R.M. BALLANTYNE ŁOWCY GORYLI • POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY przełożył K. ARNOLD ¦ ¦• ¦ '. ¦ . ¦ : ??????? SPOTKANIA i* Opracowanie graficzne Tomasz Terlecki Redaktor serii Małgorzata Szelachowska Copyright © for this edition by EDITIONS SPOTKANIA Dyrektor wydawnictwa Piotr Jegliński l : ISBN 83-85195-56-4 EDITIONS SPOTKANIA Warszawa, ul. Piwna 44 Druk: Zakł. Graf.im.KEN,Bydgoszcz, Jagiellońska 1 Zam. 694/92 ROZDZIAŁ PIERWSZY Tajemnicza wizyta RZECZ to powszechnie wiadoma, że często najbłahsze, wydawałoby się, zdarzenia brzemienne są w najpoważniejsze skutki. I być może, gdyby nie pewna dziwaczna wizyta, wcale by nie doszło do tych wszystkich interesujących przeżyć, które postarałem się z największą, na jaką było mnie stać, sumiennością odtworzyć w niniejszej książce. Mieszkałem wówczas w niewielkim nadmorskim miasteczku, położonym na zachodnich wybrzeżach Anglii. Owego pamiętnego popołudnia siedziałem w swoim gabinecie, rozkoszując się wspaniałą pogodą i wspominając szczęśliwe dni, spędzone ongiś wśród koralowych atoli Pacyfiku. Wtem zastukał ktoś do drzwi, przecinając bieg mych marzeń. — Proszę — zawołałem. 5 Otworzyły się drzwi i do gabinetu weszła moja gospodyni, stara Agnieszka. — Proszę pana — rzekła — przyszedł jakiś gość, ale nie chce mi podać swego nazwiska. — A to nie szkodzi — odpowiedziałem — niech go Agnieszka do mnie wprowadzi. — A może to złodziej — zaprotestowała staruszka, która często doprowadzała mnie do pasji gadulstwem i wtrącaniem się do nie swoich spraw. — Trudno, zaryzykuję. — Właśnie, właśnie, znowu pan zaczyna... A co będzie, jak on panu gardło poderżnie? — Zobaczymy, co będzie, tylko niech mu Agnieszka nareszcie wskaże drogę do mojego gabinetu — zawołałem zniecierpliwiony, a staruszka, mrucząc pod nosem, wyszła z pokoju. Za chwilę na schodach zadudniły czyjeś szybkie kroki i do pokoju wpadł jakiś nie znany mi mężczyzna. Agnieszce, która zamierzała wtargnąć za nim do gabinetu, zatrzasnął drzwi przed nosem, po czym przekręcił klucz w zamku. Oczywiście, ekscentryczne zachowanie się gościa mocno mnie zdziwiło, tym bardziej że nieznajomy nie raczył zdjąć kapelusza, ale skrzyżowawszy ręce na piersi, wpatrywał się we mnie badawczo i oddychał z wysiłkiem. — Widzę, że pan jest zdenerwowany. Proszę, 6 niech pan spocznie — rzekłem, wskazując na krzesło. Nieznajomy, mężczyzna niskiego wzrostu i jak na pierwszy rzut oka stwierdziłem, człowiek pochodzący niewątpliwie z lepszej sfery, nie zaszczycił mnie odpowiedzią, ale schwyciwszy krzesło, postawił je tuż przede mną i usiadł na nim okrakiem, wciąż przenikliwie patrząc mi w oczy. — Zdaje się, że pan za wszelką cenę chce mnie rozśmieszyć — powiedziałem żartobliwie, nie zwykłem bowiem obrażać się łatwo i tracę równowagę dopiero, gdy mocno mi ktoś dopiecze. — Ale skądże, nic podobnego — rzekł nieznajomy, zdejmując kapelusz i rzucając go niedbale na podłogę — zdaje się, że nazwisko pana brzmi Rover ? — Tak jest — odparłem — do pańskich usług.— — A! Właśnie! zatem imię Ralf, nazwisko Ro-ver. Świetnie. Poza tym skończył pan wczoraj dwadzieścia dwa lata, o ile mnie pamięć nie myli. — Rzeczywiście, obchodziłem wczoraj dwudziestą drugą rocznicę urodzin. Zdaje się, że wie pan znacznie więcej o moim życiu niż ja o pańskim. Ale..., czy panu słabo...! — krzyknąłem zaniepokojony, spostrzegłszy, że nieznajomy V gwałtownie poczerwieniał i schwycił się za boki. — Ależ nic podobnego, czuję się doskonale — odpowiedział gość, przybierając z miejsca niezwykle poważny wyraz twarzy. — O ile sobie przypominam, to mieszkał pan kiedyś na wyspie koralowej na Oceanie Spokojnym. — Rzeczywiście — odparłem zdumiony. — Był pan wtedy żółtodziobem — ciągnął nieznajomy — no i, zdaje się, niewiele się pan od tego czasu zmienił. — Panie, proszę się liczyć ze słowami — zawołałem, wytrącony na koniec z równowagi. — Jak to, Ralfie — krzyknął gość, zrywając się nagle i przewracając krzesło — czy naprawdę tak się zmieniłem, że nie poznajesz swego starego przyjaciela — Piotrusia? Wzruszenie zaparło mi dech. — Piotrusiu! Kochany Piotrusiu! — zawołałem z radością. I chociaż nie jestem skłonny do gwałtownego okazywania swych uczuć, to jednak muszę przyznać, że na widok ogorzałej twarzy wiernego przyjaciela zupełnie straciłem panowanie nad sobą. Chwyciłem Piotrusia w ramiona i czule począłem go ściskać. — A teraz, mój drogi — rzekł Piotruś — postaraj się uspokoić trochę, skup uwagę i posłuchaj 8 mnie uważnie. Zamierzam pozostać tu dwa czy trzy dni, tak że zdążymy się sobą nacieszyć. Przede wszystkim chciałem się zobaczyć z tobą, ale i inna sprawa sprowadziła mnie tutaj. Mam dla ciebie niezwykłą propozycję, więc, o ile chcesz się o wszystkim dowiedzieć, siedź cicho i nie przerywaj. Posłusznie usiadłem i starałem się ochłonąć ze wzruszenia, ale przybycie Piotrusia tak mną wstrząsnęło, że z trudem tylko zdołałem skupić uwagę. Zwłaszcza że mój przyjaciel mówił bardzo szybko i często sobie przerywał, żeby rzucić mi jakieś pytanie lub też wyjaśnić jakąś kwestię. — Widzisz, mój kochany — zaczął Piotruś — chcę, żebyś ze mną pojechał do... Ale, ale, zupełnie zapomniałem, czym się teraz zajmujesz, czy jesteś prawnikiem, lekarzem? — Jestem przyrodnikiem. — Kim? — Przyrodnikiem. — Kochany Ralfie, czy ta choroba długo cię już dręczy? — O! tak — odparłem, śmiejąc się — choruję na nią od dzieciństwa, w mniejszym lub większym stopniu. — Tak też myślałem — rzekł Piotruś, surowo potrząsając głową — zresztą widziałem prze- u cięż rozwój tej choroby, kiedyśmy mieszkali na koralowej wyspie. Niezbyt to intratny zawód... — Rzeczywiście, ale zajmuję się nim po amatorsku. Ojciec pozostawił mi niewielką schedę, która przynosi mi 300 funtów rocznie. Wystarcza to na utrzymanie, ale ponieważ wstrętny mi jest żywot próżniaka, zabrałem się do swych ulubionych studiów. Mogę się też pochwalić kilku dość poważnymi odkryciami naukowymi. Czas spędzam przeważnie na odbywaniu wycieczek naukowych po kraju i zasilaniu artykułami pism przyrodniczych. Zauważyłem, że w międzyczasie na twarzy Piotrusia pojawiła się cała gama najrozmaitszych uczuć, w końcu zaś uśmiechnął się radośnie i rzekł: — Prawdziwy z ciebie fenomen, Ralfie. — Być może — odpowiedziałem skromnie — ale zostawmy teraz tę kwestię w spokoju; przypomnę ci, żeś mi jeszcze nie powiedział, dokąd się wybierasz. — Zamierzam właśnie — rzekł wolno Piotruś, patrząc na mnie przenikliwym wzrokiem — zamierzam wyruszyć na łowy do..., ale czekaj chwilę, przecież chyba nie wiesz o tym, że jestem myśliwym, i to dość sławnym nawet. — Istotnie, nic o tym nie wiedziałem. Tak jesteś zajęty tymi planami i propozycjami, że nie io powiedziałeś mi dotąd, gdzieś był i coś robił w ciągu ostatnich sześciu lat. I ani razu nie napisałeś do mnie przez cały ten czas. Obawiałem się już, żeś umarł. — A czy przynajmniej nosiłeś po mnie żałobę? — Oczywiście, że nie... — Ładny z ciebie ptaszek! Nie nosić żałoby po śmierci najwierniejszego swego przyjaciela! Ale żarty na bok! Nie mogłem przecież pisać do ciebie, nie znając adresu. Tylko przypadek sprawił, że cię wreszcie odnalazłem. Siedziałem właśnie w restauracji w pobliskim hotelu, gdy ktoś się odzywa: „Ralf Rover, mój przyjaciel...". Od tego też pana dowiedziałem się o twoim adresie. Ale z Jackiem korespondowałem przez cały czas, od chwili naszego rozstania w Dover. — Jak to, z Jackiem! Z Jackiem Martin? — zawołałem wzruszony, słysząc imię drogiego mi przyjaciela. — Czy Jacek żyje? — Tak mi się zdaje... Mieszka w północnej Anglii, ale szczęśliwym zbiegiem okoliczności znajduje się w tej chwili w pobliskim miasteczku. Czy i z nim przez cały ten czas nie spotkałeś się, Ralfie? — Ani razu. Rozstając się w Dover, zrobiliśmy fatalne głupstwo. Oto zapomnieliśmy wy- li mienić swoje adresy, tak że później nie mogliśmy się skomunikować. I na próżno starałem się dowiedzieć czegoś o was. — Myślałeś więc, że po prostu umarliśmy... I mimo to nie nosiłeś po nas żałoby... Bardzo to nieładnie z twojej strony! — Ale opowiedz mi, mój drogi, o Jacku! — zawołałem zniecierpliwiony, chcąc dowiedzieć się więcej o swym starym koledze. — Poczekaj chwilę. Przede wszystkim skończmy przerwaną rozmowę. Otóż powiedziałem ci już, że jestem znakomitym myśliwym. Jako porucznik marynarki wojennej zwiedziłem cały świat: walczyłem z Kaframi i Chińczykami, brałem udział w wyprawie karnej przeciw buntownikom w Indiach, polowałem na słonie, strzelałem do tygrysów w dżunglach, polowałem na lwy w Kraju Przylądkowym, zaś na wieloryby na morzach polarnych. Cud prawdziwy, że dotychczas uniknąłem śmierci. Ale jest jeszcze zwierzę, którego dotąd nie widziałem i postanowiłem na nie zapolować... — Dobrze — przerwałem — ale coś miał na myśli, mówiąc, że byłeś porucznikiem marynarki wojennej ? — Byłem, bo tydzień temu podałem się do dymisji. Dość już mam morza, a cenię je tylko ja- 12 ko środek dostania się do innych krajów. Wiadomo ci pewnie, że ostatnio umarł mój stryj, którego zresztą nigdy nie widziałem, i pozostawił mi w spadku olbrzymią fortunę. Jestem niezależny, bo majątek przynosi mi kilka tysięcy funtów rocznego dochodu. Postanowiłem więc udać się na daleką ekspedycję myśliwską. I co na to powiesz, Ralfie? — Przecież nie powiedziałeś mi jeszcze, do jakiej części świata chcesz wyruszyć i na jakie to zwierzę chcesz zapolować? — Wyruszam do Afryki, żeby zapolować na goryle — zawołał z entuzjazmem Piotruś — z pewnością nieraz już słyszałeś o tej potwornej małpie. Postanowiłem sprawdzić prawdziwość historii, opowiadanych o tym małpoludzie przez Murzynów afrykańskich. Albo uda mi się zastrzelić kilka okazów tej mitycznej małpy, albo też rozwieje się legenda o istnieniu tego zwierzęcia. Koniecznie musisz ze mną pojechać na tę wyprawę, przecież to dla ciebie nie lada gratka... Postanowiłem, że Jacek z nami się uda; i znów, jak za dawnych, dobrych czasów, będziemy przebiegać dzikie lasy, i znów... — Czekaj, Piotrusiu — wtrąciłem — ale skąd wiesz, że Jacek zgodzi się wziąć udział w wyprawie? 13 — Skąd wiem? To intuicja. Jeszcze dzisiaj do niego napiszę. Dostanie list jutro z rana, tak że zdąży tu na drugą, po czym zaraz weźmiemy się do przygotowań do podróży. A teraz daj mi kawałek papieru i pióro. Uwaga, zaczynamy. „Kochany Jacku!" — a może to zanadto czule, gotów pomyśleć, że to list od jakiejś znajomej..., ale trudno, nie da się to już zmienić, więc piszmy dalej. „Jestem tutaj razem z Ralfem!! Nareszcie go wytropiłem. Natychmiast przyjeżdżaj. Niezwykle ważna sprawa. Oddany Ci Piotruś Gay". Jak myślisz Ralfie, czy to poskutkuje? — Tak mi się zdaje — odparłem, śmiejąc się. — Zatem trzeba to natychmiast wysłać — zawołał, rzucił się ku drzwiom, otworzył je z klucza i wypadł z pokoju. W tejże chwili rozległ się przeraźliwy krzyk, a po nim łoskot padającego ciała. Piotruś, wybiegłszy na korytarz, natknął się na Agnieszkę, powodując groźną katastrofę. Przerażony, mój przyjaciel delikatnie podniósł staruszkę i wprowadziwszy ją do pokoju, usadowił w fotelu. — Wszystko przez ten mój głupi pośpiech — zawołał — lękam się, że Agnieszka bardzo się potłukła. ...; — Tak, potłukła... — zajęczała staruszka — 14 zabił mnie ten zbereźnik! Ot, co! O, moja biedna głowa! Zorientowałem się po tonie, że Agnieszka więcej się przestraszyła, niż potłukła. I rzeczywiście, dzięki troskliwym zabiegom skruszonego Piotrusia, staruszka po chwili oświadczyła, że jej lepiej i że się tylko „troszeczkę przelękła". Po czym, zupełnie już przebłagana, wyraziła gotowość zaniesienia listu na pocztę, mimo że Piotruś nie chciał o tym słyszeć. Ostatecznie postawiła na swoim i wyszła z pokoju z listem w ręku. Resztę wieczoru spędziliśmy na przypominaniu sobie wspólnie przeżytych przygód, dużo też mówiliśmy o Jacku, planując, że nazajutrz udamy się na stację dyliżansów, by oczekiwać jego przybycia. Nie spodziewaliśmy się jednak, że plany nasze zostaną gruntownie pokrzyżowane. Nazajutrz o drugiej znajdowaliśmy się już na stacji. Dyliżans spóźnił się mocno, jak to zwykle bywa w takich wypadkach. Skoro pojazd zatrzymał się przed drzwiami oberży, Piotruś zawołał rozczarowany: — Nie ma go! Ten tłusty młodzik na tylnym siedzeniu, to z pewnością nie Jacek. Poza tym zaś widzę tylko jakiegoś brodatego olbrzyma, siedzącego na koźle, a za nim siedzi jakiś tęgi staruszek w okularach. Ach! To okropne! 15 Chociaż sam mocno byłem rozczarowany, to jednak z trudem tylko zdołałem powstrzymać się od uśmiechu, widząc jak żałosną minę przybrał mój towarzysz. Chciałem właśnie pocieszyć Piotrusia, gdy zauważyłem, że do olbrzyma z czarną brodą zbliżyła się jedna z nowo przybyłych, staruszka z niebieskim zawiniątkiem w ręku, i grzecznie spytała, czy nie mógłby jej wskazać drogi do Białego Domu. — Niestety — odpowiedział pospiesznie nieznajomy — i ja jestem nietutejszy. Usłyszawszy to, staruszka zwróciła się do Piotrusia z tą samą prośbą, lecz ten odparł jej ostro: — Jak mogę pani wskazać Biały Dom, kiedy w tym miasteczku przynajmniej połowa domów jest, a raczej kiedyś była pomalowana na biało — po czym odwrócił się na pięcie. — Z przyjemnością wskażę pani drogę — zawołałem, chcąc zatuszować efekt niegrzecznego wystąpienia mego przyjaciela. — O! Bardzo panu dziękuję — zawołała uradowana staruszka — szczęście, że udało mi się znaleźć przynajmniej jednego uprzejmego człowieka w tym mieście. — Właśnie idę w tym kierunku i będę móg! panią zaprowadzić — dodałem. - A proszę pana — rzekł nieznajomy kolos 16 zbliżając się do mnie w chwili, gdy zabierałem się już do odejścia — czy nie mógłby mi pan wskazać jakiegoś dobrego hotelu? Odpowiedziałem, że chętnie służę pomocą i że, jeśli zechce się z nami udać, wskażę mu dobry hotel, mieszczący się niedaleko Białego Domu. Po czym ofiarowałem ramię staruszce i ruszyliśmy w drogę. — Jak to — szepnął Piotruś — czy naprawdę chcesz zabrać ze sobą tego wstrętnego goryla? — Naprawdę — odpowiedziałem, śmiejąc się, i ruszyłem przodem. Zaraz też wszcząłem rozmowę ze swą towarzyszką. Również i „goryl" starał się przejednać Piotrusia, lecz, otrzymawszy kilka gniewnych odpowiedzi, zrezygnował z zamiaru. Po kilku jednak minutach usłyszałem za sobą głośną rozmowę, a po chwili rozległ się krzyk. Spiesznie się odwróciłem i ujrzałem, że Piotruś szamocze się w potężnych ramionach „goryla". Przerażony tym niezwykłym widowiskiem, chwyciłem parasolkę staruszki jako jedyny znajdujący się pod ręką oręż i ruszyłem na pomoc. — Jacku, czy to możliwe? — wołał Piotruś. — Zdaje się... — odparł „goryl" — Ralfie, co słychać, drogi przyjacielu? Przyznam się, że zdębiałem. Myślałem, że to 2 — Łowcy goryli 17 sen chyba. I nie potrafię zdać sobie sprawy z tego, co działo się przez następne kilka minut. Przypominam sobie tylko, że słyszałem, jak staruszka przeraźliwie krzyczała, wzywając pomocy i pomstując na złodziei, którzy ją okradli... Zresztą nigdy już biednej staruszki nie spotkałem, uważałem jednak za swój obowiązek odnieść parasolkę do Białego Domu. Stopniowo ochłonęliśmy ze wzruszenia i uspokoiliśmy się nieco. — W jaki sposób udało ci się nas poznać? — dziwił się Piotruś, gdyśmy spieszyli do domu, zapomniawszy o nieszczęśliwej staruszce. — Przecież poznałem was od chwili, gdy tylko was spostrzegłem. Ralf może się trochę zmienił, ale twój nosek, Piotrusiu, poznałbym na milę... — A ja cię nie poznałem — odrzekł urażony Piotruś — ale teraz to z pewnością nigdy cię nie zapomnę. Trudno by zresztą nie poznać takiego brodatego kozaka! — Cóż zrobić, wierzcie mi, że wbrew własnej chęci wyrosłem na takiego olbrzyma, ale, zdaje się, już nie rosnę.... — Najwyższy czas — zauważył uszczypliwie Piotruś. Rzeczywiście, wzrost Jacka przedstawiał się imponująco, mimo to jednak nasz przyjaciel wy- 18 glądał bardzo zgrabnie, co rzadko idzie w parze z atletyczną budową. Mierzył z górą sześć stóp i dwa cale wysokości, lecz jego ciało zachowało doskonałość proporcji, tak że z daleka wcale nie wyglądał na olbrzyma. Twarz miał zasłoniętą do połowy przez gęstą czarną brodę i wąsy, tak że wyglądał raczej na skandynawskiego wikinga niż na współczesnego dżentelmena. Tymczasem, zanim jeszcze dotarliśmy do domu, Piotruś pospiesznie wyłożył swój plan, czym początkowo bardzo Jacka rozśmieszył. Po chwili jednak „goryl" spoważniał i rzekł wolno: — Doskonale, bardzo mi się to podoba. Jadę z tobą. — Wiedziałem o tym — zawołał Piotruś, ściskając porywczo dłoń Jacka — teraz nie ma najmniejszej wątpliwości, że upolujemy goryla. Ubierzemy cię w futro niedźwiedzie, zamiast ogona przywiążemy ci damskie boa i wyślemy do lasu. Małpy wezmą cię z daleka za krewnego, tymczasem ja wynurzę się z krzaków, cel! pal! I kładę małpoluda trupem... A widzisz... A Ralf też się zgodził jechać z nami — dodał rozpromieniony Piotruś. — Ależ nic podobnego — zawołałem — przecież słyszałem tylko twoją propozycję, a nie dałem ci jeszcze odpowiedzi. 2* 19 — Czy to nie wychodzi na jedno? Dziwię się, Ralfie, że uciekasz się do tak niegodnych wykrętów... Tak, tak, śmiej się, ale stwierdzam, że przyrzekłeś jechać z nami do Afryki, i tak też się stanie! Kwestia zatem była rozstrzygnięta... I rzeczywiście po upływie dwóch tygodni wszyscy trzej znajdowaliśmy się w drodze do Czarnego Lądu. ¦ ROZDZIAŁ DRUGI Życie w puszczy PEWNEGO pięknego wieczoru, mniej więcej w sześć tygodni po opisanych uprzednio zdarzeniach, zadałem sam sobie pytanie: „Czy to możliwe, że naprawdę jesteśmy już w Afryce?". — Tak, tak, mój drogi, nie ma wątpliwości — odezwał się nagle Piotruś, a Jacek wybuchnął śmiechem. — Musisz się koniecznie odzwyczaić od myślenia na głos — dodał mój złośliwy przyjaciel. Nic nie odpowiedziałem na ten przytyk i zwróciłem całą uwagę na niezwykłe otoczenie, wśród którego znajdowaliśmy się właśnie. Leżeliśmy dokoła olbrzymiego ogniska, rozpalonego w sercu puszczy. Otaczały nas wysmukłe palmy, ozdobione pióropuszem szerokich liści. Grube i chropowate pnącza, splecione w nieprzeniknioną gęstwinę, zakrywały konary i pnie SI drzew i sprawiały wrażenie na wpół przezroczystej i przecudnej tkaniny, otaczającej jakąś dziką sylwetkę. — Ciekaw jestem — odezwał się Piotruś — czy zdążymy na czas do wioski murzyńskiej, żeby wziąć udział w polowaniu na słonie ? — Z całą pewnością — odpowiedziałem — szkoda tylko, że nasza dzisiejsza wyprawa nie powiodła się jakoś... — Nic dziwnego — przekomarzał się Piotruś — przecież w tym lesie, póki świat światem, nie postała noga goryla... Po chwili jednak humor mocno się nam popsuł. Powietrze zatrzęsło się od groźnego ryku jakiegoś zwierzęcia. Skoczyliśmy na równe nogi, odwiedliśmy kurki u strzelb i dygocząc skupiliśmy się przy ognisku. — Niedobrze, chłopcy — odezwał się po chwiU Piotruś — zapomnieliśmy o radzie trapera, który polecił nam rozpalić dwa ogniska. Wzięliśmy się żywo do roboty i narąbaliśmy stos drzewa, dostateczny do utrzymania dwóch ognisk przez całą noc, po czym rozpaliliśmy drugie ognisko w odległości kilku metrów od pierwszego. Piotruś miał czuwać i podsycać ogień, my dwaj zaś, ułożywszy się między ogniskami, zapadliśmy po chwili w głęboki sen. Obudziło mnie szarpnięcie za rękę. Otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą twarz Piotrusia. — Wstawaj, Ralfie, spałeś jak zabity przez dwie godziny, teraz na ciebie kolej czuwać nad naszym bezpieczeństwem. Chociaż niewyspany, wstałem posłusznie i ustąpiłem miejsca przy ognisku Piotrusiowi, który od razu zapadł w głęboki sen. Obejrzawszy dokładnie strzelbę, oparłem się o pień palmy, usiłując za wszelką cenę przezwyciężyć senność. Po chwili dorzuciłem drew do ognia. Zupełnie odruchowo położyłem na ziemi strzelbę, usiadłem i oparłem się plecami o drzewo. Nie upłynęło więcej niż dwie minuty, gdy poczułem, że głowa dziwnie mi opada na piersi. Z najwyższym wysiłkiem ocknąłem się z drzemki. — Wstyd, Ralfie — szepnąłem sam do siebie — zasnąć na posterunku! Próżne jednak były wysiłki, bo za chwilę znów poczułem ogarniającą mnie senność, powieki same się przymknęły, a ja zrezygnowałem ostatecznie z walki. Nie wiem, jak długo spałem, ale obudziło mnie tak przerażające wycie, że poczułem, że krew krzepnie mi w żyłach. Łatwo można wyobrazić sobie moją rozpacz, gdy stwierdziłem, że znikła leżąca obok mnie strzelba. 23 Skoczyłem do ogniska i porwawszy płonącą gałąź, zwróciłem oczy w kierunku, skąd doszło mnie wycie. Ale jedyną żywą istotą, jaką ujrzałem, był Piotruś, który trzymał w ręku moją strzelbę i śmiał się do rozpuku. — Co to ma właściwie znaczyć? — zapytałem zdumiony. — Ładny z ciebie strażnik — zawołał Piotruś — przecież cudem uniknęliśmy pożarcia przez dzikie zwierzęta; ogień doszczętnie wygasł, a ty spałeś jak zabity. — Ale niepotrzebnie mnie przeraziłeś. Niejednego już takie głupie żarty doprowadziły do szaleństwa. — Wiem o tym doskonale — odpowiedział Piotruś — ale przede wszystkim chciałem cię ukarać, a poza tym dać nauczkę na przyszłość. — Piotruś ma rację — zakończył nasz spór Jacek — chociaż osobiście nie mam do ciebie urazy, dzięki bowiem twojej zbrodni porządnie się wyspałem. A teraz do roboty, przyjaciele, musimy zaraz ruszyć w drogę. I chociaż moi przyjaciele potraktowali ten wypadek raczej żartobliwie, przyznać muszę, że ja sam mocno byłem przygnębiony, zwłaszcza S4 gdy uprzytomniłem sobie, jak okropne mogły być następstwa mego niedbalstwa. Szybko przyrządziliśmy śniadanie, na które złożyła się herbata, twarde suchary i pieczeń z małpy. Chociaż mięso to wcale nie jest niesmaczne, to jednak z trudem zmusiliśmy się do zjedzenia go. Trzeba bowiem wiedzieć, że zabita i upieczona małpa mocno przypomina małe dziecko. Nie mieliśmy jednak innego wyjścia, gdyż wyruszywszy na tę kilkudniową wyprawę, nie wzięliśmy ze sobą większych zapasów, licząc na swoje strzelby. Podczas gdy tak smacznie pokrzepialiśmy się po pełnej wrażeń nocy, pozwolę sobie pokrótce opowiedzieć czytelnikowi przebieg naszej podróży. Otóż wsiedliśmy na statek w Liverpoolu. Przybiwszy do zachodnich wybrzeży Afryki, szczęśliwie natrafiliśmy na gotującą się właśnie do odjazdu wyprawę handlową, pozostającą pod kierownictwem kupca portugalskiego. Mówił on trochę po angielsku; postanowiliśmy zatem przyłączyć się do ekspedycji i towarzyszyć jej przez dłuższy czas, żeby w ten sposób zapoznać się z narzeczem krajowców. Kupiec obiecał nam też wystarać się o przewodnika, który by doprowadził nas do okolic zamieszkanych przez goryle. Konieczne to było z tego względu, że plemiona murzyńskie zamieszkałe w głębi kraju patrzą 85 bardzo niechętnym okiem na białych zjawiających się na ich terytorium. Obawiają się bowiem, że biali przybysze chcą im odebrać monopol na handel z dalej w głąb lądu zamieszkałymi plemionami, dostarczającymi za ich pośrednictwem kość słoniową, barwniki i kauczuk kupcom przybijającym do wybrzeży afrykańskich. Rozumie się samo przez się, że w tych warunkach groziłaby nam pewna śmierć, gdybyśmy nie potrafili krajowcom wytłumaczyć przyczyn, które nas sprowadzają do ich kraju. Postanowiliśmy zatem, że przy rozstaniu z Portugalczykiem weźmiemy przewodnika z plemienia, na którego terytorium będziemy się wówczas znajdować. Chwila ta właśnie nadeszła. Poprzedniego dnia przybyliśmy do wioski murzyńskiej, której król bardzo przyjaźnie nas przyjął. Zaraz po przybyciu usłyszeliśmy tyle niezwykłych opowieści o gorylach, że za moją radą postanowiliśmy wyruszyć na jednodniową wycieczkę w dżunglę, żeby zetknąć się z małpami i naocznie przekonać się o prawdziwości niesamowitych historii. Niestety, wyprawa, tak jak to już czytelnik miał możność się przekonać, zawiodła nasze oczekiwania i nie przyniosła pożądanych rezultatów. Zjadłszy śniadanie, spakowaliśmy rzeczy, rozdzieliwszy je na trzy części, po czym ruszyliśmy 86 w drogę ku wiosce murzyńskiej. Oczywiście, Jackowi przypadła w udziale najcięższa paczka. Posuwaliśmy się raźno naprzód i wkrótce potoczyła się ożywiona rozmowa. Nie obeszło się też bez scysji, tym razem między Piotrusiem i Jackiem. Pokłócone strony rychło się jednak pogodziły. W drodze Piotruś spostrzegł jakieś dziwaczne drzewo i zwrócił się po informacje do mnie jako do przyrodnika. — Niestety, nie potrafię ci tego powiedzieć — odparłem. Drzewo było dosłownie obwieszone pękami wielkich, szkarłatnych owoców, które w promieniach słońca wyglądały, jak jakieś drogocenne kamienie, skrzące się wśród gęstej zieloności. Kilka małp i cała masa papug spoglądały na nas poprzez gałęzie. — Apetyczny wygląd mają te owoce — zauważył Jacek. — Może byś się tak wdrapał na drzewo, Piotrusiu, i zrzucił trochę tych owoców? — Ralfie — rzekł Piotruś, udając, że nie słyszał słów Jacka — przecież jako przyrodnik znasz chyba zwyczaje małp? Może byś tak praktycznie zużytkował swoje wiadomości? — Istotnie, znam trochę zwyczaje małp, ale 2? nie zdaję sobie sprawy z tego, jak można by je wykorzystać w tej chwili. — To dziwne. Czyś był kiedyś w ogrodzie zoologicznym ? — Oczywiście — odpowiedziałem urażony. — Zatem na pewno zauważyłeś, że niektóre gatunki małp zwykły przedrzeźniać obserwujących je ludzi. — Więc co z tego — rzekłem zaintrygowany. — Zaraz zobaczysz. O! Widzisz, tam wisi przepyszne grono owoców, obok zaś siedzi małpa. A teraz uważaj! I zbliżywszy się ku gałęzi, na której siedziało zwierzę, Piotruś zawołał gniewnym głosem: — O-o-o-o!! — O-o-o-ooo!! — odpowiedziała małpa, wyciągnąwszy szyję i przyglądając się intruzowi zdumionym i zarazem gniewnym wzrokiem. — O-o-o-o!!!! — ryknął Piotruś. Małpa wydała przeraźliwy wrzask, ze wściekłością wyszczerzyła zęby, spojrzała na wroga szatańskim wzrokiem i chwyciwszy oburącz za gałąź, zaczęła nią gwałtownie potrząsać. Na ziemię spadło nie tylko to grono, do którego chcieliśmy się dostać, ale posypał się na nas prawdziwy grad owoców. Jeden z tych pocisków trafił Jacka i, rozprysnąwszy się, pokrył jego twarz war- 28 stwą szkarłatnego miąższu i soku. Tymczasem zaś małpy i papugi uciekły w popłochu, wydając okrzyki trwogi i wściekłości. — Widzisz, jaki ze mnie pomysłowy człowiek — zauważył Piotruś, zabierając się do skosztowania owocu — wiedza to potęga! Świetne są te owoce! A czy nadają się też jako pomada do włosów, co, Jacku? — A, świetnie — odpowiedział zagadnięty — ale ja osobiście nie jestem zwolennikiem pomady, wolę więc umyć twarz. — Iz tymi słowy skierował się nad brzeg pobliskiego strumyka, by doprowadzić do porządku zaniedbaną nieco toaletę. Tymczasem i ja skosztowałem jednego z owoców i stwierdziłem, że Piotruś wcale nie przesadził, zachwycając się jego smakiem. Nagle z gęstwiny wypadło stadko ślicznych ga-zel, lecz sanim zdążyliśmy chwycić za broń, zwierzęta znikły już w gęstych zaroślach. Piotruś wypalił raz na oślep, jednak bez rezultatu. Tymczasem nadszedł Jacek i wyrzucaliśmy sobie, że nie mieliśmy broni w pogotowiu, gdy nagle doszedł nas dziwny odgłos. Pochwyciliśmy strzelby, nadsłuchując uważnie. Dźwięk zbliżał się szybko. Był to tępy, dudniący ryk, który to brzmiał jak; odległy grzmot, to znów przypominał krzyk rozwścieczonego bólem zwierzęcia. Wkrót- 29 ?? usłyszeliśmy trzask łamanych gałęzi i ciężkie dudnienie kopyt bijących o murawę. Instynktownie schroniliśmy się za drzewami, czując, że w razie niebezpieczeństwa pnie palm stanowić będą pewną obronę. Nie umieliśmy odróżnić zwierzęcia wydającego owe straszne ryki, wkrótce jednak zorientowaliśmy się, że pędzi ono na oślep, gnane strachem, który wyraźnie dawał się odczuć w bolesnych jękach. Tuż przed nami leżała obszerna polanka. Z coraz to donośniejszego ryku zwierzęcia zorientowaliśmy się, że pędzi w naszym kierunku. I rzeczywiście, za chwilę rozchyliły się z trzaskiem otaczające polankę krzaki. Dziki bawół wynurzył się z zarośli i oszalały z bólu ruszył w poprzek polanki. U szyi zwierzęcia wisiał, wpiwszy się zębami i pazurami, potężny lampart. Na próżno bawół miotał się i rzucał, to pędził jak wicher, to znów tak gwałtownie zwalniał pęd, że spod kopyt wystrzeliwały kawały murawy. Na próżno stawał dęba i rzucał się zrozpaczony na ziemię, by za chwilę znów rozpocząć szaleńczą ucieczkę. Ale żaden wysiłek nie był w stanie uwolnić nieszczęsnego zwierzęcia od fatalnego brzemienia, a lampart ani trochę nie zwolnił siły śmiertelnego uścisku. Widząc, że bawół biegnie w naszym kierunku, ?? postanowiliśmy skrócić jego cierpienia. Gdy zwierzę zbliżyło się na odległość kilkunastu metrów, Jacek podniósł strzelbę. I ja przygotowałem się do strzału, chociaż muszę przyznać, że tak byłem wstrząśnięty całą tą sceną, że nie mogłem się zdecydować, czy mam wziąć na cel bawołu, czy też lamparta. O ?? mogę sobie przypomnieć, rozumowałem w ten sposób: „ Jeśli zastrzelę lamparta, to ucieknie nam bawół, jeśli zaś zabiję bawołu, to umknie lampart". Nie wpadło mi w tym krytycznym momencie na myśl, że przecież jednym strzałem z dwururki mogę ubić lamparta, drugim zaś bawołu. Tym bardziej zaś nie pomyślałem o tym, że w ogóle mogę chybić. Tymczasem Jacek wystrzelił z obu luf, raz po raz. Bawół potknął się i runął na kolana. Dla pewności i ja wziąłem go na cel i wypaliłem równocześnie z obu luf. W tejże chwili bawół z okropnym rykiem podniósł się na nogi i przez chwilę stał niezdecydowany, przyglądając się nowym wrogom. Lampart tymczasem znikł nam z oczu. Nagle usłyszałem okrzyk złości, i odwróciwszy się, spostrzegłem, że Piotruś stara się gwałtownie wydostać z oplątujących go zwojów lian, które obficie występują w niektórych lasach Afryki, czyniąc je prawie nie do przebycia. Zdaje się, że Piotruś, który, podobnie jak i my, gotował się do 31 strzału, zauważył, że dzieli go od zwierzęcia gęsta zasłona pnączy, uniemożliwiająca dokładne wycelowanie. Chcąc przedostać się na otwartą przestrzeń, tak niefortunnie uwikłał się w zwoje roślin, że w żaden sposób nie mógł się z nich wyplątać. Gwałtowne ruchy Piotrusia ściągnęły nań uwagę bawołu, który ze spuszczoną głową runął prosto na naszego przyjaciela. Nie potrafię oddać przerażenia, jakie mnie ogarnęło, gdym zauważył, jaki los grozi nieszczęśliwemu. Tymczasem bawół z płonącymi oczyma i krwawą pianą toczącą się z pyska przedzierał się przez gęstwinę, miażdżąc krzewy i liany z taką łatwością, jak gdyby miał do czynienia ze źdźbłami traw. Mgła przesłoniła mi oczy. Starałem się naładować strzelbę, ale drżąca dłoń odmówiła posłuszeństwa. Czułem, że z chęcią oddałbym własne życie w zamian za możność uratowania przyjaciela. Jacek zaś, nie próbując nawet powtórnie naładować broni, wydał ogłuszający krzyk i skoczył jak tygrys w kierunku Piotrusia. Zaświtał we mnie promyk nadziei, gdy spostrzegłem herkule-sową postać olbrzyma — zdawało mi się, że żadna żyjąca istota nie potrafi oprzeć się szaleńczemu atakowi takiego kolosa. Od razu się jednak zorien- 32 towałem, że Jacek w żadnym wypadku nie zdąży na czas. Straciwszy już nadzieję, spojrzałem z rozpaczą na Piotrusia. Ten, nie tracąc przytomności umysłu, zaprzestał jałowego szarpania się z otaczającymi go splotami pnączy i przygotowawszy broń do strzału, oczekiwał z zimną krwią ataku zwierzęcia. Za chwilę bawół znalazł się tuż przed Piotrusiem; jeszcze jeden skok i Piotruś zginie. Ale bawół, na szczęście, nie zrobił już tego skoku — przyjaciel nasz wypalił prosto w czaszkę rozjuszonego zwierzęcia, które zachwiało się i dosłownie padło mu do nóg. Na próżno starałbym się tu opisać naszą radość; z uniesieniem po wielekroć ściskaliśmy i całowaliśmy uratowanego. Z trudem wydostaliśmy go z pułapki, w którą się tak niefortunnie zaplątał, i zabraliśmy się do obejrzenia zdobyczy. Z najwyższym jednak zdumieniem odkryliśmy, że tylko trzy kule dosięgły bawołu. Co do mnie, byłem przekonany, że oba moje strzały, wymierzone w czoło, trafiy zwierzę. Tymczasem jednak w głowie naszego trofeum tkwiła jedna tylko kula, i to z pewnością pochodząca ze strzelby Piotrusia, bo sierść dookoła rany była osmolona — z tak niewielkiej odległości oddany został strzał. Pozostałe dwie kule tkwiły w dość dużym — Łowcy goryli 33 odstępie od siebie, jedna w łopatce, druga zaś w szyi bawołu. śmier- Obie te rany z pewności, ??I? telne, nie zdobi, jednak z m,e,sca położyć z™ ^^^idrosi-^donon,]^ skorośmy już nieco ochłonęli ze wzruszenra p^Jńam chyba podzielić sie zaszcz^em «-S bawołu, Piotruś bowiem wypahl tylko taz, ^"SŚ' z ch« zrzekłbym sie zaszczytu „a7wa korzy* ,o iednak chętnie ^ dział, kto to oddał te celne strzały - odpowiedz. lem_tp^epoci,gneU losy-zaproponował S który tymczasem, «WW^g obalonego drzew,, z dość żałosna mma oglądał tragiczny stan swojej garderoby. 