3154
Szczegóły |
Tytuł |
3154 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3154 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3154 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3154 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Karol May
S�py skalne
t�umaczenie anonimowe
Tekst wed�ug edycji Wydawnictwa "Editor", Warszawa 1931
Zeskanowa� na potrzeby Biblioteki internetowej "Exlibris" Bogus�aw Lach
Droga opada�a ku dolinie, wi�a si� mi�dzy wzg�rzami i wiod�a do
obszernej niziny, na kt�rej ju� poprzednio byli. Okaza�o si�, �e jechali
okr�n� drog�. Siuksowie Ogallalla zatem dobrze znali okolic�. W nie-
kt�rych miejscach, zw�aszcza przy zakr�tach, zostawili drogowskazy dla
Wohkadeha.
Po po�udniu oddzia� dotar� do doliny w kszta�cie wyd�u�onego ko�a
o wielomilowej* �rednicy, ci�gn�cej si� mi�dzy stromymi ska�ami.
Po�rodku doliny wznosi�a si� sto�kowata g�ra, a jej �yse boki b�yszcza�y
w s�o�cu. Na wierzcho�ku sta� niski i szeroki g�az przypominaj�cy
��wia.
Geolog nie mia�by w�tpliwo�ci, �e ma przed sob� przedhistoryczne
jezioro, kt�rego brzegi stanowi�y wznosz�ce si� wok� wzg�rza. Wierz-
cho�ek sto�kowej g�ry, kt�ra wznosi�a si� na �rodku doliny, by� kiedy�
wysp� wystaj�c� z wody.
Badania wykaza�y, �e w okresie trzeciorz�du krajobraz Ameryki
P�nocnej charakteryzowa� si� du�� ilo�ci� s�odkowodnych jezior. Z bie-
giem lat woda w tych zbiornikach opad�a, tworz�c doliny.
Dolina nad kt�r� zatrzymali si� je�d�cy, by�a w�a�nie kiedy� takim
jeziorem* Znak, zostawiony przez Siuks�w Ogallalla dla Wohkadeha,
wskazywa�, �e przejechali dolin� w poprzek. Old Shatterhand jednak nie
skorzysta� z tego szlaku, tylko skr�ci� w lewo wzd�u� g�ry.
-Oto drogowskaz -rzek� Davy wskazuj�c na drzewo ze sztuczn�
szczepionk� innego gatunku. -Oto znak Ogallalla. Czemu pan nie
jedzie we wskazanym kierunku?
-Poniewa� znam lepsz� drog� -odpar� zapytany. -Od tego
miejsca orientuj� si� doskonale. Oto g�ra Pejaw-epoleh, Wzg�rze ��-
wia, jest to india�ska g�ra Ararat*. Czerwonosk�rzy przechowuj� tak�e
w pami�ci wspomnienie dawnego potopu. Indianie Wrony powiadaj�, �e
tylko jedna para ludzi ocala�a z potopu. Uratowa� ich Wielki Duch,
posy�aj�c ogromnego ��wia. Para z ca�ym swoim dobytkiem zamieszka-
�a na grzbiecie tego zwierz�cia i przebywa�a na nim dop�ki woda nie
opad�a. Ta g�ra, kt�r� widzicie, jest wy�sza od otaczaj�cych, dlatego
pierwsza wynurzy�a si� spod wody jako wyspa. ��w stan�� na niej,
dzi�ki czemu para ludzi mog�a wyl�dowa�. Wtedy dusza zwierz�cia,
spe�niwszy swoj� misj�, wr�ci�a do Wielkiego Ducha, ale cielsko zosta�o
na wierzcho�ku g�ry i skamienia�o na pami�tk� tamtych czas�w.
Opowiedzia� mi o tym Szunka-szetsza, Wielki Pies, wo.jownik.ze szczep
Wron, w kt�rego towarzystwie przed wielu laty obozowa�em na g�rze
��wia.
A wi�c nie chce pan jecha� �ladem Siuks�w Ogallalla?
-Nie. Znam bli�sz� drog�, kt�ra o wiele pr�dzej doprowadzi nas do
celu. Obszary Yellowstone s� ma�o dost�pne. Zdaje si�, �e Ogallalla nie
znaj� tego skr�tu. S�dz�c z kierunku, zwr�c� si� ku Wielkiemu Kaniono-
wi, dalej ku Yellowstone, aby przez rzek� Most�w dosta� si� do G�ry
Krater�w, gdy� miejsce, w kt�rym maj� straci� Baumanna i jego
towarzyszy, nie le�y nad Yellowstone River, lecz nad rzek� Krater�w
Aby do niej dotrze�, zakre�l� ogromne p�kole o �rednicy sze��dziesi�ciu
kilometr�w w bardzo trudnym i ma�o dost�pnym terenie. Natomiast
droga, kt�r� ja wybieram, biegnie prosto i prowadzi do rzeki Pelikan,
a potem mi�dzy t� rzek� a wzg�rzem Siarkowym do uj�cia rzeki
Yellowstone i do jeziora o tej samej nazwie. My�l�, �e �atwo natrafimy na
rzek� Bridge, a w pobli�u odnajdziemy �lad Siuks�w i pojedziemy do
Basenu Gejzer�w nad rzek� Krater�w. Ta droga jest r�wnie� uci��liwa,
ale mniej ni� droga Siuks�w, dlatego prawdopodobnie dojedziemy do
celu wcze�niej ni� Ogallalla.
Ma�a, od dawna wyschni�ta rzeczka, przed wiekami z zach�du
toczy�a swoje wody do dawnego jeziora i wry�a si� g��boko w brzegi.
Koryto by�o bardzo w�skie, a uj�cie zamaskowane tak bujn� ro�linno�-
ci�, �e tylko bardzo bystrym okiem mo�na by�o je odnale��. Old
Shatterhand skierowa� tam konia Przedostali si� przez g�ste krzaki
i jechali korytem dawnego potoku, dop�ki nie sko�czy�o si� ono w�skim
rowem w rejonie zwanym Undulating. Dalej by�a niewielka preria
podzielona zalesionymi wzg�rzami, przez kt�re je�d�cy przejechali bez
trudno�ci.
Wieczorem dojechali do potoku, kt�ry prawdopodobnie nale�a� do
dorzecza rzeki Big Horn. Nale�a�o pomy�le� o noclegu. Wkr�tce je�d�cy
dostrzegli miejsce nadaj�ce si� na obozowisko. Potok rozszerza� si� tutaj
i stanowi� ma�y, p�ytki staw o brzegach zaro�ni�tych g�st� traw�.
W jasnej, przejrzystej do dna wodzie wida� by�o liczne pstr�gi -zapo-
wied� smacznego posi�ku. Z jednej strony brzeg wznosi� si� stromo
z drugiej by� r�wny i g�sto zalesiony. Du�a ilo�� konar�w i ga��zi, kt�re
le�a�y na ziemi �wiadczy�a, �e ubieg�ej zimy run�y one pod ci�arem
�niegu. Stanowi�y niejako zasiek dooko�a miejsca wybranego na obozo-
wisko, zasiek zapewniaj�cy bezpiecze�stwo i dostarczaj�cy opa�u.
-Pstr�gi!-zawo�a� Gruby Jemmy, zeskakuj�c ze swego rumaka,
-Urz�dzimy sobie wspania�� uczt�!
-Nie tak szybko! -odezwa� si� Old Shatterhand. -Przede
wszystkim musimy si� postara�, �eby ryby nie uciek�y. Przynie�cie
ga��zie. Zrobimy dwie zapory.
Po napojeniu koni, Indianie nazbierali cienkich ga��zek, zaostrzyli
ich ko�ce i wbili je przy uj�ciu potoku w mi�kkie dno tak, �e tworzy�y
g�st� krat�. Tak� sam� zapor� postawili w g�rnej cz�ci stawu, lecz nie
tam gdzie strumyk do niego wp�ywa�, a jeszcze wy�ej, tak, �e by�a ona
oddalona mniej wi�cej o dwadzie�cia krok�w od g�rnej cz�ci stawu.
Ryby znalaz�y si� w matni.
Gruby Jemmy zacz�� �ci�ga� z n�g swoje wielkie buty z wy�ogami.
