3349
Szczegóły |
Tytuł |
3349 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3349 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3349 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3349 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tytu�: "NOGI IZOLDY MORGAN"
Autor: Bruno Jasi�ski
"Ach, i c� to za n�ka!
N�ka troszk� spuchni�ta..."
Dostojewski: "Bracia Karamazow"
"To si� stanie jednego popo�udnia czy ranka..."
Jasie�ski: "Ballada o tramwajach"1
Kiedy czterna�cie par zdenerwowanych r�k go�ych i ur�kawicznionych wyci�gn�o wreszcie spod przedniego pomostu tramwaju nr 18 okrwawione cia�o Izoldy Morgan z okropnymi, wlok�cymi si� na ta�mach kilku �ci�gien, obci�tymi poni�ej pachwiny nogami, wszyscy ci ludzie doznali nagle nieprzyjemnego uczucia pope�nionego nietaktu.
Dziewczyna mia�a lat dwadzie�cia trzy, du�e kasztanowe w�osy rozsypane w nie�adzie, twarz nieskazitelnie pi�kn� i smuk�e, cudowne nogi, si�gaj�ce w biodrach nieomal wysoko�ci piersi - nieomylny talizman kobiet rasowych.
Wszystko potem sta�o si� a� nazbyt pospieszne. Przyjecha�o pogotowie i odjecha�o, zabieraj�c w swym wn�trzu ca�y incydent. W godzin� p�niej obie nogi by�y ju� amputowane, a wieczorem chora, umieszczona w oddzielnej separatce klinicznej, spa�a ju� ci�kim, bezwizyjnym, pokrzepiaj�cym snem.
2
Berg, bawi�cy tego tygodnia w innym mie�cie, zawiadomiony zosta� o zaj�ciu dopiero na drugi dzie� listem niewyra�nym i kr�tkim, wspominaj�cym o jakim� wypadku i wzywaj�cym go natychmiast.
Zgie�k peronu, trzaskanie drzwiami, . zapach �wie�ej farby, skacz�cy kalejdoskop drzew na diafragmie okna, jak paciorki 19 r�a�ca nawleczone na nitk� g�uchego, t�pego niepokoju osu n�y si� w g��b d�ug�, prostopad�� rys�.
Kiedy zameldowany lekar�owi dy�urnemu s�ucha� suchycl technicznych relacji, by� ju� zupe�nie spokojny.
Po uko�czeniu wyja�nie� poprosi�o pozwolenie widzenia si� Do separatki wszed� w towarzystwie lekarza.
Chora nie spa�a.
Le�a�a na wznak z oczym� szeroko otwartymi.
Berg stan�� u n�g. Przygotowany by�, �e trzeba b�dzie co; powiedzie�, ale w tej chwili nie m�g� sobie w�a�nie przypo mnie� nic odpowiedniego.
(...ci�kie, puszyste �wiece kasztan�w w d�ugiej, bezwzgl�d nie prostej perspektywie, ch�odny, wilgotny smak ust opartycl o usta, ciep�o drobnej r�ki odczuwanej przez zamsz r�kawiczki.. pami�tasz...)
Spr�bowa� si� nawet u�miechn��, ale oczy jego pad�y w te chwili na obwis�� lini� ko�dry, moduluj�cej niepoj�t� pr�ni� poni�ej bioder.
(...Bo�e, Bo�e, tylko nie my�le�...)
Jaka� lepka, s�odka ciecz podesz�a mu do krtani.
I zn�w kasztany, i zn�w smak wilgotnych ust, i d�uga, w�ska naga, wynurzaj�ca si� z s�onecznej piany sukienek. (...朜�cho, przecie� nie b�d� krzycza�...)
Jak� zabawn� min� ma doktor. Lewy w�s mu opada, jal! u chrab�szcza, a na ko�cu nosa malutki pryszcz.
I wtedy spotka� jej oczy, oczy wyl�k�ego, skatowanego psi (...u ojca, na podw�rzu - potopili mu szczeni�ta...), jakby �ebrz�ce o lito��, wpatrzone w niego z napr�onym wyczekiwa niem.
Poczu�, �e pod tym wzrokiem miesza si�, �e rumieni si� jal sztubak, �e stoi tu ju� gar� minut, �e trzeba nareszcie co� po wiedzie� i �e on przecie� nic nie powie. I nagle zachcia�o mu si� uciec.
(...na ulicy ludzie, doro�ki, turkot, tramwaje, trrr...) Dlaczego ten doktor ma tak� dziwn� min� O, tu jest klamka teraz tylko do siebie.
Sadzi� po schodach po cztery stopnie na raz, dop�ki nie znalaz� si� na ulicy wmieszany w pstry, rozgor�czkowany t�um. Upad� czerwony, rozpalony, jak p�achta. Okr�g�a, okr�g�a niesko�czono��. I nad rozd�tym "I" miasta olbrzymia kropka s�o�ca.
Ludzie biegli, szli, popychali si�, warcza�y auta, dzwoni�y tramwaje, wypluwa�y i po�yka�y na przystankach nowe transporty ludzi i mija�y go z jednostajnym zgrzytem szlifowanych szyn.
