3491

Szczegóły
Tytuł 3491
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3491 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3491 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3491 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Damon Knight Sonet z Paradise Nazywa�a si� kiedy� inaczej, ale ju� nikt nie pami�ta� jak. Obecnie nosi�a nazw� Paradise. Ciep�ob��kitna, tu i �wdzie osnuta ob�okami, wiruj�ca w ciemno�ci kula - tak wygl�da�a z daleka. Cho� w izolatce nie by�o iluminatora i Selby m�g� na ni� patrze� jedynie przez holofon, m�g� sobie doskonale wyobrazi�, co czuli pierwsi osadnicy, gdy sto lat temu, po d�ugiej podr�y, ujrzeli j� po raz pierwszy. Odczuwa� chyba to samo, co oni; od trzech miesi�cy odbywa� kwarantann� na pok�adzie zawieszonego w awanporcie satelity, oczekuj�c chwili, gdy b�dzie mu wolno postawi� stop� na powierzchni globu, o kt�rym marzy�, wbrew wszelkiej nadziei, przez ca�e swoje �ycie: globu, kt�ry nie zna� chor�b ani gwa�tu, nie skalanego grzechem Kaina. Selby (Howard W., doktor) by� szczup�ym, �ysiej�cym m�czyzn� po czterdziestce, Irlandczykiem z pochodzenia, wyleczonym alkoholikiem, zapoznanym poet�, profesorem literatury angielskiej na uniwersytecie w Toronto. Przedmiotem jego szczeg�lnego zainteresowania by� dorobek Eleonory Petryk, emigracyjnej poetki lirycznej, kt�ra na Paradise prze�y�a lat trzydzie�ci, przez ostatnie dziesi�� nie tykaj�c pi�ra. Po jej �mierci w roku 2156 wystara� si� o stypendium Fundacji Mi�dzynarodowej nosz�c si� z zamiarem napisania krytycznej monografii o Petryk, po dw�ch za� kolejnych latach stara� uzyska� zgod� na odwiedzenie Paradise. I oto zbli�a� si� - co do tego nie mia� najmniejszej w�tpliwo�ci - najwa�niejszy moment jego �ycia. Prawdopodobnie wytoczyli ze� wszystk� krew zast�puj�c j� ciecz�, kt�ra by�a - wedle zapewnie� - r�wnie wydajnym przeno�nikiem tlenu, lecz znacznie mniej �akomym k�skiem dla wszelkich mikrob�w. Pobrali z jego wn�trza pr�bki p�yn�w oraz wycinki z r�nych miejsc cia�a. Zosta� dok�adnie przebadany przez dziesi�tki aparat�w i zaszczepiony przeciwko dwudziestu chorobom i paso�ytom, kt�rych by� dotychczas - jak mu o�wiadczono - siedliskiem. Gdy zapewni�, powo�uj�c si� na analizy, jakie mu zrobiono w Houston, �e jest zupe�nie zdrowy, na twarzach w holofonie pojawi�y si� jedynie pe�ne politowania u�mieszki. Czu� si� tu zupe�nie jak w szpitalu, z t� wszak�e r�nic�, �e zajmowa�y si� nim wy��cznie automaty, natomiast ludzkie oblicza ogl�da� tylko przez holofon. Czas up�ywa� mu na lekturze i ogl�daniu film�w o�wiatowych, kt�re przedstawia�y niezwykle zadowolonych ze swego losu, tryskaj�cych zdrowiem ludzi oddaj�cych si� rozrywce i pracy w z�otych promieniach s�o�ca. Ich twarze nie by�y pobru�d�one zmarszczkami, a oczy ja�nia�y blaskiem. Ka�dy z film�w m�wi� o tym samym, a mianowicie, �e Paradyzjanie s� nadzwyczaj szcz�liwi, �yj� pe�ni� �ycia, a �wiat, kt�ry buduj�, napawa ich dum�. Nieco wi�cej wiadomo�ci dostarcza�y ksi��ki. Pr�cz dw�ch wielkich kontynent�w, z kt�rych jeden by� zamieszkany, natomiast drugi pustynny (z przestrzeni kosmicznej nie dostrzega�o si� tej r�nicy), ponad powierzchni� m�rz wznosi�o si� ponadto kilka �a�cuch�w bezludnych, skalistych wysepek. Nachylenie osi wynosi�o siedem stopni. Klimat by� �agodny. Planeta nale�a�a do geologicznie nieczynnych; nie znano tu wulkan�w ani trz�sie� ziemi. Niewysokie, faliste wzg�rza nie przeszkadza�y w swobodnej cyrkulacji mas powietrza. Gleba by�a nadzwyczaj urodzajna. I nie wiedziano tu, co to choroby. Tego ranka, po �niadaniu z�o�onym z soku pomara�czowego, owsianki i grzanek, Selby dowiedzia� si�, �e wychodzi w po�udnie. Tak�e i to przypomina�o szpital. Dochodzi�a ju� jednak druga, a on wci�� tutaj tkwi�. - Panie Selby. Obejrza� si�. W holofonie zobaczy� u�miechni�t� twarz kobiec�. - Tak? - Jeste�my gotowi. Czy nie zechcia�by pan przej�� do poczekalni? - Z najwi�ksz� ochot�. Drzwi si� rozsun�y - po czym na powr�t zasun�y za jego plecami. Ubranie, w kt�rym tutaj przyjecha�, wisia�o na wieszaku; by�o �wie�o wyprane i - bez w�tpienia - wydezynfekowane. Pod okiem wizjera w �cianie zdj�� pi�am�, a nast�pnie si� ubra�. Czu� si� niczym inwalida po d�ugiej chorobie; pasek i buty razi�y swoj� obco�ci�. Otworzy�y si� zewn�trzne drzwi. Sta�a w nich promiennie u�miechni�ta piel�gniarka, a za ni� jaki� m�czyzna w ��tym skafandrze. - Nazywam si� John Ledbitter. Zabieram pana na d�, panie Selby, jak tylko z�o�y pan odciski kciuka. Nale�a�o go odcisn�� na trzech formularzach, ka�dy z licznymi kopiami. - Dzi�kujemy, panie Selby - u�miechn�a si� piel�gniarka. - Mi�o nam by�o go�ci� pana u nas. Mamy nadziej�, �e pobyt na Paradise b�dzie udany. - To ja