3062
Szczegóły |
Tytuł |
3062 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3062 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3062 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3062 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Feliks W. Kres
AKASA. FATANH. AMARE
Zrodzeni w nocy, z kamienia i grzechu kobiety - g�osi
napis wyryty w g�azie, od wiek�w le��cym przy rozstajach w
Carhon-See. Wie�� niesie, �e s�owa te dotycz� staro�ytnego
plemienia olbrzymich kot�w-morderc�w. Ale nie nale�y
rozumie� ich dos�ownie; by� mo�e jest �w napis tylko dziwn�
metafor�. Mordercy istnieli na pewno - wszak�e nie wiadomo,
sk�d si� wzi�li. Noc zaiste by�a ich domem, za� wszystkie
cechy kamienia - bo twardo��, nieczu�o�� i ch��d - zakl�to w
ich mrocznych sercach. Nie byli dzie�mi Boga, nie mia� wi�c
dla nich zbawienia ani pot�pienia. Trwali mi�dzy Piek�em a
Niebem, zreszt� tak�e obok wszelkiej magii, a by� mo�e nawet
- obok losu. Nie podlegali nikomu - i zgin�li tak, jak �yli:
samotnie, do ko�ca tocz�c walk� z wrogimi mocami, kt�re
zaw�adn�y Nordi�, Hostenne i Saywanee. Ci, kt�rych kiedy�
przeklinano, maj�c za najgorsze z�o �wiata, przeszli do
legendy jako niez�omni, nieustraszeni wojownicy, bij�cy si�
- bez szans na zwyci�stwo - nawet wtedy, gdy wszyscy
opu�cili r�ce. Oboj�tni wobec czar�w i magii, gardz�cy
be�kotem jasnowidz�w-wr�bit�w, pr�buj�cych przejrze� ich
zamiary, stawiali czo�a naje�d�com z p�nocy, a� stal i
ogie� przypiecz�towa�y ich zgub� w Starym Borze - ostatnim
bastionie obrony. Nadesz�y Stulecia Mroku, pod rz�dami s�ug
ksi�cia Gidora. Nikt ju� nie chcia� pami�ta�, kim w istocie
byli Mordercy. Ujarzmione narody wspomina�y ich jako
mniejsze z�o. Mo�e nawet jakie�... ma�e dobro? Tu i �wdzie
pocz�y kr��y� ba�nie-przepowiednie, m�wi�ce o powrocie
Morderc�w. Legendy o zast�pach kocich wojownik�w,
wyzwalaj�cych udr�czone ziemie Saywanee. Zapomniano, �e
tre�ci� �ycia tych istot, jedyn� religi� i dewiz�, by�y
s�owa: AKASA, FATANH, AMARE. Nie znacz�ce nic w �adnym
j�zyku, lecz sprowadzaj�ce zawsze walk�, przera�enie i
�mier�. Walk� jak�kolwiek... i z kimkolwiek.
Przemin�y Mroki, Saywanee od�y�a i rozkwit�a. Z�owroga
pami�� o Gidorze przyblak�a. Zapomniano i o Mordercach - bo
zast�py bezlitosnych m�cicieli-wyzwolicieli przesta�y by�
potrzebne. I tylko ska�a przy rozstajnych drogach w Carhon-
See trwa�a na przek�r up�ywowi czasu. Pewnego dnia kto� sku�
cz�� napisu, sil�c si� na dziwaczny �art. Pozosta�o:
"Zrodzeni z grzechu". * * *
W sercu Saywanee wznosi si� strome wzg�rze, zwie�czone
koron� ruin - ponure to miejsce i ciesz�ce si� najgorsz�
s�aw�. Niegdy� ruiny by�y zamkiem, czarn�, kr�p� budowl� z
kamienia - siedzib� namiestniczki Gidora P�nocnego.
Pozosta�y gruzy... Czarne Wieki dawno przemin�y, zabieraj�c
w otch�a� historii upiorn� ksi�n� Moran�. Nikt nie
odwiedza� szcz�tk�w jej stolicy, cho� m�wi si� o ukrytych
wielkich skarbach. Chodz� s�uchy, �e okrutna pani Zamku Ahar
wci�� kr��y w podziemiach zamczyska - czekaj�c. Na co, na
kogo? By� mo�e na pierwsz� �yw� istot�, kt�rej krew ogrzeje
martwe cia�o, nape�niaj�c t�tnem zimne �y�y. Wiadomo
przecie�, �e z�o nigdy nie umiera ca�kowicie, czasem tylko
zapada w sen albo w letarg. Przycicha.
Ma�a wioska, le��ca u st�p Wzg�rza Ahar, by�a kiedy�
przyforteczn� osad� s�u�ebn�. Po odej�ciu Mrok�w podupad�a,
lecz p�niej, gdy nowi w�adcy Saywanee odnowili
dobros�siedzkie stosunki z Nordi� i Hostenne, wie� Ayonna
zosta�a rozbudowana. Star� drog� , szerokim �ukiem
obchodz�c� Wzg�rze Ahar naprawiono, odt�d s�u�y�a licznym
karawanom. Le��ca na handlowym szlaku Ayonna uzyska�a prawa
miejskie, a z czasem przywilej sk�adu. Niewielkie, ale
szybko bogac�ce si� miasto, rozkwita�o wraz z ca�ym
ksi�stwem. Pomarli ostatni ludzie, pami�taj�cy pot�g� Ahar,
przysz�y nowe pokolenia.
Ponure wzg�rze ogl�da�o mijaj�ce dni wy�upiastymi
�lepiami g�az�w. Korona ruin zbrunatnia�a, skry�a si� w
g�szczu chwast�w, krzew�w i dziwacznych, wstr�tnie
powyginanych, kalekich drzew.
Wreszcie, pewnego dnia, rzucono wyzwanie ponurej
legendzie uroczyska. Nie sko�czy�o si� na przechwa�kach, jak
bywa�o dot�d, gdy podochoceni winem m�odzi ludzie z ha�asem
gotowi byli rusza� cho�by i przeciw diab�u. Tym razem
�mia�kowie nie zawr�cili w p� drogi, nie uciekli...
Widziano dw�ch ludzi - podobno szlachetnego rodu -
wspinaj�cych si� o �wicie na szczyt wzg�rza. Tego samego
dnia wieczorem, na przedmie�ciu, w le��cej tu� przy trakcie
ober�y, pojawi� si� nie znany nikomu, mocno wystraszony
pacho�ek. Wi�d� a� cztery wierzchowce, z kt�rych jeden -
pe�nokrwisty ogier nordyjski - wart by� fortun�. Przybysz
wzbudzi� podejrzenia usi�uj�c sprzeda� zwierz�ta; szybko
wysz�o na jaw, �e by� s�u��cym jednego z owych szlachcic�w,
kt�rych dostrze�ono w ruinach. Jego pan - najemnik,
sprzedaj�cy sw� szpad� ka�demu, kto zap�aci� - nie powr�ci�
z wyprawy; przepadli te� towarzysz�cy mu, uzbrojeni s�udzy.
