11935
Szczegóły |
Tytuł |
11935 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11935 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11935 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11935 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kirył Bułyczow
Każdy ma co wspominać
Niemal wszystkie ludzkie tragedie zaczynają się od jakiegoś głupiego,
niezauważalnego
drobiazgu. To właśnie niezauważalność pierwszego impulsu sprawia, że tragedia
spada na
człowieka z nieoczekiwaną, miażdżącą siłą.
Przemawiając na kwartalnej sesji miejskiej rady narodowej Korneliusz Udałow, nie
wiedzieć
czemu, powołał się na doświadczenia swojej młodości, na twórczy zapał
budowlanych
wznoszących pod koniec lat czterdziestych gmach domu towarowego. I czuł się mile
połechtany
uwagą, z jaką słuchacze chłonęli ów historyczny przyczynek.
Po naradzie podszedł do Udałowa towarzysz Białosielski i powiedział:
– Najwyższy czas podzielić się bogatym doświadczeniem z młodzieżą. – Po czym
przywołał
redaktora guslarskiej gazety powiatowej, Malużkina, i dodał: – Towarzyszu
Malużkin, nie
przegapcie.
– Nie przegapimy! – zapewnił gorąco Malużkin.
Już następnego dnia, po pracy, w domu Udałowa zjawił się Misza Standal, reporter
i stary
znajomy Korneliusza Iwanowicza. Usiadł na brzeżku ławki pod krzakiem bzu i przez
jakiś czas
przyglądał się, jak Udałow z Grubinem przegrywają w domino do swych sąsiadów:
Łożkina
i profesora Lwa Christoforowicza Minca, wielkiego wynalazcy, czasowo
zamieszkałego
w mieście Wielki Guslar.
Korneliusz Iwanowicz domyślał się celu wizyty Standala, ale będąc człowiekiem
skromnym
udawał, że Misza wpadł do niego po prostu tak sobie albo że chce pożyczyć
kołowrotek, bo
zamierza wybrać się na ryby.
Kiedy rozgrywka się skończyła, Misza z dezynwolturą, którą usprawiedliwiałby
tylko jego
młody wiek, rozwiał tę iluzję mówiąc:
– A ja przyszedłem po artykuł.
Wszyscy wpadli w lekki popłoch, jako że przedtem Udałow nigdy artykułów nie
pisał.
– Może sam napiszesz – zaproponował Udałow niepewnym tonem. – Ja powiem co
trzeba,
a ty przejrzysz w bibliotece stare gazety, co?
– Nie, Malużkin kazał, żeby pan to zrobił, Korneliuszu Iwanowiczu – rozczarował
go
Standal. – Redaktor otrzymał stosowne wskazówki.
Nastąpiła pauza. Udałow patrzył w ciemniejące letnie niebo, po którym płynęła
zielonkawa
przedwieczorna chmura, i bardzo krępował się sąsiadów.
– Od kiedy to – usłyszał zjadliwy głos emeryta Łożkina – nasz Korneliusz pisze
do prasy?
Wiadomo było, dlaczego zaczął właśnie Łożkin. On sam co najmniej raz w miesiącu
zanosił
do redakcji gniewne listy piętnujące nieporządki w mieście, ale ponieważ
większość jego
korespondencji po sprawdzeniu okazywała się być niezbyt precyzyjna pod względem
faktograficznym, to stosunki emeryta z gazetą nie układały się właściwie, a więc
rzecz jasna nie
chciał, żeby ułożyły się pozytywnie komuś innemu.
– To tylko taka... notatka – odpowiedział mu Udałow i spąsowiał.
– Nieprawda! – powiedział Misza Standal zakładając okulary i wyciągając z
kieszeni wielki
notes spęczniały od adresów i wywiadów. – Korneliusz Iwanowicz wystąpi na
naszych łamach
z obszernym materiałem poświęconym historii wielkoguslarskiego przemysłu
budowlanego
i heroicznej pracy w latach jego młodości.
– I niby kto tak heroicznie pracował? – zapytał Łożkin, który był pewien, że
tylko jemu
jednemu na całym świecie udało się w swoim czasie bohatersko popracować.
