijającym do wybrzeży afrykańskich. Rozumie się samo przez się, że w tych warunkach groziłaby nam pewna śmierć, gdybyśmy nie potrafili krajowcom wytłumaczyć przyczyn, które nas sprowadzają do ich kraju. Postanowiliśmy zatem, że przy rozstaniu z Portugalczykiem weźmiemy przewodnika z plemienia, na którego terytorium będziemy się wówczas znajdować. Chwila ta właśnie nadeszła. Poprzedniego dnia przybyliśmy do wioski murzyńskiej, której król bardzo przyjaźnie nas przyjął. Zaraz po przybyciu usłyszeliśmy tyle niezwykłych opowieści o gorylach, że za moją radą postanowiliśmy wyruszyć na jednodniową wycieczkę w dżunglę, żeby zetknąć się z małpami i naocznie przekonać się o prawdziwości niesamowitych historii. Niestety, wyprawa, tak jak to już czytelnik miał możność się przekonać, zawiodła nasze oczekiwania i nie przyniosła pożądanych rezultatów. Zjadłszy śniadanie, spakowaliśmy rzeczy, rozdzieliwszy je na trzy części, po czym ruszyliśmy 86 w drogę ku wiosce murzyńskiej. Oczywiście, Jackowi przypadła w udziale najcięższa paczka. Posuwaliśmy się raźno naprzód i wkrótce potoczyła się ożywiona rozmowa. Nie obeszło się też bez scysji, tym razem między Piotrusiem i Jackiem. Pokłócone strony rychło się jednak pogodziły. W drodze Piotruś spostrzegł jakieś dziwaczne drzewo i zwrócił się po informacje do mnie jako do przyrodnika. — Niestety, nie potrafię ci tego powiedzieć — odparłem. Drzewo było dosłownie obwieszone pękami wielkich, szkarłatnych owoców, które w promieniach słońca wyglądały, jak jakieś drogocenne kamienie, skrzące się wśród gęstej zieloności. Kilka małp i cała masa papug spoglądały na nas poprzez gałęzie. — Apetyczny wygląd mają te owoce — zauważył Jacek. — Może byś się tak wdrapał na drzewo, Piotrusiu, i zrzucił trochę tych owoców? — Ralfie — rzekł Piotruś, udając, że nie słyszał słów Jacka — przecież jako przyrodnik znasz chyba zwyczaje małp? Może byś tak praktycznie zużytkował swoje wiadomości? — Istotnie, znam trochę zwyczaje małp, ale 2? nie zdaję sobie sprawy z tego, jak można by je wykorzystać w tej chwili. — To dziwne. Czyś był kiedyś w ogrodzie zoologicznym ? — Oczywiście — odpowiedziałem urażony. — Zatem na pewno zauważyłeś, że niektóre gatunki małp zwykły przedrzeźniać obserwujących je ludzi. — Więc co z tego — rzekłem zaintrygowany. — Zaraz zobaczysz. O! Widzisz, tam wisi przepyszne grono owoców, obok zaś siedzi małpa. A teraz uważaj! I zbliżywszy się ku gałęzi, na której siedziało zwierzę, Piotruś zawołał gniewnym głosem: — O-o-o-o!! — O-o-o-ooo!! — odpowiedziała małpa, wyciągnąwszy szyję i przyglądając się intruzowi zdumionym i zarazem gniewnym wzrokiem. — O-o-o-o!!!! — ryknął Piotruś. Małpa wydała przeraźliwy wrzask, ze wściekłością wyszczerzyła zęby, spojrzała na wroga szatańskim wzrokiem i chwyciwszy oburącz za gałąź, zaczęła nią gwałtownie potrząsać. Na ziemię spadło nie tylko to grono, do którego chcieliśmy się dostać, ale posypał się na nas prawdziwy grad owoców. Jeden z tych pocisków trafił Jacka i, rozprysnąwszy się, pokrył jego twarz war- 28 stwą szkarłatnego miąższu i soku. Tymczasem zaś małpy i papugi uciekły w popłochu, wydając okrzyki trwogi i wściekłości. — Widzisz, jaki ze mnie pomysłowy człowiek — zauważył