3345

Szczegóły
Tytuł 3345
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3345 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3345 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3345 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BRIAN LUMLEY NEKROSKOP I PRZE�O�Y� TOMASZ MALEC SCAN-DAL PROLOG Hotel ten cieszy� si� du�� popularno�ci� - by� bardzo okaza�y, z reprezentacyjn� fasad� i pe�nym przepychu wn�trzem. Znajdowa� si� niedaleko Whitehall. G�rne pi�tro budynku zajmowa�o towarzystwo mi�dzynarodowych przedsi�biorc�w - tyle m�g� powiedzie� sam dyrektor hotelu. Mieszka�cy tego pi�tra posiadali osobn� wind� i schody odseparowane od reszty kompleksu. Mieli nawet w�asn� drog� ewakuacyjn�. W�a�ciwie byli ca�kowicie niezale�ni. Patrz�c z zewn�trz, niewielu mog�oby si� domy�li�, �e budynek hotelowy jest miejscem tajemniczych bada� przeprowadzanych przez mieszka�c�w ostatniego pi�tra. "Mi�dzynarodowi przedsi�biorcy"? Mo�na by�o ich za takich uwa�a�... Nazwa ukrywa�a stworzon� przez Rz�d organizacj�, kt�ra ci�gle tkwi�a w stadium rozwoju. Przeznaczano na ni� nik�e fundusze, kt�re pokrywa�y jedynie koszty utrzymania administracji. Lecz nawet dla tych niewielkich sum nie by�o usprawiedliwienia, gdy� korzy�ci z dzia�alno�ci organizacji by�y kwesti� odleg�ej, niepewnej przysz�o�ci. Nale�a�o wi�c unika� rozg�osu - podatnicy nie lubi� zb�dnych wydatk�w. Ka�de potkni�cie mog�o oznacza� likwidacj� lub co najmniej zawieszenie dzia�alno�ci. Trzy dni temu wydarzy�o si� co�, co mog�o zachwia� lub nawet zniszczy� tajemnicz� struktur�. W drodze do swojego domu zmar� na atak serca szef wydzia�u. Chorowa� od d�u�szego czasu, wypadek wi�c nie wydawa� si� pocz�tkowo sam w sobie dziwny. Potem jednak sta�o si� co�, co rzuci�o nowe �wiat�o na to nieszcz�liwe zdarzenie. Co�, czym Alec Kyle nie chcia� teraz zaprz�ta� sobie g�owy. Owego poniedzia�kowego poranka Kyle, nast�pca szefa, musia� oszacowa� straty i przemy�le� mo�liwo�ci ratowania organizacji. Je�eli tylko nie by�o ju� za p�no. Za�o�enia projektu od pocz�tku by�y chwiejne, teraz, bez fachowego kierownictwa wszystko mog�o si� rozsypa�. Rozmy�laj�c o tym, Kyle z mokrego chodnika wszed� przez szklane drzwi wahad�owe do ma�ego hallu. Strz�sn�� z p�aszcza wilgotny �nieg i opu�ci� ko�nierz. On sam nie w�tpi� ani troch� w zasadno�� projektu, wr�cz przeciwnie. Kyle uwa�a�, �e Wydzia� jest bardzo wa�ny, nie wiedzia� jednak jak broni� go przed sceptycyzmem tych na g�rze. Stary Gormley potrafi� przeciwstawi� mu si�, a to dzi�ki przyjacio�om na wysokich stanowiskach i swej renomie dobrego fachowca. Tak wi�c o czwartej po po�udniu Kyle mia� zosta� wezwany, by broni� swojej pozycji, by udowadnia� zas�ugi sekcji i racj� jej istnienia. Niestety organizacja nie przedstawi�a dot�d zadowalaj�cych raport�w ze swojej dzia�alno�ci. Po pi�ciu latach bezowocnej pracy Wydzia� zamierzano zlikwidowa�. W�a�ciwie niewa�ne by�y argumenty, kt�re chcia� przed�o�y� Kyle. Mogli go zakrzycze�, a stary Gormley potrafi� krzycze� g�o�niej ni� wszyscy oni razem wzi�ci. Mia� autorytet i poparcie, a on - Alec Kyle - kim by�? Pr�bowa� wyobrazi� sobie scen� popo�udniowego przes�uchania: - Tak, panie Ministrze. Nazywam si� Alec Kyle. Czym si� zajmuj� w Wydziale? No... poza funkcj� zast�pcy Sir Keenana by�em, to znaczy jestem... ee, jak to powiedzie�... prognostykiem. Przepraszam? Ee... to znaczy, �e przewiduj� przysz�o��, sir. No nie, przyznaj�, �e nie potrafi� poda�, kto wygra jutro w Goodwood o trzeciej trzydzie�ci. Sto lat temu nikt nie wierzy� w hipnoz�, nawet pi�tna�cie lat temu wy�miewano akupunktur�. Jak m�g� si� �udzi�, �e przekona ich o wa�no�ci Wydzia�u i jego pracy? Z drugiej strony, Kyle pod�wiadomie czu�, �e nie wszystko stracone. Dlatego te� przyszed� tutaj - �eby przejrze� materia�y Keenana Gormley'a, przygotowa� co� w rodzaju raportu o wydziale. Zamierza� walczy� o jego przetrwanie. Ostatniej nocy przy�ni�o mu si�, �e rozwi�zanie le�y w�a�nie tutaj, w tym budynku, w�r�d papier�w pozostawionych przez Gormleya. "Przy�ni�o si�" nie jest chyba najlepszym okre�leniem. Objawienia Kyle'a przychodzi�y zawsze podczas mglistych chwil mi�dzy snem a przebudzeniem, tu� przed odzyskaniem �wiadomo�ci. Przywo�ywa� je zazwyczaj dzwonek budzika, ale r�wnie� dobrze m�g� to by� pierwszy promie� �wiat�a s�onecznego, wpadaj�cego przez okno sypialni. Tak te� sta�o si� tego poranka. Rozproszone �wiat�o szarego �witu wpad�o do pokoju, zapowiadaj�c nowy dzie�. I wtedy pojawi�a si� wizja. "Przeb�ysk", "przywidzenie", "halucynacja"...? Kyle wiedzia� ju�, �e b�dzie to trwa�o tylko chwil�, wi�c skupi� si� maksymalnie. Wszystko, co kiedykolwiek widzia� w taki spos�b, okazywa�o si� potem niezwykle wa�ne. Tym razem zobaczy� siebie samego siedz�cego za biurkiem Keenana Gormleya. Przegl�da� papiery. Prawa g�rna szuflada by�a otwarta. Na biurku le�a�y wyj�te z niej dokumenty i akta. Masywny sejf Gormleya sta� nietkni�ty przy �cianie gabinetu. Klucze schowane by�y w dolnej szufladzie. Ka�dy z nich otwiera� osobn� skrytk� w sejfie. Kyle zna� kombinacj� szyfr�w, ale nie o tym teraz my�la�. To, czego szuka�, znajdowa�o si� w rozrzuconych na biurku dokumentach. Kyle widzia�, jak pochyla si� nad pewn� teczk�. By�a to ��ta akt�wka, co znaczy�o, �e dotyczy kt�rego� z cz�onk�w organizacji. Kogo� z "listy". Kto� taki by� ca�y czas obserwowany przez Gormleya. Obraz przysun�� si� jak w filmowym zbli�eniu. Najwa�niejszy kadr - nazwisko na ok�adce teczki: Harry Keogh. I to by�o wszystko. Od tej chwili Kyle zacz�� si� budzi�. Trudno mu by�o zgadn��, co to wszystko mia�o znaczy� - ju� dawno przesta� pr�bowa� zg��bia� znaczenie swoich "przeb�ysk�w". W ka�dym razie, je�li cokolwiek dzisiaj go tutaj przynios�o, by� to ten kr�tki, niewyt�umaczalny "sen" przed przebudzeniem. By�o jeszcze wcze�nie rano. Kyle przedar� si� przez zat�oczone ulice Londynu w kilka minut. Za godzin� wsz�dzie dooko�a zapanuje zgie�k, ale tutaj by�o jeszcze cicho. Pozostali pracownicy administracji (troje wraz z maszynistk�) mieli wolne z powodu �mierci szefa. Biura by�y zupe�nie puste. Kyle nacisn�� przycisk windy i wszed� do �rodka. Wyci�gn�� sw�j identyfikator i wsun�� go w otw�r kontrolny. Winda drgn�a, ale nie ruszy�a z miejsca. Kyle ze zdziwieniem spojrza� na kart� i cicho