Zdj�� ju� pas i po�o�y� go wraz ze strzelb� na brzegu.
-S�uchaj no, ma�y -rzek� D�ugi Davy -zdaje si�, �e chcesz wej��
do wody.
-Naturalnie, To dopiero b�dzie przyjemno��.
-Zostaw to raczej ludziom wy�szym od ciebie. Taki co wystaje
ledwo ponad sto�ek mo�e trafi� na g��bi�.
-Nie szkodzi. Umiem p�ywa�. Poza tym staw jest p�ytki. -Jemmy
podszed� bli�ej, aby przekona� si� dok�adnie jaki jest poziom wody.
-Najwy�ej metr.
-Mo�na si� pomyli�. Kiedy kto� patrzy na dno, wydaje si� ono
bli�sze ni� jest w rzeczywisto�ci.
-E, tam! Chod� i popatrz. Wida� ka�de ziarenko piasku, a ponie-
wa�... do licha!
Nachyli� si� za mocno, straci� r�wnowag� i wpad� do stawu. Trafi�
akurat na najg��bsze miejsce. Znik� na chwil� pod wod�, ale szybko
wyp�yn�� na powierzchni�. By� dobrym p�ywakiem i wcale by mu nie
przeszkadza�a ta przymusowa k�piel, gdyby nie mia� na sobie futra.
Natomiast jego szeroki kapelusz p�ywa� niczym wielki li��.
-O rany -roze�mia� si� D�ugi Davy. -Chod�cie tu wszyscy,
obejrzyjcie dobrze pstr�ga, kt�rego trzeba schwyta�. Ta gruba ryba
starczy na wiele porcji.
Ma�y Sas sta� w pobli�u. W pseudonaukowych dyskusjach nieraz
si� sprzecza� z Grubym Jemmy'm, ale lubi� go bardzo, a poza tym byli
przecie� rodakami.
-Wielki Bo�e! -krzykn�� przera�ony. -Co pan zrobi�, panie
Pfefferkorn? Czemu pan skoczy� do wody? Czy nie zm�k� pan?
-Do suchej nitki -odpar� ze �miechem Jemmy.
-Do suchej nitki! To niebezpieczne. Mo�e pan zachorowa�! I do tego
wpad� pan w futrze! Niech pan natychmiast wychodzi. Ju� ja si� zajm�
kapeluszem. Wy�owi� go ga��zi�.
M�wi�c to znalaz� d�ug� ga��� i pr�bowa� z�owi� kapelusz. Pseu-
dow�dka by�a jednak za kr�tka, wi�c pochyla� si� coraz bardziej do
przodu.
-Niech pan uwa�a -ostrzega� go Jemmy wychodz�c z wody. Sam
mog� schwyta� moj�^akrycie g�owy. I tak ju� jestem mokry.
-Niech pan nie plecie g�upstw! -odpar� Frank. Je�li pan my�li, �e
jestem takim niedo��g� jak pan, to myli si� pan setnie. Ja nie wpadn� do
wody. I je�li ten przekl�ty kapelinder pop�ynie dalej, to nachyl� si�
jeszcze bardziej i...O wielki Bo�e!
-Wpad� do wody. Widok by� tak komiczny, �e wszyscy biali
roze�mieli si� g�o�no. Natomiast czerwonosk�rzy zachowali zewn�trzn�
powag�, mimo �e w duszy zapewne zawt�rowali im �miechem.
-No, kto nie jest takim niedo��g� jak ja?-zapyta� Jemmy, kt�remu
ze �miechu kr�ci�y si� �zy w oczach.
Frank pluska� si� w wodzie, stroj�c gniewne miny.
-Z czego tu si� �mia�? -zawo�a�. -P�ywam jako ofiara swojej
us�u�no�ci, samaryta�skiej mi�o�ci do bli�niego i w podzi�ce za mi�osier-
dzie zbieram �miech i drwiny. Na drugi raz dobrze to sobie zapami�tam.
Rozumiecie?
-Nie �miej� si�, ale p�acz�, drogi panie HobbIe-Franku. Czy pan
tego nie widzi?
-Niech pan milczy z �aski swojej! Nie pozwol� z siebie kpi�. Nic
mnie ta k�piel nie obchodzi, martwi� si� tylko, �e frak przemoknie.
A tam oto p�ynie moja Amazonka przy boku pa�skiego kapelusza.
Kastor i Phylaks, jak to m�wi� w mitologii i w astronomii. To jest
w�a�nie...
-M�wi si� Kastor* i Polluks* -poprawi� Jemmy.
-Niech pan b�dzie cicho! Polluks! Jako le�niczy tyle mia�em do
czynienia z psami my�liwskimi, �e wiem dok�adnie, czy to Polluks czy
Phylaks. Wypraszam sobie takie poprawki. Swoj� drog� pragn� wy�o-
wi� szlachetne rodze�stwo. W�a�ciwie nie powinieniem rusza� pa�skie-
go kapelusza. Nie zas�u�y� pan sobie na to, abym z powodu pa�skiego
nakrycia g�owy zmoczy� si� jeszcze bardziej.
Wy�owi� jednak oba kapelusze.
-Tak -doda�. -Uratowane! A teraz we�miemy si� do wy��cia
pa�skiego futra i mojego fraka, kt�re b�d� si� zalewa� gorzkimi �zami.
Ju� teraz z nich kapie.
Obaj mieli tyle k�opotu i zaj�cia ze swymi przemoczonymi ubiorami,
�e ku swojemu zmartwieniu nie mogli przy��czy� si� do rozpocz�tego
po�owu ryb. Gromada Szoszon�w stan�a w wodzie na jednym ko�cu
stawu i posuwaj�c si� do przodu zap�dzi�a ryby do drugiego brzegu,
gdzie ju� czeka�a na nie nast�pna grupa Indian. Pstr�gi wp�dzone
w cie�nin� nie mog�y si� ani przedosta� przez krat�, ani cofn��. Indianie
chwytali je pe�nymi gar�ciami i rzucali ponad swoimi g�owami na brzeg.
Po��w nie trwa� d�ugo.
Tymczasem przygotowano p�askie do�y i wy�o�ono je kamieniami.
Po�o�ono na nich ryoy i przykryto drug� warstw� kamieni, na kt�rej
rozpalono ogie�. Mi�dzy rozgrzanymi kamieniami pstr�gi szybko si�
upiek�y. By�y mi�kkie i bardzo smaczne.
Po posi�ku sp�dzono na jedno miejsce konie i rozstawiono stra�ni-
k�w, po jednym w ka�dym kierunku.
Podr�ni rozpalili ogniska, dooko�a kt�rych zebrano si� grupami
Oczywi�cie wszyscy biali skupili si� przy jednym. Old Shatterhand,
Gruby Jemmy, Marcin Baumann i ma�y Frank byli Niemcami; D�ugi
Davy nauczy� si� od swego przyjaciela tyle, �e rozumia� po niemiecku
i chocia� nie m�wi�, mo�na by�o si� porozumiewa� w tym j�zyku. Nawet
Bob rozumia� co� nieco�, wiadomo bowiem, �e Murzyni posiadaj�
wybitn� pami�� j�zykow�.
Takie gaw�dy przy ognisku w puszczy albo na prerii maj� sw�j
niezwyk�y urok. Opowiada si� swoje w�asne prze�ycia lub czyny
znakomitych my�liwych. Trudno uwierzy�, jak szybko na Dzikim
Zachodzie mimo ogromnych odleg�o�ci i uci��liwych dr�g rozchodzi si�
wie�� o wybitnym czynie, o znakomitej osobie, o niezwyk�ym zdarzeniu.
Biegnie ona niczym strza�a od ogniska do ogniska. Je�li Czarne Stopy
snnd rzeki Mar�a� wykopa�y tomahawk wojny to po czternastu dniach
m�wi� ju� o tym Koma�czowie znad Rio Conchas. A je�li w�r�d szczepu
Wallawalah wyr�nia si� wielki wojownik, to wie�� o nim dociera do
Dakoty z Coteau znad Missouri.