1 E to by mm nie dało żadne, satysrakcp 0^;l2-t—t--baj.r, fih7my tylko za pierwszym s.rza,em, a spudłowa- liśmy za drugim. z ? _ A może też być, że ,eden z nas t afił zw tzę obu strzałami, drugi zaś w ogolę chybU Z cała zaś pewnością mogę stwierdzi, « celowa łem w łopatkę. 34 • ¦ ¦ !' — Ja zaś jestem pewny, że celowałem w czoło — odparłem. — Jeśli tak — zawołał Piotruś — to nie ulega wątpliwości, że oba strzały pochodzą z broni Jacka. Trudno, Ralfie, musisz zrezygnować z zaszczytu. — Ale dlaczego? — zapytałem, dotknięty trochę. -**• Przecież jeśli równocześnie oddałeś oba strzały z tak niewielkiej odległości, to utkwiłyby one tuż przy sobie, zaś znalezione kule są oddalone od siebie z górą o dwie stopy. Musiałem przyznać, że dużo było słuszności w tej uwadze, z trudem jednak przyszło mi zrzec się wszelkiego udziału w zabiciu bawołu. Z przygnębieniem też myślałem o swoim fatalnym zachowaniu się w czasie, gdy niezbędna była przecież najwyższa przytomność umysłu. Krążąc w mrocznym usposobieniu niedaleko miejsca, gdzie bawół otrzymał pierwszy postrzał, z poruszeniem spostrzegłem, że w odległości kilku metrów przylgnął do ziemi lampart, który nam przedtem tak nagle znikł z oczu. Z okrzykiem przerażenia odskoczyłem do miejsca, gdzie pozostawiłem strzelbę. W tejże chwili nadbiegli obaj moi przyjaciele z przygotowaną do strzału bronią. 3* 35 — Gdzie lampart? — krzyknęli zdyszani. — Tam, za tym krzakiem! Jacek skoczył naprzód. — Przecież to trup — zawołał, śmiejąc się głośno i ciągnąc zwierzę za ogon. — Tak, tak — dodał Piotruś — leży jak kamień. Hola! A co to? — dodał zdumiony. — Dostał dwie kulki w czoło! Hurra! Dawaj rękę, Ralfie! Niech cię uściskam, chłopie! Chybiłeś bawołu, a trafiłeś lamparta! I tak się też okazało. Choć zawiodło mnie oko, dopisało mi za to szczęście. . ¦ ROZDZIAŁ TRZECI Przygotowania do wielkich łowów ZDARŁSZY skórę z lamparta i wyciąwszy z bawołu tyle mięsa, ile tylko byliśmy w stanie unieść, ruszyliśmy szybkim krokiem w kierunku wioski murzyńskiej, chcąc sobie w ten sposób powetować stracony czas. Szliśmy w milczeniu, jeszcze raz przeżywając w myśli tak szczęśliwie zakończoną przygodę. Nagle Piotruś, który otwierał pochód, przeraźliwie wrzasnął i począł skakać i podrygiwać jak szalony. Chociaż nasz przyjaciel lubił pożartować, to jednak nigdy nie błaznował, toteż mocno mnie zaniepokoiło jego dziwaczne zachowanie. — Co się stało? — krzyknąłem przerażony. Zamiast odpowiedzi Piotruś skoczył jak oparzony i zaczął pospiesznie zdzierać z siebie odzież. Za chwilę i Jacek ryknął dziko i poszedł w śla- 37 dy Piotrusia. Przyszło mi na myśl, że widocznie ] zaatakowały ich zjadliwe mrówki, które w pewnych okolicach Afryki stają się prawdziwą plagą dla mieszkańców. Zaledwie jednak zorientowałem się co do przyczyn tajemniczego zachowania mych przyjaciół, gdy przyszło mi na własnej skórze przekonać się o słuszności tego domysłu. Mrówki dobrały się i do mnie, pokrywając mnie zwartą masą i gryząc boleśnie. Krzycząc, czym prędzej zrzuciłem z siebie ubranie, idąc za radą kupca portugalskiego, który uprzedzał nas, że jest to najlepszy sposób na uwolnienie się od żarłocznych napastników. Ubiegłszy spory szmat drogi, zostawiliśmy wreszcie mrówki za sobą. Zatrzymawszy się, zdjęliśmy resztę odzieży i wzięliśmy się do skrupulatnego oczyszczania jej z owadów. — Ohydne istoty — zajęczał Piotruś. — Ciekawą rzeczą byłoby zaobserwować spotkanie regularnej armii z tymi mrówkami. Pewny jestem, że najmężniejsze nawet wojsko poszłoby po chwili w rozsypkę. Chciałem coś na to odpowiedzieć, gdy z zarośli wynurzył się oddział Murzynów, na których czele kroczył nasz przyjaciel, Portugalczyk. Zawstydzeni, pospiesznie włożyliśmy ubrania, nie uniknęliśmy jednak śmiechu i szyderstw Mu- 38 rzynów, których mocno rozbawił fakt, że wbrew woli musieliśmy rozstać się z odzieżą, uważaną przez nich za niepotrzebny balast. — Myśleliśmy, żeście zbłądzili — rzekł kupiec — i nie mogłem sobie darować, że pozwoliłem wam udać się bez przewodnika w głąb puszczy, gdzie czyha przecież tyle niebezpieczeństw. Ale co tam niesiecie? Czy to jakieś mięso? Widzę, że wasze strzelby nie próżnowały! — Rzeczywiście, upolowaliśmy bawołu. Jeśli pan wyśle swych ludzi naszym śladem, to wrócą obładowani mięsem. Nieprzyzwyczajeni do dźwigania ciężarów, niewielką tylko część zdołaliśmy zabrać ze sobą. — Tym bardziej — dorzucił Piotruś — że koniecznie chcieliśmy wrócić na czas, żeby wziąć razem z wami udział w polowaniu na słonie. Ale nie słyszeliście jeszcze o naszym głównym trofeum. Rozwiąż, Ralfie, paczkę i pokaż swą zdobycz. Rzuciwszy tobół na ziemię, pokazałem kupcowi i Murzynom skórę lamparta. Wszyscy wydali entuzjastyczny okrzyk zachwytu. — Ma pan szczęście — rzekł Portugalczyk. — Nie co dzień trafia się taka piękna sztuka. A poza tym zdobył pan sobie sławę mężnego łowcy u Murzynów, którzy panicznie obawiają się 39 lampartów. Są to bowiem niezwykle dzikie zwierzęta. — Mówiąc szczerze, nie bardzo to zasłużona reputacja — odparłem — strzał bowiem trafił zwierzę zupełnie przypadkowo. — Przypadkowo czy też nie, mniejsza o to — uśmiechnął się kupiec — w każdym razie wieść o tym czynie rozejdzie się szeroko i daleko, zwłaszcza że Murzyni to urodzeni i niepoprawni kłamcy, postarają się więc upiększyć jeszcze pana czyn. Szybko posuwaliśmy się naprzód, spędzając czas na przyjemnej rozmowie, i zanim jeszcze zapadł mrok przybyliśmy do celu. Następnego ranka we wsi, a właściwie w siedzibie Jego Królewskiej Mości Dżambai, zapanował gorączkowy ruch. Gotowano się do wielkiego polowania na słonie. Myśliwi czyścili włócznie i stare strzelby; były to wyłącznie skałko wid, których wartość nie przekraczała paru złotych. Kobiety przygotowywały śniadanie, a dzieci bawiły się dookoła chat. Budynki te posiadały bardzo prostą konstrukcję — sklecone były z bambusów, poszycie miały z wielkich liści palmowych, z przodu zaś były otwarte. W ogóle potrzeby tubylców są bardzo nieskomplikowane; również proste jest samo 40 ' urządzenie tych chat. Noc spędziliśmy w wielkim budynku, stojącym obok rezydencji królewskiej. Moskity jednak tak nas dręczyły, że z utęsknieniem oczekiwaliśmy nadejścia dnia. Król zaprosił nas na śniadanie, toteż udaliśmy się do jego chaty. Gdyśmy weszli do środka, zastaliśmy tylko księżnę Oninga, która siedziała w królewskim fotelu i z rozkoszą kurzyła fajkę. Przygotowała już uprzednio śniadanie dla swych królewskich rodziców i dla nas, teraz zaś odpoczywała po pracy. — Wcześnie wzięłaś się do roboty, księżniczko — rzekł kupiec, gdyśmy weszli do chaty i rozsiedli się przy ognisku, bo ranek był chłodny. — Możemy się już zabrać do jedzenia — dodał Portugalczyk — czy król jest w domu? — Jest w lesie, ale niedługo wróci — odpowiedziała Oninga, po czym wstała i wytrząsnąwszy popiół z fajki wyszła z chaty. — To ci spokojna czarna piękność — zauważył złośliwie Piotruś — a czy widzieliście jej fryzurę ? Rzeczywiście, księżniczka uczesana była w dziwaczny, a nawet komiczny dla nas sposób. Kędzierzawe włosy zwinięte były na kształt kapelusza, z przodu zaś sterczał róg bawoli. Ręce 41 i nogi były ozdobione ciężkimi mosiężnymi pierścieniami. Zanim zdołaliśmy się podzielić wrażeniami, do I chaty wszedł Dżambai i przywitał się z każdym z osobna, pocierając nos o nos. Po tej ceremonii kazał podać śniadanie, które składało się z pieczonych i gotowanych bananów, orzechów ziemnych, pieczonej wieprzowiny i drobiu. Uciążliwy marsz, odbyty poprzedniego dnia, zaostrzył nam apetyty, toteż ze smakiem zjedliśmy śniadanie. — A teraz, drogi panie — zwrócił się Jacek do Portugalczyka — ponieważ wkrótce się rozstaniemy, zechciej porozumieć się z królem, żeby dostarczył nam tłumacza i kilku tragarzy. A czy słyszał pan coś o tym tubylcu, który, jak pan nam opowiadał, zna trochę język angielski? — Owszem, ma właśnie w tych dniach powrócić z wyprawy łowieckiej. Jest to również doskonały strzelec i nieoceniony towarzysz. Nazywa się Makaruru. Jeśli uda wam się pozyskać jego usługi, wielką z tego odniesiecie korzyść. — Dowiedz się więc pan u króla, czy możemy liczyć na tego przewodnika — rzekł Piotruś — rozumiemy bowiem doskonale, że nie uda nam się posunąć dalej bez dobrego tłumacza. Ku naszemu wielkiemu zadowoleniu król chętnie przystał na naszą propozycję. Jak zauważy- 42 liśmy, bardzo mu pochlebiał fakt, że zatrzymaliśmy się w jego wiosce, i chełpił się tym przed wodzami sąsiednich plemion, którzy przybyli obejrzeć „białych ludzi". — Całkowicie podbiliście serce króla — rzekł do nas kupiec. — Przede wszystkim zaś spodobała mu się wasza hojność, z jaką obdarzyliście go prezentami. Chętnie więc będzie wam służył wszystkim, czego tylko zapragniecie. Nie może tylko zrozumieć, jak warto było przedsięwziąć tak daleką podróż po prostu dla zapolowania na dzikie zwierzęta. „Jak to — zapytał mnie — czy twoi przyjaciele nie mają dosyć mięsa w swoim kraju, że aż tutaj muszą przybywać na łowy?" Starałem się wytłumaczyć mu, że polujecie tylko dla przyjemności, ale król z niedowierzaniem potrząsnął głową i zdaje mi się, że nie uwierzył mym słowom. Tymczasem król, wyszedłszy przed chatę, dał znak do wyruszenia na wyprawę. Cała ludność wioski ruszyła ku wybrzeżom rzeki, gdzie przygotowane już były czółna. Nagle podniosła się radosna wrzawa, z której rozróżnić mogliśmy okrzyki: „Makaruru!" „Makaruru!" Za chwilę podszedł do króla wysoki, atletycznie zbudowany Murzyn i rzucił mu do stóp skórę lamparta, tłum zaś wzniósł okrzyk radości na ten widok, tubylcy 43 bowiem uważają za czyn bohaterski ubicie lamparta. Przyglądając się z satysfakcją pociągającej sylwetce Murzyna, rzekłem do kupca: — Skąd Makaruru umie mówić po angielsku? — Spędził kilka lat na wybrzeżu w służbie u misjonarzy, a przez ten czas chodził do szkoły, gdzie z wielkim trudem nauczono go trochę angielszczyzny, geografii i arytmetyki. Wkrótce jednak sprzykrzył mu się pobyt u misjonarzy i Makaruru wrócił do ojczystego kraju — do swego plemienia. Jednak dzięki zdobytym wiadomościom zasłynął tu jako wróżbiarz i lekarz. W międzyczasie Makaruru zbliżył się ku nam i przywitał z kupcem, uścisnąwszy mu rękę na sposób europejski. Kupiec przedstawił go nam, a Murzyn łamaną angielszczyzną wyraził zgodę na naszą propozycję, by towarzyszyć wyprawie w charakterze tłumacza. Za chwilę Makaruru oddalił się, żeby przynieść strzelbę i włócznię, zamierzał bowiem przyłączyć się do naszej wyprawy, mimo że dopiero co wrócił z długiego i męczącego polowania. My zaś udaliśmy się nad rzekę i wsiedliśmy do przygotowanego dla nas czółna. Rzeka zaroiła się od małych łódek, które posuwały się bystro w górę rzeki, korzystając z tego, że prąd był w tym 44 miejscu powolny. Mieliśmy tylko kilka kilometrów podróżować wodą, gdyż miejsce, gdzie spodziewaliśmy się zwierzyny, leżało w pewnej odległości od rzeki. Tymczasem zachwycałem się czarującymi i wciąż nowymi widokami, które odsłaniały się przed naszymi oczyma. Bogactwo podzwrotnikowej roślinności przechodziło najśmielsze wyobrażenia, a dziwaczne stworzenia zaludniające puszczę wygrzewały się na słońcu i rozkoszowały cudowną pogodą. Płynęliśmy tuż koło lewego brzegu rzeki, chroniąc się przed palącymi promieniami słońca w cieniu zwieszających się nisko gałęzi i listowia. Oczy nasze napawały się wspaniałymi kontrastami barw. Soczysta zieleń drzew przedziwnie harmonizowała ze szkarłatnymi i jasnoróżowymi owocami i jagodami. Jaskrawe upierzenie ptaków przyćmiewało swym blaskiem nawet krzyczące barwy kwiatów. Niewiele zresztą okazów udało mi się rozróżnić wśród tych pięknych istot. Starałem się więc ustrzelić jak największą liczbę nie znanych mi ptaków, w czym bardzo był mi pomocny Piotruś. Udało się nam w ten sposób zdobyć szereg cennych okazów, Piotruś zaś celnością strzałów zadziwił Murzynów, którzy przyglądali 45 mu się z szacunkiem i lękiem, jako wielkiemu czarownikowi. Tymczasem tubylcy zauważyli siedzące na zwisających nad nami gałęziach iguany, które na widok zbliżających się łodzi skoczyły do wody. Murzyni zdołali jednak wiele z nich ubić, a później dowiedziałem się, że uważają oni te jeszczurki za wielki przysmak. Piotruś zaś zachwycał się małpami, skaczącymi po nadbrzeżnych drzewach, i śmiał się do rozpuku z ich pociesznych figli. Murzyni, którzy posiadają wrodzone poczucie humoru, wtórowali mu głośnym śmiechem, choć od małego zwykli oglądać małpie igraszki. — A co tu znowu — zawołał Jacek, gdyśmy, opłynąwszy zakręt rzeki, wydostali się na otwartą przestrzeń wodną, przypominającą niewielkie jeziorko. — Jak to — rzekłem — przecież znasz chyba pelikany? Rzeczywiście, na niskiej skale, wynurzającej się nad powierzchnię wody, stało stadko tych ciekawych ptaków. — Istotnie — odparł Jacek — ale jeżeli przyjrzysz im się bacznie, zauważysz rzecz, która i ciebie zadziwi. Mój przyjaciel miał rację. Spostrzegłem, że po- 46 nad jednym z pelikanów krąży ogromny rybo-łów. Ptak miał szyję i głowę białe, ciało zaś koloru czekoladowego. Właśnie w chwili, gdy zaobserwowaliśmy ptaka, pelikan schwycił dużą rybę, którą czym prędzej umieścił w worku, znajdującym się pod dziobem. Przebiegły rybołów, który czekał na to właśnie, natychmiast rzucił się na ofiarę. Słysząc groźny szum skrzydeł, pelikan spojrzał w górę i spostrzegłszy napastnika, otworzył dziób i wrzasnął przeraźliwie. Tego tylko pragnął rybołów. Wyrwawszy rybę z otwartego dzioba pelikana, wzbił się wysoko w powietrze, trzymając zdobycz w szponach. — To złodziej dopiero — zawołał Piotruś. — A pelikan nie bardzo przejął się nieszczęściem — zauważył Jacek. Rzeczywiście, głupi ptak nie drgnął z miejsca, widać zadowolony, że udało mu się ujść z życiem, i z powrotem zabrał się do łowienia ryb. Toteż bardzo możliwe, że rybołów nieraz jeszcze pożywił się kosztem swego długodziobego przyjaciela. Wkrótce przybiliśmy do brzegu i wysiedliśmy z czółen. Myśliwi przygotowali broń, gdyż na wybrzeżu zarysowywały się wyraźnie ślady niedawnego przejścia stada słoni. Jacek i Piotruś uzbroili się w olbrzymie strzel- 47 by, przystosowane do łowów na grubego zwie- I rza, a jednak pozostałem przy swojej dwururce, ! gdyż, jako nietęgi myśliwy, postanowiłem strze- j lać tylko z bliskiej odległości. — Zdaje się, że wkrótce będzie gorąco — rzekł Jacek, patrząc na gorączkowo krzątających się Murzynów — więc pamiętaj, Ralfie, trzymać się w tyle. Nie chciałbym cię dotknąć, ale ponieważ nie potrafisz zapanować nad sobą, źle byś zrobił, wysuwając się na czoło. Wstyd mi się zrobiło, gdy usłyszałem te słowa, nie mogłem jednak odmówić słuszności Jackowi, tym bardziej że dobrze wiedziałem, że tylko troska o moje życie podyktowała mu tę przestrogę. Zmusiwszy się więc do uśmiechu, odpowiedziałem przyjacielowi: — Masz rację, mój drogi, przyjmuję więc wyznaczoną mi rolę ariergardy. — I strzeż się — dodał Piotruś — żebyś czasami w nas nie trafił, celując w słonia... Po czym na znak dany przez króla ruszyliśmy naprzód. Jacek zaproponował, żebyśmy pozwolili Murzynom zaatakować słonie na własną rękę, w ten bowiem sposób będziemy mogli dokładnie przyjrzeć się sposobowi, w jaki tubylcy polują na te zwierzęta. Chętnie na to przystaliśmy. Wkrótce przybyliśmy na miejsce. Przestrzeń 48 o powierzchni ponad milę kwadratową została otoczona pewnego rodzaju ogrodzeniem. Tubylcy spletli z potężnych ramion pnączy coś na kształt sieci, która, choć oczywiście nie mogąc zatrzymać słoni, miała jednak utrudnić im posuwanie się naprzód i umożliwić dopadniecie zwierząt przez myśliwych. Poczułem, że wstrząsa mną dreszcz emocji, gdy zauważyłem, że Murzyni rozciągnęli się w długą, bo mierzącą około dwóch mil linię, i z krzykiem ruszyli w kierunku ogrodzenia, chcąc tym sposobem wpędzić w nie słonie. — Ty nie bać się — rzekł Makaruru, patrząc na Piotrusia, którego wzrost i wygląd nie budził w Murzynie zbyt wielkiego zaufania. Przyjaciel nasz, mocno widać dotknięty, postanowił spłatać figla przewodnikowi. Drżąc więc jak liść osiki i szczękając zębami, wskazał na pobliskie zarośla i krzyknął. — Lampart! Murzyn wrzasnął jak opętany i ze zwinnością dzikiego kota skoczył za pobliskie drzewo. Piotruś zaś, odzyskawszy natychmiast spokój, odezwał się ze zdziwieniem. — No i co, zląkłeś się, przyjacielu? Murzyn, widząc, że zadrwiono sobie z niego, 4 — Łowcy goryli 49 wybuchnął śmiechem, ale widać było, że wypadek I ten mocno zachwiał jego sądem o Piotrusiu. W miarę jak zbliżaliśmy się do zagrody, mijało j nas wiele mniejszych zwierząt, zaniepokojonych krzykami Murzynów. Widziałem, że Piotrusia swędzi ręka, gdy obok nas przebiegało kilka pięknych gazel i jeden czy dwa dziki. Rozsądnie ! jednak powstrzymywaliśmy się od strzału. Za chwilę usłyszeliśmy ostry, donośny dźwięk, a Piotruś, który polował kiedyś w puszczach Cejlonu, objaśnił nas, że to krzyk słonia. Rzuciliśmy się naprzód z największą, na jaką stać nas było, szybkością. Nagle zagrzmiał przerażający ryk, z krzaków wypadł olbrzymi lew i jednym uderzeniem łapy obalił Murzyna, który stał o nie więcej niż dwadzieścia metrów od nas. Lew zatrzymał się na chwilę i, wściekle uderzając ogonem o boki, pa-l trzył na nas wyzywającym wzrokiem. Bez namysłu wypaliłem z obu luf, celując w bok zwierza. Znów ryknąwszy przeraźliwie, lew skoczył w krzaki i znikł nam z oczu. Zbliżywszy się do leżącego nieruchomo Murzyna, stwierdziliśmy, że nie żyje. Łapa zwierzęcia zmiażdżyła mu czaszkę, jak uderzenie młotem. Wstrząśnięci tym okropnym widokiem nie zdołaliśmy jeszcze wrócić do równowagi, gdy rozległ się trzask łamanych krzaków i na polanę 50 - ¦ wypadły dwa olbrzymie słonie, z których mniejszy mierzył dziesięć do jedenastu, a towarzysz jego co najmniej dwanaście stóp wzrostu. Był to widok mrożący krew w żyłach. Ci z czytelników, którzy widzieli stosunkowo niewielkie słonie w menażeriach czy ogrodach zoologicznych, nie będą w stanie pojąć, jakie wstrząsające wrażenie odnieśliśmy w obliczu tych potwornych bestii, które w szaleńczym pędzie rwały przez puszczę, tratując i obalając wszystko po drodze. Słonie, brocząc obficie krwią, umykały przed tłumem Murzynów, którzy dosłownie naszpikowali zwierzęta włóczniami i oszczepami. Spostrzegłem, że wielu tubylców rzucało pociski z drzew, inni zaś zuchwale posuwali się ku słoniom pod osłoną obalonych pni i krzaków i razili je od dołu. Murzyni byli nieprzytomni z podniecenia, twarze mieli konwulsyjnie wykrzywione, sprawiając wrażenie jakichś złośliwych demonów. Nagłość i gwałtowność tego ataku spowodowała, że zwierzęta zboczyły i dostały się w przygotowaną uprzednio sieć. Tubylcy zaś natarli ze zdwojoną energią, podniecając się wzajemnie dzikimi okrzykami. Rzecz jednak dziwna, słonie mimo wielkiego upływu krwi wcale nie osłabły, i wierzyć mi się wprost nie chciało słowom Pio- 4* 51 trusia, który twierdził, że podczas polowania na Cejlonie kładł słonie jednym strzałem. Tymczasem większe ze zwierząt cofnęło się do tyłu i wydostało z pułapki. Odwróciwszy się, runęło z furią na króla, który stał obok nas. Dżam-bai, ugodziwszy słonia włócznią, błyskawicznie skoczył w bok i uciekł. Inni Murzyni również rozsypali się po polanie. I my wzięliśmy nogi za pas. Nagle usłyszałem, że Jacek wrzasnął przeraźliwie, i odwróciwszy się, spostrzegłem, że zaplątał się w jakiś krzew i że słoń pędzi wprost na niego. Do dziś dnia nie zdaję sobie sprawy, co natchnęło mnie w tej okropnej chwili niezwykłą przytomnością umysłu i błyskawiczną orientacją. O ile podczas spotkania z bawołem strach dosłownie sparaliżował moje ruchy, to teraz nie czułem ani śladu lęku czy wahania. Z najwyższą szybkością, nie tracąc jednak zimnej krwi, skoczyłem między Jacka a oszalałego z bólu słonia i wymierzyłem strzelbę w głowę zwierza. — Pal w sam środek czoła — krzyknął Jacek, na próżno usiłując wydostać się z pułapki. Równocześnie zauważyłem obok siebie Piotrusia, a za chwilę rozległ się huk naszych strzelb, słoń zaś, dosłownie przeskoczywszy przez Jacka, runął na ziemię z taką gwałtownością, że obali 52 jak trzcinę drzewo, o które zawadził w upadku. Natychmiast wyciągnęliśmy Jacka z gęstwiny, nie zdążyliśmy jednak powinszować sobie sukcesu, gdy doszły nas rozpaczliwe krzyki i wołania o pomoc ze strony, gdzie Murzyni otoczyli drugiego słonia. Naładowawszy pospiesznie broń, ruszyliśmy pędem ku tubylcom. Tutaj spostrzegliśmy, że słoń usiłuje obalić drzewo, na którym się schronił w ucieczce król Dżambai. Murzyn nieostrożnie wdrapał się na niewielkie drzewo, które z pewnością nie oparłoby się długo atakom zwierzęcia. Rzeczywiście, pod naporem potężnego cielska drzewo zatrzeszczało i zachwiało się gwałtownie. Widać było, że za chwilę runie. Piotruś z miejsca skoczył naprzód, lecz Jacek zatrzymał go. — Na mnie teraz kolej — zawołał i zbliżywszy się do słonia, wypalił, celując w serce. Skutek był natychmiastowy. Zwierzę, jak kłoda, runęło na ziemię. Murzyni podnieśli radosny wrzask, tańczyli i skakali jak szaleni i z wielkim tylko trudem udało się nam uchronić od wylewu ich czułości. Tymczasem zapadł już zmierzch, król kazał więc rozbić obóz na pobliskim suchym wzniesie- sz niu, gdzie dżungla przerzedzała się nieco. Ruszy-' liśmy też w tym kierunku z częścią myśliwych, podczas gdy pozostali zajęci byli oprawianiem ubitych zwierząt i rozcinaniem mięsa na długie pasy. — Nieźle się tym razem spisałeś, Ralfie — rzekł Piotruś — chociaż muszę ci' powiedzieć, że gdyby nie moja interwencja, obaj niechybnie zginęlibyście. Jeden jest tylko punkt na czole słonia, gdzie można śmiertelnie ugodzić to zwierzę, i to punkt nie większy od małego talerzyka. Kość w tym miejscu jest względnie cienka. I przyznam się wam, że sam nigdy bym nie zaryzykował tego strzału, gdyby nie to,, że wiedziałem, że grozi wam niechybna śmierć. Gdyśmy zbadali czaszkę słonia, istotnie okazało się, że kula z ciężkiej rusznicy Piotrusia przebiła ów punkt na czole zwierzęcia, moje zaś dwie kule utkwiły w kości. Kły tego słonia były przepyszne i choć nie potrafię podać dokładnej ich wagi, pewny jestem, że posiadały dużą wartość rynkową. Oczywiście zrzekliśmy się naszego trofeum na rzecz Murzynów. Jedynym łupem, jaki zachowaliśmy, były ptaki, zastrzelone podczas jazdy czółnem, które przedstawiały dla mnie nieocenioną wprost wartość. Niestety, gdy chciałem je obejrzeć następne- 54 go ranka, okazało się, że mrówki zniszczyły większą część okazów. Doświadczenie jest doskonałym, choć częstokroć surowym nauczycielem. Nigdy odtąd nie odkładałem wypchania zdobytych okazów do następnego dnia. I chociaż kosztowało mnie to niejedną bezsenną noc, zachowałem dzięki temu wiele egzemplarzy rzadkich i nieznanych ptaków i zwierząt. Tego wieczoru nasz obóz przedstawiał romantyczny i dziki widok. Murzyni rozpalili szereg wielkich ognisk, przy których usadowili się kołem, i, piekąc słoniowe mięso, opowiadali przeżyte tego dnia wrażenia albo wspominali dawniejsze przygody, przy czym krzyczeli i gestykulowali gwałtownie. Z zadowoleniem przyglądałem się szczęśliwym twarzom myśliwych i do reszty ich sobie ująłem, ofiarując garść tytoniu. Nie mogłem wprost pojąć, że ci weseli, dobroduszni ludzie przed kilku godzinami pędzili przez puszczę usmarowani krwią i rycząc jak dzikie zwierzęta. Scena, jaka się roztaczała przed mymi oczyma, zdawała mi się raczej jakimś snem na jawie, a nie rzeczywistością. Za chwilę zaś i rzeczywistość przeistoczyła się w marzenie i we śnie polowałem na antylopy, dziki, lwy i słonie. ROZDZIAŁ CZWARTY Okandaga NAZAJUTRZ obudziliśmy się wcześnie. Dobrze przespana noc znakomicie poprawiła nam humory. Piotruś zaczął swoim zwyczajem droczyć się z Jackiem, który jednak dobrodusznie puszczał jego uwagi mimo uszu. Przywołałem obu do porządku, wołając, że najwyższy czas ruu śniadanie, głodny byłem bowiem jak wilk. — Hola! Makaruru! — zawołał Piotruś — wstawaj, śpiochu! — Ja już wstawać, massa — odpowiedział Murzyn, podnosząc się z legowiska. — Napewnoś zapomniał o swojej wczorajszej obietnicy — dorzucił Piotruś. — Nie, massa, ja nie zapomnieć. Ja wstać w nocy i włożyć go do piec! — Doskonale! — zawołał nasz przyjaciel. — Ja przynieść go zaraz — dodał Murzyn. 56 — Poczekaj chwilę — rzekł Piotruś. — Nie myśl, że będziemy się tu bawić z tobą w ceregiele, lylasz za długie imię. Musimy je skrócić do połowy i odtąd będziemy cię nazywać Mak. Zrozumiałeś ? Makaruru skinął potakująco głową i wyszczerzył białe zęby w szerokim uśmiechu. Gdy za chwilę powrócił, trzymał w ręku coś, co wyglądało na kawał mięsa. — Co to jest? — zapytał Jacek. — To być noga słonia — odpowiedział przewodnik. — Doskonałe — zawołałem, kosztując kawałek przysmaku. Zachęceni moim przykładem, Piotruś i Jacek nie dali się prosić i za chwilę wszyscy posilaliśmy się ze smakiem. Zaspokoiwszy głód, razem z królem i myśliwymi udaliśmy się w drogę powrotną. Po przybyciu do wioski rozpoczęliśmy przygotowania do dalszej podróży do krainy goryli. Dowiedzieliśmy się również, że nazajutrz ma się odbyć jedna z zabobonnych uroczystości, w czasie których Murzyni często składają fetyszom ofiary z ludzi. Zapytany przez nas Makaruru potwierdził te przypuszczenia, dodając, że czarodziej wioskowy być może już tej nocy upatrzy sobie ofiary. 57 — Słuchaj, Mak — rzekł na to Jacek — cho- j ciąż nie możemy żądać od ciebie, abyś walczył ze swymi rodakami, to liczymy jednak, że pomożesz nam w ucieczce, gdyby groziło nam niebezpieczeństwo. Wiesz, że mamy dobrą broń i że nigdy nie chybiamy. — Uprzedź też swych współplemieńców, że jesteśmy przygotowani do walki — dodał Piotruś. — Oni nie ruszyć białych ludzi — odpowiedział Murzyn z powagą — jeżeli oni zabijać, to czarnych. Słowa te nieco podniosły nas na duchu, bo w gruncie rzeczy wiedzieliśmy dobrze, że nie potrafimy stawić czoła całemu plemieniu dzikich. Mimo to jednak postanowiliśmy mieć się na baczności i być stale w pogotowiu. Równocześnie zdecydowaliśmy przyspieszyć wyjazd. Gdy wieczorem kupiec ruszył w powrotną drogę ku wybrzeżu, poruczając nas opiece króla, zwróciliśmy się do Dżambai z prośbą, by dał nam tragarzy, którzy by udali się z nami do kraju goryli. Król chciał za wszelką cenę odwieść nas od tego planu, opowiadając, że nie zdołamy dostać się do tego kraju, że zamordują nas okrutni krajowcy — ludożercy, wreszcie, że nie potrafimy stawić czoła gorylom. Odpowiedzieliśmy na to, że doskonale wiem 58 o czekających nas niebezpieczeństwach, ale dlatego właśnie przedsięwzięliśmy tę wyprawę, na próżno więc stara się nas przekonać. Widząc, że nie ustąpimy, król zrezygnował z oporu i oddał nam do dyspozycji kilku ze swych najlepszych wojowników, z tym że nazajutrz rano mają udać się z nami w drogę. Po czym, zjadłszy obiad w rezydencji królewskiej, powróciliśmy do zajmowanej przez siebie chaty. Nie mieliśmy jednak zaznać spokoju tej nocy. Czarownik plemienia w niezrozumiały dla nas sposób rozbudził namiętności Murzynów, twierdząc, że król, który zachorował prawdopodobnie z przejedzenia, został zaczarowany przez kilku własnych swych poddanych. Jedynym zaś środkiem, aby Dżambai odzyskał zdrowie, jest wykrycie i zamordowanie winnych. Koło północy Murzyni doprowadzili się sami do szaleńczego podniecenia i zachowywali się tak wrzaskliwie, że w żaden sposób nie mogliśmy usnąć. Gdyśmy z niepokojem przysłuchiwali się hałasowi, do chaty wpadł Makaruru, wołając: — Massa! Massa! Uratować moją Okandaga! Prędko! Już przedtem widzieliśmy Okandagę. Była to młoda i ładna Murzynka, w której zakochał się nasz przewodnik. Makaruru, widząc, z jakim sza- 50 cunkiem misjonarze, u których się wychował, traktowali swe żony, postanowił iść za ich przykładem i, powróciwszy do rodzinnej wioski, zwrócił swe afekty ku Okandadze, która wydała mu się najskromniejszą i najmilszą dziewczyną w plemieniu. Biedna Okandaga była mocno zdziwiona, a nawet przerażona uprzejmym zachowaniem Maka-rura i sądziła, że chce on na nią rzucić czary. Przyzwyczajona do ostrego i pogardliwego traktowania ze strony mężczyzn, nie mogła uwierzyć w dobre intencje Murzyna. Stopniowo jednak go polubiła, a w końcu zgodziła się uciec z nim na wybrzeże i zamieszkać niedaleko misjonarzy. Oczywiście, przygotowania musieli trzymać w ścisłej tajemnicy. Co do zawarcia małżeństwa, to nie nastręczało ono żadnych trudności, wystarczyłby ładny prezent dla ojca dziewczyny, a sprawa byłaby załatwiona. Natomiast ucieczka związana była z wielkim niebezpieczeństwem. Właśnie z chwilą naszego przybycia do wioski Ma-karuru głowił się nad sposobem przeprowadzenia swych zamiarów. Nabrał też przekonania, że dopomożemy mu w tym, i tym chętniej zgodził się wziąć udział w wyprawie, chcąc wtajemniczyć nas w swe plany. Zresztą o wszystkim tym dowiedzieliśmy się znacznie później. W owym zaśi «o czasie, gdy miały miejsce opisywane przeze mnie ostatnio wypadki, wiedzieliśmy tyle tylko, że Okandaga była narzeczoną naszego przewodnika j że nieszczęśliwy odchodził prawie od zmysłów, dowiedziawszy się, że między ofiarami upatrzonymi przez czarownika znalazła się jego ukochana. Nieszczęśliwe ofiary miały przejść coś w rodzaju sądu bożego, polegającego na wypiciu zatrutego płynu. Jeśli delikwent podlegnie wpływowi trucizny i padnie na ziemię, przyjmowane to jest za dowód jego winy i nieszczęsny ginie, dosłownie rozszarpany na sztuki. Jeśli zaś cudem jakimś potrafi oprzeć się działaniu trucizny, uznany zostaje za niewinnego. Zrozumiawszy, o co chodzi Murzynowi, chwyciliśmy za broń i pospieszyliśmy na miejsce, gdzie odbywała się potworna ceremonia. — Nie bój się, Mak — rzekł Piotruś — ocalimy ją z pewnością. Murzyn nic na to nie odpowiedział, ale zauważyłem, że twarz rozjaśniła mu się nadzieją. Widocznie miał wielkie zaufanie do Piotrusia, ja jednak nie bardzo wierzyłem, że uda nam się wyrwać Okandagę z rąk oprawców. Tymczasem przybyliśmy na miejsce kaźni i tu okropny widok uderzył nasze oczy. Otoczony tłumem rozbestwionych Murzynów, stał król, 61 mając obok siebie czarownika. Ten ostatni miał] głowę przyozdobioną piórami, twarz zaś pomalowaną na biało, co sprawiało ohydne i przerażające wrażenie. Ciało miał pokryte najdziwaczniejszymi ornamentami, a w całości bardziej przypominał szatana niż człowieka. Ziemia naokoło pokryta była krwią i zasłana szczątkami ciał zamordowanych już ofiar. Jakiś stary i wychudły Murzyn i Okandaga z przerażeniem oczekiwali strasznego losu. Dziewczyna płakała i trzęsła się jak w febrze, odwracając głowę od okropnego widoku. Starzec, który wypił truciznę tuż przed naszym przybyciem, usiłował z najwyższym wysiłkiem utrzymać się na nogach. Na próżno jednak walczył, nogi ugięły się pod nim i zanim zdołaliśmy temu przeszkodzić, rozszalała tłuszcza rzuciła się na nieszczęśliwego i rozerwała go na sztuki. Przecisnęliśmy się przez ciżbę do króla i Jacek zwrócił się do niego z błagalną prośbą, by darował życie ostatniej ofierze. Król mocno się zmieszał tą nieoczekiwaną interwencją z naszej strony. — Nie mogę sprzeciwiać się woli ludu — odpowiedział — dziewczyna rzuciła czary na mniej i na wielu innych. Musi więc ponieść śmierć. 