Drugi szlachcic, inicjator przedsi�wzi�cia (nosz�cy pono�
tytu� hrabiego) wieczorem samotnie zbieg� ze wzg�rza, zabra�
swego konia i odjecha� spiesznie w niewiadomym kierunku;
pilnuj�cy koni s�u��cy us�ysza� tylko, �e pozostali
zgin�li... Rzekomy hrabia mia� w ci�gu tej kr�tkiej wyprawy
posun�� si� o lat dwadzie�cia: ca�kowicie osiwia�, dygota�
jak starzec i z najwy�szym trudem dosiad� konia. Tyle
zdo�ano wydoby� z przera�onego pacho�ka.
Tajemnicza i historia na wiele dni dostarczy�a po�ywki
rozmaitym plotkom i domys�om; w karczmach i ober�ach
wieczorne rozmowy przy winie kr��y�y wok� tej niesamowitej
sprawy. Zn�w zbiera�y si� grupki m�odych bohater�w, gotowych
wyrusza� cho�by zaraz... Jedna z wypraw prawie dosz�a do
skutku; problem w tym, �e wytoczywszy si� z ober�y, m�odzi
�owcy przyg�d niezw�ocznie pocz�li wymiotowa� mocnym
czerwonym winem i cie�ko strawn� wieczerz�. Wobec widomej
kl�twy Ahar, �mia�kowie poniechali zamierze�. Mo�e by�, �e
los tej grupki sta� si� dla innych przestrog�, bo coraz
rzadziej snuto plany zbadania starych ruin, wreszcie
zarzucono je zupe�nie. Min�o par� miesi�cy. W ober�ach
bawiono czasem podr�nych opowie�ci� o niezwyk�ym zdarzeniu,
jednak mieszka�com Ayonny temat spowszednia�, jak wszystko
na tym �wiecie. A wreszcie - jak�� warto�� ma historia,
przyniesiona przez byle koniokrada? Nie takie rzeczy
zmy�lano, by usprawiedliwi� wyst�pek i uchroni� si� od kary.
A jednak co� si� zmieni�o na Wzg�rzu Ahar. �yj�cy w jego
cieniu mieszka�cy miasteczka nie umieli tego zauwa�y�; zbyt
powoli zachodzi�a ta przemiana. By�o tak, jak z posadzonym
ko�o domu drzewem: kto codziennie je ogl�da, nie umie nic
dostrzec. Musz� min�� lata, nim gospodarz, zadar�szy g�ow�,
zobaczy z nag�ym zdziwieniem, jak wysoko drzewko wyros�o.
Min�a zima, potem wiosna, wreszcie nadesz�o lato. Nie
wiadomo, kto pierwszy zauwa�y�, �e na wzg�rzu nie ma ju�
ruin. Wznosi� si� tam zamek - zniszczony, obro�ni�ty
chwastami, ponury i sypi�cy si� w gruzy. Zaniedbany i
opuszczony. Jednak �adn� miar� nie by�a to pryzma
pokruszonych kamieni i cegie�. Coraz pot�niejszy,
gro�niejszy; coraz m�odszy... Jakby czas na Wgz�rzu Ahar
odwr�ci� si� i przyspieszy� bieg. Wy�miano tego, kto
pierwszy to dostrzeg�...
Tydzie� p�niej - wy�miano by ka�dego w�tpi�cego. Zamek
Ahar wynurza� si� z przesz�o�ci w ca�ej swej z�owrogiej
pot�dze.
1. Gwa�towna letnia burza przewali�a si� w nocy nad
miastem, zalewaj�c ulice i domy potokami d�d�u. Niezliczone
�mieci i odpadki, wymyte z r�nych zau�k�w, sp�ywa�y
koleinami, wyci�ni�tymi w ziemi przez ko�a ch�opskich i
kupieckich woz�w. Obierzyny kartofli, �uski cebuli, nadgni�e
kapu�ciane li�cie, jakie� wi�ry, szmaty, ko�skie i ludzkie
odchody - wszystko to zaleg�o w lepkim b�ocie, czekaj�c na
kolejn� ulew�, kt�ra doko�czy dzie�a oczyszczania miasta.
Wysoki i szczup�y cz�owiek w czarnej pelerynie, spod kt�rej
wystawa� koniec pochwy szpady, nadepn�� co�, co by�o chyba
starym �cierwem szczura i zakl�� - po raz dziesi�ty pewnie
tej nocy. Nie o�wietlone, grz�skie ulice, stanowi�y istny
labirynt, tym bardziej �e wobec p�nej pory i deszczu, nie
by�o kogo pyta� o drog�. Zniech�cony m�czyzna z
rozdra�nieniem zerwa� kapelusz i spojrza� w niebo. G�ste
czarne chmury przewala�y si� nisko nad ziemi� - o �wietle
gwiazd i ksi�yca nie mog�o by� mowy.
Powia� wiatr, przynosz�c z g��bi ulicy co� jakby s�owa
rozmowy dw�ch lub trzech os�b. M�czyzna ws�ucha� si�
bacznie, ponownie na�o�y� kapelusz i szybkim krokiem ruszy�
na spotkanie rozmawiaj�cych. Wkr�tce dojrza� trzech
pacho�k�w miejskich, uzbrojonych w kije; czarne sylwetki
niemal ca�kowicie zlewa�y si� z t�em nocy. Spostrzeg�szy
nadchodz�cego, stra�nicy przerwali rozmow�.
- Kim pan jest i co robi na ulicy o tej porze? -
zagadni�to.
- Szukam pewnego domu - odrzek� wysoki m�czyzna,
puszczaj�c mimo uszu pierwsz� cz�� pytania. - B�d�
wdzi�czny za wskazanie mi drogi. Chodzi o sk�ad kupiecki...
- tu pad�o nazwisko w�a�ciciela. - Czy zmierzam w dobrym
kierunku?
- Obcy, pytaj�cy w �rodku nocy o dom zamo�nego
cz�owieka... Sam musisz pan przyzna�, �e to podejrzane?
Trudno wymaga� manier i og�ady od miejskiego pacho�ka,
kt�ry zreszt� - grzeczny czy niegrzeczny - mia� prawo do
takich pyta�. Jednak nocny w�drowiec nie grzeszy� nadmiarem
cierpliwo�ci; pochyliwszy nieco g�ow�, rzek� cokolwiek
niewyra�nie:
- Pos�uchaj, cz�owieku: pytam o drog� i ��dam odpowiedzi.
Sprzykrzy�o mi si� stanie w tym b�ocie i buty mam ca�kiem
mokre... Prowad�, gdzie nale�y, albo id� do diab�a. C� to,
nie macie latarni? - dorzuci� z g�upia frant.
- Zgas�a - niepewnie odrzek� zapytany, zbity z tropu
hardym tonem rozm�wcy.
- Tedy j� zapal na powr�t, a zobaczysz, do kogo m�wisz.
Z po�piechem wype�niono polecenie. Str�e miejskiego
porz�dku pojmowali ju�, �e zasz�a bardzo przykra pomy�ka.
