4706

Szczegóły
Tytuł 4706
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4706 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4706 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4706 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Eari Derr Biggers Charlie Chan prowadzi �ledztwo l. Deszcz na Piccadiiiy Inspektor Duff ze Scotland Yardu szed� w deszczu ulic� Piccadiiiy. Z daleka, zza parku �wi�tego Jakuba, s�ysza� nie- wyra�ne bicie Big Bena na gmachu Parlamentu. Godzina dziesi�ta. Noc sz�stego lutego 1930 roku. Nale�y zachowa� w pami�ci godzin� i dat�, gdy chodzi o inspektor�w Scotland Yardu, chocia� w tym wypadku nie ma to wielkiego znacze- nia - nie b�dzie to protoko�owane w s�dzie. Inspektor Duff, cz�owiek z natury pogodny i zr�wnowa�o- ny, by� raczej w z�ym nastroju. Tego dnia, jak i od �wielu dni, obecny by� w s�dzie na d�ugiej i nudnej sprawie, w�a�ci- wie na jej zako�czeniu. S�dzia w z�owr�bnym czarnym be- recie skaza� drobnego, pos�pnego cz�owieczyn� na szubienic�. No, nareszcie koniec z t� spraw�, my�la� Duff. Tch�rzliwy morderca, bez sumienia, bez ludzkich uczu�. Ale umia� wci�g- n�� Scotland Yard w trudne polowanie, umia� zaciera� �lady. Metoda jednak zwyci�y�a. Metoda i �ut szcz�cia, jakie mia� inspektor Duff: przej�ty list, napisany przez morderc� do ko- biety na Battersea Park, odpowiedni wniosek z podw�jnego znaczenia jednego ma�ego, niewinnego pozornie zdania. Tak, wystarczy�o si� tego chwyci� i trzyma�, dop�ki obraz nie sta� si� kompletny. I teraz jest ju� po wszystkim. Duff owin�� si� szczelnie w p�aszcz, z ronda jego starego filcowego kapelusza woda kapa�a mu na nos. Trzy wieczorne godziny sp�dzi� w kinie "Marble Aren". Mia� nadziej� uwol- ni� si� od siebie. Ogl�da� film z m�rz po�udniowych: palmy na brzegu, niebo roztopione od s�o�ca. Wtedy przypomnia� sobie znajomego detektywa z tamtych stron. Spotka� go kilka' lat temu w San Francisco. Skromny sier�ant policji z Hono- lulu zbiera� dowody przest�pstw w�r�d r�wnikowych wia- tr�w i wiecznie kwitn�cych drzew. Inspektor u�miechn�� si� sm�tnie. Szed� wzd�u� Piccadi��y bez �adnego okre�lonego celu. By- l.d Eo dla niego po prostu ulica wspomnie�. Do niedawna pe�- ni� funkcj� inspektora dzielnicowego przy komisariacie na Vine Street. Podlega� mu oddzia� �ledczy Scotland Yardu w eleganckiej dzielnicy Londynu. W�a�nie Piccadi��y by�a te- renem jego polowa�. Przez kurtyn� deszczu dostrzeg� ele- ganckie wej�cie do ekskluzywnego klubu, w kt�rym uj�� rk.ywaj�cego si� bankiera-bankruta. Zaciemniona wystawa sklepu, kt�ry mija�, przypomnia�a mu ten wczesny ranek, kiedy zobaczy� cia�o Francuzki zamordowanej w�r�d jej pary- skich toalet. Bia�a fasada hotelu "Berkeley"' o�ywi�a wspom- nienie okrutnego szanta�ysty, kt�rego wreszcie schwytano, og�upia�ego i bezbronnego, gdy wychodzi� z wanny. Par� kro- k�w dalej, przy Half Moon Street, tu� ko�o stacji metra, pod- szed� kiedy� do smag�ego m�czyzny, szepn�� mu par� s��w na ucho. Twarz tamtego zbiela�a. Elegancki morderca, poszu- kiwany od dawna przez policj� nowojorsk�, wraca� �w�a�nie do swojej wygodnej kryj�wki na Albany, gdy Du*'f po�o�y� mu r�k� na ramieniu. W restauracji ,,Ksi���cej", naprzeciwko, inspektor Duff przez dwa tygodnie co wiecz�r jada� kolacje, obserwuj�c bacznie cz�owieka, kt�ry my�la�, �e wieczorowy str�j kryje skutecznie jego plugaw� tajemnic�. A tu, na placu Piccadi��y, do kt�rego wreszcie dobrn��, pewnej pami�tnej p�nocy odby� pojedynek na �mier� i �ycie ze z�odziejami brylant�w z Hatton Garden. Deszcz pada� ostry, ch�osta� inspektora z furi�. Duff wszed� do bramy i sta� patrz�c na plac. ��te �wiat�a niezliczonych reklam rozmazane w potokach deszczu, ma�e l�ni�ce jeziorka wody na asfalcie. Duff przeszed� dalej skrajem placu i znik- n�� w g��bi ciemniejszej ulicy. Zaledwie par�set metr�w od jasnej Piccadi��y sta� ponury budynek z �elaznymi kratami na oknach parteru. Nad drzwiami pali�a si� s�aba �ar�wka. Inspektor Duff czu� przemo�n� potrzeb� towarzystwa. Po chwili wchodzi� znajomymi schodami do komisariatu na Vine Street. Inspektor Hayley, nast�pca Duff a na tym wa�nym stano- wisku, by� sam w swoim gabinecie. Szczup�y m�czyzna o zm�czonej twarzy u�miechn�� si� szeroko na widok przy- jaciela. - Cze��, stary. Siadaj! W�a�nie mia�em ochot� z kim� po- gada�. - Ja te� - odpowiedzia� Duff. Zdj�� sp�ywaj�cy wod� kapelusz i przemoczony p�aszcz, usiad�. Przez otwarte drzwi widzia� paru detektyw�w w s�siednim pokoju, zaczytanych w wieczornym wydaniu gazet. - Dzie� spokojny? - spyta�. - Dzi�ki Bogu - odpar� Hayley. - Za par� godzin mamy ob�aw� w nocnym lokalu, no ale to jest rozrywka w dzisiej- szych czasach. A propos, gratuluj�! - Czego znowu? - Duff uni�s� ci�kie brwi. - Jak to czego! Sprawy Borougha. Specjalna pochwa�a od s�dziego dla inspektora Duffa! "Wspania�a robota, inteligent- ne rozumowanie" i tak dalej. Duff wzruszy� ramionami. Wyj�� fajk� i zacz�� j� nape�- nia�. - Jutro nikt nie b�dzie o tym pami�ta�. Dziwna ta nasza praca - doda� po chwili milczenia. Hayley spojrza� na niego badawczo. - Musisz odpocz��. Reakcja, oklapni�cie. Znam to dobrze. Albo najlepiej poszukaj sobie nowej zagadki, nowej sprawy, �eby nie by�o czasu na refleksje. No, gdyby� by� tu, na moim stanowisku... - By�em - przypomnia� mu Duff. - To prawda. Ale wiesz co, ja naprawd� szczerze ci gra- tuluj�. Rozplatanie przez ciebie sprawy Borougha powinno stanowi� przyk�ad... ' Duff mu przerwa�: - Mia�em po prostu szcz�cie. Jak mawia� zawsze sir Fry- deryk Bruce, nasz stary seef - ci�ka praca, inteligencja i szcz�cie. A szcz�cie jest zdecydowanie najwa�niejsze. - Biedny sir Fryderyk - zauwa�y� Hayley. - My�la�em"'o nim dzi� wieczorem - ci�gn�� Duff. - O nim i o chi�skim detektywie, kt�ry wytropi� jego mor- derc�. Hayley skin�� g�ow�. - Ten Chi�czyk z Hawaj�w? Sier�ant Chan? - Charlie Chan. Teraz jest inspektorem w Honolulu. - Pisuje do ciebie? - Czasami. - Duff zapali� fajk�. - Chocia� jestem zaj�ty, podtrzymuj� korespondencj�. Bardzo go polubi�em. Dzi� rano otrzyma�em nawet list. - Duff wyj�� z kieszeni kopert�. - Wiele to on nie pisze... - doda� u�miechaj�c si�. Hayley przechyli� si� do ty�u. Duff wyci�gn�� z koperty