62 — Niechaj więc król nakaże, aby egzekucję odłożono do jutra — odparł na to Jacek. — Do tego czasu zaś przeprowadzi się dokładne badanie i o ile się okaże, że dziewczyna rzeczywiście jest winna, to poniesie zasłużoną karę. Król jednak wyniosłym tonem zaczął się rozwodzić nad niemożliwością zmiany wyroku. Widząc, że nic w ten sposób nie wskóramy, Piotruś szepnął do naszego przewodnika: — Słuchaj, Mak, powiedz czarownikowi, że, jeżeli poprze prośbę Jacka, dostanie ode mnie strzelbę. I rzeczywiście interwencja Mąka odniosła prawdziwie magiczny skutek. Czarownik, który przed chwilą jeszcze spoglądał na nas z nienawiścią, natychmiast zmienił wyraz twarzy i począł szeptać coś z królem. Rzecz zrozumiała, że nie wspomniał o przyobiecanej mu strzelbie, natomiast poparł mądrą radę białych ludzi, dodając jednak przezornie, że nie wątpi, że dochodzenie potwierdzi słuszność jego zarzutów, a więc dziewczyna zginie nazajutrz wieczorem, mimo to stanie się zadość prośbie białych. Król po chwili przystał na projekt Jacka i ogłosiwszy swą decyzję, kazał Okandagę odprowadzić do więzienia i strzec jej jak oka w głowie. My zaś wróciliśmy 63 do swojej chaty, żeby naradzić się nad wytworzo-1 ną sytuacją. — Chociaż zyskaliśmy nieco czasu — rzekł Piotruś, gdy zasiedliśmy przy ognisku — to nie wiem zgoła, co by teraz należało uczynić. — Rzeczywiście — odparł Jacek — sytuacja ] jest bardzo ciężka, ale musimy obmyśleć jakiś plan wyratowania nieszczęśliwej. — Jeżeli wy nic nie wymyślić, to ja całkiem stracić nadzieja — zawołał z rozpaczą Makaruru. — Uspokój się, Mak — rzekł Piotruś — w najgorszym razie będziemy musieli odbić twoją narzeczoną siłą. — Siłą! — wykrzyknął Murzyn, tocząc oczyma i konwulsyjnie zaciskając pięści — ja móc walczyć. Ja móc zabić wszystkich strażników i zabrać Okandaga. Ale oni krzyczeć jak goryle i sprowadzać czarnych ludzi. A mężczyźni biec prędzej niż kobieta. Nie, to niemożliwe. — Nie ma rzeczy niemożliwych dla ludzi zdecydowanych na wszystko — odparł Jacek. — Tylko czterej Murzyni strzegą Okandagi. I nas jest czterech, tak że potrafimy po cichu się z nimi rozprawić. Mam już gotowy plan, jedną tylko mam wątpliwość. — A mianowicie? — zapytałem. — Nie wiem, w jaki sposób, uciekłszy już 64 I z Okandaga, zdołamy uniknąć pogoni Murzynów. — Tu być jaskinia niedaleko — zawołał przewodnik. — My być tam bezpieczni. Ale jaskinia zaludniona przez diabły i przez duchy zmarłych. — O, to rzeczywiście poważna przeszkoda — rzekł Piotruś, śmiejąc się serdecznie. — Tak, tak, i Murzyni bać się tam wejść. Oni obawiać się, żeby złe duchy ich nie zabić. — To świetnie — zawołał Jacek z zapałem — o to przecież chodzi. A teraz opowiem wam swój plan. Jutro z rana powiemy królowi, że zamierzamy natychmiast wyruszyć, że i tak straciliśmy dużo czasu i nie chcemy już dłużej zwlekać. Po czym spakujemy rzeczy i oddalimy się. Wieczorem rozbijemy obóz w jakimś spokojnym zakątku puszczy i tuż przed północą niepostrzeżenie wślizgniemy się do wioski. O tej porze wszyscy mieszkańcy wsi zgromadzeni będą na miejscu egzekucji, tak że bez trudu będziemy mogli obezwładnić strażników, uwolnić Okandagę i schronić się do jaskini, dokąd Murzyni z pewnością nie udadzą się nas szukać. Piotruś potrząsnął z powątpiewaniem głową. — A co się stanie, jeśli Murzyni wcale się nie zgromadzą na placu kaźni i spostrzegą, że zakradliśmy się do wioski, żeby oswobodzić dziewczynę ? 5 — Łowcy goryli 6*5 — Proponuję wobec tego — odparł Jacek —I żebyśmy się ucharakteryzowali na czarnych i, zabezpieczywszy w ten sposób przed rozpoznaniem, wpadli do wioski i gwałtem uprowadzili Okandagę. Oczywiście, że w ten sposób stawiamy wszystko na jedną, kartę. Jeżeli uda nam się później umknąć do jaskini, to potrafimy już tam stawić czoła napastnikom. — Mocno to wszystko ryzykowne — rzekł Piotruś — ale nie mamy, zdaje się, innego wyjścia. Musimy spróbować szczęścia. Ale co się stanie, jeśli Murzyni nie dotrzymają obietnicy i skoro opuścimy wioskę, zaraz dziewczynę zamordują? — Trudno, musimy zaryzykować. Przed odjazdem zakomunikujemy królowi, że po powrocie dowiemy się, w jaki sposób przeprowadzone zostało śledztwo. — A co zrobimy — zauważyłem — z ludźmi, których nam użyczy król jako tragarzy? Moi przyjaciele spojrzeli na siebie zakłopotani. — Wcale o tym nie pomyślałem — rzekł Jacek. — Ani ja — dodał Piotruś. Makaruru jęknął boleśnie. — Wobec tego — rzekłem — radziłbym, żeby tragarzy wysłać u schyłku dnia przodem i ka- zać im rozbić obóz w oznaczonym miejscu. Powiemy im, że chcemy zapolować nocą i że nazajutrz rano powrócimy do obozu. — Doskonały projekt — zawołał Jacek. — A teraz udajmy się na spoczynek i zanim zaśniemy, raz jeszcze przemyślmy szczegóły naszego planu. Zgodziliśmy się na to chętnie i za chwilę, zmęczeni wyczerpującymi przejściami, zapadliśmy w pokrzepiający sen. ¦ >' ¦ 1 ROZDZIAŁ PIĄTY Nocna walka NAZAJUTRZ wstaliśmy o brzasku i natychmiast zabraliśmy się do przygotowań. Ku naszemu wielkiemu zadowoleniu król bez sprzeciwu przyjął wiadomość o postanowionym odjeździe. Załadowawszy więc towary do jednego z czółen, kazaliśmy tragarzom wsiąść do łodzi i ruszyliśmy w drogę, żegnani wiwatami i strzałami przez tubylców. Ładunek nasz składał się z przedmiotów nabytych na wybrzeżu za radą doświadczonych kupców, którzy gruntownie byli obznaj mieni ze zwyczajami plemion, przez których terytoria mieliśmy odbyć podróż. Po długim namyśle zaopatrzyliśmy się w takie towary, jak tytoń, proch, śrut, kule, parę skałkówek, kilkanaście sztuk jaskrawych perkali, paciorki z masy i ze szkła, noże, scyzoryki, pierścionki i wiele innych drobiaz- 68 gów i świecidełek. Towary te w połączeniu ze sprzętem obozowym, kuchennym i pościelą stanowiły ciężkie brzemię dla dziesięciu towarzyszących nam Murzynów. W miarę jak posuwaliśmy się naprzód, ładunek ten oczywiście stopniowo malał, zużywany na nasze własne potrzeby lub też oddawany krajowcom. Natomiast z czasem zaczęły przybywać okazy przyrodnicze, które w zupełności zrównoważyły ubytek towarów i zapasów. Zanim zapadła noc, przebyliśmy dość dużą przestrzeń w naszych czółnach, a o zachodzie słońca przybiliśmy do lądu i, poleciwszy wioślarzom płynąć dalej aż do następnego zakrętu rzeki, wysiedliśmy na brzeg, rzekomo w poszukiwaniu zwierzyny. — A teraz, Makaruru, prowadź nas czym prędzej do jaskini — rzekł Jacek, gdy straciliśmy z oczu czółno. Przewodnik spełnił nasz rozkaz w milczeniu i ruszyliśmy w drogę na wpół biegiem, tak że w ciągu następnych dwóch godzin przebyliśmy z pewnością piętnaście kilometrów. Wreszcie dotarliśmy do skalistej równinki, a po jej przebyciu znaleźliśmy się w gęstej dżungli, gdzie ukryta była wysoka skała, mieszcząca w sobie jaskinię. 6» Tutaj Makarum zatrzymał się, drżąc z przerażenia. — Słuchaj, Mak — odezwał się Jacek — przecież wychowany zostałeś przez misjonarzy, więc chyba nie wierzysz w to, że mieszkają tu jakieś złe duchy... Zresztą nie mamy teraz czasu na wa-| hanie. Pomyśl o Okandadze i bądź mężczyzną. To poskutkowało. Przewodnik ruszył śmiało naprzód i za chwilę znaleźliśmy się przed otworem prowadzącym do obszernej groty. Zapaliwszy trzy duże pochodnie, w które zaopatrzyliśmy się przezornie, i trzymając je wysoko nad głową, wkroczyliśmy do środka. Jacek szedł przodem, dalej Piotruś i ja, a wylękniony Murzyn zamykał pochód. Zaledwie weszliśmy do groty, gdy jakiś dziwny szum rozległ się w powietrzu, a światło pochodni zamigotało gwałtownie, tak że otoczył nas półmrok. Znieruchomieliśmy wszyscy, a mnie przerażenie zmroziło krew w żyłach. Zanim zdołaliśmy się zorientować, kilka jakichś wielkich kształtów z dziwacznym stłumionym poszumem przemknęło nad naszymi głowami. Za chwHę zaś zgasły pochodnie. Straciwszy panowanie nad sobą, Murzyn wydał przeraźliwy krzyk i rzucił się do ucieczki, ale Jacek, spodziewając się tego, pobiegł za nim i zagrodził drogę z jaskini. 70 Tymczasem nad naszymi głowami rozpętał się prawdziwy huragan wrzasków, pisków i jęków. — Przecież to tylko nietoperze — zawołał Jacek — zapalcie światło! Po chwili znów zapłonęły pochodnie, przy których blasku przyjrzeliśmy się jaskini. Grota miała ze sto metrów długości i pięćdziesiąt szerokości. Wysokości nie umieliśmy ocenić, bo pochodnie nie były w stanie przebić wiszącego nad nami mroku. W głębi spostrzegliśmy drugą, znacznie mniejszą grotę, stanowiącą właściwie załom większej, zewnętrznej. Tu też umieściliśmy pochodnie i zabraliśmy się gorączkowo do przygotowań. Staraliśmy się jak najbardziej upodobnić do Murzynów i muszę przyznać, że z trudem mogłem po chwili odróżnić swych przyjaciół od Makaruru. Uzbroiwszy się tylko w dwururki i ciężkie noże myśliwskie, wydostaliśmy się z jaskini i ruszyliśmy biegiem w kierunku wsi tubylców. Pozostawiwszy w oznaczonym miejscu strzelby, wkroczyliśmy, zachowując grobowe milczenie, w granice wioski. Od razu też usłyszeliśmy głośne okrzyki i lękając się, że możemy nie zdążyć na czas, ruszyliśmy biegiem w kierunku dochodzącego nas zgiełku. Gdyśmy dopadli pierwszych chat, okazało się, że nie ma w nich żywej duszy. — Teraz musimy zachować największą ostroż- ność — szepnął Jacek. — Życie Okandagi zawisło od naszej zimnej krwi. Chata, w której zamk-! nięto dziewczynę, leży o jakieś pięćdziesiąt metrów od tego miejsca. Musimy się podsunąć tam] bezszelestnie i obezwładnić strażników. Ale sta-1 rajcie się za wszelką cenę uniknąć przelewu krwi. Ludzie ci nie są przecież naszymi wrogami i najlepiej będzie, jeśli ogłuszycie ich uderzeniem pięści lub kija. A teraz za mną. Kiedy się zatrzymam, upatrzcie najbliższych siebie przeciwników i, gdy podniosę rękę, rzućcie się na nich, nie tracąc chwili czasu. Jeśli zaś będzie tam więcej niż czterech strażników, to biorę dodatkowych na siebie. Ruszyliśmy gęsiego za Jackiem i za chwilę znaleźliśmy się już przy więzieniu. Piotruś, Mak i ja i trzymaliśmy w ręku krótkie, ciężkie pałki, ze sposobu zaś, w jaki Jacek zaciskał prawą rękę, widzieliśmy, że zamierza rozprawić się z przeciwnikiem posługując się tylko pięścią. Słysząc głosy w środku, przemknęliśmy się za osłoną krzaków ku przedniej otwartej ścianie chaty. Tu zatrzymaliśmy się i zajrzeliśmy do wnętrza. Dookoła jasno płonącego ogniska siedziało czterech krzepkich Murzynów, którzy rozmawiali podnieconymi głosami, nie zwracając najmniejszej uwagi na Okandagę, siedzącą w cieniu z ukrytą w rękach twarzą. Dziewczyna nie była skrępo- <7« wana, bo strażnicy rozumieli, że nie potrafi umknąć przed nimi. Jedno spojrzenie pozwoliło nam zorientować się w sytuacji i wybrać przeciwników. Po czym Jacek dał znak i bez chwili wahania rzuciliśmy się na strażników. Nie wiem oczywiście, w jaki sposób odegrali swą rolę moi przyjaciele. Co do mnie, to gdy tylko mój wzrok spoczął na najbliższym Murzynie, poczułem, że krew zawrzała mi w żyłach. Z szybkością błyskawicy skoczyłem na przeciwnika i z całej siły uderzyłem pałką w skroń. Nie wydawszy jęku, zwalił się na ziemię. Natychmiast rozejrzałem się dokoła i spostrzegłem, że trzej pozostali strażnicy również leżą na ziemi. Napad nasz był wykonany z taką szybkością, że Murzyni zostali ogłuszeni nie zdążywszy wydać nawet krzyku. Okandaga skoczyła z miejsca przerażona, ale uspokoił ją zaraz głos Mąka i z okrzykiem radości dziewczyna rzuciła się ukochanemu w ramiona. Nie było czasu do stracenia. Ze środka wioski dochodziły coraz to gwałtowniejsze wrzaski i byliśmy przekonani, że za chwilę zjawią się krwawi oprawcy, by uprowadzić nieszczęsną ofiarę. Ruszyliśmy więc pędem ku miejscu, gdzie pozostawiliśmy strzelby. Z początku Okandaga dotrzymywała nam kroku, ale wkrótce osłabła i musie- 73 liśmy zwolnić biegu. W chwili jednak, gdy odszu-1 kaliśmy naszą broń, we wsi podniósł się taki hałas, że zrozumieliśmy, że odkryto ucieczkę. — Teraz, chłopcy — krzyknął Jacek — musimy zmykać, ile sił w nogach. Mak weźmie Okandagę za jedną rękę, a ja za drugą, i w ten sposób ułatwimy jej bieg. Dziewczyna wytężała wszystkie siły, rozumiejąc, że od tego zależy jej ocalenie, i wspomagana przez Jacka i przewodnika dotrzymywała nam kroku. — Nie wytrzyma do końca — szepnął Piotruś, oglądając się za dziewczyną. Tymczasem las rozbrzmiał krzykami dzikich, którzy rozbiegli się w pogoni na wszystkie strony, chcąc tym pewniej wytropić napastników. Przebyliśmy już większą część puszczy dzielącej nas od jaskini, gdy wypatrzyli nas dwaj Murzyni, którzy prawdopodobnie dostali się tu jakąś krótszą drogą. Z okrzykiem triumfu rzucili się w pogoń, a z lasu dobiegły nas wrzaski, świadczące, że ich towarzysze zrozumieli hasło i spieszą na pomoc. Właśnie w tym momencie siły poczęły opuszczać Okandagę, a przerażenie na widok zbliżających się prześladowców jeszcze bardziej ją osłabiło. A tymczasem jaskinia znajdowała się nie dalej niż o paręset metrów. 74 Widać było, że dziewczyna za chwilę straci resztę sił i padnie na ziemię. Jacek obejrzał się. pwaj Murzyni oddaleni byli od nas o mniej więcej pięćdziesiąt metrów, innych zaś prześladowców nie było jeszcze widać. — Weź moją strzelbę — zawołał do mnie Jacek. Spełniłem polecenie. Jacek zaś w mgnieniu oka schylił się, pochwycił Okandagę wpół i nie zatrzymując się ani na chwilę, ujął dziewczynę z dziecinną łatwością w ramiona. W tym właśnie momencie dopadliśmy wylotu jaskini. Jacek postawił Murzynkę na ziemi i Okandaga natychmiast skryła się we wnętrzu groty. Tymczasem nadbiegli obaj goniący nas Murzyni, ale ujrzawszy olbrzymią postać naszego przyjaciela, zatrzymali się stropieni. Gdyby ludzie ci zdołali teraz uciec, to zdradziliby towarzyszom miejsce naszego schronienia. Należało za wszelką cenę temu zapobiec. Jacek, nie namyślając się długo, skoczył na Murzynów, którzy, rozdzieliwszy się, rzucili się do ucieczki. Widząc, że Jacek nie da sobie rady z obydwoma, ruszyłem mu na pomoc i dopadłszy jednego ze zbiegów, schwyciłem za czuprynę i z pomocą nadbiegłego Piotrusia zaciągnąłem do jaskini. Tymczasem Jacek pochwycił drugiego i uniósłszy go jak dziecko w gó- 75 rę, przyniósł stawiającego opór do wnętrza groty. Po czym szybko zakneblowaliśmy pojmanym usta, uporawszy się z tym wszystkim, zanim jeszcze nadbiegła reszta ścigających nas Murzy, nów. Wkrótce u wylotu jaskini zgromadziła się cała ludność wioski z królem na czele. Prześladowcy ochłonęli już z pierwszego podniecenia i znalazłszy się u progu „strasznej" groty, stracili całą odwagę, smagani zabobonnym lękiem. I chociaż przekonani byli, że tutaj właśnie schronili się zbiegowie, nie odważyli się wejść do środka. Stłoczywszy się dokoła króla, rozpoczęli wrzaskliwe narady. — Na pewno się tu schowali — rzekł król, wskazując na jaskinię i starając się przybrać naj-l mężniejszy wyraz twarzy — kto z mych wojowników uda się za mną do środka? — A może to złe duchy ich uprowadziły — zauważył jeden z czarnych wojowników. — To są słowa tchórza — zawołał król, który, choć sam obawiał się duchów, był jednak śmiałym człowiekiem i z przykrością widział, żĄ wojowników jego obleciał strach — jeżeli są td złe duchy, to nasz czarownik je przepędzi. Nieszczęśliwy czarownik z pewnością mocno w tej chwili żałował, że nie pozostał w wiosce i nie pozostawił wojownikom zaszczytnej misji 76 ujęcia zbiegów. Musiał jednak spełnić rozkaz króla, a poza tym szło tu przecież o jego honor i dobre imię. Dodał mu też chyba odwagi fakt, że stało za nim kilkuset Murzynów. Wystąpiwszy szybko naprzód, zawołał: —- Przynieście pochodnie, poprowadzę was do środka! Pochwalny szmer przebiegł przez tłum Murzynów, którzy, jak stado owiec, gotowi byli ruszyć za przewodnikiem. Tymczasem my czyniliśmy ostatnie przygotowania do walki. Postanowiliśmy bronić się do upadłego. Najżywiej zaś krzątał się Piotruś i muszę przyznać, że jego zachowanie mocno nas zdziwiło. Pomyślałem nawet, że wzruszenie pomieszało mu zmysły. Głowę ustroił pękami suchych traw i liści. Twarz i ciało pomalował w czerwone i białe pasy, wreszcie przyczepił do rąk i do nóg gałgany wydarte z chustki do nosa. W ten sposób nasz przyjaciel nabrał wyglądu jakiejś koszmarnej zjawy. Na występ skały znajdującej się tuż przy otworze jaskini nasypał garść prochu. Potem, zwilżywszy resztę prochu, zrobił z niej trzy kawałki w formie stożków. Jeden z tych stożków umieścił pośród pęków trawy tkwiących mu we włosach, dwa pozostałe wziął do rąk. — A teraz, chłopcy — rzekł, gdy skończył te 77 dziwaczne zabiegi — stańcie przy mnie z zapałkami i gdy dam wam znak, zapalcie natychmiast końce tych trzech rożków i pozostawcie mi resztę. Oczywiście, w razie potrzeby, ruszycie mij na pomoc z bronią. Zrozumieliśmy teraz, o co chodzi naszemu ekscentrycznemu przyjacielowi, ale ja osobiście nie bardzo wierzyłem, że podstęp się uda. Ale ponieważ nie było innego możliwego wyjścia, chwyciliśmy się planu Piotrusia jako jedynego środka ratunku. Również i Jacek niewielką miał nadzieję na powodzenie tego dziwacznego projektu. Niedługo czekaliśmy na napastników. Czarownik wpadł z krzykiem do środka, tuż za nim biegło kilku ludzi z pochodniami, a za nimi runął tłum ryczących dla dodania sobie odwagi Murzynów. Zaalarmowane tym niezwykłym najściem, setki nietoperzy zakotłowały się z piskiem w powietrzu i pochodnie momentalnie zgasły. Murzyni, którzy znajdowali się bliżej wejścia, umknęli w popłochu; ci zaś, którzy dostali się już do środka, zamarli z lęku. — Prędko — szepnął Piotruś. Skrzesawszy zapałki, przytknęliśmy je do stożków z prochu, z których natychmiast posypały się miliony iskier. Piotruś zaś wyskoczył zza skały z tak okropnym wyciem, że sami zdrętwie- 78 liśmy z przerażenia. Mijając występ skalny, na którym umieścił przedtem garść prochu, spowodował potężny wybuch, tak że na chwilę w jaskini zrobiło się widno jak w dzień. Równocześnie zapłonęły szmaty, którymi przyozdobił swe ręce i nogi, tak, że Piotruś, który nie przewidział zresztą tego ostatniego efektu, zaryczał z bólu, rzucając się w stronę krajowców. Scena ta odniosła piorunujący wprost skutek. Murzyni odwrócili się i w nieopisanym strachu rzucili ku ciasnemu wylotowi jaskini. Nietoperze, niemniej przerażone od ludzi i na wpół uduszone gęstym dymem, pomknęły jak huragan ku wyjściu, piszcząc, łopocząc gwałtownie skrzydłami i wzbudzając jeszcze większą panikę wśród Murzynów. Tubylcy umykali jak opętani, potykając się i przewracając na ziemię, wpadając na drzewa i przedzierając na oślep przez krzaki. Piotruś zaś, podrygując i wykrzywiając się dziwacznie, stał u wylotu jaskini, buchając ogniem i dymem. Wreszcie, nie mogąc się już dłużej powstrzymać, wybuchnął gromkim śmiechem, który Murzyni wzięli widać za jakieś szatańskie wycie i z tym większą szybkością rzucili się do ucieczki. Powróciwszy do wewnętrznej komory w jaskini, zapaliliśmy jedną z pochodni pozostawio- 7» nych przez krajowców i wetknąwszy ją w ścia-1 nę, usadowiliśmy się na odłamkach skał, by odpocząć i zastanowić nad dalszymi krokami. — Nie ulega wątpliwości — zawołał Piotruś — że od dzisiejszego dnia żaden mieszkaniec wioski za skarby nie odważy się nawet zbliżyć do jaskini. Póki żyję, nie widziałem ludzi ogarniętych tak paniczną trwogą. A co ty na to, Makaruru? Zagadnięty, który starał się w tym czasie uspokoić wylęknioną Okandagę, uśmiechnął się szeroko i rzekł: — Tak, massa. Oni tu się nie pokazać przez trzysta lat. Massa Piotruś być straszny duch, jakiego oni nigdy jeszcze nie widzieć. Ale my musieć teraz prędko wrócić do naszego obozu. Król Dżambai bardzo sprytny — on na pewno pójść tam sprawdzić, czy to nie my zabrać Okandaga. On nie dać się łatwo oszukać. — Masz zupełną rację — rzekł Jacek — musimy zaraz puścić się w drogę. Ale co zrobimy z biedną Okandaga, teraz, kiedyśmy ją wyratowali? I rzeczywiście, była to kłopotliwa sytuacja. Nie mogliśmy przecież zabrać dziewczyny do obozu. Niepodobna też jej było zostawić w jaskini ani pozwolić na samotną ucieczkę przez puszczę. Nagle przyszła mi szczęśliwa myśl do głowy. 80 — Zdaje się — rzekłem — że ponieważ nie ma innego wyjścia, będziemy musieli wysłać Okandagę z Makiem do puszczy. Przygotowawszy dziewczynie bezpieczne schronienie na noc, Mak co wieczór wracać będzie do naszego obozu, aby rano znów go opuścić, udając się rzekomo na łowy. Gdy dotrzemy zaś do najbliższego osiedla, pozostawimy tam Okandagę, powierzając ją opiece krajowców aż do naszego powrotu z wyprawy. — To niezły plan — rzekł Jacek — ale w jaki sposób damy sobie radę bez tłumacza? — Codziennie każemy Makowi przed wyruszeniem opisać marszrutę. Tymczasem zupełnie zapomnieliśmy o dwóch związanych i zakneblowanych naszych jeńcach. Zdaje się, że nienajlepiej ich skrępowaliśmy, bo korzystając z naszej rozmowy zdołali uwolnić się z więzów i przemknąć obok nas ku wyjściu. Na szczęście Jacek w porę dostrzegł ten manewr. Rzuciwszy się ku jednemu z uciekających, podstawił mu nogę i obalił na ziemię. Murzyn, padając, fatalnie uderzył głową o ostry głaz i zginął na miejscu. Drugiemu jednak udało się wydostać z jaskini, ale Makaruru popędził za mm z szybkością błyskawicy. Za chwilę usłyszeliśmy krzyk, a gdy nasz przewodnik wrócił do groty, trzymał w ręku okrwawiony nóż. 6 — Łowcy goryli 8t To zupełnie niespodziewane i posępne zakon-' czenie całej przygody wywarło na nas okropne wrażenie. Co prawda, nie było w tym naszej wiJ ny, bo Jacek bynajmniej nie zamierzał zabić Murzyna, któremu podstawił nogę, a nie mogliśmy przecież powstrzymać Mąka od jego czynu. On sam zaś zadowolony był ze swego postępku, twierdząc, że w przeciwnym razie mielibyśmy niedługo całą wieś na karku. Podwójnie teraz pragnęliśmy się wydostać z jaskini. Zmyliśmy farbę z ciał, pozostawiając jednak zgodnie z radą Jacka uczernione twarze, i włożywszy ubrania, ruszyliśmy w powrotną drogę do obozu. : ił: i' \>'A :<-' i! : ¦ : ¦ ROZDZIAŁ SZÓSTY Przygoda Jacka MNIEJ więcej w odległości pięciu kilometrów od miejsca, gdzie mieli zatrzymać się i rozbić obóz nasi ludzie, urządziliśmy postój. Okandaga była wyczerpana do ostateczności. Wybraliśmy miejsce dobrze ukryte w gęstwinie i położone wśród skalistego otoczenia i rozpaliliśmy niewielkie i umiejętnie osłonięte ognisko. Tu też Murzynka miała spędzić resztę nocy. Jacek został z Okandaga, przewodnik zaś udał się z nami, żeby wydać odpowiednie instrukcje tragarzom, którzy zresztą, gdyśmy przybyli do obozu, mocno byli zdziwieni, że nie powiodło nam się nocne polowanie. Wydawszy polecenia co do marszruty na dzień następny, Makaruru opuścił nas, my zaś udaliśmy się na krótki spoczynek. Spaliśmy nie więcej niż godzinę, gdy jeden z Murzynów obudził nas, mówiąc, że czas ruszyć w drogę. «¦ 83 Niedługo też wsiedliśmy do łodzi i popłynęliśmy w górę rzeki. Prąd był w tym miejscu słaby, tak że dość szybko posuwaliśmy się naprzód. Minęliśmy właśnie dość ostry zakręt rzeki, gdy Piotruś spostrzegł jaskrawo upierzoną kaczkę, pluskającą się w jednej z licznych w tym miejscu zatoczek. — Hej! Pchnijcie łódź do brzegu — zwrócił się do wioślarzy, do mnie zaś rzekł: — Pożycz mi swą dubeltówkę i weź tymczasem moją ciężką strzelbę. Nie ma smaczniejszego śniadania aniżeli dobrze upieczona tłusta kaczka. Gdy czółno uderzyło o brzeg, wyskoczyliśmy na ląd i podsunęliśmy się bezszelestnie do kępy krzaków, za którą ukryta była zatoczka. Piotruś na czworakach popełzł między krzewy, chcąc upatrzyć najdogodniejsze miejsce do strzału, ja zaś, naśladując jego poruszenia, poczołgałem się za nim. Piotruś zatrzymał się w pewnym momencie, aby wziąć ptaka na cel, jednak kaczka, zaniepokojona widać sprawionym przez nas szelestem, uwijała się żywo wśród wysmukłych trzcin, uniemożliwiając dokładne wycelowanie. — Niemiła historia — szepnął ze złością Piotruś. W tej samej chwili, rzuciwszy przypadkowo wzrokiem na przeciwległy brzeg rzeki, spostrze- 84 głem wśród drzew dwa słonie. Łatwo można sobie wyobrazić, jakie zdumienie ogarnęło mnie na ten widok. Zwierzęta były tak nieruchome, a ich barwa tak zlewała się z otaczającą je roślinnością, że nie zauważywszy ich obecności, zbliżyliśmy się do słoni na odległość nie większą niż trzydzieści metrów. Dotknąłem Piotrusia, wskazując mu bez słowa olbrzymie zwierzęta. Twarz przyjaciela przybrała wyraz najwyższego zdumienia. Po czym Piotruś szepnął zdławionym głosem: — Daj mi strzelbę, Ralfie! Spełniłem w milczeniu polecenie. Wybrawszy bliższego nas słonia, Piotruś starannie wymierzył i po chwili huknął strzał. Ciężka kula trafiła tuż pod łopatkę. Wyrzuciwszy w górę trąby i podniósłszy uszy, słonie rzuciły się w gęstwinę, lecz sztuka trafiona przez mojego przyjaciela potknęła się i głową naprzód zwaliła na ziemię. Był to rzeczywiście kapitalny strzał. Krajowcy, którzy po chwili nadbiegli, podnosząc okrzyki radości, zaledwie wierzyli własnym oczom. Niepomni, że w rzece mogły czyhać krokodyle, rzucili się wpław i po chwili znaleźli się na przeciwległym brzegu. — Co prawda, szkoda, że nie ubiliśmy kaczki — odezwał się Piotruś. — Mięso słonia jest łyko- 85 watę i niesmaczne, chociaż Murzyni za nim przepadają. — Zapomniałeś o pieczonej nodze — zaoponowałem. — Rzeczywiście. Była bardzo smaczna. Ale to, zdaje się, jedyna jadalna część zwierzęcia —I odparł Piotruś. Wsiadłszy do czółna, przeprawiliśmy się przez rzekę i zjedliśmy tam śniadanie, chcąc umożliwić Murzynom zabranie kłów i wycięcie odpowiedniego zapasu mięsa z ubitego słonia. Po czym puściliśmy się w dalszą podróż i wieczorem rozbiliśmy obóz w lasku palmowym, opisanym ??? dokładnie przez Makaruru. Tu też wkrótce przyłączyli się do nas obaj nieobecni towarzysze: Jaj cek i przewodnik. Jacek opowiedział nam, że sprzyjało mu tego dnia szczęście — zabił antylopę, widział zaś nosorożca i zebrę, poza całą masą drobniejszych zwierząt. Okandaga zaś dobrze zniosła podróż i noc spędzi w bezpiecznej kryjówce, położonej o parę kilometrów od naszego obozu. Bardzo mnie zainteresowało opowiadanie Jacka o zebrze i nosorożcu i namyślałem się, czy by mu nie zaproponować miejsca w czółnie i udać się nazajutrz w głąb puszczy. Przypomniawszy sobie jednak, że jestem o wiele gorszym od niego strzel- 86 cem, zrezygnowałem z zamiany i postanowiłem odbywać dalej podróż wodą. Nic też szczególnego nie zaszło w ciągu kilku następnych dni i wreszcie przybyliśmy do wsi murzyńskiej, położonej nad brzegiem rzeki. Tutaj Makaruru przedstawił nas wodzowi Mbango, poczciwemu i ujmującemu Murzynowi, który nas przyjął niezwykle gościnnie, zaopatrzył w żywność i namawiał do pozostania na dłuższy czas we wsi. Odmówiliśmy jednak gorącym prośbom, tłumacząc, że przybyliśmy w te strony, by zapolować na goryle, że jednak z pewnością odwiedzimy go w powrotnej drodze. Korzystając zaś z nastręczającej się sposobności, dodaliśmy, że w dowód wielkiego zaufania, jakie do niego żywimy, gotowi jesteśmy poruczyć jego pieczy kobietę, którą bardzo kochamy i szanujemy. Mbango przyrzekł uroczyście, że będzie jej strzegł, jak oka w głowie. Piotruś zaś, który zdołał już popisać się przed krajowcami swoją fenomenalną celnością strzału i sprawił, że Murzyni patrzyli nań z niesłychanym szacunkiem, postanowił wykorzystać przesądne lęki Murzynów dla zapewnienia Okan-dadze większego jeszcze bezpieczeństwa. — Powiedz wodzowi — rzekł do przewodni- 87 ka — że chociaż jest nas niewielu, to przecieżl posiadamy niezwykłą moc dokonywania rzeczy, o których Murzynom nawet się nie śniło, i że jeśli Okandadze choć włos jeden spadnie z głowy, to po powrocie... I nie skończywszy zdania, Piotruś konwulsyj-nie zaczął się wykrzywiać, toczył oczyma w o-kropny sposób, jednym słowem starał się dać Murzynom do zrozumienia, że okropny czeka ich koniec, jeśli nie dotrzymają danego nam przyrzeczenia. — Poślij po Ndżami — rzekł Mbango do jednego z krajowców. Wkrótce też pojawiła się Ndżami, która była żoną wodza. Prowadziła za rękę małego Murzynka, jedynego swego syna, a chłopczyk, mimo że czarny jak heban, miał stosunkowo ładne i regularne rysy. Opiece tej kobiety powierzona została Okan-daga, a wódz w naszej obecności uprzedził żonę, że grozi jej najsurowsza kara, gdyby stało się coś poruczonej jej pieczy Murzynce. Ndżami sprawiała wrażenie miłej, łagodnej kobiety, doszliśmy więc do przekonania, że umieściliśmy Okandagę w dobrych rękach. Nawet Maka-ruru był dobrej myśli; z lekkim sercem pożeg- 88 oał się nazajutrz z narzeczoną i ruszył z nami W dalszą drogę. Zanim jeszcze przeprowadziliśmy całą tę sprawę, przezornie wysłaliśmy swych tragarzy łodzią pod wodzą Jacka, a chcąc do reszty rozproszyć ich podejrzenia, wywołane naszym dziwacznym postępowaniem, obdarowaliśmy każdego prętem tytoniu. Mniej więcej w tydzień po opisanych ostatnio wypadkach zdarzyła się nam przygoda, w której wyniku Jacek o mało co nie stracił życia, która jednak ostatecznie wywołała poważną zmianę w naszym dotychczasowym sposobie podróżowania. Z pakami na plecach posuwaliśmy się przez wyjątkowo malowniczą okolicę, bowiem ze względu na to, że rzeka zmieniła kierunek, musieliśmy wyrzec się podróżowania wodą. Jednak wiele nam ta zmiana przysporzyła kłopotów, gdyż okolice, przez które obecnie przechodziliśmy, porosłe były wysokimi trawami, często sięgającymi ponad nasze głowy. W tych warunkach wzrost Jacka przynosił nam nieocenioną wprost korzyść. Podczas gdy my przedzieraliśmy się na oślep przez zasłaniające nam zupełnie widok trawy, Jacek górował ponad roślinnością i odgrywał rolę informatora i przewodnika. Od czasu do czasu jednak wydostawa- 89 liśmy się na otwartą przestrzeń i tutaj dopiero I w całej pełni byliśmy w stanie rozkoszować się I niezwykłymi widokami. Napotkaliśmy też wiele zupełnie nowych roślin i drzew w tej okolicy. Między innymi widzieliśmy drzewo bananowe, z którego gałęzi zwisa niezliczona masa korzeni przybyszowych w najrozmaitszych stadiach roz-| woju; jedne z nich zaledwie kierują się ku ziemi, podczas gdy inne na dobre już utkwiły w gruncie na kształt kolumn, podpierających konary. Wiele spotkaliśmy również palm daktylowych, drzew palmirowych i niezliczoną wprost ilość innych ciekawych roślin, których opis zająłby zbyt dużo miejsca. Zresztą skrzętnie notowałem poczynione obserwacje. Przebyliśmy liczne strumienie i rzeczki, w których łożysku widoczne były ogromne dziury, które, jak objaśnił nas Mak, były śladami słoni. Przewodnik wytłumaczył nam też, żel poruszone i mętne wody licznie napotykanych jeziorek są dowodem, że niedawno tarzał się w nich nosorożec. Wiadomości te sprawiły, że odtąd pozostawaliśmy w ciągłym pogotowiu strzeleckim. Okolice te obfitowały również we lwy, których ryk stale słyszeliśmy nocą. Rzadko jednak zdarzało nam się ujrzeć te zwierzęta. Pewnego dnia posuwaliśmy się z wolna po- 90 przez wysokie i gęste trawy. Wyczerpany upałem i zmęczony dźwiganiem ciężkiej paki, zaproponowałem przyjaciołom kilkuminutowy odpoczynek. Zauważywszy w niewielkiej odległości miejsce porośnięte znacznie niższą trawą, skierowaliśmy się tam i zrzuciwszy paki, rozciągnęliśmy się na ziemi w cieniu drzewa palmowego. Prawdziwą rozkosz sprawił nam przyjemny chłód, a równocześnie podziwialiśmy wspaniały krajobraz. Leżąc u stóp drzewa, zauważyłem, że jakiś niezwykły owad zachowuje się w nie mniej dziwaczny sposób. Piotruś równocześnie ze mną zrobił to samo spostrzeżenie. — Jacku, prędko, spójrz tu — zawołał przyciszonym głosem — jakieś zwierzę wpakowało tu łeb do dziury i z własnego ogona zrobiło pułapkę. Mimo że starałem się zachować jak najciszej, to jednak wybuchnąłem śmiechem, usłyszawszy dziwaczny, choć zupełnie prawdziwy, komunikat Piotrusia. Owad należał do rodzaju mrówkojadów. Mierzył z górą trzy centymetry długości, pokryty był czarnymi włoskami, grubości zaś był małego palca. Wpakowawszy łeb do niewielkiego otworu w ziemi, owad szybko wymachiwał odwłokiem. 