zakl��. Jej wa�no�� wygas�a wczoraj. Na szcz�cie wraz z innymi drobiazgami mia� ze sob� kart� Gormleya. Tym razem winda ruszy�a w g�r�. U�y� ponownie identyfikatora, aby dosta� si� do g��wnych pomieszcze�. W �rodku panowa�a g�ucha cisza. Gabinet Gormleya sprawia� troch� dziwne wra�enie. �wiat�o po przej�ciu przez ciemnozielone szyby i lekko podniesione �aluzje, tworzy�o na �cianie pokoju poziome smugi. To niesamowite o�wietlenie pot�gowa�o uczucie obco�ci, jakiego po raz pierwszy dozna� Kyle, mimo i� cz�sto odwiedza� to pomieszczenie. Sta� na progu i d�ugo wpatrywa� si� przed siebie, zanim wszed�. Zamkn�� za sob� drzwi i wkroczy� na �rodek gabinetu. Czujniki ju� go zidentyfikowa�y, zar�wno na zewn�trz jak i tutaj. Na ekranie monitora pojawi� si� napis: SIR KEENAN GORMLEY JEST NIEOBECNY. ZNAJDUJESZ SI� W REJONIE STRZE�ONYM. PROSZ� SI� ZIDENTYFIKOWA� NORMALNYM G�OSEM. W PRZYPADKU POZOSTANIA TUTAJ LUB NIEROZPOZNANIA ZOSTANIE WYDANE DZIESI�CIOSEKUNDOWE OSTRZE�ENIE. DRZWI I OKNA ZAMKN� SI� AUTOMATYCZNIE. POWTARZAM: ZNAJDUJESZ SI� W REJONIE STRZE�ONYM... Czu� wzbieraj�c� nienawi�� wobec zimnej, bezmy�lnej maszyny. Troch� z przekory milcza� i czeka�. W chwil� potem ukaza�a si� kolejna informacja: ROZPOCZYNA SI� DZIESI�CIOSEKUNDOWE OSTRZE�ENIE... DZIESI��....DZIEWI��....OSIEM....SIEDEM.... - Alec Kyle - powiedzia� niech�tnie. Nie chcia� zosta� zamkni�ty. Maszyna rozpozna�a g�os, przesta�a odlicza�, rozpocz�a od nowa: DZIE� DOBRY, PANIE KYLE... SIR KEENAN GORMLEY JEST NIEOBECNY... - Wiem - powiedzia� Kyle. - Zmar�. Podszed� do klawiatury i wy��czy� system bezpiecze�stwa. Maszyna odpowiedzia�a: PROSZ� NASTAWI� PRZED WYJ�CIEM - i zamilk�a. Kyle usiad� za biurkiem. "Co za �wiat!" - pomy�la�. "Cholernie pocieszna ekipa! Roboty i romantycy. Supernauka i sprawy nadprzyrodzone. Telemetria i telepatia. Komputerowe wzory prawdopodobie�stwa i jasnowidztwo. Wynalazki i duchy!" Si�gn�� do kieszeni po papierosy i zapalniczk�, po�o�y� je w wolnym k�cie biurka. Utworzy�y wz�r, identyczny jak w porannym przeb�ysku z przysz�o�ci. Nie�le, zaczynamy. Spr�bowa� otworzy� szuflad� biurka. By�a zamkni�ta. Wyj�� notes Gormleya z zewn�trznej kieszeni p�aszcza, sprawdzi� kod. SEZAMIE OTW�RZ SI� - odczyta�. Nie mog�c opanowa� �miechu, Kyle wystuka� szyfr na klawiaturze i spr�bowa� raz jeszcze. Prawa g�rna szuflada otworzy�a si� leciutko. Wewn�trz znalaz� papiery, dokumenty, akta... "Teraz dopiero zacznie si� zabawa" - pomy�la�. Wyj�� ca�� zawarto��, umie�ci� na biurku przed sob� i zacz�� przegl�da� dokumenty, odk�adaj�c je po kolei do szuflady. By� pewien, �e przeczucie go nie zawiod�o. W ko�cu dotar� do ��tej teczki. Na ok�adce widnia� napis: Harry Keogh. Harry Keogh. Sk�d� zna� to nazwisko... Ju� raz pojawi�o si� wcze�niej, podczas gry s�ownych skojarze�, kt�r� zwyk� si� zabawia� z Keenanem Gormleyem. Teczki jednak nie widzia� nigdy w �yciu - w ka�dym razie nie w �yciu na jawie. Wpatrywa� si� w ni� dok�adnie, tak jak we �nie. We �nie odsun�� j� od siebie. Teraz te� tak zrobi�. Poczu� si� troch� nieswojo - nie wiedzia�, dlaczego tak si� zachowuje. Czu� jednocze�nie, �e jego cia�o przenika obca energia. Jeszcze przed chwil� w gabinecie by�o przyjemnie ciep�o. A teraz, w ci�gu kilku sekund temperatura gwa�townie spad�a. - Jezu Chryste! - szepn��. Teczka wysun�a si� z jego zdr�twia�ych palc�w i z ha�asem spad�a na biurko. Kyle drgn��, uni�s� g�ow� i zamar�. Naprzeciwko niego, w po�owie drogi mi�dzy drzwiami a biurkiem, kto� sta�. W pierwszej chwili Kyle pomy�la�, �e widzi siebie samego - jak w porannym p�nie. Po chwili przekona� si� jednak, �e ma do czynienia z kim� obcym. Z nadprzyrodzonym zjawiskiem! Zreszt� nie mog�o by� inaczej. Czujniki, kt�re nieustannie kontrolowa�y gabinet i ca�e biuro, nic nie wykry�y. Gdyby pojawi� si� ktokolwiek, natychmiast w��czy�by si� alarm. Tylko Kyle postrzega� zjaw�. Wygl�da�a ona na m�czyzn� czy raczej ch�opca i by�a naga. Sta�a naprzeciwko niego i patrzy�a mu prosto w oczy. Stopy nie dotyka�y dywanu, a smugi zielonego �wiat�a z okien przeszywa�y jej cia�o. Kyle czu�, �e jest obserwowany. W g��bi umys�u zapyta� siebie: "Przyjaciel czy...?" Przesun�� fotel do przodu i we wn�trzu szuflady dostrzeg� automatycznego browninga, kaliber 9 mm. Wiedzia�, �e Gormley nosi� bro�, tej jednak nie zna�. Zastanawia� si�, czy pistolet by� na�adowany i nawet je�li tak, to czy u�ycie go ma jakikolwiek sens? - Nie - powiedzia�a nagle zjawa powoli, prawie niezauwa�alnie kr�c�c g�ow�. Zdziwienie Kyle'a ros�o. - Bo�e! - szepn��. Ponownie odrzuci�o go od biurka. - Ty czytasz w moich my�lach! - Ka�dy z nas ma sw�j talent, Alec. Zastanawia� si�, czy wystarczy tylko my�le�, aby porozumie� si� ze zjaw�. - Lepiej m�w - odpowiedzia�o widmo. - Tak b�dzie lepiej. Kyle prze�kn�� �lin�, usi�uj�c co� powiedzie�. - Ale kim... czym ty, u diab�a, jeste�? - zapyta� w ko�cu. - To niewa�ne, kim jestem. Wystarczy to, kim by�em i kim b�d�. Teraz pos�uchaj, mam ci wiele do powiedzenia, wszystko b�dzie wa�ne. To troch� potrwa, mo�e kilka godzin. Potrzebujesz czego�, zanim zaczniemy? Kyle wpatrywa� si� w zjaw�, kt�ra nieporuszenie trwa�a w swoim miejscu. Istnia�a i chcia�a z nim rozmawia�. Dlaczego z nim i dlaczego teraz? - Czy czego� potrzebuj�? - powt�rzy� pytanie do siebie. - Chcia�e� zapali� papierosa - przypomnia�o widmo. - Mo�e chcia�by� te� zdj�� p�aszcz i przynie�� sobie kawy. Je�li chcesz to zrobi�, mo�emy zacz�� za chwil�. Ogrzewanie znowu zacz�o dzia�a�. Kyle wsta�, zdj�� p�aszcz i powiesi� go na oparciu fotela. - Kawa? - powiedzia�. - Tak, zaraz wracam. - Wyszed� zza biurka i przeszed� obok swego go�cia. Zjawa obr�ci�a si� patrz�c, jak wychodzi z pokoju. Wygl�da�a niczym cie� unosz�cej si� w powietrzu istoty, bezcielesna jak ob�ok lub k��b dymu. Na pewno by�a w niej jaka� moc. Kyle w�o�y� dwie pi�ciopens�wki do automatu stoj�cego w g��wnym biurze. Zanim kubek si� nape�ni�, skorzysta� z toalety i zabra� go w drodze powrotnej. Widmo czeka�o. Kyle okr��y� je ostro�nie i ponownie zasiad� za biurkiem. Zapali� papierosa i przyjrza� si� go�ciowi dok�adniej. Chcia� utrwali� sobie ten obraz w pami�ci. Widmo musia�o mie� nieca�e metr osiemdziesi�t wzrostu. Gdyby cia�o by�o rzeczywiste, mog�oby wa�y� oko�o siedemdziesi�ciu kilogram�w. Kyle nie mia� pewno�ci co do