3
P�no ju� wieczorem do starszego sanitariusza kliniki, Tymoteusza Lerche, starego barczystego wygi o ospowatej twarzy i ry�ym zaro�cie, zg�osi� si� m�ody, przyzwoicie ubrany cz�owiek, kt�ry odwo�awszy go na stron�, kr�c�c w palcach banknot pi��setfrankowy, zapyta� go, czy nie by�by sk�onny wyrz�dzi� mu pewnej przys�ugi. Tymoteusz Lerche zapewni� nieznajomego, �e jest ca�kowicie do jego dyspozycji. Wtedy on, uj�wszy go przyja�nie pod rami�, wyja�ni�, �e jest krewnym przywiezionej tu przed dwoma dniami Izoldy Morgan, ofiary wypadku tramwajowego, i �e chcia�by, o ile to jest mo�liwe (banknot zaszele�cia� w tym miejscu obiecuj�co), otrzyma� obie amputowane nogi swej kuzynki.
Tymoteusz Lerche nie wyrazi� najmniejszego zdziwienia, ,pochyli� pos�usznie g�ow� na znak, �e rozumie, zastrzeg� si� tylko, �e nie wie, czy cz�onki ��dane nie zosta�y ju� wyrzucone razem z innymi odpadkami, po czym oddali� si�, wskazuj�c przyby�emu krzes�o.
Po dwudziestu minutach powr�ci�, nios�c pod pach� wielkie, pod�u�ne pud�o, zawini�te starannie w szary papier. Paczka mog�a uchodzi� �udz�co za pakiet z modnego magazynu konfekcji, a r�owa wst��eczka, kt�r� by�a owi�zana, nadawa�a jej wygl�d wykwintny. Tymoteusz Lerche poda� w milczeniu paczk� przyby�emu. Pi��set frank�w uton�o w jego cha�acie. Po czym zapyta� jeszcze, czy nieznajomy nie rozka�e ch�opcu odnie�� sobie pakietu do domu.
Przybysz jednak nie skorzysta� z pomocy s�u�by, ale uj�wszy paczk� pod rami�, wyszed� z ni� sam, odprowadzany g��bokimi uk�onami sanitariusza i dw�ch portier�w.
4
W biurze, gdzie pracowa� Berg, wiadomo�� o nieszcz�ciu, jakie go dotkn�o, rozszerzy�a si� b�yskawicznie i wytworzy�a oko�o jego osoby atmosfer� przyciszonych szept�w i milcz�cego wsp�czucia.
Towarzystwo Elektrowni Miejskiej, kt�rego Berg by� jednym z dwunastu in�ynier�w, zaproponowa�o mu urlop miesi�czny. Berg propozycj� odrzuci�. Stawa� do pracy po dawnemu bardzo wcze�nie. Wieczorami nigdzie go nie widywano. Koledzy, kt�rym przysz�o do g�owy odwiedzi� go w tych godzinach, znale�li na drzwiach kartk�: "Nikogo si� nie przyjmuje".
Wiedziano, �e u Izoldy nie by� od owej wizyty na klinice ani razu i t�umaczono to sobie na r�ne sposoby. Poza tym zreszt� w obej�ciu by� po dawnemu zupe�nie normalny, rozmawia� i u�miecha� si�. Z czasem zacz�to s�dzi� po prostu, �e mi�o�� jego do Izoldy nie by�a zn�w tak wielka. To prze�wiadczenie przyj�o si� z czasem powszechnie. Wkr�tce przestano si� ju� nim zajmowa�. Na og� ludzie otaczaj�cy go mieli do niego nawet jakby nieuchwytny �al za to, �e tak �atwo pogodzi� si� i zapomnia�.
5
By�y to nogi wyzywaj�co bia�e i przedziwnie d�ugie. Zako�czone male�k�, w�sk�, wysoko sklepion� stop�, dostatecznie wysmuk�e w p�cinach, wybucha�y w nieskazitelnie modelowane podudzie, bardzo wysokie, twarde i j�drne. Od drobnych male�kich kolan udo bia�e, o aksamitnym po�ysku, pokryte by�o ca�e sieci� ledwie dostrzegalnych niebieskich �y�ek, nadaj�cych kobiecemu cia�u powag� marmuru. Drobne stopy ton�y jeszcze w p�ytkich, lakierowanych pantofelkach, a czarne, jedwabne po�czochy okala�y je powy�ej kolan, podobnie jak w momencie, kiedy jeszcze unosi�y sw� w�a�cicielk�. Amputacja nast�pi�a tak szybko i musia�a by� przeprowadzona tu� poni�ej pachwiny, �e nie by�o potrzeby ca�kowitego ich obna�ania. Umieszczone na kozetce i przerzucone niedbale jedna przez drug�, u g�ry otulone obficie pledem robi�y wra�enie �ywych ko�czyn �pi�cej, przykrytej kobiety.
Berg przesiadywa� nad nimi ca�ymi godzinami. Zna� ka�dy musku� i . nazywa� go po imieniu. Przesuwaj�c r�k� wzd�u� quadriceps cruris, pie�ci� lekko palcami wewn�trzn� stron� uda, w tym miejscu, gdzie pachwin� ��czy z kolanem w�ski, ledwo dostrzegalny mi�sie� gracilis, znany tak�e pod nazw� "defensor virginitatis", najs�abszy z wszystkich mie�ni nogi kobiecej. Ca�a jego bolesna mi�o�� do Izoldy skoncentrowa�a si� teraz na jej nogach. Godzinami le�a� na kozetce, przytulony wargami do mi�kkiej, pachn�cej sk�ry zar�owionych ud, jak dawniej, kiedy pie�ci� je, gdy by�y jeszcze Wasno�ci� tamtej. O samej Izoldzie my�la� bardzo rzadko. Sci�lej bior�c nie my�la� wcale. Scena na klinice nie pozostawi�a mu nic, pr�cz uczucia obco�ci i obrzydzenia. Co go mog�a w�a�ciwie obchodzi� tamta oderwana po�owa kobiety, bezkszta�tny kad�ub, ohydny i tragiczny. Przytulony w s�odkim wyczerpaniu do cudownych jej n�g, kt�re teraz niepodzielnie posiada�, czu� si� zupe�nie szcz�liwym.