dwie kartki papieru. Przez chwil� patrzy� na drobne pismo nieomal z innego �wiata, nast�pnie, z lekkim u�miechem, jaki jeszcze b��ka� mu si� wok� ust, zacz�� czyta� g�osem dziwnie �agodnym -jak na inspektora Scotland Yardu: Czci i Szacunku godny Przyjacielu, Uprzejme Pana pismo sko�czy�o sw� d�ug� podr�, ydy min�� w�a�ciwy czas, i przynios�o mi szcz�liwe tchnienie przesz�o�ci, kt�re wplyn�o do mego pogardy godnego umy- s�u. Czym jest bogactwo? Spisz swoich przyjaci� i masz od- powiedz. Czuj� si� niezmiernie bogaty wiedz�c, ze w czcigod- nej Pana g�owie jest miejsce na my�l o mnie niegodnym, kt�- ry o�miela si� zauwa�y�, �e r�wnie� nie zapommat Pana, i czuje si� zgn�biony czytaj�c s�owa wyra�aj�ce tak absur- daln� mo�liwo��. Pochwa�y, kt�rymi mnie Pan kiedy� obsy- pa�, pozostaj� bezustannie w mojej pami�ci, otoczone bla- skiem nieprzystojnej dumy. Powracaj�c teraz do pro�by przekazanej w li�cie, abyrn, poda� wiadomo�ci o mnie, z przykro�ci� donosz�, �e nie ist- niej� �adne. Woda zawsze sp�ywa z dachu do tych samych rynien. Tak samo p�ynie moje �ycie. Honolulu nie obfituje w zbrodnie. Spokojny cz�owiek jest szcz�liwym cz�owiekiem, wi�c i ja si� nie skar��. Ludzie Wschodu wiedz�, �e jest czas na �owienie ryb i czas na suszenie sieci. By� mo�e, czasem jestem troch� niespokojny, gdy� za d�ugo susz� sieci. Dlaczego jestem niespokojny? Mo�e m�j wschodni charakter ust�puje pod naporem lat �ycia mi�dzy niespokojnymi Amerykanami? To drobna sprawa, bez znaczenia, moja tajemnica ukryta pod codzienn� twarz�. Ale mog� jeszcze przyj�� noce, gdy b�d� siedzia� na lanai, patrz�c na senne miasto, i b�d� pragn�'., by zabrz�cza� telefon z wa�n� wiadomo�ci�. C�, nie ma rady - jak m�wi� moje dzieci, kt�re ucz� si� pi�knego angielskiego j�zyka w miejscowych szko�ach. Raduj� si�, �e bogowie prze- znaczyli Panu inny los. Cz�sto my�l� o wielkim mie�cie Lon- dynie, gdzie los kazal panu przebywa�. Pana wspania�y talent nie mo�e ton�� w stoj�cej wodzie. Wiele razy telefon brz�czy i Pan wychodzi na �ledztwo. Serce mi dyktuje, �e powodzenie zawsze b�dzie kroczy�o z u�miechem u Pana boku. Czu�em to ju� wtedy, gdy dany mi byt wielki zaszczyt przebywania w Pana towarzystwie. Sz�sty zmys�. Chi�czycy, jak Pan wie, posiadaj� go w wysokim stopniu. Uprzejmo�ci� Jest z Pana, strony obci��y� sw�j wielki umys� pytaniem o moye niegodne dzieci. Sumuj�c szybko, mog� powiedzie�, i� liczba ich wy- nosi obecnie jedena�cie. Cz�sto przypomina mi si� m�drzec, kt�ry powiedzia�: "Kierowa� kr�lestwem jest �atwo, kierowa� rodzin� trudniej". Ale ]ako� sobie radz�. Najstarsza c�rka Ros� jest studentk� na Kontynencie. Kiedy po raz pierwszy zorientowa�em si� w kosztach ameryka�skiej edukacji, po- my�la�em, �e trzeba b�dzie zako�czy� list� latoro�li. Najser- deczniejsze dzi�ki za uprzejmy list. By� mo�e, pewnego dnia spotkamy si� znowu, chocia� przera�aj�ca ilo�� mil l�du i wo- dy pomi�dzy nami czyni t� my�l marzeniem. Prosz� przyj�� wyrazy najwznio�lejszego powa�ania. Oby Pan kroczy� bez- piecznie po �cie�ce swojego obowi�zku. Charlie Chan Duff powoli wk�ada� list do koperty. Podni�s� wzrok i zo- baczy�, �e Hayley wpatruje si� w niego z niedowierzaniem. - Czaruj�ce - powiedzia� Hayley. - Ale jakie naiwne. Czy to mo�liwe, aby cz�owiek, kt�ry tak pisze, wytropi� mor- derc� sir Fryderyka Bruce'a? - Nie daj si� zwie�� sk�adni� Charlie'ego - za�mia� si� Duff. - On sam jest znacznie g��bszy. Cierpliwo��, inteli- gencja, ci�ka praca! Scotland Yard nie ma na to monopolu. Chan jest per�� w naszym zawodzie. Szkoda, �e si� marnuj� W Honolulu. - Przed oczami przemkn�a mu scena z filmu, kt�ry ogl�da� przed paroma godzinami: poro�ni�ty palmami brzeg. - Mo�e zreszt� on ma racj�: spokojny cz�owiek jest szcz�liwszy. - By� mo�e - odpowiedzia� Hayley. - Ale nigdy nie b�- dziemy mieli okazji tego sprawdzi�, ani ty, ani ja. Ju� idziesz? - spyta�, gdy Duff si� podni�s�. . , - Pojad� ju� do domu. By�em przygn�biony, kiedy tu przyszed�em, ale ju� min�o... - Powiniene� si� o�eni�. - Ju� to zrobi�em - odpowiedzia� Duff. - Ze Scotland Yardem. I nie mam czasu na nikogo innego. Hayley pokiwa� g�ow�. - To ma�o. C�, twoja rzecz. - Pom�g� Duffowi w�o�y� p�aszcz. - Mam nadziej�, �e nie b�dziesz d�ugo czeka� na nast�pn� spraw�. Najgorsze jest czekanie. Jak to powiedzia� tw�j Chan? Kiedy zabrz�czy telefon z wa�n� wiadomo�ci� - wtedy o�yjesz. Duff wzruszy� ramionami. - Woda kapie, sp�ywa z dachu do tych samych rynien. - Ale ty lubisz s�ucha�, jak sp�ywa. - Owszem - skin�� g�ow� Duff. - Masz racj�. W grun- cie rzeczy tylko wtedy jestem szcz�liwy. Do widzenia i we- so�ej ob�awy! Nast�pnego dnia o �smej rano Duff, wchodz�c do swojego gabinetu w Scotland Yardzie, by�, jak dawniej, pewnym sie- bie inspektorem policji. Rumiane policzki m�wi�y o minio- nych latach na farmie w Yorkshire, sk�d niegdy� przyby�, aby wst�pi� do sto�ecznej policji. Otworzy� biurko, przerzuci� nieliczn� poczt� porann�, potem zapali� dobre cygaro, roz�o�y� egzemplarz "Telegrafu" i bez po�piechu zabra� si� do lek- tury. O �smej pi�tna�cie zabrz�cza� nagle telefon na jego biurku. Duff opu�ci� gazet�. Telefon dzwoni� ostro, nalegaj�co. In- spektor od�o�y� gazet� i podni�s� s�uchawk�. - Dzie� dobry, stary! - By� to g�os Hayleya. - Przed chwil� otrzyma�em meldunek. W hotelu Broome'a zamordo- wano w nocy m�czyzn�. - W hotelu Broome'a? - zdziwi� si� Duff. - Broome'a? - To brzmi nieprawdopodobnie, wiem - zgodzi� si� Hay- ley. - Niemniej to fakt. Ameryka�ski turysta z Detroit. Za- mordowany we �nie. Pomy�la�em o tobie. No wiesz, po naszej wczorajszej pogaw�dce... Poza tym to tw�j dawny teren. Umiesz si� porusza� w tej atmosferze. M�wi�em ju� z szefem. Za chwil� dostaniesz oficjalne zawiadomienie. Bierz w�z i do zobaczenia w hotelu. - Hayley powiesi� s�uchawk�. W tej samej chwili szef Duffa otworzy� drzwi do gabinetu inspek- tora. - Na Half Moon Street zamordowano Amerykanina - oznajmi�. - W hotelu Broome'a. Hayley prosi� o pomoc i za- proponowa� pana, inspektorze. Dobra my�l. P�jdzie pan tam natychmiast... Duff by� ju� za drzwiami, w kapeluszu i w p�aszczu. - Tak jest. S�ysza� jeszcze g�os szefa p�dz�c schodami na d�. Po chwili wsiada� ju� do ma�ego