dzi�kuj�. - Nie. By� to skr�t zwrotu: "Nie ma o czym m�wi�", u�ywany tu w znaczeniu: "bardzo prosz�". Prawd� m�wi�c, nie�atwo by�o do tego przywykn��. - T�dy prosz�. Ledbitter powi�d� go d�ugim korytarzem, w kt�rym nie spotkali ani �ywego ducha. Wsiedli do windy. - Niech si� pan dobrze trzyma. Selby wsun�� ramiona w p�tle uchwyt�w. Winda zacz�a opada�; gdy si� zatrzyma�a, pozbawieni ci�aru unosili si� niewa�ko w powietrzu. Ledbitter poda� mu r�k� i pom�g� wysi���. Rozdzwoni�y si� gdzie� dzwonki alarmowe. - Prosz� za mn�. Trzymaj�c si� liny wci�gn�li si� do wn�trza kapsu�y przeskokowej, pomieszczenia o rozmiarach szpitalnej izolatki Selby'ego. - Zechce si� pan tutaj po�o�y�. Rami� przy ramieniu, obaj wyci�gn�li si� na w�skich kojach. Ledbitter podni�s� mi�kko wy�cie�ane burty. - Prosz� roz�o�y� nogi, ramiona swobodnie, g�owa prosto. Niech pan si� stara le�e� jak najwygodniej. Mo�na? - Tak, prosz�. Wpatrzony we wska�niki na suficie Ledbitter podni�s� pokryw� znajduj�cej si� przy jego boku deski rozdzielczej. - Policz� teraz do trzech - uprzedzi�. - Raz... dwa... Gwa�towny wzrost ci�aru cia�a powiedzia� Selby'emu, �e satelita zacz�� hamowa�, by zr�wna� si� z pr�dko�ci� obrotow� planety. Po d�u�szej chwili b�ysn�y �wiate�ka kontrolne; koja wpar�a si� w jego plecy. Byli na Paradise, Kapsu�y przeskokowe, a �ci�lej m�wi�c rakiety Hendersona-Rosenherga, skr�ci�y podr�e mi�dzyplanetarne i mi�dzygwiezdne niemal do jednej chwili, je�li nie uwzgl�dnia� konieczno�ci zgrania wektor�w stacji pocz�tkowej i ko�cowej, co nieznacznie wyd�u�a�o czas przeskoku. Szkopu� polega� wy��cznie na tym, �e za pomoc� kapsu� mo�na si� by�o udawaj jedynie do tych miejsc, gdzie uprzednio za�o�ono stacj� docelow�. Oznacza�o to, i� eksploracj� przestrzeni kosmicznej trzeba by�o nadal prowadzi� przy u�yciu metod konwencjonalnych, a wi�c pocz�tkowo silnika Taylora, potem za� nap�du impulsowego. Podr�e do najbli�szych nawet gwiazd po dawnemu zabiera�y w obie strony dwadzie�cia, a czasami i wi�cej lat. Paradise, skolonizowana w roku 2056 przez sekt� Geneit�w ze Stan�w Zjednoczonych, by�a pierwsz� planet� o warunkach zbli�onych do Ziemi, jak� w og�le odkryto; pozosta�a zreszt� jedyna a� po dzie� dzisiejszy, zazdro�nie broni�c Ziemianom wst�pu, jedynie nieliczne czyni�c od tej zasady wyj�tki. Rz�dy ze Starego Globu pozostawa�y bezradne wobec tych restrykcji. Ledbitter zda� opiek� nad Selbym umundurowanej kobiecie, kt�ra przedstawi�a si� jako jego przewodniczka. Nazywa�a si� Helga Sonnstein. Wspaniale zbudowana, mia�a - jak wszyscy Paradyzjanie, kt�rych dotychczas spotyka� - rumian�, nieskazitelnie g�adk� cer�. Czystymi ulicami, ponad kt�rymi z gracj� przelatywa�y jednoszynowe poci�gi, udali si� do hotelu. Ten i �w spo�r�d elegancko ubranych przechodni�w obrzuci� Selby'ego pe�nym zaciekawienia spojrzeniem. Powietrze by�o tu rze�kie i tak czyste, �e samo nim oddychanie sprawia�o p�ucom rozkosz. Niebo, b��kitne niczym jajeczko drozda, l�ni�o nad dachami bia�ych budowli. Selby nie czu� si� tu a� tak nieswojo, jak si� dot�d spodziewa�. Znalaz�szy si� w swoim pokoju hotelowym poszuka� kodu Karen McMorrow. W holofonie ukaza�a si� sympatyczna, cho� rzadko chyba u�miechaj�ca si� twarz. - Witam na Paradise, panie Selby. Jak�e si� panu u nas podoba? - Jak dot�d wprost nadzwyczajnie. - Czy mog� spyta�, kiedy mia�by pan ochot� odwiedzi� Dworek? - Kiedy to tylko pani odpowiada, panno McMorrow. - Niestety, w tej chwili zatrzymuj� mnie pewne sprawy rodzinne, wi�c mo�e za dwa, trzy dni, zgoda? - Ale� oczywi�cie! To si� nawet dobrze sk�ada, bo mam tutaj kilka um�wionych spotka�, a poza tym chcia�bym si� troch� rozejrze� po mie�cie przy okazji. - A zatem do zobaczenia. Przepraszam za t� zw�ok�. - Nie - u�miechn�� si� Selby. Po po�udniu panna Sonnstein zabra�a go na przechadzk� po mie�cie. Nie zawi�d� si�. Szcz�liwi, kipi�cy zdrowiem Paradyzjanie wprost tryskali energi� i wy�mienitym samopoczuciem. Jeszcze nigdy nie widzia� tylu g�adkich, nie pooranych zmarszczkami twarzy, tylu roziskrzonych oczu i tylu promiennych u�miech�w. Kwitn�co wygl�dali nawet pacjenci w szpitalu. Byli przewa�nie ofiarami wypadk�w, z kt�rych wyszli bez wi�kszych obra�e� - z�amana noga, kilka zadrapa�, to wszystko. Teraz dopiero zacz�� sobie u�wiadamia� w ca�ej pe�ni, co oznacza �ycie w �wiecie, gdzie nie ma i nigdy nie by�o chor�b zaka�nych. Paradyzjanie - przyja�ni, serdeczni, wylewni ludzie - ogromnie przypadli mu do serca. Trudno ich by�o zreszt� nie polubi�. A jednak, pomimo ca�ej sympatii, nurtowa�a go zazdro��. �ywi� wobec nich jak�� g�uch� uraz�. Domy�la� si� przyczyny swoich uczu�, lecz nie umia� ich w sobie do ko�ca st�umi�. Nast�pnego dnia spotka� si� z wydawc� Petryk, czaruj�cym