Ta, �e nogi Izoldy po dw�ch tygodniach by�y r�wnie r�owe i �wie�e, jak pierwszego dnia po operacji - by�o dla niego rzecz� zupe�nie naturaln�. Czego� przeciwnego nie by�by w stanie nawet pomy�le�. Wyda�oby mu si� to takim samym nonsensem, jak gdyby kto� usi�owa� twierdzi�, �e Nike Fidiaszowej grozi rozk�ad, poniewa� brak jej g�owy. Zreszt� by�y to przecie� po dawnemu nogi kobiety �ywej, oddzielone od reszty przez prosty przypadek, nie przestaj�ce przez to by� nadal jej cz�ci� organiczn�, po��czon� na zawsze z t� �yw� jedno�ci� nierozerwalnej osobowo�ci.
6
Godzina dwunasta w nocy. Berg ma tej nocy dy�ur w elektrowni. W�a�ciwie m�g�by siedzie� w swoim pokoju, na g�rze, jednak�e gdzie� (tam g��boko) boi si� samotno�ci, chocia� my�li tej nie pozwala u�wiadomi� sobie.
Jasne �wiat�o lamp, rytmiczny turkot maszyn dzia�aj� sennie i koj�co.
Berg przechodzi kolejno mi�dzy dwoma rz�dami rozp�dzonych maszyn.
�wist wiruj�cych szprych i �oskot d�wigni. Muzyka rozpalonej stali.
Wpatruje si� przez chwil� w wiruj�ce ko�o, ale doznaje lekkiego zawrotu. Za chwil� przyci�ga jego uwag� ogromny t�ok wznosz�cy si� i opadaj�cy z jednostajn� dok�adno�ci�. Wydobywa si� z niego g�uche, zm�czone sapanie. Borgowi przychodzi na my�l akt p�ciowy. Przypatruje si� prawie z przera�eniem, jak olbrzymi t�ok spada i podnosi si� niezmordowanie. Maszyna sp�kuje. - Dlaczego one jednak same si� nie rozmna�aj� - m�wi Berg i czuje zimne mrowie wzd�u� kr�gos�upa. - Dzikie, bezp�odne zwierz�ta - rzuca nie ogl�daj�c si� za siebie i przy�piesza kroku.
Ale ko�ca alei nie wida�. Z prawej i z lewej strony opuszczaj� si� i podnosz� w szalonym rozp�dzie d�wignie. Berg czuje powiew twardej, bezwzgl�dnej nienawi�ci, jaki wieje na niego od maszyn. Odwieczna nienawi�� pracownika do swego eksploatatora. Czuje si� male�kim i bezradnym w otoczeniu tych �elaznych istot, oddany im na pastw�. Chce krzycze� i opanowuje si� ostatkiem �wiadomo�ci. "Nienawidz� mnie - my�li jasno ale s� przytwierdzone i nie mog� mi nic zrobi�." A�eby samemu sobie pokaza�, �e si� nie boi, zatrzymuje si� przed jedn� z maszyn i przygl�da si� jej przez chwil� drwi�co. Obr�t k� jest tu troch� wolniejszy, jakby leniwy. Zwierz� przyczai�o si� i czyha. Berg uczuwa nagle nieprzepart� ochot� dotkni�cia r�k� szprychy. Nie mo�e oderwa� oczu od stali suwaka.
- Tylko dotkn� i zaraz cofn� - my�li wyra�nie. Chce si� oderwa�, ucieka� i nie mo�e. A ko�o zdaje si� obraca� coraz wolniej, coraz leniwiej... Olbrzymia r�ka szprychy wyd�u�a si�, wyd�u�a... Czu� jej zimny powiew. Za chwil� dotknie jego twarzy. Jezus Maria!
Berg czuje nagle ostry b�l w ramieniu. Czyje� ko�ciste palce odrzucaj� go z niepoj�t� si�� w bok i s�yszy twardy, chropowaty g�os, jak g�os tr�by jerycho�skiej:
- Ostro�nie! By�by pan wpad� w maszyn�.
Widzi nad sob� okopcon� twarz robotnika, du�e niebieskie oczy, wpatrzone w niego spod zmarszczonych brwi.
- Niech pan idzie na g�r� spa�, my tu ju� sami dopilnujemy - m�wi g�os z tym samym akcentem rozkazuj�cym, wobec kt�rego Berg czuje si� bezwolnym i s�abym jak dziecko.
Silna ko�cista r�ka przeprowadza go, unosz�c prawie przez hal�, i puszcza na podw�rzu.
- Dzi�kuj� - m�wi cicho Berg i widzi nad sob� ogromn�, czarn� twarz nieba, ca�� w pryszczach gwiazd.