Jak mo�na si� by�o tego spodziewa�, mowa by�a o bohaterskim czynie
Marcina Baumanna. HobbIe-Frank powiedzia�:
-To prawda, dobrze si� wywi�za�e� z zadania, ale nie jeste� tutaj
jedynym cz�owiekiem, kt�ry mo�e si� chlubi� swoj� przygod�.M�j
nied�wied�, na kt�rego kiedy� si� natkn��em te� nie by� z papieru.
-Co? -zapyta� Jemmy. -Pan tak�e mia� przygod� z nied�wie-
dziem?
-I to jeszcze jak�! Ja z nim, a on ze mn�.
-Musi pan opowiedzie�!
-Czemu nie? -HobbIe-Frank odkaszln�� i zacz��: Nie by�em wtedy
jeszcze d�ugo w Stanach Zjednoczonych, to znaczy, �e nie zna�em jeszcze
tutejszych stosunk�w. Nie chc� bynajmniej powiedzie�, �e nie jestem
wykszta�cony. Wprost przeciwnie, przywioz�em wielki zapas cielesnych
i duchowych zalet. Jednak wszystkiego trzeba si� uczy�. Czego si� nie
widzia�o ani uprawia�o, tego nie mo�na zna�. Bankier, na przyk�ad,
jakkolwiek b�dzie m�dry, nie potrafi tak gra� na kobzie jak ja i pan,
a uczony profesor eksperymentalnej astronomii nie potrafi� od razu,ot
tak, bez wskaz�wek, zosta� kucharzem. Przytaczam ten przyk�ad dla
w�asnego usprawiedliwienia i obrony. Ot� moja przygoda rozegra�a si�
w pobli�u Arkansasu w Colorado. Poprzednio w��czy�em si� po rozmai-
tych miastach Stan�w Zjednoczonych i uciu�a�em ma�� sumk�. Chcia-
�em obracaj�c tym kapita�em rozpocz�� handel na Zachodzie, chcia�em
zosta� tym, co tu nazywaj� a pedlar*. Ruszy�em w drog� z do��
poka�nym zapasem r�nych towar�w. Szcz�cie mi sprzyja�o i ju�
w okolicy fortu Lyon nad Arkansas pozby�em si� reszty towar�w.
Sp�awi�em nawet w�zek z dobrym zarobkiem. Siedzia�em na koniu ze
strzelb� w r�ku, z nabit� kies� u boku i postanowi�em dla w�asnej
przyjemno�ci wybra� si� nieco dalej. Ju� wtedy mia�em ch�� zosta�
s�awnym westmanem.
-Jakim pan istotnie jest -wtr�ci� Jemmy.
-No, jeszcze nie. Ale my�l�, �e je�li teraz uderzymy na Siuks�w, nie
zostan� za frontem jak Hannibal* pod Waterloo* i niezawodnie b�d� mia�
sposobno�� uzyskania s�awnego imienia. Lecz opowiadajmy dalej.
W tym czasie Colorado by�o jeszcze ma�o znane. Znaleziono olbrzymie
pola z�ota, wi�c ze wschodu przybywali prospektorzy* i diggersi*.
Prawdziwych osiedle�c�w zjawia�o si� niewielu. By�em wi�c zdumiony,
gdy natrafi�em po drodze na prawdziw�, normaln� farm�. Sk�ada�a si�
z ma�ej stra�nicy, rozleg�ych p�l i wielkich ��k. Settiement* wznosi�o si�
na brzegu Purgatorio, w przepi�knym klonowym lesie. Zdziwi�em si� te�
bardzo widz�c w ka�dym klonie rur�, przez kt�r� sok drzewny wlewa�
si� do naczy� wkopanych w ziemi�. By�a wiosna, najlepszy czas do
zbierania cukru klonowego. W pobli�u stra�nicy sta�y d�ugie, obszerne,
ale do�� p�ytkie drewniane kadzie pe�ne soku. Zaznaczam to ze wzgl�du
na rol�, jak� b�ogos�awiony sok odgrywa w moim opowiadaniu.
-Ta osada na pewno nie by�a w�asno�ci� Jankesa -rzek� Old
Shatterhand. -Jankes uda�by si� na poszukiwanie z�ota, zamiast jako
sguatter* siedzie� na gospodarstwie.
-S�usznie. W�a�ciciel farmy pochodzi� z Norwegii. Przyj�� mnie
bardzo go�cinnie. Mieszka� z rodzin�, a wi�c z �on�, dwoma synami
i c�rk�. Proszono mnie, abym zosta� jak najd�u�ej. Ch�tnie przysta�em
na to i stara�em si� pomaga� w gospodarstwie. Rozmaite przys�ugi i moja
wrodzona duchowa przewaga zyska�y mi zaufanie do tego stopnia, �e
zostawili mnie samego na farmie. Chodzi o to, �e u jednego z s�siad�w
mia� si� odby� tak zwany house-raising-frolic* i ca�a rodzina chcia�a
wzi�� w nim udzia�. Moja obecno�� bardzo ich cieszy�a, gdy� mog�em
zosta� w domu jako householder* i dba� o bezpiecze�stwo domu. A wi�c
wszyscy pojechali i zosta�em sam. S�siadem nazywaj� tu ka�dego, kto
mieszka w odleg�o�ci dwunastogodzinnej jazdy koniem. Tak w�a�nie
odleg�a by�a farma tego s�siada, wobec czego nie nale�a�o si� spodziewa�
powrotu moich gospodarzy przed up�ywem dw�ch dni.
-Naprawd� pozyska� pan sobie wielkie zaufanie -rzek� Jemmy.
-Czemu nie? Czy pan my�li, �e m�g�bym uciec wraz z farm�? Czy
wygl�dam na rabusia?
-O tym nie ma mowy. Wtedy w��czy�o si� tam mn�stwo obie�y-
�wiat�w i bandyt�w. Czy m�g�by pan sam jeden da� rad� ca�ej bandzie?
Trzej ludzie nie zwracaj� uwagi na jedn� kul�.
-Ja tak�e. Musz� doda�, �e z boku, ko�o domu, sta�o wysokie
drzewo ogo�ocone z kory a� do pierwszych ga��zi. Kora s�u�y�a do
farbowania na ��to. Pie� by� bardzo g�adki -trzeba by�o mie�
akrobatyczne zdolno�ci, aby si� wspi�� na wierzcho�ek.
-Nikt chyba tego od pana nie ��da�? -wtr�ci� D�ugi Davy.
-No, oczywi�cie, nikt tego nie ��da�, ale mog� si� zdarzy� rozmaite
wypadki, kt�re nawet najszlachetniejszego cz�owieka zap�dz� na sam
wierzcho�ek drzewa. Za par� chwil przekona si� pan o s�uszno�ci tego
prawa natury. A wi�c, aby nie zej�� z tematu, zosta�em sam jeden w ca�ej
farmie i medytowa�em nad sposobem przep�dzenia d�ugich godzin
samotno�ci. Prawda! W stra�nicy gliniana tarcica by�a uszkodzona,
wykruszy�a si� te� gliniana zaprawa spomi�dzy desek �ciany. W�a�nie
w celach remontu farmer wykopa� ko�o domu d� d�ugi na cztery metry,
szeroki na trzy i wype�ni� go po brzegi glin�. Natchniony ch�ci� do pracy
p�dz� ^i do�owi i zatrzymuj� si�...jak my�licie, wobec czego lub wobec
kogo?
-Wobec nied�wiedzia? -zapyta� Jemmy.
-Tak, wobec nied�wiedzia, kt�ry opu�ci� sw�j g�rski azyl i wyw�d-
rowa�, aby obejrze� �wiat i ludzi. Ale bynajmniej nie przypad�o mi to do
gustu. �otr obejrza� mnie z tak� min�, �e jednym pot�nym susem,
kt�rego ju� chyba nie potrafi� powt�rzy�, cofn��em si�. Drapie�nik
z tak� sam� szybko�ci� skoczy� za mn�. Z niespodzian� zr�czno�ci�
p�dzi�em co si�. Jak indyjski tygrys doskoczy�em do drzewa i jak rakieta
wspi��em si� na g�r�. Trudno uwierzy�, do czego zdolny jest cz�owiek
w podobnie niesympatycznych okoliczno�ciach.