karnacji sk�ry. W�osy, a raczej brudne kud�y, mia�y barw� piasku. Drobne nieregularne kropki wysoko na policzkach i czole by�y przypuszczalnie piegami. Ca�o�� przypomina�a cz�owieka w wieku oko�o dwudziestu pi�ciu lat. Interesuj�ce by�y oczy. Mia�y zadziwiaj�co b��kitn� barw� i swoim spojrzeniem przeszywa�y Kyle'a na wylot. By�o w nich co� zagadkowego i przejmuj�cego. M�dro�� stuleci? Wiedza ca�ych epok skryta pod jasnob��kitnymi t�cz�wkami? Poza tym wygl�da� ca�kowicie zwyczajnie. Gdyby nie oczy, nigdy nie obejrza�by si� za kim� takim na ulicy. By� po prostu m�odym m�czyzn�... lub m�odym duchem. A mo�e bardzo starym duchem? - Nie - odpar�a zjawa. - Nie jestem �adnym duchem. Przynajmniej nie w klasycznym tego s�owa znaczeniu. Skoro ju� si� poznali�my, czy mo�emy zaczyna�? - Zaczyna�? Oczywi�cie. - Kyle omal si� nie roze�mia�. Z trudem si� powstrzyma�. - Na pewno jeste� got�w? - Tak, tak. Zaczynajmy natychmiast. Czy mog� to nagra�? Dla potomno�ci lub co� w tym rodzaju, rozumiesz? Tu mam magnetofon... - Maszyna mnie nie us�yszy - odpowiedzia�a zjawa. - Przepraszam, ale m�wi� tylko do ciebie, wy��cznie do ciebie. My�la�em, �e to rozumiesz? Ale... je�li chcesz, to r�b notatki. - Notatki? Dobrze. - Kyle zacz�� grzeba� w szufladach biurka, znalaz� kartki i o��wek. - W porz�dku, jestem got�w. - Historia, kt�r� ci opowiem nie jest zwyczajna. Nie powiniene� si� jednak zbytnio zdziwi�, skoro pracujesz w takiej organizacji. Je�li nie uwierzysz... B�dziesz musia� potem nie�le popracowa�. Wtedy dopiero wyjdzie na jaw prawda, kt�r� ci opowiem. Nie jeste� pewien przysz�o�ci Wydzia�u? Nie martw si� tym teraz. Twoja praca nie p�jdzie na marne. Gormley by� szefem, a teraz ty zostaniesz szefem... na pewien czas. Poradzisz sobie, zapewniam ci�. Tak naprawd�, �mier� Gormleya niczego nie zmieni�a na gorsze. Jest nawet lepiej. Opozycja? Zosta�a rozbita i jest na najlepszej drodze do upadku. Mo�e ju� nigdy si� nie podnios�. Zjawa m�wi�a, a oczy Kyle'a otwiera�y si� coraz szerzej. On wszystko wiedzia� o Wydziale. Wiedzia� o Gormleyu, o Opozycji. S�owo Opozycja oznacza w terminologii Wydzia�u jego rosyjski odpowiednik. Co to ma znaczy�, �e zostali rozbici? Kyle nic o tym nie wiedzia�! Sk�d to... ta istota ma takie informacje? Ile naprawd� wie? - Wiem wi�cej, ni� mo�esz sobie wyobrazi� - odpowiedzia�a zjawa lekko si� u�miechaj�c. - A tego, czego nie wiem, mog� si� szybko dowiedzie�. - Pos�uchaj - powiedzia� Kyle, usprawiedliwiaj�c si�. - Wcale nie w�tpi� w to co m�wisz, tak jak nie w�tpi� w sw�j rozum, ale pr�buj� wszystko posk�ada� i... - Rozumiem - przerwa�o widmo. - Posk�adasz to sobie, kiedy ju� zaczniemy. Je�eli potrafisz. W mojej historii, kt�r� zaraz opowiem, czas b�dzie zagmatwany - musisz si� do tego przyzwyczai�. Postaram si� jednak zachowa� chronologi� wydarze�. Najwa�niejsza jest informacja. I jej konsekwencje. - Chyba nie bardzo rozumiem... - Wiem, wiem. Lepiej usi�d� i s�uchaj, wtedy mo�e zrozumiesz. ROZDZIA� PIERWSZY Moskwa, Maj 1971. W g�uszy g�sto zalesionego terenu, blisko miasta, gdzie szosa sierpuchowska przecina�a prze��cz mi�dzy niskimi wzg�rzami, w kierunku Podolska, sta� ogromny dom podobny troch� do twierdzy, pozbawionej ju� dawnej �wietno�ci, a zbudowanej w nieokre�lonym stylu. Kilka skrzyde� budowli wzniesiono z nowej ceg�y na starych kamiennych fundamentach. Reszt� zbudowano z tanich �u�lowych blok�w, pomalowano z grubsza na zielono-szary kolor, jakby dla ukrycia niedopasowanej konstrukcji. Zwisaj�ce przypory i parapety sprawia�y przygn�biaj�ce wra�enie. Zw�aj�ce si� ku g�rze baszty chyli�y si� wyra�nie ku ziemi, ale ich kopu�y wci�� jeszcze g�rowa�y nad okolicznymi drzewami. Uk�ad budynk�w wok� domu m�g� sugerowa�, �e jest to gospodarstwo rolne. Jednak nigdzie nie by�o wida� �adnych zwierz�t hodowlanych czy maszyn rolniczych. Wysoko wznosi� si� ogradzaj�cy ca�o�� mur, kt�ry z racji swojej masywnej struktury i wzmocnionych wspornik�w m�g� by� pozosta�o�ci� czas�w feudalnych, cho� widnia�y na nim �lady niedawnych prac renowacyjnych. Ci�kie, szare bloki betonu zast�pi�y krusz�ce si� kamienie i star� ceg��. Ca�o�� by�a obrazem pe�nym grozy. Znak przy krzy��wce, gdzie w las odbija�a brukowana droga, oznajmia�, �e ca�y teren jest "W�asno�ci� Pa�stwa" chronion� przez uzbrojone patrole. Tablica ostrzega�a wszystkich przekraczaj�cych t� granic� przed surow� kar�. Zmotoryzowani nie mieli prawa zatrzymywa� si� tu z jakiegokolwiek powodu. Wkraczanie do lasu by�o surowo zabronione, nie m�wi�c ju� o polowaniach. Okolica wydawa�a si� opuszczona i odizolowana od �wiata. Wraz z nadej�ciem zmroku mg�a pokrywa�a wszystko mleczn� pow�ok�, i cho� �wiat�a zaczyna�y migota� zza zas�on okien na parterze, poprzednie z�e wra�enie nie znika�o. Blokuj�ce przejazd czarne, ogromne limuzyny na le�nych drogach, wydawa�y si� r�wnie� porzucone, gdyby nie pomara�czowe ogniki papieros�w i dym unosz�cy si� nad tymi �wiec�cymi punktami. Ludzi trudno by�o rozpozna�. Stali w zaciemnionych miejscach, ich szare p�aszcze przypomina�y mundury, a twarze ukrywali pod opuszczonymi na oczy kapeluszami. Na dziedzi�cu g��wnego budynku sta� ambulans, kt�rego tylne drzwi by�y szeroko otwarte. Personel w bieli na co� czeka�. Szofer siedzia� za kierownic�. Obok, w przypominaj�cym stodo�� otwartym budynku wida� by�o kontury helikoptera. Gdyby podej�� bli�ej, mo�na by zauwa�y� na nim insygnia Rady Najwy�szej. Kwadratowe okna z niewielkimi szybami z�owrogo migota�y w ciemno�ci. Na jednej z wie�, opieraj�cej si� na niskim, okalaj�cym murze, sta� m�czyzna z wojskow� lornetk� i obserwowa� teren, w szczeg�lno�ci za� odkryt� przestrze� mi�dzy murem a poblisk� k�p� drzew. Zza plec�w wystawa�a mu lufa specjalnej wersji karabinu Ka�asznikowa. Wewn�trz g��wnego budynku nowoczesne, d�wi�koszczelne �ciany dzieli�y dawny, ogromny hall na kilka sporej wielko�ci pokoi rozmieszczonych wzd�u� centralnego korytarza o�wietlonego szeregiem jarzeni�wek. Ka�dy pok�j mia� solidne zamkni�cie, a drzwi z dodatkow� zas�on� od wewn�trz zaopatrzone by�y w ma�e wizjery. Powy�ej zamontowano czerwone lampki, z napisami: "Nie wchodzi�. Nie przeszkadza�." Jedno z tych �wiate�ek w po�owie lewej strony korytarza w�a�nie si� pali�o. O �cian� opiera� si� wysoki �o�nierz KGB z pistoletem maszynowym. Czujny, w