3491
Szczegóły |
Tytuł |
3491 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3491 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3491 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3491 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Damon Knight
Sonet z Paradise
Nazywa�a si� kiedy� inaczej, ale ju� nikt nie pami�ta� jak. Obecnie
nosi�a nazw� Paradise.
Ciep�ob��kitna, tu i �wdzie osnuta ob�okami, wiruj�ca w ciemno�ci kula
- tak wygl�da�a z daleka. Cho� w izolatce nie by�o iluminatora i Selby
m�g� na ni� patrze� jedynie przez holofon, m�g� sobie doskonale wyobrazi�,
co czuli pierwsi osadnicy, gdy sto lat temu, po d�ugiej podr�y, ujrzeli
j� po raz pierwszy. Odczuwa� chyba to samo, co oni; od trzech miesi�cy
odbywa� kwarantann� na pok�adzie zawieszonego w awanporcie satelity,
oczekuj�c chwili, gdy b�dzie mu wolno postawi� stop� na powierzchni globu,
o kt�rym marzy�, wbrew wszelkiej nadziei, przez ca�e swoje �ycie: globu,
kt�ry nie zna� chor�b ani gwa�tu, nie skalanego grzechem Kaina.
Selby (Howard W., doktor) by� szczup�ym, �ysiej�cym m�czyzn� po
czterdziestce, Irlandczykiem z pochodzenia, wyleczonym alkoholikiem,
zapoznanym poet�, profesorem literatury angielskiej na uniwersytecie w
Toronto. Przedmiotem jego szczeg�lnego zainteresowania by� dorobek
Eleonory Petryk, emigracyjnej poetki lirycznej, kt�ra na Paradise prze�y�a
lat trzydzie�ci, przez ostatnie dziesi�� nie tykaj�c pi�ra. Po jej �mierci
w roku 2156 wystara� si� o stypendium Fundacji Mi�dzynarodowej nosz�c si�
z zamiarem napisania krytycznej monografii o Petryk, po dw�ch za�
kolejnych latach stara� uzyska� zgod� na odwiedzenie Paradise. I oto
zbli�a� si� - co do tego nie mia� najmniejszej w�tpliwo�ci - najwa�niejszy
moment jego �ycia.
Prawdopodobnie wytoczyli ze� wszystk� krew zast�puj�c j� ciecz�, kt�ra
by�a - wedle zapewnie� - r�wnie wydajnym przeno�nikiem tlenu, lecz
znacznie mniej �akomym k�skiem dla wszelkich mikrob�w. Pobrali z jego
wn�trza pr�bki p�yn�w oraz wycinki z r�nych miejsc cia�a. Zosta�
dok�adnie przebadany przez dziesi�tki aparat�w i zaszczepiony przeciwko
dwudziestu chorobom i paso�ytom, kt�rych by� dotychczas - jak mu
o�wiadczono - siedliskiem. Gdy zapewni�, powo�uj�c si� na analizy, jakie
mu zrobiono w Houston, �e jest zupe�nie zdrowy, na twarzach w holofonie
pojawi�y si� jedynie pe�ne politowania u�mieszki.
Czu� si� tu zupe�nie jak w szpitalu, z t� wszak�e r�nic�, �e zajmowa�y
si� nim wy��cznie automaty, natomiast ludzkie oblicza ogl�da� tylko przez
holofon. Czas up�ywa� mu na lekturze i ogl�daniu film�w o�wiatowych, kt�re
przedstawia�y niezwykle zadowolonych ze swego losu, tryskaj�cych zdrowiem
ludzi oddaj�cych si� rozrywce i pracy w z�otych promieniach s�o�ca. Ich
twarze nie by�y pobru�d�one zmarszczkami, a oczy ja�nia�y blaskiem. Ka�dy
z film�w m�wi� o tym samym, a mianowicie, �e Paradyzjanie s� nadzwyczaj
szcz�liwi, �yj� pe�ni� �ycia, a �wiat, kt�ry buduj�, napawa ich dum�.
Nieco wi�cej wiadomo�ci dostarcza�y ksi��ki. Pr�cz dw�ch wielkich
kontynent�w, z kt�rych jeden by� zamieszkany, natomiast drugi pustynny (z
przestrzeni kosmicznej nie dostrzega�o si� tej r�nicy), ponad
powierzchni� m�rz wznosi�o si� ponadto kilka �a�cuch�w bezludnych,
skalistych wysepek. Nachylenie osi wynosi�o siedem stopni. Klimat by�
�agodny. Planeta nale�a�a do geologicznie nieczynnych; nie znano tu
wulkan�w ani trz�sie� ziemi. Niewysokie, faliste wzg�rza nie przeszkadza�y
w swobodnej cyrkulacji mas powietrza. Gleba by�a nadzwyczaj urodzajna. I
nie wiedziano tu, co to choroby.
Tego ranka, po �niadaniu z�o�onym z soku pomara�czowego, owsianki i
grzanek, Selby dowiedzia� si�, �e wychodzi w po�udnie. Tak�e i to
przypomina�o szpital. Dochodzi�a ju� jednak druga, a on wci�� tutaj tkwi�.
- Panie Selby.
Obejrza� si�. W holofonie zobaczy� u�miechni�t� twarz kobiec�.
- Tak?
- Jeste�my gotowi. Czy nie zechcia�by pan przej�� do poczekalni?
- Z najwi�ksz� ochot�.
Drzwi si� rozsun�y - po czym na powr�t zasun�y za jego plecami.
Ubranie, w kt�rym tutaj przyjecha�, wisia�o na wieszaku; by�o �wie�o
wyprane i - bez w�tpienia - wydezynfekowane. Pod okiem wizjera w �cianie
zdj�� pi�am�, a nast�pnie si� ubra�. Czu� si� niczym inwalida po d�ugiej
chorobie; pasek i buty razi�y swoj� obco�ci�.
Otworzy�y si� zewn�trzne drzwi. Sta�a w nich promiennie u�miechni�ta
piel�gniarka, a za ni� jaki� m�czyzna w ��tym skafandrze.
- Nazywam si� John Ledbitter. Zabieram pana na d�, panie Selby, jak
tylko z�o�y pan odciski kciuka.
Nale�a�o go odcisn�� na trzech formularzach, ka�dy z licznymi kopiami.
- Dzi�kujemy, panie Selby - u�miechn�a si� piel�gniarka. - Mi�o nam
by�o go�ci� pana u nas. Mamy nadziej�, �e pobyt na Paradise b�dzie udany.
- To ja dzi�kuj�. - Nie.
By� to skr�t zwrotu: "Nie ma o czym m�wi�", u�ywany tu w znaczeniu:
"bardzo prosz�". Prawd� m�wi�c, nie�atwo by�o do tego przywykn��.
- T�dy prosz�.