-Jednak ju� przedtem by� pan wygimnastykowany? -Zapyta�
Jemmy.
-Nie bardzo, wcale nie bardzo. Ale kiedy za kim� stoi nied�wied�,
wtedy cz�owiek nie pyta si�, czy w�a�enie jest po�yteczne dla zdrowia czy
szkodliwe, tylko wchodzi z prawdziw� nami�tno�ci�, tak jak ja wtedy.
Na nieszcz�cie drzewo by�o, jak ju� zaznaczy�em, zbyt g�adkie. Nie
zdo�a�em dotrze� do ga��zi, a trzyma� si� pnia by�o niezmiernie trudno.
-O, biada! Mog�o si� �le sko�czy�. Nie mia� pan broni. A co zrobi�
nied�wied�?
-Co�, czego m�g�by zaniecha� bez wyrzut�w sumienia. Mianowicie
Wspi�� si� za mn�.
-Ach, w takim razie, na szcz�cie, nie by� to grizz�y!
-To mnie nie obchodzi�o. Wtedy nied�wied� by� dla mnie nied�wie-
dziem. Trzyma�em si� kurczowo pnia i spojrza�em w d�. Nied�wied�
podni�s� si�, obj�� pie� i powoli zacz�� si� wspina�. Stanowi�o to pewnie
niez�� zabaw�, bo wielce zadowolony mrucza� co� pod nosem, jak kot, ale
g�o�niej. Ja natomiast mrucza�em nie tylko ustami, lecz ca�� osob�
z ogromnego napi�cia, z jakim si� trzyma�em. Nied�wied� zbli�a� si�
coraz bardziej. Nie mog�em ju� d�u�ej pozosta� na swoim stanowisku.
Musia�em wspi�� si� wy�ej. Ledwo jednak podnios�em r�k�, aby po�o�y�
j� wy�ej, straci�em r�wnowag�. Chwyci�em si� wprawdzie od razu za
pie�, ale si�a przyci�gania Matki-Ziemi nie wypu�ci�a ju� ofiary ze
swoich szpon�w. Mog�em sobie tylko pozwoli� na kr�tkie, przera�one
westchnienie, po czym zlecia�em, niczym dwudziestocetnarowy* m�ot,
z tak� si�� na nied�wiedzia, �e polecia�; ze mn�. Run�� na ziemi�, a ja na
niego.
Ma�y Sas opowiada� z tak� werw� i tak interesuj�co, �e wszyscy
s�uchali go z napi�ciem, teraz zagrzmia� wybuch �miechu.
-Tak, �miejcie si� -mrukn��. -By�o mi wtedy wcale nie do
�miechu. Mia�em wra�enie, �e wszystkie cz�ci cia�a upad�y wzajemnie
na siebie. By�em tak oszo�omiony upadkiem, �e przez kilka sekund nie
my�la�em wcale o tym, �e trzeba si� podnie��.
-A nied�wied�? -zapyta� Jemmy.
-Le�a� r�wnie cicho pode mn�, jak ja na nim. Ale po chwili wyrwa�
si�, co mnie doprowadzi�o do �wiadomo�ci moich obowi�zk�w osobis-
tych. Zerwa�em si� na r�wne nogi i czmychn��em -a on za mn�, czy ze
strachu jak ja, czy te� pragn�c utrzyma� nawi�zane ze mn� stosunki
-nie wiem. W�a�ciwie chcia�em dosta� si� do domu, ale mia�em za ma�o
czasu, gdy� bestia po prostu depta�a mi po pi�tach. Strach przypi�� mi
skrzyd�a jask�ki, uwielokrotni� d�ugo�� moich kulas�w. Mkn��em jak
kula karabinowa, skr�ci�em za r�g domu i... wpad�em do do�u z glin� a�
po ramiona. Zapomnia�em o wszystkim, o niebie, o ziemi, o Europie
i Ameryce, o mojej doczesnej wiedzy i o ca�ej glinie. Tkwi�em jak
rodzynek w cie�cie, gdy przy mnie rozleg� si� g�o�ny, jak powiadaj�
Amerykanie,.si�p*. Dozna�em uderzenia jakby szturchn�� mnie wagon
kolejowy i nad g�ow� moj� rozprys�a si� glina. Pokry�a mi ca�� twarz
i tylko prawe oko ocala�o. Odwr�ci�em si� i oto spogl�da�em na
nied�wiedzia, kt�ry przez lekkomy�lno�� zapomnia� uwa�a� na grunt
i polecia� za mn�. Wida� by�o tylko jego �eb -straszliwie zeszpecony.
Ogl�dali�my si� przez jakie� trzy sekundy, po czym on zwr�ci� si� na
lewo, a ja na prawo. Ka�dy z nas pragn�� si� dosta� do go�cinniejszego
miejsca. Oczywi�cie nied�wied� pr�dzej zdo�a� si� wygrzeba� ni� ja.
Ba�em si�, �e zostanie na miejscu, aby mnie nie spuszcza� z oka, ale gdy
tvlko si� wygramoli�, pomkn�� w tym samym kierunku, sk�d przybyli�-
my i znik� za kraw�dzi� nie racz�c na mnie Spojrze�. Farewell, big
muddy beast!*
HobbIe-Frank podni�s� si� w trakcie opowiadania i ilustrowa� opo-
wie�� takimi gestami, �e s�uchacze zrywali boki ze �miechu -�miechu,
iaki si� chyba jeszcze nigdy tutaj nie rozlega�. Je�li kto� przesta� si�
�mia�, to po chwili musia� rozpocz�� od nowa, tyle by�o komizmu w tym
opowiadaniu.
-To bardzo weso�a przygoda -rzek� wreszcie Old Shatterhand.
-A najlepsze to, �e sko�czy�a si� dobrze dla pana i dla nied�wiedzia.
-Tak�e dla nied�wiedzia? -odpar� HobbIe-Frank. -Oho! Nie
sko�czy�em jeszcze. Gdy m�j nied�wied� znik� za kraw�dzi�, us�ysza�em
huk jak gdyby przewracanego mebla. Nie zwraca�em na to uwagi,
staraj�c si� przede wszystkim wydosta� z rowu. Kosztowa�o mnie to
wiele trudu, gdy� glina by�a bardzo lepka i tylkp dzi�ki temu si�
wygrzeba�em, �e zostawi�em buty. Przede wszystkim musia�em z gliny
obmy� twarz. Poszed�em do strumyka p�yn�cego za domem i zmy�em
z siebie wszystko, co by�o zbyteczne dla mojego zewn�trznego cz�owie-
cze�stwa. Po czym wr�ci�em do tropu nied�wiedzia. Lecz on wcale
jeszcze nie uciek�. Siedzia� pod drzewem i oblizywa� si� smacznie.
-Z gliny? E, tam! -rzek� Jemmy potrz�saj�c g�ow�. -O ile znam
te zwierz�ta, to szuka�yby przede wszystkim wody.
-Wcale nie przysz�o mu to do g�owy, bo by� m�drzejszy od pana, Mr
Jemmy. Nied�wied� nami�tnie'lubi s�odycze. Wspomina�em ju� o drew-
nianych kadziach, w kt�rych wyparowywa� sok cukrowy. Nied�wied�
by� tak ma�o zachwycony przygod�, �e pragn�� tylko jak najpr�dzej
uciec. Po drodze wpad� na jedn� z nich i przewr�ci� j�. Zapach cukru
zatar� w pami�ci nied�wiedzia upadek z drzewa, d� z glin� i mnie.
Zamiast stosowa� si� do mojego farewell, po�o�y� si� wygodnie pod
drzewem i zacz�� zlizywa� s�odycz z gliny. By� tak zaj�ty swoim
ucztowaniem, �e nie zauwa�y�, jak powoli wkrad�em si� do domu. Teraz
by�em bezpieczny i uzbrojony we flint�. Poniewa� bestia siedzia�a na
tylnych �apach, ja natomiast mog�em d�ugo celowa�, wi�c kula nie mog�a
chybi�. Istotnie ugodzi�a nied�wiedzia w to miejsce, gdzie wed�ug
zapewnie� poet�w, tkwi� wszystkie szlachetne uczucia, mianowicie
wprost w serce. Nied�wied� drgn��, podni�s� si� znowu, oznajmi�
ostatni� wol� drgawkami przednich �ap i zwali� si� jak k�oda. By�
martwy. Z powodu swej lekkomy�lno�ci i �akomstwa przesta� istnie�
Jako istota �ywa.