ka�dej chwili got�w do akcji, czeka� na najdrobniejsze uchylenie drzwi lub nag�e zga�niecie czerwonego �wiat�a. �aden z ludzi w �rodku nie by� jego zwierzchnikiem, ale �o�nierz wiedzia�, �e jeden z nich jest tak pot�ny jak ca�a wierchuszka KGB. By� to jeden z najbardziej wp�ywowych ludzi w Rosji. Pok�j by� w rzeczywisto�ci podzielony na dwa pomieszczenia. W mniejszym trzech m�czyzn siedzia�o w fotelach pal�c papierosy i patrz�c na �cian� dzia�ow�, kt�rej du�a, centralna cz�� od sufitu do pod�ogi by�a ekranem. Na ma�ym stoliku na k�kach, w zasi�gu ich r�k sta�a popielniczka, kieliszki i butelka wy�mienitej �liwowicy. Milczeli, s�ycha� by�o tylko st�umione oddechy i szmer klimatyzacji. M�czyzna po�rodku wygl�da� na sze��dziesi�t kilka lat. Ci po prawej i lewej stronie byli du�o m�odsi. Obaj byli podw�adnymi starszego i rywalizowali mi�dzy sob�. M�czyzna w �rodku wiedzia� o tym oczywi�cie - sam wyre�yserowa� ten uk�ad. Nazywa� to "przetrwaniem najbardziej dopasowanego". Tylko jeden z nich mia� zaj�� w przysz�o�ci jego miejsce. Drugi zosta�by wtedy usuni�ty. Ka�de wydarzenie, ka�da chwila by�a czasem ich pr�by. Starszy m�czyzna s�czy� wolno alkohol i od czasu do czasu zaci�ga� si� papierosem. Z siwizn� na skroniach kontrastowa�o pasmo kruczo czarnych w�os�w na czubku g�owy i nad czo�em. M�czyzna po lewej poda� mu us�u�nie popielniczk�. Po�owa gor�cego popio�u trafi�a do niej, reszta spad�a na pod�og�. Po chwili we�niany dywan zacz�� si� tli�, uni�s� si� k��b kwaskowatego dymu. Ci po bokach umy�lnie zignorowali zdarzenie. Wiedzieli, jak bardzo starszy nienawidzi� nerwowych i drobiazgowych ludzi. W ko�cu tak�e szef poczu� zapach dymu i spojrza� spod czarnych, krzaczastych brwi w d�, na pod�og�. Przycisn�� butem tl�ce si� miejsce na dywanie, d�awi�c p�omie�. Na ekranie pojawi� si� obraz. Siedz�cy ujrzeli m�czyzn� przygotowuj�cego si� do zadania. W jego post�powaniu nie by�o nic skomplikowanego. Rozebra� si� do naga i my� si� dok�adnie, wr�cz drobiazgowo. Mydli� i szorowa� ka�dy kawa�ek swojego cia�a. Ogoli� si�, a potem usun�� ca�e ow�osienie, pozostawiaj�c tylko kr�tko przyci�te w�osy na g�owie. Odda� ka� przed i po k�pieli. Za drugim razem r�wnie� zadba� o czysto��, podmy� si� gor�c� wod� i wytar� r�cznikiem do sucha. Potem, nadal zupe�nie nagi, odpoczywa�. Jego spos�b odpoczywania m�g�by wydawa� si� makabryczny dla niewtajemniczonych, ale to by�a r�wnie� cz�� przygotowa�. Usiad� obok drugiego cz�owieka, kt�ry le�a� w pokoju na lekko pochylonym w�zku z aluminiowym szerokim blatem. Po�o�y� g�ow� na z�o�onych na brzuchu r�kach le��cego. Zamkn�� oczy i zasn��. Nie wygl�da�o to na nic erotycznego, nic z homoseksualnych praktyk. M�czyzna na stole by� r�wnie� nagi, lecz dziwnie pomarszczony i prawie �ysy z wyj�tkiem siwych w�os�w na skroniach. Jego blada, nalana twarz, �ci�ni�te usta i g�ste, schodz�ce si� uko�nie brwi wygl�da�y okrutnie. Wszyscy trzej m�czy�ni po drugiej stronie ekranu w milczeniu obserwowali t� scen�, korzystaj�c z rodzaju klinicznej izolacji. Wiedzieli, �e ten artysta nie jest �wiadomy ich bliskiej obecno�ci. Po prostu "zapomnia�" o ich istnieniu. Jego praca by�a tak poch�aniaj�ca i tak wa�na, �e nie zwraca� uwagi na �wiat zewn�trzny. Nagle rozbudzi� si�, uni�s� g�ow�, zamruga� oczami i powoli wsta�. Trzej obserwatorzy pochylili si� do przodu w fotelach. Bezwiednie wstrzymali oddechy i skupili ca�� uwag� na nagim m�czy�nie, jakby bali si� w czym� przeszkodzi�, mimo tego, �e pok�j by� zupe�nie odizolowany i d�wi�koszczelny. Nagi m�czyzna skierowa� si� ku ni�szej cz�ci w�zka z cia�em, gdzie zimne, bia�e stopy wystawa�y troch�, uk�adaj�c si� na kszta�t litery V. Przystawi� do nich misk�. Przyci�gn�� bli�ej drugi w�zek i otworzy� le��c� na nim teczk�. Wewn�trz znajdowa�y si� skalpele, no�yce, pi�y - ca�y zestaw chirurgicznych narz�dzi. M�czyzna siedz�cy po�rodku za�mia� si� z�owieszczo. Jego podw�adni z napi�ciem oczekiwali na rozpocz�cie tej dziwacznej sekcji zw�ok. Ich szef ledwo m�g� opanowa� z�o�liwe rozbawienie. By� ciekawy, jak zareaguj�. Sam widzia� ju� wcze�niej co� podobnego i liczy�, �e teraz zabieg ten pos�u�y mu za pewnego rodzaju test. Nagi m�czyzna uni�s� d�ugi, pokryty chromem pr�t, z jednej strony ostry jak ig�a, z drugiej zako�czony drewnian� r�czk�. Pochyli� si� nad cia�em i przy�o�y� ostry koniec do nabrzmia�ego brzucha, w zag��bieniu p�pka. Nacisn�� z ca�ej si�y. Ostrze zag��bi�o si� w trupa. Wyd�te wn�trze wypu�ci�o gazy zbierane od czterech dni, kiedy to nast�pi�a �mier�. Z sykiem wylecia�y w g�r�, w kierunku twarzy nagiego m�czyzny. - D�wi�k! - warkn�� �rodkowy obserwator. Podw�adni poderwali si� natychmiast z foteli. - Chc� pos�ucha�. M�czyzna po prawej stronie g�o�no prze�kn�� �lin� i podszed� do g�o�nika. Nacisn�� przycisk oznaczony napisem "odbi�r". Jeszcze przez chwil� panowa�a cisza, a potem us�yszeli ostry, zanikaj�cy �wist. Brzuch trupa opad� powoli, tworz�c pofa�dowane zwa�y t�uszczu. Gdy gazy si� ulatnia�y, nagi m�czyzna, zamiast si� cofn��, pochyli� twarz i wdycha� je g��boko. Ze wzrokiem utkwionym w ekran, poruszaj�c si� niezgrabnie, m�czyzna z prawej wr�ci� do swojego fotela i opad� na niego ci�ko. Obaj siedzieli teraz poddenerwowani, z wypiekami na twarzy. Zaciskali r�ce na drewnianych oparciach. Zapomniany papieros wpad� do popielniczki, roztaczaj�c k��by gryz�cego dymu. Tylko zwierzchnik by� nieporuszony, jednakowo ciekaw wyrazu twarzy swoich podw�adnych, jak i dziwacznego rytua�u za ekranem. Nagi m�czyzna wyprostowa� si� i sta� tak nad bezw�adnym cia�em. Jedna r�ka spoczywa�a na udzie zmar�ego, druga na piersi. D�onie przylega�y p�asko. Jego cia�o wyra�nie si� zmieni�o. Normalna, zdrowa �wie�o�� dopiero co wyszorowanego cia�a znikn�a ca�kowicie. Sk�ra sta�a si� matowa - podobna do koloru zw�ok, kt�rych dotyka�. By� blady jak sama �mier�. Wstrzyma� oddech, jakby delektowa� si� trupim smakiem. Policzki z wolna si� zapada�y. Wtem... Odj�� r�ce od trupa, r�wnocze�nie wypuszczaj�c z ust �mierdz�cy gaz, i zatoczy� si� do ty�u. Wydawa�o si�, �e upadnie, ale po chwili ponownie ruszy� do w�zka. Jeszcze raz, ostro�nie skierowa� d�onie w kierunku cia�a. Dotkn�� zw�ok. Jego palce dr�a�y, gdy delikatnie przesuwa� je od st�p do g�owy trupa. Nadal nie by�o w tym �adnej perwersji. - Czy on