Ledbitter powi�d� go d�ugim korytarzem, w kt�rym nie spotkali ani
�ywego ducha. Wsiedli do windy.
- Niech si� pan dobrze trzyma.
Selby wsun�� ramiona w p�tle uchwyt�w. Winda zacz�a opada�; gdy si�
zatrzyma�a, pozbawieni ci�aru unosili si� niewa�ko w powietrzu.
Ledbitter poda� mu r�k� i pom�g� wysi���. Rozdzwoni�y si� gdzie�
dzwonki alarmowe.
- Prosz� za mn�.
Trzymaj�c si� liny wci�gn�li si� do wn�trza kapsu�y przeskokowej,
pomieszczenia o rozmiarach szpitalnej izolatki Selby'ego. - Zechce si� pan
tutaj po�o�y�.
Rami� przy ramieniu, obaj wyci�gn�li si� na w�skich kojach. Ledbitter
podni�s� mi�kko wy�cie�ane burty.
- Prosz� roz�o�y� nogi, ramiona swobodnie, g�owa prosto. Niech pan si�
stara le�e� jak najwygodniej. Mo�na?
- Tak, prosz�.
Wpatrzony we wska�niki na suficie Ledbitter podni�s� pokryw�
znajduj�cej si� przy jego boku deski rozdzielczej.
- Policz� teraz do trzech - uprzedzi�. - Raz... dwa... Gwa�towny wzrost
ci�aru cia�a powiedzia� Selby'emu, �e satelita zacz�� hamowa�, by zr�wna�
si� z pr�dko�ci� obrotow� planety. Po d�u�szej chwili b�ysn�y �wiate�ka
kontrolne; koja wpar�a si� w jego plecy. Byli na Paradise,
Kapsu�y przeskokowe, a �ci�lej m�wi�c rakiety Hendersona-Rosenherga,
skr�ci�y podr�e mi�dzyplanetarne i mi�dzygwiezdne niemal do jednej
chwili, je�li nie uwzgl�dnia� konieczno�ci zgrania wektor�w stacji
pocz�tkowej i ko�cowej, co nieznacznie wyd�u�a�o czas przeskoku. Szkopu�
polega� wy��cznie na tym, �e za pomoc� kapsu� mo�na si� by�o udawaj
jedynie do tych miejsc, gdzie uprzednio za�o�ono stacj� docelow�.
Oznacza�o to, i� eksploracj� przestrzeni kosmicznej trzeba by�o nadal
prowadzi� przy u�yciu metod konwencjonalnych, a wi�c pocz�tkowo silnika
Taylora, potem za� nap�du impulsowego. Podr�e do najbli�szych nawet
gwiazd po dawnemu zabiera�y w obie strony dwadzie�cia, a czasami i wi�cej
lat. Paradise, skolonizowana w roku 2056 przez sekt� Geneit�w ze Stan�w
Zjednoczonych, by�a pierwsz� planet� o warunkach zbli�onych do Ziemi, jak�
w og�le odkryto; pozosta�a zreszt� jedyna a� po dzie� dzisiejszy,
zazdro�nie broni�c Ziemianom wst�pu, jedynie nieliczne czyni�c od tej
zasady wyj�tki. Rz�dy ze Starego Globu pozostawa�y bezradne wobec tych
restrykcji.
Ledbitter zda� opiek� nad Selbym umundurowanej kobiecie, kt�ra
przedstawi�a si� jako jego przewodniczka. Nazywa�a si� Helga Sonnstein.
Wspaniale zbudowana, mia�a - jak wszyscy Paradyzjanie, kt�rych dotychczas
spotyka� - rumian�, nieskazitelnie g�adk� cer�.
Czystymi ulicami, ponad kt�rymi z gracj� przelatywa�y jednoszynowe
poci�gi, udali si� do hotelu. Ten i �w spo�r�d elegancko ubranych
przechodni�w obrzuci� Selby'ego pe�nym zaciekawienia spojrzeniem.
Powietrze by�o tu rze�kie i tak czyste, �e samo nim oddychanie sprawia�o
p�ucom rozkosz. Niebo, b��kitne niczym jajeczko drozda, l�ni�o nad dachami
bia�ych budowli. Selby nie czu� si� tu a� tak nieswojo, jak si� dot�d
spodziewa�.
Znalaz�szy si� w swoim pokoju hotelowym poszuka� kodu Karen McMorrow. W
holofonie ukaza�a si� sympatyczna, cho� rzadko chyba u�miechaj�ca si�
twarz.
- Witam na Paradise, panie Selby. Jak�e si� panu u nas podoba?
- Jak dot�d wprost nadzwyczajnie.
- Czy mog� spyta�, kiedy mia�by pan ochot� odwiedzi� Dworek?
- Kiedy to tylko pani odpowiada, panno McMorrow.
- Niestety, w tej chwili zatrzymuj� mnie pewne sprawy rodzinne, wi�c
mo�e za dwa, trzy dni, zgoda?
- Ale� oczywi�cie! To si� nawet dobrze sk�ada, bo mam tutaj kilka
um�wionych spotka�, a poza tym chcia�bym si� troch� rozejrze� po mie�cie
przy okazji.
- A zatem do zobaczenia. Przepraszam za t� zw�ok�. - Nie - u�miechn��
si� Selby.
Po po�udniu panna Sonnstein zabra�a go na przechadzk� po mie�cie. Nie
zawi�d� si�. Szcz�liwi, kipi�cy zdrowiem Paradyzjanie wprost tryskali
energi� i wy�mienitym samopoczuciem. Jeszcze nigdy nie widzia� tylu
g�adkich, nie pooranych zmarszczkami twarzy, tylu roziskrzonych oczu i
tylu promiennych u�miech�w. Kwitn�co wygl�dali nawet pacjenci w szpitalu.
Byli przewa�nie ofiarami wypadk�w, z kt�rych wyszli bez wi�kszych obra�e�
- z�amana noga, kilka zadrapa�, to wszystko. Teraz dopiero zacz�� sobie
u�wiadamia� w ca�ej pe�ni, co oznacza �ycie w �wiecie, gdzie nie ma i
nigdy nie by�o chor�b zaka�nych.
Paradyzjanie - przyja�ni, serdeczni, wylewni ludzie - ogromnie
przypadli mu do serca. Trudno ich by�o zreszt� nie polubi�. A jednak,
pomimo ca�ej sympatii, nurtowa�a go zazdro��. �ywi� wobec nich jak��
g�uch� uraz�. Domy�la� si� przyczyny swoich uczu�, lecz nie umia� ich w
sobie do ko�ca st�umi�.
Nast�pnego dnia spotka� si� z wydawc� Petryk, czaruj�cym redaktorem
Truro, kt�ry zaprosi� go na lunch i obdarowa� pi�knie oprawionym tomem
Wierszy zebranych znakomitej poetki.