Skrzesano ognia i wkr�tce latarnia rzuci�a kr�g �wiat�a,
wy�awiaj�c z ciemno�ci m�od�, bardzo m�sk� i przystojn�
twarz, kt�rej rysy... nic zupe�nie nie m�wi�y zaskoczonym
miejskim pacho�kom. Za to wielce wymowny by� b�ysk ostrza
sztyletu, dobytego r�wno ze szpad�. Dwaj m�czy�ni,
�miertelnie ugodzeni, osun�li si� w b�oto ulicy, trzeci
pu�ci� latarni� - kt�ra wszak�e nie upad�a na ziemi�,
albowiem w k�ko uchwytu nieomylnie trafi�a zakrwawiona
klinga pugina�u. Czuj�c ostrze szpady na gardle, przera�ony
pacho� spogl�da� prosto w zimne, spokojne oczy zab�jcy.
Wypu�ci� z r�ki okuty �elazem kij.
- Na mi�osierdzie boskie... Mam �on� i dzieci, panie.
- Widzisz zatem, �e nie warto by�o tyle pyta�. Ruszaj
przodem. Rad bym wreszcie dotar� do celu.
Roztrz�siony str� miejski potakiwa� gorliwie, po czym
powi�d� ulic�, niemal biegiem. Cz�owiek w pelerynie milcz�c
dotrzymywa� mu kroku. Schowa� szpad� - ale nie sztylet, na
ostrzu kt�rego wci�� ko�ysa�a si� latarnia. Po up�ywie
dw�ch lub trzech minut przewodnik zatrzyma� si�.
- To tutaj, ten dom panie... - wykrztusi�. - Panie, mam
czw�rk� dzieciak�w... Najm�odsze w ko�ysce, c�reczka...
M�czyzna w czerni skin�� g�ow�. Zdj�� latarni� z klingi
sztyletu i wcisn�� jej k�ko w d�o� tamtego - po czym
kr�tkim, odmierzonym ruchem ugodzi� go mi�dzy �ebra.
Nieszcz�nik wyda� zduszony okrzyk; kurczowo �ciskaj�c
latarni�, osuwa� si� wzd�u� muru, gdy morderca za�omota� w
drzwi. Uzbrojony by� jak na wojn� - oto bowiem si�gn�� do
pasa i wydoby� pistolet. Odwi�d� kurek. Po chwili raz
jeszcze zastuka�, tym razem kolb�.
�wiec�ca latarnia spocz�a na ziemi, obok dr��cego w
konwulsji cia�a.
- No, dalej! - niecierpliwie mrukn�� nocny intruz,
stukaj�c po raz kolejny. Po czym j�� szepta� sam do siebie z
wisielczym humorem: - Raz, dwa, trzy... Kto otworzy drzwi?
Gospodyni, gospodarz, czy s�u�ba? Raz, dwa, trzy... No,
dalej!
Z g��bi domu dobieg�y niewyra�ne szurania; niepewny
kobiecy g�os zapyta�:
- Kto to?
Przybysz drgn��, spojrza� na dogasaj�c� latarni� u
swych st�p, po czym opu�ci� kurek pistoletu, chowaj�c bro�
za pas.
- Sorgethergeft, siostro. Morderca - rzek� nieg�o�no,
u�miechaj�c si� z tkliwo�ci�.
Postronny �wiadek zaj�cia, widz�c cz�owieka w ten spos�b
anonsuj�cego swoje przybycie (ba! i to cz�owieka stoj�cego
nad ciep�ym jeszcze trupem!) s�dzi�by zapewne, �e postrada�
zmys�y. Skwapliwo��, z jak� zaraz potem otwarto drzwi domu,
umocni�aby go w tym przekonaniu. Czy� nie by� to jaki� senny
majak? A jednak m�ody zab�jca w czarnej pelerynie by� istot�
realn�. Przekroczywszy pr�g domu, znalaz� si� w obszernej,
zamo�nie urz�dzonej sieni. Najpierw starannie zamkn�� drzwi
za sob�, potem zdj�� kapelusz. Z�otow�osa dziewczyna w
bia�ej nocnej koszuli trzyma�a kaganek, o�wietlaj�c nim
twarz przyby�ego - teraz zak�opotan� i wzruszon�. Nikt by
nie uwierzy�, i� jeszcze przed chwil� te same �renice
spogl�da�y zimno na agoni� niewinnych ludzi. Dziewczyna
coraz szerzej otwiera�a przestraszone oczy, ale by� to
przestrach zrodzony raczej z niedowierzania, ni�li trwogi
przed nieznajomym. Cofn�a si� mimowolnie, gdy przybysz
wyci�gn�� d�o�.
- Ja... czuwa�am dzisiaj... - powiedzia�a zupe�nie od
rzeczy. - Nie pozwoli�am s�u�bie... - m�wi�a coraz ciszej. -
Chcia�am sama... otworzy�...
Ostatnie s�owo da�o si� odczyta� tylko z ruchu ust.
- Sayla - rzek� m�czyzna, walcz�c ze wzruszeniem; g�os z
trudem przechodzi� przez �ci�ni�te gard�o. - Przyszed�em
zabra� ci� st�d.
Dziewczyna w milczeniu potrz�sa�a g�ow�; l�k, zrodzony z
niedowierzenia, narasta� w niej. Unios�a r�k�, dotykaj�c
palcami ust, a potem policzka, jakby chcia�a si� przekona�,
�e nie �ni.
- Sayla - �agodnie ci�gn�� m�czyzna - wr�� do nas,
prosz�. Czekamy tylko na ciebie.
Usta m�odej kobiety zadr�a�y.
- Porzuci�am was - szepn�a. - Wola�am �y� mi�dzy lud�mi,
ni� z wami... Porzuci�am swoich braci. Zapomnia�e�?
- Zapomnia�em, wszyscy zapomnieli�my. Min�o dwie�cie
lat, Sayla, wszyscy narodzili�my si� ponownie. Jeste� jedn�
z nas.
Dziewczyna kr�ci�a g�ow�, zagryzaj�c wargi. Nagle
zap�aka�a. Kaganek upad�, pryskaj�c gor�c� oliw�. W mroku,
�kaj�c przez zd�awione gard�o, z�otow�osa tuli�a si� do
piersi przybysza, kt�ry obejmowa� j� mocnymi ramionami.
- Wiedzia�am - m�wi�a chaotycznie. - Ja... czeka�am na
was... na ciebie... Czeka�am przez tyle, tyle lat! Ju�
my�la�am, �e mi nie przebaczycie. A ja tak bardzo, bardzo
chc� by� znowu z wami. Prosz�, Cabral, zabierz mnie st�d!
- Tak, Sayla - zapewnia� wzruszony m�ody m�czyzna.
- Po to tutaj jestem.
- Nie potrafisz uwierzy�, jak ci�ko... - m�wi�a z nowymi
�zami. - Wszystko jest lepsze, ni� �ycie mi�dzy nimi...
Gdybym umia�a umrze�... to umar�abym!
Poca�owa� j� w g�ow�, we w�osy. Poczu�a gor�cy dotyk
pierwszej i ostatniej, wielkiej �zy.
D�ug� chwil� oboje trwali w milczeniu.
- Chod�my, Sayla, czekaj� na nas. Straci�em zbyt wiele
czasu - przem�wi� wreszcie Cabral, panuj�c ju� nad swym
g�osem.
Dziewczyna odetchn�a g��boko, tak�e pr�buj�c wzi�� si� w
gar��. Przybysz uj�� j� pod brod�.