91 W ten sposób ściągnął na siebie uwagę mró-1 wek, które, zdziwione szczególnym widokiem, poczęły zbliżać się, żeby zbadać przyczynę tego zjawiska. Skoro jednak jedna z mrówek dostała się w zasięg kleszczy, którymi uzbrojony był odwłok owada, natychmiast została schwytana i pożarta. — Co za oryginalny myśliwy — zauważył Piotruś. — Zwiedziłem kawał świata, ale nie spodziewałem się dotychczas, że ujrzę zwierzę, które poluje na inne po prostu merdając ogonkiem... — Zapominasz o Indianach kanadyjskich —¦ odparł Jacek — którzy zwabiają małe zwierzęta machając szmatą zatkniętą na lufę strzelby. — Wcale o tym nie zapomniałem, ale chodziło mi przecież o zwierzęta, a nie o ludzi. I wywiązała się niewinna sprzeczka, gdy nagle usłyszeliśmy krzyk Mąka. Spojrzawszy we wskazanym przez Murzyna kierunku, zauważyliśmy, że z gęstej kępy drzew wystaje głowa i szyja żyrafy. Pierwszy raz widzieliśmy to cieJ kawę zwierzę, tak że widok ten mocno nas poruszył. — Wziąłbyś ze sobą Mąka — rzekł Jacek do Piotrusia — i podszedł żyrafę. — Wolałbym, żebyś ty to zrobił — odpowiedział Piotruś —: bo, mówiąc prawdę, nietęgo się 98 dziś czuję. To pewnie upał mnie tak wyczerpał. — Doskonale, ale pójdę sam, a ty, Mak, pamiętaj nie zbaczać z drogi. Czy widzisz tę wyniosłość? — Tak, massa. — Zatem idźcie prosto w tym kierunku i rozbijcie tam obóz. Myślę, że niedługo pozostanę w tyle i mam nadzieję, że przyniosę na obiad pieczeń z żyrafy. Chcieliśmy odwieść przyjaciela od tej samotnej wyprawy, przekonał nas jednak, że nie grozi mu przecież żadne niebezpieczeństwo. Rozstaliśmy się więc, stwierdzić jednak muszę, że ogarnęła mnie jakaś dziwna depresja i opadły złe przeczucia, które na próżno starałem się zwalczyć. Również i Piotruś zachowywał niezwykłe milczenie i widać było, że bardziej go niepokoi lekkomyślność Jacka, niż chciałby się do tego przyznać. Jacek wziął ze sobą jedną strzelbę dużego kalibru i jedną dubeltówkę. Wkrótce po rozstaniu z przyjacielem spostrzegliśmy na równinie strusia. Od dawna już pragnęliśmy zobaczyć tego olbrzymiego ptaka. Piotruś zaś marzył o wzbogaceniu swych trofeów okazem tego trudnego do upolowania zwierzęcia. Zatrzymaliśmy się więc, aby podejść strusia. Chcieliśmy też dowiedzieć się od przewodnika, w jaki 93 sposób można najlepiej zbliżyć się do tego nie-1 zwykle płochliwego ptaka. i— Struś być bardzo nadzwyczajne zwierzę. On biegać szybko bardzo i nie można go dogonić. Ale on być okropnie głupi. Kiedy on zobaczyć myśliwego, to on nie uciekać w drugą stronę, ale! biec na człowieka i minąć go. I czasami on sam • tak się zbliżyć, że go można trafić włócznią albo zastrzelić. Ja sam zabić strusia włócznią, ale to być bardzo, bardzo trudna rzecz. — A więc, Mak, co mamy zrobić, żeby upolować tego głupiego ptaka? — zapytał Piotruś, oglądając z wielką starannością zamek strzelby. — Ja radzić, żeby massa iść w tę stronę, a ja obejść strusia i spłoszyć go. Zgodnie z tym planem Mak ruszył dookoła i ukazawszy się znienacka w niewielkiej odległości, spłoszył ptaka. Struś, ujrzawszy wroga, po-l pędził z niesłychaną szybkością nie w przeciwnym, jak można się było spodziewać, kierunku, ale po prostu w stronę naszego przewodnika. Zdołałem po chwili zauważyć, że ptak zboczył nieco z obranej przedtem drogi i że wkrótce zbliżył się1-na strzał do Piotrusia, ale szybkość, z jaką biegł struś, wprawiła mnie w taki podziw, że z trudem mogłem nad czymś innym się zastanowić. Rzecz to powszechnie znana, że struś nie posia- 94 da skrzydeł we właściwym tego słowa znaczeniu, niewielkie bowiem pęki piór, jakimi ma opatrzone boki, nie pozwalają mu nawet oderwać się od ziemi. Nie wszyscy jednak wiedzą, że ptak ten ma długie i potężne nogi, za pomocą których może pędzić po stepie nieledwie z szybkością lokomotywy. Chcąc dokładnie określić jego szybkość, wyciągnąłem zegarek, by obliczyć, ile kroków daje ptak na minutę. Nie byłem jednak w stanie tego dokonać, bo struś z taką szybkością przebierał nogami, że migały mi one przed oczyma, jak szprychy koła w rozpędzonym wozie. Wpadłem więc na inny pomysł. Zauważywszy, że ptak musi przebiec obok dwóch znajdujących się w pewnej od siebie odległości krzaków, postanowiłem sprawdzić z zegarkiem w ręku, ile czasu zabierze strusiowi przebycie tej przestrzeni. Zaledwie zdążyłem rzucić strzelbę na ziemię i spojrzeć na zegarek, gdy ptak minął pierwszy krzak. Za chwilę przebiegł obok drugiego. Znów spojrzawszy na zegarek, stwierdziłem, że na przebiegnięcie tej przestrzeni ptak zużył dokładnie dziesięć sekund. Gdy zapisywałem tę obserwację w notesie, usłyszałem huk wystrzału i szybko podniósłszy głowę zauważyłem, że w powietrze wyleciało kilka piór z ogona ptaka, sam zaś struś pędził dalej nietknięty. Zdziwiony tym niepowodzeniem mego 95 przyjaciela, o którym dotąd sądziłem, że nigdy nie chybia, pobiegłem ku niemu, wołając: — Jak to, Piotrusiu, co się z tobą stało? Biedny Piotruś był naprawdę zrozpaczony; widać było, że wstyd mu fatalnego, jak się zdawało, pudła. — Łatwo to powiedzieć: „Co się z tobą staT ło" — zawołał z niechęcią — ale musisz wziąć przecież pod uwagę, że od samego rana dźwigałem ciężką pakę. Poza tym, chociaż sporo już polowałem — dodał uszczypliwie — to nie zdarzyło mi się jeszcze strzelać do lokomotywy w pełnym biegu. — Masz zupełną rację, Piotrusiu, a jeżeli chcesz się dowiedzieć, jaką szybkość rozwija struś, to chodź ze mną do tych krzaków i zaraz przeprowadzimy obliczenie. Tymczasem nadbiegł zdyszany Makaruru. Objaśniwszy mu z trudem, o co chodzi, wzięliśmy się do pomiarów. Gdy ujrzałem ślady łap ptaka, zaledwie mogłem uwierzyć własnym oczom. Każdy krok strusia mierzył cztery i ćwierć metra, a ponieważ na przestrzeni między krzakami naliczyłem trzydzieści kroków, co dawało sto osiemdziesiąt kroków na minutę, zatem ptak pędził z szybkością blisko pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. 96 — Nic więc dziwnego, że mu tylko ogon odstrzeliłem — zawołał uśmiechając się Piotruś. —• W ogóle dziwna rzecz, że w tych warunkach udało ci się trafić ptaka — zauważyłem. Badając zaś grunt, gdzie struś przebywał, zanim go spłoszyliśmy, stwierdziliśmy, że normalnie krok ptaka mierzy około sześćdziesięciu centymetrów. Po tych nieudanych łowach wróciliśmy do towarzyszy i udaliśmy się w kierunku miejsca, gdzie mieliśmy się spotkać z Jackiem. Nie zastaliśmy go tam jednak. Przypuszczając, że musiał zawędrować dalej, aniżeli początkowo zamierzał, zrzuciliśmy paki na ziemię i rozbiwszy obóz, postanowiliśmy czekać na powrót przyjaciela. Stopniowo słońce poczęło chylić się ku zachodowi i wreszcie znikło za horyzontem. Zapadł mrok, który w tych okolicach szybko przechodzi w zupełną ciemność, a Jacka wciąż nie było. Ogarniał nas coraz większy niepokój. — Słuchaj, Ralfie — krzyknął Piotruś, gwałtownie zrywając się z miejsca. — Nie mam zamiaru dłużej tu siedzieć, podczas gdy Jacek znajduje się, być może, w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Ruszam na poszukiwania! —¦ To być racja. Tu być różne zwierzęta i zły — Łowcy goryli 97 człowiek. Może massa Jacek być zabity — rzekł nasz przewodnik. Zadrżałem, usłyszawszy te złowróżbne słowa i poparłszy gorąco projekt Piotrusia, postanowi-łem również wziąć udział w poszukiwaniach. — Weź swą dwururkę, Ralfie, a zapasową ciężką rusznicę pożyczymy Makowi. — Ale w którą stronę mamy się udać? Nie wiemy, gdzie należy szukać zaginionego. — Zostawmy to Makowi. W tych kwestiach świetnie się orientuje, wiedziony jakimś nieomylnym instynktem. Czy jesteś już gotów? — Tak — odparłem — wezmę tylko na wszelki wypadek trochę wódki. — Doskonale, żeś o tym pomyślał. Nie wiadomo przecież, co mogło się zdarzyć z naszym przyjacielem. Nakazawszy ludziom pilnie strzec obozu i podtrzymywać ognisko na wypadek możliwego ata-< ku lwów, udaliśmy się na poszukiwania. Od czasu! do czasu zatrzymywaliśmy się, wytężając słuch i krzycząc donośnie dla zwrócenia uwagi zaginionego przyjaciela. Nie słyszeliśmy jednak żadnej odpowiedzi i już ogarnęła nas rozpacz, gdy natknęliśmy się na odciśnięte na wilgotnym gruncie ślady ludzkich stóp. Mogliśmy je doskonale odj różnić, bo była to jasna noc księżycowa. 98 ^ «?I — Ho-ho! — zawołał Makaruru, schylając się, aby dokładnie obejrzeć ślady — to być massa Jacka noga. Zdziwiła mnie nieco pewność siebie, z jaką Murzyn wypowiedział te słowa. Mimo bowiem że dokładnie przyjrzałem się odciskom stóp, nie spostrzegłem niczego, co by mówiło, że pozostawione zostały przez Jacka. — A czy pewny jesteś tego? — spytał Piotruś. — Tak, tak, ja być pewny — odparł Mak. — Zatem w drogę! Nie mamy czasu do stracenia. Wkrótce dotarliśmy na miejsce, gdzie grunt był twardszy, a ślady zaznaczały się wyraźniej. — Mylisz się, Mak — zawołał z rozczarowaniem Piotruś, znów przyglądając się śladom. — Przecież to są odciski bosych stóp, a Jacek nosił buty. Ale co to? Czy to krew!? — Tak, massa, ja wiedzieć, że massa Jacek mieć buty, ale jednakże to być jego nogi. On być raniony na pewno. Łatwo można sobie wyobrazić, jakie okropne wrażenie zrobiło na nas to odkrycie. Ruszyliśmy biegiem, trzymając się śladów stóp. Po chwili spostrzegliśmy, że ślady te są rozmieszczone nierównomiernie, tak jakby osoba, która je pozosta- 99 wiła, niezdolna była do posuwania się w prostym kierunku. Po kilku minutach natknęliśmy się na ślady nosorożca, co wprawiło nas w jeszcze większy niepokój. Wreszcie, wydostawszy się na otwartą równinkę, zauważyliśmy, że w niewielkiej od nas odległości leży na ziemi jakiś ciemny przedmiot. Na ten widok zdrętwieliśmy z przerażenia. Trzymając strzelby w gotowości do strzału, mogło to być bowiem i przyczajone jakieś dzikie zwierzę, podbiegliśmy ku opisanemu punktowi. Lecz wystarczyło parę chwil, abyśmy się zorientowali, że spełniły się nasze najgorsze przypuszczenia. W kałuży krwi spoczywało bezwładne ciało Jacka. Twarz była zwrócona ku górze, a w świetle księżyca stwierdziliśmy, że była trupio blada i pokryta krwią. Ubranie było podarte i zabłocone, a dookoła odcinięte były liczne ślady nóg nosorożca, które najlepiej wskazywały, z jakim okropnym wrogiem stoczył nierówną walkę nasz przyjaciel. Piotruś skoczył ku leżącemu i rozerwawszy koszulę na piersi Jacka, przyłożył dłoń do serca. — Chwała Bogu — wyszeptał stłumionym głosem. — Żyje. Prędko, Ralfie, podaj mi butelkę z wódką. Po czym Piotruś zaczął energicznie nacierać 100 wódką klatkę piersiową i czoło Jacka. Ukląkłszy obok, również wziąłem się do roboty, podczas gdy Makaruru masował nogi leżącego. Zauważyliśmy równocześnie, że na ramionach i piersi nieszczęśliwego znajdują się liczne obrażenia, w udzie zaś odkryliśmy głęboką ranę szarpaną, którą mu widocznie nosorożec zadał swym strasznym rogiem. Opatrzyliśmy i obandażowaliśmy wszystkie te rany. Po chwili zaś twarz Jacka pokryła się lekkim rumieńcem, zatrzepotały powieki i z krótkim, urwanym westchnieniem przyjaciel nasz otworzył oczy. — Gdzie jestem? Co się właściwie stało? — wyjęczał ze zdziwieniem. — Wszystko w porządku, drogi chłopcze! Napij się troszeczkę tego — rzekł Piotruś, przytykając mu do ust butelkę z wódką, a po twarzy stoczyły mu się dwie łzy radości. Jacek wypił trochę płynu i wzmocnił się nieco. — Ach! przypominam teraz sobie — rzekł cicho — jestem raniony, to nosorożec, prawda? Czy zabiliście go ? Trafiłem zwierzę i to, zdaje mi się, śmiertelnie. — Czyś go zabił, nie mogę ci powiedzieć — odpowiedziałem — wiem tyle tylko, że on ciebie o mały włos nie zabił. Czy czujesz się gorzej, mój drogi? 101 Pytanie to zadałem, widząc, że Jacek znów stał się trupio blady. — Przecież on znów zemdlał! Nie przeszkadzaj mi teraz — zawołał Piotruś, wlewając Jackowi kilka kropel wódki do ust i nacierając mu nią obficie skronie. Po chwili zemdlony odzyskał przytomność. — A teraz, Mak, bierz się do roboty — zawołał Piotruś, zrzucając bluzę. — Zrąb dwa drzewka i postaramy się zrobić coś w rodzaju noszy. Podczas gdy moi towarzysze zajęci byli przygotowaniem noszy z pali i naszych trzech bluz, ja raz jeszcze sprawdziłem bandaże rannego, usiłując zupełnie zatamować upływ krwi. Położywszy Jacka na noszach, ruszyliśmy z wolna w drogę. Makaruru, jako najsilniejszy, szedł przodem, my zaś obaj podtrzymywawaliśmy nosze z tyłu. Jacek znosił przenosiny lepiej, niż się tego spodziewaliśmy, toteż serca nasze napełniły się nadzieją, że przyjaciel nie ma złamanych kości i że uda nam się go uratować. Posuwaliśmy się krok za krokiem i po długim i uciążliwym marszu dotarliśmy wreszcie do obozu. ¦ i i ROZDZIAŁ SIÓDMY Niezwykłe owady. Przygoda z bawołem SZCZĘŚLIWYM trafem w owym czasie znajdowaliśmy się niedaleko wsi murzyńskiej, od której dzielił nas co najwyżej dzień drogi. Po gruntownym namyśle postanowiliśmy przetransportować tam rannego i pozostać z nim tak długo, aż nie odzyska dość sił do dalszej podróży. Dotychczas staraliśmy się za wszelką cenę omijać wioski leżące na naszym szlaku, obawialiśmy się bowiem, że krajowcy mogą nas obrabować z towarów, a nawet pozbawić życia. Ze względu jednak na poważny stan Jacka, wynikły z olbrzymiego upływu krwi, nie mieliśmy innego wyjścia. Zresztą potwierdziły się nasze nadzieje i okazało się, że przyjaciel nie ma złamanych kości; byliśmy więc pewni, że kilkutygodniowa opieka w zupełności postawi go na nogi. Okazało się, że wódz wioski jest powinowatym ?? króla Dżambai, i dzięki temu szczęśliwemu przy. padkowi zostaliśmy niezwykle gościnnie przyjęci. Wódz wyszedł nam na spotkanie i serdecznie zapraszał do dłuższego pobytu. Oddano nam do wyłącznego użytku obszerną chatę i zaraz po przybyciu ugoszczono obficie kolacją, składającą się z pieczonych kur i potrawy z patatów. Byliśmy pierwszymi białymi, których oglądali mieszkańcy wsi, toteż nasze przybycie stało się niezwykłą sensacją. Tłum Murzynów stłoczył się przed naszą chatą i z niesłabnącą ciekawością przyglądał „białym ludziom". W wiosce tej pozostaliśmy przez trzy tygodnie, a w międzyczasie zgoiły się rany naszego przyjaciela i odzyskał w zupełności siły. Piotruś i ja na zmianę pielęgnowaliśmy Jacka i przetrząsaliśmy okoliczne lasy i równiny w poszukiwaniu dzikich zwierząt. Pewnego dnia siedzieliśmy obaj przy łóżku Jacka, a ja opowiadałem o upolowanym przeze mnie poprzedniego dnia bawole, gdy Piotruś nagle odezwał się: — Mów, co chcesz, ale ja nie wierzę w istnienie goryli! Po prostu wprowadzono nas w błąd. Słowa te wypowiedział mój przyjaciel tak stanowczym tonem, że i mnie mimo woli opadł lęk, czy nasze wysiłki nie były jałowe i czy w końcu 104 nie okaże się, że w ogóle goryle nie istnieją, a wszystkie opowiadania o nich wyssane zostały z palca. — Co przez to rozumiesz, Piotrusiu? — zapytałem niespokojnie. — Po prostu — odpowiedział wolno — że Jacek jest jedynym żyjącym okazem goryla w Afryce... — Dajże spokój z żartami! Przecież na własne oczy widziałem szkielet tej małpy w Londynie! — To nic nie znaczy. Mogli cię wystrychnąć na dudka. Przecież ten szkielet mógł być złożony z kości szympansa i bawołu... — zawołał Piotruś. — Nie, to niemożliwe — odparłem — bo człowiek mający pojęcie o anatomii porównawczej nie dałby się nabrać na taki kawał. — A jak wyglądał szkielet? — zapytał ciekawie Jacek, rozśmieszony naszą rozmową. — Wysoki był jak szkielet przeciętnego wzrostu mężczyzny, ale zadziwiła mnie niezwykła grubość kości. Twoja klatka piersiowa, Jacku, jest po prostu dziecinną zabawką w porównaniu z klatką goryla. Nogi ma znacznie krótsze aniżeli człowiek, za to ręce ma wprost potwornie długie. Gdybyś wyobraził sobie człowieka wysokiego na trzy metry i zbudowanego proporcjonalnie ?5 do tego wzrostu, to górna część jego ciała, z wyjątkiem nóg, przypominałaby postać goryla. — Nie wierzę — zawołał Piotruś. — Być może, wybrałem nie najszczęśliwsze porównanie, ale... — Nie o to mi chodzi — przerwał mi Piotruś. — Po prostu nie wierzę, że istnieje taka małpa. — Ale właściwie dlaczego? — zapytał Jacek. — Głównie przyczyniły się do tego niestworzone historie, jakie Murzyni opowiadają o gorylu. Na przykład któregoś dnia dowiedziałem się za pośrednictwem Mąka, że goryl jest tak silny, że potrafi unieść człowieka z ziemi, schwyciwszy go za kark jedną z nóg. Sami chyba rozumiecie, że to niemożliwa rzecz. — Pod tym względem całkowicie podzielam twoje zdanie — rzekł Jacek. — Natomiast fakt, że Murzyni w tak przesadnym świetle opisują goryla, świadczy raczej o istnieniu tej małpy. Nie zapominajcie o wrodzonym im popędzie do kłamstwa i koloryzowania. A co jeszcze opowiedzieli ci mieszkańcy wsi o gorylu? — Otóż twierdzą oni, że dusze zmarłych Murzynów wcielają się w te małpy, a dalej, że goryla nie sposób jest schwytać czy też zabić. Podobno często chwytają one tubylców i uprowadzaj 106 w głąb puszczy, a tam, wyrwawszy paznokcie u rąk i u nóg, wypuszczają ich na wolność. Mają też być niezwykłymi amatorami trzciny cukrowej, którą często w niezwykle śmiały sposób kradną z pól. — Czy to już wszystko? — zapytałem. — A co, czy ci mało jeszcze? — krzyknął Piotruś. — Może byś chciał się dowiedzieć, że goryl wisi za ogon na księżycu albo że zwykł siedzieć tylko na własnym nosie? W tym miejscu musieliśmy niestety przerwać zajmującą dyskusję, bo do chaty wpadł Mak. — Massa Jacku — zawołał — mnie tu przysłać wódz, żeby ja powiedzieć, że kiedy massa być już zupełnie zdrów, to on dać woły, żeby jechać na nich. Kiedyśmy nareszcie zrozumieli, o co chodzi naszemu przewodnikowi, Piotruś odezwał się: — Mam wrażenie, że to wcale niezły pomysł. Wiecie dobrze, że czeka nas teraz podróż przez prawie że bezludną okolicę, tak że woły mogą się przydać nie tylko jako wierzchowce. Myślę, że warto by się zastanowić nad tą propozycją. — Słusznie, Piotrusiu — rzekł Jacek — a zatem, Mak, powiedz Jego Królewskiej czy Wo-dzowskiej Mości, że bardzo mu jestem wdzięczny za łaskawą propozycję i że w najbliższym czasie ?7 rozważę ją i udzielę mu odpowiedzi... Daj mu też ten pręt tytoniu, tylko pamiętaj, żeby ten prezent nie zmniejszył się w drodze... Ukazawszy zęby w szerokim uśmiechu, przewodnik wybiegł z chaty, by spełnić dane mu po, lecenie, a my zaczęliśmy dyskusję nad nowym projektem, który wydawał nam się coraz godniej-szejszy uwagi, w miarę jak rozpatrywaliśmy wszystkie jego dodatnie strony. — A teraz, chłopcy — westchnął Jacek, gdy nasza rozmowa trwała z górą już godzinę —-zostawcie mnie w spokoju. Jeśli chcecie, bym mógł wkrótce zakosztować rozkoszy jazdy wołem, to dajcie mi zebrać siły. Chciałbym teraz przespać się nieco. Zażenowani nieco własną gadatliwością i brakiem dbałości o chorego przyjaciela, wyszliśmy czym prędzej z chaty. Ponieważ zaś było to jeszcze wczesne popołudnie, wzięliśmy więc strzelby i ruszyliśmy do lasu, częściowo by popróbować szczęścia w polowaniu, a głównie by pogadać o niedalekim przecież celu naszych marzeń — krainie goryli. — Jakoś mi się zdaje — zauważył Piotruś, gdyśmy szli przez pokrytą kwiatami łąkę, oddaloną o kilka kilometrów od wioski — że nigdy nie dotrzemy do tej osławionej krainy. 108 — A ja jestem zupełnie innego zdania — odparłem. Rozgniewał mnie już upór Piotrusia, z jakim obstawał przy swym twierdzeniu, i gotowałem się do wygłoszenia całej perory na ten temat, gdy nagle mój wzrok napotkał nieoczekiwany zgoła widok. Oto pod drzewem figowym, obok którego właśnie przechodziliśmy, zauważyłem niewielką kałużę czystej wody. Ponieważ od dawna już nie było deszczu, zjawisko to mocno mnie zaintrygowało. Grunt zaś dookoła był zupełnie suchy, a nawet spieczony. — Skąd się to wzięło? — rzekłem, wskazując na miniaturowe jeziorko, nie większe zresztą od dłoni. — Niestety, nie potrafię ci tego wytłumaczyć — odparł Piotruś, który z równym zaciekawieniem przyglądał się kałuży. — Źródła tu żadnego nie ma — dodałem — bo w takim razie woda musiałaby znaleźć sobie odpływ. Za chwilę spostrzegliśmy, że kropla wody kapnęła do stawku i podniósłszy głowy, zauważyliśmy, że spadła ona z grona owadów, uwieszonego u gałęzi tuż nad nami. Od razu poznałem, że mam do czynienia z owadem wytwarzającym, a właściwie destylującym ?9 wodę, znanym również w Europie, gdzie, co prawda, nie dochodzi tej wielkości co jego krewniak afrykański. Wiedziałem, że wśród przyrodników istnieje różnica zdań co do pochodzenia wody, przerabianej później przez te owady. Spostrzeżenia moje doprowadziły mnie do wniosku, że woda pochodzi przede wszystkim z wilgoci atmosferycznej, chociaż, być może, część jej wytwarzana jest z soku drzew. Niejednokrotnie jeszcze wracałem później do tego drzewa, by uzupełnić swoje obserwacje. Umieściwszy pewnego wieczoru naczynie w miejscu, gdzie padały krople, stwierdziłem na-'; zajutrz, że owady w ciągu nocy przedestylowały blisko dwa litry wody. Obiecując sobie powrócić później do niezwykłych owadów, ruszyliśmy dalej, gdy wtem za-i uważyliśmy bawołu, pasącego się na łące w odległości co najwyżej pięciuset metrów od miejsca, gdzie znajdowaliśmy się w tej chwili. — O! To coś znacznie ciekawszego — krzyknął Piotruś z entuzjazmem — musimy go okrążyć i zbliżyć się pod wiatr! Ruszyliśmy żywo naprzód i choć jestem przyrodnikiem nie tylko z nazwy, ale i z głębokiego zamiłowania, to muszę przyznać, że widok bawołu wzbudził we mnie prawdziwą pasję myśliwską. 110 I nietrudno mi pojąć, że większość ludzi przekłada nieskończenie denerwujące przeżycie łowieckie nad spokojną przyjemność płynącą ze studiów przyrodniczych. W ciągu piętnastu minut okrążyliśmy bawołu, który, nie zdając sobie sprawy z grożącego mu niebezpieczeństwa, spokojnie pasł się u skraju polanki. — Trzymaj się za mną — rzekł Piotruś — podpełznę jak najbliżej zwierzęcia i gdyby nie udało mi się powalić go za pierwszym strzałem, to natychmiast przybiegnij i podaj mi swoją strzelbę. I nie czekając na odpowiedź mój towarzysz rzucił się na ziemię i jak wąż począł czołgać się wśród traw. Udało mu się niepostrzeżenie zbliżyć na czterdzieści metrów do bawołu. Za chwilę zaś z trawy wynurzyła się głowa i barki Piotrusia, po czym pojawiła się i strzelba. Mój przyjaciel leżał w tej pozycji przez dwie może minuty, ale mnie zdawało się, że trwa to co najmniej kwadrans. Wtem usłyszałem jakiś suchy trzask. Od razu zorientowałem się, że to zawiódł kapiszon, i równocześnie zauważyłem, że Piotruś stara się po cichu zamienić go na inny. Ale bawół usłyszał trzask i zaniepokojony podniósł olbrzymi łeb. Spostrzegłszy zaś nieprzyjaciela, 111 natychmiast zaatakował go, podnosząc wściekły ryk. Tylko naoczny świadek może zrozumieć, jak okropne wrażenie sprawia widok rozszalałego bawołu, pędzącego z roziskrzonymi furią oczyma i pianą toczącą się z pyska. Nic też dziwnego, że Piotruś, który nie zdążył już powtórnie nabić strzelby, zerwał się na równe nogi i odwróciwszy się, pobiegł jak strzała w stronę lasu. Ale bawół w mgnieniu oka dopadł go i zanim zdążyłem jeszcze zebrać myśli, ujrzałem, że mój towarzysz wyleciał w powietrze i wywróciwszy koziołka, runął z trzaskiem na jakiś niewielki krzak. Przypominam sobie, że przebiegł mnie w tej chwili dreszcz grozy, byłem bowiem przekonany, że Piotruś nie żyje. W każdym razie nie starczyło mi czasu na dłuższe rozważania, bo bawół odwrócił się natychmiast i znów ruszył w kierunku krzaka, chcąc prawdopodobnie dokończyć dzieła zniszczenia. I, rzecz niezwykła, tym razem również zaszła we mnie jakaś błyskawiczna zmiana, której źródła do dziś dnia nie potrafię sobie wytłumaczyć. Poczułem, że tylko ode mnie zależy los przyjaciela. Jasno i spokojnie oceniłem sytuację i skoczywszy przed krzak, na którym leżało bezwładne ciało Piotrusia, z zimną krwią oczekiwałem lis ataku rozszalałego zwierzęcia. Bawół runął ku innie. Wiedziałem, że jestem zbyt słabym strzelcem, by ryzykować strzał w łeb. Dopuściłem ??i?? bawołu na odległość metra i odskoczyłem błyskawicznie w bok. Gdy zwierzę mijało mnie, nie celując ani nie przykładając strzelby do ramienia oparłem lufę o bok bawołu i jednocześnie pociągnąłem za oba kurki. W tym momencie straciłem przytomność i nie wiem, co się działo przez następnych kilka minut. Pierwszą rzeczą, na jaką padł mój wzrok, gdy znów otworzyłem oczy, była twarz Piotrusia, który pochylał się nade mną, usadowiony na cielsku zabitego bawołu. — Co, lepiej ci, Ralfie ? — zawołał. — Widzisz, to są skutki nieostrożnego obchodzenia się z bronią. — Jak to, Piotrusiu, więc bawół cię nie zabił ? — O mało co. Niedużo brakowało, na szczęście uratował mnie krzak, na który trafiłem przy upadku, tak że skończyło się na kilku podrapaniach — i tu wskazał na pokrwawione łydki. — Gorzej za to wyszedłeś ty! Któż to słyszał, żeby tak luźno trzymać strzelbę, gdy się oddaje strzał bez złożenia się. ¦— Jak to? Co masz na myśli? — Po prostu, że strzelba z taką siłą zrepeto- 8 — Łowcy golyli 11» wała, że cios, jaki otrzymałeś w piersi, powali} cię na ziemię. — Dlatego więc jestem taki rozbity — jękną, lem, starając się chwiejnie stanąć na nogi i badając, czy kości nie poniosły jakiegoś szwanku podczas wypadku — ale cud to prawdziwy, że wyszliśmy obronną ręką. Kiedy ujrzałem cię wysoko w powietrzu, byłem przekonany, żeś zginął pod ciosem potężnych rogów. — Jestem więc prawdziwym wybrańcem fortuny — odparł z uśmiechem Piotruś — ale teraz wytnijmy kawałek mięsa na kolację dla Jacka. Z niejakim trudem udało nam się wyciąć w całości ozór bawołu, po czym wróciliśmy do wioski, gdzie okazaliśmy nasze trofeum, jako dowód walecznego czynu. Obrażenia zaś, jakie odnieśliśmy w czasie tej przygody, wkrótce się zagoiły i po mniej więcej dwóch tygodniach wszyscy trzej gotowiśmy byli do kontynuowania podróży. J 4 . ¦ I ROZDZIAŁ ÓSMY Pierwszy goryl PRZED odjazdem krajowcy zgodnie z zapowiedzią ofiarowali nam trzy woły, które odtąd służyć miały jako wierzchowce. Były to potężne zwierzęta, o małych złośliwych oczkach i ogromnych rogach. Jednakże jeden tylko wół znosił cierpliwie ciężar jeźdźca, oddaliśmy go więc na stały użytek Jackowi, pozostającemu wciąż jeszcze na prawach inwalidy. Nasze zaś „wierzchowce" z początku w ogóle nie dopuszczały nas do siebie, ale, gdy dostały porządną nauczkę, z rezygnacją zgodziły się na swą rolę. Nie powiem jednak, żeby jazda wołem należała do przyjemności, toteż w ciągu całej naszej podróży tylko w ostatecznym razie uciekaliśmy się do tego środka lokomocji. Wyruszywszy z wioski murzyńskiej, rozpoczęliśmy długą podróż po sawannach środkowej 8* 115 Afryki i po upływie wielu tygodni zbliżyliśmy się do okolic położonych pod równikiem, gdzie spodziewaliśmy się znaleźć goryle. Nasza podróż obfitowała w szereg to niebezpiecznych, to znowu zabawnych przygód, a ja wzbogaciłem znacznie swe zbiory i poczyniłem całą masę niezwykle ciekawych obserwacji. W czasie tej podróży musieliśmy rozstać się z naszymi „rumakami", które zostały pokąsane przez muchę tse-tse. Owad ten stanowi prawdziwą plagę w niektórych okolicach Czarnego Lądu. Ukąszenie jego jest śmiertelne dla konia, wołu i psa, nie szkodzi jednak, rzecz dziwna, człowiekowi ani też dzikim zwierzętom. Gdy mucha ukąsi wołu, nie powoduje to z początku groźniejszych następstw, ale po kilku dniach z oczu i nosa zwierzęcia zaczyna obficie wydobywać się śluz, obrzmienia pojawiają się na podgardlu i w innych częściach ciała, zwierzę szybko chudnie i po długiej, często wielotygodniowej chorobie zdycha wśród objawów ostatecznego wyczerpania. Tse-tse pojawia się w niezliczonych ilościach w niektórych tylko punktach, tak że często sąsiednie miejscowości są zupełnie wolne od tej plagi. Hodowcy bydła starannie unikają okolic nawiedzonych przez tę muchę, jednak mimo naj- 116 większej ostrożności czasami dostają się w sferę zamieszkania tse-tse, a wówczas tracą większą część swych stad. Gdy u naszych wołów pojawiły się fatalne symptomy, wiedzieliśmy, że los zwierząt jest przypieczętowany, pozostawiliśmy je więc w pewnej zacisznej dolince, obfitującej w paszę i wodę, gdyż w dalszej drodze stałyby się nam tylko zawadą. Gdyśmy wreszcie przybyli do krainy goryli, spotkał nas początkowo zawód. Przez szereg dni wędrowaliśmy po puszczy, nie napotkawszy ani jednego zwierzęcia. Krajowcy opowiedzieli nam, że lwy wyniosły się z tych okolic, zmuszone ustąpić pola gorylom. Niezbyt wydały nam się wiaro-godne te historie i przyznam szczerze, że w głębi ducha stałem się już zwolennikiem pesymistycznych poglądów Piotrusia, gdy wreszcie natknęliśmy się na ślady goryla. Nigdy nie zapomnę wzruszenia i niepokoju, jaki nas ogarnął na ten widok. Mieliśmy nareszcie przed sobą niezaprzeczalny dowód istnienia tego niezwykłego i strasznego zwierzęcia. Oto mieliśmy przed oczyma ślad istoty, o której słyszeliśmy tyle nieprawdopodobnych opowiadań i w której istnienie sami przecież niedawno zwątpiliśmy. Makaruru zapewniał nas, że przed kilku laty 117 polował na goryle i choć nie udało mu się zabić żadnego, to jednak kilka razy widywał je z daleka, twierdził też stanowczo, że ślad odciśnięty został przez nogę goryla. — Ciekawe, czy to świeży ślad — zapytałem Mąka, gdy schyliliśmy się podnieceni nad odciskiem ogromnej łapy. — On być zupełnie świeży — zawołał przewodnik. — A skąd wiesz o tym? — Ja widzieć — odparł zdziwiony Mak. — Dobrze, ale w jaki sposób doszedłeś do tego wniosku? — zapytałem z uśmiechem. — Ależ, Ralfie, czy można wymagać od Murzyna zrozumienia tak skomplikowanego zdania? — rzekł Jacek i zwróciwszy się do Mąka dodał: — Co ty widzisz? — Ja widzieć złamaną gałązkę, ona być w środku biała i czysta, a jakby ona być stara, to być brudna i zeschła. — Widzisz — zawołał Piotruś, dając mi bolesnego kuksańca w żebra — oto masz spostrzegawczego badacza zjawisk przyrodniczych. Bierz z niego przykład, Ralfie! Rzeczywiście zaimponował mi ten dowód niezwykłego zżycia się i oswojenia Murzynów z naturą. 