Podczas obiadu - wszystko wskazywa�o na to, �e t�czowy pstr�g by� tu
przysmakiem r�wnie cenionym jak w Ameryce P�nocnej - Truro j�� wypytywa�
go o przebieg kariery uniwersyteckiej, publikacje, plany na przysz�o��.
- Pa�ska ksi��ka o Eleonorze niezmiernie by nas interesowa�a -
o�wiadczy� w pewnej chwili. - Radzi by�my nawet, szczerze panu wyznam,
zapewni� sobie prawo pierwodruku, gdyby to by�o mo�liwe.
Selby wyja�ni�, �e zawar� ju� ustn� umow� z wydawnictwem Macmillan &
Schuster.
- Wi�c rozumiem, �e formalny kontrakt nie zosta� jeszcze podpisany? -
docieka� Truro.
Zaintrygowany nieoczekiwanym obrotem rozmowy, Selby musia� przyzna�, �e
- w rzeczy samej - dotychczas jeszcze nie.
- A wi�c mo�e wszystko jeszcze si� jako� u�o�y - rzek� na koniec Truro.
Gdy na powr�t znale�li si� w redakcji, pokaza� Selby'emu fotografie
Petryk, pochodz�ce z czas�w p�niejszych ni� ta znana powszechnie na
Ziemi, zreszt� jedyna, jak� tam posiadano. Krucha kobieta, o szczup�ej,
pokrytej drobnymi zmarszczkami twarzy i z lekka przypr�szonych siwizn�
w�osach, sprawia�a wra�enie osoby dosy� smutnej.
- Czy wiadomo co� panu o jej nie opublikowanych dotychczas utworach? -
dopytywa� si� Selby.
- Nie, wszystko, co sama przeznaczy�a do druku, zosta�o ju� wydane. Ona
by�a, jak pan mo�e wie, bardzo wobec siebie krytyczna. Zreszt� jej utwory
doskonale si� u nas sprzedawa�y, mo�e nie a� w takich nak�adach jak na
Ziemi, ale zapewnia�y jej w ka�dym razie przyzwoity kawa�ek chleba.
- A czemu zamilk�a? Czy zna pan przyczyny tej decyzji?
- C�, po prostu tak postanowi�a. Wida� straci�a serce do wierszy.
Zacz�a natomiast rze�bi�, przede wszystkim w drewnie. B�dzie pan mia�
okazj� zobaczy� jej prace w Dworku.
Truro zaaran�owa� spotkanie z Potterem Hargrove'em, rozwiedzionym m�em
Petryk. Hargrove okaza� si� posiwia�ym, tryskaj�cym zdrowiem
siedemdziesi�cioparolatkiem. By� kierownikiem tak zwanego Programu
Adaptacji Teren�w: brygady m�odych ochotnik�w wznosi�y wok� stolicy nowe
miasta - oczyszcza�y i odka�a�y teren, sadzi�y ro�liny z Ziemi. Hargrove
m�g�by o tym rozprawia� w niesko�czono��.
Selby zdo�a� wreszcie, nie bez trudno�ci, skierowa� rozmow� na osob�
Eleonory Petryk.
- Prosz� mi powiedzie�, jak do tego dosz�o, �e pozwolono jej tutaj
zamieszka�? Zawsze mnie to intrygowa�o.
- No c�, nasza polityka imigracyjna, jak pan wie zapewne, niezbyt
ch�tna przybyszom, dopuszcza wszak�e pewne wyj�tki od regu�y. Je�li
uznamy, �e dany osobnik posiada co�, czego nam samym brak, przyznajemy mu
prawo pobytu. Ale to s� naprawd� n i e 1 i c z n e wyj�tki. Nie robimy
zreszt� wok� tych spraw zbytniego szumu, domy�la si� pan dlaczego.
- Ma si� rozumie� - Selby zebra� my�li. - A czy m�g�by mi pan
powiedzie�, jaka ona by�a w ci�gu tych ostatnich dziesi�ciu lat?
- Tego nie wiem. Byli�my ju� w�wczas pi�� lat po rozwodzie. Potem ja
o�eni�em si� powt�rnie, Eleonora za� ca�kowicie wycofa�a si� z �ycia
publicznego.
Selby wstawa� ju�, aby si� po�egna�, kiedy Hargrove zapyta�: - A nie
po�wi�ci�by mi pan jeszcze godzinki? Chcia�bym panu co� pokaza�.
Wsiedli do wygodnego, czteroosobowego pojazdu i kieruj�c si� na p�noc
zostawili wkr�tce za sob� dzielnic� przemys�ow�, zag��biaj�c si� w uliczki
przedmie�cia. Hargrove zaparkowa�. Poszli dalej pieszo, poln� drog�, obok
jakich� wiejskich zabudowa�. Na czystym b��kicie nieba �arzy�o si�
jaskrawe s�o�ce. Jaki� owad z brz�czeniem przelecia� Selby'emu koto ucha;
obejrza� si� i zobaczy� pszczo��. Przed nimi, jak okiem si�gn��,
rozpo�ciera�o si� pole kukurydzy.
Zielone fale ro�lin si�ga�y horyzontu. Na �adnym li�ciu, na �adnej
�odydze nie by�o najmniejszej skazy.
- Tu w og�le nie ma chwast�w - zdumia� si� Selby. Hargrove u�miechn��
si� z zadowoleniem.
- I to w�a�nie jest pi�kne - powiedzia�. - Nie ma chwast�w, bo ziemskie
ro�liny by�yby dla nich zab�jcze. Zreszt� nie tylko chwast�w tutaj nie ma,
ale i szkodnik�w, rdzy, �mieci. Miejscowe organizmy nie s� w stanie
przystosowa� si� do naszych. S� dla nas niejadalne, ale dzi�ki temu i my
dla nich jeste�my niejadalni.
- Niezwykle to wszystko antyseptyczne - zauwa�y� Selby. - A czy da pan
wiar�, �e s�owo to wywodzi si� od greckiego sepsis, co znaczy "zgni�y"?
Wyst�pujemy wi�c przeciwko zgnili�nie - czy to pow�d do wstydu? Chwa�a
Bogu, nie przywlekli�my tu chor�b ani paso�yt�w, a wi�c nie mamy tu
praktycznie �adnych wrog�w. Setki tysi�cy lat up�yn�, zanim - je�li w
og�le kiedykolwiek - tutejsze organizmy przystosuj� si� do naszych na
tyle, by nam zagrozi�.
- A w�wczas? Wzruszy� ramionami.
- A w�wczas poszukamy sobie jakiej� innej planety.
- A je�li nie ma ju� takich planet, co wtedy? Nie s�dzi pan, �e tylko
dzi�ki szcz�liwemu trafowi znale�li�cie t� jedn�?