- Gdzie gospodarz? Domownicy, s�u�ba?
- M�j m��... gospodarz wyjecha� w interesach. Tylko
s�u�ba. Nie trafisz po ciemku, daj mi... - zamilk�a, czuj�c
w d�oni r�koje�� sztyletu. - Poczekaj tutaj lub przed
domem. Ubior� si� i przyjd� - raz jeszcze poci�gn�a nosem,
ale w g�osie nie by�o ju� �ez, tylko ulga, a nawet cie�
u�miechu.
- Spiesz si�.
- Ubior� si� i przyjd� - powt�rzy�a.
Skin�� g�ow�, cho� nie mog�a tego dostrzec w ciemno�ci.
Wr�ci�a po nieca�ym kwadransie, zupe�nie odmieniona - i
nie tylko m�ski str�j podr�ny by� tego przyczyn�. Nios�a
wielki kandelabr, roziskrzony tuzinem �wiec. U�miechn�a si�,
marszcz�c nos i unosz�c g�rn� warg�. Wyci�gn�a r�k� ze
sztyletem.
- Zatrzymaj go - powiedzia� Cabral. - Czy ju�?
Potwierdzi�a, unosz�c wieko stoj�cej w k�cie skrzyni.
Wrzuci�a do �rodka kandelabr. Cokolwiek by�o w kufrze,
natychmiast zaj�o si� p�omieniem.
- Niepotrzebnie - rzek� z przygan� Morderca, otwieraj�c
drzwi. - Zbiegnie si� tu ca�e miasto.
- Przecie� nie b�dziemy sta� i czeka�. Gdzie masz konie?
- Nie mam wcale. Na przedmie�ciu czeka kareta, nie
chcia�em jej wprowadza� w te zau�ki.
- Och! - j�kn�a, spogl�daj�c na b�oto za progiem.
- Chod� ju�, Sayla! - ponagli�, nie ma �arty
zniecierpliwiony. - Nie zdo�amy zabi� we dwoje wszystkich
mieszka�c�w Ayonny. Dalej, na przedmie�cie!
Przekroczyli pr�g i spiesznie ruszyli w g��b ulicy.
Natychmiast poch�on�a ich ciemno��.
2. Tej samej nocy, w tym samym czasie, a wi�c nieco przed
p�noc�, kilku je�d�c�w spotka�o si� na drodze wiod�cej do
starego m�yna, le��cego p� mili za wschodnimi rogatkami
Ayonny. Mrok dok�adnie kry� twarze i ubiory, niemniej z
r�nych szczeg��w, tudzie� z przebiegu prowadzonej rozmowy
da�o si� wysnu� wniosek, i� wszyscy ci m�czy�ni nale�eli do
stanu szlacheckiego.
- Zapewniam pan�w - m�wi� jeden ze szlachcic�w - �e
miejsce to specjalnie zosta�o wybrane. Nie ma nic
nadzwyczajnego, a ju� zw�aszcza gro�nego, w jego
lokalizacji.
- Ja za� twierdz�, i� zar�wno miejsce, jak i por�, a
wreszcie sam� form� zaproszenia tutaj, ka�dy zdrowy na
umy�le cz�owiek uzna za podejrzane - oponowa� g�os nale��cy
do innego je�d�ca. - Nie widz� �adnego powodu, dla kt�rego
mia�bym jecha� dalej.
- Dziwna rzecz, i� znalaz�e� pan pow�d, by stawi� si�
tutaj?
- Ba! - i kr�tkie to s��wko wystarczy� musia�o za
odpowied�.
- Zapewniam, �e na ko�cu tej drogi czekaj� na nas
przyjaciele.
- Ba! - rozbrzmia�o w mroku raz jeszcze; m�wi�cy nie kry�
pow�tpiewania.
Do rozmowy w��czy� si� g�os trzeci:
- Podzielam twoje w�tpliwo�ci, Del Sanres. Ale podzielam
te� opini�, �e skoro dotarli�my a� tutaj, wypada uczyni�
ostatni ma�y krok. Jed�my zatem.
Ton, jakim wypowiedziano te s�owa dowodzi�, i� m�wi�cy
jest cz�owiekiem o znacznym autorytecie, nawyk�ym do
wydawania polece�. Sp�r natychmiast zako�czono. Je�d�cy
ruszyli bez zw�oki ku majacz�cym w oddali �wiate�kom;
okaza�o si� wkr�tce, i� jest to poblask padaj�cy z okien
m�yna. Kopyta ko�skie g�ucho zadudni�y na belkach w�skiego
mostu, przerzuconego nad niewidoczn� w ciemno�ciach,
monotonnie szumi�c� rzek�. Na obszernym podw�rzu je�d�cy
zsiedli z koni. Natychmiast pojawi�o si� kilku pacho�k�w z
latarniami. Wierzchowce odprowadzono gdzie� na bok, za�
przybyli szlachcice powiedzeni zostali do mieszkalnej cz�ci
s�dziwego budynku. Wkr�tce znale�li si� w obszernej, dobrze
o�wietlonej izbie. Siedz�cy przy stole m�czyzna powsta� na
widok wchodz�cych.
- Witam pan�w i dzi�kuj� za przybycie.
M�g� mie� lat pi��dziesi�t do pi��dziesi�ciu pi�ciu, lecz
zdradza�a to tylko twarz, w�osy bowiem nie nosi�y nawet
�ladu siwizny, za� wysoka i zgrabna sylwetka przywodzi�a na
my�l m�odzie�ca. Str�j, utrzymany w szarych barwach,
wskazywa� na szlachcica, ale r�wnie dobrze m�g� by� ubiorem
zamo�nego mieszczanina, bankiera albo kupca.
- Znana mi jest to�samo�� ka�dego z pan�w, lecz zdaj�
sobie spraw�, �e w drug� stron� wygl�da to zgo�a inaczej...
Prosz� o cierpliwo��. Z pewnych wzgl�d�w wskazane jest
tymczasowe zachowanie mego incognito. Czy zechc� panowie
po�wi�ci� dwa kwadranse cz�owiekowi, kt�ry si� nie
przedstawi�?
Zdro�eni, wci�� jeszcze stoj�c w progu izby, nie kryli
konsternacji.
- Nie, na honor, tego doprawdy zbyt wiele - przem�wi�
wreszcie m�czyzna, kt�ry i na go�ci�cu �ywo manifestowa�
niezadowolenie. Po czym zwr�ci� si� do towarzysza: - I co
teraz, panie Vannon? ��dam jasnej odpowiedzi, gdzie
w�a�ciwie i po co �e� mi� przywi�d�?
Lecz Vannon uchyli� tylko kapelusza, sk�pym gestem
wskazuj�c gospodarza izby, jakby m�wi�: oto, gdzie s�
wszystkie wyja�nienia.
- Zapewniam - rzek� znowu nieznajomy - �e cierpliwo��
pan�w zostanie nagrodzona, a ciekawo�� zaspokojona.
Teraz jednak, cho�bym i chcia�, nie mog� powiedzie�,
kim jestem. Wymaga to pewnych... wst�pnych wyja�nie�. Chc�
ich w�a�nie udzieli�, za pozwoleniem waszmo�ci�w.