118 Nie zwlekając, ruszyliśmy na poszukiwanie zwierzęcia. Znajdowaliśmy się wówczas w gęstym, mrocznym lesie, położonym w bliskości łańcucha wysokich gór, których niebieskie, ostre szczyty królowały nad widnokręgiem. Zbocza zaś pokryte były częściowo lasem. Nakazawszy ludziom rozbić obóz, natychmiast udaliśmy się w głąb puszczy, biorąc ze sobą Mąka. Ruszyliśmy gęsiego, trzymając w pogotowiu broń i uważnie rozglądając się dokoła. Byliśmy w stanie takiego podniecenia, że najlżejszy szmer wytrącał nas z równowagi. Las był dość gęsty, ale często zmieniał charakter, tak że chwilami przedzieraliśmy się z trudem przez zbite podszycie, chwilami zaś szybko posuwaliśmy się po niewielkich polankach, pokrytych w wielu miejscach potężnymi głazami. Niewiele też zwierząt spotkaliśmy w drodze. Nawet ptaków było mało i tylko parę gadatliwych małp zakłócało monotonną ciszę, panującą w tej mrocznej i dzikiej okolicy. Wkrótce dotarliśmy do części puszczy, gdzie podszycie stało się tak zbite, że z najwyższym wysiłkiem mogliśmy utorować sobie przez nie drogę, i tutaj po raz pierwszy zdaliśmy sobie sprawę z niesłychanej siły goryla, który, przedzierając się przez gęstwinę, łamał grube konary 119 drzew z taką widocznie łatwością, z jaką nam przychodzi złamanie laski. Uszliśmy już kilka kilometrów, posuwając się śladem zwierzęcia, gdy wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie wśród drzew leżało parę olbrzymich głazów. Mak zatrzymał się nagle i zaczął bacznie nadsłuchiwać. — Co się stało? — zapytał Jacek. Przewodnik, położywszy palec na ustach, nakazał nam milczenie, a sam, nieruchomy jak posąg z czarnego marmuru, z rozdętymi nozdrzami i oczyma wbitymi w ziemię, słuchał uważnie. I my po chwili usłyszeliśmy trzask łamanych gałęzi. — To być goryl — szepnął wreszcie Murzyn. Spojrzeliśmy na siebie z niekłamanym zachwytem. — Jak mamy się teraz zachować, Mak? — zapytał podnieconym głosem Jacek. — My iść bardzo wolno tędy — pokazał nam przewodnik — ale nie łamać gałązek. Jeżeli wyłamać gałązki, to on usłysześ i uciec. Przyrzekłszy, że ściśle zastosujemy się do tych instrukcji, ruszyliśmy za Makiem, naśladując jego kocie ruchy i starając się zachować najgłębszą ciszę. Wreszcie na tyle zbliżyliśmy się do miejsca, skąd dochodził trzask łamanych gałęzi, że dalsze posuwanie się mogło tylko spłoszyć zwierzę, za- 120 ?i? jeszcze zdołalibyśmy je dostrzec wśród zbitej roślinności. — Co on tam właściwie robi? — szepnąłem do Mąka, gdy tak staliśmy przez chwilę, nie wiedząc, co dalej robić. — On łamać gałęzie, żeby dostać się do jedzenia, do owoców — odpowiedział Murzyn. — Uwaga, chłopcy — szepnął podnieconym głosem Piotruś. — Czy to nie część ciała goryla prześwieca tam między krzakami? — Tak, tak! — krzyknął Mak, patrząc we wskazanym kierunku. — To być on na pewno! Prędko, prędko! Massa strzelać! — Ale nie wiemy przecież, czy strzał w tę część ciała będzie śmiertelny — sprzeciwił się Piotruś — a jeżeli goryla tylko ranimy, to może nam uciec. — Nie, nie — odpowiedział Mak — jak małpa być raniona, to ona napadać na wroga. Tylko my musieć się na to przygotować. — Gotowiśmy — rzekł Jacek, odciągając oba cyngle strzelby. — A teraz, Piotrusiu, dobrze tylko wymierz. Jeśli małpa tu się rzuci, to damy już sobie z nią radę. Piotruś skrupulatnie wycelował w brązową plamę, przeświecającą w gęstwinie, i dał ognia. Wiele jeszcze przygód przeżyłem w życiu, sły- 121 szałem niejednokrotnie grzmiący ryk lwa i tygrysa, śmiech hieny, ale nigdy nie dobiegł mnie dźwięk równie przerażający, jak ryk rozgniewanego goryla. Toteż nic dziwnego, że usłyszawszy to okropne wycie, dosłownie zamarliśmy w oczekiwaniu. Ryk zaś powtarzał się bezustannie, raz po raz, aż wreszcie Jacek zawołał: — Naprzód, jeżeli goryl nie chce nas zaatakować, to my uderzmy na niego. Pobiegliśmy za przyjacielem i za chwilę znaleźliśmy się na niewielkiej polance. Goryl siedział na ziemi, drąc konwulsyjnie murawę, szczerząc okropnie zęby, przy tym zaś bił się pięściami w piersi, co powodowało odgłos podobny do dźwięku olbrzymiego bębna. Okazało się, że strzał Piotrusia strzaskał zwierzęciu obie nogi. Goryl wyglądał straszliwie. Nie mówiąc już o potwornych kształtach cielska, sama twarz, napiętnowana jakimś szatańskim wyrazem, zdolna była przejąć lękiem najodważniejszego nawet śmiałka. Zdawało mi się, że to jakiś okropny sen, a nie rzeczywistość, tak dalece małpa przypominała jedną z tych koszmarnych zjaw, jakie nas czasem nawiedzają. Goryl na nasz widok znów ryknął przeraźliwie i usiłował stanąć na nogach, ale próżne to były 132 wysiłki. Zwierzę runęło na ziemię, warcząc głu-??? i z furią skręcając i łamiąc pęki gałęzi. Nagle, oparłszy się na ramionach, małpolud rzucił się ? naszą stronę. i— Uważaj, Jacku! — krzyknęliśmy z niepokojem. Nasz przyjaciel spokojnie podniósł strzelbę j gdy potwór zbliżył się doń na trzy metry, nacisnął cyngiel i król puszczy afrykańskiej runął martwy do naszych stóp. Przyznam się, że w pierwszej chwili ogarnęło mnie uczucie litości na widok olbrzymiego trupa małpy, natychmiast jednak ustąpiło ono miejsca niezwykłej radości na myśl, że zdobyliśmy okaz jednego z najrzadszych zwierząt świata. Obejrzawszy dokładnie zdobycz, przystąpiliśmy do dokładnych pomiarów. Okazało się, że wzrost goryla wynosił sto sześćdziesiąt pięć centymetrów, obwód klatki piersiowej sto dwadzieścia pięć, a rozpiętość ramion dwieście piętnaście centymetrów. Co zaś najciekawsze, obwód palucha tylnej nogi wynosił blisko piętnaście centymetrów. Dopiero teraz, spoglądając na potężną muskulaturę małpy, zrozumieliśmy, że w niezwykłych historiach Murzynów z pewnością tkwi wiele prawdy. Ciało zwierzęcia pokryte było 183 ciemnym włosem, klatka piersiowa jednak była naga. Twarz zaś, mimo zwierzęcego wyglądu miała w sobie również coś ludzkiego, tak że dreszcz przebiegł mnie na ten widok. — A teraz dam wam dobrą radę — rzekł Jacek, gdy skończyliśmy oględziny. — Rozbijemy tutaj obóz i poślemy Mąka po tragarzy, tak że będziesz mógł, Ralfie, zaraz zdjąć skórę z goryla i zabrać się do czyszczenia kości. — Doskonale, zrobione — zawołałem. — A zatem — dodał Piotruś — przede wszystkim rozpalimy ognisko, potem zaś zakrzątniemy się dokoła kolacji. Może by tak spróbować pieczeni z goryla? Podobno Murzyni chętnie ją jadają. Czy to prawda, Mak? — Tak, massa. Oni nie tylko to jeść, tutejsi Murzyni jeść także ludzkie mięso. — Ludzkie mięso! — powtórzył Piotruś I? obrzydzeniem. — To okropne! — krzyknął Jacek. — Ale trudno, nic na to nie poradzimy. Daj mi, Piotrusiu, siekierę i zanim rozpalisz ognisko, narąbię tymczasem drzewa na opał. — A ty, Mak — dodał Piotruś — biegnij po tragarzy. Ja zaś, nie zwlekając, z zapałem wziąłem się do roboty. Wiedziałem, że nie mogę odkładać tej 124 pracy, toteż do późna w nocy preparowałem goryla przy świetle obozowego ogniska. Od czasu do czasu spoglądałem na twarze uśpionych głęboko przyjaciół, przekonany, że z pewnością toczą we śnie zajadłą walkę z gorylami. 'I ¦¦ ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Wielkie łowy DZIEŃ następny przyniósł nam wielki triumf łowiecki. Dnia tego bowiem ujrzeliśmy nie mniej niż dziesięć goryli, a mianowicie dwie samice, siedmioro młodych — z których jedno było jeszcze niemowlęciem, czule trzymanym w ramionach przez matkę, i olbrzymiego samca — samotnika, starego kawalera, jak go nazwał Piotruś. Zabiliśmy zaś cztery małpy: trzy młode i „starego kawalera". Dnia tego szliśmy znacznie rzadszym lasem, tak że mogliśmy rozwinąć większą szybkość niż dnia poprzedniego. Mniej więcej około południa dotarliśmy do miejsca obfitującego w liany i pnącze. Wiedząc, że liście tych roślin są ulubionym przysmakiem goryla, poczęliśmy bacznie rozglądać się za śladami. Spostrzegliśmy też wkrótce złamane gałęzie 136 i odciski łap w wilgotnym gruncie. Niedługo las się skończył, przechodząc w obszerną polanę. Tutaj zatrzymaliśmy się, nie wiedząc, czy iść dalej, czy też wracać. — Proponuję iść naprzód — rzekł Piotruś — bo las z drugiej strony polany jest, zdaje się, bardzo gęsty i prawdopodobnie kryje w sobie niejednego goryla. I Mak był tego samego zdania, tak że postanowiliśmy pójść za radą Piotrusia. Pozostawiwszy więc ludzi u skraju lasu, ruszyliśmy przez polanę, która na oko mierzyła z osiem kilometrów szerokości. Przed naszymi oczyma roztaczał się czarujący widok. Równina pokryta była bujną zielonością i różnobarwnymi kwiatami. To tu, to tam wznosiły się kępy olbrzymich drzew — niczym wyspy rozsiane po powierzchni jeziora. Pogoda również była cudowna, upał osłabł znacznie, lekkim więc krokiem zdążaliśmy ku czerniejącej na widnokręgu ścianie lasu. Zaledwie dotarliśmy do skraju gęstwiny, gdy w niewielkiej odległości rozległ się dobrze nam już znany huczący krzyk goryla. Chwyciwszy za broń, skierowaliśmy się w stronę, skąd dobiegł nas krzyk. Po kilku minutach skradania się zauważyliśmy goryla-samicę, sie- 1?7 dzącą u stóp drzewa i objadającą z liści gałęzie liany. Obok niej siedziały cztery młode, pogrążone w tym samym, co i matka, zajęciu. Rzuciwszy się na ziemię, ostrożnie popełzliśmy w stronę zwierząt, starając się posuwać bez najmniejszego szelestu, bo goryle posiadają świetny wzrok i niezwykle czuły słuch. Zbliżywszy się na odległość strzału, Piotruś i Jacek wypalili równocześnie. Samica i jedno z młodych padły martwe na ziemię. Równocześnie zaś rozległ się strzał mój i Mąka, ale tym razem tylko ja trafiłem, pozostałe zaś przy życiu dwie małpy uciekły z zadziwiającą szybkością. Na próżno rzuciliśmy się w pogoń na nimi, za chwilę znikły nam z oczu. Widząc bezskuteczność wysiłków, zatrzymaliśmy się zdyszani, a Piotruś zawołał: — Dlaczegoś spudłował, Mak? — Bo ja nie móc trafić, massa! Ta słuszna odpowiedź rozśmieszyła nas do łez, a Piotruś z zadowoleniem dodał: — Szkoda, że przeważnie ludzie nie grzeszą taką skromnością i lubią zwalać winę na innych. — Tak, tak — rzekłem ze śmiechem — zwłaszcza kiedy odstrzelą ogon strusiowi... — Zostawcie teraz żarty na boku — rzekł Jacek — musimy przecież zabezpieczyć ciała za- 188 strzelonych goryli, bo inaczej ich towarzysze sprzątną je nam sprzed nosa. Moim pragnieniem było zdobyć jak najwięce okazów małpy, przede wszystkim, aby odkryć ewentualne różnice i stwierdzić, czy mamy tu do czynienia z jednym, czy też kilku gatunkami. Poza tym chciałem przeprowadzić studia porównawcze nad okazami goryla w różnych stopniach rozwoju. Pospieszyłem więc za przyjaciółmi i przywiązaliśmy ubite zwierzęta do gałęzi rzucającego się w oczy drzewa, zamierzając wysłać po nie kilku tragarzy po powrocie do obozu. Po czym kontynuowaliśmy nasze poszukiwania, mimo jednak, że napotkaliśmy wiele śladów, to przez kilka godzin nie dostrzegliśmy ani jednego goryla. Staraliśmy trzymać się kierunku równoległego do naszego obozu, żeby nie powiększać zbytecznie odległości do przebycia w drodze powrotnej. Zamierzaliśmy już zrezygnować z dalszych poszukiwań, gdy nagle Mak syknął znacząco i niezwykle podniecony wskazał przed siebie. Równocześnie zaś podniósł strzelbę do oka. W tej samej chwili zrównaliśmy się z Murzynem i przez otwór w krzakach spostrzegliśmy samicę trzymającą w ramionach maleńką małpkę. I chociaż samica miała nie mniej dziki wygląd niż poprzed- 9 — lxivjcy goryli 189 nio zabite przez nas goryle, to jednak w zachowaniu się jej względem „niemowlęcia" tyle było macierzyńskiej czułości, że wzruszyło mnie to do głębi. Zupełnie odruchowo podbiłem lufę strzelby w chwili, gdy przewodnik nasz pociągnął już za cyngiel. Kuła przebiegła wysoko nad głowami małp, a hukowi strzału zawtórował wściekły ryk samicy, pomieszany z piskliwym krzykiem góry-łątka. Przerażona małpka przytuliła się do matki, która w kilku potężnych susach zniknęła w gęstwinie. ¦ — Dlaczego massa to zrobić? —¦. zawołał Mak. — Żeby ci przeszkodzić w dokonaniu morderstwa, łotrze jeden — odparłem ze śmiechem — czy rzeczywiście nie wzruszył cię widok tej kochającej się pary? Mak nic mi nie odpowiedział, zajęty nabijaniem strzelby. Zrzedła mu jednak mina; być może, żej przypomniał sobie w tej chwili nauki odebrane podczas pobytu u misjonarzy. A może po prostu żałował utraconej sposobności zdobycia cennego trofeum. — Za czułe masz serce, Ralfie — rzekł Jacek, gdy ruszyliśmy w dalszą drogę —- straciłeś okazję zdobycia małego gorylątka, a bardzo prawdo- 130 podobne, że taka sposobność więcej się już nie nadarzy. Tymczasem, uszedłszy znów większy kawał drogi, natknęliśmy się na świeże ślady goryla. Z ich rozmiaru poznaliśmy, że zostawił je jakiś olbrzymi okaz małpy. Mak wytłumaczył nam, że był to jeden z goryli samotników, zwierząt niezwykle odważnych, desperacko wprost mściwych i obdarzonych kolosalną siłą. Fantastyczne opowiadania krajowców oparte są przeważnie na spotkaniach z tymi potworami i mają w sobie niejedno ziarno prawdy. — Zachowajcie teraz zupełną ciszę — szepnął gorączkowo Piotruś — bo inaczej spłoszycie go. Prowadź nas, Mak, a kiedy zobaczysz zwierzę, usuń się na bok i dopuść mnie do strzału. — O, nie, mój drogi — zaprotestował Jacek. — Teraz na mnie przyszła kolej! — Dobrze, ustępuję ci z bólem serca. A teraz naprzód! Ślady zaprowadziły nas daleko w głąb lasu, gdzie drzewa rosły tak zbitą masą, że tylko słabe światło przedzierało się przez ich gęste korony. Ponieważ zaś nadchodził wieczór, baliśmy się, że wkrótce zaskoczą nas zupełne ciemności, przyspieszyliśmy więc znacznie kroku. Nagle zatrzy- 9* 131 maliśmy się, jak wryci, gdyż niedaleko zagrzmiał potężny ryk goryla. — To być on — zawołał przewodnik, szykując broń do strzału. — Pilnujcie się! My nie potrzebować iść za nim, bo on tu przyjść napaść na nas. Wszystkie stare goryle tak robić. I twarz Mąka przybrała wyraz niezwykłego skupienia, tak że zrozumieliśmy, że Murzyn bardzo poważnie ocenia grożące nam niebezpieczeństwo. Zbiliśmy się w ciasną gromadę i w najwyższym napięciu przysłuchiwaliśmy się coraz to bliższemu rykowi, połączonemu z jakimś dziwnym dudnieniem, podobnym do bicia w bęben. Jacek, który stał na przedzie naszej grupy, szepnął właśnie, że szkoda, że takie słabe już światło, gdy nagle zatrzeszczały krzaki i wypadł z nich potworny goryl. Zwierzę było olbrzymie i mimo mroku oceniliśmy jego wzrost na metr osiemdziesiąt centymetrów. Czarna jak węgiel twarz skrzywiona była w grymasie szatańskiej furii, oczy błyszczały ponuro, a nad niskim, pofałdowanym czołem sterczał czub włosów, dziwacznie podrygujący w takt mchów małpy. Na tle kolosalnego korpusu groteskowo wprost wyglądały nieforem- 132 ne, przysadziste nogi i potwornie długie ramiona. Zaciśniętymi konwułsyjnie pięściami goryl walił w potężnie sklepioną klatkę piersiową, powodując w ten sposób odgłos zbliżony do łomotania bębna. Zwierz, szczerząc olbrzymie zęby, posuwał się krok za krokiem, gotując się widać do ataku. Nie straciłem jednak panowania nad sobą i stałem obok przyjaciół ze strzelbą przy oku i palcem na cynglu. — Pal! — szepnął Piotruś. Ale Jacek ani drgnął. — Pal! — szepnął powtórnie, tym razem z niepokojem, gdyż goryl, wciąż rycząc przeraźliwie, zbliżył się już do nas na nie więcej niż siedem metrów. Ale Jacek dopuścił zwierza jeszcze bliżej i w ostatnim, rzec można, momencie nacisnął równocześnie oba cyngle. Ale broń odmówiła posłuszeństwa — zwilgotniałe widocznie kapiszony spaliły na panewce. I choć sytuacja była, zdało się, beznadziejna, Jacek szybkim jak myśl ruchem pchnął goryla kolbą strzelby w piersi. Nie na wiele to się przydało, bo zwierz pochwycił kolbę w swój żelazny uścisk. Na szczęście Piotruś zachował przytomność umysłu i wypalił z obu 133 luf, a małpa, wydawszy głuchy jęk, runęła jak kłoda na ziemię, zdążywszy jednak przedtem zgruchotać strzelbę Jacka, jak gdyby to była dziecinna zabawka. — Niewiele brakowało, Jacku — zauważyłem poważnie, gdy ochłonęliśmy nieco z wrażenia, jakie na nas wywarła ta okropna scena. — Rzeczywiście — odparł Jacek — ale na szczęście wyszliśmy cało. Zawdzięczamy to niezawodnemu oku i zimnej krwi Piotrusia. Ale co to za potworna bestia! — Tak, znacznie większa niż nasz pierwszy goryl. Gdzie masz miarkę, Ralfie? Do roboty, przyrodniku! Rzeczywiście, okazało się, że małpa mierzyła z górą sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i odpowiedni też miała do wysokości obwód klatki piersiowej. Całe ogromne cielsko zdawało się być jednym kłębem ścięgien i zbitych mięśni, gdy zaś spojrzałem na członki zwierzęcia, zrozumiałem, że starczyłoby mu siły na dokonanie niejednego z bajecznych czynów przypisywanych mu przez Murzynów. Wkrótce zapadł mrok, pospieszyliśmy więc do obozu, chcąc przybyć na miejsce jeszcze przed nastaniem zupełnych ciemności. Długo w noc sie- 134 działem przy ognisku, skrzętnie zapisując w notatniku niezapomniane wrażenia, odniesione tego dnia. Wreszcie poczęła mnie ogarniać senność, głowa opadła mi na piersi i zdecydowałem się udać na zasłużony spoczynek. ¦! . 1 '¦•''' ' " ::'' '.' ¦ ¦ • :'¦"¦ ; : •: :tv u i. ;-i ¦ ¦ ¦ , ' • ' ¦ ¦ . : ¦ •' . ¦ ¦' ¦ -.:.'¦.. . ¦ ¦ i-?-, . •• • ¦ • ¦ ¦ ¦¦, ¦ ........ .: ' ' ' . .. ' . " ... ....'¦' :¦ ¦• ¦ •¦• ¦ • • •...:¦¦.¦¦' : • ' ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Spotkanie w puszczy PRZEZ szereg następnych tygodni wędrowaliśmy po puszczy w poszukiwaniu goryli. Szczęście nam sprzyjało, toteż zabiliśmy tyle okazów, że mogłem poczynić dokładne studia nad] gorylami wszelkiego wieku i rodzaju. Zaszły jednak okoliczności, których wcale nie braliśmy pod uwagę i które zmusiły nas w końcu do opuszczenia krainy goryli i udania się z powrotem na południe. Jak to było naszym zwyczajem, udaliśmy się pewnego dnia na łowy, towarzyszył nam zaś wierny Makaruru. Dzień był piękny, a okolica wabiła nasz wzrok cudowną roślinnością i przepychem barw. Toteż zachwycaliśmy się właśnie roztaczającym się przed nami widokiem, gdy nagle Jacek zatrzymał się i wskazując ręką na jakieś czerniejące w dali punkciki, zawołał: 136 — A co to takiego ? — To Murzyni — odparł Piotruś. — Zdaje się, że nas jeszcze nie zauważyli. Czy mamy ukryć się przed nimi? — Lepiej być ostrożnym — zawołał Jacek, kryjąc się za krzakiem — Murzyni znacznie przewyższają nas liczbą, a zuchwalstwo nic nam w tym wypadku nie da. — Czekajcie! Widzę wśród Murzynów białego — krzyknął Piotruś, wyglądając spoza krzaków, za którymi ukryliśmy się przezornie, idąc za radą Jacka. — Tak, tak, rzeczywiście — zawtórowaliśmy przyjacielowi — możemy spokojnie wyjść teraz z ukrycia. Widocznie to jakaś wyprawa podróżnicza. Mak jednak potrząsnął przecząco głową i rzekł: — Ja nie wiedzieć, massa. Może biały być gorszy niż Murzyni. — Głupstwa! Zawracasz głowę, Mak. Zdaje się, że polowanie na goryle nie najlepiej wpłynęło na twoją odwagę. I z tymi słowy Jacek wysunął się zza krzaków i ruszył na spotkanie nowo przybyłym. Oczywiście ruszyliśmy w ślad za przyjacielem, gotowi jednak do użycia broni, jeśli by zaszła po temu konieczność. 137 W chwili, gdy Murzyni nas zauważyli, podnieśli ogłuszający wrzask i poczęli wywijać włóczniami i strzelbami. Natychmiast jednak dowódca nakazał im spokój i sam wyszedł nam naprzeciw. Był to okazale wyglądający mężczyzna, niewiele ustępujący wzrostem Jackowi, pięknie zbudowany, o swobodnym nonszalanckim chodzie. Twarz jednak miał odpychającą i srogą. —• To być handlarz niewolników — szepnął przewodnik, gdy obcy zbliżył się do nas i powitał po francusku. Dowiedziawszy się od nas, że ma do czynienia z Anglikami, nieznajomy przeszedł na angielszczyznę, choć przychodziło mu to z wielkim trudem. — Czy pan podróżuje sam z Murzynami? — zapytał Jacek, gdy wymienione już zostały pierwsze, wstępne pytania. — Zdaje się, że niewiele pan ma z sobą towarów — dodał znacząco, gdyż biały przedstawił się nam jako kupiec portugalski. — Tak, tak — odparł pospiesznie zagadnięty —-'złożyliśmy towary w pobliskiej wiosce murzyńskiej. Właśnie udaję się w drogę, by zakupić mahoń i kość słoniową. Ale może by panowie zechcieli zrobić krótką przerwę w drodze i zjeść ze mną obiad? : Chociaż zachowanie Europejczyka potwierdziło nasze przypuszczenia, nie mogliśmy jednak odmówić i przystaliśmy na propozycję. Za chwilę zapłonęło ognisko i rozszedł się smakowity zapach pieczonego mięsiwa. W czasie posiłku Portugalczyk zachowywał się tak uprzejmie, że nasze obawy wydały nam się płonne. Zauważyliśmy również, że Murzyni i Makaruru byli w świetnej ze sobą komitywie, a przewodnik nasz zachowywał się w tak wesoły i hałaśliwy sposób, że wzbudziło to w nas po prostu zdumienie. — Zwariował chłopak z kretesem — zawołał Piotruś, gdy w pewnej chwili Mak zaczął wyskakiwać pociesznie, wzbudzając żywiołowy śmiech u swych kompanów. — A czy on nie zawsze tak się zachowuje ? — zapytał kupiec. — Zawsze jest wesoły — odparł Jacek — ale nigdy jeszcze nie widziałem go w takim rodosnym nastroju jak teraz. Myślę, że to spotkanie z rodakami tak na niego podziałało. — Bardzo możliwe — zauważył kupiec. Uderzył mnie jednak ton, jakim te słowa były wypowiedziane. Widać było, że Portugalczyk silił się na obojętność, ale przez twarz przebiegła mu chmura, a wzrok spoczął z nienawiścią na naszym przewodniku. Za chwilę jednak uśmiechnął i»» się mile, zwracając się z jakąś żartobliwą uwagą do Piotrusia. Spojrzałem bacznie na przyjaciół, przekonałem się jednak, że nie zwrócili uwagi na tę zastanawiającą scenkę. Postanowiłem więc nie-spostrzeżenie obserwować dalszy rozwój wypadków i po chwili zorientowałem się, że śmiech Mąka był wymuszony i że Murzyn udaje tylko wesołość. Kilka razy rzucił ukradkowe spojrzenie na rzekomego kupca, wracając natychmiast do swej roli. Skończywszy posiłek, postanowiliśmy udać się w dalszą drogę i rozstać z oddziałem Portugalczyka. — Ja idę na zachód — rzekł od niechcenia kupiec. — Jak to! Przecież dopiero co powiedział nam pan, że udaje się na południe. — Widocznie źle mnie panowie zrozumieli, bo ja idę przecież na zachód i mam przed sobą uciążliwą i bardzo drugą drogę. — A zatem życzymy panu szczęśliwej podróży — rzekł Jacek. — Nawzajem, nawzajem — odpowiedział kupiec — i życzę powodzenia w łowach. Dalej na północ znajdą panowie moc goryli. Żegnam panów! I oba oddziały ruszyły w przeciwne strony. 140 Wkrótce też straciliśmy Portugalczyka z oczu. — O! To łotr dopiero — zawołał Makaruru. — Dlaczego to, Mak — odparł Piotruś, mocno zdziwiony. — Nic strasznego — rzekł Murzyn z przekąsem — on wcale nie iść na południe, on iść na zachód. On być bardzo sprytny i radzić iść na północ, ale my być sprytniejsi, tak, tak! I Murzyn wybuchnął szatańskim śmiechem, a my zatrzymaliśmy się zaniepokojeni, przypuszczając, że nieszczęśliwy stracił zmysły. — Czyś oszalał, Mak — rzekł Piotruś — co to ma wszystko znaczyć? Murzyn, wydawszy wargi i skrzyżowawszy ręce na piersiach, spojrzał na nas rozżalony i zwracając się do Jacka, zawołał: — Ten łotr! Ten złodziej! On wcale nie być kupiec, on być handlarz niewolników. Po co on mieć tyle strzelb, jeżeli on być kupiec. On napaść na jakąś wioskę i zabrać wszystkich czarnych! — Ale skąd wiesz o tym? — zapytał Jacek. — Ja wiedzieć wszystko, bo ja oszukać jego ludzi. Ja być bardzo sprytny i dowiedzieć się od nich, że to wyprawa na niewolników. Po czym Mak opowiedział nam, że Portugalczyk chce napaść na wioskę króla Dżambai, i w tym celu chce poróżnić jedno z sąsiednich ple- 141 mion z naszym niedawnym gospodarzem. Z żalem przypomnieliśmy sobie, że niebacznie udzieliliśmy Portugalczykowi wielu informacji dotyczących wsi, którą zamierzał najechać. Poza tym nasz przewodnik wydostał z Murzynów, że zanim ruszą dalej, napadną być może na wieś naszego przyjaciela Mbango, pod którego opieką zostawiliśmy Okandagę. To właśnie było przyczyną rozpaczy i gniewu Mąka, — Zatem przyjdzie nam natychmiast pożegnać się z gorylami i ruszyć w ślad za bandą — odezwał się Jacek — musimy za wszelką cenę zapobiec pochwyceniu naszych przyjaciół w niewolę. Nie tylko bowiem naszym obowiązkiem jest ratować nieszczęśliwych, ale musimy też odrobić skutki własnej nieostrożności i gadulstwa. — Ty być dobry człowiek — rzekł Makaruru z wdzięcznością. . — Ale co zrobimy z towarami? — zapytałem. — Przecież nasi ludzie, obciążeni ładunkiem, nie potrafią dotrzymać kroku rozbójnikom, a niepodobna też zostawić rzeczy i podróżować bez zapasów. — Łatwo się na to znajdzie rada — odparł Jacek. — Zauważyłem, że jeden z naszych tragarzy jest człowiekiem bystrym i godnym zaufania. Oddamy mu więc dowództwo nad Murzynami i każemy ruszyć za nami do wsi Mbanga. My zaś czterej zabierzemy cały zapas paciorków, jaki nam jeszcze został, i skierujemy się na południe. — Świetny pomysł — zawołał Piotruś — musimy go zaraz wcielić w życie. Nie zwlekając, udaliśmy się z powrotem do obozu. Gdy szliśmy tak w milczeniu, Piotruś kilka razy ciężko westchnął. — Co to — spytałem — źle się czujesz? — Fizycznie czuję się doskonale, ale serce mi pęka z bólu, że musimy się rozstać z naszymi kochanymi gorylami. — Współczuję ci, Piotrusiu, bo i ja chętnie uzupełniłbym swoje notatki o tych potwornych małpach. Ale i tak dużo już zrobiliśmy, a może kiedyś wrócimy jeszcze do tych okolic. W ten sposób pocieszałem rozżalonego przyjaciela, gdy z dala spostrzegliśmy już obóz. — A zresztą czekają nas nie mniej ciekawe przygody — dodałem widząc, że moje poprzednie argumenty odniosły słaby skutek — mamy przecież ocalić piękną damę przed porwaniem w niewolę, a poza tym spotkamy wiele jeszcze interesujących zwierząt: lwa, krokodyla, słonia, hipopotama... I wreszcie osiągnąłem cel: Piotruś się rozchmurzył... 148 ¦ ¦ ROZDZIAŁ JEDENASTY Niespodziewane spotkanie PRZEZ szereg następnych dni z najwyższą, na jaką stać nas było, szybkością przedzieraliśmy się przez puszczę. Przez cały czas ani razu nie natknęliśmy się na oddział handlarza niewolników, byliśmy jednak przekonani, że energia i szybkość, z jaką szliśmy bez przerwy, pozwolą nam przybyć do wsi Mbanga przed Portugalczykiem. Droga obfitowała w niebezpieczne przygody i wymagała od nas olbrzymiego wysiłku i hartu ducha. Gdyby nie świadomość, że za wszelką cenę musimy uratować Okandagę, z pewnością stracilibyśmy wiarę we własne siły i uleglibyśmy piętrzącym się zewsząd przeszkodom. Szczególną zaś wytrwałością i siłą woli wykazał się Jacek, który w ciężkich chwilach potrafił nas zawsze natchnąć pragnieniem zwycięstwa. 144 W czasie tej długiej i pospiesznej podróży napotkaliśmy prawie wszystkie gatunki zwierząt, roślin i drzew właściwe kontynentowi afrykańskiemu. Często widzieliśmy z dala stada słoni, jeleni, bawołów, antylop, żyraf i zebr; spotkaliśmy też nosorożce, krokodyle, lamparty, lwy oraz niezliczone gatunki małp. Nieraz też natknęliśmy się na ślady, mówiące wyraźnie o dzikości i okrucieństwie ludzi zamieszkujących tę błogosławioną, zdawałoby się, krainę. Starannie więc unikaliśmy osiedli murzyńskich, aby uniknąć przykrych konsekwencji. Ze względu też na pośpiech, z jakim posuwaliśmy się, z żalem musieliśmy zrezygnować z rozkoszy łowieckich i ograniczyć się do polowania tylko na własne potrzeby. Szliśmy tak dzień za dniem, wciąż utrzymując najwyższą szybkość marszu, gdy spotkał nas, a właściwie Piotrusia, smutny wypadek, który zmusił nas do przerwania na pewien czas podróży. Okolica, przez którą w tym czasie posuwaliśmy się, była niezwykle gęsto zaludniona, tak że z trudem udawało nam się uniknąć spotkania z krajowcami. Kilka już razy musieliśmy spędzić dzień w kryjówce i nocą kontynuować podróż. Pewnego dnia natknęliśmy się na wioskę, położoną nad brzegami rzeki, wzdłuż której koryta 10 — Łowcy goryli 145 posuwaliśmy się właśnie. Postanowiliśmy wioskę obejść wielkim łukiem i uczyniwszy to, zbliżaliśmy się już z powrotem do rzeki, gdy nieoczekiwanie spotkaliśmy gromadę krajowców, powracających z wyprawy myśliwskiej do wioski. Zatrzymaliśmy się stropieni, Murzyni zaś również wpatrywali się w nas nieruchomo, oniemieli ze zdumienia. Wiedzieliśmy, że nietrudno by nam przyszło nawiązać przyjazne stosunki z krajowcami, ale w tym wypadku musielibyśmy przyjąć ich gościnność na przynajmniej dwa dni; odmawiając zaś, narazilibyśmy się na kłótnię, która na pewno skończyłaby się przelewem krwi, tej zaś ewen-tualności chcieliśmy uniknąć za wszelką cenę. Porozumiawszy się szeptem, doszliśmy do wniosku, że jedynym wyjściem z przykrej sytuacji będzie ucieczka. Umówiliśmy się też, że uciekając rozproszymy się, aby utrudnić pogoń, i spotkamy się u stóp widocznego na horyzoncie pagórka. Gdybyśmy zaś tam nie mogli się odszukać, to punktem zbornym będzie szczyt tej wyniosłości. Umówiwszy się w ten sposób, rzuciliśmy się do ucieczki. Na ten widok Murzyni podnieśli ogłuszający krzyk i popędzili za nami. Skierowawszy się w stronę ksu, rozsypaliśmy się na 146 wszystkie strony, starając się zbić w ten sposób ścigających z tropu. Ubiegłem już z górą trzy kilometry i odsądziłem się znacznie od goniących mnie dwóch Murzynów. Ponieważ jednak nie byłbym w stanie utrzymać dłużej takiej szybkości, zwolniłem nieco biegu, chcąc odpocząć i przygotować się do zrywu, który pozwoliłby mi zupełnie stracić z oczu prześladowców. Na nieszczęście potknąłem się w pewnym momencie o wystający korzeń drzewa i runąłem jak długi na ziemię. Ogłuszony, leżałem przez chwilę jak kłoda lecz pod wpływem zagrażającego mi niebezpieczeństwa z najwyższym wysiłkiem zerwałem się na nogi i rzuciłem do ucieczki. Tymczasem Murzyni znacznie się do mnie zbliżyli, ja zaś również niezdolny byłem do rozwinięcia poprzedniej szybkości. Nagle usłyszałem głośny, tępy łoskot, przypominający odgłos dalekiego grzmotu, i za chwilę znalazłem się nad brzegiem głębokiej na trzydzieści mniej więcej metrów przepaści, w którą rzucał się potężny potok. Usiłowałem zatrzymać się u skraju rozpadliny, ale było już za późno Wydając mimowolny okrzyk rozpaczy, stoczyłem się po prostopadłej ścianie przepaści. Równocześnie zupełnie odruchowo wyrzuciłem ramiona i natknąłem się na zwisającą sponad krawędzi gałąź jakiegoś krzewu. 