- To nie by� szcz�liwy traf, panie Selby. To palec bo�y.
Hargrove da� mu nazwiska czw�rki dawnych przyjaci� Petryk. Po kilku
holofonach Selby zdo�a� um�wi� si� z nimi wszystkimi w domu Marka
Andrevona, powie�ciopisarza popularnego na Paradise w latach
siedemdziesi�tych. (Obecnie by� tu rok, licz�c wedle lokalnej rachuby, 102
P.L.) Pozosta�a tr�jka to malarz Theodore Bonwait, poetka i artystka
specjalizuj�ca si� w ceramice Alice Orr oraz poetka Ruth-Joan Wellman.
Wiecz�r zacz�� si� od gorzkich narzeka� gospodarza domu, uskar�aj�cego
si� na brak zainteresowania jego tw�rczo�ci� w Macierzy Angloj�zycznej;
uraczy� on nast�pnie Selby'ego pe�nym rejestrem literackich splendor�w,
jak nari sp�yn�y, oraz wyda� swoich dzie�. By�a to �piewka dobrz
Selby'emu z Ziemi znajoma; domy�li� si� od razu, �e Andrevona, nawet
tutaj, ju� si� dzi� po prosta nie czyta. Uda�o mu si� wreszcie udobrucha�
poirytowanego autora i zwr�ci� rozmow� na pierwsze lata pobytu Petryk na
Paradise.
- Poeci, jak pan pewnie wie, panie Selby - zacz�a Ruth-Joan Wellman -
na og� za sob� nie przepadaj�, ale my�my nale�eli do wyj�tk�w. No c�,
byli�my w�wczas m�odzi, nikomu niemal nie znani, to nas wi�za�o. Cz�sto
si� spotykali�my, gotowali�my sobie spaghetti, no a potem Ellie wysz�a za
m�� i...
- Panu Hargrove nie przypadli do serca przyjaciele jego �ony?
- Mo�na by to tak okre�li� - przyzna� Theodore Bonwait. - No a poza tym
dosz�y jej, trzeba o tym pami�ta�, pewne nowe obowi�zki. Z pocz�tku bowiem
oni wprost �y� bez siebie nie mogli. Spotyka�o si� ich od czasu do czasu,
a to na jakim� przyj�ciu, a to na wernisa�u, wie pan, jak to jest.
- A jaka ona by�a? Czy mogliby mi j� pa�stwo opisa�? Zamy�lili si�.
Utalentowana - tu si� wszyscy zgadzali - niezbyt mocno st�paj�ca po ziemi
("bior�c to pod uwag�, ma��e�stwo z Potterem mo�na uzna� za nadzwyczaj dla
niej korzystne", wtr�ci�a Alice Orr "no ale c�: niewypa�"), czaruj�ca,
gdy tylko chcia�a, ale jako krytyk do�� zjadliwa. Selby robi� notatki.
Dowiedzia� si�, gdzie w owych latach mieszkali, gdzie i kiedy spotykali
si� z Petryk. Okaza�o si�, �e troje z nich jest w posiadaniu list�w starej
przyjaci�ki. Obiecali, �e wy�l� mu ich kopie.
Po kilku dniach zadzwoni� redaktor Truro prosz�c go o spotkanie u
siebie w biurze. Intuicja podpowiedzia�a Selby'emu, �e co� tu pewnie w
trawie piszczy.
- Panie Selby - zacz�� Truro - go�cie tacy jak pan nale�� u nas do
rzadko�ci, by�aby to wi�c wielka lekkomy�lno��, gdyby�my nie starali si�
takich wizyt maksymalnie wykorzysta�. Nasz �wiat jest, jak pan wie, wci��
jeszcze do�� m�ody, niezbyt bogaty w literatur� i sztuk�. Niech mi pan
powie szczerze, czy nigdy nie my�la� pan o tym, �eby si� tutaj osiedli�?
Serce o ma�o nie wyskoczy�o Selby'emu z piersi.
- Pan ma na my�li sta�y pobyt? - wyb�ka�. - Nie s�dzi�em nawet, �e s�
na to jakiekolwiek widoki...
- Rozmawia�em w tej sprawie z Potterem Hargrove'em i on r�wnie� jest
zdania, �e prawdopodobnie da�oby si� co� za�atwi�. Ale prosz� na razie
zachowa� to wy��cznie dla siebie. Nie oczekuj� od pana, rozumie si�,
natychmiastowej decyzji. Prosz� sobie to w spokoju rozwa�y�.
- Nie wiem doprawdy, co mam odpowiedzie�. Jestem zaskoczony... to
znaczy obawia�em si�, �e pan Hargrove czuje si� dotkni�ty.
- Ale� sk�d�e znowu! Pan wywar� na nim jak najkorzystniejsze wra�enie.
On sobie ceni takich pikant�w.
- S�ucham?
- To pan nie zna tego wyra�enia? Wi�c jakby tu powiedzie�... Ceni
ludzi, kt�rzy umiej� si� postawi�. Hargrove nale�y do poprzedniego
pokolenia - to syn pioniera, pan rozumie. Przywyk� szanowa� tych, u
kt�rych co w sercu, to i na j�zyku.
Selby wyszed� na ulic� p�przytomny ze szcz�cia. Spo�r�d tylu
miliard�w ludzi na Ziemi, kt� jeszcze m�g�by si� spodziewa�, �e
kiedykolwiek dost�pi takiej nagrody?
W towarzystwie Helgi Sonnstein z�o�y� nast�pnie wizyt� w jednej ze
szk� podstawowych.
- Czy pan by� kiedy� przezi�biony? - zapyta�a go z ca�� powag�
o�mioletnia dziewczynka.
- Bo to jeden raz, moje dziecko.
- Jak to jest, prosz� nam powiedzie�?
- No c�, cieknie cz�owiekowi z nosa, kaszle i kicha i w g�owie mu
dudni. Bywa, �e dostaje ma�ej gor�czki, a wtedy boli go w ko�ciach.
- To s t r a s z n e - zawyrokowa�a i na jej twarzyczce pojawi� si�
wyraz ni to wsp�czucia, ni pow�tpiewania.
W istocie to by�o straszne, a wszak ca�e nieszcz�cie nie ko�czy�o si�
na przezi�bieniu. To nic takiego: mawia�o si� na przyk�ad o syfilisie "to
tylko takie ci�sze przezi�bienie". Dobrze, �e nie o to zapyta�a. .