jest nekrofilem? Co to jest, towarzyszu generale? - zapyta� jeden z m�czyzn, najwyra�niej nie mog�c opanowa� emocji. - Sied� cicho i ucz si�! - rykn�� genera�. - Chyba wiesz, gdzie jeste�?! Tutaj nic nie powinno ci� dziwi�. Wkr�tce si� dowiesz, kim on jest. Tyle niech ci wystarczy, �e jest tylko trzech takich ludzi w ca�ym ZSRR. Jeden to Mongo� z A�taju, szczepowy szaman, dogorywaj�cy na syfilis i bezu�yteczny dla nas. Drugi to kompletny szaleniec, ju� skierowany na naci�cie p�ata m�zgowego. Po tym i tak b�dzie... poza naszym zasi�giem. Zostaje tylko ten, a ma t� sztuk� we krwi. Nie�atwo si� tego nauczy�, jest jedyny w swoim rodzaju. Wi�c teraz zamknij si�! Ogl�dasz wyj�tkowy talent. Za szyb� "wyj�tkowy talent" nagle si� o�ywi�. Jakby poruszony sznurkami przez szalonego, niewidzialnego mistrza marionetek, wykonywa� chaotyczne, spazmatyczne wr�cz ruchy. Prawe rami� uderzy�o w torb� z instrumentami i omal nie str�ci�o jej ze sto�u. D�o� wykrzywiona skurczem w rz�d szarych szpon�w, zacz�a porusza� si� jak r�ka dyrygenta podczas pe�nego ekspresji koncertu. Zamiast batuty trzyma�a b�yszcz�cy, zakrzywiony skalpel. Wszyscy trzej widzowie wysun�li si� do przodu z wytrzeszczonymi oczyma i szeroko rozdziawionymi ustami. Twarze dw�ch m�odszych mimowolnie wyra�a�y odraz�. Oblicze genera�a by�o spokojniejsze, malowa�o si� na nim wyczekiwanie. Z precyzj�, kt�ra zaprzecza�a pozornie szalonym i przypadkowym ruchom, rami� nagiego m�czyzny opad�o w d� i rozci�o zw�oki jednym ruchem wzd�u� klatki piersiowej a� po sztywne, szare ow�osienie �onowe. Nogi i drugie rami� porusza�y si� nerwowo, kurczy�y si� jak u dogorywaj�cego zwierz�cia. Dwa dodatkowe, i absolutnie dok�adne ci�cia nast�pi�y tak szybko, jakby by�y kontynuacj� pierwszego ruchu. M�czyzna naci�� na brzuchu trupa rzymsk� jedynk�. W nast�pnej chwili odrzuci� na o�lep narz�dzie i zag��bi� r�ce po nadgarstki w �rodkowym ci�ciu. Rozchyli� na boki p�aty sk�ry. Zimne, widoczne teraz wn�trzno�ci nie wydziela�y gaz�w, nie by�o te� krwi, ale gdy wyci�gn�� d�onie na zewn�trz, b�yszcza�y ciemn�, lepk� czerwieni�. Wykonanie tych czynno�ci wymaga�o nadludzkiej si�y. Wszystkie tkanki trzymaj�ce si� ochronnych, zewn�trznych �cian �o��dka musia�y by� rozerwane jednym ci�ciem. Kiedy si� to uda�o, m�czyzna wyda� gro�ny pomruk, wyra�nie s�yszalny w g�o�niku. Napi�ty grymas karykaturalnie wykrzywi� twarz. M�czyzna wyj�� trzewia ze zw�ok i uspokoi� si� jakby. Bardziej szary ni� przedtem, wyprostowa� si� i zako�ysa� na pi�tach. Zakrwawione r�ce opad�y wzd�u� tu�owia. Pochyli� si� do przodu raz jeszcze, spojrza� w d� i rozpocz�� powolny, dok�adny przegl�d wn�trzno�ci trupa. W drugim pokoju, m�czyzna po lewej wczepiony w por�cz fotela, bez przerwy prze�yka� �lin�. Twarz b�yszcza�a mu od potu. Ten po prawej trz�s� si� ca�y - teraz blady jak p��tno. Sapa� ci�ko pomagaj�c sercu, kt�re wali�o w piersiach. Pomi�dzy nimi, by�y genera� armii Gieorgij Borowic, obecnie szef �ci�le tajnej Agencji Rozwoju Paranormalnego wywiadu, przechyli� si� do przodu, wyra�nie poch�oni�ty obserwacj�. Jego nalana twarz by�a przepe�niona mieszanin� grozy i fascynacji, �ledzi� ka�dy szczeg� przedstawienia. Zupe�nie ignorowa� siedz�cych przy nim podw�adnych. Mimochodem zastanawia� si�, kt�ry z nich pierwszy zwymiotuje. Na pod�odze pod sto�em sta� metalowy kosz zape�niony zgniecionymi kawa�kami papieru i wygaszonymi niedopa�kami. Nie odrywaj�c wzroku od ekranu, Borowic si�gn�� w d� po kosz i postawi� go przed sob� na �rodku sto�u. Pomy�la� perfidnie rozbawiony: "Niech o niego walcz�. Kt�ry� z nich nie wytrzyma, wymioty bez w�tpienia wywo�aj� t� sam� reakcj� u drugiego." - Towarzyszu generale, s�dz�, �e nie... - wysapa� jeden z obserwuj�cych. - Cicho! - Borowic kopn�� go w kostk�. - Patrz, je�li mo�esz. A je�li nie, to nie przeszkadzaj! Nagi m�czyzna by� pochylony. Tylko centymetry dzieli�y jego twarz od wewn�trznych organ�w. Spogl�da� na prawo i lewo, jakby czego� szuka�. Rozszerzone nozdrza w�szy�y podejrzliwie. Brwi, dotychczas g�adkie, niesamowicie si� nastroszy�y. Zachowywa� si� jak wielki ogar poch�oni�ty tropieniem ofiary. - Wiem - chytry grymas przebieg� przez jego wargi. W oczach pojawi� si� b�ysk objawienia, by� bliski odkrycia tajemnicy. - Tak. Co� tu jest, co� si� ukrywa w �rodku! Odrzuci� w ty� g�ow� i za�mia� si�, g�o�no i kr�tko. Na chwil� jeszcze skoncentrowa� uwag� i jaka� potworna energia przeszy�a jego umys� - rado�� w jednej chwili zmieni�a si� w gniew. Dysza� jak bestia, na jego twarzy odbija�y si� nieludzkie emocje. Chwyci� jakie� ostre narz�dzie i zach�annie zacz�� wycina� r�ne organy. Wraz z up�ywem czasu praca stawa�a si� coraz bardziej ohydna i przera�aj�ca. Wn�trzno�ci le�a�y - to w cz�ciach, to w ca�o�ci - rozrzucone dooko�a. Zwisa�y groteskowo na kra�cach metalowego sto�u niczym �achmany, strz�py starych ubra�. Ci�gle nie by�o mu do��. Poszukiwania poch�ania�y go ca�kowicie. Wyda� nagle kr�tki krzyk, kt�ry w g�o�niku w drugim pomieszczeniu zabrzmia� niczym niesamowity pisk kredy na tablicy. Triumfuj�cy grymas pojawi� si� na jego twarzy. Zacz�� odcina� zwisaj�ce kawa�ki cia�a i miota� nimi dooko�a. Przyk�ada� je do w�asnego cia�a. Trzyma� przy uchu i "ws�uchiwa� si�". Rozrzuca� trzewia na wszystkie strony, ciska� za siebie, do zlewu. Krew poplami�a ca�e pomieszczenie. Wtem krzyk pe�en bole�ci dobieg� z g�o�nika. - Nie tutaj! Nie tutaj! W s�siednim pokoju, nerwowe wzdychanie m�czyzny z prawej przesz�o w d�awienie. Nagle chwyci� kosz ze sto�u, wyprostowa� si�, zatoczy� w r�g pokoju. - M�j Bo�e! M�j Bo�e! - powtarza� bez ko�ca, za ka�dym razem g�o�niej. - Straszne! Straszne! On jest chory. To maniak! - On jest wspania�y - warkn�� Borowic. - Widzisz? Widzisz? Za chwil� poznamy tajemnic�. Za ekranem nagi m�czyzna chwyci� chirurgiczn� pi��. Rami� i narz�dzia by�y jedn� plam� czerwieni, szaro�ci i srebra. Ci�� w g�r� od mostka. Pot miesza� si� z krwi� na sk�rze. Sp�ywa� obficie, gdy pochyli� si� nad klatk� piersiow� trupa. Pi�a z�ama�a si�, wi�c odrzuci� j�. Krzycza� jak zwierz�. Gwa�townym ruchem uni�s� g�ow� i rozejrza� si� po pokoju. Przez chwil� oczy spocz�y na metalowym krze�le. Wpad� na nowy pomys�, pochwyci� krzes�o, u�y� dw�ch n�g jako d�wigni, zag��bi� je w �wie�o wyci�tym kanale. �ama� ko�ci i rozrywa� mi�nie. Lewa