Piotruś, zabierając się do skosztowania owocu — wiedza to potęga! Świetne są te owoce! A czy nadają się też jako pomada do włosów, co, Jacku? — A, świetnie — odpowiedział zagadnięty — ale ja osobiście nie jestem zwolennikiem pomady, wolę więc umyć twarz. — Iz tymi słowy skierował się nad brzeg pobliskiego strumyka, by doprowadzić do porządku zaniedbaną nieco toaletę. Tymczasem i ja skosztowałem jednego z owoców i stwierdziłem, że Piotruś wcale nie przesadził, zachwycając się jego smakiem. Nagle z gęstwiny wypadło stadko ślicznych ga-zel, lecz sanim zdążyliśmy chwycić za broń, zwierzęta znikły już w gęstych zaroślach. Piotruś wypalił raz na oślep, jednak bez rezultatu. Tymczasem nadszedł Jacek i wyrzucaliśmy sobie, że nie mieliśmy broni w pogotowiu, gdy nagle doszedł nas dziwny odgłos. Pochwyciliśmy strzelby, nadsłuchując uważnie. Dźwięk zbliżał się szybko. Był to tępy, dudniący ryk, który to brzmiał jak; odległy grzmot, to znów przypominał krzyk rozwścieczonego bólem zwierzęcia. Wkrót- 29 ?? usłyszeliśmy trzask łamanych gałęzi i ciężkie dudnienie kopyt bijących o murawę. Instynktownie schroniliśmy się za drzewami, czując, że w razie niebezpieczeństwa pnie palm stanowić będą pewną obronę. Nie umieliśmy odróżnić zwierzęcia wydającego owe straszne ryki, wkrótce jednak zorientowaliśmy się, że pędzi ono na oślep, gnane strachem, który wyraźnie dawał się odczuć w bolesnych jękach. Tuż przed nami leżała obszerna polanka. Z coraz to donośniejszego ryku zwierzęcia zorientowaliśmy się, że pędzi w naszym kierunku. I rzeczywiście, za chwilę rozchyliły się z trzaskiem otaczające polankę krzaki. Dziki bawół wynurzył się z zarośli i oszalały z bólu ruszył w poprzek polanki. U szyi zwierzęcia wisiał, wpiwszy się zębami i pazurami, potężny lampart. Na próżno bawół miotał się i rzucał, to pędził jak wicher, to znów tak gwałtownie zwalniał pęd, że spod kopyt wystrzeliwały kawały murawy. Na próżno stawał dęba i rzucał się zrozpaczony na ziemię, by za chwilę znów rozpocząć szaleńczą ucieczkę. Ale żaden wysiłek nie był w stanie uwolnić nieszczęsnego zwierzęcia od fatalnego brzemienia, a lampart ani trochę nie zwolnił siły śmiertelnego uścisku. Widząc, że bawół biegnie w naszym kierunku, ?? postanowiliśmy skrócić jego cierpienia. Gdy zwierzę zbliżyło się na odległość kilkunastu metrów, Jacek podniósł strzelbę. I ja przygotowałem się do strzału, chociaż muszę przyznać, że tak byłem wstrząśnięty całą tą sceną, że nie mogłem się zdecydować, czy mam wziąć na cel bawołu, czy też lamparta. O ?? mogę sobie przypomnieć, rozumowałem w ten sposób: „ Jeśli zastrzelę lamparta, to ucieknie nam bawół, jeśli zaś zabiję bawołu, to umknie lampart". Nie wpadło mi w tym krytycznym momencie na myśl, że przecież jednym strzałem z dwururki mogę ubić lamparta, drugim zaś bawołu. Tym bardziej zaś nie pomyślałem o tym, że w ogóle mogę chybić. Tymczasem Jacek wystrzelił z obu luf, raz po raz. Bawół potknął się i runął na kolana. Dla pewności i ja wziąłem go na cel i wypaliłem równocześnie z obu luf. W tejże chwili bawół z okropnym rykiem podniósł się na nogi i przez chwilę stał niezdecydowany, przyglądając się nowym wrogom. Lampart tymczasem znikł nam z oczu. Nagle usłyszałem