Zawsze uwa�a� si� za okaz zdrowia - i rzeczywi�cie by� zdrowy, nawet
przed kuracj�, jak� mu tutaj zaaplikowali. A przecie� mia� �wiadomo��, �e
historia chor�b, jakie przeszed�, wyda�aby si� tym ludziom rejestrem
najstraszliwszych okropie�stw: grypa, �winka, zapalenie opon m�zgowych,
r�nego rodzaju wysypki, raz czy drugi biegunka (ka�dy kto du�o podr�uje,
musi si� liczy� z jej ewentualno�ci�). Cz�owiek traktowa� te wszystkie
dolegliwo�ci jako co� zupe�nie naturalnego, cz�stk� swego losu. Jakby si�
teraz czu�, gdyby mu przysz�o zn�w do tego wraca�?
Panna Sonnstein zaprowadzi�a go nast�pnie na uniwersytet, przedstawi�a
kilku osobom, po czym pozostawi�a go tam na ca�e popo�udnie. Selby odby�
rozmow� z dziekanem wydzia�u anglistyki, do�� serdecznym osobnikiem
nazwiskiem Quincy. Cho� ani jedno s�owo nie pad�o na temat jego
ewentualnej pracy w katedrze literatury, czu� instynktownie, �e wybadanie
go na t� w�a�nie okoliczno�� stanowi�o ukryty cel pogaw�dki.
Potem zwiedzi� muzeum historii naturalnej, gdzie honory domu spe�nia�
profesor Morrison, specjalista w dziedzinie tutejszej przyrody.
Ro�liny i zwierz�ta na Paradise w niczym nie przypomina�y ziemskich.
Niekt�re z miejscowych "drzew" - �uszczaste, wyrastaj�ce z pot�nych bulw
- niczym palmy powiewa�y dwadzie�cia metr�w nad g�ow� koronkowymi
pi�ropuszami; inne zn�w mia�y wkl�s�e li�cie, z kt�rych ka�dy samodzielnie
obraca� si� za s�o�cem. Wielkie drapie�niki, zapewni� Morrison, na
Paradise nie wyst�powa�y, mo�na wi�c by�o bez �adnych obaw wypuszcza� si�
na wyprawy w boony, pod warunkiem, �e zabra�o si� ze sob� odpowiedni zapas
�ywno�ci. Tutejsze zwierz�ta by�y smuk�e i ruchliwe, o ryjkowatych nosach;
wdrapywa�y si� na drzewa i ry�y w ziemi. Istnia�y tu ponadto ma�e,
lataj�ce stworzenia, nie ca�kiem wszak�e podobne do owad�w. Jeden z
gatunk�w wyposa�ony by� na przyk�ad w nieruchome skrzyd�o - niczym
nasienie klonu. Opada� wiruj�c z wierzcho�k�w drzew i po�era� wszystko, co
napotka� na swojej drodze, po czym na powr�t wdrapywa� si� na g�r�.
Po najwi�kszym za� z tutejszych gatunk�w pozosta�y jedynie ko�ci;
plac�wka Morrisona nie dysponowa�a rekonstrukcj� cho�by jednego osobnika.
By�y to istoty dwuno�ne, wedle wszelkich przypuszcze� ssaki, wzrostu mniej
wi�cej p�tora metra, o pojemnej czaszce, z nieco sko�nymi oczodo�ami.
Budowa kostna ich st�p przypomina�a kopyta konia lub byd�a domowego.
- Ciekaw jestem, jak te� oni wygl�dali - zastanawia� si� Selby.
Morrison u�miechn�� si�. By� to ma�y cz�owieczek z czarnym,
szczeciniastym w�sikiem.
- Obawiam si�, �e niezbyt poci�gaj�co. Posiadamy w naszych zbiorach ich
kamienne rze�by, a tak�e pewn� liczb� inskrypcji i rysunk�w naskalnych.
Pokaza� Selby'emu album z fotografiami. Wykonane w materiale
przypominaj�cym zwietrza�y granit rze�by przedstawia�y kr�pe istoty o do��
t�pych pyskach, lecz ich oczy - co jeszcze wyra�niej by�o wida� na
malowid�ach naskalnych - pe�ne by�y zdumiewaj�co wr�cz ludzkiego wyrazu.
Obok niekt�rych rysunk�w mrowi�y si� pionowe kolumny jakich� znaczk�w
podobnych do mikroskopijnych �lad�w kopyt.
- Czy uda�o si� je odczyta�?
- Nie. Bez jakiego� nowego kamienia z Rosetty jest to zada nie zupe�nie
niewykonalne. Wielka szkoda, �e nie przybyli�my tu wcze�niej.
- A kiedy oni wygin�li?
- Zapewne nie dawniej ni� przed paroma wiekami. Szkielety zmar�ych, na
jakie natrafiamy w niszach drzew, s� jeszcze w doskona�ym stanie. R�ne
wysuwano hipotezy na temat tego, co si� wydarzy�o. Najbardziej
prawdopodobna wydaje si� teoria wiellciej zarazy, ale s� i tacy, kt�rzy
uwa�aj�, �e chodzi o drastyczn� zmian� klimatu.
Selby zwiedzi� nast�pnie laboratorium genetyki. Pracowano tam nad
zmianami systemu immunologicznego, kt�re w przysz�o�ci - za jakie�
trzydzie�ci lat - uczyni� zb�dnymi szczepienia przeciwalergiczne, jakim
obecnie poddawane s� od najm�odszych lat wszystkie dzieci.
- Mam tu jeszcze co� godnego uwagi - oznajmi�a kierowniczka pracowni,
blondynka o nazwisku Reynolds.
Zaprowadzi�a go do pomieszczenia, w kt�rym sta�y rz�dy klatek z bia�ymi
kr�likami. Przez otwarte drzwi wpada�a do �rodka smuga s�onecznego
�wiat�a. Na zewn�trz jaki� m�czyzna podnosi� d�wigiem bel� paszy.
- To s� najpospolitsze bia�e Lymany - poinformowa�a Selby'ego panna
Reynolds. - Czy nie dostrzega pan w nich nic niezwyk�ego?
- Tryskaj� zdrowiem - rzek� Selby.
- Nic wi�cej?
- Nic.
U�miechn�a si�.
- Znajduj�ce si� tutaj kr�liki wyhodowano z materia�u genetycznego z
domieszk� cz�steczek DNA pobranych z organizm�w miejscowych. Celem naszym
by�o sprawdzenie, czy nie uda�oby si� wyhodowa� krzy��wki zdolnej
przyswaja� tutejsze bia�ko. Osi�gn�li�my jedynie cz�ciowe powodzenie,
lecz przy okazji zdarzy�o si� co� zgo�a nieoczekiwanego. Zak��cili�my -
wedle wszelkich oznak - mechanizm odpowiedzialny za procesy starzenia si�.
Kr�liki, kt�re pan tu widzi, zatrzyma�y si� na wieku dojrza�o�ci p�ciowej.
Ta para i tamta, w nast�pnej klatce, licz� ju� sobie dwadzie�cia jeden
lat.
- Nie�miertelne kr�liki?