- Doprawdy, dziwne to wszystko - odezwa� si� szlachcic,
kt�rego rozs�dny g�os po�o�y� nie tak dawno kres sprzeczce
na drodze. - Tylko jedno pytanie: czy jeste� pan
szlachcicem?
- Mam ten honor.
- A zatem, Del Sanres, pozw�lmy tajemniczemu gospodarzowi
zachowa� incognito przez czas jaki�. Doprawdy, by�oby rzecz�
g�upi� przyj�� zaproszenie od nieznanej osoby i odby� d�ug�
drog� po to tylko, by na miejscu nie poskromi� ciekawo�ci na
kwadrans albo dwa. Pan Vannon na pewno podziela m�j punkt
widzenia. Sau-Rees, czy i ty tak�e?
Czwarty spo�r�d przybysz�w, milcz�cy do tej pory, kr�tko
skin�� g�ow�.
- A zatem gotowi jeste�my wys�ucha�, co ma pan do
powiedzenia. �ywi� jednak nadziej�, i� nie ka�esz nam
waszmo�� tkwi� przy drzwiach? Przyznam, �e nogi mnie ju�
bol�, rad bym te� powierzy� komu p�aszcz.
Gospodarz natychmiast przywo�a� s�u�b� i zaprosi�
przyby�ych do sto�u. J�� cz�stowa� grzanym winem, lecz
spotka� si� z odmow�; wida� by�o a� nadto wyra�nie, �e
go�cie, cho� gotowi wys�ucha� nieznanego cz�owieka, r�wnego
im przecie� stanem, nie �ycz� sobie z nim pi�.
- M�w pan, prosz�.
- Gdy najch�tniej, mo�ci Del Velaro, odda�bym g�os
w�a�nie panu. Zdaje si� bowiem, �e przyczyn� naszego tutaj
spotkania s� czyny pa�skiego kuzyna. Czy hrabia Del Velaro
nie przedsi�wzi��, przed rokiem, pewnej niezwyk�ej wyprawy?
Czy mog� zapyta�, co sta�o si� z pa�skim krewnym?
Twarz zagadni�tego spochmurnia�a.
- B�d� pan pewien, �em domy�la� si� zwi�zku... - zacz��.
- Pytasz o sprawy prywatne i rodzinne. Ale dobrze, odpowiem,
albowiem widz� w tym sens. Hrabia Del Velaro uwierzy� w
pewn� legend�, zwi�zan� z le��cym nieopodal wzg�rzem.
Posiad� jakie� jego tajemnice. Niespe�na p� roku temu
zosta� zamordowany, za� spos�b, w jaki dokonano tego
ohydnego czynu... Raniono go szpad�, nast�pnie dobito,
przy�o�ywszy do czo�a pistolet, a na koniec wyrwano z cia�a
serce - sko�czy� surowo i kr�tko, uznawszy snad�, i�
przebywa w towarzystwie m�czyzn, nie ch�opc�w.
Chwil� przy stole panowa�o milczenie.
- Zapewniam wszystkich pan�w, �e to, o co walczy�
zamordowany hrabia, nie ma nic wsp�lnego z legend� - rzek�
gospodarz. - Kuzyn waszmo�ci zabra� ze Wzg�rza Ahar
staro�ytne Rubiny Przeznaczenia, kt�re przed wiekami da�y
moc namiestniczce ksi�cia Gidora P�nocnego. Pomin� fakty z
historii Saywanee, znane wszystkim tutaj, jak s�dz�. Zamiast
tego powiem, �e hrabia Del Velaro niechc�cy wskrzesi� z�o,
kt�re pragn�� ostatecznie unicestwi�. Zamek Ahar zn�w �yje,
za� jego w�adczyni zawrze sojusz z Mordercami. Stanie si� to
jutro lub pojutrze, a najdalej w ci�gu tygodnia. Hrabia Del
Velaro zosta� zamordowany, jak przypuszczam, przez
najemnika, kt�ry ongi� towarzyszy� mu w wyprawie na wzg�rze.
- Kim by� �w najemnik?
- Kr�lem wszystkich kot�w-Morderc�w. Przez dwa wieki nad
resztkami tego plemienia wisia�a dziwna kl�twa
Sorgethergeft. Zosta�a zdj�ta. przez nierozwag� hrabiego Del
Velaro, tak przypuszczam.
Po kr�tkiej chwili milczenia odezwa� si� Del Sanres.
- Wielkie koty? - zapyta� z wyra�nym pow�tpiewaniem. -
Zupe�nie jak przed wiekami? Wi�c to nie jest legenda, ani
ba��?
- Owszem, wielkie koty. Zupe�nie jak przed wiekami. Nie,
to nie jest ba��.
- C� poradz� wobec muszkietowej palby? Wobec pistoletu i
szpady? - indagowa� Del Sanres z ironi�, je�li nie zgo�a
kpin�.
Gospodarz milcza�. Nie otrzymawszy odpowiedzi, Del Sanres
roz�o�y� r�ce.
- Daruj pan.
Po czym znowu zaleg�a cisza. Lecz te dwa kr�tkie s�owa
nader wymownego i impulsywnego zwykle szlachcica zawiera�y
wszystko: niewiar� w bajki, politowanie, wreszcie
rezygnacj� wobec faktu, �e uci��liwa, podj�ta w ciemno
podr� zaowocowa�a rzecz� banaln� - spotkaniem z
pomyle�cem.
- Panie Del Sanres - nieg�o�no, lecz dobitnie przem�wi�
gospodarz - mo�esz pan podawa� w w�tpliwo�� moje s�owa i nie
�ywi� o to urazy, albowiem nie znasz mnie. Ale przecie� nie
bez powodu przyby�e� tutaj, jak s�dz�? Jakie to s� powody?
- Sam ju� nie wiem, na honor... Namowa starego
przyjaciela, dla kt�rego zawsze �ywi�em, i nadal �ywi�,
szacunek - pad�a odpowied�. - A jednak, Del Velaro, obu nas
wystrychni�to na dudk�w, przyznasz chyba?
Wezwany nie odpowiedzia�. Za to tajemniczy gospodarz
u�miechn�� si� nieznacznie.
- Wygadujesz pan g�upstwa - rzek� kr�tko. - Przodkowie
waszmo�ci prowadzili wojn� z Gidorem nawet wtedy, gdy sprawa
od dawna ju� by�a beznadziejna. Zamek Sanres, rodowa
siedziba �wietnego rycerskiego rodu, by� ostatni� broni�c�
si� twierdz� w tych stronach. Twierdz�, kt�rej obro�c�w
nigdy nie pokonano. Pradziad waszmo�ci, wraz z garstk�
towarzyszy, zmar� z pragnienia i g�odu. Dop�ty, dop�ki �y�,
noga nieprzyjaciela nie przekroczy�a progu jego domu.
Waszmo�� chcesz mi� przekona�, �e jeste� miernot� nie
znaj�c� najchlubniejszych kart historii swego rodu? Pr�ny
trud! Twoi przodkowie, Del Sanres, nie walczyli z jak��
legend�, lecz z wrogim or�em i magi�, pan za� b�dziesz
jutro prowadzi� dalej ich dzie�o.
Twarz Del Sanresa przyblad�a. Szlachcic otworzy� usta
i... nie powiedzia� nic.