strona klatki piersiowej unios�a si� w g�rnej cz�ci tu�owia niczym zapadnia. R�ce wdarty si� do wewn�trz i po chwili szale�czej szarpaniny wyj�ty zdobycz na powierzchni�, unosz�c j� ku g�rze. Trzymaj�c serce w wyci�gni�tych d�oniach, nagi cz�owiek pijanym krokiem zatoczy� si� po pokoju. Przytuli� je mocno, podni�s� do oczu, do ust. Przycisn�� do piersi, pie�ci�, �ka� jak niemowl�. Szlocha� z ulgi, �zy sp�ywa�y po szarych policzkach. W jednej chwili opad� z si�. Jego nogi zacz�ty dr�e�. Nie wypuszczaj�c serca z r�k, zgi�� si� i upad� na pod�og�. Zwin�� si� na kszta�t p�odu. Serce trupa znikn�o, przykryte jego cia�em. Le�a� bez ruchu. - Zrobione - powiedzia� Borowic. Wsta�, podszed� do g�o�nika, nacisn�� przycisk oznaczony napisem: "Interkom". Zanim przem�wi�, rzuci� wzrokiem na podw�adnych. Jeden siedzia� z opuszczon� g�ow� i koszem mi�dzy nogami. Jego rywal zgi�� si� w p� z r�koma na udach. Wydycha� przy sk�onie, wdycha� prostuj�c si�. Twarze obu by�y zalane potem. - Ha! - mrukn�� Borowic. - Borys! Borysie Dragosani! S�yszysz mnie? W porz�dku? - powiedzia� do g�o�nika. W drugim pokoju m�czyzna na pod�odze drgn��, wyci�gn�� si�, uni�s� g�ow�. Rozejrza� si� dooko�a, wzdrygn�� si�. Szybko powsta�. Wydawa� si� teraz bardziej ludzki, ju� nie tak op�tany. Bose stopy �lizga�y si� po pokrytej wydzielinami pod�odze. Zatoczy� si� lekko, ale szybko odzyska� r�wnowag�. Spostrzeg� serce �ci�ni�te w swoich d�oniach. Wzdrygn�� si� raz jeszcze i odrzuci� organ. Wytar� r�ce o uda. Wygl�da� jakby dopiero co wyrwany zosta� z koszmaru... ale nie wolno mu by�o obudzi� si� do ko�ca, za szybko doj�� do siebie. Borowic musia� si� czego� dowiedzie�. Teraz, kiedy jeszcze wszystko pami�ta. - Dragosani - odezwa� si� ponownie, tym razem mi�kkim g�osem - s�yszysz mnie? Dwaj podw�adni doszli ju� do siebie i zbli�yli si� do szefa. Nagi m�czyzna rozejrza� si�. Dopiero teraz zobaczy� ekran, kt�ry z jego strony by� tylko matowym oknem z�o�onym z wielu ma�ych, o�owianych szybek. Spojrza� na nich wprost, lecz w spos�b, w jaki patrz� niewidomi. - Tak, s�ysz� was, towarzyszu generale. Mieli�cie racj�. Planowa� zamach na was - odpowiedzia�. - Ha! Dobrze. - Borowic uderzy� pot�n� pi�ci� w otwart� lew� d�o�. - Ilu z nim by�o? Dragosani wygl�da� na wyczerpanego. Szaro�� zanika�a. R�ce i dolne partie cia�a o�ywia�y si�, nabieraj�c bardziej ludzkiej barwy. By� tylko cz�owiekiem, znajdowa� si� na skraju zapa�ci. Nie trzeba by�o wcale wysi�ku, by przesun�� metalowe krzes�o, ale wydawa�o si�, �e poch�onie to ostatnie resztki jego energii. Z �okciami na kolanach, z g�ow� w d�oniach, patrzy� na pod�og� mi�dzy stopami. - No? - powiedzia� Borowic do g�o�nika. - Jeszcze jeden - odpar� Dragosani nie unosz�c wzroku. - Kto� blisko was. Nie mog�em odczyta� jego nazwiska. Borowic by� rozczarowany. - To wszystko? - Tak, towarzyszu generale. - Dragosani uni�s� g�ow�, spojrza� na ekran. Z niebieskich, Wodnistych oczu przebija�a niema pro�ba. - Grigorij prosz�, nie pytaj - doda� z za�y�o�ci�, kt�ra zdumia�a podw�adnych. Borowic milcza�. - Grigorij - odezwa� si� ponownie Dragosani. - Obieca�e� mi... - Wiele rzeczy - odci�� pospiesznie Borowic. - B�dziesz je mia�. Wiele. Za ka�d� drobnostk� odp�ac� si� tysi�ckrotnie. Ka�d�, najmniejsz� twoj� przys�ug� ZSRR wynagrodzi hojnie. Zg��bi�e� nowy kosmos, Borysie Dragosani. Wiem, �e twoja odwaga jest wi�ksza ni� bohaterstwo kosmonaut�w. Tam, gdzie oni docieraj�, nie ma potwor�w. Granica, kt�r� przekraczasz ty, to granica �ycia i �mierci. Znam si� na tym. Dragosani wyprostowa� si�, zadr�a�. Szaro�� ponownie okry�a jego nagie cia�o. Nadal nie m�g� zobaczy� Borowica. - Teraz rozumiesz? - powiedzia� genera�. Nagi m�czyzna westchn��, zwiesi� g�ow�. - Co chcia�by� wiedzie�? - zapyta�. Borowic obliza� wargi, przysun�� si� do ekranu. - Dwie sprawy. Nazwisko tego, kt�ry spiskowa� z t� wybebeszon� �wini�, i dow�d, kt�ry m�g�bym przedstawi� Prezydium. Nie tylko ja jestem zagro�ony. Ty te�. Ca�y wydzia�! Pami�taj, Borysie Dragosani, s� tacy w KGB, kt�rzy wypatroszyliby nas, gdyby tylko znali spos�b! Borys nic nie powiedzia�, tylko wr�ci� do w�zka z resztkami zw�ok. Na jego twarzy malowa�a si� ��dza bezczeszczenia. Oddycha� g��boko, nape�nia� p�uca i wypuszcza� wolno powietrze. Za ka�dym razem jego pier� nabrzmiewa�a coraz bardziej. Sk�ra zupe�nie poszarza�a. Po kilku minutach skierowa� wzrok na narz�dzia chirurgiczne. Teraz nawet Borowic by� poruszony, wstrz��ni�ty. Usiad� w centralnym fotelu, napi�� mi�nie. - Wy dwaj - hukn�� na swoich podw�adnych. - Wszystko w porz�dku? Ty, Michai�, masz jeszcze czym rzyga�? Je�li tak, to zosta� z boku. A ty, Andriej? Sko�czy�e� ju� z tymi sk�onami? M�czyzna po prawej otworzy� usta, lecz nic nie odpowiedzia�. Utkwi� wzrok w ekranie. Drugi z podw�adnych wyprostowa� si� resztkami si�. - Spr�buj� obejrze� chocia� pocz�tek. Postaram si� nie wymiotowa�. A gdy to wszystko si� sko�czy, by�bym wdzi�czny za wyja�nienie. Mo�ecie m�wi�, co chcecie o tym tam, towarzyszu generale. Ja osobi�cie kaza�bym mu milcze�, - Dostaniesz wyja�nienie w swoim czasie - rzuci� Borowic. - Na razie zgadzam si� z tob�. - Przyzna� nieoczekiwanie. - Te� nie chcia�bym si� zrzyga�. Dragosani chwyci� w jedn� d�o� wkl�s�e srebrne d�uto, w drug� ma�y m�otek z miedzianym trzonkiem. Przy�o�y� d�uto na �rodku czo�a trupa, uderzy� silnie m�otkiem. Ostrze zag��bi�o si�, m�otek odskoczy�. Troch� p�ynu m�zgowego trysn�o w powietrze. Michai� nie wytrzyma�. Prze�kn�� �lin�, wycofa� si� w r�g pokoju, sta� tam dr��c. Andriej siedzia� na swoim miejscu, ale Borowic k�tem oka zauwa�y�, �e �ciska i rozpr�a pi�ci na por�czach fotela. Dragosani odszed� od cia�a, przykucn��, wpatrywa� si� w d�uto stercz�ce z przedziurawionej czaszki. Kiwa� wolno g�ow�. Powsta�, podszed� do sto�u z instrumentami. Upu�ci� m�otek na lepk� posadzk�. Pochwyci� cienk� stalow� s�omk� i wsun�� j� szybko w wybity otw�r. Stalowa rurka zapad�a si� wolno do �rodka po sam ustnik. - Ustnik! - wykrzykn�� Andriej. - To potworne. Ustnik! Borowic zamkn�� oczy. By� twardy, ale na to nie m�g� patrze�. Widzia� to ju� kiedy�, zna� to zbyt dobrze. Min�y pe�ne napi�cia chwile. Michai� ci�gle dr�a� odwr�cony plecami do ekranu. Genera� z zaci�ni�tymi oczyma trzyma� si� fotela. Nagle... Krzyk, kt�ry