- Tego nie mo�na jeszcze stwierdzi�. Na razie wolno nam powiedzie�
tylko tyle: oto kr�liki, kt�re prze�y�y dwadzie�cia jeden lat, czyli trzy
razy wi�cej ni� normalnie. Zobaczymy, co b�dzie za pi��dziesi�t czy sto
lat.
Gdy wychodzili, Selby zapyta�:
- Zamierzacie zastosowa� to u ludzi?
- Rozwa�ali�my tak� mo�liwo��. Na razie nie posiadamy dostatecznej
wiedzy w tym przedmiocie. Robili�my ju� pewne pro�by na rezusach, ale jak
dot�d bez zadowalaj�cych wynik�w.
- A gdyby si� okaza�o, �e naprawd� mo�na zatrzyma� proces starzenia si�
ludzi, czy pani zdaniem nale�a�oby z tego skorzysta�?
Zatrzyma�a si� i obr�ci�a do niego twarz�.
- Ale� naturalnie! Nie widz� �adnych przeszk�d. Cz�owiek nieszcz�liwy,
chory, nie pragn��by zapewne przed�u�a� swojego �ycia; ale je�eli kto�
jest zdrowy i w pe�ni si�, to czemu nie? Dlaczego ludzie musz� koniecznie
starze� si� i umiera�?
Wygl�da�o na to, �e oczekuje jego aprobaty.
- Je�li nikt nie b�dzie umiera� - powiedzia� - trzeba b�dzie r�wnie�
przesta� si� rozmna�a�. Ten �wiat wszystkich nie pomie�ci.
Zn�w si� u�miechn�a.
- To jest ogromny �wiat, panie Selby, ogromny.
W oczach Claire Reynolds, podobnie jak w spojrzeniach innych
Paradyzjanek, w tej liczbie Helgi Sonnstein, Selby dostrzega� jakie�
szczeg�lne, ostro�ne zaciekawienie. Czemu je przypisa� - nie umia�by
powiedzie�. By� wszak ni�szy i nie tak pe�en wigoru jak tutejsi m�czy�ni;
musiano ze� wyp�dzi� kilka dziesi�tk�w paskudnych chor�b, zanim wolno mu
by�o postawi� stop� na powierzchni tej planety, wi�c jaki� m�g� by� pow�d
tego zainteresowania? A mo�e w�a�nie to, �e nie by� podobny do innych
m�czyzn?
Nast�pnego dnia zadzwoni� do panny Reynolds i zaprosi� j� na kolacj�. W
pierwszej chwili na jej twarzy w holofonie odbi�o si� zdziwienie, lecz ju�
w nast�pnej rado��.
- Ale� z mi�� ch�ci� - odpar�a.
Godzin� p�niej dosta� holofon od Karen McMorrow; by�a ju� wolna i
spodziewa�a si�, �e b�dzie mia�a przyjemno�� powita� go w Dworku jeszcze
tego popo�udnia. Tak wi�c sprawdza�o si� na nim powszechne prawo
wszech�wiata, kt�re zawsze ka�e temu, na co z niecierpliwo�ci� czekamy,
ziszcza� si� w najmniej odpowiedniej chwili. Zadzwoni� do laboratorium,
przeprosi� przez kogo� pann� Reynolds, po czym wsiad� do jednoszynowej
kolejki, kt�ra mia�a go zawie�� do miasta, gdzie sp�dzi�a ostatnie lata
�ycia i gdzie zmar�a Eleonora Petryk.
Przezroczysty cylinder mkn�� ponad falistymi wzg�rzami, zawieszony na
wysokich podporach. Przez otwarte kryszta�owe okna wp�ywa�a do wn�trza
wagonu s�odka wo� kwiat�w, pod kt�r� Selby wyczuwa� wszak�e jakie� zapachy
tajemnicze, nieznane, niepokoj�ce. Przebieg� go dreszcz podniecenia, gdy
u�wiadomi� sobie, �e ogl�da ten krajobraz w�a�ciwie ju� nie oczami
turysty, ale kogo�, kto t� niezwyk�� krain� b�dzie mia� wkr�tce prawo
nazywa� w�asn�.
Za oknem przesuwa�y si�, kilometr za kilometrem, plantacje kukurydzy,
soi, zagony fasoli, kabaczk�w, groszku, potem za� ugory i pastwiska ze
�ladami jakich� ruin.
Po pewnym czasie pasy p�l uprawnych j�y si� zw�a� i Selby po raz
pierwszy zobaczy� boony. Wysokopienne ro�liny o wierzcho�kach podobnych do
paproci sprawia�y wra�enie anachronizm�w z okresu karbo�skiego. �ciana
lasu - jak no�em uci�ta urywa�a si� na granicy p�l.
Provo, miasto obecnie blisko stutysi�czne, by�o w czasach, gdy
osiedli�a si� tutaj Eleonora Petryk, zaledwie osad� na skrzy�owaniu
le�nych trakt�w. Selby przyjecha� na miejsce p�nym popo�udniem. Na
spotkanie wysz�a mu ubrana na niebiesko kobieta. - Pan Selby?
- Tak.
- Nazywam si� Karen McMorrow. Czy dobr� mia� pan podr�?
- Owszem, bardzo przyjemn�.
Wygl�da�a nieco starzej ni� w holofonie; dobiega�a ju� zapewne
sze��dziesi�tki.
- Prosz� za mn�.
W Provo nie by�o kolejek jednoszynowych; wsiedli do ma�ego pojazdu o
nap�dzie impulsowym. Z g��wnej ulicy zjechali po jakim� czasie na drog� o
czarnej nawierzchni, wysadzan� wysokimi klonami.
- Pani by�a towarzyszk� Eleonory Petryk w jej ostatnich latach, prawda?
- Raczej sekretark�. Praw� r�k�, tak bym powiedzia�a. U�miechn�a si�
przelotnie.
- Czy ona mia�a tu wielu przyjaci�?
- Nie. W�a�ciwie nikogo. �y�a zupe�nie sama. Jeste�my na miejscu.
Zatrzyma�a samochodzik w w�skiej alejce, mi�dzy szpalerami malw.
Dworek by� niski, drewniany, pomalowany na bia�o, ca�kowicie niemal
skryty w g�stwinie wiecznie zielonych krzew�w. Panna McMorrow otworzy�a
drzwi i gestem zaprosi�a go do �rodka. Selby'ego uderzy� w nozdrza st�ch�y
zapach wyzi�b�ego, od dawna nie zamieszkanego domu.
W salonie rzuca� si� w oczy masywny stolik do kawy, wyrze�biony
najprawdopodobniej z poprzecznego przekroju olbrzymiego pnia. W wydr��onym
po�rodku zag��bieniu sta�a kamienna misa, w kt�rej spoczywa�y trzy
rze�bione ko�ci.