7
W tydzie� po tym zaj�ciu Berg wyszed� wcze�niej ni� zwykle z elektrowni i skierowa� si� w stron� przeciwleg�� miasta. Z�oty jesienny dzie� pachnie hibikusem. Niesko�czony spok�j powietrza niepokoi i przera�a. Wszystko jest zaspane, nieruchome, �adna ga��� nie drgnie, tylko w tej ciszy �miertelnej jeden za drugim odrywaj� si� li�cie i spadaj� na piasek d�ug�, kolist� serpentyn�. Nieruchoma poezja jesieni.
Spadaj� suche li�cie,
spadaj� wolno, rytmicznie,
szelestnie, aksamitnie po ziemi si� �ciel�
przera�one powietrza �mierteln� martwot�.
Nad chrz�stk� ich po�ciel�
czerwon�, liliow�, z�ot�
s�o�ce zachodzi powoli
melancholijnie, anemicznie.
Przed chwil� wpad� w tryby najwi�kszej maszyny starszy mechanik Ginter. Kiedy go wyci�gni�to, by� ju� jedn� bezkszta�tn� mas�.
Dla Berga wspomnienie to jest nieprzyjemne i stara o nim nie my�le�. Od pami�tnej nocy przed tygodniem �wiadomo�� nieustaj�cej i nieust�pliwej wrogo�ci wzrasta z ka�dym dniem i Berg nie mo�e si� z niej otrz�sn��. Ilekro� wypadnie mu przej�� przez hal�, robi to zawsze bardzo szybko; nie ogl�daj�c si� na stroi Powiew t�pej, bezsilnej nienawi�ci, jaka wieje z hali maszyn nape�nia go zimnym, niewypowiedzianym przera�eniem. Patrzy w twarze robotnik�w i stara si� wyczyta� z nich potwierdzenie tego samego uczucia, ale twarze s� zamkni�te i patrz� hardo i ponuro. Od jakiego� czasu prze�laduje Berga my�l, �e ci ludzie, pracuj�cy tutaj od kilku lat, musz� by� wszyscy ob��kani. Chwyta siebie na tym, �e �ledzi ich ruchy i stara si� nimi potwierdzi� swoje przypuszczenie. Kiedy wypadnie mu zamieni� par� s��w z robotnikiem, czuje, �e si� miesza, i musi sko�czy� czym pr�dzej rozmow�.
"�eby tylko samemu nie zwariowa�" - my�li Berg i za potem przesuwa si� plan zmiany posady.
Tak, tak b�dzie najlepiej. Przeniesie si�, we�mie sobie prac� biurow�. To go z pewno�ci� uspokoi.
Nagle s�yszy za sob� nieludzki �wist. Przelatuj�ce auto zaczepia go wachlarzem i odrzuca na trotuar. S�yszy z zewn�trz pi�trz�ce si� przekle�stwa.
Jest zupe�nie wytr�cony z r�wnowagi. Musi si� oprze� o drzewo, �eby skupi� my�li. Strach duszony w g��bi skrada si� i gl�da mu w oczy.
- Trzeba to przemy�le�, przemy�le� -.powtarza Berg i jed cze�nie czuje, �e w�a�ciwie wszystko jest ju� za niego z g�ry przemy�lane. Wyj�cia nie ma. Przed chwil� w �miesznej naiwno�ci wydawa�o mu si�, �e wystarczy zmieni� posad�, aby grodzi� si� od nienawi�ci maszyny. Teraz widzi, �e maszyna czyha na niego wsz�dzie. Ka�dy krok jego uzale�niony jest maszyny.
Berg czuje si� nagle osaczonym. Wszystkie maszyny, ogl�dane kiedykolwiek, wype�zaj� z zakr�t�w �wiadomo�ci i otaczaj� go �elaznym pier�cieniem. Jak s�aba nitka �wiat�a z tego labiryntu majaczeje w nim krzyk, imi�: Izoldal Rozgl�da si�. Jest gdzie� daleko w nieznanej okolicy. Czuje dopiero teraz, �e jest bardzo zm�czony. Trzeba wraca� do domu. Nadchodzi tramwaj. Na widok jego Berg wzdryga si�. Chce mu si� krzycze�. Patrzy w twarz pasa�era z prawej strony. Jest dobroduszna, spokojna i zadqwolona, jak maska. Nagle pod naporem wzroku Berga maska p�ka na dwoje potworn� szczelin� u�miechu i Be:rg widzi na chwil� czerwon�, otwart� paszcz� szale�stwa o kilka centymetr�w od swojej twarzy.
8
Coraz dziwniejsza atmosfera panuje w elektrowni. Niedostrzegalne szepty pomi�dzy robotnikami od czasu tragicznej �mierci Gintera przesz�y w cichy pomruk. M�wi� o strajku. Berg coraz cz�ciej natyka si� w hali maszyn na rozsypuj�ce si� na jego widok grupki robotnik�w.
Na drzwiach elektrowni wisi od dw�ch dni ma�a kwadratowa odezwa, kt�rej nikt nie zdziera.
Berg d�ugo p�aka� tej nocy z twarz� na nogach Izoldy. Nadszed� czas. Los wypycha go, daj�c mu w r�ce rol� oswobodziciela.