redaktorem Truro, kt�ry zaprosi� go na lunch i obdarowa� pi�knie oprawionym tomem Wierszy zebranych znakomitej poetki. Podczas obiadu - wszystko wskazywa�o na to, �e t�czowy pstr�g by� tu przysmakiem r�wnie cenionym jak w Ameryce P�nocnej - Truro j�� wypytywa� go o przebieg kariery uniwersyteckiej, publikacje, plany na przysz�o��. - Pa�ska ksi��ka o Eleonorze niezmiernie by nas interesowa�a - o�wiadczy� w pewnej chwili. - Radzi by�my nawet, szczerze panu wyznam, zapewni� sobie prawo pierwodruku, gdyby to by�o mo�liwe. Selby wyja�ni�, �e zawar� ju� ustn� umow� z wydawnictwem Macmillan & Schuster. - Wi�c rozumiem, �e formalny kontrakt nie zosta� jeszcze podpisany? - docieka� Truro. Zaintrygowany nieoczekiwanym obrotem rozmowy, Selby musia� przyzna�, �e - w rzeczy samej - dotychczas jeszcze nie. - A wi�c mo�e wszystko jeszcze si� jako� u�o�y - rzek� na koniec Truro. Gdy na powr�t znale�li si� w redakcji, pokaza� Selby'emu fotografie Petryk, pochodz�ce z czas�w p�niejszych ni� ta znana powszechnie na Ziemi, zreszt� jedyna, jak� tam posiadano. Krucha kobieta, o szczup�ej, pokrytej drobnymi zmarszczkami twarzy i z lekka przypr�szonych siwizn� w�osach, sprawia�a wra�enie osoby dosy� smutnej. - Czy wiadomo co� panu o jej nie opublikowanych dotychczas utworach? - dopytywa� si� Selby. - Nie, wszystko, co sama przeznaczy�a do druku, zosta�o ju� wydane. Ona by�a, jak pan mo�e wie, bardzo wobec siebie krytyczna. Zreszt� jej utwory doskonale si� u nas sprzedawa�y, mo�e nie a� w takich nak�adach jak na Ziemi, ale zapewnia�y jej w ka�dym razie przyzwoity kawa�ek chleba. - A czemu zamilk�a? Czy zna pan przyczyny tej decyzji? - C�, po prostu tak postanowi�a. Wida� straci�a serce do wierszy. Zacz�a natomiast rze�bi�, przede wszystkim w drewnie. B�dzie pan mia� okazj� zobaczy� jej prace w Dworku. Truro zaaran�owa� spotkanie z Potterem Hargrove'em, rozwiedzionym m�em Petryk. Hargrove okaza� si� posiwia�ym, tryskaj�cym zdrowiem siedemdziesi�cioparolatkiem. By� kierownikiem tak zwanego Programu Adaptacji Teren�w: brygady m�odych ochotnik�w wznosi�y wok� stolicy nowe miasta - oczyszcza�y i odka�a�y teren, sadzi�y ro�liny z Ziemi. Hargrove m�g�by o tym rozprawia� w niesko�czono��. Selby zdo�a� wreszcie, nie bez trudno�ci, skierowa� rozmow� na osob� Eleonory Petryk. - Prosz� mi powiedzie�, jak do tego dosz�o, �e pozwolono jej tutaj zamieszka�? Zawsze mnie to intrygowa�o. - No c�, nasza polityka imigracyjna, jak pan wie zapewne, niezbyt ch�tna przybyszom, dopuszcza wszak�e pewne wyj�tki od regu�y. Je�li uznamy, �e dany osobnik posiada co�, czego nam samym brak, przyznajemy mu prawo pobytu. Ale to s� naprawd� n i e 1 i c z n e wyj�tki. Nie robimy zreszt� wok� tych spraw zbytniego szumu, domy�la si� pan dlaczego. - Ma si� rozumie� - Selby zebra� my�li. - A czy m�g�by mi pan powiedzie�, jaka ona by�a w ci�gu tych ostatnich dziesi�ciu lat? - Tego nie wiem. Byli�my ju� w�wczas pi�� lat po rozwodzie. Potem ja o�eni�em si� powt�rnie, Eleonora za� ca�kowicie wycofa�a si� z �ycia publicznego. Selby wstawa� ju�, aby si� po�egna�, kiedy Hargrove zapyta�: - A nie po�wi�ci�by mi pan jeszcze godzinki? Chcia�bym panu co� pokaza�. Wsiedli do wygodnego, czteroosobowego pojazdu i kieruj�c si� na p�noc zostawili wkr�tce za sob� dzielnic� przemys�ow�, zag��biaj�c si� w uliczki przedmie�cia. Hargrove zaparkowa�. Poszli dalej pieszo, poln� drog�, obok jakich� wiejskich zabudowa�. Na czystym b��kicie nieba �arzy�o si� jaskrawe s�o�ce. Jaki� owad z brz�czeniem przelecia� Selby'emu koto ucha; obejrza� si� i zobaczy� pszczo��. Przed nimi, jak okiem si�gn��, rozpo�ciera�o si� pole kukurydzy. Zielone fale ro�lin si�ga�y horyzontu. Na �adnym li�ciu, na �adnej �odydze nie by�o najmniejszej skazy. - Tu w og�le nie ma chwast�w - zdumia� si� Selby. Hargrove u�miechn�� si� z zadowoleniem. - I to w�a�nie jest pi�kne - powiedzia�. - Nie ma chwast�w, bo ziemskie ro�liny by�yby dla nich zab�jcze. Zreszt� nie tylko chwast�w tutaj nie ma, ale i szkodnik�w, rdzy, �mieci. Miejscowe organizmy nie s� w stanie przystosowa� si� do naszych. S� dla nas niejadalne, ale dzi�ki temu i my dla nich jeste�my niejadalni. - Niezwykle to wszystko antyseptyczne - zauwa�y� Selby. - A czy da pan wiar�, �e s�owo to wywodzi si� od greckiego sepsis, co znaczy "zgni�y"? Wyst�pujemy wi�c przeciwko zgnili�nie - czy to pow�d do wstydu? Chwa�a Bogu, nie przywlekli�my tu chor�b ani paso�yt�w, a wi�c nie mamy tu praktycznie �adnych wrog�w. Setki tysi�cy lat up�yn�, zanim - je�li w og�le kiedykolwiek - tutejsze organizmy przystosuj� si� do naszych na tyle, by nam zagrozi�. - A w�wczas? Wzruszy� ramionami. - A w�wczas poszukamy sobie jakiej� innej planety. - A je�li nie