dobieg� z g�o�nika, m�g� przerazi� najodwa�niejszego. Krzyk pe�en grozy i sza�u. Wrzask zranionego drapie�nika, m�ciwej, z�ej bestii. Na ten ryk Borowic otworzy� oczy, uni�s� brwi - wygl�da� Jak �mieszna, przestraszona sowa. Palce zacisn�� na por�czach, wyda� cichy, chrapliwy j�k. Opad� ca�ym cia�em na oparcie. Fotel p�k� pod jego ci�arem. Borowic upad� na ziemi�. Nagle ekran zmieni� si� w deszcz szk�a i powyginanych pask�w o�owianej blachy. Po�rodku stercza�a noga metalowego krzes�a, kt�re w szale rzuci� nagi m�czyzna. - �winia! - Krzyk Dragosaniego doszed� zar�wno z g�o�nika jak i ze zdemolowanego ekranu. - Ty �winio! Otru�e� go. Co� zabi�o jego m�zg, a teraz, bydlaku, teraz ja skosztowa�em tej samej trucizny! Oszala�y, przepe�niony nienawi�ci� Dragosani stan�� w ramie ekranu, w�r�d wyszczerbionych szklanych od�amk�w. Wtem co� b�ysn�o w jego r�ce... - Nie! - zawy� Borowic. �ciany ma�ego pokoju odbi�y przera�ony g�os. - Nie, Borys! Mylisz si�. Nie jeste� otruty, cz�owieku! - K�amca! Czyta�em w jego martwym m�zgu. Czu�em b�l jego konania. A teraz to samo jest we mnie! Dragosani zbli�a� si� wolno do Borowica, kt�ry usi�owa� powsta�. Nie zd��y�, Dragosani powali� go, uni�s� srebrny sierpowaty przedmiot w zaci�ni�tej d�oni... Michai� doskoczy�, si�gn�� r�k� do wn�trza p�aszcza, z�apa� napastnika za nadgarstek. Uderzy� pa�k� dok�adnie tak, �eby og�uszy�. Stal wypad�a z pora�onych palc�w Dragosaniego, run�� twarz� przed Borowicem, kt�ry w�a�nie zdo�a� si� otrz�sn��. Michai� pom�g� wsta� genera�owi, kt�ry zacz�� przeklina�, kopa� le��cego na ziemi Borysa. B�d�c ju� na nogach, odsun�� szorstko pomocnika. Zobaczy� pa�k� w jego r�ce i zrozumia� co si� sta�o. Wpad� w sza�. - Co? - wysapa�. - Uderzy�e� go? U�y�e� tego? G�upiec! - Ale towarzyszu generale, on... Borowic przerwa� warkni�ciem. Odepchn�� Michai�a, a� ten si� zatoczy�. - Dure�! Idiota! M�dl si�, �eby nic mu si� nie sta�o. Powiedzia�em przecie�, �e jest wyj�tkowy! - Przykl�kn��, obr�ci� og�uszonego Dragosaniego na plecy. Twarz nagiego m�czyzny nabiera�a kolor�w. Olbrzymi guz r�s� na potylicy, powieki drga�y nieustannie. - �wiat�a! - rykn�� stary genera�. - Wszystkie! Nie st�j tak... - przerwa� i rozejrza� si� po pokoju. Michai� sta� przy wy��cznikach, Andrieja nie by�o. - Tch�rzliwy pies! - warkn�� pogardliwie. - Mo�e poszed� po pomoc - rzuci� Michai�. - Towarzyszu generale, gdybym nie uderzy� Dragosaniego, to on... - Wiem, wiem - odpar� niech�tnie Borowic. Zapomnij ju� o tym. Pom� mi przenie�� go na fotel. Dragosani jeszcze jaki� czas by� nieprzytomny, ale wreszcie mrukn�� g�o�no i otworzy� oczy, patrz�c t�po w twarz Borowica. - Tyyy! - sykn��, bezskutecznie pr�buj�c si� wyprostowa�. - Spokojnie! - powiedzia� Borowic. - Nie b�d� g�upcem. Nie jeste� otruty. Cz�owieku, s�dzisz, �e pozby�bym si� mojego najcenniejszego nabytku. - Ale on zosta� otruty - upiera� si� chrapliwie Dragosani. - Cztery dni temu. Wypali�o mu m�zg! Umar� w agonii. My�la�, �e g�owa mu si� topi. A teraz to samo jest we mnie. Szybciej, na pewno jestem otruty! - Pr�bowa� unie�� si� z miejsca. Borowic przytrzyma� go i wyszczerzy� z�by. - Tak. On tak umar�, ale ty, Borys, nie umrzesz. To by�a specjalna trucizna, bu�garski napar. Znika po kilku godzinach bez �ladu. Jest niewykrywalny jak lodowy sztylet, uderza i topnieje. Michai� gapi� si� z otwartymi ustami i os�upia�ym wyrazem twarzy. - Sk�d on wie, �e otruli�my zast�pc� szefa? - zapyta�. - Cicho! - zgasi� go Borowic. - Ten tw�j d�ugi j�zyk jeszcze kiedy� zadusi ciebie samego, Gierkow. - Ale... - Cz�owieku, �lepy jeste�? Nic nie pojmujesz? Michai� wzdrygn�� si� i zamilk�. To by�o stanowczo za du�o dla niego. Widzia� wiele dziwnych rzeczy, odk�d trzy lata temu przyszed� do Wydzia�u. S�ysza� o rzeczach, w kt�re wcze�niej by nie uwierzy�. To jednak przechodzi�o wszystko, czego do tej pory do�wiadczy�, by�o nie do poj�cia. Genera� obr�ci� si� do Dragosaniego, klepn�� po ramieniu. Nagi m�czyzna teraz by� blady. - Pomy�l! To bardzo wa�ne. - Jego nazwisko? - Borys podni�s� wym�czony wzrok. - Powiedzia�e�, �e jest blisko mnie. Ten, kt�ry planowa� zamach wraz z zatrutym psem. Kto to jest? Kto? Dragosani schyli� g�ow� i zmru�y� oczy. - Blisko ciebie. Tak! Nazywa si�... Ustinow! - Cooo? - Wyprostowa� si� Borowic. - Ustinow? - wyszepta� Michai� Gierkow. - Andriej Ustinow? Czy to mo�liwe? - Jak najbardziej - odezwa� si� znajomy g�os z progu pokoju. Ustinow mia� twardy, bezlitosny wyraz twarzy. W r�kach trzyma� pistolet maszynowy. Lufa wycelowana by�a w trzech m�czyzn. - Jak najbardziej mo�liwe. - Ale dlaczego? - j�kn�� w panice Borowiec. - Czy to nie oczywiste, "towarzyszu generale"? - powiedzia� z przek�sem. - Nie s�dzicie, �e ka�dy, kto by�by przy was tak d�ugo, chcia�by was widzie� martwym? Przez tyle d�ugich lat, Grigorij, znosi�em twoje napady z�o�ci i sza�u, wszystkie twoje �mieszne intrygi, zn�canie si�. Tak, s�u�y�em ci lojalnie - do dzi�. Nigdy mnie nie lubi�e�, nigdy nie dopuszcza�e� do wa�nych zada�. Zawsze by�em dla ciebie zerem, pogardzanym podw�adnym. Ale ja nigdy nie by�em twoim s�ugusem. Nigdy! Powinienem mo�e ust�pi� temu parweniuszowi? - skin�� szyderczo w stron� Gierkowa. Twarz Borowica wyra�a�a zdumienie. - By�e� tym, kt�rego chcia�em wybra� - rzuci�. - Co za g�upiec ze mnie! Dragosani zacharcza�, uni�s� r�k�, po czym opad� na kolana, uderzaj�c g�ow� w pokryt� odpryskami szk�a pod�og�. Genera� ukl�kn�� przy nim. - Nie ruszaj si�! - rykn�� Ustinow. - Nic mu nie pomo�esz. Jest martwy, wszyscy jeste�cie martwi! - Nigdy ci si� nie uda - powiedzia� Borowic, krew odp�yn�a mu z twarzy, g�os zadr�a�. - Uda si� z pewno�ci� - zadrwi� Ustinow. - W tej ca�ej jatce? W�r�d tych okropno�ci? Opowiem zgrabn� historyjk�, zapewniam ci�. O tobie, o twoich koszmarnych szale�stwach i o maniakach, kt�rzy pracuj� dla ciebie. Kto mi zaprzeczy? - Podszed� bli�ej i odbezpieczy� bro�. Cofn�� zamek, bro� wyda�a chropowaty szcz�k. Dragosani le��cy u st�p Ustinowa, wcale nie by� nieprzytomny, jedynie udawa� zapa��. Teraz jego palce zacisn�y si� na r�czce ma�ego, ostrego jak brzytwa chirurgicznego no�a. Ustinow podszed� dalej o krok, szczerz�c z�by w z�owieszczym u�miechu. Wymierzy� prosto w twarz Borowica. Stary odsun�� si�, usta mia� poplamione krwi�. Ustinow przytrzyma� mocniej