Do tego momentu Udałow był pewien, że odmówi tworzenia artykułu, bo nawet w
szkole
zawsze miał trudności z wypracowaniami. Ale ostatnie słowa Łożkina wzbudziły w
nim święte
oburzenie. I następny krok na drodze ku tragedii wyraził się w zdaniu, które
mimowolnie
wyrwało się Korneliuszowi Iwanowiczowi:
– Każdy ma co wspominać!
– Korneliusz Iwanowicz ma rację – powiedział profesor Minc, starannie układając
kostki
domina w pudełku. W ciągu ostatnich miesięcy bardzo się do tej gry zapalił,
starając się na czas
dominowych batalii wyłączać swoją genialną głowę, gdyż w przeciwnym razie
potrafiłby
zapewne obliczyć wynik partii jeszcze przed jej rozpoczęciem. – Każdy z nas jest
skarbnicą
wspomnień jedynych w swoim rodzaju, bezcennych... Jednak wspomnienia te niestety
zapadają
się w otchłań czasu, wypadają z pamięci i giną w ten sposób dla potomstwa. I
dlatego każde
nowe pokolenie częściowo powtarza nasze błędy. My zaś mamy obowiązek pomagać
dorastającemu pokoleniu.
– To pokolenie nie ma czasu korzystać z naszych doświadczeń, bo się rozkoszuje –
zauważył
Sasza Grubin i z tymi słowy wskazał ręką otwarte okno w mieszkaniu Gawriłowów.
Na parapecie okna siedział wyrostek Gawriłow z głową obłożoną ogromnymi
słuchawkami,
co zresztą stojącemu obok głośnikowi nie przeszkadzało ryczeć na pełny
regulator.
– A właśnie że napiszę! – powiedział Udałow. – O wszystkim napiszę. I o tym, jak
głodowaliśmy, jak marzliśmy, ale szliśmy na stanowiska pracy, i jacy byliśmy
uświadomieni.
I energicznie wstał z ławki. Standal wstał również, ale Korneliusz powiedział:
– Idź, Misza, odpocząć. Sam sobie poradzę. Jutro koło południa artykuł znajdzie
się na
twoim biurku.
Udałow poszedł do siebie, a Łożkin mruknął:
– Wątpię, do tego jest potrzebny talent.
Udałow wszedł po schodach nie wiedząc, że kroczy ku swojej tragedii. W domu była
tylko
jego żona, Ksenia, która bardzo się na jego widok zdziwiła, gdyż zgodnie ze swym
wieloletnim
zwyczajem Udałow powinien jeszcze jakieś półtorej godziny grać w domino, a
dopiero później
zjawić się w domu z miną człowieka niezmiernie znużonego ciężką pracą i zażądać
kolacji.
Nic takiego nie nastąpiło.
Udałow zdecydowanym krokiem podszedł do biurka syna, Maksymka, gdzie od razu
znalazł
czysty zeszyt, a potem długo grzebał w szufladach w poszukiwaniu piszącego
długopisu.
Długopisu nie znalazł, wziął ołówek, otworzył zeszyt i zamarł nad nim tak samo,
jak zamierają
niemal wszyscy wielcy pisarze przed nakreśleniem pierwszego słowa.
Ksenia była tak zaskoczona, że wyszła z kuchni, stanęła w drzwiach i zapytała:
– Coś narozrabiał? Piszesz wyjaśnienie?
– Nie – powiedział Udałow. – Muszę napisać artykuł. Artykuł u mnie zamówili.
Ksenia, rzecz jasna, nie uwierzyła, bo jej mąż nigdy artykułów nie pisał.
Podeszła bliżej
i zobaczyła, że zeszyt jest pusty.
– Gdzie ten artykuł? – zapytała. – Nie widzę.
– Przecież dopiero nad nim myślę. Ja myślę, a ty mi stoisz nad głową. Czy w ten
sposób da
się napisać artykuł?
– Ciekawe, że to się teraz nazywa artykułem!
Ksenia, kobieta poczciwa, ale nie najmądrzejsza, nieustannie podejrzewała męża
o niewierność małżeńską, chociaż on nie dawał jej do tego żadnych powodów. Brak
podstaw
wcale Kseni nie uspokajał, nabierała przez to jedynie przekonania, że mąż jest
nie tylko
niewierny, ale w dodatku jeszcze piekielnie sprytny, skoro w ciągu trzydziestu
lat pożycia ani
razu nie wpadł. Dlatego niecierpliwie czekała na dzień, w którym wreszcie
przyłapie męża na
gorącym uczynku.