- Sau-Rees, pan za� jeste�...
- ...cz�owiekiem nieszcz�liwym - nieg�o�no przerwa�
wezwany. - Odmie�cem, napi�tnowanym przez dawno umar�e moce.
Nie wiem, jakim sposobem dotar�a do waszmo�ci wie�� o mnie.
Tylko moi najbli�si wiedz� o chorobie, kt�r� w sobie nosz�.
Przyjecha�em tu, bo po raz pierwszy za�wita�a mi nadzieja.
Nie wiem, czy uzasadniona.
- Chcesz pan by� "uzdrowiony"? - zapytano ze zdumieniem,
ale i kpin�. - No to wiedz, �e� przyjecha� na zaproszenie
drugiego tr�dowatego.
- Do czego zmierza ta rozmowa? - zapyta� Del Velaro.
- Do u�wiadomienia waszmo�ciom, �e zaczyna si� w�a�nie,
by� mo�e, nowa wojna z Saywanee. �a�uj�, lecz na razie nie
mog� powiedzie� nic wi�cej. Prosz� pan�w, by�cie mi zaufali.
- Ale czego pan oczekujesz w�a�ciwie?
- Deklaracji. Prosz� pan�w o udzielenie mi pomocy w walce
z odwiecznym wrogiem tego kraju. Gdy otrzymam zapewnienie
waszmo�ci�w, i� udzielicie mi wsparcia, natychmiast zdradz�
sw� to�samo��, a tak�e wszelkie swoje zamierzenia.
- Je�li za� odm�wimy?
- Wyra�� ubolewanie, �e z mojego powodu odbyli panowie
niepotrzebn� podr�.
- Wszak�e zdaje pan sobie spraw�, i� na razie
us�yszeli�my mniej ni� nic? Dysponujesz pan wiedz� o nas
samych, jak i naszych rodzinach, lecz poza tym nie
us�yszeli�my nic, co nosi�oby znamiona konkretu. M�wisz pan
o nadchodz�cej wojnie, odgrzebuj�c stare historie, mo�e
nawet legendy... Gdzie s� dowody? Jak chcesz nas przekona�,
�e nie jeste� waszmo�� szale�cem? Powiadam to wprost i nie
mo�esz �ywi� urazy, b�d�c osob� zupe�nie nam nie znan�.
Powtarzam wi�c: gdzie s� dowody? Czy masz pan cokolwiek na
poparcie swych s��w?
- Je�li dostarcz� dowod�w, czy mog� mie� pewno��, �e
�aden z pan�w nie cofnie si�? Innymi s�owy, pytam, czy tylko
niewiara w moje s�owa powstrzymuje pan�w przed opowiedzeniem
si� po mojej stronie?
Szlachcice wymienili spojrzenia.
- Je�li udowodni pan, �e m�wi prawd�, b�dzie to oznacza�,
i� proponujesz nam udzia� w przedsi�wzi�ciu wa�kim i
chwalebnym. Szlachcic nie mo�e odm�wi� pomocy w takiej
sprawie.
Gospodarz nie pyta� o nic wi�cej. Przywo�awszy s�ug�
zamieni� z nim kilka cichych s��w. S�u��cy wyszed� i wr�ci�
zaraz, prowadz�c m�czyzn� �redniego wzrostu i tuszy,
najwy�ej pi��dziesi�cioletniego, dostatnio ubranego.
Przyby�y sk�oni� si�, lecz nie podszed� bli�ej, pozostaj�c w
po�owie drogi mi�dzy drzwiami a sto�em.
- Pan Wigard jest zamo�nym i og�lnie szanowanym kupcem.
Mieszka tutaj, w Ayonnie. Mo�ci Wigard, zechciej pan
opowiedzie� nam sw� histori�. Twoja �ona, czy tak?
- Moja �ona - potwierdzi� wezwany. - Panowie nie wiecie,
bo i jakim sposobem... - ci�gn��, coraz bardziej zmieszany.
- Do��, �e... Ale nie z w�asnej woli! - zastrzeg� si�
natychmiast. - Ot� moja �ona... - i urwa�.
Del Sanres zwr�ci� si� do siedz�cego obok szlachcica,
sk�pym gestem wskazuj�c kupca, jakby pyta�: "O czym m�wi ten
cz�owiek, u licha?"
- Pan Wigard - powiedzia� gospodarz - przed p� rokiem
po�lubi� kobiet�, kt�ra bez �adnych w�tpliwo�ci nale�y do
plemienia Morderc�w. Na usiln� moj� pro�b� - podkre�li� -
wytrwa� w owym zwi�zku a� do dnia dzisiejszego.
Del Sanres uni�s� brwi, nie kryj�c lekkiego u�miechu. Co
najmniej niestosownego, zw�aszcza na twarzy szlachcica.
Zdawa� si� zapytywa�: "Kocica? Ach, wi�c niebrzydka?"
Kupiec sp�sowia�.
- Ta istota - ci�gn�� szlachcic bez nazwiska, k�ad�c
silny akcent na s�owie "istota" - dawno temu odsun�a si� od
swoich wsp�plemie�c�w, wybieraj�c �ycie mi�dzy lud�mi.
Teraz, w obliczu przymierza Ahar z jej dawnymi wsp�bra�mi,
stan�a po naszej stronie.
- Daruj pan - powiedzia� Del Sanres, po raz drugi tego
wieczoru.
Lecz tamten nieoczekiwanie uni�s� si� gniewem.
- Nie, to pan mi daruj! - zawo�a�. - Z ca�ym dla
waszmo�ci szacunkiem: g�upi�, Del Sanres, jak sto�owa noga!
Ca�e po�acie tego kraju to po dzi� dzie� jedno wielkie
pobojowisko, do�� pogrzeba� na byle polu, by znale�� okryte
zardzewia�ymi zbrojami ko�ci! Wsz�dzie o�tarze i omsza�e
obeliski, pokryte pismem naje�d�c�w z p�nocy, wsz�dzie
stare ruiny baszt i zamk�w, w kt�rych jeszcze nie tak dawno
siedzieli oprawcy Saywanee! Tu� obok pi�trzy si� wzg�rze,
d�wigaj�ce zmartwychwsta�� stolic� przekl�tego imperium!
Lecz trzydzie�ci lat �ycia licz�cy pan Del Sanres wie swoje.
Dla tego oto szlachcica wszystko jest bajk�, wymys�em,
legend� lub zat�ch�� histori�.
Del Sanres, coraz mocniej czerwieniej�c na twarzy, pocz��
wstawa� od sto�u.
- Ale� siadaj pan - rzek� gospodarz, ju� bez �ladu
gniewu, za to z ci�kim westchnieniem. - Nie obrazi�em
waszmo�ci, bom nie mia� takiego zamiaru. Rzecz w tym, Del
Sanres, �e to nie moje s�owa budz� pa�sk� w�tpliwo��. Pan
nie wierzysz w W�z�y Losu, zreszt� w �adn� magi�; pytanie,
czy wierzysz pan w Boga. Nie skrzy�ujemy broni, albowiem nie
przyjm� wyzwania i oboj�tna mi pa�ska wzgarda. Ale sp�jrz
pan tutaj - na wyci�gni�tej d�oni le�a� sopel lodu, kt�ry
nie wiadomo sk�d si� wzi��. - A teraz popatrz tam.