ma ju� takich planet, co wtedy? Nie s�dzi pan, �e tylko dzi�ki szcz�liwemu trafowi znale�li�cie t� jedn�? - To nie by� szcz�liwy traf, panie Selby. To palec bo�y. Hargrove da� mu nazwiska czw�rki dawnych przyjaci� Petryk. Po kilku holofonach Selby zdo�a� um�wi� si� z nimi wszystkimi w domu Marka Andrevona, powie�ciopisarza popularnego na Paradise w latach siedemdziesi�tych. (Obecnie by� tu rok, licz�c wedle lokalnej rachuby, 102 P.L.) Pozosta�a tr�jka to malarz Theodore Bonwait, poetka i artystka specjalizuj�ca si� w ceramice Alice Orr oraz poetka Ruth-Joan Wellman. Wiecz�r zacz�� si� od gorzkich narzeka� gospodarza domu, uskar�aj�cego si� na brak zainteresowania jego tw�rczo�ci� w Macierzy Angloj�zycznej; uraczy� on nast�pnie Selby'ego pe�nym rejestrem literackich splendor�w, jak nari sp�yn�y, oraz wyda� swoich dzie�. By�a to �piewka dobrz Selby'emu z Ziemi znajoma; domy�li� si� od razu, �e Andrevona, nawet tutaj, ju� si� dzi� po prosta nie czyta. Uda�o mu si� wreszcie udobrucha� poirytowanego autora i zwr�ci� rozmow� na pierwsze lata pobytu Petryk na Paradise. - Poeci, jak pan pewnie wie, panie Selby - zacz�a Ruth-Joan Wellman - na og� za sob� nie przepadaj�, ale my�my nale�eli do wyj�tk�w. No c�, byli�my w�wczas m�odzi, nikomu niemal nie znani, to nas wi�za�o. Cz�sto si� spotykali�my, gotowali�my sobie spaghetti, no a potem Ellie wysz�a za m�� i... - Panu Hargrove nie przypadli do serca przyjaciele jego �ony? - Mo�na by to tak okre�li� - przyzna� Theodore Bonwait. - No a poza tym dosz�y jej, trzeba o tym pami�ta�, pewne nowe obowi�zki. Z pocz�tku bowiem oni wprost �y� bez siebie nie mogli. Spotyka�o si� ich od czasu do czasu, a to na jakim� przyj�ciu, a to na wernisa�u, wie pan, jak to jest. - A jaka ona by�a? Czy mogliby mi j� pa�stwo opisa�? Zamy�lili si�. Utalentowana - tu si� wszyscy zgadzali - niezbyt mocno st�paj�ca po ziemi ("bior�c to pod uwag�, ma��e�stwo z Potterem mo�na uzna� za nadzwyczaj dla niej korzystne", wtr�ci�a Alice Orr "no ale c�: niewypa�"), czaruj�ca, gdy tylko chcia�a, ale jako krytyk do�� zjadliwa. Selby robi� notatki. Dowiedzia� si�, gdzie w owych latach mieszkali, gdzie i kiedy spotykali si� z Petryk. Okaza�o si�, �e troje z nich jest w posiadaniu list�w starej przyjaci�ki. Obiecali, �e wy�l� mu ich kopie. Po kilku dniach zadzwoni� redaktor Truro prosz�c go o spotkanie u siebie w biurze. Intuicja podpowiedzia�a Selby'emu, �e co� tu pewnie w trawie piszczy. - Panie Selby - zacz�� Truro - go�cie tacy jak pan nale�� u nas do rzadko�ci, by�aby to wi�c wielka lekkomy�lno��, gdyby�my nie starali si� takich wizyt maksymalnie wykorzysta�. Nasz �wiat jest, jak pan wie, wci�� jeszcze do�� m�ody, niezbyt bogaty w literatur� i sztuk�. Niech mi pan powie szczerze, czy nigdy nie my�la� pan o tym, �eby si� tutaj osiedli�? Serce o ma�o nie wyskoczy�o Selby'emu z piersi. - Pan ma na my�li sta�y pobyt? - wyb�ka�. - Nie s�dzi�em nawet, �e s� na to jakiekolwiek widoki... - Rozmawia�em w tej sprawie z Potterem Hargrove'em i on r�wnie� jest zdania, �e prawdopodobnie da�oby si� co� za�atwi�. Ale prosz� na razie zachowa� to wy��cznie dla siebie. Nie oczekuj� od pana, rozumie si�, natychmiastowej decyzji. Prosz� sobie to w spokoju rozwa�y�. - Nie wiem doprawdy, co mam odpowiedzie�. Jestem zaskoczony... to znaczy obawia�em si�, �e pan Hargrove czuje si� dotkni�ty. - Ale� sk�d�e znowu! Pan wywar� na nim jak najkorzystniejsze wra�enie. On sobie ceni takich pikant�w. - S�ucham? - To pan nie zna tego wyra�enia? Wi�c jakby tu powiedzie�... Ceni ludzi, kt�rzy umiej� si� postawi�. Hargrove nale�y do poprzedniego pokolenia - to syn pioniera, pan rozumie. Przywyk� szanowa� tych, u kt�rych co w sercu, to i na j�zyku. Selby wyszed� na ulic� p�przytomny ze szcz�cia. Spo�r�d tylu miliard�w ludzi na Ziemi, kt� jeszcze m�g�by si� spodziewa�, �e kiedykolwiek dost�pi takiej nagrody? W towarzystwie Helgi Sonnstein z�o�y� nast�pnie wizyt� w jednej ze szk� podstawowych. - Czy pan by� kiedy� przezi�biony? - zapyta�a go z ca�� powag� o�mioletnia dziewczynka. - Bo to jeden raz, moje dziecko. - Jak to jest, prosz� nam powiedzie�? - No c�, cieknie cz�owiekowi z nosa, kaszle i kicha i w g�owie mu dudni. Bywa, �e dostaje ma�ej gor�czki, a wtedy boli go w ko�ciach. - To s t r a s z n e - zawyrokowa�a i na jej twarzyczce pojawi� si� wyraz ni to wsp�czucia, ni pow�tpiewania. W istocie to by�o straszne, a wszak ca�e nieszcz�cie nie ko�czy�o si� na przezi�bieniu. To nic takiego: mawia�o si� na przyk�ad o syfilisie "to tylko takie ci�sze przezi�bienie". Dobrze, �e nie o to zapyta�a. . Zawsze uwa�a� si� za okaz zdrowia - i rzeczywi�cie by� zdrowy, nawet przed kuracj�, jak� mu tutaj zaaplikowali. A przecie� mia� �wiadomo��, �e