- Czy to miejscowe drzewo? - zapyta� Selby pochylaj�c si� i
przeci�gaj�c d�oni� po wypolerowanych s�ojach.
- Tak. Nazywamy je tu sekwoj�, cho� ma niewiele wsp�lnego ze swoim
ziemskim odpowiednikiem. W gruncie rzeczy trudno je nawet nazwa� drzewem.
Ten stolik to w�a�nie jej pierwsza rze�ba; w pracowni zobaczy ich pan
wi�cej.
Pracownia mie�ci�a si� w przybud�wce i pe�na by�a drewnianych rze�b, z
kt�rych jedne przewy�sza�y Selby'ego, inne za� m�g�by z �atwo�ci� postawi�
sobie na d�oni. Te wi�ksze, o bole�nie skr�conych kszta�tach,
przedstawia�y ni to ludzi, ni to drzewa. Ma�e by�y natomiast figurkami
zwierz�t i dzieci.
- U nas, na Ziemi - powiedzia� Selby - w og�le si� nie wie, �e ona by�a
tak�e rze�biark�. Wiemy tylko, �e na dziesi�� lat przed �mierci� zamillc�a
jako poetka. Nigdy nie m�wi�a dlaczego? - Nie. Tak wida� postanowi�a.
Przeszli do gabinetu, pe�nego ksi��ek w oszklonych szafach i na
p�kach, na kt�rych sta�y r�wnie� kostki z nagraniami. W wazonie na
parapecie okna bieli�y si� kwitn�ce ga��zki wi�ni.
- A wi�c tu pracowa�a?
- Tak, przy tym biurku. Pisa�a o��wkiem, na kartkach ��tego papieru.
Powtarza�a zawsze, �e wierszy nie godzi si� wystukiwa� na maszynie.
- I wszystkie jej zapiski tutaj si� znajduj�?
- Tak, w tych sekreterach. Trzydzie�ci lat pracy. Rozumiem, �e pan
pragn��by je obejrze�?
- O tak, by�bym bardzo zobowi�zany.
- Ale zanim pan we�mie si� do pracy, poka�� panu jadalni� i sypialni�,
�eby pan wiedzia�, jak si� tutaj porusza�. B�d� tu zagl�da�a ka�dego dnia,
�eby zobaczy�, jak pan sobie daje rad�.
Sekretery kry�y tysi�ce bezcennych r�kopis�w - skarby, w�r�d kt�rych
znajdowa�o si� mi�dzy innymi dziesi�� brulionowych wersji s�ynnego poematu
"Spacery nad rzek�". Selby przedziera� si� przez te zapiski wybitnej
poetki z metodyczn� skrupulatno�ci�, sporz�dzaj�c mn�stwo notatek.
Pracowa� a� do zupe�nego zm�czenia oczu i co wiecz�r wali� si� do ��ka
�miertelnie wyczerpany.
Trzeciego dnia panna McMorrow zabra�a go na wycieczk� do boonu. W
powietrzu unosi�y si� tajemnicze zapachy. Polna droga sko�czy�a si� po
kilometrze, musieli wi�c i�� dalej pieszo.
- Eleonora cz�sto tutaj przyje�d�a�a - poinformowa�a go jego
przewodniczka. - Biwakowa�a tu czasami tydzie�, a bywa�o, �e i d�u�ej.
Lubi�a samotno��.
W mroku wysokich drzew-niedrzew trawa-nietrawa i paprocie-niepaprocie
porasta�y ziemi�. By�o zupe�nie cicho. Jakie� ledwie widoczne �lady
rozbiega�y si� w dwie przeciwne strony.
- Czy to zwierz�cy trop? - zapyta� Selby.
- Nie. Ona je zrobi�a. Ju� zarastaj�, widzi pan? Na Paradise nie ma tak
du�ych zwierz�t.
- Mniejszych te� jako� nie widzia�em.
W pewnej chwili poprzez podszycie lasu ujrza� wznosz�c� si� na pag�rku
kamienn� budowl�.
- Co to takiego?
- Ruiny miast tubylc�w. Pe�no ich po lasach.
Wspi�� si� na szczyt; panna McMorrow posz�a w jego �lady. Budowa z
ociosanych g�az�w mia�a setki metr�w d�ugo�ci. Musia� si� schyli�, by m�c
przez drzwi zajrze� do �rodka. Tubylcy nie nale�eli do olbrzym�w.
W jednym z rog�w le�a� na ziemi zwalony kamienny pos�g, d�ugo�ci blisko
dziesi�ciu metr�w. Cho� zarasta�o go zielsko, mo�na by�o dostrzec, �e jego
twarz zost9�a obt�uczona, jakby spad�y na ni� liczne ciosy m�ota.
- Czego by nas nauczyli, gdyby mogli... - zamy�li� si�. - S�dzi pan, �e
mogliby nas czegokolwiek nauczy�?
- Mo�e tego, jak by� cz�owiekiem.
- My�l�, �e tego sami musimy si� nauczy�.
Min�o sze�� tygodni. Selby mia� poczucie, �e wie teraz o Eleonorze
Petryk wi�cej ni� jakikolwiek inny badacz na Ziemi a zarazem, �e nie wie o
niej nic. Zachodzi� niekiedy wieczorami do pracowni i d�ugo wpatrywa� si�
w bole�nie poskr�cane postaci. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e rze�ba mia�a
jej zast�pi� poezj�. Lecz dlaczego zarzuci�a pisanie?
Jego pobyt w Dworku zbli�a� si� do ko�ca, gdy w g��bi ostatniej
sekretery natkn�� si� na zagadkowy wiersz.
XC
Patrz, jaki pop�och ta jasno�� wznieci�a
Oczy zga�, s�uchaj - to s�oje szeleszcz�
Mrok trwo�nie pierzcha przed �un� z�owieszcz�
Oby si� ciemno�� nigdy nie sko�czy�a.
Rozst�p si�, morze - ostatnia wybi�a
Dla nich godzina. Skargi nie upieszcz�
Oboj�tnego Erebu. Ju� brzeszczot
W zdobycz sw� Ziemia zach�anna wrazi�a.
A wi�c miotajcie rozpalone w��cznie
Napa�cie �upem wnuk�w pokolenia!
O tym, co skryte, pouczy�am ci�
I�by� i ty obliczy� wiek pier�cienia.
Cho� nad ich �mierci� nocy zawis� wiszar
Heroldem zmar�ych b�dzie nawet cisza.
Selby nie posiada� si� ze zdumienia. To by� sonet, forma od wiek�w
zapomniana, nigdy - o ile mu wiadomo - nie u�ywana przez Petryk. Utw�r, co
wi�cej, tak niezgrabny, jak gdyby wyszed� spod pi�ra jakiego� podrz�dnego
wierszoklety. Nie by�o to dzie�o godne wybitnej poetki, a jednak
niew�tpliwie napisane zosta�o jej r�k�.