-Hm, hm -powiedzia� Old Shatterhand. -Grizz�y nie potrafi �azi�
PO drzewach. Jakiej barwy by� pa�ski nied�wied�?
-Mia� czarn� sier��.
-A ogon?
-��ty.
-A wi�c to by� szop, kt�rego wcale nie powinien pan si� ba�.
-Oho! Wida� by�o po nim, �e lubi ludzkie mi�so.
-Niech pan tak nie my�li! Szop ch�tniej �ywi si� owocami ni�
mi�sem. Podejmuj� si� upora� z takim poczciwym zwierzakiem zupe�-
nie bez �adnej broni. Par� silnych cios�w -a zwierz� ucieknie.
-Tak, to pan. Jak g�osi pa�skie imi�, uderzeniem pi�ci zabija pan
nawet cz�owieka. Ja natomiast jestem o wiele delikatniej zbudowany
i bez broni nie odwa�y�bym si�... st�j! Co tam ucieka?
Frank podczas opowiadania podni�s� si�, a teraz stan�� na g�azie,
kt�ry poprzednio le�a� za nim i wyp�oszy� jakie� zwierz�tko, kt�re
b�yskawicznie pomkn�o do dziupli pobliskiego pnia. Przestraszone
stworzenie pobieg�o tak szybko, �e nikt nie by� w stanie okre�li� jego
gatunku.
To drobne wydarzenie zelektryzowa�o Murzyna Boba. Zerwa� si�
z miejsca, pop�dzi� do pnia i zawo�a�:
-Bestia, bestia tu biega�! Tu si� schowa� w dziurze. Pan Bob wyj��
besti� z drzewa!
-Ostro�nie, ostro�nie -ostrzeg� Old Shatterhand. -Nie wiesz, co
to by�o za zwierz�.
-O, to by� tylko ma�a bestia!
-W pewnych okoliczno�ciach ma�e zwierz�tko mo�e sta� si� nie-
bezpieczniej sze ni� du�e.
-Opos nie by� niebezpieczny.
-Wi�c widzia�e�, �e to by� opos?
-Tak, tak, pan Bob widzie� dok�adnie oposa! By� t�usty, bardzo
t�usty i da� bardzo smaczn� piecze�, o, bardzo smaczn�!
Mlasn�� j�zykiem i oblizywa� si�, jak gdyby ju� mia� przed sob�
piecze�.
-A ja my�l�, �e si� mylisz. Opos nie jest tak chy�y jak to zwierz�tko.
-Opos bardzo, bardzo pr�dko odej��. Dlaczego pan Old Shatter-
hand nie �yczy� Murzynowi Bob dobr� piecze�? Pan Bob z�apa� oposa!
-No, je�li jeste� tak pewny, to r�b co ci si� podoba. Ale nie zbli�aj si�
do nas z t� potraw�!
-Ch�tnie odsun�� si� z potraw�. Pan Bob nikomu nie da� oposa.
Je�� piecze� sam, sam jeden. Teraz uwa�a�! Wyci�gn�� oposa z dziury!
M�wi�c to si�gn�� praw� r�k�.
-Nie tak, nie tak! -rzek� Old Shatterhand. -Musisz schwyta�
zwierz� lew� r�k�, a do prawej wzi�� n�. Gdy z�apiesz ofiar�, wyci�gnij
j� i ukl�knij na niej. Wtedy nie b�dzie mog�a si� broni�, a tyj� zabijesz.
-Pi�knie! To by� bardzo pi�knie! Pan Bob tak zrobi�, bo pan Bob
by� wielki westman i znany my�liwy.
Zakasa� lewy r�kaw, uj�� n� praw� r�k� i lew� si�gn�� do otworu,
z pocz�tku powoli i ostro�nie. Ale nagle wypu�ci� n� z r�ki, wydal
g�o�ny okrzyk stroj�c przera�one grymasy i gestykuluj�c praw� r�k�.
-O Bo�e, o Bo�e! -lamentowa� na g�os. -To bole�, bardzo bole�!
-Co takiego? Czy trzymasz zwierz�tko?
-Czy pan Bob trzyma�? Nie! Zwierz� trzyma� pana Boba!
-O niedobrze! Czy wpi�o si� w twoj� r�k�?
-O tak, ca�e wpi� si�, ca�e!
-Wyci�gnij, wyci�gnij tylko!
-Nie, bo to bardzo bole�!
-Ale nie mo�esz zostawi� tam r�ki. Kiedy takie zwierz�tko si�
wpija, to pr�dko nie puszcza! A wi�c ci�gnij! A kiedy wyci�gniesz, chwy�
je praw� d�oni�, abym m�g� zada� cios pi�ci�.
Wyci�gn�� d�ugi n� zza pasa i podszed� do Boba. Murzyn wyci�ga�
r�k�, bardzo powoli, ze zgrzytaniem i j�kami. Zwierz� nie puszcza�o. Bob
szybko poci�gn�� -i wyrwa� z otworu ma�ego drapie�nika. Uchwyci�
szybko za tyln� cz�� cia�a zwierzaka spodziewaj�c si�, �e Old Shatter-
hand u�yje no�a. Lecz Shatterhand cofn�� si� szybko i zawo�a�:
-Skunks, skunks! Precz! Uciekajcie, panowie!
Skunks jest to rodzaj ameryka�skich tch�rzy. D�ugi na czterdzie�ci
centymetr�w, ssak ten posiada prawie r�wnej d�ugo�ci, w dw�ch
warstwach ow�osiony ogon i szeroki nos na szpiczastej mordzie. Ma
czarn� sier�� z dwoma bia�ymi jak �nieg pasmami, kt�re biegn� osobno
po bokach i ��cz� si� na grzbiecie. �ywi si� jajami i ma�ymi stworzeniami;
wychodzi na �owy w nocy, a reszt� czasu sp�dza w norach i pustych
pniach.
Zwierz� to zas�uguje na sw� �aci�sk� nazw� Mephitis *. Pod ogonem
posiada gruczo�y wydzielaj�ce ��t� ciecz, kt�ra cuchnie odra�aj�co.
Spryskana t� ciecz� odzie� wydziela nieprzyjemn� wo� przez miesi�-
ce. Poniewa� skunks trafia strumieniem tej cieczy z du�ej odleg�o�ci,
wi�c ka�dy, kto zna w�a�ciwo�ci tego zwierz�cia, ucieka od niego jak
najdalej. Popryskany cz�owiek musi na ca�e tygodnie po�egna� si�
z ludzkim towarzystwem.
�akomy Bob zamiast wymarzonego oposa schwyta� skunksa. Uczest-
nicy wyprawy zerwali si� z miejsc i czym pr�dzej cofn�li.
-Odrzu� go! Szybko, szybko! -krzycza� Gruby Jemmy.
-Pan Bob nie m�c odrzuci� -lamentowa� Murzyn. -Wgry�� si�
w r�k� i... och, ach... au... au, och! Faugh, shameless devil!* Teraz
opryska� pana Boba! O �mier�, o, piek�o, o diable! Jak pan Bob cuchnie!
�aden cz�owiek nie m�c wytrzyma�! Pan Bob si� zadusi�! Precz, precz ze
zwierz�ciem, z t� zaraz�!
Usi�owa� strz�sn�� skunksa z r�ki, ale bestyjka tak si� wpi�a, �e nie
m�g� si� jej pozby�.
-Poczeka�! Pan Bob ju� ciebie zrzuci�, ty swine fell, * ty stinking
monkey!*
Praw� pi�ci� wymierzy� cios w g�ow� zwierz�cia. To wprawdzie
og�uszy�o skunksa, ale z�by wpi�y si� jeszcze g��biej w r�k� Murzyna
Rycz�c nieomal z b�lu, jednym ciosem zabi� drapie�nika.