zielonego auta stoj�cego przy kra- w�niku. Nie wiadomo sk�d zjawi� si� daktyloskop i foto- graf. W milczeniu zaj�li miejsca w wozie. Zielony samoch�d wyjecha� z ulicy Derby, skr�caj�c w prawo na Whitehall. Deszcz przesta� dawno pada�, ale w powietrzu by�o g�sto od mg�y. Przemykali si� niepewnie ulicami, na p� og�u- szeni przera�liwym rykiem syreny policyjnej. W mie�cie pali- �y si� jeszcze lampy uliczne, blade, bezu�yteczne w ponurej szarzy�nie mg�y. A jednak ukryty w tej zas�onie Londyn �y� zaj�ty codziennymi sprawami. �wiat ogl�dany przez inspektora Duffa zza szyby samo- chodu by� diametralnie odmienny od ogl�danego poprzed- niego wieczoru w kinie, gdzie ludzie poruszali si� w rozja�- nionej promieniami s�o�ca scenerii bia�ych grzyw fal i �agod- nie ko�ysanych wiaterkiem palm. Duff szybko przesta� my�le� o tropikalnym krajobrazie. Siedzia� zgarbiony w ma�ym sa- mochodzie, na pr�no usi�uj�c przenikn�� wzrokiem mg��, kt�ra przes�ania�a drog�. Drog� do nowej sprawy, drog� da- lek�. Ale o tym jeszcze nie wiedzia�. Zapomnia� szybko o wszystkim, o ogl�danym filmie, o swoim przygn�bieniu, o Charlie Chanie. Charlie Chan r�wnie� nie my�la� w tej chwili o Duffie. Na drugiej p�kuli dzie� jeszcze nie za�wita� - trwa�a ci�gle noc. T�gi inspektor policji Honolulu siedzia� na swoim lanai, pogodnie oboj�tny wobec wszelkich przeciwno�ci losu. Ze wzg�rza, na kt�rym mieszka�, wpatrywa� si� w rozmigotane miasto i nier�wn� lini� pla�y Waikiki, bia�� w �wietle tropi- kalnego ksi�yca. Charlie Chan by� z natury spokojnym cz�o- wiekiem, a teraz prze�ywa� jedn� z najspokojniejszych chwil swojego �ycia. Szkoda, �e nie s�ysza� brz�czenia telefonu na biurku inspek- tora Duffa w Scotland Yardzie ani nie widzia� ma�ego zielo- nego wozu policyjnego. Sz�sty zmys� nie ostrzeg� go r�wnie�, �e w s�awnym londy�skim hotelu Broome'a le�y na ��ku nie- ruchome cia�o starego cz�owieka, uduszonego rzemieniem od walizki. By� mo�e ludzie przesadzaj� m�wi�c o sz�stym zmy�le Chi�czyk�w. 2. Mg�a w hotelu Broome'a ��czy� hotel Broome'a ze spraw� morderstwa jest co naj- mniej nietaktem. Niestety, musimy to zrobi�. �w osobliwy, stuletni hotel stoi przy Half Moon Street, posiada silne tra- dycje, s�abe centralne ogrzewanie i k�opoty z bie��c� wud�. Samuel Broome, jak g�osz� wie�ci, zacz�� karier� hotelarza od kupna ma�ego pensjonatu, a poniewa� przedsi�wzi�cie do- brze prosperowa�o, powoli dokupywa� s�siednie posesje, a� po��czy� ich dwana�cie. Obecnie okna hotelu wychodz� nie tylko na Half Moon Street, ale i na Ciarges Street, gdzie znajduje si� drugie wej�cie. Poszczeg�lne budynki ��czone by�y w spos�b przypadkowy i go�� id�cy korytarzami wy�- szych pi�ter ma wra�enie, �e znalaz� si� w mitycznym labi- ryncie; tu trzy schodki w g�r�, tam dwa w d�, a najdziw- niejsze zakr�ty, drzwi i luki znajduj� si� w miejscach naj- bardziej nieoczekiwanych. Jest to uci��liwe dla s�u�by, k lora musi nosi� w�giel do komink�w i gor�c� wod� w staro�wiec- kich dzbanach; jest to uci��liwe dla go�ci, kt�rzy nie mieli szcz�cia zaj�� jednej z niewielu �azienek, zainstalowanych niech�tnie i po d�ugim namy�le. Ale prosz� nie s�dzi�, �e z powodu braku nowoczesnych wyg�d apartament u Broome'a mo�na �atwo wynaj��. O nie! Otrzymanie tu pokoju jest r�wnoznaczne z przyj�ciem do �mietanki towarzyskiej. W pe�nym sezonie staje si� to sztuk� niemo�liw� dla osoby postronnej. Hotel zape�niaj� wtedy sta- re ziemia�skie rodziny, s�awni m�owie stanu, arystokraci, co s�awniejsi pisarze. Kiedy� mieszka� tam pewien kr�l, wygna- ny co prawda ze swego kraju, ale nadal posiadaj�cy rozleg�e 11 wiekiem, a teraz prze�ywa� jedn� z najspokojniejszych chwil swojego �ycia. Szkoda, �e nie s�ysza� brz�czenia telefonu na biurku inspek- tora Duffa w Scotland Yardzie ani nie widzia� ma�ego zielo- nego wozu policyjnego. Sz�sty zmys� nie ostrzeg� go r�wnie�, �e w s�awnym londy�skim hotelu Broome'a le�y na ��ku nie- ruchome cia�o starego cz�owieka, uduszonego rzemieniem od walizki. By� mo�e ludzie przesadzaj� m�wi�c o sz�stym zmy�le Chi�czyk�w. 2. Mg�a w hotelu Broome'a ��czy� hotel Broome'a ze spraw� morderstwa jest co naj- mniej nietaktem. Niestety, musimy to zrobi�. �w osobliwy, stuletni hotel stoi przy Half Moon Street, posiada silne tra- dycje, s�abe centralne ogrzewanie i k�opoty z bie��c� wod�. Samuel Broome, jak g�osz� wie�ci, zacz�� karier� hotelarza od kupna ma�ego pensjonatu, a poniewa� przedsi�wzi�cie do- brze prosperowa�o, powoli dokupywa� s�siednie posesje, a� po��czy� ich dwana�cie. Obecnie okna hotelu wychodz� nie tylko na Half Moon Street, ale i na Ciarges Street, gdzie znajduje si� drugie wej�cie. Poszczeg�lne budynki ��czone by�y w spos�b przypadkowy i go�� id�cy korytarzami wy�- szych pi�ter ma wra�enie, �e znalaz� si� w mitycznym labi- ryncie; tu trzy schodki w g�r�, tam dwa w d�, a najdziw- niejsze zakr�ty, drzwi i �uki znajduj� si� w miejscach naj- bardziej nieoczekiwanych. Jest to uci��liwe dla s�u�by, kt�ra musi nosi� w�giel do komink�w i gor�c� wod� w staro�wiec- kich dzbanach; jest to uci��liwe dla go�ci, kt�rzy nie mieli szcz�cia zaj�� jednej z niewielu �azienek, zainstalowanych niech�tnie i po d�ugim namy�le. Ale prosz� nie s�dzi�, �e z powodu braku nowoczesnych wyg�d apartament u Broome'a mo�na �atwo wynaj��. O nie! Otrzymanie tu pokoju jest r�wnoznaczne z przyj�ciem do �mietanki towarzyskiej. W pe�nym sezonie staje si� to sztuk� niemo�liw� dla osoby postronnej. Hotel zape�niaj� wtedy sta- re ziemia�skie rodziny, s�awni m�owie stanu, arystokraci, co s�awniejsi pisarze. Kiedy� mieszka� tam pewien kr�l, wygna- ny co prawda ze swego kraju, ale nadal posiadaj�cy rozleg�e U stosunki. Broome w ostatnich latach spu�ci� z tonu i poza sezonem dopuszcza nawet Amerykan�w. No i rezultat: jeden 2 nich pozwoli� si� zamordowa�. Bardzo przygn�biaj�ce. Duff wszed� od strony Half Moon Street do mrocznego, cichego hallu. Poczu� si� jak w katedrze. Zdj�� kapelusz i se- kund� sta�, jakby spodziewa� si�, �e za chwil� odezw� si� organy. Jednak�e r�owo odziana s�u�ba, poruszaj�ca si� bez- szelestnie, szybko rozwia�a to z�udzenie. Tutejszych portie- r�w trudno by�o pomyli� z ch�opcami z ch�ru: wszyscy po- chodzili chyba z