automat i nacisn�� spust. Pierwsza seria trafi�a Borowica w rami�, zakr�ci�a nim i powali�a na pod�og�. Trafi�a r�wnie� w Gierkowa, kt�ry uderzy� w �cian�, przybity si�� strza�u. Po chwili zrobi� krok naprz�d, wyplu� strumie� krwi i pad� twarz� na ziemi�. Borowic czo�ga� si� po pod�odze. Dotar� do �ciany, skuli� si�. Nie mog�c ucieka� ju� dalej, czeka� na koniec. Ustinow celowa� w brzuch. Zbli�y� palec do spustu. Nagle Dragosani rzuci� si� do przodu, tn�c no�em �ci�gna udowe Ustinowa tu� za lewym kolanem. Zdrajca wrzasn��, Borowic tak�e, druga seria przeszy�a �cian� ponad jego g�ow�. Chwytaj�c p�aszcz Ustinowa, Dragosani podci�gn�� si�, zaci�� na �lepo drugi raz. Ostrze przeci�o koszul� i cia�o. Bezw�adne r�ce wypu�ci�y automat. Ostatnim wysi�kiem Andriej wpad� w drzwi i wybieg� na korytarz, depcz�c po ciele �o�nierza KGB, kt�rego zw�oki le�a�y z rozwalon� czaszk�. Przeklinaj�c i dysz�c z b�lu, bieg� przez korytarz. Zostawia� �lady krwi. By� ju� blisko drzwi prowadz�cych na dziedziniec, gdy nagle us�ysza� z ty�u jaki� ha�as. Odwr�ci� si�, wyci�gaj�c z kieszeni granat od�amkowy i wyrywaj�c zawleczk�. K�tem oka dojrza�, �e Dragosani wychodzi na korytarz, potyka si� o powalone zw�oki. Rzuci� granat. Us�ysza� jeszcze stuk upadaj�cego granatu, syk �api�cego oddech cz�owieka. Otworzy� masywne drzwi, wypad� na dziedziniec, zatrzaskuj�c je mocno za sob�. Ustinow wpad� w mrok, liczy� w my�lach sekundy. Dobieg� do dw�ch ludzi w bieli przy drzwiach karetki. - Pomocy! - zawy�. - Jestem ci�ko ranny! Jeden z czw�rki specjalnych agent�w oszala�. Zabi� Borowica, Gierkowa i �o�nierza KGB. St�umiona detonacja potwierdzi�a jego s�owa. Stalowe drzwi zadr�a�y, jakby jaki� olbrzym uderzy� w gong wielkim m�otem. Wygi�y si� wy�amuj�c zawiasy i wpad�y do wewn�trz. Dym, p�omienie, ostry sw�d materia�u wybuchowego wype�nia�y powietrze. - Szybko! - wrzasn�� Ustinow ignoruj�c pytania sanitariuszy i krzyki zbli�aj�cych si� stra�nik�w. - Kierowca! Szybko! Wywie� nas st�d! To wszystko zaraz wybuchnie! Te s�owa przyspieszy�y akcj� wydostania si� z tarapat�w, przynajmniej na jaki� czas. Najgorsze, �e nie by� pewien, czy wszyscy tam s� martwi. Je�li tak, to mia� mn�stwo czasu na u�o�enie wyja�nie�. Je�li nie, to by� sko�czony. Wskoczy� do karetki. Sanitariusze natychmiast zacz�li zdejmowa� z niego wierzchnie odzienie. Ambulans wydosta� si� z dziedzi�ca, przejecha� pod kamiennym �ukiem, zmierzaj�c w kierunku zewn�trznych mur�w. - Jed�! - rykn�� Ustinow. - Wywie� nas st�d! - Kierowca pochyli� si� nad kierownic� i doda� gazu. W tyle, na placu �o�nierze ochrony i pilot �mig�owca biegali chaotycznie, kaszl�c w k��bach dusz�cego dymu, kt�ry wydobywa� si� zza rozbitych drzwi. Z g�stych opar�w wy�oni�a si� koszmarna posta� Dragosaniego. Naga szaro�� cia�a, upstrzona czerni� sadzy i br�zowymi plamami zasch�ej krwi. Prowadzi� wyj�cego z b�lu Grigorija Borowica. - Coo? - krzycza� Genera�. Plu� i kaszla�. - Co? Gdzie jest ten zdradziecki pies Ustinow? Pozwolili�cie mu uciec? Gdzie ambulans? Co wy tu robicie? Cholerni g�upcy! - Towarzysz Ustinow jest ranny. Odjecha� ambulansem - odpowiedzia� jeden z �o�nierzy. - Towarzysz! Towarzysz! - rykn�� Borowic. - �aden towarzysz! Ranny, ty dupku! Ma by� martwy! - Wy tam, widzicie ambulans? - krzykn�� w kierunku wie�y. - Tak, towarzyszu generale. Zbli�a si� do zewn�trznych mur�w. - Zatrzyma�! - wrzasn��, �api�c si� za poszarpane rami�. - Ale... - Rozwal go, do diab�a! - Genera� szala�. Strzelec na wie�y zamontowa� b�yskawicznie noktowizor na lufie ka�asznikowa, za�o�y� magazynek smugowych i wybuchowych pocisk�w. Przykl�kn��, namierzy� pojazd w siatce celownika. Celowa� w kabin� i silnik. Ambulans zwolni�, zbli�a� si� do �uku przy zewn�trznym murze. Strzelec wiedzia�, �e pojazd daleko nie zajedzie. Opar� bro� mi�dzy ramieniem i parapetem, nacisn�� spust. Strumie� ognia trafi� obok pojazdu, szybko prze-Min�� si� i dosi�gn�� celu. Silnik samochodu wybuchn�� bia�ym p�omieniem, bryzgaj�c p�on�cym paliwem. Zepchni�ty z drogi, przewr�cony na bok, pojazd zary� w ziemi. Cz�owiek w bieli wyczo�giwa� si� spod wraku. R�ce i nogi p�on�y. Drugi wyskoczy� z tylnych drzwi w rozpi�tej, opadaj�cej koszuli i ciemnym p�aszczu. Kuli� si� bezradnie w�r�d p�omieni. Nie widz�c z dziedzi�ca, co si� dzieje, Borowic krzykn�� g�o�no w kierunku wie�y. - Zatrzyma�e�? - Tak, towarzyszu generale. Dw�ch jeszcze �yje. Jeden z obs�ugi, drugi to... - Wiem, kim jest ten drugi! - wrzasn��. - To zdrajca! Zdradzi� mnie, Wydzia� i Zwi�zek Radziecki. Zabij go! Strzelec prze�kn�� �lin�, wycelowa� i wypali�. Pociski dosi�g�y Ustinowa i rozerwa�y go p�on�cym fosforem. �o�nierz na wie�y pierwszy raz zabi� cz�owieka. Od�o�y� karabin, opar� si� ci�ko o balustrad�. - Rozkaz wykonany - jego g�os by� nienaturalnie cichy i spokojny. - Bardzo dobrze! - odkrzykn�� Borowic. - Zosta� tam jeszcze. Obserwuj. - J�kn��, z�apa� si� za rami�. Krew s�czy�a si� przez materia� p�aszcza. - Towarzyszu generale, krwawicie! - zawo�a� jeden z agent�w ochrony. - I co z tego, �e krwawi�, g�upcze! To mo�e poczeka�. Teraz zawo�aj tu wszystkich, chc� co� powiedzie�. Nic nie mo�e si� wydosta� przez te mury. Ilu mamy tutaj tych drani z KGB? - Dw�ch - odpowiedzia� ten sam �o�nierz. - Jeden nie �yje - warkn�� niedbale Borowic. - Wi�c zosta� jeden. Jest na zewn�trz, w lesie. Reszta to ludzie z naszego Wydzia�u. - Dobrze! Czy ten w lesie ma radio? - Nie, towarzyszu generale. - To nawet lepiej. Nie�le. Sprowad� go i zamknij na razie. Na moj� odpowiedzialno��. - Tak jest. - I niech nikt si� nie przejmuje i nie my�li za du�o. - kontynuowa� Borowic. - Wszystko jest na moich barkach, kt�re s� szerokie - jak wiecie. Niczego nie staram si� ukry�, wszystko w swoim czasie. Teraz jest szansa pozby� si� KGB raz na zawsze. - Ty... - zwr�ci� si� do pilota. - Chc� lekarza. Z naszego Wydzia�u. Sprowad� go natychmiast! - Tak jest, towarzyszu generale. Natychmiast. - Pilot podbieg� do maszyny, �o�nierze ochrony rozbiegli si� do samochod�w, kt�re by�y zaparkowane na zewn�trz dziedzi�ca. Borowic obserwowa� krz�tanin� swoich ludzi. Spokojniejszy opar� si� na ramieniu Dragosaniego. - Borys, nadajesz si� jeszcze do czegokolwiek? - Trzymam si� - odpowiedzia� - zd��y�em ukry� si� w przedpokoju, zanim granat rozerwa� si�. Borowic ro