okrzyk złości, i odwróciwszy się, spostrzegłem, że Piotruś stara się gwałtownie wydostać z oplątujących go zwojów lian, które obficie występują w niektórych lasach Afryki, czyniąc je prawie nie do przebycia. Zdaje się, że Piotruś, który, podobnie jak i my, gotował się do 31 strzału, zauważył, że dzieli go od zwierzęcia gęsta zasłona pnączy, uniemożliwiająca dokładne wycelowanie. Chcąc przedostać się na otwartą przestrzeń, tak niefortunnie uwikłał się w zwoje roślin, że w żaden sposób nie mógł się z nich wyplątać. Gwałtowne ruchy Piotrusia ściągnęły nań uwagę bawołu, który ze spuszczoną głową runął prosto na naszego przyjaciela. Nie potrafię oddać przerażenia, jakie mnie ogarnęło, gdym zauważył, jaki los grozi nieszczęśliwemu. Tymczasem bawół z płonącymi oczyma i krwawą pianą toczącą się z pyska przedzierał się przez gęstwinę, miażdżąc krzewy i liany z taką łatwością, jak gdyby miał do czynienia ze źdźbłami traw. Mgła przesłoniła mi oczy. Starałem się naładować strzelbę, ale drżąca dłoń odmówiła posłuszeństwa. Czułem, że z chęcią oddałbym własne życie w zamian za możność uratowania przyjaciela. Jacek zaś, nie próbując nawet powtórnie naładować broni, wydał ogłuszający krzyk i skoczył jak tygrys w kierunku Piotrusia. Zaświtał we mnie promyk nadziei, gdy spostrzegłem herkule-sową postać olbrzyma — zdawało mi się, że żadna żyjąca istota nie potrafi oprzeć się szaleńczemu atakowi takiego kolosa. Od razu się jednak zorien- 32 towałem, że Jacek w żadnym wypadku nie zdąży na czas. Straciwszy już nadzieję, spojrzałem z rozpaczą na Piotrusia. Ten, nie tracąc przytomności umysłu, zaprzestał jałowego szarpania się z otaczającymi go splotami pnączy i przygotowawszy broń do strzału, oczekiwał z zimną krwią ataku zwierzęcia. Za chwilę bawół znalazł się tuż przed Piotrusiem; jeszcze jeden skok i Piotruś zginie. Ale bawół, na szczęście, nie zrobił już tego skoku — przyjaciel nasz wypalił prosto w czaszkę rozjuszonego zwierzęcia, które zachwiało się i dosłownie padło mu do nóg. Na próżno starałbym się tu opisać naszą radość; z uniesieniem po wielekroć ściskaliśmy i całowaliśmy uratowanego. Z trudem wydostaliśmy go z pułapki, w którą się tak niefortunnie zaplątał, i zabraliśmy się do obejrzenia zdobyczy. Z najwyższym jednak zdumieniem odkryliśmy, że tylko trzy kule dosięgły bawołu. Co do mnie, byłem przekonany, że oba moje strzały, wymierzone w czoło, trafiy zwierzę. Tymczasem jednak w głowie naszego trofeum tkwiła jedna tylko kula, i to z pewnością pochodząca ze strzelby Piotrusia, bo sierść dookoła rany była osmolona — z tak niewielkiej odległości oddany został strzał. Pozostałe dwie kule tkwiły w dość dużym — Łowcy goryli 33 odstępie od siebie, jedna w łopatce, druga zaś w szyi bawołu. śmier- Obie te rany z pewności, ??I? telne, nie zdobi, jednak z m,e,sca położyć z™ ^^^idrosi-^donon,]^ skorośmy już nieco ochłonęli ze wzruszenra p^Jńam chyba podzielić sie zaszcz^em «-S bawołu, Piotruś bowiem wypahl tylko taz, ^"SŚ' z ch« zrzekłbym sie zaszczytu „a7wa korzy* ,o iednak chętnie ^ dział, kto to oddał te celne strzały - odpowiedz. lem_tp^epoci,gneU losy-zaproponował S który tymczasem, «WW^g obalonego drzew,, z dość żałosna mma oglądał tragiczny stan swojej garderoby. 