historia chor�b, jakie przeszed�, wyda�aby si� tym ludziom rejestrem najstraszliwszych okropie�stw: grypa, �winka, zapalenie opon m�zgowych, r�nego rodzaju wysypki, raz czy drugi biegunka (ka�dy kto du�o podr�uje, musi si� liczy� z jej ewentualno�ci�). Cz�owiek traktowa� te wszystkie dolegliwo�ci jako co� zupe�nie naturalnego, cz�stk� swego losu. Jakby si� teraz czu�, gdyby mu przysz�o zn�w do tego wraca�? Panna Sonnstein zaprowadzi�a go nast�pnie na uniwersytet, przedstawi�a kilku osobom, po czym pozostawi�a go tam na ca�e popo�udnie. Selby odby� rozmow� z dziekanem wydzia�u anglistyki, do�� serdecznym osobnikiem nazwiskiem Quincy. Cho� ani jedno s�owo nie pad�o na temat jego ewentualnej pracy w katedrze literatury, czu� instynktownie, �e wybadanie go na t� w�a�nie okoliczno�� stanowi�o ukryty cel pogaw�dki. Potem zwiedzi� muzeum historii naturalnej, gdzie honory domu spe�nia� profesor Morrison, specjalista w dziedzinie tutejszej przyrody. Ro�liny i zwierz�ta na Paradise w niczym nie przypomina�y ziemskich. Niekt�re z miejscowych "drzew" - �uszczaste, wyrastaj�ce z pot�nych bulw - niczym palmy powiewa�y dwadzie�cia metr�w nad g�ow� koronkowymi pi�ropuszami; inne zn�w mia�y wkl�s�e li�cie, z kt�rych ka�dy samodzielnie obraca� si� za s�o�cem. Wielkie drapie�niki, zapewni� Morrison, na Paradise nie wyst�powa�y, mo�na wi�c by�o bez �adnych obaw wypuszcza� si� na wyprawy w boony, pod warunkiem, �e zabra�o si� ze sob� odpowiedni zapas �ywno�ci. Tutejsze zwierz�ta by�y smuk�e i ruchliwe, o ryjkowatych nosach; wdrapywa�y si� na drzewa i ry�y w ziemi. Istnia�y tu ponadto ma�e, lataj�ce stworzenia, nie ca�kiem wszak�e podobne do owad�w. Jeden z gatunk�w wyposa�ony by� na przyk�ad w nieruchome skrzyd�o - niczym nasienie klonu. Opada� wiruj�c z wierzcho�k�w drzew i po�era� wszystko, co napotka� na swojej drodze, po czym na powr�t wdrapywa� si� na g�r�. Po najwi�kszym za� z tutejszych gatunk�w pozosta�y jedynie ko�ci; plac�wka Morrisona nie dysponowa�a rekonstrukcj� cho�by jednego osobnika. By�y to istoty dwuno�ne, wedle wszelkich przypuszcze� ssaki, wzrostu mniej wi�cej p�tora metra, o pojemnej czaszce, z nieco sko�nymi oczodo�ami. Budowa kostna ich st�p przypomina�a kopyta konia lub byd�a domowego. - Ciekaw jestem, jak te� oni wygl�dali - zastanawia� si� Selby. Morrison u�miechn�� si�. By� to ma�y cz�owieczek z czarnym, szczeciniastym w�sikiem. - Obawiam si�, �e niezbyt poci�gaj�co. Posiadamy w naszych zbiorach ich kamienne rze�by, a tak�e pewn� liczb� inskrypcji i rysunk�w naskalnych. Pokaza� Selby'emu album z fotografiami. Wykonane w materiale przypominaj�cym zwietrza�y granit rze�by przedstawia�y kr�pe istoty o do�� t�pych pyskach, lecz ich oczy - co jeszcze wyra�niej by�o wida� na malowid�ach naskalnych - pe�ne by�y zdumiewaj�co wr�cz ludzkiego wyrazu. Obok niekt�rych rysunk�w mrowi�y si� pionowe kolumny jakich� znaczk�w podobnych do mikroskopijnych �lad�w kopyt. - Czy uda�o si� je odczyta�? - Nie. Bez jakiego� nowego kamienia z Rosetty jest to zada nie zupe�nie niewykonalne. Wielka szkoda, �e nie przybyli�my tu wcze�niej. - A kiedy oni wygin�li? - Zapewne nie dawniej ni� przed paroma wiekami. Szkielety zmar�ych, na jakie natrafiamy w niszach drzew, s� jeszcze w doskona�ym stanie. R�ne wysuwano hipotezy na temat tego, co si� wydarzy�o. Najbardziej prawdopodobna wydaje si� teoria wiellciej zarazy, ale s� i tacy, kt�rzy uwa�aj�, �e chodzi o drastyczn� zmian� klimatu. Selby zwiedzi� nast�pnie laboratorium genetyki. Pracowano tam nad zmianami systemu immunologicznego, kt�re w przysz�o�ci - za jakie� trzydzie�ci lat - uczyni� zb�dnymi szczepienia przeciwalergiczne, jakim obecnie poddawane s� od najm�odszych lat wszystkie dzieci. - Mam tu jeszcze co� godnego uwagi - oznajmi�a kierowniczka pracowni, blondynka o nazwisku Reynolds. Zaprowadzi�a go do pomieszczenia, w kt�rym sta�y rz�dy klatek z bia�ymi kr�likami. Przez otwarte drzwi wpada�a do �rodka smuga s�onecznego �wiat�a. Na zewn�trz jaki� m�czyzna podnosi� d�wigiem bel� paszy. - To s� najpospolitsze bia�e Lymany - poinformowa�a Selby'ego panna Reynolds. - Czy nie dostrzega pan w nich nic niezwyk�ego? - Tryskaj� zdrowiem - rzek� Selby. - Nic wi�cej? - Nic. U�miechn�a si�. - Znajduj�ce si� tutaj kr�liki wyhodowano z materia�u genetycznego z domieszk� cz�steczek DNA pobranych z organizm�w miejscowych. Celem naszym by�o sprawdzenie, czy nie uda�oby si� wyhodowa� krzy��wki zdolnej przyswaja� tutejsze bia�ko. Osi�gn�li�my jedynie cz�ciowe powodzenie, lecz przy okazji zdarzy�o si� co� zgo�a nieoczekiwanego. Zak��cili�my - wedle wszelkich oznak - mechanizm odpowiedzialny za procesy starzenia si�. Kr�liki, kt�re pan tu widzi, zatrzyma�y si� na