10* 147 Kurczowo schwyciłem za nią i chociaż nie wy-| trzymała mojego ciężaru, to jednak osłabiła siłę upadku i w ten sposób ocaliła mi życie. Spadając bowiem dalej, natrafiłem na koronę drzewa wyrastającego nieledwie że poziomo ze skalnej ściany. Przez chwilę z trzaskiem leciałem pośród gałęzi, aż wreszcie udało mi się konwulsyj-nie schwycić gtuby konar, do którego przylgnąłem w geście rozpaczy. Sytuacja, w jakiej się teraz znalazłem, była tragiczna. Pode mną, na głębokości kilkudziesięciu metrów, przewalały się z głuchym rykiem wody rzeki, a z powierzchni sterczały potężne, ostre skały. Zdrętwiały z przerażenia, zadarłem głowę do góry i zauważyłem, że niebo zasłonięte jest całkowicie gęstą zasłoną liści i gałęzi. Zrozumiałem więc, że uniknąłem przynajmniej pogoni Murzynów, którzy są przeświadczeni, że zginąłem w nurtach rzeki. Równocześnie spostrzegłem, że zsunąwszy się po gałęzi i pniu drzewa, dostanę się na wąską półkę skalną, przewieszoną nad przepaścią. Chociaż była to nad wyraz ryzykowna droga, popełzłem z wolna wzdłuż gałęzi i dostawszy się na pień, śmielej już spuściłem się na występ skalny. Półka, urywająca się prostopadle w przepaść, biegła na prawo i znikała tam za ścianą skalną. Ostrożnie posuwając się naprzód, z niewypo- 14S miedzianą ulgą stwierdziłem, że półka bystro kieruje się ku górze i kończy u krawędzi rozpadliny. Wydostawszy się wreszcie z przepaści, zorientowałem się z położenia słońca, że to okropne przejście trwało blisko godzinę. Sądząc, że przyjaciele z pewnością niepokoją się już o moje życie, nie odpoczywając ruszyłem ku umówionemu miejscu spotkania. Tutaj znalazłem Jacka, który powitał mnie z najwyższą radością. — Nareszcie, Ralfie! — zawołał. — Obawiałem się już, że wpadłeś w ręce tym czarnym łotrom. Ale co to? Skąd te podrapania na twarzy i rękach? A i ubranie masz podarte? — Nic strasznego się nie stało, miałem co prawda dość przykrą przygodę, ale o tym potem... Co się dzieje z Piotrusiem? — Nie wiem — odparł Jacek z niepokojem — w każdym razie już dawno powinien był przybyć na umówione miejsce. Przez dłuższy bowiem czas biegliśmy razem i dopiero dobiegłszy lasu rozdzieliliśmy się. A jestem tutaj z górą godzinę. — Zatem dostał się chyba w niewolę — zawołałem. — Nie, to niemożliwe, bo wdrapawszy się na drzewo, zauważyłem, że Murzyni wracali przez równinę sami. Myślę, że Piotruś zabłądził, a teraz obawia się wejść na drzewo czy też dać nam 149 znak strzałem, lękając się, że zostanie odkryty przez krajowców. — W każdym jednak razie musimy wziąć się do poszukiwań — zawołałem. — Oczywiście, chciałem tylko, byś trochę odpoczął. I nie tracąc czasu, ruszyliśmy na poszukiwania. Przybywszy na miejsce, gdzie Jacek i Piotruś rozdzielili się w ucieczce, zaczęliśmy dokładnie przetrząsać zarośla. Natrafiwszy na ślady zaginionego, ruszyliśmy za nimi i z wolna posunęliśmy się aż na brzeg rzeki, w której górnym biegu spotkała mnie opisana wyżej przygoda. Tutaj w pewnej chwili dobiegły nas słabe jęki. Rozglądając się uważnie, spostrzegliśmy, że niedaleko nas znajduje się głęboka jama, z której wyziera rozczochrana głowa Piotrusia. Niepodobna opisać radości, jaka nas na ten widok ogarnęła. Ostrożnie wydobyliśmy Piotrusia z dołu. Biedak jęczał okropnie i trzymał się kurczowo za rozbitą głowę. Skoczyłem na brzeg rzeki i przyniosłem w manierce wody, którą napoiliśmy i odświeżyliśmy przyjaciela. Po kilku minutach Piotruś na tyle przyszedł do siebie, że był już w stanie opowiedzieć nam swą przygodę. . — Otóż, moi kochani — zaczął — straciwszy 150 z oczu Jacka, pobiegłem w kierunku, który mnie doprowadził nad brzeg rzeki. Na nieszczęście, Murzyni urządzili tutaj masę pułapek na dzikie zwierzęta, zbudowanych na kształt wilczych dołów. W pewnej chwili poczułem, że grunt ugina się pode mną, i mimo desperackich wysiłków runąłem głową naprzód w głąb jamy. Oto macie całą historię. Niestety, okazało się, że przygoda ta miała bardzo smutne następstwa. Piotruś doznał znacznie silniejszego wstrząsu, niż sam nawet przypuszczał. Co chwila dostawał silnych zawrotów głowy i z wielkim trudem udało się nam doprowadzić go do obozu; gdy zaś przybyliśmy wreszcie na miejsce, Piotruś z wyczerpania zemdlał. W międzyczasie Mak przybył na umówione miejsce. Po dłuższej naradzie postanowiliśmy przerwać podróż do czasu, gdy Piotruś stanie się zdolny do dalszej drogi. ¦ ¦ ' ROZDZIAŁ DWUNASTY Straszny gość. Noc nad jeziorkiem TRUDNO sobie wyobrazić naszą rozpacz z powodu tej nieoczekiwanej i przymusowej zwłoki. Wiedzieliśmy doskonale, że z każdą chwi-; lą wzrasta przestrzeń między nami a odddziałem handlarza niewolników, z drugiej jednak strony stan Piotrusia wymagał co najmniej dwudniowego odpoczynku. Rozumie się samo przez się, że najbardziej przygoda ta zmartwiła naszego przewodnika, który dosłownie szalał z rozpaczy, przekonany, że nie uda nam się już uratować Okan-dagi. Wreszcie rankiem trzeciego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Chociaż nie mogliśmy już odzyskać straconego czasu, to jednak nadzieja znów wstąpiła w nasze serca i w doskonałym humorze posuwaliśmy się szybko naprzód. Około południa postanowiliśmy urządzić krótki postój. Usiadłszy 15» na pniu zwalonego drzewa, syciliśmy wzrok cudownym widokiem roztaczającym się przed nami. Bezkresna równina, w którą przechodził las, zalana była promieniami słońca. Wśród gałęzi drzew uwijały się setki różnobarwnych ptaków, napełniając powietrze melodyjnym świergotem. Jaskrawo upierzone papugi trajkotaly wrzaskliwie, a małpy starały się zagłuszyć je bezustannym krzykiem. Nagle Jacek przerwał nam kontemplację. — Uwaga! — krzyknął — Zebra! — i wskazał na jakiś punkt, uwydatniający się na tle równiny. — Rzeczywiście! — zawołałem radośnie, bo nie tylko chodziło mi o zdobycie okazu przyrodniczego, ale również myślałem w tym wypadku o smacznej pieczeni, która bardzo by nam się przydała na obiad. — Szkoda, zanadto jestem wyczerpany, bym mógł się do niej teraz zabrać — rzekł ze smutkiem Piotruś. — Boję się, że nie uda nam się podejść zebry w tak odsłoniętej okolicy — odezwał się Jacek. — Tak, tak, ona być bardzo ostrożna. My nie potrafić zbliżyć się do niej — potwierdził Mak. — Wobec tego może byś spróbował, Piotru- 15» siu, stąd ją dosięgnąć strzałem ? I tak nic nie ryzykujemy. —-Trzeba będzie spróbować —odpowiedział Piotruś, przyklękając i mierząc starannie. Rozległ się huk wystrzału i ku naszemu nieopisanemu zdziwieniu zebra runęła na ziemię. Sam Piotruś ledwo wierzył własnym oczom. Ze względu na to, że celownik jego strzelby obliczony był na znacznie mniejszą odległość, strzał to był rzeczywiście mistrzowski. Makaruru dosłownie wrósł w ziemię ze zdumienia, po czym, skacząc i wrzeszcząc jak szalony, popędził w stronę ubitej zebry. — Prędko za nim — krzyknął Jacek — bo gotów zjeść zwierzę z kopytami i odprawić nas z kwitkiem! Śmiejąc się serdecznie, pobiegliśmy za Makiem i wkrótce znaleźliśmy się w miejscu, gdzie leżało zwierzę. Był to wspaniały okaz zebry, przede wszystkim zaś zachwyciła nas rzadkiej piękności skóra, którą też postanowiliśmy dołączyć do zbiorów. Rozpaliliśmy na miejscu ognisko i wy-krajawszy najlepsze kawały mięsa, przygotowaliśmy smaczne pieczyste. Ponieważ zaś Piotruś był mocno wyczerpany długim marszem, zdecydowaliśmy rozbić w tym miejscu obóz i zatrzymać się aż do ranka dnia następnego. Gdy nadszedł wieczór, postanowiliśmy ze 154 względu na obfitość dzikich zwierząt w puszczy rozpalić wielkie ognisko i utrzymywać na zmianę straż. Piotrusia jednak zwolniliśmy od tego obowiązku, a to z racji na jego prawa inwalidy. Mniej więcej o północy obudziłem Jacka, który miał teraz stanąć na straży, sam zaś położyłem się spać. Nie wiem, ile od tej chwili minęło czasu, gdy nagle obudził mnie straszliwy ryk. Z początku, oszołomiony, myślałem, że to napadły nas goryle. Ocknąwszy się, machinalnie chwyciłem za strzelbę i w tym momencie ujrzałem widok, który ściął mi krew w żyłach. Olbrzymi lew wysunął się z pobliskich krzaków i jednym, potężnym skokiem znalazł się obok cielska leżącej o kilka metrów od nas zebry. Zamarło we mnie serce. Nagle rozległ się huk i lew runął na ziemię jak kłoda. Minęła dłuższa chwila, zanim zdołaliśmy ochłonąć ze strachu. Mak, którego obudził dopiero huk strzału, patrzył wybałuszonymi oczyma na zabitego lwa. — Co za fenomenalny strzał! I co za niezwykły okaz lwa — zawołał wreszcie Piotruś. — Wątpię, czy ubito kiedyś większego! — To prawdziwe szczęście, że Jacek miał się na baczności — dorzuciłem — gdyby nie jego celny strzał, z pewnością już byśmy nie żyli! 155 — Wcale nie —¦ zaprzeczył przewodnik — on tu przyjść po zebrę. Ale on dostać zamiast zebry kulkę... Z żalem zrezygnowaliśmy z zabrania skóry lwa, ale warunki naszego marszu w żaden sposób na to nie pozwalały. Zadowoliliśmy się więc pazurami i zębami bestii, które do dziś dnia przechowujemy w swoim muzeum na pamiątkę tej niebezpiecznej przygody. Nazajutrz o świcie wypoczęci puściliśmy się w dalszą drogę. Piotruś w zupełności przyszedł już do siebie, tak że posuwaliśmy się naprzód z niezwykłą szybkością, chcąc chociaż częściowo nadrobić stracony czas. Okolica, którą w tym czasie przebywaliśmy, obfitowała w dzikie zwierzęta i stanowiła prawdziwą naturalną menażerię. Zwłaszcza wieczorami, gdy rozbijaliśmy obóz nad rzeką lub też w bliskości jakiegoś stawku, przesuwały się przed naszymi olśnionymi oczyma całe procesje zwierząt spieszących do wodopoju. Z trudem udawało się przyjaciołom nakłonić mnie do przerwania obserwacji i udania się na spoczynek. Gdyby nie, ich perswazje, że nazajutrz nie będę zdolny do dalszego marszu, z pewnością niejedną noc spę^ dziłbym ukryty w gęstwinie, przyglądając się nie- 156 zwykłym scenom, rozgrywającym się przed moimi oczyma. Jedna zwłaszcza noc utkwiła mi głęboko w pamięci. Znajdowaliśmy się wówczas w dość suchej okolicy, tak że przez cały dzień nie piliśmy ani kropli wody. Dopiero pod wieczór napotkaliśmy dość dużą sadzawkę z zupełnie znośną wodą. Zaspokoiwszy pragnienie, rozbiliśmy w niewielkiej odległości obóz, zamierzając pozostać w tym miejscu przez cały następny dzień. Dwutygodniowy bowiem wyczerpujący marsz tak bardzo nadwerężył nasze siły, że postanowiliśmy urządzić dzień odpoczynku. Korzystając też z tej sposobności, zdecydowaliśmy spędzić kilka godzin w zaroślach nadbrzeżnych i przyjrzeć się dokładnie nocnemu życiu nad stawkiem. Ja zaś w cichości ducha postanowiłem, że bez względu na prośby przyjaciół spędzę całą noc na obserwacji zwierząt. Gdy księżyc pojawił się na niebie, udaliśmy się nad sadzawkę. Oczywiście zabraliśmy ze sobą strzelby, bo nie mogliśmy przewidzieć, czy w pewnym momencie nie będzie nam potrzebna broń dla uchronienia się przed napaścią jakiegoś drapieżcy. Makaruru zaś, którego nie bawił zresztą sam widok zwierząt, pozostał na straży obozu. Dotarłszy nad stawek, spostrzegliśmy niewiel- I5T kie wzniesienie, z którego można było objąć wzrokiem całą okolicę. Tutaj też postanowiliśmy się ukryć. Wydawszy część gęstych zarośli po. krywających szczyt wzniesienia, pokryliśmy ziemię grubą warstwą liści i położyliśmy się obok siebie, mając na podorędziu nabitą broń. Wkrótce usłyszeliśmy zbliżające się kroki. Z krzaków wyłoniła się zgrabna sylwetka długo-rogiej antylopy, obok której dreptało małe. Zwierzęta przez chwilę trwożliwie rozglądały się dokoła, po czym zbliżyły do brzegu sadzawki i zaczęły ze smakiem chłeptać wodę. Skoro tylko zwierzęta zaspokoiły pragnienie, rozległ się ciężki tętent zbliżających się nowych amatorów wody. Antylopy umknęły spłoszone. Za chwilę nadbiegło wielkie stado żyraf. Była tó prawdziwa rozkosz oglądać te zgrabne zwierzęta, jak schylały się nad lustrem wody i ostrożnie badały okolicę, zadzierając wysoko głowy. W ciągu najbliższych paru godzin przesunęły się przed naszymi zachwyconymi oczyma setki zwierząt: najrozmaitsze antylopy, bawoły, jelenie, lamparty i wiele innych. W pewnej chwili usłyszeliśmy trzask gałęzi w przyległych do wzniesienia krzakach. — Uwaga — szepnął Jacek. Chwyciliśmy za 158 broń. Zbliżały się ciężkie kroki jakiegoś olbrzymiego zwierza. — Czy jesteśmy tu bezpieczni? — zapytałem szeptem Jacka. — Tak, jeśli tylko zachowamy ciszę. Gdyby to jednak był słoń, to będziemy musieli szukać ratunku w ucieczce. Na te słowa ogarnął mnie niepokój. Zaledwie zdążyliśmy odciągnąć kurki u strzelb, gdy z krzaków wynurzył się olbrzymi czarny nosorożec i wolnym krokiem począł zbliżać się ku miejscu, gdzie leżeliśmy. W słabym świetle księżyca zwierz wyglądał jak jakiś straszny przedpotopowy potwór. Z zapartym tchem spojrzałem na towarzyszy. Leżeli bez ruchu, wpatrzeni w nosorożca, który zawahał się w tym momencie, widząc przed sobą pagórek. Serce zamarło mi w piersi. Zdawało mi się, że potwór zwęszył nas i szykuje się do napaści. Na szczęście, płonne to były obawy. Nosorożec, skręciwszy na lewo, ciężkim, toczącym się krokiem zbliżył się do sadzawki. Odetchnąłem z ulgą, czując, że dławiący ciężar spadł mi z piersi. W tym momencie rozległo się jakieś przerażające wycie. Z przeciwległej ściany dżungli wytoczyła się czarna, zbita masa i stoczyła po spadzistym brzegu sadzawki. — To słonie! — krzyknął Jacek. 15» Okazało się, że miał słuszność. Zwierzęta wyszły właśnie na zalany światłem księżyca brzeg. Było to olbrzymie stado słoni i chociaż nie byliśmy w stanie go przeliczyć, to jednak na oko stwierdziliśmy, że składało się co najmniej ze stu okazów dorosłych i młodych. Zwierzęta, trąbiąc donośnie, piły i oblewały się wodą., Szczególnie małe słoniątka bawiły się wyśmienicie, a matki opiekowały się nimi czule, pryskając na nie wodą i gładząc trąbami. Tymczasem nosorożec stał jak skamieniały, uważnie przyglądając się słoniom. W niewielkiej zaś od niego odległości zauważyliśmy żyrafę, która z równym zaciekawieniem obserwowała niezwykłe widowisko. — To ci dopiero gratka — szepnął Jacek, oglądając bacznie zamek strzelby — muszę zdobyć dla ciebie okaz żyrafy, Ralfie! Piotruś zaś z uśmiechem dodał: — Jeśli tak, mój chłopcze, to ja wezmę się do nosorożca. Tylko uważnie wyceluj. Nie brak nam przecież czasu. I obaj przyjaciele przyłożyli broń do oka. Rzeczywiście niezwykłą mieliśmy przed sobą scenę. Po lewej stronie stał nosorożec, w odległości nie większej niż piętnaście metrów. Po prawej zaś stronie wznosiła długą szyję żyrafa, oddalona oa ie« nas o mniej więcej dwadzieścia metrów. Przed nami leżało połyskujące w świetle księżyca jeziorko, a za nim falanga potężnych słoni. Jednym rzutem oka ogarnąłem cały ten obraz, gdy zahuczał odgłos równocześnie oddanych przez Jacka i Piotrusia strzałów. Słowa nie potrafią oddać zamieszania, jakie nastąpiło w tej chwili. Ryk zwierząt, trzask łamanych drzew i gałęzi, przeraźliwe trąbienie słoni — wszystko to zlało się w jedną niesamowitą symfonię. W dodatku, pośród tego piekielnego zgiełku rozległ się ryk lwa i z najwyższą trwogą pojęliśmy, że król zwierząt zaczaił się w położonych za nami krzakach. Zadrżeliśmy na myśl, że gdyby nie strzały, lew z pewnością skoczyłby na nas znienacka. Skoczyliśmy na nogi i z największą szybkością spojrzeliśmy w kierunku, skąd dobiegł nas ryk lwa. Byliśmy tak wstrząśnięci tą niespodziewaną napaścią, że zapomnieliśmy o innych wrogach. Tymczasem zraniony nosorożec, zauważywszy nasze sylwetki, z furią runął na pagórek. W jednej chwili przeskoczyliśmy przez otaczające nas krzaki i rozbiegliśmy się we wszystkie strony. Gdy zbiegałem w panicznym lęku po zboczu wzniesienia, zawadziłem nogą o jakąś zdradziecką gałąź i ciężko runąłem na ziemię. Wypa- ? — Łowcy goryli lei dek ten prawdopodobnie uratował mi życie, bo za chwilę dosłownie przeskoczył nade mną nosorożec, pędzący na oślep z najwyższą wściekłością. Gdy zwierzę minęło mnie, zerwałem się na nogi i pobiegłem jak strzała w przeciwnym kierunku. Zrobiłem kilka zaledwie kroków, gdy usłyszałem za sobą wściekły ryk, po którym nastąpiło szamotanie się i dzikie warczenie. Zrozumiałem, że lew i nosorożec zetknęli się ze sobą i że krótka walka skończyła się porażką króla zwierząt. Nie zwróciłem jednak na to specjalnej uwagi. Myślałem przede wszystkim o ratowaniu własnej skóry i pędziłem jak szalony w kierunku obozu, dokąd prawdopodobnie pobiegli i moi towarzysze. Nagle usłyszałem, przed sobą tym razem, ryk lwa. Stanąłem jak wryty. Nie zdawałem sobie dokładnie sprawy, gdzie znajduje się bestia. Zachowując więc najwyższą ostrożność, cofnąłem się o krok, w obawie, że zwierzę może skoczyć na mnie z ukrycia. W tym momencie dostrzegłem lwa. Siedział na środku niewielkiej polanki, sprężony do skoku. Instynktownie podniosłem strzelbę; wystarczył mi jednak rzut oka, by stwierdzić, że zwierzę obrócone było do mnie tyłem. W tym samym momencie zauważyłem Jacka, który, przyl- 16» . ¦; gnąwszy do ziemi, spoglądał uważnie na wroga. Lew i człowiek oddaleni byli od siebie o piętnaście do dwudziestu metrów. Od razu zrozumiałem sytuację. Musiał to być z pewnością drugi lew, gdyż pierwszy umknął przecież przed nosorożcem. Jacek w ucieczce natknął się widocznie na lwa, a teraz, zachowując spokój, poszedł za radą Piotrusia i przypadł do ziemi. Piotruś opowiadał nam, że myśliwy, który spotka się twarzą w twarz z tygrysem czy lwem, ma przed sobą jedno tylko wyjście: wpatrywać się w zwierzę tak długo, aż to, stropione, odwróci się bokiem. Uciekać byłoby szaleństwem, strzał zaś w tej sytuacji jest bardzo niepewny, bo kula może zsunąć się po kości. Gdy zaś zwierzę, zbite z tropu wzrokiem człowieka, zechce umknąć, wtedy można je z łatwością dosięgnąć kulą w serce. Chociaż z niedowierzaniem przysłuchiwaliśmy się wtedy opowiadaniu Piotrusia, to jednak teraz Jacek musiał pójść za radą przyjaciela, znalazłszy się w położeniu bez wyjścia. Księżyc świecił mu prosto w twarz, która przybrała wyraz niesamowitej dzikości. Policzki i czoło blade były jak marmur, pod ściągniętymi brwiami posępnie jarzyły się błyszczące niezwy- n* 163 kle oczy. Patrząc na tę nieruchomą maskę, zrozumiałem, że to przerażenie wycisnęło swe piętno na obliczu przyjaciela. Równocześnie jednak zorientowałem się, że grozi mi okropne niebezpieczeństwo. Znajdowałem się na linii strzału i w razie gdyby przyjaciel chybił lwa, kula z pewnością trafi we mnie. Nie mogłem zaś ruszyć się z miejsca, nie zwróciwszy w ten sposób uwagi Jacka, a wtedy lew mógłby skoczyć na niego. Wiedząc, że Jacek jest świetnym strzelcem, postanowiłem nie ruszać się z miejsca. Tymczasem lew ugiął się pod wzrokiem człowieka. Wstał z wolna i ostrożnie odwrócił się, zamierzając niewątpliwie skoczyć w głąb zarośli. Obawiając się, że lew podczas tego manewru może mnie spostrzec, odciągnąłem oba cyngle u strzelby i stanąłem w gotowości do strzału. Szczęk odwodzonej broni zwrócił uwagę zwierzęcia, które uniosło ku mnie głowę. W tej chwili jednak zagrzmiał strzał, a lew, ryknąwszy straszliwie, skoczył prosto na mnie. Nie zdążyłem już wziąć go na cel, ale podniósłszy broń, pociągnąłem równocześnie za oba cyngle. Zapomniałem, że trzymam w ręku ciężką fuzję Piotrusia; strzelba uderzyła mnie gwałtownie w ramię i pierś, upadłem na ziemię, na próżno starając się zebrać myśli. 164 — Hallo! Jacku! Ralfie! Gdzie jesteście — rozległ się w tej chwili głos Piotrusia. — Hurra! Nie dałem za wygraną! Zabiłem nosorożca! Gdzie, u licha... W tej chwili zemdlałem. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Wyprawa wojenna GDY wróciłem do przytomności, stwierdziłem, że leżę obok obozowego ogniska, równocześnie zaś usłyszałem głos Piotrusia: — Widzisz, Jacku, przychodzi już do siebie. Nic mu się poważnego nie stało. Co prawda, to porządny ból, ale na szczęście niedługo przejdzie. Pokrzepiony tym zapewnieniem, otworzyłem oczy i spojrzałem dokoła. — Co się stało? — zapytałem słabym głosem. — Przede wszystkim napij się tego nektaru — odpowiedział Piotruś, przyciskając do mych ust manierkę z wódką — otóż ubiliśmy nosorożca, żyrafę i słonia — wcale niezłe wyniki naszego nocnego polowania, a poza tym moja wielka strzelba położyła trupem ciebie, co nigdy by sid 166 nie zdarzyło, gdybyś pamiętał o danych ci wskazówkach. — Tak, przypominam sobie teraz — odparłem — ale jak wyszedł Jacek z tej przygody? — Niewiele brakowało, a zginąłby marnie — zawołał Piotruś. — Wyobraź sobie, Ralfie, że kiedy tak skutecznie poczęstowałeś bestię, jedna z kul otarła się tylko o czaszkę lwa i utkwiła w drzewie o kilka centymetrów od nosa Jacka. — Ale teraz, mój drogi, dość tych historyjek — dodał Jacek — powinieneś odpocząć po doznanym wstrząsie. I rzeczywiście poszedłem za radą przyjaciela, a sen pokrzepił nadwątlone siły. Po upływie trzech dni w zupełności przyszedłem do siebie i znów forsownymi marszami ruszyliśmy na południe. Liczyliśmy, że dwa dni drogi oddzielają nas od wsi Mbanga. Opanowały nas smutne przeczucia. Makaruru zaś tak był przygnębiony, że zamknął się w sobie i odpowiadał tylko na wyraźnie skierowane do niego pytania. Jednak mimo tej przytłaczającej atmosfery w dalszym ciągu z zainteresowaniem obserwowałem najciekawsze przejawy życia zwierzęcego i roślinnego w przebywanych przez nas okolicach. 167 Znajdowaliśmy się w tym czasie w pustynnej krainie, z rzadka tylko porosłej nędzną trawą i karłowatymi krzewami. Rzecz ciekawa, w jak niezwykły sposób przystosowała się roślinność tych okolic do skwarnego i suchego klimatu. Otóż spotykałem tu przede wszystkim rośliny bulwiaste, które gromadziły w swych podziemnych częściach zapas wilgoci konieczny im do życia. Między innymi znalazłem tu roślinę, posiadającą niezwykłą zdolność aklimatyzacji, gdyż pod wpływem zmienionych warunków wytwarza ona bulwy, których normalnie wcale nie posiada. Pustynia obfitowała też w melony wodne, które nie tylko doskonale nam smakowały, ale cieszyły się równym powodzeniem u licznych zwierząt, dręczonych pragnieniem. Pewnego dnia rozbiliśmy obóz pod olbrzy-miem drzewem, mierzącym w obwodzie około dwudziestu pięciu metrów, a składającym się właściwie z sześciu zrośniętych ze sobą pni. Oglądaliśmy z zachwytem ten prawdziwy cud natury, gdy do obozu wpadł nasz przewodnik i zawołał stroskanym głosem: — Tam być bitwa — pokazując równocześnie kilka splamionych krwią strzał, które znalazł nie opodal obozu. Gdy pobiegliśmy za Makiem 168 na wskazane miejsce, odkryliśmy i inne wyraźne ślady niedawno stoczonej walki. — Nie ulega wątpliwości, że łotr wyprzedził nas i napadł na wioskę — zawołał Jacek, gdy powróciliśmy do obozu. — On tu być bardzo niedawno — dodał Mak gorączkowo. — Jeżeli my iść prędko, to my go zaraz dogonić. — Masz rację, Mak, ale żeby iść prędko, musimy przecież odpocząć po całodziennym marszu. Gdybyśmy teraz pogonili za handlarzem niewolników, to nie byliśmy w stanie stoczyć z nim walki. Oczywiście poszliśmy za radą Jacka. Po krótkim wypoczynku z nowymi siłami ruszyliśmy w drogę. O świcie ujrzeliśmy z dala wioskę, ale w niewyraźnym świetle nie mogliśmy rozróżnić szczegółów. Tutaj znów natknęliśmy się na ślady walki — po ziemi walały się sztylety, strzały i kości ludzkie — bo dzikie zwierzęta zdążyły już pożreć ciała zamordowanych Murzynów. Gdy zbliżyliśmy się do wioski, okropny widok przedstawił się naszym oczom. Większość chat została przez napastników spalona, a wśród popiołów i zgliszczy leżały tu i ówdzie ciała pomordowanych wieśniaków. Chata wodza również spłonęła doszczętnie, a między gruzami odkryliśmy ciałko 169 synka naszej przyjaciółki Ndżami, opiekunki Okandagi. Biedny Makaruru krążył wśród zgliszczy jak szalony, a teraz, na widok zmasakrowanego ciałka dziecka, spojrzał na nas błagalnym wzrokiem, jak gdyby prosząc choć o słówko pociechy. — Mak — odezwał się Jacek — przede wszystkim pamiętaj o tym, że Portugalczyk na pewno starał się uniknąć przelewu krwi, gdyż w jego interesie leży, aby brać jeńców żywcem. A poza tym nie był przecież w stanie pochwycić całego plemienia. — Na pewno część Murzynów uciekła w głąb puszczy — dodałem, choć sam nie bardzo wierzyłem we własne słowa — a być może między nimi znajdowała się i Okandaga. Makaruru nic na to nie odpowiedział, z rozpaczą potrząsając przecząco głową. Tymczasem dobiegł nas cichy jęk, wydobywający się zza stosu gruzów. Okazało się, że była to ocalała z pogromu Murzynka, która błędnym wzrokiem wpatrywała się w zmasakrowane ciałko dziecka. Kobieta była tak pogrążona w rozpaczy, że początkowo wcale nie dostrzegła naszej obecności. Gdy jednak Mak zbliżył się do niej, nieszczęśliwa, przyciskając do piersi zwłoki dziecka, rzuciła się do ucieczki. Dogoniwszy ją z trudem przekonaliśmy Murzynkę, że nie żywimy wobec niej złych zamiarów, a — przeciwnie__ chcemy wyrwać jej pobratymców z rąk handlarza niewolników. Z bezładnego opowiadania nieszczęśliwej dowiedzieliśmy się, że kupiec napadł na wieś głuchą nocą i rozbiwszy stawiających mu opór wojowników, wziął do niewoli całą prawie ludność. Między innymi dostali się w jego ręce Mbango i Okandaga i zostali uprowadzeni razem z pozostałymi jeńcami. — A kiedy to się wszystko stało ? — zapytał Jacek. — Ona mówić, że to już dwa dni temu. Potem oni pójść napaść na wioskę króla Dżambai. Okazało się jednak z dalszych słów Murzynki, że napastnicy, uważając widocznie, że są za słabi na zaatakowanie wielkiego osiedla, postanowili zapewnić sobie pomoc sąsiedniego szczepu, wrogo nastawionego do mieszkańców wsi. — Zdążymy więc uprzedzić króla o grożącym mu niebezpieczeństwie i uratujemy Okandagę i jej przyjaciół — zawołał z radością Jacek. — A teraz, chłopcy, nie traćmy czasu. I znów nadzieja wstąpiła w nasze serca. Ze zdwojoną wytrwałością ruszyliśmy w kierunku wioski króla Dżambai. Szliśmy dniem i nocą, zatrzymując się na kilka 170 171 tylko godzin, aby podtrzymać nadszarpnięte forsownym marszem siły. Wkrótce dotarliśmy do wioski, gdzie król i mieszkańcy przyjęli nas z najwyższą radością. Tym większa jednak była konsternacja króla, gdy opowiedzieliśmy mu o przyczynie, która skłoniła nas do powrotu. Głęboko był wzruszony poświęceniem, z jakim spieszyliśmy do wioski, aby uchronić ją przed grożącym niebezpieczeństwem. Nie potrafię zaś oddać radości, z jaką przyjął naszą propozycję współdziałania w walce z handlarzem niewolników. Uważając, że będzie to najodpowiedniejszy moment do wtajemniczenia króla w szczegóły ucieczki Okandagi, śmiało opowiedzieliśmy mu całą historię. Król nie odmówił nam przebaczenia, radził tylko utrzymać sprawę w tajemnicy, obiecując, że sam wytłumaczy swym wojownikom nagłe pojawienie się zbiegłej Murzynki. Następnie zaś przeszliśmy do narady nad najlepszym sposobem unicestwienia planów nikczemnego portugalskiego kupca. — Powiedz królowi — zwrócił się Jacek do naszego przewodnika — że jeśli zamianuje mnie głównodowodzącym, to pokażę mu, w jaki sposób biali wojownicy dają sobie radę ze swymi wrogami! — To ci zarozumiała bestia — rzekł Piotruś — 178 a dlaczego to ja właśnie nie miałbym być głównodowodzącym? — Z chęcią przekażę ci dowództwo — odparł z uśmiechem Jacek. — Nie, dziękuję ci bardzo, rezygnuję z niego na twoją rzecz... — Zatem mianuję cię swym zastępcą, Mak będzie moim adiutantem, ty zaś i Ralf zostaniecie generałami dywizji... — Dziękujemy bardzo, ale przede wszystkim dowiedz się, czy w ogóle Jego Królewska Mość zechce skorzystać z twoich cennych usług — odparł Piotruś. — Król mówić — wtrącił Mak — że on się zgadzać i wy móc robić co się wam podoba... — A widzisz, Piotrusiu, że niepotrzebnie martwiłeś się o moje losy. Teraz zaś udamy się na krótką naradę, w czasie której drugi generał dywizji — tu wskazał na mnie — doprowadzi do porządku naszą lepiankę... — Wedle rozkazu! — zawołał Piotruś, stając na baczność. I obaj dowódcy opuścili chatę. Ja zaś zabrałem się do uporządkowania wnętrza naszej dawnej rezydencji. Wkrótce Jacek i Piotruś powrócili i zaznajomili mnie ze szczegółami obmyślonego w czasie prze- 173 chadzki planu. Postanowili więc jeszcze tego wieczoru rozesłać wywiadowców po okolicy, aby ustalić miejsce pobytu nieprzyjaciela. Na wypadek, gdyby „podjazd" natrafił na wroga, miał rozdzielić się na dwie części, z których jedna będzie w dalszym ciągu śledzić ruchy nieprzyjaciół, druga zaś da nam znać o odkryciu. Poza tym chcieliśmy w ten sposób dowiedzieć się, czy Okandaga rzeczywiście znajduje się w ręku rozbójników. Po rozesłaniu wywiadowców reszta wojowników miała być podzielona na dwa oddziały: uzbrojeni w broń palną mieli dostać się pod osobiste dowództwo Jacka, mnie zaś przypadli w udziale Murzyni uzbrojeni w łuki i włócznie. Piotrusiowi powierzono specjalną misję, o której później będzie mowa. Rzeczywiście, gdy zapadł mrok, nakazaliśmy zebrać się wywiadowcom i wydawszy im za pośrednictwem Mąka odpowiednie instrukcje, wysłaliśmy na poszukiwanie nieprzyjaciela. Następnie król wygłosił do pozostałych wojowników długą mowę, w której opowiedział im o grożącym niebezpieczeństwie i o trudach, jakie ponieśliśmy, by ostrzec ich w porę; po czym przedstawił Jacka jako głównodowodzącego, dodając, że poprowadzi on wojowników na zwycięską walkę. W tym momencie zabrał głos Jacek, a Maka- 174 m ruru natychmiast tłumaczył jego słowa zebranym. Przyjaciel nasz dyplomatycznie zaczął od pochwały męstwa czarnych wojowników, następnie zaś przeszedł do szczegółów. W końcu zapowiedział, że nauczy ich trzech słów komendy, które muszą dokładnie poznać, jeśli chcą, żeby wyprawa się powiodła. Rozpoczęła się musztra, i po godzinie Murzyni od biedy nauczyli się rozumieć i wykonywać komendę: „Naprzód!", „Stój" i „Ognia!". Po ukończonych ćwiczeniach Jacek zwolnił wojowników, nakazując im jednak pozostawać w gotowości bojowej i zebrać się na dany znak. Nazajutrz z rana obudziło nas przybycie jednego z wywiadowców, który doniósł, że kupiec z oddziałem wojowników obozuje nad brzegiem niewielkiego jeziorka, odległego o dwadzieścia pięć kilometrów od wioski. Złoczyńcy czynią gorączkowe przygotowania do napadu, który mają przedsięwziąć nazajutrz o północy. Poza tym wywiadowca stwierdził, że w obozie znajduje się wielu jeńców, którzy na czas ataku mają pozostać pod strażą małego oddziału wojowników. Ze słów wywiadowcy doszliśmy do wniosku, że wśród pochwyconych w niewolę znajdują się również Okandaga i Mbango. Gdy wzeszło słońce, wojownicy zebrali się 175 przed chatą króla, a Jacek podzielił ich na cztery oddziały. Przede wszystkim wybrał ludzi uzbrojonych w strzelby i utworzył z nich dwie „kompanie", jedną ze stu, a drugą z pięćdziesięciu żołnierzy. Reszta zaś Murzynów, uzbrojona w łuki, noże i włócznie, tworzyć miała główną armię. Z tych spory oddział Jacek odkomenderował jako załogę wsi, chcąc w ten sposób zabezpieczyć się przed nieprzewidzianymi komplikacjami. Załoga ta miała pozostawać pod osobistym dowództwem króla. Oddział, złożony ze stu strzelców, powierzony został Piotrusiowi, pod moją zaś komendę dostało się pięćdziesięciu strzelców i stu łuczników. Makaruru przydzielony został w randze porucznika do oddziału Piotrusia. — A teraz — rzekł głównodowodzący do porucznika, gdy ukończone zostały wreszcie przygotowania i wydane instrukcje — powiedz Murzynom, że zamierzam wygłosić do nich mowę, i że jeżeli chcą odnieść zwycięstwo, niech pilnie przysłuchują się moim słowom. Pomruk zadowolenia towarzyszył tym słowom. — Powiedz im, że zwyciężymy tylko wtedy, jeśli posłusznie zostaną wykonane moje wszystkie rozkazy. Posłuszeństwo zadecyduje o wyniku spotkania. Następnie oddał nam dowództwo nad poszcze- 176 gólnymi oddziałami i polecił jeszcze raz powtórzyć musztrę, tak aby Murzyni przywykli do naszych głosów. — Teraz zaś — rzekł Jacek, gdy ćwiczenia zostały zakończone ku naszej zupełnej satysfakcji — odbędzie się przegląd wojsk i manewry w polu. Musimy pokazać Murzynom, jak wielkie znaczenie posiada słaba nawet znajomość musztry. Na dany znak wydaliśmy komendę: „Naprzód", i wszystkie kompanie przedefilowały przed królem, nie posiadającym się ze zdumienia, i znikły w głębi lasu. Przez chwilę maszerowaliśmy razem, po czym rozdzieliliśmy się i udaliśmy na wyznaczone przez Jacka pozycje. Tutaj zatrzymaliśmy się, czekając na dalsze rozkazy. Niezadługo rozległ się przeciągły gwizd i na komendę: „Naprzód", kompania ruszyła biegiem z powrotem. Podkomendni moi uszykowani byli czwórkami i wcale nieźle trzymali się ordynku. Gdy wypadliśmy z lasu, zauważyłem, że oddziały Piotrusia i Mąka również biegną na punkt zborny. Równocześnie znaleźliśmy się na placu w wiosce i na komendę: „Stój", wojownicy zatrzymali się jak wryci, tworząc przed królem regularny czworobok. — Doskonale — zawołał rozpromieniony Ja- —- Łowcy goryli 177 cek, a król wytrzeszczył oczy i szeroko otworzył usta z zachwytu. ¦— A teraz — rzekł głównodowodzący — przechodzimy do najważniejszej rzeczy. Naboje, których dotychczas używaliście, byłyby w tym wypadku do niczego. Przygotowałem więc specjalne kule, które posiadają czarodziejską moc. Są one bardzo kosztowne i każdy z was dostanie tylko jedną. Gdyby jednak wrogowie nie rozpierzchli się po pierwszej salwie, to możecie naładować strzelby własnymi nabojami. I z największą powagą Jacek wyciągnął Z przytroczonej do boku torby garść kulek z papieru, które począł rozdawać wojownikom. Murzyni z lękiem i ciekawością oglądali ten nowy rodzaj amunicji. — Pamiętajcie, że te czarodziejskie kule mają zmusić wroga do ucieczki — dodał Jacek. — Gdybyście więc nabili strzelby choć jednym kamykiem czy gwoździem, zniweczylibyście wszystkie moje plany. Teraz zaś udajcie się na spoczynek, a gdy zapadnie zmrok, nastąpi wymarsz. Uroczystość zakończyła się krótkim przemówieniem króla, który zagroził najokropniejszymi skutkami, gdyby poddani jego nie spełnili wyda^ nych im rozkazów. 