1 E to by mm nie dało żadne, satysrakcp 0^;l2-t—t--baj.r, fih7my tylko za pierwszym s.rza,em, a spudłowa- liśmy za drugim. z ? _ A może też być, że ,eden z nas t afił zw tzę obu strzałami, drugi zaś w ogolę chybU Z cała zaś pewnością mogę stwierdzi, « celowa łem w łopatkę. 34 • ¦ ¦ !' — Ja zaś jestem pewny, że celowałem w czoło — odparłem. — Jeśli tak — zawołał Piotruś — to nie ulega wątpliwości, że oba strzały pochodzą z broni Jacka. Trudno, Ralfie, musisz zrezygnować z zaszczytu. — Ale dlaczego? — zapytałem, dotknięty trochę. -**• Przecież jeśli równocześnie oddałeś oba strzały z tak niewielkiej odległości, to utkwiłyby one tuż przy sobie, zaś znalezione kule są oddalone od siebie z górą o dwie stopy. Musiałem przyznać, że dużo było słuszności w tej uwadze, z trudem jednak przyszło mi zrzec się wszelkiego udziału w zabiciu bawołu. Z przygnębieniem też myślałem o swoim fatalnym zachowaniu się w czasie, gdy niezbędna była przecież najwyższa przytomność umysłu. Krążąc w mrocznym usposobieniu niedaleko miejsca, gdzie bawół otrzymał pierwszy postrzał, z poruszeniem spostrzegłem, że w odległości kilku metrów przylgnął do ziemi lampart, który nam przedtem tak nagle znikł z oczu. Z okrzykiem przerażenia odskoczyłem do miejsca, gdzie pozostawiłem strzelbę. W tejże chwili nadbiegli obaj moi przyjaciele z przygotowaną do strzału bronią. 3* 35 — Gdzie lampart? — krzyknęli zdyszani. — Tam, za tym krzakiem! Jacek skoczył naprzód. — Przecież to trup — zawołał, śmiejąc się głośno i ciągnąc zwierzę za ogon. — Tak, tak — dodał Piotruś — leży jak kamień. Hola! A co to? — dodał zdumiony. — Dostał dwie kulki w czoło! Hurra! Dawaj rękę, Ralfie! Niech cię uściskam, chłopie! Chybiłeś bawołu, a trafiłeś lamparta! I tak się też okazało. Choć zawiodło mnie oko, dopisało mi za to szczęście. . ¦ ROZDZIAŁ TRZECI Przygotowania do wielkich łowów ZDARŁSZY skórę z lamparta i wyciąwszy z bawołu tyle mięsa, ile tylko byliśmy w stanie unieść, ruszyliśmy szybkim krokiem w kierunku wioski murzyńskiej, chcąc sobie w ten sposób powetować stracony czas. Szliśmy w milczeniu, jeszcze raz przeżywając w myśli tak szczęśliwie zakończoną przygodę. Nagle Piotruś, który otwierał pochód, przeraźliwie wrzasnął i począł skakać i podrygiwać jak szalony. Chociaż nasz przyjaciel lubił pożartować, to jednak nigdy nie błaznował, toteż mocno mnie zaniepokoiło jego dziwaczne zachowanie. — Co się stało? — krzyknąłem przerażony. Zamiast odpowiedzi Piotruś skoczył jak oparzony i zaczął pospiesznie zdzierać z siebie odzież. Za chwilę i Jacek ryknął dziko i poszedł w śla- 37 dy Piotrusia. Przyszło mi na myśl, że widocznie ] zaatakowały ich zjadliwe mrówki, które w pewnych okolicach Afryki stają się prawdziwą plagą dla mieszkańców. Zaledwie jednak zorientowałem się co do przyczyn tajemniczego zachowania mych przyjaciół, gdy przyszło mi na własnej skórze przekonać się o słuszności tego domysłu. Mrówki dobrały się i do mnie, pokrywając mnie zwartą masą i gryząc boleśnie. Krzycząc, czym prędzej zrzuciłem z siebie ubranie, idąc za radą kupca portugalskiego, który uprzedzał nas, że jest to najlepszy sposób na uwolnienie się od żarłocznych napastników. Ubiegłszy spory szmat