L�ni�ca lodowa ig�a pomkn�a przez powietrze i utkwi�a w
gardle kupca, kt�ry run�� na pod�og�, nie wydawszy j�ku. Z
okrzykiem zgrozy szlachcice poderwali si� z miejsc.
- Im� Wigard - rzek� spokojnie gospodarz - po�egna� si�
w�a�nie z tym �wiatem. Del Velaro, pan bywa�e� na wojnie...
Sprawd� waszmo��, z �aski swojej, czy nasz zacny kupiec na
pewno wyzion�� ducha. Widywa�e� ju� ludzi zmar�ych gwa�town�
�mierci�.
Po�r�d g�uchej ciszy wezwany podszed� do le��cego.
Zbadawszy go, zacisn�� usta i potrz�sn�� g�ow�.
- Nie pojmuj�, czemu mia�a s�u�y� ta ohydna zbrodnia. Jak
cz�owiek, ha�bi�cy si� takim uczynkiem, �mie twierdzi�, i�
jest szlachcicem?
- M�wi� o �mierci to jedno, za� zobaczy� nag�� �mier� to
sprawa inna... Wci�� pr�buj� u�wiadomi� panom, �e jutro lub
pojutrze wszyscy mieszka�cy tego miasta b�d� r�wnie martwi,
jak ten cz�owiek. M�czy�ni, kobiety, dzieci.
- A wi�c to dlatego, by poruszy� nasze sumienia, zabi�e�
pan tego biedaka?
- Ten, kto daje �ycie, mo�e te� je odebra�. Ten za�, kto
odbiera, mocen jest je przywr�ci�... Ka�dy zab�jca mo�e
wskrzesi� sw� ofiar�, cho� nie ka�dy to potrafi. Lecz
przecie� panowie nie wierzycie w te rzeczy? Panie Del
Sanres?
Szlachcic pochyli� si�, by stwierdzi�, �e kupiec jest
martwy ponad wszelk� w�tpliwo��.
- Je�li ten cz�owiek istotnie wstanie i przem�wi, got�w
jestem uwierzy� doprawdy we wszystko. Co nie zmieni faktu,
�e� dokona� pan rzeczy wstr�tnej.
- Panie Wigard - rzek� niesamowity gospodarz - wsta� pan,
prosz�. Zas�ab�e�.
Kupiec siad� na pod�odze a potem powsta� pospiesznie.
Lodowy kolec znikn��, nie by�o rany ani krwi.
- W rzeczy samej, musia�em... Nie rozumiem...
- Dobrze si� pan czujesz?
- Ale� tak, naprawd� nie wiem...
Zebrani w izbie szlachcice patrzyli na� jak na upiora.
Lecz Wigard odebra� to jako zaniepokojenie okazan� przeze�
s�abo�ci�.
- Prosz� si� mn� nie zajmowa�, przykro mi, �e... - j�ka�.
- Nigdy dot�d nie zdarzy�o mi si� nic takiego.
- Nie w�tpi� - mrukn�� Del Velaro, dziwnie spogl�daj�c na
gospodarza.
- Po raz ostatni prosz� pan�w, by�cie mi zaufali. I
pomogli ocali� to miasto.
Zaleg�a kr�tka cisza, kt�r� nieoczekiwanie przerwa� Sau-
Rees. M�ody ten szlachcic, stale milcz�cy, a nawet troch�
smutny, sta� przy oknie, spogl�daj�c w niebo.
- Je�li ma to dla pan�w jakiekolwiek znaczenie - rzek�
nieg�o�no - got�w jestem r�czy� za szczero�� naszego
gospodarza. Jutro lub pojutrze to miasto ma sp�yn�� krwi�.
- Sk�d pan mo�esz to wiedzie�, na Boga? - zapyta�
zdumiony Del Velaro.
Sau-Rees odwr�ci� si� ty�em do okna i skrzywi� usta w
nieweso�ym u�miechu.
- Rozumienie przysz�o�ci wcale nie jest rzecz� zabawn� -
powiedzia�. - Zw�aszcza, je�li nie mo�na zapanowa� nad tym
darem. Pan potrafisz, nieprawda�?
Pytanie skierowane by�o do gospodarza. Ten kr�tko skin��
g�ow�.
- Ja nie - szlachcic przy oknie westchn��. - Nici Losu
spl�taj� si� na niebie w W�z�y - rzek� do swoich towarzyszy
- i czasem mo�na je dostrzec. I je�li s� b��kitne, jak te
tutaj, to trzeba zrobi� wszystko, by potarga� Nici. B��kitne
W�z�y to �mier�. Je�li uwa�acie panowie - zako�czy� - �e
nasz gospodarz oszala�, to prosz� o mnie s�dzi� to samo.
Wiem, o czym m�wi, i daj� s�owo, �e nie k�amie.
Del Velaro i Del Sanres spogl�dali po sobie.
- Niepodobna odm�wi� - rzek� wreszcie pierwszy z nich. -
Del Sanres, ci panowie zrobi� swoje z nasz� pomoc� lub bez
niej. Nie widz�, jak� ujm� mia�aby mi przynie�� pr�ba
ocalenia �ycia wielu ludzi. Stokro� bardziej wol� powiedzie�
sobie, w razie czego, �em wyszed� na durnia, ni�li splami�
honor odmow�. A je�li nad mieszka�cami tego miasta istotnie
zawis�a gro�ba?
Po czym zwr�ci� si� do gospodarza:
- Racz pan wreszcie powiedzie� nam swoje nazwisko. Chc�
te� wiedzie� dok�adnie, kim pan jeste� i czego od nas
��dasz?
Lecz odpowied� nie nadesz�a, albowiem w tej samej chwili,
wci�� stoj�cy przy oknie Sau-Rees rzek� podniesionym g�osem:
- Po�ar! Miasto si� pali!
- To znak! - zawo�a� kupiec. - Znak od Sayli, od mojej
�ony! Przyszli po ni�, wi�c podpali�a dom!
Wszyscy patrzyli na �un�.
- Podpali�e� pan w�asny dom tylko po to, �eby...?
- Odprawi�em s�u�b�, od tygodnie nikt tam nie mieszka,
tylko ona... Nic cennego! - rozgor�czkowany kupiec m�wi�
szybko i gwa�townie, zasz�a w nim wielka odmiana. - Nie mamy
chwili do stracenia, ten po�ar jest nam bardzo potrzebny!
- To prawda - potwierdzi� gospodarz. - Wska�emy winnych i
skierujemy gniew mieszka�c�w miasta przeciw Ahar. Vannon
b�dzie mia� okazj� wesprze� t�um swoimi �o�nierzami. Prosz�
pan�w za mn�.
- Mo�ci Vannon, jeste� pan wojskowym? - pytano ze
zdziwieniem.
Szlachcic, kt�ry przywi�d� do m�yna pozosta�� tr�jk�,
sk�oni� g�ow�.
- Mam zaszczyt dowodzi� stoj�c� w Ayonnie p�kompani�
muszkieter�w ksi���cych.