czas�w, gdy Samuel Broome otwiera� sw�j pierwszy pensjonat. Osiwieli u Broome'a, wychudli u Broo- me^, obro�li w t�uszcz u Broome'a, wi�kszo�� w okularach, a ka�dy porusza� si� w aureoli przesz�o�ci. Portier o wygl�dzie premiera rz�du podni�s� si� z krzes�a stoj�cego za biurkiem i z namaszczeniem ruszy� w kierunku inspektora. - Dzie� dobry, Piotrze - powita� go Duff. - C� tu si� dzieje? Portier ponuro skin�� g�ow�. - Bardzo nieprzyjemna sprawa, panie inspektorze. D�en- telmen z Ameryki - trzecie pi�tro, pok�j numer dwadzie�- cia osiem, na ty�ach. Trup. - �ciszy� sw�j dr��cy g�os: - To s� skutki, jak si� przyjmuje obcych. - Niew�tpliwie - u�miechn�� si� Duff. -Przykra spra- wa, Piotrze, przykra. - Dla nas wszystkich, panie inspektorze. Prze�ywamy to bardzo. Henryk! - Portier przywo�a� pikolaka w wieku lat siedemdziesi�ciu, kt�ry prze�ywa� to bardzo na pobliskiej ka- napce. - Henryk wsz�dzie pana zaprowadzi, panie inspek- torze. To bardzo pocieszaj�ce w tej smutnej sytuacji, �e �ledz- two znajduje si� w takich r�kach jak pa�skie. - Dzi�kuj� za zaufanie - odpowiedzia� Duff. - Czy in- spektor Hayley ju� jest? - Na g�rze, panie inspektorze. W�a�nie w tym pokoju..; - Prosz� zaprowadzi� tych pan�w do pokoju dwadzie�cia osiem - powiedzia� Duff do Henryka, wskazuj�c fotografa i daktyloskopa, kt�rzy za nim weszli. Czy pan Kent jest w swoim biurze, Piotrze? Chcia�bym z nim porozmawia�. - Chyba jest, panie inspektorze. Zna pan drog�? Kent, naczelny dyrektor hotelu Broome'a, wygl�da� bardzo dostojnie w �akiecie, popielatej kamizelce i srebrnym kra- wacie. W lew� klap� mia� wpi�t� ma�� r��. Z tym wszyst- kim nie sprawia� y/ra�enia cz�owieka szcz�liwego. Obok nie- go, za biurkiem, siedzia� w ponurym milczeniu brodaty m�- czyzna o wygl�dzie uczonego. - Moje uszanowanie, panie inspektorze, prosz�, prosz� bar- dzo - powiedzia� dyrektor Kent podnosz�c si� natychmiast. - Oto prawdziwe szcz�cie, pierwsze tego ranka. �wietnie, �e pan prowadzi dochodzenie. Nie liczy�em na to. Bardzo nie- przyjemna historia, bardzo nieprzyjemna. Je�li pan to za- �atwi dyskretnie, b�d� dozgonnie... - Niestety, morderstwo i rozg�os id� r�ka w r�k�. Kim by� zamordowany? Kiedy tu zamieszka�? Z kim? Po co? I w og�le wszystkie fakty, jakie pan zna... - Hugh Morris Drak� - odpowiedzia� Kent. - Poda�, �e pochodzi z Detroit, to jest miasto w Stanach, o ile �wiem. Przyby� z Nowego Jorku w miniony poniedzia�ek, trzeciego. Przyjecha� z Southampton poci�giem w towarzystwie c�rki, niejakiej pani Potter, r�wnie� z Detroit, i wnuczki.. Nie mog� sobie chwilowo przypomnie� jej imienia. - Zwr�ci� si� do brodatego m�czyzny: - Jak na imi� tej m�odej damie, dok- torze Lofton? - Pamela - odpowiedzia� doktor stalowym g�osem. - O tak, Pamela Potter. W�a�nie... doktorze Lofton, in- spektor Duff ze Scotland Yardu... - Obaj panowie sk�onili si�. - Doktor b�dzie panu m�g� poda� znacznie wi�cej szcze- g��w o zmar�ym ni� ja - kontynuowa� Kent. - O ca�ej grupie. Jest kierownikiem... - Kierownikiem? - spyta� Duff zdziwiony. - Kierownikiem wycieczki - doda� Kent. - Jakiej wycieczki? Aaa! Wi�c zmar�y podr�owa� w gru- pie, z przewodnikiem? - Duff spojrza� na doktora. - Nie nazwa�bym siebie przewodnikiem - odpowiedzia� Lofton. - Chocia� w pewnym sensie oczywi�cie nim je- stem. Czy nigdy nie s�ysza� pan, inspektorze, o Podr�ach Dooko�a �wiata z Loftonem? Organizuj� je ju� od oko�o pi�t- nastu lat do sp�ki z Biurem Podr�y "Nomad". - Niestety, wiadomo�� ta nie dotar�a do mnie - odpowie- dzia� sucho Duff. - A wi�c pan Hugh Morris Drak� uda� si� na wycieczk� statkiem dooko�a �wiata pod pana kierownic- twem?... - Je�li pan pozwoli - przerwa� Lofton. - �ci�le rzecz bior�c, nie jest to wycieczka statkiem... Terminu tego u�ywa si� jedynie w odniesieniu do du�ej grupy ludzi podr�uj�- cych przez ca�y czas na pok�adzie jednego statku. Ja orga- nizuj� to zupe�nie inaczej: wiele r�nych statk�w, poci�gi i stosunkowo ma�a grupa uczestnik�w. - Co pan nazywa ma�� grup�? - zapyta� Duff. - W tym roku mam tylko siedemna�cie os�b. To jest mia- �em... Obecnie zosta�o tylko szesna�cie. Inspektor Duff by� w�ciek�y. - Dla mnie jest a� za du�o. A propos, pan jest doKtorem medycyny? - O nie, doktorem filozofii. Posiadam wiele tytu��w nau- kowych... - Czy mia� pan jakie� k�opoty podczas tej wycieczki? Mo- �e jaki� incydent, kt�ry wzbudzi�by obecnie pana podejrze- nie, jakie� zastarza�e spory? - Ale� sk�d! - przerwa� mu Lofton, Wsta� i zacz�� prze- mierza� pok�j. - Nic, zupe�nie nic. Mieli�my bardzo z�� podr� z Nowego Jorku, uczestnicy nie zd��yli si� nawet do- brze pozna�. W�a�ciwie byli dla siebie obcymi lud�mi do chwili przyjazdu do tego hotelu w poniedzia�ek. Od tej pory zrobili�my kilka wycieczek razem, ale jeszcze nie mieli czasu, �eby... - Spok�j Loftona znikn��, twarz mu si� zaczerwie- ni�a. By� wyra�nie podekscytowany. - Panie inspektorze, je- stem w strasznej sytuacji. Dzie�o mego �ycia, kt�re budowa- �em przez pi�tna�cie lat, moja reputacja, moja pozycja! Wszy- stko mo�e zosta� zniszczone przez ten wypadek. Na mi�o�� bosk�, niech pan nie zaczyna od koncepcji, �e jaki� cz�onek wycieczki zabi� Hugha Drake'a. To niemo�liwe! Po prostu z�odziej, kto� ze s�u�by hotelowej... - Bardzo przepraszam! - krzykn�� dyrektor Kent. - Tylko nie ze s�u�by! Prosz� spojrze� na moj� s�u�b�. Mam ich od lat. �aden pracownik tego hotelu nie mo�e by� w to w jakikolwiek spos�b zamieszany. - A wi�c kto� z zewn�trz - powiedzia� Lofton b�agal- 14, nym tonem. - To nie m�g� by� nikt z mojej grupy. Stawiam zawsze wysokie wymagania: najlepsi ludzie, zawsze! - Po- �o�y� r�k� na ramieniu Duffa. - Prosz� mi wybaczy� moje podniecenie, inspektorze. Wiem, �e pan b�dzie bezstronny. Ale rozumie pan, w jakiej ja jestem sytuacji? - Rozumiem. - Duff skin�� g�ow�. - Zrobi� wszystko, co b�d� m�g�, �eby panu pom�c. Musz� jednak jak najszyb- ciej przes�ucha� uczestnik�w pa�skiej wycieczki. M�g�by ich pan zebra� w jednym z salon�w hotelu? - Spr�buj� - odpar� Lofton. - Niekt�rzy, by� mo�e, wyszli na chwil�, ale musz� tu by� o dziesi�tej. O dziesi�- tej czterdzie�ci pi�� odje�d�amy z dworca Victoria, �eby zd�- �y� na prom Dover - Calais. - Mieli�cie odjecha� o