Kseni wydawało się, że jeśli teraz wróci do kuchni, to Udałow zabierze się do
pisania
czułego liściku albo, co gorsza, zacznie tworzyć dla tej wydry sonety miłosne.
Jednak wiedziała,
że jeśli tak będzie stała w drzwiach, to nic nie wystoi. Korneliusz przy tym
swoim sprycie będzie
po prostu siedział i już. A więc musiała udać, że mu wierzy, a potem po cichu
wrócić i złapać za
rękę.
– Udław się tym swoim artykułem! – rzuciła pogardliwie i wymaszerowała dumnie do
kuchni.
A Udałow pomachał ołówkiem nad czystą stronicą i wreszcie napisał: Jak dziś
pamiętam.
Potem zaczął się zastanawiać, co on właściwie pamięta.
Przyszedł na budowę po siódmej klasie, pod koniec wojny. Wzięli go na
praktykanta, ucznia
tynkarza. A kiedy to było? Chyba zimą. Nie, padał wtedy deszcz. Był tam
brygadzista, wujaszek
Lesza. Nie, wujaszek Pasza. Taki z wąsami. Wąsy pamiętał doskonale, co go bardzo
ucieszyło.
Wąsy stały się jakby punktem zaczepienia. Potem wujaszek Sasza wyjechał na
Daleki Wschód
albo do Azji Środkowej. To był dobry nauczyciel. Zupełnie nie pił i
Korneliuszowi, którego
ojciec zaginął na froncie, bardzo współczuł. Na czym to współczucie polegało?
Dobrze byłoby
sobie przypomnieć, bo w artykule powinno znaleźć się kilka ciepłych słów o
nauczycielu
pracującej młodzieży. O tym, jak mówił: „Ty, Kornelku, jesteś jak guzik. Okrągły
i ciągle kręcisz
się pod nogami, że aż boję się nadepnąć”. A może powiedział to nie do
Korneliusza, tylko do
Goszki Sidorowa, który ożenił się z Dusią. Nie, z Dusią to on ożenił się
później, a z początku
chciał ożenić się z Maszą. To była taka śmieszka z czarnymi oczami i długim
warkoczem.
Goszka całował się z nią w o-gródku, ale to było później, chyba w czterdziestym
siódmym. I ręka
Udałowa pogrążonego w mglistych wspomnieniach wypisała na kartce wielkimi
literami Masza.
A potem jeszcze większymi Maszeńka.
W tym momencie słodkie wspomnienia pierzchły spłoszone pełnym oburzenia krzykiem
Kseni, która podkradła się z tyłu akurat na czas, żeby zobaczyć, jak występna
ręka męża
wypisuje na papierze kobiece imię.
– Wiedziałam! – oburzała się Ksenia, i jej oburzenie, pokonując ściany i mury,
przetoczyło
się przez cały układający się już z wolna do snu dom. – Rozpustnik, świntuch!
Wyprowadź się do
niej, żeby twoje dzieci nie musiały patrzeć na twoją bezwstydną gębę!
Dalszy ciąg monologu Kseni utrzymany był w tym samym duchu, więc nie ma potrzeby
cytować go in extenso.
Udałow nie odezwał się nawet wtedy, kiedy w kierunku jego głowy poszybował
głęboki
talerz, gdyż nie mógł przecież pojawienia się imienia obcej kobiety tłumaczyć
roztargnieniem
zamyślonego twórcy. Zresztą, kto by w to uwierzył...
Kiedy w dziesięć minut później znalazł się na schodach, gdzie postanowił
przeczekać
przeciągającą się burzę, nie czuł się nawet skrzywdzony. Byłby zupełnie
spokojny, gdyby z lat
heroicznej młodości wyłoniły się jakieś inne barwne szczegóły poza warkoczem
Maszy
i dobrocią wujaszka Paszy. A przecież jeśli wujaszek Lesza jeszcze jakoś mieścił
się w artykule,
to Maszeńka, aby dostąpić tego zaszczytu, musiałaby dokonać czegoś bardziej
konstruktywnego
niż całowanie się z chłopakami.