wieku dojrza�o�ci p�ciowej. Ta para i tamta, w nast�pnej klatce, licz� ju� sobie dwadzie�cia jeden lat. - Nie�miertelne kr�liki? - Tego nie mo�na jeszcze stwierdzi�. Na razie wolno nam powiedzie� tylko tyle: oto kr�liki, kt�re prze�y�y dwadzie�cia jeden lat, czyli trzy razy wi�cej ni� normalnie. Zobaczymy, co b�dzie za pi��dziesi�t czy sto lat. Gdy wychodzili, Selby zapyta�: - Zamierzacie zastosowa� to u ludzi? - Rozwa�ali�my tak� mo�liwo��. Na razie nie posiadamy dostatecznej wiedzy w tym przedmiocie. Robili�my ju� pewne pro�by na rezusach, ale jak dot�d bez zadowalaj�cych wynik�w. - A gdyby si� okaza�o, �e naprawd� mo�na zatrzyma� proces starzenia si� ludzi, czy pani zdaniem nale�a�oby z tego skorzysta�? Zatrzyma�a si� i obr�ci�a do niego twarz�. - Ale� naturalnie! Nie widz� �adnych przeszk�d. Cz�owiek nieszcz�liwy, chory, nie pragn��by zapewne przed�u�a� swojego �ycia; ale je�eli kto� jest zdrowy i w pe�ni si�, to czemu nie? Dlaczego ludzie musz� koniecznie starze� si� i umiera�? Wygl�da�o na to, �e oczekuje jego aprobaty. - Je�li nikt nie b�dzie umiera� - powiedzia� - trzeba b�dzie r�wnie� przesta� si� rozmna�a�. Ten �wiat wszystkich nie pomie�ci. Zn�w si� u�miechn�a. - To jest ogromny �wiat, panie Selby, ogromny. W oczach Claire Reynolds, podobnie jak w spojrzeniach innych Paradyzjanek, w tej liczbie Helgi Sonnstein, Selby dostrzega� jakie� szczeg�lne, ostro�ne zaciekawienie. Czemu je przypisa� - nie umia�by powiedzie�. By� wszak ni�szy i nie tak pe�en wigoru jak tutejsi m�czy�ni; musiano ze� wyp�dzi� kilka dziesi�tk�w paskudnych chor�b, zanim wolno mu by�o postawi� stop� na powierzchni tej planety, wi�c jaki� m�g� by� pow�d tego zainteresowania? A mo�e w�a�nie to, �e nie by� podobny do innych m�czyzn? Nast�pnego dnia zadzwoni� do panny Reynolds i zaprosi� j� na kolacj�. W pierwszej chwili na jej twarzy w holofonie odbi�o si� zdziwienie, lecz ju� w nast�pnej rado��. - Ale� z mi�� ch�ci� - odpar�a. Godzin� p�niej dosta� holofon od Karen McMorrow; by�a ju� wolna i spodziewa�a si�, �e b�dzie mia�a przyjemno�� powita� go w Dworku jeszcze tego popo�udnia. Tak wi�c sprawdza�o si� na nim powszechne prawo wszech�wiata, kt�re zawsze ka�e temu, na co z niecierpliwo�ci� czekamy, ziszcza� si� w najmniej odpowiedniej chwili. Zadzwoni� do laboratorium, przeprosi� przez kogo� pann� Reynolds, po czym wsiad� do jednoszynowej kolejki, kt�ra mia�a go zawie�� do miasta, gdzie sp�dzi�a ostatnie lata �ycia i gdzie zmar�a Eleonora Petryk. Przezroczysty cylinder mkn�� ponad falistymi wzg�rzami, zawieszony na wysokich podporach. Przez otwarte kryszta�owe okna wp�ywa�a do wn�trza wagonu s�odka wo� kwiat�w, pod kt�r� Selby wyczuwa� wszak�e jakie� zapachy tajemnicze, nieznane, niepokoj�ce. Przebieg� go dreszcz podniecenia, gdy u�wiadomi� sobie, �e ogl�da ten krajobraz w�a�ciwie ju� nie oczami turysty, ale kogo�, kto t� niezwyk�� krain� b�dzie mia� wkr�tce prawo nazywa� w�asn�. Za oknem przesuwa�y si�, kilometr za kilometrem, plantacje kukurydzy, soi, zagony fasoli, kabaczk�w, groszku, potem za� ugory i pastwiska ze �ladami jakich� ruin. Po pewnym czasie pasy p�l uprawnych j�y si� zw�a� i Selby po raz pierwszy zobaczy� boony. Wysokopienne ro�liny o wierzcho�kach podobnych do paproci sprawia�y wra�enie anachronizm�w z okresu karbo�skiego. �ciana lasu - jak no�em uci�ta urywa�a si� na granicy p�l. Provo, miasto obecnie blisko stutysi�czne, by�o w czasach, gdy osiedli�a si� tutaj Eleonora Petryk, zaledwie osad� na skrzy�owaniu le�nych trakt�w. Selby przyjecha� na miejsce p�nym popo�udniem. Na spotkanie wysz�a mu ubrana na niebiesko kobieta. - Pan Selby? - Tak. - Nazywam si� Karen McMorrow. Czy dobr� mia� pan podr�? - Owszem, bardzo przyjemn�. Wygl�da�a nieco starzej ni� w holofonie; dobiega�a ju� zapewne sze��dziesi�tki. - Prosz� za mn�. W Provo nie by�o kolejek jednoszynowych; wsiedli do ma�ego pojazdu o nap�dzie impulsowym. Z g��wnej ulicy zjechali po jakim� czasie na drog� o czarnej nawierzchni, wysadzan� wysokimi klonami. - Pani by�a towarzyszk� Eleonory Petryk w jej ostatnich latach, prawda? - Raczej sekretark�. Praw� r�k�, tak bym powiedzia�a. U�miechn�a si� przelotnie. - Czy ona mia�a tu wielu przyjaci�? - Nie. W�a�ciwie nikogo. �y�a zupe�nie sama. Jeste�my na miejscu. Zatrzyma�a samochodzik w w�skiej alejce, mi�dzy szpalerami malw. Dworek by� niski, drewniany, pomalowany na bia�o, ca�kowicie niemal skryty w g�stwinie wiecznie zielonych krzew�w. Panna McMorrow otworzy�a drzwi i gestem zaprosi�a go do �rodka. Selby'ego uderzy� w nozdrza st�ch�y zapach wyzi�b�ego, od dawna nie zamieszkanego domu. W salonie rzuca� si� w oczy masywny stolik do kawy, wyrze�biony najprawdopodobniej z poprzecznego przekroju olbrzymiego