dziesi�tej czterdzie�ci pi�� - po- prawi� go Duff. - Oczywi�cie, racja, mieli�my... Co b�dzie, panie inspek- torze? - Trudno mi w tej chwili powiedzie�. Zobaczymy. Id� te- raz na g�r�. Nie czekaj�c na odpowied�, szybko wyszed�. Windziarz, kt�ry lubi� che�pi� si� swoimi prawnukami, zawi�z� go na trzecie pi�tro. W drzwiach pokoju dwadzie�cia osiem Duff spotka� Hay- leya. -. Halo, stary - powita� go Hayley. - No, chod�! Duff wszed� do du�ej sypialni, pachn�cej-magnezj�. Gdyby w tej chwili wesz�a tu r�wnie� kr�lowa Wiktoria, nie zdzi- wi�oby jej umeblowanie, zdj�aby sw�j czepek i usiad�a na najbli�szym fotelu na biegunach. Czu�aby si� jak u siebie w domu. ��ko sta�o w alkowie, z dala od okien. Na nim le- - �a�o cia�o starego cz�owieka. Pod siedemdziesi�tk�, oceni� Duff. Nawet bez paska od walizki, ci�gle jeszcze zaci�ni�tego wok� chudej szyi zmar�ego, wida� by�o, �e �mier� nast�pi�a od uduszenia. Bystre oczy detektywa dostrzeg�y r�wnie� �la- dy przegranej, ale jednak walki. Duff sta� chwil� bez ru- chu, obejmuj�c wzrokiem sw�j najnowszy problem. Za okna- mi podnosi�a si� mg�a, a z chodnika poni�ej dochodzi�y t�skne d�wi�ki melodii granej przez jedn� z niezliczonych orkiestr ulicznych, prze�laduj�cych t� dzielnic� Londynu. 15 - By� ju� policyjny lekarz? - zapyta� Duff. - Aha, napisa� raport i poszed� - odpowiedzia� Hayley. - Twierdzi, �e �mier� nast�pi�a oko�o czterech godzin temu. Duff podszed� do umar�ego i przez chusteczk� zdj�� mu z szyi pasek od walizki. Potem wr�czy� go daktyloskopowi i zabra� si� do szczeg�owych ogl�dzin �miertelnych szcz�t- k�w pana Hugha Morrisa Drake'a z Detroit. Podni�s� jego le- w� r�k� i wyprostowa� zaci�ni�te palce, pu�ci� r�k�. Nag'e wymkn�� mu si� okrzyk zainteresowania: pomi�dzy chudymi, sztywnymi palcami prawej r�ki co� b�ysn�o! Ogniwo cien- kiego platynowego �a�cuszka od zegarka. Duff delikatnie pro- stowa� zaci�ni�te palce. Na ��ko upad�y trzy ogniwa �a�- cuszka zako�czone ma�ym kluczykiem. Podszed� Hayley; obaj policjanci pochylili si� nad �a�cusz- kiem, kt�ry Duff uj�� przez chusteczk�. Po jednej stronie kluczyka wyt�oczony by� numer ,,3260", a po drugiej s�owa: ,,Kasy pancerne i zamki Dietrich, Canton, Ohio". Duff spoj- rza� na martw� twarz zamordowanego. - Biedak - powiedzia� zamy�lony. - Pr�bowa� nam po- m�c. - Urwa� koniec �a�cuszka od zegarka swojego napast- nika. - To ju� co� - stwierdzi� Hayley. Duff skin�� g�ow�. - Mo�e. Ale na m�j gust to wygl�da zanadto po amery- ka�sku. A ja jestem londy�skim policjantem. - Ukl�k� przy ��ku i zacz�� ogl�da� pod�og�. Kto� wszed� do pokoju, ale Duff'by� w tym momencie zbyt skupiony, by od razu podnie�� wzrok. Kiedy to wreszcie zro- bi�, zerwa� si� szybko z ziemi, otrzepuj�c spodnie na kola- nach. Smuk�a i przystojna m�oda Amerykanka sta�a po�rodku pokoju, spogl�daj�c par� chyba najpi�kniejszych na �wiecie oczu, co jako detektyw od razu spostrzeg�. - Hm, aha, dzie� dobry - wyb�ka�. - Dzie� dobry - odpowiedzia�a dziewczyna powa�nie. - Jestem Pamela Potter, a to by�... m�j dziadek. Pan jest ze Scotland Yardu? Na pewno chce pan m�wi� z kim� z ro- dziny? f- Tak, tak, w�a�nie - potwierdzi� szybko Duff. 1S Dziewczyna by�a opanowana i pewna siebie, ale w fio�ko- wych oczach nie obesch�y jeszcze �lady �ez. - Pani matka te� znajduje si� tutaj, w Anglii? - Matka jest zupe�nie z�amana - wyja�ni&�a dziewczy- na. - Mo�e przyjdzie p�niej. W tej chwili tylko ja mog� " panu s�u�y�. Co chcia�by pan wiedzie�? - Czy nie podejrzewa pani nic, nie domy�la si� przyczyny tego nieszcz�snego wypadku? Dziewczyna przecz�co potrz�sn�a g�ow�. - Absolutnie nie. Trudno mi uwierzy� w to, co si� sta�o; Najlepszy cz�owiek na �wiecie, nie mia� ani jednego wroga, to zupe�nie niedorzeczne, nielogiczne... Z Ciarges Street dalej nap�ywa�y tony melodii granej przez podw�rzow� orkiestr�. Duff zwr�ci� si� ostro do jednego ze swoich ludzi: - Zamknij okno! Pani dziadek by� znan� osobisto�ci� w Detroit? - spyta� dziewczyny. Wym�wi� nazw� miasta niepewnie, b��dnie akcentuj�c pierwsz� sylab�; - O tak, znan�, od wielu lat. By� jednym z pionier�w przemys�u samochodowego. Pi�� lat temu wycofa� si� z aktyw- nego kierownictwa swojej firmy, ale zatrzyma� stanowisko w radzie nadzorczej. Przez ostatnie lata zajmowa� si� prac� charytatywn�. Rozdawa� setki tysi�cy dolar�w. Wszyscy go bardzo szanowali i kochali. O tak, wszyscy go kochali. -- Wnosz� z tego, �e by� cz�owiekiem bardzo bogatym. - Tak. - A kto... - Duff przerwa�. - Prosz� mi wybaczy�, ale to jest podstawowe pytanie, kt�re zawsze zadajemy: kto dzie- dziczy po nim maj�tek? Dziewczyna spojrza�a zdziwiona. - Wie pan, wcale o tym nie pomy�la�am... S�dz�, �e to,' co nie p�jdzie na cele dobroczynne, otrzyma moja matka. - A w swoim czasie - pani? - Ja i m�j brat. Tak s�dz�. Ale co z tego? - Przypuszczam, �e nic. Kiedy po raz ostatni widzia�a pani swojego dziadka? �ywego. - Zaraz po kolacji, wczoraj wieczorem. Wybiera�y�my si� z matk� do teatru, dziadek nie mia� ochoty, m�wi�, �e jest zm�czony, a poza tym nie mia�by �adnej przyjemno�ci, bo... 2 - Charlie Chan prowadzi �ledztwo 17 Duff skin�� g�ow�. -� Rozumiem. By� g�uchy. Dziewczyna drgn�a. - Sk�d pan wie7 Spojrzenie jej pobieg�o za wzrokiem inspektora. Na nocnym stoliku le�a� bateryjny aparat wzmacniaj�cy s�uch. Pamela Pottei -yybiichn�a nagle p�aczem ; po chwili r�wnie nagle uspokoi�a si� odzyskuj�c panowanie nad sob�. - Tak. to jego aparat �- powiedzia�a wyci�gaj�c r�k�. - Prosz� tego nie dotyka� - powstrzyma� j� Duff. - Rozumiem... Oczywi�cie. U�ywa� tego stale, chocia� nie- wiele mu to pomaga�o. Wczoraj wieczorem powiedzia�, �e- by�my sobie posz�y, bo on k�adzie si� wcze�nie, �eby dobrze wypocz�� przed dzisiejsz� podr�. Mieli�my przecie� wyru- szy� do Pary�a, wie pan. Nawet go ostrzega�y�my, �eby nie zaspa�. Mamy pokoje o pi�tro ni�ej. Powiedzia�, �e n'e za�pi, bo za�atwi� z pokojowym budzenie przed �sm�. Dzi� rano cze- ka�y�my na niego na dole w hallu, �eby razem zje�� �niada- nie o �smej trzydzie�ci... no i przyszed� dyrektor i powie- dzia� nam... o wypadku. - Jak zareagowa�a pani matka? By�a z�amana? - Oczywi�cie! To by�a okropna wiadomo��. Zemdla�a. Po- tem zaprowadzi�am j� z powrotem do