drogi, zostawiliśmy wreszcie mrówki za sobą. Zatrzymawszy się, zdjęliśmy resztę odzieży i wzięliśmy się do skrupulatnego oczyszczania jej z owadów. — Ohydne istoty — zajęczał Piotruś. — Ciekawą rzeczą byłoby zaobserwować spotkanie regularnej armii z tymi mrówkami. Pewny jestem, że najmężniejsze nawet wojsko poszłoby po chwili w rozsypkę. Chciałem coś na to odpowiedzieć, gdy z zarośli wynurzył się oddział Murzynów, na których czele kroczył nasz przyjaciel, Portugalczyk. Zawstydzeni, pospiesznie włożyliśmy ubrania, nie uniknęliśmy jednak śmiechu i szyderstw Mu- 38 rzynów, których mocno rozbawił fakt, że wbrew woli musieliśmy rozstać się z odzieżą, uważaną przez nich za niepotrzebny balast. — Myśleliśmy, żeście zbłądzili — rzekł kupiec — i nie mogłem sobie darować, że pozwoliłem wam udać się bez przewodnika w głąb puszczy, gdzie czyha przecież tyle niebezpieczeństw. Ale co tam niesiecie? Czy to jakieś mięso? Widzę, że wasze strzelby nie próżnowały! — Rzeczywiście, upolowaliśmy bawołu. Jeśli pan wyśle swych ludzi naszym śladem, to wrócą obładowani mięsem. Nieprzyzwyczajeni do dźwigania ciężarów, niewielką tylko część zdołaliśmy zabrać ze sobą. — Tym bardziej — dorzucił Piotruś — że koniecznie chcieliśmy wrócić na czas, żeby wziąć razem z wami udział w polowaniu na słonie. Ale nie słyszeliście jeszcze o naszym głównym trofeum. Rozwiąż, Ralfie, paczkę i pokaż swą zdobycz. Rzuciwszy tobół na ziemię, pokazałem kupcowi i Murzynom skórę lamparta. Wszyscy wydali entuzjastyczny okrzyk zachwytu. — Ma pan szczęście — rzekł Portugalczyk. — Nie co dzień trafia się taka piękna sztuka. A poza tym zdobył pan sobie sławę mężnego łowcy u Murzynów, którzy panicznie obawiają się 39 lampartów. Są to bowiem niezwykle dzikie zwierzęta. — Mówiąc szczerze, nie bardzo to zasłużona reputacja — odparłem — strzał bowiem trafił zwierzę zupełnie przypadkowo. — Przypadkowo czy też nie, mniejsza o to — uśmiechnął się kupiec — w każdym razie wieść o tym czynie rozejdzie się szeroko i daleko, zwłaszcza że Murzyni to urodzeni i niepoprawni kłamcy, postarają się więc upiększyć jeszcze pana czyn. Szybko posuwaliśmy się naprzód, spędzając czas na przyjemnej rozmowie, i zanim jeszcze zapadł mrok przybyliśmy do celu. Następnego ranka we wsi, a właściwie w siedzibie Jego Królewskiej Mości Dżambai, zapanował gorączkowy ruch. Gotowano się do wielkiego polowania na słonie. Myśliwi czyścili włócznie i stare strzelby; były to wyłącznie skałko wid, których wartość nie przekraczała paru złotych. Kobiety przygotowywały śniadanie, a dzieci bawiły się dookoła chat. Budynki te posiadały bardzo prostą konstrukcję — sklecone były z bambusów, poszycie miały z wielkich liści palmowych, z przodu zaś były otwarte. W ogóle potrzeby tubylców są bardzo nieskomplikowane; również proste jest samo 40 ' urządzenie tych chat. Noc spędziliśmy w wielkim budynku, stojącym obok rezydencji królewskiej. Moskity jednak tak nas dręczyły, że z utęsknieniem oczekiwaliśmy nadejścia dnia. Król zaprosił nas na śniadanie, toteż udaliśmy się do jego chaty. Gdyśmy weszli do środka, zastaliśmy tylko księżnę Oninga, która siedziała w królewskim fotelu i z rozkoszą kurzyła fajkę. Przygotowała już uprzednio śniadanie dla