Ol�ni�a go nagle szcz�liwa my�l. Przebieg� wzrokiem pierwsze - litery
kolejnych wers�w. To by� akrostych - jeszcze jedna zapomniana forma.
Wiersz zawiera� pos�anie i dlatego - by� mo�e celowo - by� taki pokraczny.
Przeczyta� go jeszcze raz. Jego tre�� - cho� niewiarygodna by�a
zupe�nie jasna. Zbombardowali t� planet� - prawdopodobnie zrzucaj�c bomby
na ten drugi, teraz pustynny kontynent.. Fala uderzeniowa i promieniowanie
spowodowa�y �mier� tubylc�w, a kr�tka zima nuklearna dokona�a dzie�a
zniszczenia. I ten tytu�: "XC". Rzymskie cyfry, jeszcze jeden relikt
przesz�o�ci. Dziewi��dziesi�t lat.
Sta� oniemia�y ze zgrozy. Ale c� znaczy�y te s�owa: "s�uchaj to s�oje
szeleszcz�". Dlaczego nie "li�cie" po prostu? Czemu s�oje?
Nagle zrozumia�. Pobieg� do salonu i pochyli� si� nad stolikiem do
kawy. W wydr��eniu pnia kamienna misa z rze�bionymi ko��mi, otoczona
pier�cieniami s�oj�w. Wok� kraw�dzi wg��bienia widnia�a wyra�na blizna.
Policzy� s�oje na zewn�trz od niej. Pierwszy by� w�ski, niemal
niewidoczny. Razem dziewi��dziesi�t.
Krajowcy chowali zmar�ych w niszach, wydr��onych w �ywych drzewach.
Petryk musia�a natkn�� si� na ten pie� podczas, jednej ze swoich
wycieczek. �wiadectwo zostawi�a tutaj, widoczne dla ka�dego.
Przez ca�� noc nie zmru�y� oka. Rozmy�la� o Eleonorze Petryk. Wyobra�a�
j� sobie le��c� bezsennie w tym pustym domu. Jak cz�owiek mo�e �y� z tak�
�wiadomo�ci�? Jej odpowiedzi� by�o milczenie: dziesi�� lat milczenia. Ale
nie mog�a go znie��, musia�a da� �wiadectwo prawdzie. Przeklina� j� teraz
za t� s�abo��. Czy� nie zdawa�a sobie sprawy, jaki ci�ar wk�ada na barki
cz�owieka, kt�ry kiedy� odczyta jej pos�anie, cz�owieka, kt�rym - przez
ma�pi� z�o�liwo�� losu - mia� si� okaza� w�a�nie on?
Nazajutrz z rana zadzwoni� do pa:_ny McMorrow i powiadomi� j�, �e
zamierza tego dnia wyjecha�. Po�egnawszy si� z ni� na stacji kolejki
ruszy� w drog� powrotn� do stolicy, z g�uch� nienawi�ci� przygl�daj�c si�
ruinom w dolinach, wygl�daj�cym jak blizny.
Po powrocie z�o�y� wizyty po�egnalne. W laboratorium genetyki uprzejmy,
m�ody cz�owiek poinformowa� go, �e panna Reynolds ju� wysz�a.
- Mo�e wyjecha�a na weekend. Nie mam jednak pewno�ci. Gdyby pan
zechcia� minutk� poczeka�, postaram si� czego� dowiedzie�.
Dzie� by� pi�kny. Na zewn�trz czeka�a pusta furgonetka z nap�dem
impulsowym.
Selby przyjrza� si� klatkom z kr�likami. Przyszed� mu na pami�� ust�p z
matematycznego traktatu, na jaki natkn�� si� w jednej ze starych ksi�g
Eleonory Petryk. "Ci�g liczb Fibonacciego, trzynastowiecznego matematyka
w�oskiego, ilustruje tempo wzrostu populacji kr�lik�w. Fibonacci opiera�
si� na nast�puj�cych za�o�eniach:
1. kr�liki osi�gaj� dojrza�o�� rozrodcz� w wieku jednego miesi�ca;
2. w miesi�c po jej uzyskaniu oraz w ka�dym nast�pnym miesi�cu ka�da
para wydaje na �wiat now� par� kr�lik�w;
3. kr�liki nigdy nie zdychaj�".
Poruszaj�c si� jak we �nie, Selby pootwiera� klatki, wyj�� z jednej z
nich dorodnego samca i ci�arn� miotem kr�lic�, ciep�e i dr��ce przycisn��
do bok�w, wsiad� do furgonetki i przez plantacje kukurydzy pojecha� na
p�noc, a� dotar� do granicy p�l uprawnych. Zag��bi� si� w�wczas w le�ne
podszycie, znalaz� poros�� m�odymi p�dami polank� i pu�ci� kr�liki na
ziemi�. Przez chwil� nieufnie obw�chiwa�y teren wok� siebie, potem kicn��
jeden, a za nim drugi. Wkr�tce straci� je z oczu.
Czu� si� tak, jak gdyby krew gotowa�a mu si� w �y�ach. By� niezwykle
podekscytowany, a jednocze�nie truchla� z przera�enia. Wyjecha� na szos� i
wr�ci� do miasta, porzucaj�c furgonetk� na jego obrze�u. Nie czu� nic; by�
jak skamienia�y.
Wr�ciwszy do hotelu pocz�� szykowa� si� do drogi. Panna Sonnstein
odprowadzi�a go na dworzec przeskokowy.
- Do widzenia panu, panie Selby. Mam nadziej�, �e pobyt u nas b�dzie
pan mile wspomina�.
- To by�o niezwykle pouczaj�ce, dzi�kuj�. - Nie.
W Houston - gdzie z pobudek sentymentalnych naby� butelk� Old Space
Ranger - la�o niemi�osiernie. W wahad�owcu by�o t�oczno i dosy�
smrodliwie; tr�jk� pasa�er�w targa� taki kaszel, jakby mia� im za chwil�
powyszarpywa� p�uca. W Toronto sypa� czarny �nieg. Znalaz�szy si� w swoim
mieszkaniu Selby dozna� uczucia, �e nigdy si� z niego nie rusza�.
Wyci�gn�� butelk�, nape�ni� szklank� i przygl�da� si� jej przez chwil� z
g��bokim namys�em. W walizce mia� notatki i kopie zapisk�w Eleonory
Petryk, materia�y do monografii, kt�rej nigdy nie napisze. Przypomnia� mu
si� sonet zatytu�owany rzymskimi cyframi. Dwie ostatnie linijki nie by�y
nawet takie najgorsze.
Cho� nad ich �mierci� nocy zawis� wiszar
Heroldem zmar�ych b�dzie nawet cisza.
przek�ad : �ukasz Nicpan