9
Hala maszyn jest czarna i zieje pustk�. Berg, od chwili, kiedy zamkn�� za sob� drzwi, stoi oparty o �cian� i coraz s�abiej u�wiadamia sobie, po co w�a�ciwie tu przyszed�. Odk�d zjawi� si� tu po raz pierwszy jako m�odziutki in�ynier, nie widzia� nigdy tej hali milcz�cej i nie o�wietlonej. Jest oszo�omiony. W pierwszej chwili chce zapali� elektryczno��, ale przypomina sobie, �e elektryczno�ci nie ma w ca�ym mie�cie, poniewa� elektrownia nie funkcjonuje. To mu powraca �wiadomo��. Stara si� my�le� ch�odno. Wyjmuje z kieszeni �lep� latark�, kt�r� specjalnie sobie przecie� przygotowa�, i zapala j�. Ostra smuga �wiat�a przecina mrok. Czarna pr�nia wydaje si� przez to jeszcze ciemniejsz�. Jak czarne skrzyd�a gigant�iV wy�aniaj� si� z niej olbrzymie kontury k�.
Berg czuje, �e je�eli pozostanie tu jeszcze chwil� - rzuci si� do ucieczki. Robi kilka krok�w. Teraz porusza si� ju� zupe�nie mechanicznie. Droga jest dziwnie d�uga. Bergowi zdaje si�, �e ju� j� omin��. Trzeba wr�ci�. Podnosi latark�. Widzi dopiero w tej chwili, �e stoi pod sam� tablic�. W ostrym �wietle smugi jak dwoje �lepi�w jarz� si� oczy zegar�w.
Berg wyjmuje z kieszeni palta m�ot i pilnik.
Oczy zegar�w wpatruj� si� w niego zimno i spokojnie. R�ka, w kt�rej �ciska m�otek, jest ch�odna i pewna. Teraz tylko du�o spokoju.
Oczy manometr�w staj� si� dziwne i magnetyzuj�ce. Bergowi przychodzi na my�l fakir, kt�rego widzia� w cyrku, ubezw�adniaj�cego wzrokiem w�a. Teraz czuje to, co czu� musia� w��, kt�ry przyszed� uk�u�, a nie mo�e si� poruszy� sp�tany tym dziwnym wzrokiem. To trwa chwil�. Wtedy ostatnim wysi�kiem woli podnosi Berg nagle m�ot i z niepoj�t� dla siebie samego si�� uderza nim w tablic�.
Trzask p�kaj�cego marmuru rozwala cisz�. Spok�j jasny, ciep�y, g��boki jak staw... I nagle staje si� co� niepoj�tego: Jasne bezbrze�ne �wiat�o o�lepia go na chwil�. Czarne nieruchome ko�a zaczynaj� si� obraca�. Berg czuje nagle twarde uderzenie w g�ow� i upada, wal�c twarz� o posadzk�.
10
Na czwartej stronie jedynej, rozchwytanej w ci�gu godziny gazety, mi�dzy komunikatami czernieje ma�a wzmianka petitem: "...schwytany na gor�cym uczynku sabota�u w chwili, gdy usi�owa� zniszczy� maszyny, poruszaj�ce elektrowni� miejsk�, in�ynier Witold Berg postawiony zostanie przed trybuna�em robotniczym..."
11
Pusta olbrzymia hala fabryczna zape�niona morzem ludzkich g��w. Na �rodku wzniesiona po�piesznie z kilku pak trybuna. Chudy, piegowaty student z bia�ymi mrugaj�cymi rz�sami odczytuje bezbarwnie akt oskar�enia. Czarny, wylizany buchalter z du�ym pasem przewraca wolno, z namaszczeniem kartki brulionu. Piegowaty student podnosi od czasu do czasu g�os, kt�ry rozlega si� jakby p�aczliwi� i wtedy wt�ruje mu pomruk t�umu, jak wiatr przep�ywaj�cy przez hal�. Rozprawa d�u�y si� nudno i beznadziejnie. W�a�ciwie wyrok jest ju� wszystkim wiadomy, chodzi tylko o przeprowadzenie przepisanych formalno�ci.
Wreszcie student siada, wycieraj�c nos chustk�, a buchalter cienkim, metalicznym g�osem zwraca si� z nieokre�lonym gestem w prawo:
- Prosz� wprowadzi� oskar�onego. G�uchy pomruk przechodzi sal�. Potem drzwi prawe otwieraj� si� troch� za g�o�no i pod konwojem czterech uzbrojonych w mauzery robotnik�w wchodzi Berg. T�um rozst�puje si� troch�, aby dopu�ci� ich do trybuny.
Gwar ro�nie i powoli zamienia si� w ha�as wrogich g�os�w.
Dzwonek. Przes�uchanie trwa dalej.
Wskaz�wki zegara poruszaj� si� z upart�, ��wi� bezradno�ci�.
Nagle szmer wzmaga si� i t�um g��w, jak popchni�ty, pochyla si� w stron� trybuny.
Na trybunie stoi Berg. Jest bardzo blady, oczy mu biegaj�, jeden kosmyk w�os�w spad� na czo�o. Ubrany jest bez zarzutu, w �akiet. M�wi g�osem d�wi�cznym, spokojnym, cz�sto zatrzymuj�c si� dla pochwycenia odpowiedniego wyrazu:
- Nast�pi� dzie� zemsty. �wiadomy swoich cel�w proletariat staje do walki. �eby walka by�a owocna, trzeba przede wszystkim u�wiadomi� sobie, kto jest �miertelnym wrogiem. Wystarczy tego wroga zniszczy�, a z�o b�dzie usuni�te. Takim wrogiem jest niew�tpliwie bur�uazja, ale nie jest to wr�g zasadniczy.