Udałow stał na klatce schodowej i czuł przytłaczające zmęczenie wynikające z
bezsilności.
Musiał się kogoś poradzić.
Nogi same przywiodły Korneliusza pod drzwi profesora Minca. Na szczęście zza
drzwi
dobiegły odgłosy meczu piłkarskiego. To był dobry znak – profesor nie pracował,
lecz
odpoczywał. Udałow zapukał i wszedł.
Wypoczynek profesora Minca był pojęciem względnym. Wprawdzie wybitny wynalazca
rzeczywiście słuchał sprawozdania z meczu piłkarskiego, rozwiązywał krzyżówkę i
lewą ręką
rozkładał pasjans „Grób Napoleona”, ale jednocześnie mózg Lwa Chrystoforowicza
nadal
z wytężeniem pracował, kończąc rozwiązywanie nierozwiązalnego problemu
kwadratury koła.
– Czym mogę służyć? – zapytał Lew Chrystoforowicz, który był znakomitym
fizjonomistą. –
Ma pan jakieś kłopoty domowe?
Rzecz zrozumiała, że doskonale słyszał monolog Kseni – bardzo wyraźnie słyszeli
go nawet
mieszkańcy Wołogdy.
– Nie o to chodzi – powiedział Udałow. – Problem tkwi w czymś innym. W artykule.
– Głupstwa pan gada! – obruszył się profesor. – Każdy z nas ma coś ludziom do
powiedzenia.
– Zapomniałem – wyznał Udałow. – W ogólnych zarysach, pamiętam, a szczegóły
wyleciały
mi zupełnie z głowy. A jutro mam oddać artykuł, no i uspokoić Ksenię. Dopóki ona
nie uwierzy,
że chodzi tylko o artykuł dotyczący dalekiej, zamierzchłej przeszłości, nie
zaznam szczęścia
rodzinnego.
– Pamięć pana zawodzi?
– Myślałem, że pamięć mam w porządku, a tymczasem nic! Wrażenia zostały, i to
nawet
pozytywne, a szczegółów tyle co kot napłakał. Terminów nie pamiętam, dat... Co
robić?
– Robić? – Minc zamyślił się i podszedł do wiszącej nad biurkiem szerokiej
półki, na której
stały znane już całemu domowi i całej cywilizowanej ludzkości dekokty i
preparaty jeszcze dziś
nie znane nauce, ale jutro... Jutro z pewnością dokonają w niej przewrotu.
Wynalazki uniwersalnego geniusza Lwa Chrystoforowicza są nieprzewidywalne,
paradoksalne i zdumiewające. A każdy z nich ma na celu uszczęśliwienie
ludzkości. Niestety,
owe odkrycia tak dalece wyprzedzają swój czas, że ich skutki nie od razu
przyjmują się w życiu
codziennym, a rezultaty okazują się wręcz przeciwne do oczekiwanych. Właśnie
dlatego pobożne
życzenia profesora, zbliżającego się do półki z wynalazkami, w rzeczywistości
stanowiły kolejny
krok na drodze ku osobistej tragedii Korneliusza Udałowa.
Minc przesunął ręką nad butelkami, fiolkami i pudełeczkami, aż wreszcie jego
palec
wskazujący znieruchomiał nad jednym z naczyń.
– To jest właśnie to, czego potrzebujemy.
Wziął do ręki flakonik, w którym znajdowały się sinawe, niejadalne na oko
opłatki.
Wytrząsnął jeden z nich na kartkę papieru i podał Udałowowi.
– Co to jest? – zapytał nieufnie Korneliusz Iwanowicz.
– Cerebromag. To jest nazwa prowizoryczna. Farmakolodzy w swoim czasie ochrzczą
ten
preparat po swojemu. Rozumie pan?
– Nie rozumiem – odparł Udałow. – I medycyna tego nie zatwierdziła?
– Zwyczajny biurokratyzm – zapewnił go Minc. – Trzeba sprawdzać na myszach,
karaluchach, małpach i ochotnikach. Dopiero po tym wszystkim dopuszczają
lekarstwo do
produkcji seryjnej. Ten przepis jest rozsądny, ale nie w odniesieniu do mnie.