swych królewskich rodziców i dla nas, teraz zaś odpoczywała po pracy. — Wcześnie wzięłaś się do roboty, księżniczko — rzekł kupiec, gdyśmy weszli do chaty i rozsiedli się przy ognisku, bo ranek był chłodny. — Możemy się już zabrać do jedzenia — dodał Portugalczyk — czy król jest w domu? — Jest w lesie, ale niedługo wróci — odpowiedziała Oninga, po czym wstała i wytrząsnąwszy popiół z fajki wyszła z chaty. — To ci spokojna czarna piękność — zauważył złośliwie Piotruś — a czy widzieliście jej fryzurę ? Rzeczywiście, księżniczka uczesana była w dziwaczny, a nawet komiczny dla nas sposób. Kędzierzawe włosy zwinięte były na kształt kapelusza, z przodu zaś sterczał róg bawoli. Ręce 41 i nogi były ozdobione ciężkimi mosiężnymi pierścieniami. Zanim zdołaliśmy się podzielić wrażeniami, do I chaty wszedł Dżambai i przywitał się z każdym z osobna, pocierając nos o nos. Po tej ceremonii kazał podać śniadanie, które składało się z pieczonych i gotowanych bananów, orzechów ziemnych, pieczonej wieprzowiny i drobiu. Uciążliwy marsz, odbyty poprzedniego dnia, zaostrzył nam apetyty, toteż ze smakiem zjedliśmy śniadanie. — A teraz, drogi panie — zwrócił się Jacek do Portugalczyka — ponieważ wkrótce się rozstaniemy, zechciej porozumieć się z królem, żeby dostarczył nam tłumacza i kilku tragarzy. A czy słyszał pan coś o tym tubylcu, który, jak pan nam opowiadał, zna trochę język angielski? — Owszem, ma właśnie w tych dniach powrócić z wyprawy łowieckiej. Jest to również doskonały strzelec i nieoceniony towarzysz. Nazywa się Makaruru. Jeśli uda wam się pozyskać jego usługi, wielką z tego odniesiecie korzyść. — Dowiedz się więc pan u króla, czy możemy liczyć na tego przewodnika — rzekł Piotruś — rozumiemy bowiem doskonale, że nie uda nam się posunąć dalej bez dobrego tłumacza. Ku naszemu wielkiemu zadowoleniu król chętnie przystał na naszą propozycję. Jak zauważy- 42 liśmy, bardzo mu pochlebiał fakt, że zatrzymaliśmy się w jego wiosce, i chełpił się tym przed wodzami sąsiednich plemion, którzy przybyli obejrzeć „białych ludzi". — Całkowicie podbiliście serce króla — rzekł do nas kupiec. — Przede wszystkim zaś spodobała mu się wasza hojność, z jaką obdarzyliście go prezentami. Chętnie więc będzie wam służył wszystkim, czego tylko zapragniecie. Nie może tylko zrozumieć, jak warto było przedsięwziąć tak daleką podróż po prostu dla zapolowania na dzikie zwierzęta. „Jak to — zapytał mnie — czy twoi przyjaciele nie mają dosyć mięsa w swoim kraju, że aż tutaj muszą przybywać na łowy?" Starałem się wytłumaczyć mu, że polujecie tylko dla przyjemności, ale król z niedowierzaniem potrząsnął głową i zdaje mi się, że nie uwierzył mym słowom. Tymczasem król, wyszedłszy przed chatę, dał znak do wyruszenia na wyprawę. Cała ludność wioski ruszyła ku wybrzeżom rzeki, gdzie przygotowane już były czółna. Nagle podniosła się radosna wrzawa, z której rozróżnić mogliśmy okrzyki: „Makaruru!" „Makaruru!" Za chwilę podszedł do króla wysoki, atletycznie zbudowany Murzyn i rzucił mu do stóp skórę lamparta, tłum zaś wzniósł okrzyk radości na ten widok, tubylcy 43 bowiem uważają za czyn bohaterski ubicie lamparta. Przyglądając się z satysfakcją pociągającej sylwetce Murzyna, rzekłem