-Tak -zawo�a�. -Teraz pan Bob zwyci�y�! Och, pan Bob nie ba�
si� �adnego nied�wiedzia ani smelling beast*. Wszyscy panowie podej��
i zobaczy�, jak pan Bob zabi� drapie�nika!
Niestety, nikt nie chcia� si� zbli�y�, cuchn�� bowiem tak, �e mimu
oddalenia musieli si� trzyma� za nosy.
-No, czemu nie podej��? -zapyta� Murzyn. -Czemu nie uczci�
zwyci�stwa razem z panem Bob?
-Urwipo�ciu, oszala�e� chyba! -odpar� Gruby Jemmy. -Nie
chcemy podchodzi�! Cuchniesz gorzej ni� zaraza!
-Tak, pan Bob brzydko pachnie�. Pan Bob sam to czu�. O, o, kto
wytrzyma� ten zapach?! -krzykn�� dziko wykrzywiaj�c twarz.
-Rzu� skunksa! -zawo�a� Old Shatterhand.
Bob pr�bowa�, ale daremnie.
-Z�by by� za g��boko w r�ce pana Boba. Pan Bob nie m�c otworzy�
paszczy zwierz�cia!
Wzdychaj�c i j�cz�c na pr�no stara� si� oderwa� martwego ssaka.
-Thunder storm!* -zawo�a� w�ciekle. -Skunks nie m�c wiecznie
zosta� na r�ce pana Boba. Czy nie ma tu dobrego, mi�ego cz�owieka,
kt�ry chcie� pom�c panu Bob?
HobbIe-Frank ulitowa� si� nad Murzynem. Serce nakaza�o mu pom�c
Bobowi. Zbli�y� si� powoli i rzek�:
-S�uchaj, drogi Bobie, b�d� pr�bowa�. Wprawdzie bardzo cuch
niesz, ale mo�e moje cz�owiecze�stwo potrafi to przetrzyma�. Ale robi�
to pod warunkiem, �e mnie nie dotkniesz.
-Pan Bob nie podej�� do pana Frank�! -�ali� si� Bob.
-No dobrze. Ale nie dotykaj tak�e swoim odzieniem mojego, gdy�
obaj b�dziemy cuchn�li, ja za� wola�bym ten zaszczyt zostawi� tobie;
-Niech tylko pan Frank podej��! -Pan Bob mie� si� na baczno�ci
By�a to prawie bohaterska decyzja. Ma�y Sas zbli�a� si� do Murzyna
Gdyby si� tylko otar� o spryskane miejsce, musia�by podzieli� jego los
i wyrzec si� towarzystwa ludzi, lub przynajmniej po�egna� si� z ubra
niem.
Im bli�ej si� przysuwa�, tym dotkliwszy by� zapach, kt�ry niemal
zapiera� mu dech. Wytrzyma� go jednak m�nie.
-No, wyci�gnij r�k�, stary! -rozkaza�. -Nie mog� przecie�
podej�� zbyt blisko.
Bob wykona� polecenie. Sas uchwyci� jedn� r�k� g�rn�, a drug� r�k�
doln� szcz�k� zwierz�cia. Wyt�y� wszystkie si�y i wreszcie zdo�a�
oderwa� martwego skunksa, po czym cofn�� si� czym pr�dzej. Murzyn
rozsiewa� taki zapach, �e Frank omal nie zemdla�.
Bob by� uszcz�liwiony. R�ka wprawdzie krwawi�a, ale nie zwraca�
na to uwagi.
-Tak! -krzycza�. -Teraz pan Bob pokaza�, jaki on odwa�ny! Czy
teraz wierzy� wszyscy biali i czerwoni panowie, �e czarny Murzyn si� nie
ba�?
M�wi�c to podchodzi� do towarzystwa. Jednak Old Shatterhand
przy�o�y� strzelb� do ramienia, skierowa� luf� w Murzyna i zawo�a�:
-St�j, ani kroku dalej!
-O wielki Bo�e! Dlaczego celowa� w biedny, dobry Murzyn?
-Dlatego, �e nas tym zapachem porazisz! Umykaj do wody, jak
najdalej st�d i zrzu� z siebie ubranie!
-Zrzuci� ubranie? Pan Bob mie� si� pozbawi� pi�kny szlafrok
i spodnie i kamizelka?
-Wszystko, wszystko zdejmij! P�niej wr�cisz i usi�dziesz po szyj�
w wodzie. A wi�c szybko! Im d�u�ej zwlekasz, tym bardziej b�dziesz
cuchn�c!
-Co za nieszcz�cie! M�j pi�kny str�j! Pan Bob go wypra�, a potem
nie cuchn��.
-Nie, pan Bob us�ucha, bo b�dzie �le. A wi�c -raz, dwa
-i -trzzz... -krzykn�� Old Shatterhand zbli�aj�c si� ze wzniesion�
strzelb� do Murzyna.
-Nie, Nie! Nie strzela�! Pan Bob ucieka� daleko, bardzo pr�dko,
pr�dko!
Znik� czym pr�dzej w mrokach nocy. Oczywi�cie Old Shatterhand
�artowa� aby zmusi� Murzyna do wykonania pro�by. Pan Bob niebawem
wr�ci� i usiad� w wodzie, �eby pozby� si� niezno�nego zapachu. Zamiast
myd�a dosta� sporo sad�a nied�wiedziego, kt�rego nie brak by�o przy
ognisku.
-Szkoda takiego pi�knego sad�a -�ali� si�. -Pan Bob m�c wciera�
we w�osy to pi�kne sad�o i zrobi� wiele lok�w. Pan Bob by� wybornym
ringlet-man*, ale nie by� urodzony Murzyn, bo m�c splata� loki tak
d�ugie, tak bardzo d�ugie!
-Myj si�! -nalega� Jemmy. -Nie my�l teraz o swojej urodzie,
tylko o naszych nosach!
Z poczciwego Boba, mimo �e siedzia� w wodzie emanowa� niemi�y
zapach.
-Ale -zapyta� -jak d�ugo musie� pan Bob siedzie� w wodzie
i my� si�?
-Tak d�ugo, a� tutaj pozostaniemy, a wi�c do rana.
-Pan Bob nie m�c tak d�ugo wytrzyma�!
-Zmusimy ci�. Nie trzeba by�o bez namys�u rzuca� si� do dziupli
pytanie jednak, czy pozosta�e w wodzie pstr�gi wytrzymaj�. Nie wiem.
czy ryby posiadaj� zmys� powonienia, ale je�li tak, to nie b�d� ucieszone
twoim towarzystwem.
-A kiedy pan Bob m�c wzi�� sw�j szlafrok i wymy� go?
-Nigdy.
-Ale co w�o�y� biedny pan Bob?!
-Tak, to przykra sprawa. Nie ma zapasowej odzie�y. B�dziesz
musia� wej�� w sk�r� grizzly'ego, kt�rego zabi� Marcin. By� mo�e nieco
dalej w g�rach znajdziemy ocala�e resztki jakiego� pradawnego krawca.
Ale tymczasem b�dziesz jecha� na samym ko�cu oddzia�u, gdy� w prze-
ci�gu co najmniej o�miu dni nie powiniene� si� do nas zbli�a�. A zatem
myj si� pilnie! Im bardziej b�dziesz si� naciera�, tym pr�dzej stracisz z�y
zapach!
Bob naciera� si� z ca�ych si�. Tylko g�owa stercza�a z wody i stroi�a
takie grymasy, �e nie mo�na by�o powstrzyma� si� od �miechu.
Reszta towarzystwa wr�ci�a tymczasem do ogniska. Oczywi�cie, na
pocz�tku westmani rozmawiali o tragikomicznej przygodzie Boba.
Potem poprosili D�ugiego Davy'ego, by opowiedzia� jakie� prze�ycie.
Opowiedzia� o pewnym spotkaniu z traperem JuggIe-Fredem*, kt�ry
s�yn�� z celno�ci strza��w. Davy opisa� par� jego sztuczek i doda�.
-Ale istniej� podobni strzelcy. Znam dw�ch, kt�rych nikt nie zdo�a�
prze�cign��. To Winnetou i Old Shatterhand. Prosz�, czy nie zechcia�by
pan nam opowiedzie� jakiej� przygody?