Mogę osobiście
w pełni zagwarantować pańskie bezpieczeństwo, Korneliuszu Iwanowiczu, ale
jednocześnie
apeluję o zachowanie podstawowych środków ostrożności.
– A co będzie, jak... – Udałow nie kwapił się z połykaniem opłatka. Przy całym
zaufaniu do
geniuszu Lwa Chrystoforowicza chciał nadal rozkoszować się urokami życia.
– Nic szczególnego. Cerebromag włącza uśpione komórki pamięci. Wszystko, co pan
przeżył, wszystko, co pan widział, na zawsze utrwaliło się w pańskim mózgu.
Jednak linie
łączące zatykają się i wskutek tego wydaje się panu, że wiele rzeczy pan
zapomniał. Ale tak się
tylko wydaje! Jutro rano obudzi się pan i przekona, że tylko się tak panu
wydaje! Łykaj pan.
I Udałow połknął opłatek.
Potem poszedł do domu.
Ksenia, która do tego czasu zdołała sobie wmówić, że Udałow odszedł do swojej
Maszeńki,
zdziwiła się na jego widok, ale nie dała tego po sobie poznać. Była ponura,
milcząca i nie
patrzyła mężowi w oczy. A na błagalny okrzyk Korneliusza: „Kiciu, zrozum!”
odpowiedziała:
„Wiem, kto jest twoją kicią”. Jednak znała tylko jej imię, co ją mocno
denerwowało i zmuszało
do zastanawiania się nad każdą Maszeńką, Marusią, Marią i Marią Pietrowną.
Udałow zrezygnował z dowodzenia swojej niewinności i położył się spać, rzuciwszy
jeszcze
pożegnalne spojrzenie na czysty zeszyt leżący na biurku syna. Pierwsza strona
z kompromitującym słowem była wyrwana. Wiadomo przez kogo.
Rano obudziło go uczucie doskwierającej niewygody. Duchowej. Wiedział, że
zdarzyło się
coś bardzo złego, ale nie od razu zorientował się co.
To był moment prawdziwego początku tragedii.
Korneliusz Iwanowicz nie wiedział, że dziewiąta fala runęła na jego bezbronną
głowę.
Pamiętał wszystko!
To znaczy jeszcze sobie nie uświadomił, że wszystko pamięta, ale wpadł w dygot
na pewne
konkretne wspomnienie, gdyż było to wspomnienie niezmiernie bolesne. Widział
absolutnie
wyraźnie, jak wchodzi matka z wściekle wykrzywioną twarzą i mówi: „Gdzie jest
imbryk? Gdzie
jest imbryk w różowe kwiatki? Coś z nim zrobił, hultaju? Gadaj!”
I w oczekiwaniu na nieuchronną karę fizyczną Udałow zaczął płakać cieniutkim,
żałosnym
głosikiem, budząc Ksenię, która naturalnie nie wiedziała, jakim głosem płakał
jej mąż w wieku
pięciu lat.
Rzecz w tym, że incydent z rozbitym porcelanowym imbrykiem wydarzył się jeszcze
przed
wojną, a kara za ten czyn była zupełnie nieadekwatna do winy. Imbryk został
zbity nieumyślnie,
ale matka nie miała innego. Zresztą o tej egzekucji Udałow zapomniał już wiele
lat temu.
Nie mogąc powstrzymać łez Udałow wstał z łóżka, odwracając się od Kseni, gdyż z
kolei
nawiedziły go gorzkie wspomnienia sprzed lat trzydziestu, kiedy to natknął się
na Ksenię –
wówczas jeszcze smukłą, kokieteryjną i niedotykalską – całującą się przed domem
z Wasilijem
Kriwatym. A wydarzyło się to akurat tego dnia, kiedy po długich wahaniach Udałow
postanowił
wreszcie się jej oświadczyć. I chociaż później Ksenia zapewniała go, że były to
jedynie
siostrzane pożegnalne pocałunki, jako że Wasilij wyjeżdżał zagospodarowywać nowe
ziemie, ból
zdradzieckiego ciosu znów przeszył serce starszawego i dawno już nie kochającego
żony
Korneliusza Iwanowicza. Obrzucił żonę wzrokiem tak pełnym wrogości, że Ksenia
nie odważyła
się o nic zapytać. Przywykła mówić o swym mężu – obecnym lub nieobecnym – w
tonie
lekceważącym i pogardliwym, traktowała go jako zbędny ciężar, przekleństwo,
ciągłe
świadectwo zmarnowanego życia. Ale jeśli tylko dostrzegała, najczęściej zresztą
wyimaginowane, niebezpieczeństwo, że go utraci, w Kseni budziła się lwica gotowa
pędzić do
komitetu partii z pismem: Mój mąż jest ostatnim łajdakiem. Natychmiast zwróćcie
mi męża!