178 Noc była wyjątkowo ciemna, gdy nasza zaimprowizowana armia wyruszyła w pole. Wywiadowca, od którego tyle już dowiedzieliśmy się o zamierzonych ruchach nieprzyjaciela, poinformował nas również, że wrogowie zamierzają wyruszyć tuż przed północą. Ponieważ do wioski prowadziła jedna tylko ścieżka, dostępna dla większej gromady ludzi, byliśmy przekonani, że napastnicy tę właśnie drogę obiorą. Toteż Jacek postanowił urządzić zasadzkę i zaczaić się z przeważającą częścią wojsk u wylotu niewielkiego wąwozu, oddalonego o kilka kilometrów od obozu handlarza niewolników. Postępując jednak z niezwykłą, jak na tak młodego dowódcę, ostrożnością, wysłał na zwiady oddział najbardziej doświadczonych wojowników, nakazawszy im informować go o obranej przez wroga drodze. Mnie zaś Jacek polecił udać się z moimi ludźmi okólną drogą w pobliże obozu nieprzyjacielskiego i tu ukryć się w zaroślach. Gdy zaś dobiegnie mnie odgłos salwy z wąwozu, uderzyć mam z wrzaskiem na obóz i dać ognia ślepymi nabojami. Po czym, aby nie pozwolić wojownikom na powtórne naładowanie broni, ruszymy w pościg za uciekającymi wrogami i wyrwiemy z ich rąk jeńców, równocześnie zaś unikniemy zbędnego przelewu krwi. 12. 179 Zgodnie z otrzymanym rozkazem poprowadziłem swój oddział w kierunku obozu nieprzyjacielskiego. Z trudem przedzieraliśmy się przez gęstą dżunglę, starając się zachować zupełną ciszę, obawialiśmy się bowiem, że możemy natknąć się znienacka na wroga. Podsunąwszy się jak najbliżej pod obóz, ukryliśmy się w gęstych zaroślach, czekając na umówiony znak. Ludzie pozostawieni przez Portugalczyka na straży pewni byli, że nie grozi im niebezpieczeństwo odkrycia, nie wystawili więc posterunków. Zdołaliśmy dzięki temu zbliżyć się na pięćdziesiąt metrów do obozu. Tutaj kazałem swym ludziom ukryć się u stóp niewielkiego pagórka, sam zaś popełzłem na szczyt wyniosłości, by dokładnie obejrzeć nieprzyjacielskie pozycje. Okazało się, że w obozie znajduje się około stu wojowników, zajętych przygotowaniami do kolacji. Obok zaś ogniska siedzieli jeńcy i chociaż dzieliła mnie od nich dość znaczna odległość, rozpoznałem postaci Mbanga i Okandagi. Wróciłem szybko do swych ludzi i usiłowałem objaśnić im, o ile się dało, wyniki moich obserwacji, posługując się przy tym gestami i kilku znanymi mi murzyńskimi wyrazami. Następnie zaś z wielkim napięciem oczekiwaliśmy umówionego sygnału. Chociaż bowiem natarcie obu naszych oddzia- 180 łów nastąpić miało jednocześnie, to jednak pierwszy strzał oddać miało wojsko ukryte w wąwozie. Przede wszystkim więc opowiem przebieg walki stoczonej przez podwładnych samego głównodowodzącego, zgodnie z późniejszą szczegółową relacją Jacka. Dotarłszy do wąwozu, Jacek rozmieścił swych ludzi w taki sposób, aby zawładnąć dostępem do kotliny. Stu strzelców ustawił w dwuszereg w poprzek wąwozu, na skrzydłach zaś wśród gęstych zarośli umieścił włóczników. Następnie raz jeszcze przypomniał swym podwładnym, że żadną miarą nie wolno im dotknąć cyngli, zanim nie usłyszą rozkazu: „Ognia!". — A teraz, Piotrusiu — rzekł Jacek, wydawszy ostatnie dyspozycje — pora na ciebie. Ja i Makaruru damy już sobie radę z żołnierzami, tak że pozwalam ci teraz przygotować się do odegrania powierzonej roli. Przypominam ci tylko, że w czasie ostatniego występu popełniłeś kilka błędów, które boleśnie odbiły się na twej skórze... Nie zwlekając, Piotruś pobiegł w stronę lasu. Gdy znalazł się w dostatecznej odległości od wojsk, zrzucił z siebie ubranie i owinął się w jaskrawy perkalik, braki zaś garderoby uzupełnił starymi gazetami. Następnie zaś przybrał głowę 181 liśćmi i połamanymi gałązkami, tak jak to już raz zrobił podczas naszej przygody w „zaczarowanej" jaskini. Tym jednak razem ucharakteryzo-wał się na biało, sądząc, i to zupełnie słusznie, że na Murzynach stokroć większe zrobi wrażenie demon biały niż czarny. Znacznie też większe były tym razem stożki ze zwilżonego prochu, a dla bezpieczeństwa Piotruś osadził je w specjalnie na ten cel przygotowanych drewnianych rączkach. Trzymając je w ręku, wspiął się na szczyt stromego pagórka, położonego u wejścia do kotliny w dość znacznej odległości od frontu naszych wojsk. Tutaj położył się na ziemi, oczekując nadejścia wroga. Po pewnym czasie zauważył, że u stóp pagórka przemknęła jakaś ciemna postać i zginęła w mrokach wąwozu, który był do tego stopnia otoczony turniami i olbrzymimi skałami porosłymi zbitą roślinnością, że światło nawet w dzień1 z trudem przenikało do jego głębi. Piotruś, zaniepokojony, chciał nawet z początku podnieść alarm, lecz po chwili doszedł do wniosku, że musiał to być jeden z naszych wywiadowców, wracający z wiadomościami; gdyby zaś był to nawet nieprzyjaciel, to w żadnym razie nie mógł nam wyrządzić szkody. Wkrótce Piotruś spostrzegł duży oddział ludzi 18» zbliżający się w kierunku wąwozu. Był to nieprzyjaciel. Wojownicy byli dobrze uzbrojeni i posuwali się zwartą gromadą, mimo to jednak z pewnego siebie zachowania łatwo było wywnioskować, że nadchodzący nie podejrzewają możliwości zasadzki. Gdy oddział wszedł w głąb kotliny, Piotruś zauważył, że na czele kroczy dowódca, od razu też zrozumiał, że jest to właśnie portugalski handlarz niewolników. Nadeszła decydująca chwila. Dokładnie obejrzawszy końce stożków z prochu, Piotruś wyciągnął zapałki i przygotował się do czynu. Jak już wyżej powiedziałem, nasze wojsko sformowane było na kształt otwartego z jednego boku czworokąta, w głąb którego posuwał się teraz niczego nie przeczuwający nieprzyjaciel. Jacek dopuścił wroga na dwadzieścia metrów do przedniego szeregu strzelców, a na dany znak z kilkuset piersi wydarł się ogłuszający krzyk bojowy. Nieprzyjaciele, do najwyższego stopnia przerażeni tym niespodziewanym rykiem, stanęli w miejscu jak skamieniali. Jacek powtórnie dał znak ręką, w której trzymał pęk białej trawy, rysującej się wyraźnie na tle ciemności. W tej samej chwili rozległ się szczęk stu odwo- 18» dzonych kurków. Usłyszawszy ten dobrze sobie znajomy dźwięk, wrogowie chcieli rzucić się do ucieczki, ale zanim jeszcze zdążyli dać jeden choćby krok, rozległa się komenda: „Ognia!". Momentalnie cały wąwóz zajaśniał ogniem, a równocześnie zadudnił ogłuszający huk. Otaczające skały odbiły i pomnożyły jeszcze piekielny hałas, a tymczasem pod komendą Jacka nasi wojownicy podnieśli przeraźliwy ryk, który ostatecznie już stropił nieprzyjaciół. Wrogowie rzucili się w panicznym lęku do ucieczki. W tej zaś chwili Piotruś zapalił stożki z prochu i ukazał się na szczycie pagórka, wrzeszcząc jak opętany i wykrzywiając się dziwacznie. Napastnicy, do reszty skonsternowani tą okropną zjawą, w nieopisanym popłochu płynęli bezładnie ku wylotowi kotliny. W pewnej chwili Piotruś odegrał zgoła nieoczekiwaną scenę, a mianowicie potknąwszy się w ciemności o jakiś wystający kamień, stoczył się po stromym zboczu pagórka i wpadł w sam środek szalejącego z przerażenia tłumu. Podniósłszy się szybko, przebiegł wśród rozstępujących się z zabobonnym lękiem Murzynów i rzuciwszy wysoko w powietrze syczące stożki, skrył się w zaroślach. Tymczasem Jacek wciąż trzymał bez ruchu pęk białej trawy. Wojownicy wlepili oczy w tę zaimprowizowaną buławę, z niecierpliwością oczekując znaku do rozpoczęcia pogoni. Z drugiej jednak strony ten stan zawieszenia z pewnością przejął Murzynów jeszcze większym lękiem, aniżeli czarodziejski skutek oddanej przed chwilą salwy oraz pojawienie się „ducha" na szczycie wzgórza. Wreszcie, osądziwszy, że wróg oddalił się na tyle, że z całą pewnością ujdzie pogoni, Jacek krzyknął: „Naprzód", i tłum wojowników runął bezładną masą za uciekającymi. — Wcale nieźle — rzekł ze śmiechem Jacek, kładąc rękę na ramieniu Piotrusia. — Ale w jaki to sposób odnalazłeś mnie, Jacku ? — Po prostu obserwowałem twoje ruchy od chwili, gdy stoczyłeś się z pagórka. A muszę przyznać, że ten mimowolny zresztą manewr odniósł magiczny wprost skutek, bo nawet Mak, choć wtajemniczony we wszystko, skamieniał na ten widok z przerażenia. — Ale haniebnie się potłukłem i podrapałem — odparł żałośnie Piotruś. — Nic strasznego, do ślubu „rany" się zagoją... Powiedz mi, Jacku, czy nasi chłopcy nie dogonią tych łotrów? — Nie ma obawy, uciekający dostali porządne 184 185 wyrównanie... A poza tym, jak ci wiadomo, strach użycza skrzydeł... Ale czy słyszałeś, Piotrusiu, strzały oddziału Ralfa? — Nie, hałas był tak okropny, że z pewnością zagłuszył tak daleki odgłos. — Wobec tego nie traćmy czasu i pobiegnijmy w stronę obozu handlarza niewolników. — Doskonale, ale może byś poczekał chwilę, aż włożę ubranie? — rzekł Piotruś, biegnąc w kierunku krzaków, gdzie się był rozebrał. — Z chęcią, tylko spiesz się, mój chłopcze! I za chwilę puścili się pędem w kierunku, gdzie spodziewali się mnie odnaleźć. Teraz zaś musimy cofnąć się do chwili, gdy usłyszawszy z dala salwę, zakomenderowałem szeptem: „Naprzód". Moi ludzie natychmiast wstali i z kocią zręcznością bezszelestnie ruszyli za mną przez zarośla. Zbiegłszy po niewielkiej pochyłości, przekroczyliśmy koryto małego potoku i niepostrzeżenie zbliżyliśmy się na kilkanaście metrów do obozu. W tym momencie zakomenderowałem donośnym głosem: „Oddział stój!". Nieprzyjaciele, oszołomieni tym niespodziewanym napadem, skoczyli do broni, rozglądając się niepewnym wzrokiem dookoła. Równocześnie zaś rozległa się komenda: „Ognia!". 186 Okropny huk zatrząsł powietrzem i prawdziwy obłok dymu i ognia zawisł nad naszym oddziałem. I znów skinąłem ręką, a z gardzieli mych podkomendnych wyrwał się mrożący krew w żyłach okrzyk bojowy. Błyskawicznie rzuciliśmy się na wroga, który, zaskoczony i zdeprymowany tą nagłą napaścią, jak lawina rzucił się do panicznej ucieczki. Wpadłszy do obozu, z rozpaczą stwierdziłem, że działałem zbyt pochopnie, bo przedwczesnym atakiem nie tylko rozbiłem nieprzyjaciela, ale również spłoszyłem tych, których miałem przecież oswobodzić z niewoli. Opuściła mnie zupełnie przytomność umysłu i, zdesperowany, kazałem swym ludziom natychmiast pogonić za umykającymi w popłochu nieprzyjaciółmi. Po chwili dopiero zorientowałem się, że popełniłem fatalny błąd, bo moi ludzie, dogoniwszy uciekających, wymordują ich wszystkich bez litości. Na próżno jednak starałem się za wszelką cenę odwołać wojowników, nie rozumieli mnie bowiem i nie zwracali uwagi na moje rozpaczliwe gesty, pragnąc porachować się z wrogiem. Załamany wróciłem do obozu, a wrzaski goniących i zbiegów coraz słabiej dochodziły z głębi lasu, aż wreszcie zupełnie ucichły. 187 Zrozpaczony usiadłem przy ognisku i ukrywszy twarz w dłoniach, usiłowałem zebrać rozproszone myśli a także rozważyć, co mam dalej robić. ¦ ¦ ROZDZIAŁ CZTERNASTY Zmiana planów. Odjazd ZDAJE się, że nie bardzo się zmartwiłeś, staruszku — rozległ się głos nade mną. Zaskoczony podniosłem głowę. — A, to ty, Piotrusiu! Skąd się tu wziąłeś? — Pozwolisz, Ralfie, że odpowiem ci tym samym pytaniem, a skąd ty tutaj? — Po prostu odbiegli moi podwładni, a wiesz dobrze, że nie potrafię się z nimi dogadać. I chciałem opowiedzieć Piotrusiowi o niefortunnym moim zarządzeniu, gdy do obozu wpadł zdyszany Jacek, a za nim ukazała się postać Mąka. — A co, Ralfie, z Okandagą? — Przecież na pewno była w obozie? — dodał Piotruś. — Rzeczywiście — odpowiedziałem — a poza tym zauważyłem Mbanga, jego żonę i wielu innych jeńców. Ale moi ludzie natarli na nieprzyja- 189 cielą z taką zaciekłością, że nieszczęśliwi uciekli razem ze swymi prześladowcami. — O! To niedobrze — zawołał Jacek — bo rozwścieczeni Murzyni na pewno ich nie oszczędzą, jeśli ich dogonią. — Rzeczywiście, musimy natychmiast biec na pomoc nieszczęśliwym — zawołał Piotruś. -1 W najlepszym razie, jeśli uda im się nawet ujść pogoni, to z powrotem wpadną w ręce handlarza niewolników. Pobiegliśmy więc za naszym przyjacielem i przez dwie godziny przedzieraliśmy się przez gęstą dżunglę, starając się za wszelką cenę dogonić zbiegów. Nikogo jednak nie znaleźliśmy w puszczy, toteż wyczerpani do ostateczności, zatrzymaliśmy się na naradę. — Oni na pewno zginąć — zakrzyknął z rozpaczą Makaruru, a ja, patrząc na męki nieszczęśliwego, z żalem przypomniałem sobie, że jestem mimowolnym sprawcą katastrofy. — Uspokój się, Mak — rzekł Piotruś — możesz być pewny, że w ten czy inny sposób uratujemy Okandagę. — Łatwo to powiedzieć, Piotrusiu — zauważył Jacek — ale może byś też podał nam jakiś konkretny plan działania? — Radziłbym przede wszystkim zebrać roz- 190 proszonych wojowników, powrócić do wioski, odbyć tam naradę z królem i jego wodzami, a potem zorganizować pościg i dopędzić w ten sposób zbiegów. — Zupełnie słuszna rada — stwierdził Jacek — ale należałoby dowiedzieć się również, W jakim kierunku udali się jeńcy. Dlatego więc proponuję, żeby rozesłać na wszystkie strony zwiadowców, a w ten sposób z całą pewnością odkryjemy drogę, którą wybrali do ucieczki. A zatem nie traćmy czasu i do roboty! Zgodziwszy się na ten plan, bez zwłoki udaliśmy się do wąwozu, gdzie mieścił się wyznaczony jeszcze przed bitwą punkt zborny. Tutaj zastaliśmy już większość naszych ludzi i okazało się, że Jacek tak umiejętnie pokierował pościgiem, że wszystkim wrogom udało się ujść przed pogonią. W ten sposób odnieśliśmy zupełne zwycięstwo, uniknąwszy równocześnie przelewu krwi. Wybrawszy spośród wojowników kilkunastu najprzebieglejszych, wysłaliśmy ich na zwiady, nakazując przetrząsnąć we wszystkich kierunkach okolicę i odnaleźć w ten sposób ślady uciekinierów. Następnie udaliśmy się w powrotną drogę do wsi. Król przyjął nas z nieopisanym zdziwieniem i z trudem uwierzył naszemu opowiadaniu o zupełnej porażce wroga, najbardziej zaś 191 zdumiał go fakt, że wróciliśmy bez jeńców i zdobyczy wojennej. Dżambai z chęcią zgodził się na propozycję zorganizowania pościgu z chwilą, gdy zwiadowcy wrócą z bliższymi informacjami o nieprzyjacielu. Wiadomości jednak, z jakimi przybyli nasi wysłannicy, w zupełności pokrzyżowały te plany. Okazało się, że większy oddział wrogów rozbił obóz nad małym jeziorkiem w puszczy. Jednemu z wywiadowców udało się podpełznąć tuż pod obóz i podsłuchać rozmowę, z której dowiedział się o dwóch pierwszorzędnej dla nas wagi faktach. Przede wszystkim więc Murzyni zamierzali powrócić bez zwłoki do swych siedzib, położonych na północnym wschodzie, poza tym zaś okazało się, że jeńcy ich umknęli czółnem, znalezionym na wybrzeżu rzeki, przepływającej obok naszej wioski. Pierwsza nowina spowodowała, że król natychmiast zebrał swych wojowników i postanowił ruszyć w pogoń za uciekającym handlarzem niewolników i jego siepaczami. Wiadomość zaś o ucieczce jeńców z prądem rzeki uradowała nas niezmiernie, rozumieliśmy bowiem, że nie grozi im już żadne niebezpieczeństwo. Postanowiliśmy popłynąć za nimi rzeką, według wszelkiego bowiem prawdopodobieństwa zbiegowie dążyli i;»2 w kierunku wybrzeża morskiego. Ponieważ była to podróż długa, bo trwająca szereg tygodni, musieliśmy gruntownie sprawę rozważyć przed powzięciem ostatecznej decyzji. — Przede wszystkim sam nieraz słyszałem, jak Mbango wyrażał chęć udania się na wybrzeże — rzekł Jacek — a zatem, jeśli teraz nadarzyła mu się sposobność, to z pewnością wprowadzi w życie swoje zamiary. Poza tym nic go przecież nie ciągnie do powrotu do zniszczonej i opustoszałej wioski, nie wie zaś również, że rozbiliśmy i zmusiliśmy do ucieczki główny oddział tych łotrów. Biorąc to wszystko pod uwagę, sądzę, że nie pozostaje nam nic innego, jak pogonić za zbiegami łodzią z nurtem rzeki. Musimy przecież za wszelką cenę odzyskać Okandagę i oddać ją w ręce naszego wiernego Mąka, a jeśli chodzi nam o dzikie zwierzęta i inne osobliwości Afryki, to wszystko nam jedno, w którym podróżujemy kierunku. — Ale co będzie, jeżeli król uprze się i nie pozwoli nam opuścić wioski? — zapytał Piotruś. — W takim razie rozstaniemy się z nim bez pożegnania. — Ale w tym wypadku będziemy przecież musieli zrezygnować ze wszystkich z takim trudem zebranych okazów — zawołałem z niepokojem. 13 — Łowcy goryli 193 Jacek, zakłopotany, potrząsnął głową, a Piotruś rzekł: — Trudno, Ralfie, ale nie mamy innej rady. Musisz czule pożegnać się ze swymi mumiami... — Przecież nie wiemy jeszcze, czy król zechce nas zatrzymać wbrew naszej woli — odparłem rozżalony. — Rozumie się, mój drogi — rzekł Jacek — zaraz właśnie udam się z wizytą do Jego Królewskiej Mości, bo wiadoma to rzecz, że po sutej kolacji miłościwy pan miewa lepszy humor. Jeżeli zaś zdołam go przekonać, to jutro wyruszymy razem z nim w drogę. Rzeka bowiem skręca pod ostrym kątem niedaleko wioski, tak że idąc pieszo na przełaj zaoszczędzimy wiele czasu i dostaniemy się do malutkiej osady, której mieszkańcy zaopatrzą nas już w łodzie. Tam też rozstaniemy się z królem, który ze swoimi wojownikami ruszy na północ za handlarzem niewolników, my zaś popłyniemy na zachód z biegiem rzeki. Jeśli nie dogonimy uciekinierów jeszcze w czasie podróży, to z pewnością zastaniemy ich na wybrzeżu. Okandaga bowiem gorąco pragnęła udać się do stacji misyjnej, Mbango zaś nie ma po co wracać do rodzinnych stron. — Zdaje się, że twoje domysły, Jacku, nie są pozbawione słuszności — rzekłem — dlatego też 194 najlepiej będzie, jeżeli zaraz udasz się do króla i omówisz z nim sprawę naszego wyjazdu. — Kto jak kto, ale nasz Jacuś da już sobie radę — zauważył uszczypliwie Piotruś. — Nie znajdziesz chyba człowieka, którego by nie przegadał... Jacek, śmiejąc się serdecznie, wyszedł z chaty, Piotruś zaś, widząc, że jedna ofiara wymknęła mu się, zabrał się z kolei do mnie. — Powiedz mi, Ralfie, dlaczego masz taką ponurą minę? — To trudności, które stanęły nam na drodze — odpowiedziałem żałośnie, bo, mówiąc szczerze, wcale w tej chwili nie byłem nastrojony do żartów. Wbrew woli jednak zaśmiałem się na widok zdziwienia i niesmaku, z jakim Piotruś przyjął moje słowa. — „Trudności, które stanęły nam na drodze" — powtórzył, cedząc słówka. — Naprawdę, Ralfie, życie stanie się dla mnie ciężarem, jeżeli ty i Jacek dalej będziecie się w ten sposób Zachowywali. Człowiek energiczny i wytrzymały może by to zniósł jeszcze, ale dla mnie, obdarzonego z natury słabym i trwożliwym charakterem i łatwo wpadającego w depresję, to prawdziwa katastrofa... Ze śmiechem odpowiedziałem, że nie jesteśmy 195 w stanie zmienić swego charakteru, zdaje się więc, że naprawdę grozi mu katastrofa. Westchnął na to nieborak boleśnie, a po chwili w milczeniu zabrał się do fajki, otaczając się gęstymi kłębami dymu. Mniej więcej po godzinie wrócił Jacek w towarzystwie Mąka, a z ich zadowolonych twarzy wywnioskowałem, że interwencja powiodła się. — Widzę, że wszystko w porządku — zawołał Piotruś, gdy Jacek i przewodnik usiedli przy ognisku. -— Rzeczywiście — odparł Jacek — ale dużo nas kosztowało trudu, zanim zdołaliśmy przekonać Jego Królewską Mość. Okropnie jest staruszek uparty. — Tak, tak, okropnie uparta — potwierdził Makamru, zacierając ochoczo ręce i przemyślnie zbliżając nos ku fajce Piotrusia, by w ten sposób choć pośrednio nasycić się drogocennym dymem. — Masz tu, trochę, łotrze — zawołał Piotruś, wręczając Murzynowi garść tytoniu — a teraz posłuchajmy, co nam Jacek ciekawego opowie o swej wizycie u króla. Dowiedzieliśmy się więc, że przyjaciel zastał króla w świetnym humorze po obfitej i smacznej kolacji; z początku Dżambai nie chciał słyszeć o naszym wyjeździe i błagał Jacka, by raczył 196 przyjąć dowództwo nad czarną armią. Doszło nawet w pewnej chwili do tego, że król zagroził ostrzejszymi środkami na wypadek, gdyby jego prośby nie odniosły skutku. Na to Jacek odpowiedział długim przemówieniem, w którym rzekł, że w obecnych warunkach w żaden sposób nie możemy przychylić się do prośby króla i że musimy przecież wrócić do rodzinnych stron, aby opowiedzieć swoim rodakom o cudach, które widzieliśmy w kraju potężnego władcy Dżambai. Widząc jednak, że wszystkie te perswazje nie odniosły zbyt wielkiego skutku, Jacek przystąpił do ataku z bardziej przekonującym argumentem, który dotąd trzymał w rezerwie. Zaproponował królowi, że zostawimy mu w prezencie wszystkie pozostałe towary, pod tym jedynie warunkiem, że Dżambai wyśle za nami na wybrzeże skrzynie ze zbiorami przyrodniczymi. Dodał też, że jeśli okazy przybędą na miejsce w dobrym stanie, to sowicie wynagrodzimy wysłanników królewskich. Ta szczodra propozycja wywarła piorunujące wrażenie na nieugiętym dotychczas monarsze. Wykorzystał ten moment Jacek i dodał, że gotów jest również zaopatrzyć króla w paręset papierowych kulek, które tak skutecznie przyczyniły się po- 197 przedniego dnia do naszego walnego zwycięstwa. Ta ostatnia propozycje była dowodem niezwykłego sprytu naszego przyjaciela, który za jednym zamachem sprawił, że zbliżająca się walka mniej pociągnie za sobą ofiar w ludziach, niż zwykle w tych wypadkach bywa. Równocześnie zaś Jacek uprzedził króla, że magiczne kule stracą swą czarodziejską moc, jeżeli choć jeden wojownik naładuje strzelbę innym nabojem. W ten sposób Jacek zdołał pozyskać dla naszych planów króla i otrzymać pozwolenie odjazdu. Gdy przyjaciel nasz skończył swe opowiadanie, udaliśmy się na spoczynek i spaliśmy smacznie aż do świtu. Obudził nas hałas, z jakim Murzyni przygotowywali się do wyprawy. I my żywo zabraliśmy się do pracy, a wkrótce ruszyliśmy w drogę w ślad za czarnymi wojskami. Nieśliśmy ze sobą naj konieczniejsze przybory podróżne, Jackowi zaś oczywiście przypadła najcięższa paka w udziale. • . '•• v 'c kh ". '¦¦¦ ¦ ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Żabka i nosorożec. Polowanie z naganką PO jednodniowym marszu pożegnaliśmy się serdecznie ze swymi gościnnymi przyjaciółmi i wsiadłszy do łodzi, ruszyliśmy w powrotną drogę ku wybrzeżu. Zdecydowaliśmy popłynąć inną odnogą rzeki i zapoznać się w ten sposób z zupełnie nie znaną nam krainą. Co najważniejsze zaś, mieliśmy znów dostać się w okolice zamieszkane przez goryle. Mniej więcej w tydzień po rozstaniu się z naszymi przyjaciółmi, spotkała nas pewnego pięknego popołudnia przygoda równie niebezpieczna jak i śmieszna. Zmęczywszy się wiosłowaniem, przybiliśmy do brzegu i rozbiliśmy obóz. Ponieważ zaś zabrakło nam żywności, pozostawiliśmy Mąka na straży, a sami udaliśmy się w różnych kierunkach na poszukiwanie zwierzyny. 199 Przez dłuższy czas wędrowałem po puszczy, opuściło mnie jednak tego dnia szczęście myśliwskie i z pustymi rękami wracałem do obozu. W drodze spotkałem Jacka, któremu udało się zastrzelić kilka tłustych ptaków z rodzaju głuszca. —• Jak widzisz, Jacku — zawołałem — kiepsko mi się powiodło, prześladował mnie jakiś pech... — I ja nie mam się czym chwalić, myślę, że Piotruś miał więcej szczęścia od nas. — Z pewnością spotkamy go zaraz. — Proponuję, byśmy poszli wzdłuż tego potoku. Na pewno doprowadzi on nas do obozu, a znacznie wygodniej iść jego brzegiem, niż przedzierać się przez dżunglę. — Zgoda — rzekłem, i w ciągu najbliższych kilku minut posuwaliśmy się naprzód w milczeniu. Nagle usłyszeliśmy jakiś dziwaczny hałas i zatrzymaliśmy się stropieni. — Zdaje się, że to ludzki głos — szepnął Jacek, trzymając strzelbę w pogotowiu. Równocześnie zaś rozległ się głośny trzask gałęzi, łamanych jakąś ciężką stopą. Jacek spojrzał na mnie zdumiony, a twarz powlokła mu się uśmiechem. 300 To Piotruś — szepnąłem, poznawszy tajemniczy głos. Jacek potakująco skinął głową, po czym z wolna i ostrożnie posunęliśmy się ku miejscu, skąd dobiegły nas zdumiewające dźwięki. Potok szumiał w tym punkcie hałaśliwie, tak że dopiero po chwili, oddaliwszy się nieco od jego koryta, odróżniliśmy tony głosu Piotrusia. Przyjaciel nasz znajdował się w trakcie rozmowy z jakąś dragą osobą, która jednak, rzecz ciekawa, nie odpowiadała na jego pytania. Pomyślałem z początku, że Piotruś rozmawia z samym sobą, okazało się jednak, że moje przypuszczenia były mylne. — Posłuchajmy chwilę — szepnął mój towarzysz, uśmiechając się szeroko. Ostrożnie spojrzeliśmy przez krzaki i przed naszymi oczyma roztoczył się tak komiczny widok, że z trudem tylko powstrzymaliśmy się od śmiechu. Tuż nad brzegiem strumienia leżał wyciągnięty 'na trawie Piotruś. Podparłszy się na jednej ręce, wymachiwał przekonująco wskazującym palcem drugiej, przed nim zaś siedziała w odległości kilkunastu zaledwie centymetrów olbrzymia, spasiona żaba. — Żabko — mówił Piotruś cichym i serdecz- 201 W nym głosem — żabko, wierz mi, moja droga, że, póki żyję, nie widziałem takiego wielkiego, ogromnego i tłustego, jak ty, potwora. Co to ma znaczyć właściwie ? Ponieważ zaś „żabka" nie raczyła udzielić na to pytanie odpowiedzi, Piotruś znów się odezwał: — Słuchaj, żabko, odpowiedz mi na jedno tylko pytanie, ale wiedz, że nie ścierpię kłamstwa. A więc powiedz, czyś czytała kiedy „Bajki" Ezopa? Ale żabka, niewzruszona, monotonnie nadymała gardziołek, ignorując widać zuchwałego napastnika. — Co to ma znaczyć? Nie chcesz ze mną rozmawiać? Zatem sam odpowiem za ciebie: nie czytałaś „Bajek" Ezopa. Na pewno nie nadymałabyś się w ten głupi, pyszałkowaty sposób. Jestem sobie malutkim człowieczkiem, ale jeśli ci się zdaje, że tym ciągłym sapaniem i dmuchaniem urośniesz do moich rozmiarów, to jesteś w grubym błędzie. Niepotrzebnie się tylko męczysz, a w dodatku nabawisz się jeszcze reumatyzmu. Przestaniesz wreszcie? Piotruś zatrzymał się na chwilę, wpatrując się bystro w oczy swej nowej przyjaciółki. Wkrótce jednak znowu zabrał głos: — Nad czym ty tak medytujesz, żabo? A czy aoa ty w ogóle potrafisz myśleć? Nie wierzę. Taka jesteś nadęta tłuszczem czy też pychą, że gdybyś tylko spróbowała ruszyć głową, pękłabyś z miejsca. W tym miejscu nastąpiła przymusowa przerwa, bo miłe stworzonko, uprzykrzywszy sobie wywody Piotrusia, niezgrabnie podskoczyło, gotując się widać do ucieczki. Przyjaciel nasz jednak najspokojniej w świecie schwycił zbiega i umieścił go w poprzedniej pozycji. — Nie próbuj mi więcej takich kawałów — zawołał głośno, potrząsając groźnie palcem — bo dostaniesz prztyczka w nos. W ogóle zachowujesz się w bardzo niegrzeczny sposób. Zdaje się, że nadzieję cię na nóż i zaniosę do obozu, gdzie mój przyjaciel, Ralf Rover, obedrze cię ze skóry i tak spreparuje, że rodzona matka by cię nie poznała. Potem zaś pojedziesz do Anglii i dostaniesz się do muzeum, gdzie cię umieszczą w szklanej gablotce. Nie, nie bój się, ślicznotko, to tylko były żarty. Siedź sobie spokojnie, nic złego ci się nie stanie. Nieszczęśliwe stworzenie z wyrzutem spojrzało na swego prześladowcę i znów niezdarnie rzuciło się do ucieczki. Po chwili zrezygnowało zaś z próżnych wysiłków. — A teraz, żabciu — odezwał się Piotruś - 203 muszę się już z tobą. pożegnać. Żałuję mocno, że spóźniona pora zmusza mnie do tego, ale bardzo jestem zadowolony, że miałem przyjemność poznać się z tobą. Ale co ty tam ujrzałaś ciekawego? I przyjaciel nasz podniósł oczy w górę. Z przerażeniem spostrzegliśmy, że nagle zbladł jak ściana. Pod działaniem bezpośredniego impulsu równocześnie odwiedliśmy kurki i występując naprzód, rzuciliśmy wzrokiem na punkt, w który z takim lękiem wpatrywał się Piotruś. I oto ujrzeliśmy, że w odległości trzech może metrów od miejsca, gdzie leżał nasz przyjaciel, stoi olbrzymi czarny nosorożec, ukryty częściowo za gęstym krzakiem. Zdaje się, że bestia w tej właśnie chwili nadeszła i zatrzymała się zdumiona widokiem człowieka i żaby. Było coś okropnego w tej scenie; zwierzę błyszczącymi oczkami przypatrywało się zdrętwiałemu Piotrusiowi. Nie rozumiem też, w jaki sposób nosorożec potrafił zbliżyć się na taką odległość, nie zwróciwszy zupełnie naszej uwagi; być może, że szum potoku zagłuszył jego kroki. Nie mieliśmy jednak czasu do namysłu, toteż błyskawicznie wzięliśmy nosorożca na cel i daliśmy równocześnie ognia. 