Te s�owa by�y skierowane do Old Shatterhanda, kt�ry przez chwil�
si� namy�la�. Odetchn�� g��boko, jak gdyby chcia� okre�li� jaki� daleki
zapach.
-Tak, ten drab w wodzie jeszcze cuchnie przyzwoicie -zauwa�y�
Jemmy.
-O, nie o niego chodzi -odpar� Old Shatterhand rzucaj�c badaw-
cze spojrzenie na swego konia, kt�ry przesta� �u� i wci�ga� w nozdrza
powietrze.
-A wi�c wyw�cha� pan co� innego? -zapyta� Davy.
-Nie. -I zwracaj�c si� szeptem do Winnetou doda�: -Teszi-
-ini!
To znaczy: "Uwa�aj!". Poniewa� nikt nie rozumia� narzecza Apa-
czow, obecni nie wiedzieli co znacz� te s�owa. Winnetou skin�� g��w�
i si�gn�� po strzelb�.
Rumak Old Shatterhanda, parskaj�c, zwr�ci� �eb do ogniska. Oczy
mu p�on�y.
-Jszhosz-ni.' -zawo�a� Old Shatterhand, po czym szlachetne
zwierz� natychmiast po�o�y�o si� na trawie.
Poniewa� tak�e Old Shatterhand wzi�� do r�ki sztucer, Jemmy
zapyta�:
-Co si� sta�o, sir? Pa�ski ko�, zdaje si�, co� wyczu�?
-Zw�cha� zapach Murzyna -uspokoi� go zapytany.
-Ale obaj z�apali�cie za bro�!
-Poniewa� chc� wam opowiedzie� o strzale biodrowym. S�yszeli�-
cie co� o tym?
Old Shatterhand niepostrze�enie dla innych, a tak samo i Winnetou,
bada� wzrokiem skraj lasu rozci�gaj�cego si� na przeciwleg�ym brzegu
stawu oraz rozsiane tam g�azy. Zsun�� kapelusz tak nisko na oczy, �e nie
spos�b by�o okre�li� w jakim kierunku i na co spogl�da. Po chwili rzek�:
-M�wi� o wypadku, kiedy si� przyk�ada strzelb� nie jak zwykle, ale
do biodra.
-W takim wypadku nie mo�na celowa�.
-Mo�na, ale jest to bardzo trudne. Znam niejednego wytrawnego
westmana, kt�ry na og� nigdy nie pud�uje, ale przy takim strzale zawsze
chybia.
-Po c� wi�c stosuje si� ten strza� biodrowy? Przecie� lepiej strzela�
zwyczajnie i by� pewnym strza�u!
-Bynajmniej. Bywaj� sytuacje, kiedy nie umiej�c strzela� we
wspomniany spos�b westman jest z g�ry skazany na �mier�. Strzela si�
tak tylko wtedy, kiedy si� le�y lub siedzi na ziemi i kiedy wr�g nie
powinien wiedzie�, �e si� w niego mierzy. Niech pan sobie pomy�li, �e
w pobli�u znajduj� si� wrodzy Indianie, kt�rzy zamierzaj� na nas napa��.
Wys�ali wywiadowc�w, aby si� dowiedzie�, ilu nas jest, czy miejsce
nadaje si� do napadu, czy zarz�dzili�my �rodki ostro�no�ci. Wywiadow-
cy si� czo�gaj�....
-I szybko spostrzegaj� nasze stra�e! -wtr�ci� Frank. �
-To nie jest tak oczywiste jak pan s�dzi. Ja na przyk�ad skrada�em
ai� do namiotu Oihtka-petay, chocia� zaci�gn�� stra�e i chocia� teren
stanowi� g�adk� r�wnin�. Tu natomiast stoj� doko�a drzewa, kt�re
umo�liwiaj� szpiegowanie. A wi�c wywiadowcy przekradli si� przez
�a�cuch posterunk�w. Le�� na skraju lasu lub pomi�dzy chrustem
i ga��ziami zwalonymi przez wicher i ogl�daj� nas. Je�li im si� uda wr�ci�
do swoich, jeste�my zgubieni -napadn� na nas niepostrze�enie i zabij�.
Najlepiej jest unieszkodliwi� wywiadowc�w.
-A wi�c zastrzeli�?
-Tak. Jestem przeciwnikiem przelewu krwi, gdy mo�na tego
unikn��. Ale w takim razie ma si� do wyboru albo nie oszcz�dza� wroga,
albo pope�ni� �wiadome samob�jstwo.Trzeba wi�c pos�a� kule.
-Tkih akan! -S� blisko! -szepn�� w�dz Apacz�w.
-Teszi-szi-tfcih -Widz� ich -odpar� Old Shatterhand.
-Naki! -Dw�ch!
-Ha-oh.' -Tak!
-Szi-ntsage, ni-akaya. Tayassi! -Bierz tego, a ja wezm� tamtego.
W czo�a!
Apacz m�wi�c to przesun�� r�k� z lewej strony do prawej.
-Niech pan powie, co za tajemnice macie z Winnetou? -zapyta�
Davy.
-Nic szczeg�lnego. Powiedzia�em Winnetou w narzeczu Apacz�w,
aby mi pom�g� zademonstrowa� strza� biodrowy.
-No, znam to ju�. Mnie si�, niestety, nie udaje, cho� nieraz ju�
�wiczy�em. Wracaj�c do pa�skiego przyk�adu zaznacz�, �e trzeba wi-
dzie� wywiadowc�w zanim si� do nich strzela.
-Naturalnie.
-W ciemno�ciach nocy, w g�szczu?
-Tak.
-Ale przecie� nie wysun� si� tak, aby ich dostrze�ono!
-Hm, mo�e jednak ich widz�.
-Do piorun�w! S�ysza�em wprawdzie, �e niekt�rzy westmani
potrafi� w ciemno�ciach dojrze� oczy skradaj�cego si� wroga, Tak... Na
przyk�ad nasz Gruby Jemmy twierdzi, �e posiada ten dar, ale nie mia�
sposobno�ci tego dowie��.
-Je�eli tylko o to chodzi, to niebawem mo�e si� nadarzy� taka
sposobno��.
-Bardzo si� ciesz�. Uwa�a�em to za rzecz niemo�liw�.
Shatterhand zn�w obejrza� skraj lasu, skin�� z zadowoleniem g�ow�
i odpar�:
-Czy nie widzia� pan w nocy w morzu b�yszcz�cych �lepi wilka
morskiego?
-Nie.
-Te �lepia s� dok�adnie widoczne. Rozsiewaj� fosforyczny blask,
chocia� nie w tym samym stopniu. Im wzrok jest bardziej nat�ony, tym
bardziej widoczne s� oczy. Gdyby na przyk�ad tu, w zagajniku, znajdo-
wa� si� wywiadowca, kt�ry nas podpatruje, ja i Winnetou zauwa�yliby�-
my jego oczy.
-To by�oby nadzwyczajne! -przyzna� Davy. -Co powiesz o tym,
m�j stary Jemmy?
-My�l�, �e bynajmniej nie jestem �lepy -odpar� Grubas. -Na
szcz�cie nie grozi nam taka wizyta. �a�osna to sytuacja, je�li trzeba
koniecznie u�y� strza�u biodrowego. Prawda, sir?
-Tak -potwierdzi� Old Shatterhand. -Sp�jrz tam, panie Frank!
A wi�c przyjmijmy, �e tam znajduje si� wrogi wywiadowca, kt�rego oczy
b�yszcz� w�r�d listowia. Musz� go zabi�, inaczej sam zgin�. Ale je�li
przy�o�� bro� do policzka, wr�g zobaczy, �e zamierzam strzela� i natych-
miast si� wycofa. By� mo�e skierowa� luf� na mnie i wypali pr�dzej ni� ja.
Musz� temu zapobiec stosuj�c strza� biodrowy. Siedz� przy tym spokoj-
nie i bezstrosko, jak teraz. Chwytam za strzelb� i podnosz� nieco, jak
gdybym chcia� j� ogl�da� lub si� ni� bawi�. Opuszczam -tak jak to teraz
robi� -g�ow�, niby spogl�dam na d�, ale oczy schowane w cieniu
kapelusza wbijam w cel w�a�nie tak, jak to robimy teraz z Winnetou.