pnia. W wydr��onym po�rodku zag��bieniu sta�a kamienna misa, w kt�rej spoczywa�y trzy rze�bione ko�ci. - Czy to miejscowe drzewo? - zapyta� Selby pochylaj�c si� i przeci�gaj�c d�oni� po wypolerowanych s�ojach. - Tak. Nazywamy je tu sekwoj�, cho� ma niewiele wsp�lnego ze swoim ziemskim odpowiednikiem. W gruncie rzeczy trudno je nawet nazwa� drzewem. Ten stolik to w�a�nie jej pierwsza rze�ba; w pracowni zobaczy ich pan wi�cej. Pracownia mie�ci�a si� w przybud�wce i pe�na by�a drewnianych rze�b, z kt�rych jedne przewy�sza�y Selby'ego, inne za� m�g�by z �atwo�ci� postawi� sobie na d�oni. Te wi�ksze, o bole�nie skr�conych kszta�tach, przedstawia�y ni to ludzi, ni to drzewa. Ma�e by�y natomiast figurkami zwierz�t i dzieci. - U nas, na Ziemi - powiedzia� Selby - w og�le si� nie wie, �e ona by�a tak�e rze�biark�. Wiemy tylko, �e na dziesi�� lat przed �mierci� zamillc�a jako poetka. Nigdy nie m�wi�a dlaczego? - Nie. Tak wida� postanowi�a. Przeszli do gabinetu, pe�nego ksi��ek w oszklonych szafach i na p�kach, na kt�rych sta�y r�wnie� kostki z nagraniami. W wazonie na parapecie okna bieli�y si� kwitn�ce ga��zki wi�ni. - A wi�c tu pracowa�a? - Tak, przy tym biurku. Pisa�a o��wkiem, na kartkach ��tego papieru. Powtarza�a zawsze, �e wierszy nie godzi si� wystukiwa� na maszynie. - I wszystkie jej zapiski tutaj si� znajduj�? - Tak, w tych sekreterach. Trzydzie�ci lat pracy. Rozumiem, �e pan pragn��by je obejrze�? - O tak, by�bym bardzo zobowi�zany. - Ale zanim pan we�mie si� do pracy, poka�� panu jadalni� i sypialni�, �eby pan wiedzia�, jak si� tutaj porusza�. B�d� tu zagl�da�a ka�dego dnia, �eby zobaczy�, jak pan sobie daje rad�. Sekretery kry�y tysi�ce bezcennych r�kopis�w - skarby, w�r�d kt�rych znajdowa�o si� mi�dzy innymi dziesi�� brulionowych wersji s�ynnego poematu "Spacery nad rzek�". Selby przedziera� si� przez te zapiski wybitnej poetki z metodyczn� skrupulatno�ci�, sporz�dzaj�c mn�stwo notatek. Pracowa� a� do zupe�nego zm�czenia oczu i co wiecz�r wali� si� do ��ka �miertelnie wyczerpany. Trzeciego dnia panna McMorrow zabra�a go na wycieczk� do boonu. W powietrzu unosi�y si� tajemnicze zapachy. Polna droga sko�czy�a si� po kilometrze, musieli wi�c i�� dalej pieszo. - Eleonora cz�sto tutaj przyje�d�a�a - poinformowa�a go jego przewodniczka. - Biwakowa�a tu czasami tydzie�, a bywa�o, �e i d�u�ej. Lubi�a samotno��. W mroku wysokich drzew-niedrzew trawa-nietrawa i paprocie-niepaprocie porasta�y ziemi�. By�o zupe�nie cicho. Jakie� ledwie widoczne �lady rozbiega�y si� w dwie przeciwne strony. - Czy to zwierz�cy trop? - zapyta� Selby. - Nie. Ona je zrobi�a. Ju� zarastaj�, widzi pan? Na Paradise nie ma tak du�ych zwierz�t. - Mniejszych te� jako� nie widzia�em. W pewnej chwili poprzez podszycie lasu ujrza� wznosz�c� si� na pag�rku kamienn� budowl�. - Co to takiego? - Ruiny miast tubylc�w. Pe�no ich po lasach. Wspi�� si� na szczyt; panna McMorrow posz�a w jego �lady. Budowa z ociosanych g�az�w mia�a setki metr�w d�ugo�ci. Musia� si� schyli�, by m�c przez drzwi zajrze� do �rodka. Tubylcy nie nale�eli do olbrzym�w. W jednym z rog�w le�a� na ziemi zwalony kamienny pos�g, d�ugo�ci blisko dziesi�ciu metr�w. Cho� zarasta�o go zielsko, mo�na by�o dostrzec, �e jego twarz zost9�a obt�uczona, jakby spad�y na ni� liczne ciosy m�ota. - Czego by nas nauczyli, gdyby mogli... - zamy�li� si�. - S�dzi pan, �e mogliby nas czegokolwiek nauczy�? - Mo�e tego, jak by� cz�owiekiem. - My�l�, �e tego sami musimy si� nauczy�. Min�o sze�� tygodni. Selby mia� poczucie, �e wie teraz o Eleonorze Petryk wi�cej ni� jakikolwiek inny badacz na Ziemi a zarazem, �e nie wie o niej nic. Zachodzi� niekiedy wieczorami do pracowni i d�ugo wpatrywa� si� w bole�nie poskr�cane postaci. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e rze�ba mia�a jej zast�pi� poezj�. Lecz dlaczego zarzuci�a pisanie? Jego pobyt w Dworku zbli�a� si� do ko�ca, gdy w g��bi ostatniej sekretery natkn�� si� na zagadkowy wiersz. XC Patrz, jaki pop�och ta jasno�� wznieci�a Oczy zga�, s�uchaj - to s�oje szeleszcz� Mrok trwo�nie pierzcha przed �un� z�owieszcz� Oby si� ciemno�� nigdy nie sko�czy�a. Rozst�p si�, morze - ostatnia wybi�a Dla nich godzina. Skargi nie upieszcz� Oboj�tnego Erebu. Ju� brzeszczot W zdobycz sw� Ziemia zach�anna wrazi�a. A wi�c miotajcie rozpalone w��cznie Napa�cie �upem wnuk�w pokolenia! O tym, co skryte, pouczy�am ci� I�by� i ty obliczy� wiek pier�cienia. Cho� nad ich �mierci� nocy zawis� wiszar Heroldem zmar�ych b�dzie nawet cisza. Selby nie posiada� si� ze zdumienia. To by� sonet, forma od wiek�w zapomniana, nigdy - o ile mu wiadomo - nie u�ywana przez Petryk. Utw�r, co wi�cej, tak niezgrabny, jak gdyby wyszed� spod pi�ra jakiego� podrz�dnego