I oto teraz, napotkawszy gorzkie spojrzenie Korneliusza, Ksenia fałszywie go
zinterpretowała, powiązała w myśli z tajemniczą Maszeńką i zrozumiała, że
najwyższa pora
wybrać się do jakiejś komórki, odwołać się do opinii społecznej.
A Udałow, który poszedł do łazienki umyć zęby i ogolić się, zrozumiał już, że
winę za jego
stan ponosi wyostrzona pamięć, i zaczął bać się samego siebie. Starając się
zmienić bieg
wydarzeń, zaczął na głos do siebie przemawiać.
– Pomyślmy o czymś przyjemnym, co? Przypomnijmy sobie coś miłego. Na przykład
to, jak
szliśmy z Ksenią do urzędu stanu cywilnego. Albo jak w szóstej klasie dostałem
piątkę
z klasówki.
Obie te sceny natychmiast posłusznie wypłynęły z pamięci i stanęły mu przed
oczami ze
wszystkimi szczegółami, łącznie z niebieską sukienką urzędniczki i katarem
świadka
Simieńskiego, ale wywołana przez to radość okazała się czysto formalna i serca
nie poruszyła. Za
to nie wiadomo czemu Udałow przypomniał sobie, jak po wyjściu z urzędu Ksenia
złamała sobie
obcas, jak się tym zdenerwowała i jak właśnie wtedy, patrząc na poczerwieniałą
z nieoczekiwanego gniewu twarz młodej żony, z przerażeniem zrozumiał, że dokonał
złego
wyboru i że teraz przez wiele lat, aż do końca życia, będzie musiał patrzeć na
te poczerwieniałe
z gniewu policzki i słuchać tego skrzekliwego głosu.
Korneliusz, znów bliski łez, wyszedł z łazienki i zamierzał usiąść do pisania
artykułu.
Naturalnie teraz doskonale pamiętał wszystkie wskazówki i rady wujaszka
Gieorgija (właśnie
Gieorgija) i ten piękny dzień, kiedy oni, młodzi członkowie brygady,
zobowiązawszy się
ukończyć murowanie ścian pierwszego piętra, nie schodzili z placu budowy przez
pełne
osiemnaście godzin. I był już gotów usiąść przy stole, aby utrwalić to
wspomnienie na papierze –
wspomnienie przyjemne, dające poczucie satysfakcji wynikającej z udziału w
twórczej pracy –
gdy nagle znieruchomiał. Obok tego wielkiego, dobrego wspomnienia w pamięci
czaiło się
wspomnienie drobne, przyssane jak kleszcz do głównego: to przecież właśnie tego
dnia... Z jaką
niezwykłą jasnością Korneliusz zobaczył ten obraz: stoi na górze i widzi, jak
przez ulicę biegnie
do niego piesek Bryś, brzydki i pokraczny, ale swój. I jak rozpędzona ciężarówka
przejeżdża
kundelka. Dosłownie na jego oczach.
Ksenia, która weszła za mężem do dużego pokoju, zobaczyła, że prawie już ubrany
stoi przy
biurku ze szczoteczką do zębów w ręku i cicho łka.
Udałow poczuł spojrzenie żony, odrzucił szczoteczkę i wybiegł na dwór, ale
dobiegł tylko do
bramy. Nieprawdopodobnie gorzki ból przeniknął go, gdy tylko zobaczył jej
wygładzone przez
czas słupy... To było w czasie wojny. Udałow miał przyjaciela Mitię, bez którego
po prostu nie
mógł żyć. I oto pewnego razu zobaczył, jak przez bramę, z trudem, zaczepiając o
słup osią
prawego koła, wyjeżdża ciężko załadowany wóz, na którego wierzchu siedzi
płaczący Mitia. Nikt
Udałowowi nie powiedział, że Mitia z babcią i mamą wyjeżdżają do wielkiego
miasta Wołogdy,
i nikomu z dorosłych nawet nie przyszło do głowy, że Udałow nie może żyć bez
Miti, a Mitia bez
Udałowa...