Wystarczy odebra� fundusze bur�uazji, a powi�kszy si� przez to o kilka milion�w g��w masa proletariatu. Sam problemat proletariatu nie zostaje przez to rozwi�zany. Wr�g jest inny, bli�szy, z kt�rym robotnik styka si� codziennie, przy pracy, kt�ry niepostrze�enie poch�ania jego si�y, zdrowie, a niekiedy i �ycie. Wrogiem tym jest maszyna. Nie darmo cywilizacja bur�uazyjna szczyci si� maszyn�, jako najwi�ksz� zdobycz�, kt�ra dostarcza jej miliona udogodnie�. Ale s�dz�c, �e wymy�li�a w maszynie jedynie now� bro� do walki z �ywio�em i nowy spos�b wyzysku proletariatu, bur�uazja omyli�a si�. Maszyna rozros�a si� jaki paso�yt, przegryz�a si� we wszystkie zak�tki �ycia, z narz�dzia staje si� powoli jej panem. Bur�uazja opanowana jest ju� ca�kowicie przez maszyn� i nie mo�e si� bez niej obej��.
Ale robotnik zawsze nienawidzi� maszyny. Od samego pocz�tku by�a ona dla niego n�dz� i przekle�stwem. Dziesi�tki tysi�cy bezrobotnych, tysi�ce �mierci i okalecze�, wdowy i sieroty bez chleba - oto czym jest dla robotnika maszyna. Teraz, gdy nasta� czas walki otwartej i zyvyci�skiej, zadanie proleta riatu le�y tutaj: oswobodzi� ludzko�� od maszyny. Nale�y zniszczy� maszyn�, zniszczy� natychmiast, je�eli nie chcemy, aby ona nas zniszczy�a.
Berg w tej chwili jest pi�kny. Rumie�ce pal� mu si� na twarzy, a w�osy zasypuj� czo�o.
Troch� braw, d�uga niezdecydowana cisza. Berg schodzi z trybuny. Od sto�u wstaje piegowaty student. Jest przestraszony. Mruga szybko oczkami. M�wi g�osem pr�dkim, rozgniewanym. Wydaje mu si�, �e in�ynier chcia� sobie po prostu zadrwi� z trybuna�u, ale brawa, jakie s�yszal (zwrot niezdecydowany w stron�), zmuszaj� go do odpowiedzi. Niszczenie maszyn, kt�re s� dobytkiem kulturalnym ca�ej ludzko�ci, a wi�c i proletariatu, by�oby powrotem do barbarzy�stwa. Maszyny zar�wno s�u�� panom, jak i robotnikom. W jaki spos�b proletariat obejdzie si� bez maszyn? Przecie� i tramwaje, i wodoci�gi, z kt�rych korzysta ka�dy, to te� maszyny.
Berg nie s�yszy do ko�ca. Wychodzi przez t�um na ulic�. Ludzie rozst�puj� si� przed nim. Deszcz pada drobny, jesienny, zamazany jak p�acz. Berg czuje, �e go co� d�awi za gard�o. Ca�a jego mowa i apel wydaj� si� �mieszn� parodi�. Po coZ Przecie� oni s�. tacy sami jak tamci, tylko troch� mniej "inteligentni". I zreszt� za p�no.
12
W par� dni p�niej, gdy wybuch� strajk generalny, Berg wyszed� rano na ulic�. Dzie� by� jasny, s�oneczny. Cisza zalega�a place. Tramwaje nie kursowa�y. Berg wyszed� na najszersz� alej� i szed� w g�r�. Ulice pulsuj� dziwne, jak pijane. Z wszystkich bram wygl�da niepok�j. Cisza staje si� ci�ka. Wszystko przyczai�o si�, jakby w oczekiwaniu czego�, co ma si� zdarzy�. Berg przy�piesza kroku. Niesamowita cisza zaczyna go m�czy�. Chce wr�ci� do domu. Na rogu ulicy kto� chwyta go za rami�. Jasne niebieskie oczy i czapka z daszkiem gdzie� widziana. Mechanik z elektrowni. - S�ysza�em was na s�dzie - m�wi jasnym, okr�g�ym g�osem.
- Nie wszystko tam zrozumia�em, ale m�wili�cie, �e nadchodzi czas, �e maszyny b�d� nami rz�dzi�, a nie my nimi. A widzicie, jeden nasz ruch i wszystko stoi. I cisza taka, jak przed stworzeniem �wiata. C� wy teraz? Ca�y pachnie, bije od niego s�o�ce, rado��, moc: My! My! Berg patrzy mu w twarz i bierze go szalona ochota wydrze� mu t� jego rado�� i zobaczy� w tych okr�g�ych oczach zwierz�ce przera�enie. Id� trotuarem w stron� bramy tryumfalnej. Berg m�wi:
- W�a�ciwie teraz ju� jest wszystko jedno. Nie zrozumieli�cie duszy maszyny, wy, kt�rzy stali�cie jej najbli�ej. A to takie proste. Dusz� maszyny jest p�d, perpetuum mobile. Jedynym za� powietrzem, jakim my mo�emy oddycha�, jest w�a�nie ograniczono��. Konsekwencje s� jasne. Zaszczepili�my sobie �mierteln� szczepionk�, kt�ra nas powoli ca�ych opanowuje.