do kupca: — Skąd Makaruru umie mówić po angielsku? — Spędził kilka lat na wybrzeżu w służbie u misjonarzy, a przez ten czas chodził do szkoły, gdzie z wielkim trudem nauczono go trochę angielszczyzny, geografii i arytmetyki. Wkrótce jednak sprzykrzył mu się pobyt u misjonarzy i Makaruru wrócił do ojczystego kraju — do swego plemienia. Jednak dzięki zdobytym wiadomościom zasłynął tu jako wróżbiarz i lekarz. W międzyczasie Makaruru zbliżył się ku nam i przywitał z kupcem, uścisnąwszy mu rękę na sposób europejski. Kupiec przedstawił go nam, a Murzyn łamaną angielszczyzną wyraził zgodę na naszą propozycję, by towarzyszyć wyprawie w charakterze tłumacza. Za chwilę Makaruru oddalił się, żeby przynieść strzelbę i włócznię, zamierzał bowiem przyłączyć się do naszej wyprawy, mimo że dopiero co wrócił z długiego i męczącego polowania. My zaś udaliśmy się nad rzekę i wsiedliśmy do przygotowanego dla nas czółna. Rzeka zaroiła się od małych łódek, które posuwały się bystro w górę rzeki, korzystając z tego, że prąd był w tym 44 miejscu powolny. Mieliśmy tylko kilka kilometrów podróżować wodą, gdyż miejsce, gdzie spodziewaliśmy się zwierzyny, leżało w pewnej odległości od rzeki. Tymczasem zachwycałem się czarującymi i wciąż nowymi widokami, które odsłaniały się przed naszymi oczyma. Bogactwo podzwrotnikowej roślinności przechodziło najśmielsze wyobrażenia, a dziwaczne stworzenia zaludniające puszczę wygrzewały się na słońcu i rozkoszowały cudowną pogodą. Płynęliśmy tuż koło lewego brzegu rzeki, chroniąc się przed palącymi promieniami słońca w cieniu zwieszających się nisko gałęzi i listowia. Oczy nasze napawały się wspaniałymi kontrastami barw. Soczysta zieleń drzew przedziwnie harmonizowała ze szkarłatnymi i jasnoróżowymi owocami i jagodami. Jaskrawe upierzenie ptaków przyćmiewało swym blaskiem nawet krzyczące barwy kwiatów. Niewiele zresztą okazów udało mi się rozróżnić wśród tych pięknych istot. Starałem się więc ustrzelić jak największą liczbę nie znanych mi ptaków, w czym bardzo był mi pomocny Piotruś. Udało się nam w ten sposób zdobyć szereg cennych okazów, Piotruś zaś celnością strzałów zadziwił Murzynów, którzy przyglądali 45 mu się z szacunkiem i lękiem, jako wielkiemu czarownikowi. Tymczasem tubylcy zauważyli siedzące na zwisających nad nami gałęziach iguany, które na widok zbliżających się łodzi skoczyły do wody. Murzyni zdołali jednak wiele z nich ubić, a później dowiedziałem się, że uważają oni te jeszczurki za wielki przysmak. Piotruś zaś zachwycał się małpami, skaczącymi po nadbrzeżnych drzewach, i śmiał się do rozpuku z ich pociesznych figli. Murzyni, którzy posiadają wrodzone poczucie humoru, wtórowali mu głośnym śmiechem, choć od małego zwykli oglądać małpie igraszki. — A co tu znowu — zawołał Jacek, gdyśmy, opłynąwszy zakręt rzeki, wydostali się na otwartą przestrzeń wodną, przypominającą niewielkie jeziorko. — Jak to — rzekłem — przecież znasz chyba pelikany? Rzeczywiście, na niskiej skale, wynurzającej się nad powierzchnię wody, stało stadko tych ciekawych ptaków. — Istotnie — odparł Jacek — ale jeżeli przyjrzysz im się bacznie, zauważysz rzecz, która i ciebie zadziwi. Mój przyjaciel miał rację. Spostrzegłem, że po- 46 n