pokoju. - A pani nie zemdla�a? Panna Potter spojrza�a na Duffa z pewn� pogard�, - Nie ,nale�� do mdlej�cej generacji. Oczywi�cie by�am straszliwie wstrz��ni�ta, ale... - Pozwol� sobie wyrazi� moje szczere wsp�czucie... - Dzi�kuj� panu. Czy jeszcze potrzebuje pan jakich� in- formacii? - Nie, to ju� wszystko. Chcia�bym tylko prosi� o pomoc w skontaktowaniu mnie z pani matk�. Musz� z ni� poroz- mawia�. Powiedzmy, w ci�gu godziny. Chwilowo b�d� prze- s�uchiwa� pozosta�ych uczestnik�w wycieczki w salonie na dole. Pani ju� nie musi si� fatygowa�... - Ale� dlaczego? Przyjd�. Czuj� si� zupe�nie dobrze, a po- za tym chcia�abym si� dobrze przyjrze� moim wsp�towa- rzyszom podr�y. Nie mieli�my okazji dobrze si� pozna�. Na morzu bardzo ko�ysa�o i... siedzieli�my w kabinach. Wi�c przyjd�. To bardzo powik�ana sprawa, okrutne morderstwo. Nie spoczn�, p�ki nie dojdziemy prawdy. Wszystko, co b�d� mog�a, panie... panie... - Inspektor Duff - wyja�ni�. - Ciesz� si�. �e pani ma taki stosunek do sprawy. B�dziemy razem szuka� prawdy, g, panno Potter. p - I znajdziemy j� - zapewni�a. - Musimy. - Po r?'. ||' pierwszy spojrza�a na ��ko. - On by� taki... dla mnie du- K bry - powiedzia�a za�amuj�cym si� g�osem i szybko w^, sz�a. f- Duff chwil� patrzy� za ni�, potem zwr�ci� si� do Hayleya: - Rasowa dziewczyna. Typowa Amerykanka. No wi�c jak stoimy? Kawa�ek �a�cuszka i klucz! Na pocz�tek dobre l i,c. Hayleyowi wyci�gn�a si� twarz, i - Ach, jaki ja jestem osio�! - wykrzykn��. - Mam jesz-' cze co�! Lekarz znalaz� to na ��ku. Le�a�o obok cia�a; kto� to po prostu niedbale rzuci�. - Co takiego? - spyta� Duff. Hayley poda� mu ma�y, podniszczony woreczek z irchowej sk�ry, zawi�zany kawa�kiem sznurka. Zawarto�� woreczka by�a dosy� ci�ka. Duff podszed� do sekretarzyka, odwi�za� sznurek i wysypa� zawarto�� woreczka na blat. Ze zm&rs-;- czonym czo�em wpatrywa� si� w garstk� najzwyklejszych ka- myk�w. - Co o tym powiesz? - spyta� Hayleya. - Kamyki - stwierdzi� Hayley. - Ma�e, wi�ksze, r�nych kszta�t�w. Te s� na przyk�ad zupe�nie g�adkie, jakby by�y zebrane na pla�y. - Przebiera� palcami w kamykach. - Nic niewarte. To nie ma �adnego baczenia, nie uwa�asz? Duff zwr�ci� si� do jednego ze swoich ludzi: - Prosz� je policzy� i w�o�y� z powrotem do woreczka. Kiedy policjant zabra� si� do liczenia kamieni, Duff usiad� na staro�wieckim krze�le i uwa�nie rozejrza� si� po pokoju. - Ta sprawa ma swoje ciekawe punkty - zauwa�y�. - Zgadzam si� - potwierdzi� Hayley. - Nikomu nie wadz�cy starzec, kt�ry odbywa dla przy- jemno�ci podr� dooko�a �wiata w towarzystwie c�rki i wnuczki, zostaje uduszony w londy�skim hotelu. G�uchy, dobrotliwy starzec, znany filantrop, budzi si� nagle, walczy, urywa cz�� �a�cuszka od zegarka swojego napastnika. Si�y go jednak zawodz�, rzemie� wpija si� w szyj�. Potem mor- derca patetycznym gestem rzuca na ��ko woreczek bezwar- to�ciowych kamyk�w. Idiotyczne! Czy ty co� z tego rozumiesz, Hayley? - Zagadkowa sprawa. - Te� tak uwa�am. Chocia� uderza mnie par� rzeczy. Cie- bie zapewne te�. - Niestety, nie marz� nawet o twojej klasie my�lenia. - Nie b�d� skromny, stary. Po prostu niezbyt dobrze dzi- siaj widzisz. Je�liby ko�o ��ka sta� cz�owiek walcz�cy ze swoj� ofiar� w ��ku, to na dywanie pozostawi�by jakie� �la- dy. To jest bardzo mi�kki, w�ochaty dywan. A tu �adnych �lad�w nie ma! - �adnych? - Absolutnie �adnych. Rzu� jeszcze okiem na ��ko! - Na Jowisza! - W oczach Hayleya obudzi�o si� zain- teresowanie. - Kto� w nim spa� oczywi�cie, ale... - Ot� to! W nogach i z jednej strony ko�dra jest ci�gle jeszcze wetkni�ta pod materac. Zbyt porz�dnie. Czy�by -od- by�a si� tu walka na �mier� i �ycie? -- Chyba nie. - Jestem pewien, �e nie. - Duff rozejrza� si� skupionym wzrokiem. - Tak, to by� pok�j Drake'a. Wsz�dzie s� jego rzeczy: aparat dla g�uchych, ubranie na krze�le. Ale co� mi m�wi, �e Hugh Morris Drak� zosta� uduszony gdzie indziej. 3. Cz�owiek o s�abym sercu Po tym zadziwiaj�cym o�wiadczeniu Duff przez chwil� milcza� wpatruj�c si� w przestrze�. W drzwiach pokoju zja- wi� si� dyrektor Kent. Twarz mia� nadal zaniepokojon� i zmartwion�. - Czy mog� si� na co� przyda�? - spyta�. - Chcia�bym porozmawia� z osob�, kt�ra pierwsza odkry- �a zbrodni� - odpowiedzia� Duff. - By�em pewien, �e pan si� tym zainteresuje. Cia�o zo- sta�o znalezione przez Martina, kt�ry mia� dy�ur .na pi�trze. On tu jest. Przyprowadzi�em go ze sob�. Kent ruchem r�ki przywo�a� s�u��cego, kt�ry sta� na kory- tarzu. Martin mia� twarz pozbawion� wyrazu, by� du�o m�od- szy od wi�kszo�ci swoich koleg�w w hotelu. Gdy wchodzi� do pokoju, by� wyra�nie zdenerwowany. - Dzie� dobry - powita� go Duff wyjmuj�c z kieszeni no- tes. - Jestem inspektor Duff ze Scotland Yardu. - Martin zacz�� okazywa� jeszcze wi�ksze zdenerwowanie. - Prosz� mi dok�adnie powiedzie�, jak to by�o dzi� rano... - Ot�, panie inspektorze, ja... ja... mnie kaza� pan Drak�, �ebym go zawsze budzi� rano, bo w pokojach nie ma telefo- n�w. On wola� je�� �niadanie na dole i ba� si� zaspa�. Ci�ko go by�o budzi�, panie inspektorze, strasznie g�uchy. Dwa razy musia�em chodzi� do portiera na d� po klucz do pokoju i wchodzi� do �rodka. Dzi� rano za pi�tna�cie �sma zapuka�em do jego drzwi. Puka�em d�ugo, ale bez skutku, wi�c poszed�em po klucz i portier powiedzia� mi, �e od wczoraj klucza nie ma... > 21 - G��wnego klucza? - Nie, panie inspektorze, zapasowego. Wi�c wzi��em wy- trych. Otworzy�em drzwi i wszed�em. Jedno okno by�o zamkni�te i zas�oni�te stor�. Drugie otwarte i stora odsuni�ta. Dlatego w pokoju by�o jasno. Wszystko wydawa�o si� w po- rz�dku, na stole widzia�em ten aparat do s�uchania, ubra- nie na krze�le. Podszed�em do ��ka... no i zaraz potem po- bieg�em zawiadomi� pana dyrektora. Ja ju� nic wi�cej nie wiem, panie inspektorze... Duff zwr�ci� si� do Kenta: - Co to by�o z tym zapasowym kluczem? - Do�� dziwna sprawa - zacz�� dyrektor. - To jest stary hotel, jak pan wie, stare wyposa�enie. Nasze pokojowe nie r^aja kluczy pasuj�cych do wszystkich pokoi pi�tra. Je�li go�� hotelowy wychodz�c zabiera klucz, pokojowe nie mog� sprz�ta�, dop�ki, nie dostan� zapasowego klucza od portiera. ''.Yi.zoraj lokatorka z pokoju dwadzie�cia siedem, Irena