Zbli�amy si� do ko�ca z matematyczn� dok�adno�ci�. Wkr�tce wszystko dooko�a nas zast�pi� maszyny. B�dziemy si� poruszali w�r�d maszyn. Ka�dy nasz ruch czynimy zale�nym od maszyny. Oddajemy bro�. Zdajemy si� zupe�nie w r�ce obcego, wrogiego nam �ywio�u. Obr�cz �elaznego wysi�ku nerw�w, kt�ra utrzymuje jeszcze nad nimi nasz� hegemoni�, musi lada chwila p�kn��. Wtedy pozostaj� walka albo ob��d. Na razie nikt tego nie widzi, nie rozumie. Jeste�my za�lepieni swoj� moc�. Wyj�cia nie ma. Osaczyli�my si� ze wszystkich stron sami. I zreszt� to ju� jest w nas. Wy bez maszyny �y� ju� nie potraficie. Przodkowie wasi mo�e by jeszcze potrafili. Wy ju� nie. Broni� si� nie mo�na. Trzeba czeka�. Trucizna jest w nas samych. Zatruli�my si� w�asn� moc�. Lues cywilizacji.
Do widzenia - nachyli� si� nagle do ucha mechanika, �ciskaj�c mu raptownie r�k�. - Ja w tamt� stron�...
13
Pewnego p�nego wieczora, kiedy dy�urny urz�dnik policji X komisariatu uk�ada� si� w�a�nie na spoczynek, w komisariacie zjawi� si� �miertelnie blady cz�owiek z b�yszcz�cymi oczami, kt�ry przedstawiwszy si� jako Witold Berg, in�ynier elektrowni miejskiej, zameldowa�, �e skradziono mu nogi. Domaga� si� przy tym kategorycznie natychmiastowego wyznaczenia mu do pomocy kilku agent�w i zaznaczy�, �e czeka� nie mo�e ani chwili.
W komisariacie obecnych by�o zaledwie dw�ch ludzi, dy�urny urz�dnik oznajmi� mu zatem bardzo grzecznie, �e musi si� chwilk� zatrzyma�, poniewa� ludzi na miejscu nie ma, mo�na dopiero po nich zatelefonowa�. Przyby�y o�wiadczy�, �e czeka� ani chwili nie mo�e i �e skoro nie mog� mu udzieli� pomocy w tym komisariacie - uda si� do innego.
Dy�urny urz�dnik stara� si� go zatrzyma� wszelkimi mo�liwymi argumentami. Wr�ci� urz�dnik, kt�ry telefonowa�, i oznajmi�, �e najdalej za trzy minuty ajenci b�d� na miejscu.
Przyst�piono do spisywania protoko�u.
Nie zdo�ano jednak�e wydoby� od nieznajomego nic wi�cej ponad to, �e dzi� wieczorem, kiedy by� nieobecny w mieszkaniu, skradziono mu nogi.
- Ot� i oni - powiedzia� przyja�nie dy�urny - niepotrzebnie si� pan niepokoi�. Wesz�o sze�ciu barczystych ludzi i stan�o po obu stronach drzwi.
- Ludzie s� do pa�skiej dyspozycji - powiedzia� urz�dnik. - Pan b�dzie �askaw wskaza� im drog�. Berg u�cisn�� na po�egnanie r�k� komisarza, kt�r� ten mu poda� z wielk� skwapliwo�ci�, i wyszed� przodem. Ale nie przest�pi� jeszcze progu, gdy nagle uczu� na sobie dwana�cie silnych r�k, kt�re powali�y go na ziemi�. Pr�bowa� si� wyrwa�, szamota� si�, gryz�, tarza� si� z nimi po ziemi, kilka razy udawa�o mu si� nawet oswobodzi�, ale wreszcie opada� og�uszony i skr�powany. Czu�, �e p�ynie gdzie� w d� po spadzistej p�aszczy�nie; potem na chwil� owia�o go wilgotne jesienne powietrze. Wres�cie u�wiadomi� sobie, �e wciskaj� go w jakie� ciasne, szczelnie zamkni�te pude�ko. Pokrywa pude�ka zatrzasn�a si�. Berg straci� przytomno��.
Urz�dnikom dy�urnym X komisariatu nie s�dzone by�o widocznie spa� tej nocy. Zaledwie ucich�y kroki na dole, zawiadomiono telefonicznie komisariat, �� przy ul. N. pod nr 14 otru�a si� kwasem siarczanym korespondentka Izolda Morgan, kt�ra przed dwoma miesi�cami utraci�a w wypadku tramwajowym obie nogi.
14
Kiedy ockn�� si�, by�o zupe�nie jasno. Przez niewielkie okratowane okno umieszczone w g�rze pada�o bia�e, o�lepiaj�ce �wiat�o ksi�yca. Pok�j by� ma�y i nie umeblowany. W snopie bia�ego �wiat�a mieni�y si� kamienne kostki pod�ogi:
Wsta� lekko i elastycznie. Dopiero teraz zauwa�y�, �e jest skr�powany. Bez najmniejszego wysi�ku zdj�� z ramion dziwaczny kaftan i cisn�� go pod ��ko. Ksi�yc �wieci� jasno i jednostajnie.