Praw� r�k� przyciska si� mocno kolb� do bioder, a luf� do kolan, si�ga
si� lew� r�k� na prawo i k�adzie j� na zamku strzelby, kt�ra dzi�ki temu
zyskuje pewne po�o�enie. Potem przyk�ada si� wskazuj�cy palec prawej
r�ki do kurka, celuje tak, aby kula trafi�a w czo�o wywiadowcy, co nie
jest rzecz� �atw� i opuszcza si�... tak!
B�ysn�� strza� i w tej samej chwili wypali�a strzelba Apacza. Obaj
szybko zerwali si� na nogi. Winnetou odrzuci� strzelb�, chwyci� n�,
skoczy� jak pantera przez staw i znikn�� w g�szczu.
-Uhwai k'unun! Uhwai pa-ave! Uhwai umpare! -Zgasi� ogniska!
Nie rusza� si�! Nie rozmawia�! -zawo�a� Old Shatterhand do Szoszo-
n�w. Jednocze�nie str�ci� butem p�on�ce polana do rzeki, po czym
pomkn�� za Apaczem.
Szoszoni, a tak�e i biali, zerwali si� na r�wne nogi. Przytomni
czerwonosk�rzy wojownicy natychmiast wykonali rozkaz Old Shatter-
handa i zatopili ogniska. Egipskie ciemno�ci zaleg�y ob�z, cho� min�o
cztery czy pi�� sekund od chwili wystrza��w.
Nakazu milczenia przestrzegali r�wnie� wszyscy, z wyj�tkiem jedne-
go cz�owieka, mianowicie Murzyna, kt�ry siedzia� w wodzie. Nad jego
g�ow� fruwa�y pal�ce si� ga��zie i sycz�c gas�y w rzece.
-Jezus, Jezus! -wo�a�. -Kto tu strzela�? Dlaczego rzuca� ogie� na
biednego pana Boba? Czy pan Bob mie� sp�on�� i uton��? Czy mie� by�
ugotowany jak pstr�gi?! Dlaczego by� ciemno? O, pan Bob ju� nikogo nie
widzie�!
-Milcz, cz�owieku! -zawo�a� Jemmy.
-Dlaczego pan Bob mie� milcze�! Dlaczego nie...
-Milcz, bo ci� uderz�! Wrogowie w pobli�u!
Od tej chwili nie by�o s�ycha� g�osu pana Boba. Siedzia� nieruchomo
w wodzie, aby nie zdradzi� swej obecno�ci wrogom.
Doko�a panowa�a g�ucha cisza, zak��cana tylko od czasu do czasu
uderzeniem kopyta lub parskaniem konia. Zaskoczeni tak nagle wojow-
nicy skupili si� g�sto. Indianie nie szepn�li ani s��wka, jednak biali
porozumiewali si� szeptem.
Nagle rozleg� si� dono�ny g�os Shatterhanda:
-Zapali� ogniska! Ale trzyma� si� z'dala, aby was nie zauwa�ono!
-Jemmy i Davy ukl�kli, aby wykona� rozkaz, po czym natychmiast
wycofali si� w mroki nocy.
W blasku ognia wida� by�o Winnetou i Old Shatterhanda, kt�rzy
wr�cili ka�dy ze strzelb� w r�ku i Indianinem na plecach. Wszyscy byli
bardzo zaskoczeni t� szybk� akcj�, chcieli otoczy� wracaj�cych, ale Old
Shatterhand zatrzyma� ich:
-Nie ma czasu na opowiadanie! Przywi��cie zabitych do koni
i wyruszamy. Wprawdzie tylko oni dwaj podkradli si� do obozu, ale nie
wiadomo, ilu jest za nimi. A wi�c szybko!
Obaj zabici mieli g�owy przebite na wylot, zgodnie z poleceniem
Winnetou: "Tayassi! -W czo�a!"
Ca�e towarzystwo skiadaio si� z wytrawnych westman�w, a jednak
tak celne i pewne strza�y wprawi�y ich w zdumienie. Szoszoni za�
szeptali mi�dzy sob� i rzucali przes�dne spojrzenia na obu strzelc�w.
Przygotowywano si� do wymarszu. Zgaszono ogniska. Oddzia� z Win-
netou i Old Shatterhandem na czele wyruszy� w drog�.
Nikt nie pyta� dok�d, polegano bowiem na obu znakomitych przewo-
dnikach. Dolina tak si� szybko zw�y�a, �e trzeba by�o jecha�- g�siego.
Wzgl�dy bezpiecze�stwa nie pozwala�y na prowadzenie rozm�w, a poza
tym jazda g�siego uniemo�liwia�a je.
R�wnie� Murzyn musia� ruszy� w drog�. Siedzia� na swym ogierze
bez ubrania i musia� jecha� na ko�cu, gdy� zapach z�o�liwego zwierz�tka
leszcze nie wywietrza�. Poczciwy Bob okry� si� star�, zat�uszczon� derk�
santiiio* D�ugiego Davy'ego, zwi�zan� wok� bioder, jak okrycia wy-
spiarzy z m�rz po�udniowych. By� w kiepskim humorze i nieustannie
mrucza� co� pod nosem.
Kawalkada je�d�c�w posuwa�a si� naprz�d z ogromn� szybko�ci�
przez d�ugie godziny, z pocz�tku przez w�sk� dolin�, nast�pnie przez
szerok�, �ys� wy�yn� i zn�w na d� przez w�sk� preri�, a� wreszcie,
o �wicie dotar�a do stromego przesmyku pomi�dzy wysokimi, zalesiony-
mi g�rami. U st�p stromej drogi obaj przewodnicy zatrzymali si�
i zeskoczyli z koni. Pozostali poszli za ich przyk�adem.
Szoszoni zdj�li z koni martwych czerwonosk�rych i po�o�yli ich na
ziemi. Indianie otoczyli miejsce rozleg�ym ko�em. Wiedzieli, �e teraz
rozpocznie si� bardzo trudne badanie. Tu mogli przemawia� tylko
wodzowie. Pozostali musieli czeka�, czy zechc� poprosi� ich o rady.
Martwi wojownicy byli ubrani na spos�b india�ski, na po�y w we�n�,
na po�y w sk�r�. Byli m�odzi, mieli, nie wi�cej ni� po dwadzie�cia lat.
-Tak przypuszcza�em -rzek� Old Shatterhand. -Tylko niedo-
�wiadczeni wojownicy, gdy podkradaj� si� do nieprzyjacielskiego obozu,
otwieraj� tak szeroko oczy, �e wida� ich blask. Chytry wywiadowca
przymyka oczy. A wtedy nawet takim jak my trudno si� spotka� z ich
spojrzeniem. Do jakiego plemienia oni mogli nale�e�?
Pytanie by�o skierowane do Grubego Jemmy'ego.
-Hm -mrukn�� Gruby. -Czy uwierzy pan, �e wprawia mnie pan
w zak�opotanie?
-Wierz�, gdy� i ja sam nie potrafi� odpowiedzie� od razu. Znajduj�
si� na szlaku wojennym, to jest pewne, gdy� twarze maj� pokryte
barwami wojny, jakkolwiek troch� zatartymi. Czarny i czerwony kolor.
Jednak nie wygl�daj� na Siuks�w. Ich odzie� nie �wiadczy o ich
pochodzeniu. Przeszukajmy kieszenie!
Kieszenie jednak �wieci�y pustk�. Mimo skrupulatnych poszukiwa�,
nic nie znaleziono. Przy ka�dym ciele le�a�a strzelba. Zbadano je. By�y
nabite, ale nic nie m�wi�y o przynale�no�ci plemiennej zabitych.
-Mo�e wcale nie byli niebezpieczni -rzek� D�ugi Davy. -Przybyli
przypadkowo w te strony, zauwa�yli nasze ognisko i chcieli si� dowie-
dzie� kogo maj� przed sob�.
Old Shatterhand potrz�sn�� g�ow� i odpar�:
-Rozbili�my ob�z w miejscu, dok�d si� nie trafia prz