Korneliusz Iwanowicz gładził poczerniały ze starości słup i wyrzucał sobie, że
przez całe
dziesięciolecia nie pomyślał ani razu o Miti, że zwyczajnie wykreślił go z
pamięci...
– Korneliuszu Iwanowiczu!... – Z okna na pierwszym piętrze wyjrzała łysa,
błyszcząca
głowa Lwa Chrystoforowicza Minca. – Co z artykułem? Preparat pomógł?
– A idź pan... – Udałow machnął ręką i wyszedł na ulicę. Ksenia wybiegła z
klatki
i znieruchomiała, lękając się iść za mężem.
– Co mu się stało? – zapytał profesor.
– Nie wiem, Lwie Chrystoforowiczu – odparła Ksenia. – Wiem tylko, że oddala się
ode
mnie, odchodzi, a ja niczemu nie jestem winna.
W tym samym czasie Udałow stał o sto metrów od domu. Naturalnie nigdzie nie
odchodził,
tylko starał się uciec przed wspomnieniami. Na próżno, bo każdy nowy krok wciąż
je
przywoływał.
Przystanął nad sadzawką. Nie, to dopiero dzisiaj to bajorko było dla niego
sadzawką, a w
dzieciństwie, kiedy Udałowa wrzucili do wody dwaj piątoklasiści, wydawało mu się
ono
ogromnym i bezdennym jeziorem. Ale najgorsze wówczas było co innego, mianowicie
że
piątoklasiści zabrali pieniądze, które matka dała mu na mleko, a już
najstraszniejsze, że
wieczorem wybierali się na kolację do cioci Agrypiny, więc matka kazała mu
uważać na świeżo
wyprasowane spodnie.
Udałow jak oparzony odskoczył od sadzawki i ruszył wprost przed siebie.
Biegł środkiem ulicy niczego nie widząc i starając się nie patrzeć na boki. Bał
się każdego
przedmiotu, domu, kamienia, bo każdy z nich mógł wywołać gwałtowny ucisk w
piersi lub
nieoczekiwany napad rozpaczy.
Nie miał nawet czasu zrozumieć, co się właściwie z nim dzieje, gdyż będąc
człowiekiem
zrównoważonym i raczej szczęśliwym niż nieszczęśliwym znalazł się nagle w
okropnych opałach
tylko dlatego, że mu się polepszyła pamięć. W swym oszołomieniu nie spostrzegł
nawet, że ściga
go Ksenia z profesorem Mincem.
– Ciągle płacze? – pytał w biegu Lew Chrystoforowicz.
– Złości się! – odpowiadała Ksenia. – Nie uśmiechnął się ani razu i patrzy na
mnie wilkiem.
Całkiem się wściekł.
– I artykułu nie pisze?
– Popatrzył tylko na papier i od razu zalał się łzami.
– Rozumiem.
Dopadli Udałowa nad rzeką Guś.
Wyglądało na to, że Korneliusz zamierza się utopić. Schodził szybko po stromym
brzegu,
rozpinając w marszu koszulę. W tym momencie widział tylko uniesioną błagalnie do
góry głowę
Maszeńki, słyszał jej zdławiony krzyk – woda była wówczas zimna i szara, a
łódka, którą
dziewczyna przeprawiała się z tamtego brzegu, przewróciła się niedaleko
czekającego na nią
Udałowa. Prąd szybko znosił Maszeńkę i trzeba było ogromnego hartu woli, żeby
wejść do tej
lodowatej wody, tym bardziej że Udałow prawie nie umiał pływać i z góry
wiedział, że nie zdoła
Maszeńki uratować. Jednak trzeba było skoczyć i utonąć samemu, bo na brzegu
pozostać też nie
było wolno. Wówczas wszedł do wody po kolana. Woda sparzyła nogi, oblepiła
nogawki wokół
łydek i zaczęła spychać w dół, w stronę Maszeńki, a Korneliusz wciąż zwlekał, bo
nie potrafił
zmusić się do zrobienia jeszcze jednego kroku. A potem zobaczył, jak zupełnie
niedaleko wzniósł
się słup rozbryźniętej wody. To wujaszek Gieorgij rzucił się do rzeki niczym
wystrzelona
z brzegu torpeda. Skąd on się tam wziął? Zaczął płynąć, a potem oboje z Maszeńką
robili się
coraz mniejsi, rozpływali się w szarej mgiełce... Wujaszek Gieorgij długo potem
chorował na
zapalenie płuc, a Maszeńką nie powiedziała Udałowowi nawet jednego złego słowa.