Spicer, r�wnie� z wycieczki doktora Loftona, wysz�a zabieraj�c klucz, mimo �e s�u�ba uprzedza go�ci, by tego nie robili. Pokojowa wzi�a zapasowy klucz od portiera, otworzy�a drzwi, klucz zcftawi�a w zfimku i zabra�a si� do roboty. Kiedy chcia�a potem zamkn�� drzwi, okaza�o si�, �e klucza nie ma. Do tej pory si� nie znalaz�. Duff lekko si� u�miechn��. - Bez w�tpienia klucz ten by� u�yty dzi� oko�o czwartej rano. - Popatrzy� na Hayleya. - Premedytacja. Hayley skin�� g�ow�. - Czy zdarzy�o si� jeszcze co�, o czym powinni�my wie- dzie�? - spyta� Duff dyrektora. Kent chwil� si� zastanawia�. - Owszem - powiedzia�. - Nocny portier zameldowa� o dw�ch do�� dziwnych wypadkach, kt�re mia�y miejsce podczas jego s�u�by. To ju� niem�ody cz�owiek. Zatrzyma- �em go do dyspozycji Scotland Yardu; pozwoli�em mu zacze- ka� w jednym z wolnych pokoi. Ale ju� przed chwil� po niego pos�a�em. B�dzie najlepiej, je�li on sam wszystko panu powie. W drzwiach ukaza� si� Lofton. - Oo, pan inspektor Duff - zauwa�y�.- - Jeszcze brak 22 kilku os�b z naszej grupy, pozosta�ych zebra�em, a zreszt� wszyscy b�d� oko�o dziesi�tej. Paru mieszka na tym pi�t- rze i... - Chwileczk� - przerwa� mu Duff. - W�a�nie chcia�bym wiedzie�, kto zajmuje s�siednie pokoje. Pan Kent wspomina�, �e pod numerem dwadzie�cia siedem mieszka pani Spicer. Doktorze Lofton, b�dzie pan �askaw zobaczy�, czy ona jest u siebie, a je�li tak, to j� tu poprosi�. Lofton wyszed�, a Duff zbli�y� si� do ��ka i prze�cierad�em zas�oni� twarz zmar�ego. Po chwili, gdy Duff sta� ju� po�rod- ku pokoju, wr�ci� Lofton w towarzystwie eleganckiej kobie- ty w wieku oko�o trzydziestu lat. By�a niew�tpliwie pi�kna, . ale zm�czone oczy i ostre zmarszczki wok� ust pozwala�y si� domy�la� do�� weso�ej przesz�o�ci. - Pani Spicer - przedstawi� Lofton. - Inspektor Duff ze Scotland Yardu. Kobieta spojrza�a na Duffa z nag�ym zainteresowaniem. - Pan chce ze mn� m�wi�? Po co? - spyta�a. - Pani zapewne wie, co si� tu zdarzy�o dzi� rano? - Nic nie wiem. Jad�am �niadanie w pokoju. Do tej chwili nie wychodzi�am. S�ysza�am przez �cian� rozmowy, ale... - W nocy zosta�o pope�nione morderstwo. Lokator tego pokoju - powiedzia� Duff dobitnie, obserwuj�c bacznie twarz kobiety. Pani Spicer zblad�a. - Morderstwo! - krzykn�a i lekko si� zachwia�a. Hayley szybko podsun�� jej krzes�o. - Dzi�kuj�! - Skin�a g�ow� mechanicznie. - Ten bied- ny stary pan Drak�? Taki czaruj�cy cz�owiek! To jest... to jest straszne' - Zgadzam si� z pani� - przyzna� Duff. - Do pani poko- ju prowadz� st�d drzwi. Oczywi�cie by�y przez ca�y czas zamkni�te? - Oczywi�cie! - Po obu stronach? Oczy jej zw�zi�y si�. - Tego nie wiem. Po mojej stronie by�y zawsze zamkni�- te, Podst�p Duffa nie uda� si�. - S�ysza�a pani w nocy jakie� ha�asy? Odg�osy walki albo krzyk? - Nic nie s�ysza�am. - To dziwne. ' - Dlaczego dziwne? Ja dobrze sypiam. - A wi�c pani spa�a w chwili, gdy pope�niono morder- stwo? Zawaha�a si�. - Chce mnie pan z�apa�, panie inspektorze? Nie, nie mam najmniejszego poj�cia, kiedy pope�niono morderstwo. > - Ale� oczywi�cie, �e nie. Sk�d mog�aby pani wiedzie�. ; S�dzimy, �e oko�o czwartej rano. Czy nie s�ysza�a pani ja- kiej� rozmowy z tego pokoju w ci�gu, powiedzmy, ostatnich dwudziestu czterech godzin? - Musz� si� zastanowi�... Wczoraj wieczorem by�am w tea- trze... - Sama? - Nie, z panem Stuartem Vivianem, to cz�onek naszej wy- cieczki... Kiedy wr�ci�am do hotelu oko�o dwunastej, nic nie s�ysza�am... Ale wcze�niej, kiedy ubiera�am si� 'do kolacji... tak, s�ysza�am bardzo g�o�n� rozmow�... Niemal k��tni�. - Ile os�b bra�o w tym udzia�? - Tylko dwie. Dw�ch m�czyzn. Rozmawia� pan Drak� i... - zawaha�a si�. - Pozna�a pani drugi g�os? - Tak. Jego g�os �atwo odr�ni�. Mam na my�li doktora Loftona. Duff odwr�ci� si� do kierownika wycieczki, .j, - Czy pok��ci� si� pan ze zmar�ym wczoraj przed kola- cj�? - zapyta� surowo. Doktor by� wyra�nie zak�opotany. - Nie nazwa�bym tego k��tni� - zaprotestowa�. - Wst�- pi�em, �eby mu poda� program na dzisiaj. On skorzysta� z okazji i zacz�� krytykowa� sk�ad osobowy wycieczki. Twier- dzi�, �e nie wszyscy s� na poziomie. - Mia� zupe�n� racj� - wtr�ci�a pani Spicer. - Oczywi�cie moja reputacja jest mi droga - ci�gn�� Lofton. - Nie jestem przyzwyczajony do tego rodzaju zarzu- t�w. To prawda, �e w tym roku, ze wzgl�du na og�lny zast�j 24 w interesach, musia�em przyj�� par� os�b, kt�re normalnie... no, nie by�yby przyj�te, ale poza ich �rodowiskiem nie mo�- na im nic zarzuci�. Jestem tego pewien. Dlatego te� czu�em si� ura�ony uwagami pana Drake'a i odpowiedzia�em dosy�... ostro. Nie by�a to jednak awantura, kt�ra mog�aby doprowa- dzi� do czego� takiego - zrobi� ruch g�ow� w stron� ��ka. Duff zwr�ci� si� do pani Spicer: - Nie s�ysza�a pani, czego ta rozmowa dotyczy�a? - Nie, zreszt� si� nie stara�am. Wydawa�o mi si� tylko, �e obaj panowie byli bardzo podekscytowani. - Gdzie pani mieszka? - spyta� Duff. - W San Francisco. M�� m�j jest maklerem gie�dowym. Niestety by� zbyt zaj�ty, by towarzyszy� mi w podr�y. - Czy to jest pani pierwsza podr� za granic�? - O nie! Sk�d! Wyje�d�a�am ju� wiele razy. Dwukrotnie bra�am udzia� w wycieczkach dooko�a �wiata. - No, no. Ameryka to kraj wielkich podr�nik�w. Teraz poprosimy pani� na d� do salonu, gdzie zbieraj� si� wszyscy cz�onkowie wycieczki. - Dobrze, ju� id�... Po chwili wr�ci� daktyloskop i wr�czaj�c Duffowi rzemie� od walizki powiedzia�: - Nie ma �adnych �lad�w, panie inspektorze. Dok�adnie wytarto pasek, a potem dotykano tylko przez r�kawiczki. Duff podsun�� rzemie� doktorowi Loftonowi. - Widzia� pan kiedy ten rzemie� na baga�u kt�rego� z pa�skich... hm... podopiecznych? To by�o chyba narz�- dzie... - Zamilk� zaskoczony wyrazem twarzy kierownika. - Dziwne, bardzo dziwne - wyszepta� Lofton. - Mam identyczny rzemie� przy jednej z moich toreb podr�nych. Kupi�em go tu� przed wyjazdem z Nowego Jorku. - Prosz� go �askawie przynie�� - poleci� inspektor. - Ch�tnie - zgodzi� si� doktor i wyszed�. Dyrektor hotelu wysun�� si� naprz�d. - P�jd� zobaczy�, czy str� nocny jest got�w - powie- dzia�. Po jego odej�ciu Duff spojrza� na Hayleya. - Nasz pan Lofton wpadnie, zdaje si�, w k�opoty. - Nosi zegarek na r�ku...' ^ zauwa�y� Hayley. 