"P�jd� na ulic�" - pomy�la� Berg i zbli�y� si� do drzwi. Drzwi jednak nie mia�y klamki i by�y zamkni�te. Wtedy podszed� wolno do �ciany, odsun�� j� lekkim wysi�kiem i wyszed�.
Na ulicy poch�on�� go zaraz rozgor�czkowany, p�dz�cy w kt�r�� stron� t�um. Szed� popychany przez szerokie, jasno o�wietlone ulice, kt�rych nie zna�. Ksi�yc �wieci�, jak wielka �arowa lampa, rzucaj�c ch�odne, silne �wiat�o. Na rogu jakiej� ulicy uczu� pod ramieniem swoim czyj�� drobn� r�k�. Obejrza� si�. Sz�a obok niego szczup�a, m�oda dziewczyna o mi�ej dzieci�cej twarzy i d�ugich, ciemnych rz�sach. Nie m�wili do siebie nic. Na nast�pnym rogu dziewczyna skr�ci�a. Szed� za ni� pos�usznie, nie zadaj�c sobie trudu my�lenia, dok�d idzie. Przeszli tak jedn� ulic�. Na nast�pnej dziewczyna wprowadzi�a go do czarnego olbrzymiego domu, o�wietlonego s�abo lampk� naftow�. Wszed� po w�skich, drewnianych schodach na drugie pi�tro. Otworzy�a drzwi kluczem.
W szczup�ym, czysto umeblowanym pokoju posadzi�a go na ��ku i zacz�a si� rozbiera�. Kiedy zdj�a koszul�, zobaczy�, �e ma male�kie, bardzo bia�e i j�drne piersi i szerokie, �adnie wykrojone biodra. Przypomnia� sobie, �e od dw�ch miesi�cy nie mia� �adnej kobiety. Wzi�� j� �apczywie, tak jak ludzie bior� chleb w czasie g�odu. Biodra mia�a mi�kkie i elastyczne, jak spr�ynowe, podnosi�y si� i opada�y rytmicznie, tak �e mo�na by�o pozostawa� nieruchomym, a akt odbywa� si� s�m przez si�. Bra� j� jeszcze i jeszcze. Kiedy zm�czony wyci�gn�� si� na poduszkach; zacz�a si� ubiera�. Wtedy zobaczy�, �e nie ma pieni�dzy. Powiedzia� jej. Nie gniewa�a si�. Ubra�a si� szybko. Powiedzia�a mu, �e musi jeszcze i��. Wyszli. Przed bram� rozeszli si� w r�ne strony.
Ulica, kt�r� szed� Berg, by�a szeroka i pe�na ludzi. Wszyscy biegli szybko, jakby zdenerwowani czym�, w jedn� stron�. Aby nie by� potr�canym, Berg zeszed� z trotuaru i szed� dalej ulic�. My�la� o dziwnej kobiecie, kt�r� przed chwil� posiada�, i o jej niepoj�tych biodrach. W pewnym momencie us�ysza� za sob� przeci�g�y, z�owrogi zgrzyt. Obejrza� si�. Tu� za nim jecha� tramwaj. Dotyka� ju� prawie jego plec�w. W tej chwili dopiero Berg u�wiadomi� sobie, �e idzie �rodkiem bia�ych, wy�lizganych szyn. Zacz�� biec, ile mu si� starczy�a. W bok nie m�g�. Wiedzia� z jasn� dok�adno�ci�, �e je�eli tyllco postawi nog� na szynie, po�lizgnie si� i tramwaj przejedzie po nim. Bieg� wprost przed sie 34 bie wzd�u� szyn z szybko�ci� dla siebie samego niepoj�t�, s�ysz�c tu� za sob� z�owrogi �piew �cigaj�cego tramwaju. Pr�bowa� krzycze� - bez skutku. Zaraz, musia� tu by� przecie� gdzie� przystanek... Ale przystanku nie by�o. Wreszcie zamajaczy� w oddali. Berg wyt�y� wszystkie si�y. Byle dobiec. Dobieg�.
Ale tramwaj na przystanku nie stan�� i p�dzi� dalej z niezmienion� szybko�ci�. Tak min�li jeden przystanek, potem drugi. Nagle Berg poczu�, jak w�osy je�� mu si� na g�owie, a nogi odmawiaj� pos�usze�stwa. W m�zgu zamajaczy� mu nagle stary, wytarty, kiedy� napisany o�miowiersz:
To si� stanie jednego popo�udnia czy ranka,
niespodzianie, zwyczajnie, tak, jak wszystko si� staje,
zobaczycie, �e naraz na naro�nych przystankach
nie przystan� �oskotem mijaj�ce tramwaje.
B�d� p�dzi� w podskokach, przeskakuj�c z szyn w szyny,
d�ugie szyje poprzecznic przewyloc�, jak nurki,
zasapane, czerwone, og�upia�e maszyny
18-tki, 16-tki i 4-ki...
Obejrza� si� - tramwaj dotyka� jego plec�w. Na o�wietlonej tarczy mia� 18. Mija�y ich tramwaje. Na tylnym pomo�cie jednego Berg zobaczy� opart� o por�cz Izold�, kt�ra powiewa�a mu chustk�. Wtedy ostatnim wysi�kiem uczepi� si� obur�cz wystaj�cego �lepia latarni i zawis� w powietrzu.
Ko�o niego lecia�y jedne za drugimi d�ugie, oszala�e tramwaje, pe�ne bladych, ob��kanych z przera�enia ludzi.