804 Huk wyrwał Piotrusia ze stanu osłupienia, bo zerwał się gwałtownie na nogi i popędził w naszą stronę. Równocześnie zaś ranne zwierzę runęło zaciekle za naszym przyjacielem. Nie drgnąwszy z miejsca, z niezwykłą szybkością znów naładowaliśmy broń, a jednocześnie zauważyliśmy, że Piotruś zręcznie uskoczył w bok, a nosorożec wpadł z impetem do potoku. Brzeg w tym miejscu był dość stromy, tak że zwierzę z trudem usiłowało wydostać się z wody. — Rozbiegnijmy się, chłopcy — zawołał Jacek — w ten sposób zbijemy go z tropu. — Czekajcie, zdaje się, że trafiłeś go w oko, Ralfie, — rzekł Piotruś. Istotnie, okazało się, że mój strzał był celny. — Uwaga! — krzyknął Jacek, widząc, że nosorożec wydostał się nareszcie na brzeg. Rozbiegliśmy się na wszystkie strony, a nosorożec, oślepłszy na jedno oko, stracił z pola widzenia moich przyjaciół, którzy z rozmysłem uskoczyli na bok. Ja zaś nie zorientowałem się w porę w sytuacji i zwierzę rzuciło się w moim kierunku. Piotruś i Jacek, korzystając ze sposobności, podnieśli strzelby, rozległ się huk i nosorożec runął martwy u mych stóp. — Hurra! — ryknął Piotruś, wyrzucając czapkę w górę. ?05 — Myślę, że będziesz miał kłopot z wypchaniem tej bestii — dorzucił po chwili z triumfem. — Z pewnością — odparł Jacek — a wielka szkoda, bo nosorożec, wypchany i umieszczony pod szkłem, tworzyłby świetną parę z tą interesującą żabką, z którą prowadziłeś... — O! To bardzo nieładnie podsłuchiwać — zawołał ze śmiechem Piotruś — czy rzeczywiście zawsze musicie wetknąć swe nosy w trakcie, kiedy prowadzę zajmującą rozmowę z przyjacielem? — No, a nosorożec? — zapytał z głupia frant Jacek. — Tak, tak, nosorożec — odparł zmieszany nieco Piotruś — ale co się stało z żabką? — O! Nieszczęśliwa istotka! Któż by to pomyślał, że tak inteligentne i rozmowne stworzenie taki marny będzie miało koniec! Okazało się, że żaba, nie zdoławszy pójść za przykładem zwinniej szego przyjaciela, kopnięta została olbrzymią nogą nosorożca i zginęła na miejscu. — Jedna tylko pociecha — zauważył Piotruś, gdy tak staliśmy nad ciałem „ślicznotki" — że oszczędzona ci została nieprzyjemna funkcja zgładzenia żaby własną ręką. W zupełności przystałem na te słowa Piotrusia 206 i zadowolony byłem, że nosorożec zastąpił mnie w tym wypadku, bo stwierdzić muszę, że konieczność zabijania zwierząt w celach naukowych zawsze stanowiła dla mnie jedną z niewielu przykrych stron w umiłowanym zresztą zawodzie przyrodnika. Nigdy nie odczuwałem tych skrupułów w czasie polowania, rozgrzany i podniecony myśliwską gorączką, natomiast przekłucie owada albo też rozmyślne zabicie innego nie stawiającego oporu stworzenia zawsze budziło we mnie głęboką odrazę i wyrzuty sumienia. Starannie owinąłem żabę w liście i włożyłem do woreczka, po czym opuściliśmy scenę niezwykłej przygody i ruszyliśmy z powrotem do obozu. Przybywszy na miejsce, poleciliśmy Makowi udać się nad potok i wyciąć róg nosorożca. Nie będąc bowiem w stanie zabrać skóry zwierzęcia, postanowiliśmy zachować przynajmniej róg na pamiątkę przebytej przygody. W ciągu najbliższych dwóch dni posuwaliśmy się przez okolicę obfitującą w kauczukowe drzewa. Z żalem też myślałem, że tak bogata kraina jest zupełnie nieznana i nie przynosi żadnego pożytku cywilizowanemu światu. W lasach tych tkwiły nieograniczone wprost zapasy kauczuku; krajowcy jednak stosowali tak barbarzyńskie metody zbierania gumonośnej 207 żywicy, że w okropny sposób niszczyli same drzewa. Kilka następnych tygodni minęło bez ciekawszych przygód, jednak pewnego dnia spotkaliśmy niezwykły okaz małpy, zwanej mbuwe. Nieraz już słyszeliśmy o tym stworzeniu, nie udało się nam jednak dotychczas ujrzeć go na własne oczy. Ujrzawszy z daleka szczególne gniazdo małpy, wysiedliśmy na ląd i ukryliśmy się w krzakach, cierpliwie oczekując przybycia zwierzęcia. Jacek zaś udał się w głąb lasu, postanowiwszy upolować coś na kolację. — Nie wierzę, że małpa wróci dziś do domu — rzekł Piotruś po pewnym czasie. — Znana to rzecz, że ludzie nigdy nie przychodzą na czas, gdy ktoś na nich czeka. A przecież małpy to najbliżsi nasi krewniacy... — Mylisz się, mój drogi, bo zwierzątko na pewno wkrótce wróci — odparłem raczej z obowiązku niż z potrzeby, wiedziałem bowiem dobrze, że Piotruś po prostu droczy się ze mną. Zamilkliśmy znowu i rzeczywiście niedługo sprawdziły się moje przewidywania. Małpka pojawiła się znienacka, jak gdyby chcąc dać Piotrusiowi nauczkę za jego niedowiarstwo. Z błyskawiczną szybkością zwierzątko wdrapało się na drzewo. Jego gniazdo zbudowane 208 było na kształt schronu, a właściwie baldachimu, splecionego z gałęzi i liści. Pod tym to parasolem zasiadła małpka. Konstrukcja gniazda zdradzała inteligencję i pomysłowość budowniczego, bo schronienie przemyślnie było przytwierdzone do drzewa za pomocą lian i pnączy i stanowiło doskonałą ochronę przed deszczem i rosą. Ogromnie nas rozśmieszyły zabiegi małpki przed udaniem się na spoczynek. Tuż pod baldachimem sterczała niewielka gałąź, wyrastająca prawie że poziomo z pnia drzewa. Na tej właśnie gałązce wygodnie rozsiadła się małpka. Objąwszy jedną ręką drzewo, przytuliła się miłośnie do pnia, westchnęła z satysfakcją i przymknęła oczy, gotując się widać do snu. W tym momencie rozległ się chichot Piotrusia. Zwierzątko momentalnie otworzyło oczy. Ja zaś odwiodłem kurek i wziąłem je na cel. Opanowało mnie gorące pragnienie zdobycia cennego okazu, a równocześnie poczułem nieprzezwyciężoną odrazę do zabicia ślicznego stworzenia. Tymczasem małpka zerwała się przerażona. Na próżno usiłowałem przemóc się i pociągnąć za cyngiel. Małpka rzuciła się do ucieczki. Dałem wreszcie ognia, ale na szczęście chybiłem, ku ogromnemu zadowoleniu Piotrusia, który wybuchnął serdecznym ¦ 4 — Łowcy goryli 209 śmiechem, a stworzonko znikło tymczasem w zaroślach. Gdyśmy opuszczali to miejsce, spotkała nas niebezpieczna przygoda, z której cudem wyszliśmy cało. Oto gdy szybkim krokiem zmierzaliśmy ku obozowi, Piotruś nadepnął na przedmiot, wyglądający na uschniętą gałąź. Rzekoma gałąź skręciła się pod nogą mego przyjaciela i okazała się czarnym, trzymetrowej długości wężem. Z o-krzykiem przestrachu odskoczyliśmy na bok. Jestem głęboko przekonany, że w skomplikowanym i cudownym zaiste mechanizmie naszego ciała tkwi pewien zasób czysto odruchowej energii mięśniowej, dzięki której człowiek w razie nagłego niebezpieczeństwa działa o wiele szybciej aniżeli na skutek aktu woli. W danym zaś wypadku, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co robię, podniosłem szybkim jak myśl ruchem strzelbę i strzaskałem łeb gada. Jak się później okazało, zabity przeze mnie wąż należał do jednego z najjadowitszych gatunków, którego ukąszenie, jak nam powiedział Mak, powoduje prawie natychmiastową śmierć. Nazajutrz wczesnym rankiem udaliśmy się w dalszą drogę. Zaledwie jednak upłynęliśmy kilka kilometrów, gdy zauważyliśmy na wybrzeżu tłum krajowców. Okazało się, że czynią oni przy- »io gotowania do wielkich łowów. Murzyni przywitali nas z niezwykłym entuzjazmem, słyszeli już bowiem o naszych sukcesach myśliwskich odniesionych w krainie goryli. Po krótkiej rozmowie z wodzem postanowiliśmy przerwać podróż na dzień i wziąć udział w organizowanym polowaniu. Żeby zaś do reszty pozyskać sobie życzliwość przywódców, ofiarowaliśmy im kilka pozostałych nam jeszcze sznurów paciorków. Następnie wyciągnęliśmy łódź na brzeg i udaliśmy się w drogę z krajowcami. Po długim i uciążliwym marszu przez gęstą dżunglę przybyliśmy na obszerną polanę, porosłą z rzadka drzewami i krzakami. Tutaj kilkuset myśliwych rozsypało się w długą linię, żeby wpędzić zwierzynę w zasadzkę. Zasadzka ta, skonstruowana w bardzo pomysłowy sposób, nosi w tych okolicach nazwę hopo, co w miejscowym dialekcie znaczy pułapka. Składa się ona z dwóch części, a mianowicie z dwóch żywopłotów, zbudowanych na kształt litery V, oraz z właściwej pułapki, umieszczonej w punkcie, gdzie zbiegają się owe płoty. Jest to jama, mająca około trzech metrów głębokości i pięciu szerokości, a brzegi jej są mocno przewieszone ku tyłowi, tak że zwierzę, które raz wpadnie do środka, nie potrafi o własnych siłach wydostać się 14* 311 z dołu. Jama przykryta jest z wierzchu cienką warstwą sitowia, żywopłoty zaś często ciągną się na kilometr i więcej. Linia, w którą sformowali się myśliwi, ciągnęła się na kilka kilometrów. W miarę jednak, jak zbliżaliśmy się ku wylotowi zasadzki, linia ta coraz bardziej się skracała i równocześnie przybierała na zwartości. Rychło też przekonaliśmy się, że okolica obfituje w zwierzynę, od czasu do czasu bowiem płoszyliśmy stado bawołów czy antylop. W ciągu pół godziny spłoszyliśmy w ten sposób dziesiątki gnu, buszboków, oryksów, żyraf zebr, bawołów i innych zwierząt. — Słuchajcie, chłopcy — rzekł Jacek, gdy posuwaliśmy się za hałasującymi przeraźliwie Murzynami — mam wrażenie, że jeśli chcemy zobaczyć coś naprawdę ciekawego, to powinniśmy teraz wydostać się za żywopłot i pobiec wzdłuż niego do właściwej pułapki. Czy zgadzacie się na ten projekt? — Zgadzamy się — zawołaliśmy jednocześnie. Skręciwszy więc na bok, przeskoczyliśmy żywopłot i pobiegliśmy żwawo ku wilczemu dołowi. Tutaj zebrał się już tłum krajowców uzbrojonych we włócznie i z niecierpliwością oczekują- ?1» ?? eh nadbiegnięcia Zwierząt. Niedługo też czekaliśmy. Po pięciu może minutach rozległ się głuchy tętent; stado bawołów wypadło z kępy krzaków i popędziło w naszym kierunku. Nagle zwierzęta zatrzymały się, niespokojnie węsząc. Nawet z tej odległości mogliśmy dostrzec, że bawoły drżą z przerażenia i wściekłości. Zanim jeszcze zwierzęta zdecydowały, co czynić dalej, z zarośli wypadło stado gnu, a za chwilę ujrzeliśmy kilkanaście żyraf. Te ostatnie w popłochu zbliżyły się do ogrodzenia. Widząc to, kilku krajowców pobiegło w ich stronę i z zadziwiającą celnością rzuciło w nie włóczniami. Równocześnie zaś na polanie zakotłowało się od oszalałych z lęku zwierząt. Krzyki myśliwych zmieszały się z rykiem i tętentem pędzących na oślep antylop i bawołów. Hałas stał się wprost nie do zniesienia. Murzyni zaś nieprzytomni byli z podniecenia, a ich twarze wykrzywiły się w okropny sposób. Za chwilę dziesiątki zwierząt runęły bezładnie ku pułapce. Krajowcy skoczyli naprzód z ogłuszającym wrzaskiem. Setki dzirytów przeszyły powietrze. I niedługo równina pokryła się ciałami rannych zwierząt, miotających się i ryczących w przedśmiertnej agonii. Za chwilę stłoczona masa znalazła się obok nas. 813 — Uważaj, Jacku — krzyknąłem, widząc, że rozwścieczony bawół usiłuje przedostać się przez żywopłot. Jacek podniósł strzelbę i dał ognia, a bawół zwalił się z hukiem na ziemię. Odgłos strzału przeraził zwierzęta do tego stopnia, że gwałtownie rzuciły się ku przeciwległemu ogrodzeniu, tam jednak krajowcy przyjęli je takim wyciem, że znów popłynęły stłoczoną masą w kierunku pułapki. Teraz czoło stada znalazło się nad wilczym dołem. Być może biegnące przodem zwierzęta poczuły niebezpieczeństwo, bo zatrzymały się raptownie. Nie mogły jednak oprzeć się naporowi cisnącej z tyłu masy. W najbliższym momencie cienkie poszycie z sitowia zapadło się i prawdziwy wodospad żywych istot spłynął do dołu. Okropna scena rozegrała się teraz przed naszymi oczyma. I chociaż dobrze widziałem, że krajowcy zabijają nie dla zabawy, ale by zdobyć potrzebny im zapas mięsa, to jednak nie mogłem stłumić w sobie gwałtownego uczucia odrazy. Oszalałe z trwogi zwierzęta gorączkowo usiłowały wydostać się z jamy i mimo że zasadzka celowo zbudowana była w ten sposób, aby im w tym przeszkodzić, dół po chwili napełnił się ta- 214 ką zbitą masą stworzeń, że niektórym udało się wyskoczyć po grzbietach współtowarzyszy niedoli. Nie na wiele im to się zdało, bo za chwilę legły pod ciosami dzirytów. Reszta zaś zwierząt dusiła się i bezładnie kotłowała w zasadzce. Gdyśmy przypatrywali się tej piekielnej scenie, nadszedł Makamru i zbliżywszy się do mnie, ukradkiem odwołał mnie na bok. Gdy wydostaliśmy się z wrzeszczącej ciżby, zapytałem: — Co się stało, Mak? — Wódz powiedzieć mi, massa, że czółno z Mbangiem i kobietami wczoraj przepłynęło tędy. — Ale czy to na pewno oni? — Tak, tak, massa. Ale wódz dodać jeszcze, że on chcieć, żeby my zostać z nim i razem polować przez dwa tygodnie. Może być on nas nie wypuścić. — Bardzo to możliwe, Mak. A czy opowiedziałeś już wszystko Jackowi? — Nie, massa. — Więc zaraz sprowadź mi tu Jacka i Piotrusia. Za chwilę nadeszli moi obaj przyjaciele i odbyliśmy wspólnie krótką naradę co do naszych dalszych kroków. — Zdaje mi się, że powinniśmy zakomuniko- 215 wać wodzowi, iż pragniemy natychmiast odjechać — zaproponowałem. Piotruś sprzeciwił się temu. — Jestem przekonany — rzekł — że wódz za żadne skarby nie pozwoli nam teraz odjechać. Uważam, że powinniśmy bez zwłoki umknąć. Krajowcy nie zorientują się tak prędko, a gdy spostrzegą naszą ucieczkę, będzie już za późno na pogoń. Jacek również był tego samego zdania, zrezygnowałem więc oczywiście z mego projektu, chociaż w głębi duszy nie bardzo byłem zachwycony obranym przez nas sposobem wymknięcia się. Przedostawszy się przez żywopłot, pobiegliśmy chyłkiem ku puszczy i nie spotkawszy po drodze żywej duszy, dostaliśmy się do wyludnionej teraz wioski. Stąd zaś ruszyliśmy spiesznie nad rzekę i spuściwszy łódź na wodę, chyżo pomknęliśmy z prądem. ¦ ¦ ¦ ¦ ' ROZDZIAŁ SZESNASTY Pogoń za zbiegami. Ostatni goryl ROZUMIELIŚMY dobrze, że zbiegowie z pewnością nie szczędzą sił, aby uniknąć spodziewanej pogoni ze strony handlarza niewolników. Dniem więc i nocą gorączkowo pracowaliśmy wiosłami, czyniąc tylko niewielkie przerwy na niezbędny wypoczynek. Wreszcie trzeciego dnia po opisanej poprzednio ucieczce z murzyńskiej wioski ujrzeliśmy zbiegów, płynących w odległości mniej więcej pół kilometra od naszej łodzi. Na nieszczęście popełniliśmy w tym momencie fatalny błąd. Zamiast poczekać, dopóki nie zbliżymy się na tyle, aby mogli nas poznać, poczęliśmy wzywać krzykiem naszych domniemanych przyjaciół do zatrzymania się. Mówię „domniemanych", gdyż w istocie nie rozróżnialiśmy dokładnie postaci znajdujących się w płynącej przed 217 nami łodzi. Mimo to przekonani byliśmy, że są to właśnie uciekinierzy. Usłyszawszy nasze głosy, zbiegowie przyjęli nas widocznie za swych prześladowców, bo z gorączkowym pośpiechem wzięli się do wioseł. Na próżno staraliśmy się przekonać ich gestami, że nie żywimy względem nich wrogich zamiarów. — Mam wrażenie, Piotrusiu — odezwał się Jacek, energicznie robiąc wiosłem — że nawarzyliśmy sobie porządnego piwa. Czeka nas długi pościg. Widzę, że w czółnie znajduje się czterech wioślarzy, a Mbango jest doświadczonym sternikiem łodzi. Za żadną jednak cenę nie wolno nam zaprzestać pogoni, bo z pewnością nigdy byśmy już naszych przyjaciół nie ujrzeli na oczy. — Masz zupełną rację — zawołaliśmy jednogłośnie, zaś Makaruru z powagą skinął głową. Z najwyższym wysiłkiem pracowaliśmy teraz wiosłami. Niedługo jednak okazało się, że załogi obu łodzi rozwijały mniej więcej jednakową szybkość i w ciągu blisko godziny odległość między nami nie zmniejszyła się ani na centymetr. — A jeżeli w końcu okaże się, że to wcale nie Mbango i jego towarzysze? — zapytał Piotruś. Jacek odpowiedział na to, że w tym wypadku musielibyśmy przeprosić Murzynów i pocieszyć 218 się okolicznością, że staraliśmy się przecież zrobić wszystko, co było w naszej mocy. Przez dłuższą chwilę rozlegał się tylko rytmiczny odgłos bijących o wodę wioseł i szum rozpieranego przez czółno nurtu. Niedługo jednak Piotruś znowu się odezwał. Ten niepoprawny gaduła nie mógł długo zachować milczenia. — Słuchajcie, chłopcy, nigdy ich nie dogonimy. Gdybyśmy mieli choć jeszcze jednego wioślarza! — dorzucił z głębokim westchnieniem. — Moi drodzy! — zawołał Jacek, odwracając głowę i spoglądając za siebie przez ramię. — Czy to nie kobieta czasami wiosłuje w osadzie tego czółna ? — Nie potrafię tego rozróżnić — odparł Piotruś. — A co ty powiesz, Mak? — Ta-ak, massa — rzekł przewodnik z wahaniem w głosie. — Ja myśleć, że to być kobieta. Ach! tak! tak! Ja być teraz pewny — dorzucił po chwili. — Jeżeli tak się sprawa przedstawia — stwierdził Jacek zadowolonym głosem — to gonitwa nie potrwa długo, bo mięśnie kobiety nie wytrzymają tego zabójczego tempa. Wytężmy więc wszystkie siły, chłopcy! I rzeczywiście po chwili okazało się, że przewidywania naszego przyjaciela były uzasadnione, 219 bo szybko zaczęliśmy dochodzić uciekających. Pobudziło to nas do jeszcze energiczniejszych wysiłków, zbiegowie zaś widocznie podupadli mocno na duchu. Podnieceni, zwolnili biegu i gestykulowali nerwowo, naradzając się nad wytworzoną sytuacją. Nagle jeden z nich rzucił wiosło i pochyliwszy się, wziął do ręki strzelbę, po czym odwrócił się w naszą stronę i starannie począł mierzyć. — Przykra historia — zauważył spokojnym głosem Jacek, tak jak gdyby cała ta sprawa zupełnie nas nie dotyczyła. Nie zwolniliśmy ani trochę biegu. Tymczasem huknął strzał i kula z szumem wpadła w wodę o kilka zaledwie metrów od naszej łodzi. — Można się tego było spodziewać — odezwał się Jacek. — Kiedy masz do czynienia z marnym strzelcem, uzbrojonym w dodatku w jakąś nędzną rusznicę, to najlepszym wyjściem jest zachować spokój i nie zawracać z drogi. Ale zdaje się, że łotr chce ponowić próbę. Słuchajcie, chłopcy, musimy jakoś temu zapobiec! Na tyle zbliżyliśmy się już do uciekających, że spodziewaliśmy się, iż zdołamy dać im gestami do zrozumienia, że nie jesteśmy ich wrogami. Nie mieliśmy jednak czasu do stracenia, bo niefortunny strzelec w ściganej przez nas łodzi znów naładował fuzję i wziął nas na cel. Równocześnie zaś ??? reszta załogi przestała wiosłować, żeby w ten sposób umożliwić mu dokładne wymierzenie. Widać było, że liczą na to, że strzał pozbawi nas jednego wioślarza i umożliwi im ucieczkę. Ma-karuru, zrozpaczony, pochwycił strzelbę, zamierzając widocznie uprzedzić przeciwnika. — Nie, nie — zawołał Piotruś, podnosząc gorączkowo rękę. — Dajcie mi, chłopcy, dwie strzelby i przestańcie na chwilę wiosłować. Musimy zrobić próbę. Z tymi słowy powstał z miejsca i chwyciwszy podane mu strzelby, podniósł je w górę, zaznaczając w ten sposób, że choć nie brak nam broni, to jednak nie chcemy z niej zrobić użytku. To był szczęśliwy pomysł. Nasz przeciwnik po chwili wahania opuścił strzelbę, rezygnując z zamiaru. — A teraz wolno powiosłujcie do brzegu! — zawołał Piotruś, położywszy z powrotem strzelby i wyciągnąwszy ręce w górę, by w ten sposób potwierdzić nasze pokojowe zamiary w stosunku do zbiegów. Zrozumieli widocznie ten wymowny gest, bo również skierowali łódź ku wybrzeżu. • . . ¦• Po kilku minutach oba oddziałki przybiły do lądu i wysiadły z czółen. Dzieliła nas odległość co najwyżej dwustu metrów. 2?I — A teraz dobrze będzie, jeżeli Mak się do nich zbliży — rzekł Jacek. — Mbango i jego przyjaciele od razu cię poznają. Ale nie bierz ze sobą strzelby. Nie będzie ci potrzebna. — O, nie, mój drogi! — zaprotestowałem. —-Moim zdaniem przydałaby się w tym wypadku większa ostrożność. A jeśli się okaże, że to wcale nie Mbango? Uważam, że Mak koniecznie powinien wziąć ze sobą broń, a poza tym ktoś z nas musi mu towarzyszyć. — O, przezorny Ralfie! — zaśmiał się w odpowiedzi Piotruś. — Czy nie rozumiesz, że Jacek i ja weźmiemy do rąk strzelby i gdyby tylko domniemani wrogowie odważyli się na jakieś szach-rajstwo, to dostaliby za swoje. Ale jeżeli tak bardzo troszczysz się o całość naszego Mąka, to idź razem z nim, a my upilnujemy stąd was obu. Pozostawiwszy broń, ruszyliśmy więc w stronę Murzynów i po chwili na tyle zbliżyliśmy się do nich, że wzajemnie się rozpoznaliśmy. Z radością zauważyłem dobrze mi znajomą sylwetkę Okandagi. Dziewczyna na nasz widok wydała okrzyk radości i pobiegła naprzeciw. Ja zaś zbliżyłem się do wodza i ująwszy go za dłoń, potrząsnąłem nią gorąco. Ale dobroduszny Mbango nie zadowolił się tak pospolitym przywitaniem. Schwyciwszy mnie w ramiona, wysunął wielki, 333 płaski nos i z wylaniem potarł nim energicznie o moją ozdobę twarzy... W pierwszej chwili odruchowo chciałem się cofnąć, ale natychmiast zorientowałem się, że boleśnie zraniłbym w ten sposób uczucia mego czarnego przyjaciela. Doświadczenie zaś nauczyło mnie wielokrotnie, że najgłębszą wywołujemy urazę, odpychając okazaną nam w jakikolwiek sposób sympatię. Nie potrafię opisać radości, z jaką Murzyni przyjęli to nieoczekiwane spotkanie. Rozpromienieni, błyskając zębami w szerokim uśmiechu, wypytywali nas szczegółowo o bliskich im przyjaciół, specjalnie zaś ucieszyła ich i rozbawiła wiadomość o sromotnej porażce i ucieczce handlarza niewolników. Żałowali tylko, że nie są w stanie przyłączyć się do ekspedycji króla Dżambai. Gdy minęło wreszcie pierwsze podniecenie, postanowiliśmy zbadać dokładnie naszą sytuację i zdecydować o dalszych krokach. Z jednej bowiem strony z żalem myśleliśmy o opuszczeniu terenu naszych przygód i triumfów łowieckich, z drugiej zaś strony Mak i Okandaga pragnęli koniecznie udać się na wybrzeże i tam wziąć ślub w stacji misyjnej. Przez dłuższy czas naradzaliśmy się nad pogodzeniem tych sprzecznych zamiarów. Wreszcie Jacek zauważył: 333 — Nie ulega wątpliwości, że Ralf, Mak, Okan-daga oraz Mbango z przyjaciółmi i bez naszej pomocy dotarliby na wybrzeże. Ale za to my nie dalibyśmy sobie w żaden sposób rady bez tłumacza. Makaruru westchnął na to głęboko. Po chwili wahania, spojrzawszy ze smutkiem na narzeczoną, rzekł: — Ja pójść z wami, massa, a Okandaga popłynąć na wybrzeże i tam czekać na mój powrót. — To pomysł doskonały — odpowiedział Piotruś — ale nie możemy się zgodzić na tak wielkie poświęcenie z twojej strony, Mak. Nic więc z tego projektu nie będzie. Może się nam uda znaleźć inne wyjście. — Zgadzam się z tobą, Piotrusiu — zauważył Jacek — że nie możemy przyjąć tej ofiary. Ponieważ zaś nie widzę innego możliwego rozwiązania, przyjdzie nam chyba zdobyć się na poświęcenie, wyrzec się dalszych przygód myśliwskich i udać razem z Makiem na wybrzeże.' — A może byśmy załatwili sprawę kompromisowo — odezwałem się w tym momencie. — Słuchamy, słuchamy! — zawołali żywo moi przyjaciele. — Otóż sprawa przedstawia się w ten sposób. 884 Rzeka, którą teraz płyniemy, rozwidla, się niedaleko stąd na dwie odnogi. Jedna z tych odnóg zatacza wielki łuk ku północy, po czym dopiero z powrotem biegnie ku morzu. Chyba słyszałeś o tym, Mak? — Tak, tak, massa! — potwierdził żywo Murzyn. — Otóż proponuję, abyśmy popłynęli tą odnogą. Co prawda nałożymy w ten sposób drogi, ale w każdym razie posuwać się będziemy w kierunku morza, a có najważniejsze zwiedzimy zupełnie nie znaną nam krainę. Być może również natrafimy na zwierzynę i zaspokoimy w ten sposób krwiożercze instynkty Piotrusia. — Bardzo proszę, tylko bez osobistych docinków — odezwał się Piotruś, mocno widać urażony. — Doskonały projekt! — zawołał Jacek. — Przynajmniej raz wymyśliłeś coś mądrego... A jak ty uważasz, Mak? — Plan być bardzo dobra! — krzyknął Murzyn, uradowany, że nie rozstanie się z Okan- Również Piotruś, choć rozżalony na mnie,' chętnie zgodził się-na1 mój projekt. Postano wiliśmy więc niezwłocznie: wprowadzić plan w. życie 15 — Łowcy goryli 835 i po chwili oba czółna płynęły burta w burtę po gładkiej powierzchni rzeki. : Droga, którą obraliśmy teraz, znów zaprowadziła nas w okolice położone pod równikiem i zamieszkane przez goryle. Makaruru, który znał już tę krainę od dawna, był zdania, że spotkamy niejednego jeszcze goryla, zanim dotrzemy do głównego koryta rzeki. Bardzo mnie ucieszyła ta perspektywa. Nie przypuszczałem jednak, że w najbliższej już przyszłości czeka mnie groźna przygoda z tą potworną małpą. Spotkanie to fatalnie mogło się dla mnie skończyć, a na samo jego wspomnienie do dzisiejszego dnia wstrząsa mną dreszcz przerażenia. . Zdarzyło się to w kilka tygodni po opowiedzianych właśnie wypadkach. Ponieważ w tym okresie mocno zeszczuplały nasze zapasy, wylądowaliśmy w pewnym miejscu, aby zapolować i wzbogacić w ten sposób swoją spiżarnię oraz urozmaicić monotonne menu. Gdy znaleźliśmy się na brzegu, postanowiłem oddzielić się od przyjaciół i odbyć samotną przechadzkę po puszczy. Wkrótce jednak mocno pożałowałem tego nieopatrznego kroku, bo mniej więcej po godzinie natknąłem się na ślady goryla. Ponieważ byłem niedostatecznie uzbrojony, a przede wszystkim nie miałem zbytniego zaufa- 3«6 nia do własnych zdolności strzeleckich, wahałem się długo, zanim postanowiłem iść w ślad za zwierzęciem. Początkowo zamierzałem wrócić nad rzekę i zawiadomić przyjaciół o dokonanym odkryciu. Pomyślałem jednak, że nie uda mi się ich odnaleźć przed zapadnięciem zmroku. Poza tym wstydziłbym się przyznać im, że lękałem się sam jeden stawić czoła małpie. Dlatego też po namyśle postanowiłem ruszyć za gorylem. Przede wszystkim jednak starannie obejrzałem zamek strzelby i wyciągnąłem do połowy z pochwy długi nóż myśliwski. Po czym ostrożnie zagłębiłem się w zarośla, usiłując sprawiać przy tym jak najmniej hałasu, zdawałem sobie bowiem sprawę z czujności ściganego przeze mnie zwierzęcia. Ślady były z początku dość niewyraźne, wkrótce jednak znalazłem się w błotnistym miejscu i tutaj z niepokojem stwierdziłem, że odciski łap są wyjątkowo duże i głębokie, musiał je więc pozostawić jeden z owych olbrzymich samotników, które słusznie są uważane za groźniejsze od lwa czy nosorożca. Po chwili ujrzałem swego przeciwnika. Goryl siedział u stóp drzewa w odległości pięćdziesięciu może metrów ode mnie, dzieląca zaś nas prze- 15* •537 strzeń była stosunkowo rzadko pokryta krzewami. Zwierzę momentalnie mnie spostrzegło i wydało ów przerażający ryk, który najodważniejszego nawet śmiałka przejmuje lękiem. Zatrzymałem się stropiony i chciałem od razu poczęstować bestię kulką; przypomniałem sobie jednak w porę ostrzeżenia moich przyjaciół i zmieniłem zamiar. Przyznam szczerze, że w owym momencie wcale bym się nie zmartwił, gdyby goryl uciekł przede mną w głąb lasu. Ale potwór wcale o tym nie myślał. Znowu wydawszy okropny ryk, z wolna zaczął posuwać się naprzód, równocześnie zaś z wściekłością bębnił pięściami po klatce piersiowej. Nadszedł decydujący moment. Rozumiałem, że jeżeli nie zachowam przytomności umysłu, to grozi mi niechybna śmierć. Gdy potwór zbliżył się jeszcze, zauważyłem, że przewyższa rozmiarami wszystkie dotychczas przez nas spotkane okazy. Dziwna jednak rzecz, że fakt ten wcale na mnie nie podziałał. Sądzę, że przypisać to mogę niezwykłemu napięciu, w jakim się wówczas znajdowałem. Nie wiedziałem jednak, jak ciężką przejdę próbę, zanim ostatecznie rozstrzygnie się spotkanie. Goryl bowiem nie rzucił się od razu do ataku, ale posuwał się z wolna, krok za kro- 888 kiem, zatrzymując się co chwila. Od czasu do czasu przysiadał na zadzie, jak gdyby nieforemne i przykrótkie tylnie łapy nie mogły unieść potężnego cielska. Ani na chwilę też nie przestał ryczeć i okładać piersi zaciśniętymi kurczowo pięściami. Spod ogromnych, wystających łuków brwiowych patrzały wściekle nabiegłe krwią oczy, a z szeroko rozwartych ust sterczały olbrzymie kły. Minęło może pięć minut, zanim potwór zbliżył się do mnie na dziesięć metrów, zdawało mi się jednak, że to mija wieczność cała. Nie potrafię opisać męczarni, jakie przeżyłem w ciągu tego krótkiego czasu. Wreszcie, gdy goryl zbliżył się może na osiem metrów, napięte do ostateczności nerwy odmówiły mi posłuszeństwa. Nie byłem w stanie dłużej jeszcze zwlekać. Podniosłem strzelbę, złożyłem się i dałem ognia. Zwierz ryknął straszliwie i szedł ku mnie dalej. I znów dałem ognia, jednak bezskutecznie, bo goryl rzucił się na mnie gwałtownie. Zupełnie już odruchowo wyciągnąłem nóż myśliwski i z całą, na jaką stać mnie było, siłą utopiłem go w piersi zwierzęcia. Nóż zalśnił w powietrzu w momencie, gdy potężna łapa zawisła nad mą głową. Błyskawicznie podniosłem 33» w górę strzelbę, by odparować w ten sposób fatalny cios, i równocześnie jak sprężyna odskoczyłem w bok. Kolba strzelby rozprysnęła się pod potężnym uderzeniem, które zmieniwszy kierunek i straciwszy na sile, ugodziło mnie w ramię. Cios zdruzgotał mi łopatkę i gwałtownie rzucił mnie o ziemię. Przez chwilę miałem wrażenie, że spadam głową naprzód w jakąś bezdenną przepaść, w najbliższym zaś momencie straciłem przytomność. Gdy przyszedłem do siebie, spostrzegłem, że leżę na dnie jakiejś ogromnej jamy. Dłuższy już czas widocznie upłynął od chwili mego upadku, bo zesztywniałem i zziębłem do szpiku kości. Gdy spróbowałem unieść się nieco, straszliwy ból przeszył złamaną łopatkę. Uświadomiłem sobie całą grozę mego położenia. Zrozumiałem, że jeżeli nie uda mi się wydostać z jamy, to grozi mi niechybna śmierć. Z najwyższym wysiłkiem, jęcząc z bólu, wolno popełzłem w górę. Pierwszym przedmiotem, na jaki padł tu mój wzrok, było olbrzymie cielsko mego przeciwnika. Okazało się, że trafiłem go obu strzałami, ostatecznie jednak dobił go cios nożem. Prawdopodobnie goryl ugodziwszy mnie w ramię, runął na ziemię i tu wkrótce skonał. Doszedłem również do wniosku, że gdyby nie upadek do jamy, z pewnością straciłbym życie w potężnym ucisku małpy. . Jak przez mgłę przypominam sobie, że wydostawszy się z jamy, na wpół nieprzytomny ruszyłem, zataczając się, w kierunku, gdzie, jak sądziłem, znajdował się nasz obóz. Okropna to była droga: uszedłszy kilka kroków padałem z rozpaczą na ziemię, a po chwili znów zrywałem się na nogi i ¦ słaniając się z niewysłowionego bólu i wyczerpania szedłem dalej.. Przypominam sobie niewyraźnie, że w pewnym momencie spostrzegłem z radością postacie mych przyjaciół. Z niezwykłą troskliwością zaprowadzili mnie, a raczej zanieśli do obozu. Do dzisiejszego dnia dreszczem przejmuje mnie wspomnienie okropnych cierpień, jakie przeszedłem, podczas gdy Jacek zestawiał złamaną kość i mocno przywiązywał prawe ramię do boku. A później zapadłem w gorączkowy sen i znów przeżywałem najfantastyczniejsze przygody z dzikimi zwierzętami. ; Trawiony gorączką, przez wiele, wiele dni leżałem zupełnie nieprzytomny na dnie czółna. Kiedy zaś wreszcie powróciła mi przytomność, z nieopisanym zdziwieniem ocknąłem się w wygodnym łóżku pod gościnnym dachem ojców misjonarzy. Okna mego pokoju wychodziły »30 ??i na morze i z rozkoszą odetchnąłem świeżym, orzeźwiającym powietrzem/ Kilka jeszcze tygodni spędziłem u naszych u-przejmych gospodarzy. Szybko wracały mi siły i korzystając z wolnego czasu, napisałem po czątkowe rozdziały niniejszej książki. Makaruru i Okandaga wzięli ślub i wkrótce stali się pożytecznymi członkami osady misyjnej, żarliwie pracując nad szerzeniem zasad chrystia-nizmu wśród swych czarnych współbraci. Mbango i jego przyjaciele również przez pewien czas pozostali z nami, w końcu jednak wrócili do stron ojczystych i nie wątpię, że pobyt u misjonarzy wywarł na nich głęboki wpływ. Król Dżambai wiernie dotrzymał danego nam przyrzeczenia. Wszystkie paki i skrzynie z okazami przybyły w doskonałym stanie na wybrzeże. Rozpakowane i umieszczone w obszernych salach stacji goryle, dziesiątki innych rzadkich zwierząt i setki niezwykłych roślin tworzyły wspaniałą kolekcję, której równej na próżno szukałbyś w całym świecie. Miejscowa ludność tłumnie odwiedzała tę zaimprowizowaną wystawę i z podziwem i lękiem przyglądała się naszym trofeom. Gdy wreszcie na tyle wróciły mi siły, że zdolny się stałem do kontynuowania podróży, posta- 83» nowiliśmy skorzystać z nadarzającej się sposobności i udać się do kraju na pokładzie odpływającego właśnie statku handlowego. Pożegnaliśmy się więc z gościnnymi misjonarzami i płaczącymi gorzko przy rozstaniu czarnymi przyjaciółmi i wsiedliśmy na okręt. ^ — Żegnajcie! — zawołałem, gdy znaleźliśmy się na pokładzie i oparci o burtę ze smutkiem przyglądaliśmy się niknącym we mgle oddalenia brzegom. — Żegnajcie, mili gospodarze i wy, wierni nasi i drodzy przyjaciele! — Tak, tak — dodał Piotruś z głębokim westchnieniem. — I żegnajcie, potworne goryle. Żegnajcie! KONIEC SPIS ROZDZIAŁÓW I. Tajemnicza wizyta..................... 5 II. Życie w puszczy ...................... 21 III. Przygotowania do wielkich łowów ...... 37 IV. Okandaga............................. 56 V. Nocna walka........................... 68 VI. Przygoda Jacka........................ 83 VII. Niezwykłe owady. Przygoda z bawołem .. 103 VIII. Pierwszy goryl ........................ 115 IX. Wielkie łowy.......................... 126 X. Spotkanie w puszczy................... 136 XI. Niespodziewane spotkanie .............. 144 XII. Straszny gość. Noc nad jeziorkiem....... 152 XIII. Wyprawa wojenna..................... 166 XIV. Zmiana planów. Odjazd ................ 189 XV. Żabka i nosorożec. Polowanie z naganką ... 199 XVI. Pogoń za zbiegami. Ostatni goryl........217 : ' ". . ! ¦ (^?????? SPOTKAOTA poleca R.M. Ballantyne KORALOWA WYSPA Początek naszego wieku. Trzej nastoletni chłopcy cudem uchodzą z życiem z okrętu, który podczas straszliwej burzy rozbija się u brzegów bezludnej wyspy. Wyrzuceni na ląd walczą o życie z nieujarzmioną przyrodą, wpadają w ręce okrutnych piratów a kiedy już prawie udaje im się wyrwać z tych opresji, na przeszkodzie w drodze do domu staje im wojna między plemionami dzikich z sąsiednich wysp. R.M. Ballantyne to autor kilkudziesięciu powieści dla młodzieży, których wartka akcja i opisy niezliczonych przygód w najdzikszych zakątkach ziemi nie mają sobie równych. poleca Ernst Lothar MAŁA PRZYJACIÓŁKA Niezwykła, chwytająca za serce opowieść o dwunastoletniej Felicitas, która wbrew znaczeniu swego imienia, wcale szczęśliwa ruę jest. Wrażliwa i nad wiek dojrzała, zdając sobie sprawę, że małżeństwo jej rodziców się rozpada, próbuje ze wszystkich sił temu zapobiec. : .... Powieść, która zaciekawi i matkę, i córkę. ¦ (^ EDFFTONS SPOTKANIA poleca Ernst Lothar ROMANCA F-DUR Wzruszająca, dramatyczna powieść w formie pamiętnika pisanego przez młodziutką dziewczynę, której talent muzyczny i zamiłowanie do skrzypiec staje się źródłem konfliktu z nierozumiejącym jej marzeń o karierze artystycznej ojcem, zamożnym fabrykantem. Znakomita lektura dla matki i córki. ...¦;¦ (jt) ?????? SPOTKANIA. poleca Kenneth Brower KOSMOLOT I CZÓŁNO To książka o dwóch mitach współczesnej cywilizacji: o ucieczce w kosmos i ucieczce w naturę. Pierwszy z nich ucieleśnia Freeman Dyson, światowej sławy genialny astrofizyk, noblista, który poświęcił swoje życie zrealizowaniu marzenia ludzkości, by człowiek sięgnął gwiazd, by skolonizował wszechświat. Drugi mit reprezentuje George Dyson, syn Free-mana, który osiedlił się w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie mieszka w chatce zbudowanej w konarach potężnej sosny. Ojciec projektuje statki kosmiczne zdolne pokonywać przestrzenie międzygwiezdne. Syn konstruuje czółna wzorowane na kajakach Eskimosów i przemierza w nich dzikie jeszcze zakątki Alaski. Która z tych dróg daje większe szanse przetrwania naszej cywilizacji? SERIA PRZYGODOWA ŁOWCY GORYLI — R. M. Ballantyne Początek naszego wieku. Trzej młodzi Anglicy postanawiają wybrać się w nietknięte stopą białego człowieka rejony wnętrza Afryki, by upolować goryla — mityczną, wielką małpę, o której istnieniu krążą legendy. Wojny między murzyńskimi plemionami, polowania na ludzi prowadzone przez handlarzy niewolników, wreszcie niebezpieczeństwa, które gotuje im na każdym kroku dzika przyroda to tło nieprawdopodobnych wręcz przygód bohaterów. R. M. Ballantyne to autor kilkudziesięciu powieści dla młodzieży, których wartka akcja i opisy niezliczonych przygód w najdzikszych zakątkach ziemi nie mają sobie równych.