wierszoklety. Nie by�o to dzie�o godne wybitnej poetki, a jednak niew�tpliwie napisane zosta�o jej r�k�. Ol�ni�a go nagle szcz�liwa my�l. Przebieg� wzrokiem pierwsze - litery kolejnych wers�w. To by� akrostych - jeszcze jedna zapomniana forma. Wiersz zawiera� pos�anie i dlatego - by� mo�e celowo - by� taki pokraczny. Przeczyta� go jeszcze raz. Jego tre�� - cho� niewiarygodna by�a zupe�nie jasna. Zbombardowali t� planet� - prawdopodobnie zrzucaj�c bomby na ten drugi, teraz pustynny kontynent.. Fala uderzeniowa i promieniowanie spowodowa�y �mier� tubylc�w, a kr�tka zima nuklearna dokona�a dzie�a zniszczenia. I ten tytu�: "XC". Rzymskie cyfry, jeszcze jeden relikt przesz�o�ci. Dziewi��dziesi�t lat. Sta� oniemia�y ze zgrozy. Ale c� znaczy�y te s�owa: "s�uchaj to s�oje szeleszcz�". Dlaczego nie "li�cie" po prostu? Czemu s�oje? Nagle zrozumia�. Pobieg� do salonu i pochyli� si� nad stolikiem do kawy. W wydr��eniu pnia kamienna misa z rze�bionymi ko��mi, otoczona pier�cieniami s�oj�w. Wok� kraw�dzi wg��bienia widnia�a wyra�na blizna. Policzy� s�oje na zewn�trz od niej. Pierwszy by� w�ski, niemal niewidoczny. Razem dziewi��dziesi�t. Krajowcy chowali zmar�ych w niszach, wydr��onych w �ywych drzewach. Petryk musia�a natkn�� si� na ten pie� podczas, jednej ze swoich wycieczek. �wiadectwo zostawi�a tutaj, widoczne dla ka�dego. Przez ca�� noc nie zmru�y� oka. Rozmy�la� o Eleonorze Petryk. Wyobra�a� j� sobie le��c� bezsennie w tym pustym domu. Jak cz�owiek mo�e �y� z tak� �wiadomo�ci�? Jej odpowiedzi� by�o milczenie: dziesi�� lat milczenia. Ale nie mog�a go znie��, musia�a da� �wiadectwo prawdzie. Przeklina� j� teraz za t� s�abo��. Czy� nie zdawa�a sobie sprawy, jaki ci�ar wk�ada na barki cz�owieka, kt�ry kiedy� odczyta jej pos�anie, cz�owieka, kt�rym - przez ma�pi� z�o�liwo�� losu - mia� si� okaza� w�a�nie on? Nazajutrz z rana zadzwoni� do pa:_ny McMorrow i powiadomi� j�, �e zamierza tego dnia wyjecha�. Po�egnawszy si� z ni� na stacji kolejki ruszy� w drog� powrotn� do stolicy, z g�uch� nienawi�ci� przygl�daj�c si� ruinom w dolinach, wygl�daj�cym jak blizny. Po powrocie z�o�y� wizyty po�egnalne. W laboratorium genetyki uprzejmy, m�ody cz�owiek poinformowa� go, �e panna Reynolds ju� wysz�a. - Mo�e wyjecha�a na weekend. Nie mam jednak pewno�ci. Gdyby pan zechcia� minutk� poczeka�, postaram si� czego� dowiedzie�. Dzie� by� pi�kny. Na zewn�trz czeka�a pusta furgonetka z nap�dem impulsowym. Selby przyjrza� si� klatkom z kr�likami. Przyszed� mu na pami�� ust�p z matematycznego traktatu, na jaki natkn�� si� w jednej ze starych ksi�g Eleonory Petryk. "Ci�g liczb Fibonacciego, trzynastowiecznego matematyka w�oskiego, ilustruje tempo wzrostu populacji kr�lik�w. Fibonacci opiera� si� na nast�puj�cych za�o�eniach: 1. kr�liki osi�gaj� dojrza�o�� rozrodcz� w wieku jednego miesi�ca; 2. w miesi�c po jej uzyskaniu oraz w ka�dym nast�pnym miesi�cu ka�da para wydaje na �wiat now� par� kr�lik�w; 3. kr�liki nigdy nie zdychaj�". Poruszaj�c si� jak we �nie, Selby pootwiera� klatki, wyj�� z jednej z nich dorodnego samca i ci�arn� miotem kr�lic�, ciep�e i dr��ce przycisn�� do bok�w, wsiad� do furgonetki i przez plantacje kukurydzy pojecha� na p�noc, a� dotar� do granicy p�l uprawnych. Zag��bi� si� w�wczas w le�ne podszycie, znalaz� poros�� m�odymi p�dami polank� i pu�ci� kr�liki na ziemi�. Przez chwil� nieufnie obw�chiwa�y teren wok� siebie, potem kicn�� jeden, a za nim drugi. Wkr�tce straci� je z oczu. Czu� si� tak, jak gdyby krew gotowa�a mu si� w �y�ach. By� niezwykle podekscytowany, a jednocze�nie truchla� z przera�enia. Wyjecha� na szos� i wr�ci� do miasta, porzucaj�c furgonetk� na jego obrze�u. Nie czu� nic; by� jak skamienia�y. Wr�ciwszy do hotelu pocz�� szykowa� si� do drogi. Panna Sonnstein odprowadzi�a go na dworzec przeskokowy. - Do widzenia panu, panie Selby. Mam nadziej�, �e pobyt u nas b�dzie pan mile wspomina�. - To by�o niezwykle pouczaj�ce, dzi�kuj�. - Nie. W Houston - gdzie z pobudek sentymentalnych naby� butelk� Old Space Ranger - la�o niemi�osiernie. W wahad�owcu by�o t�oczno i dosy� smrodliwie; tr�jk� pasa�er�w targa� taki kaszel, jakby mia� im za chwil� powyszarpywa� p�uca. W Toronto sypa� czarny �nieg. Znalaz�szy si� w swoim mieszkaniu Selby dozna� uczucia, �e nigdy si� z niego nie rusza�. Wyci�gn�� butelk�, nape�ni� szklank� i przygl�da� si� jej przez chwil� z g��bokim namys�em. W walizce mia� notatki i kopie zapisk�w Eleonory Petryk, materia�y do monografii, kt�rej nigdy nie napisze. Przypomnia� mu si� sonet zatytu�owany rzymskimi cyframi. Dwie ostatnie linijki nie by�y nawet takie najgorsze. Cho� nad ich �mierci� nocy zawis� wiszar Heroldem zmar�ych b�dzie nawet cisza. przek�ad : �ukasz Nicpan