25 - Zwr�ci�em uwag�. Ale czy zawsze go nosi�, czy te� mia� inny z platynowym �a�cuszkiem? Nie, to nonsens. On nie wygl�da na cz�owieka, kt�ry by tak ryzykowa�. Wiedzia�by, �e tak czy inaczej to zrujnuje jego interes. Ju� samo to jest ca�kiem niez�ym alibi. - Chyba �e zamierza� zmieni� pole dzia�ania i sfer� inte- res�w - podda� Hayley. - Tak. W tym wypadku okazywane przez niego zmartwie- nie w istocie by�oby wspania�� poz�. Ale po co by m�wi�, �e ma podobny rzemie�? Lofton wr�ci�. Mia� przygn�bion� twarz. - Inspektorze, m�j rzemie� zgin��. - Czy�by? A mo�e to jest pa�ski rzemie�? - wr�czy� mu trzymany w r�ku pasek. Doktor obejrza� go dok�adnie. - Jestem sk�onny przypuszcza�, �e tak - powiedzia�. - Kiedy ostatnio mia� go pan w r"ku? - W poniedzia�ek wieczorem, kiedy si� rozpakowywa�em. Wsadzi�em torb� do szafy i dopiero teraz tam poszed�em... - Spojrza� b�agalnie na Duffa. - Kto� chce rzuci� na mnie podejrzenie! - Co do tego nie ma w�tpliwo�ci. Kto m�g� wej�� do pa- na pokoju? - Wszyscy. Wszyscy wchodz� i wychodz�, pytaj�c o spra- wy zwi�zane z wycieczk�. To nie znaczy, �e podejrzewam o t� potworn� zbrodni� kogo� z mojej grupy, nie. Mas� in- nych ludzi mia�o dost�p do mego pokoju przez ostatnie pi�� dni. Pokojowe, niech pan sobie przypomni, prosi�y nas o nie^ zamykanie drzwi, gdy wychodzimy. Duff skin�� g�ow�. - Niech pan si� nie martwi, doktorze Lofton. Nie wierz�, aby pan by� na tyle naiwny, by dusi� cz�owieka rzemieniem, kt�ry mo�na tak �atwo zidentyfikowa�. Chwilowo zostawmy ten temat. Prosz� mi powiedzie�, kto zajmuje drugi s�siadu- . jacy pok�j? Wie pan? - Wskaza� drzwi po drugiej stronie. - Chyba numer dwadzie�cia dziewi��. <' - Wiem. Pan Walter Honywood, wielki d�entelmen, milio- ner z Nowego Jorku. Tak, te� z naszej wycieczki. - By� mo�e jest u siebie. Prosz� go poprosi�, aby tu na 26 chwil� wst�pi�, no a potem prosz� kontynuowa� wysi�ki w celu zebrania ca�ej wycieczki na dole. Po wyj�ciu doktora Duff spr�bowa� otworzy� drzwi pro- wadz�ce z pokoju Drake'a do numeru dwadzie�cia dziewi��. Ale drzwi by�y zaryglowane od wewn�trz. - Ten rzemie�... szkoda - skomentowa� Hayley �agod- nie. - To wy��cza nam doktora Loftona. - Chyba tak - zgodzi� si� Duff. - Albo mamy do czy- nienia z niezwykle przebieg�ym cz�owiekiem: "To jest m�j rzemie�, zosta� skradziony z mojego schowka". Nie, morder- cy nie s� tak przebiegli. Ale sytuacja w og�le jest niekorzy- stna, gdy� Lofton staje si� w pewnym sensie naszym po- wiernikiem, cho� tego nie pragn�, mimo �e b�dziemy jesz- cze potrzebowali kogo� z tej grupy, komu b�dzie mo�na zau- fa�. Wysoki, przystojny m�czyzna lat trzydziestu kilku stan�� w drzwiach pokoju. - Jestem Walter Honywood - powiedzia�. - Bardzo mnie przybi�a us�yszana wiadomo��. Zajmuj�, jak panowie wiecie, pok�j dwadzie�cia dziewi��. - Prosz� wej��, panie Honywood - poprosi� Duff. - Ju� pan s�ysza� o tym, co si� sta�o? - Tak. Powiedziano mi podczas �niadania. - Prosz� siada�. Pan Honywood usiad�. Twarz mia� niemal purpurow�, ogo- rza��, a w�osy siwiej�ce. Wygl�da� na cz�owieka, kt�ry �yje bardzo intensywnie jak na swoje lata. Duff przypomnia� so- bie pani� Spicer - ostre linie wok� ust, znu�ony, lekko pre- tensjonalny b�ysk w oczach. - Nie wiedzia� pan nic o morderstwie? Powiedziano panu dopiero przy �niadaniu? - zapyta� inspektor. - Nic, absolutnie nic. - To dziwne... - O co panu chodzi? - Przez twarz Honywooda prze- �; mkn�� b�ysk strachu. ; - Przecie� to si� dzia�o w s�siednim pokoju. Nie s�ysza� ^pan �adnych krzyk�w, odg�os�w szamotania si�? - Nic. �pi� bardzo mocno. - Wi�c spa� pan w chwili, kiedy pope�niony by� mord? 27 - Z ca�� pewno�ci�. - A wi�c pan wie, kiedy to by�o? - Ach, no nie, oczywi�cie, �e nie wiem! Ja tylko przy- puszczam, �e spa�em. Inaczej musia�bym bez w�tpienia co� us�ysze�... Duff u�miechn�� si�. - Rozumiem. Prosz� mi powiedzie�, czy drzwi pomi�dzy pana pokojem a tym by�y zawsze zaryglowane? - Oczywi�cie. - Po obu stronach? - Oczywi�cie. Duff uni�s� brwi. - Sk�d pan wie, �e by�y zaryglowane i po tej stronie? - No, bo... kilka dni temu rano s�ysza�em, jak portier bez powodzenia usi�owa� dostuka� si� do pana Drake'a. Otwo- .:_ rzy�em drzwi po mojej stronie, my�l�c, �e mogliby�my si� � dosta� do niego t� drog�. Ale drzwi by�y zamkni�te. ;'! Poprzedni opanowany nastr�j wyra�nie opu�ci� Hor.y- ; wooda. Spoci� si�, a twarz jego nabra�a szarej, chorobliwej barwy. Duff obserwowa� go z g��bokim zainteresowaniem. - Wydaje mi si�, �e ju� gdzie� s�ysza�em pana nazwisko. - By� mo�e. Jestem re�yserem teatralnym w Nowym Jorku i re�yserowa�em r�wnie� w Londynie. Bez w�tpienia zna pan te� nazwisko mojej �ony. Miss Sybil Conway, aktor- ka, wyst�powa�a w Anglii. - �ona towarzyszy panu w tej podr�y? - Nie. Dwa miesi�ce temu... rozeszli�my si� i moja �ona wyjecha�a do San Remo na w�oskiej Riwierze. Nadal tam przebywa. Plan mojej podr�y przewiduje zatrzymanie si� w San Remo. Mam nadziej�, �e spotkam �on�, za�agodz� nie- porozumienie i nam�wi� j�, by towarzyszy�a mi w tej wy- cieczce. Pan Honywood wyj�� papierosa, w�o�y� go do ust i zbli�y� do niego r�k� z zapalon� zapalniczk�. R�ka bardzo mu dr�a- �a. Podni�s�szy oczy do g�ry, zobaczy�, �e detektyw bacznie mu si� przygl�da. - Ta historia jest dla mnie wielkim wstrz�sem - wyja�- ni�. - Pozna�em pana Drake'a na statku i od razu go polubi- �em. Poza tym nie jestem w najlepszej formie. W�a�nie dla- PS- tego wybra�em si� na t� wycieczk�. Po wyje�dzie �ony za�a- "' roa�em si� nerwowo i lekarz podsun�� mi my�l podr�y. - Ale czy to nie jest troch� dziwne, panie Honywood, �e cz�owiek, kt�ry dopiero co prze�y� za�amanie nerwowe, ma taki... zdrowy sen? - spyta� Duff. Honywood wydawa� si� przestraszony. - Ja, ja nigdy, ja zawsze dobrze sypia�em - odpowie- dzia�. - Jest pan szcz�liwym cz�owiekiem - stwierdzi� Duff. - Prosz� pana, za chwil� spotykam si� z wszystkimi , cz�onkami waszej wycieczki w salonie na parterze. Pan b�- �', dzie �askaw do��czy� do swoich towarzyszy podr�y. - Ode- '" s�a� pana Honywooda na d�, a po jego wyj�ciu zwr�ci� si� " do Hayleya: - S�ysza�e�? - spyta�. - Boi si� czego�. - I to bardzo - zgodzi� si� Duff. - Wie du�o wi�cej, i^ m