Ale to było
później.
Ksenia zdążyła zabiec mu drogę i stanąć między mężem a wodą niczym zapora
przeciwczołgowa.
– Nie puszczę! – krzyczała.
– Puść – powiedział obojętnie Udałow, który zdawał sobie sprawę z tego, że
przynajmniej
teraz, o wiele lat za późno, musi rzucić się do wody, żeby odkupić swój ówczesny
strach. Nigdy
nie przypuszczał, że wspomnienia są taką okropną rzeczą.
Minc nacisnął mu na ramię, zmuszając go w ten sposób, żeby usiadł na trawie.
– Proszę to zażyć – powiedział podając Udałowowi żółtą tabletkę. Ksenia nabrała
garść
wody z rzeki i Korneliusz pokornie popił nią tabletkę.
– Co pan ze mną zrobił! – poskarżył się cicho.
– Przepraszam – powiedział Minc, który wszystko już zrozumiał. – To działanie
uboczne.
– Nie chcę żyć – wyszeptał Korneliusz.
– Powinienem wypróbować preparat na sobie – powiedział Lew Chrystoforowicz. –
Jednak
to, czego dzisiaj dzięki panu dowiedzieliśmy się za tak wielką cenę, stanie się
tematem
poważnego i w rezultacie optymistycznego artykułu.
– Optymistycznego? – zdumiała się Ksenia.
– Natura jest miłosierna – rzekł Lew Chrystoforowicz – a ja próbowałem pozbawić
ją
miłosierdzia. Nie pomyślałem o tym, że pamięć ludzka jest humanitarna, litościwa
i dlatego
wybiórcza. O wiele silniej przeżywamy smutki, rozczarowania i straty niż radości
i sukcesy, gdyż
życie uczy nas na naszych własnych błędach. Smutki i nieszczęścia jednak
odchodzą
i przemijają, gdyż nie można żyć z nieszczęściem. Wszystko, co złe, zapada w
podświadomość
i tkwi tam jakby za kotarą, żeby nas stale nie męczyć. Potrafimy wspominać z
uśmiechem, jak
w dzieciństwie zgubiliśmy dwadzieścia kopiejek i jakie to było nieszczęście,
kiedy nie mogliśmy
wskutek tego kupić lodów. A zapominamy, że te dwadzieścia kopiejek zbieraliśmy
przez cały
tydzień. Jesteśmy w stanie lekceważyć wszystkie tego rodzaju najokropniejsze
przeżycia, które
pozornie wywietrzały z pamięci. Teraz proszę sobie wyobrazić, ile Korneliusza
kosztowało
przeżycie na nowo wszystkich tragedii, które z perspektywy lat w istocie dawno
już przestały być
tragediami.
– Nie – powiedział Udałow. – Tam było około dwóch rubli. Matka dała mi te
pieniądze na
mleko. A oni zabrali. – Otarł łzę. Uspokajał się w oczach, bo widocznie żółta
tabletka zaczynała
działać. – Ale przecież ona mogła utonąć!
Minc i Ksenia popatrzyli na siebie z niepokojem. Niczego nie zrozumieli,
pomyśleli więc, że
Korneliusz zaczyna gadać od rzeczy. Ujęli go pod ręce i poprowadzili w kierunku
domu.
Na rogu Puszkina spotkali Misze Standala.
– O dwunastej czekam na artykuł! – wykrzyknął wesoło reporter.
– Nie – westchnął Udałow. – Pisarz ze mnie nie wyszedł. W tej samej chwili jego
twarz
wykrzywiła się w żałosnym grymasie.
– Właśnie tutaj – powiedział z bólem w głosie – przewróciłem się i stłukłem
kolano. Jak ja
wtedy płakałem! Miałem wówczas półtora roczku...