- Nie pojmuj�, co to wszystko znaczy? - indagowa� Del
Velaro, zdziwiony i zaniepokojony coraz bardziej.
Gospodarz, zmierzaj�cy ju� w stron� drzwi, przystan�� na
moment.
- To znaczy - powiedzia� - �e �o�nierze ksi�cia mog�
pilnowa� porz�dku podczas niepokoj�w w mie�cie, lecz nie
mog� bez powodu szuka� na Wzg�rzu Ahar czego�, czego
oficjalnie nie ma. Znaczy r�wnie� - kontynuowa�, zdejmuj�c
czarn� peruk� i zrywaj�c z twarzy sztuczne w�sy - �e
arcybiskup Wessel w �aden spos�b nie mo�e para� si� star�
magi� Saywanee. Del Velaro, nie masz waszmo�� pami�ci do
twarzy! Widzieli�my si� kiedy� na ksi���cym dworze!
Uczyni� niecierpliwy gest r�k�.
- Do�� mitr�gi, prosz� pan�w za mn�.
3. Ma�a czarna kareta bez herb�w min�a rogatki Ayonny, a
nast�pnie potoczy�a si� traktem na wsch�d. Z nieba zn�w
kapa�y grube krople deszczu, chmury zni�y�y si� ku ziemi; w
g�stym mroku konie sz�y galopem. Pow�z trz�s� i ko�ysa�, za�
na �uku drogi przechyli� si� tak bardzo, �e nieledwie cudem
nie dosz�o do wypadku. Lecz pasa�erowie karety za nic mieli
niebezpiecze�stwo, jakie kry�a w sobie ta szale�cza jazda;
owszem, gdy po lewej stronie zamajaczy� ponury stok Wzg�rza
Ahar, konie przyspieszy�y, dobywaj�c ostatnich si� w cwale.
Wkr�tce potem kareta zjecha�a na bezdro�a. Nie mog�o by� ju�
mowy o w�ciek�ej galopadzie. Grz�zn�c w b�ocie, skrzypi�c,
pojazd dotar� do ma�ego zagajnika u st�p wzg�rza. Tam si�
zatrzyma�.
W samym �rodku pochmurnej nocy, dodatkowo w cieniu
�wierk�w, mrok by� zgo�a nieprzenikniony; najwprawniejsze
oko zdo�a�oby pochwyci� co najwy�ej niewyra�ne, rozmazane
kszta�ty. Kto� otworzy� drzwiczki karety, jaka� posta�
wynurzy�a si� z jej wn�trza - i natychmiast rozbrzmia� cichy
okrzyk, przepe�niony wzruszeniem. Najmniejszy z cieni
otoczy�o kilkana�cie innych, prowadzono pospieszne rozmowy,
pytano i odpowiadano. Mordercy witali odzyskan� siostr�.
Dwa cienie od��czy�y si� od innych, odchodz�c na stron�.
- Czy ju� wszyscy?
- Niestety nie - pad�a odpowied�. - Sehem i Carteal
poszli do Ayonny. Zbyt d�ugo ci� nie by�o, Cabral!
- Poszli po mnie?
- A po kog� by? Po ciebie i Sayl�.
W mroku rozbrzmia�o przekle�stwo.
- O �wicie musimy by� na wzg�rzu. Wszyscy!
- Wiem.
- I b�dziemy - obieca� Cabral. - Daj mi godzin�.
Sprowadz� tamtych z powrotem.
- Gdzina - przypiecz�towano. - Ale ruszaj zaraz. Jak ich
znajdziesz?
- Bez trudu. Zobacz.
Nad Ayonn� coraz szerzej rozlewa�a si� migotliwa, r�owa
po�wiata. Da�o si� s�ysze� odleg�e bicie w dzwony.
- Sayla spali�a sw�j dom - wyt�umaczy� Cabral, nie taj�c
dobrego humoru.
- Po co?
- Nie wiem. Ale dzi�ki temu �atwo odnajd� tamtych.
Zaraz potem cienie rozdzieli�y si�: pierwszy do��czy� do
pozosta�ych, drugi za� znikn�� w g��bi zagajnika. Wkr�tce
rozbrzmia�o parskni�cie wierzchowca i uderzenia kopyt o
rozmi�k�� ziemi�. Drobnym k�usem je�dziec dojecha� do
traktu, po czym pu�ci� konia galopem.
�una nad miastem przygas�a. Umilk�o te� bicie dzwon�w.
Strzelaj�c spod kopyt strugami zimnego b�ota, nios�cy
je�d�ca rumak przemkn�� obok starej gospody, min�� pierwsze
domy miasta i wpad� w w�skie uliczki. Cabral zgubi�
kapelusz; deszcz, przybieraj�c na sile, zmoczy� mu w�osy i
twarz. Odrzuciwszy w p�dzie niewygodn� peleryn�, czarny
je�dziec skr�ci� po raz ostatni, zmierzaj�c prosto w stron�
p�on�cego domu. Ciasna ulica pe�na by�a ludzi, biegaj�cych i
krzycz�cych bez�adnie. D�wigano cebry i st�gwie, ustawieni w
�ywy �a�cuch mieszczanie podawali je z r�k do r�k.
Wjechawszy w ci�b�, Cabral obali� ko�sk� piersi� kilku
m�czyzn. G�ruj�c nad t�umem i czyni�c wok� siebie
dodatkowy zam�t, liczy� �e �ci�gnie uwag� tych, kt�rych
szuka�.
Kto� pochwyci� konia za uzd�.
- Gdzie pan jedziesz, na Boga?! - krzycza� rozgniewany
m�czyzna. - Nie przeszkadzaj waszmo��, je�li nie chcesz
b�d� nie umiesz pom�c!
Wyj�wszy nog� ze strzemienia, je�dziec wymierzy�
kopniaka. Uderzony w g�ow� m�czyzna pu�ci� konia. Czarne
�lepie lufy pistoletu patrzy�o mu prosto w twarz.
Zakrztusiwszy si� z przera�enia, mieszczanin odwr�ci� si� i
uciek�. Cabral raz jeszcze rzuci� okiem na dogasaj�ce
zgliszcza domu - zaiste upiorny by� widok po�ogi po�r�d
deszczu. R�owo-czerwona po�wiata k�ada�a ruchliwe plamy na
czarnym odzieniu Mordercy; by�o jasne, �e je�li ktokolwiek
go szuka�, musia� znale��. Rozwa�ywszy to, je�dziec poderwa�
konia, okr�ci� w miejscu i raz jeszcze napar� na �a�cuch
ludzi podaj�cych wod�. Spocony m�czyzna w koszuli krzycza�
ochryp�ym g�osem, nagl�c do po�piechu. Osmalone w�osy i
sadza na twarzy dowodzi�y, i� bynajmniej nie trzyma� si� w
bezpiecznej odleg�o�ci od ognia. Teraz wo�a�, by dalej
czerpa� wod�; pono� ogie� szala� jeszcze w piwnicach.
Podjechawszy do�, Morderca wyci�gn�� r�k� z pistoletem.
Hukn�� strza�, kula ugodzi�a nieszcz�snego w ty� g�owy,
rozrzucaj�c strz�py m�zgu i od�amki czaszki. Czarny je�dziec
upu�ci� wystrzelon� bro�, raz jeszcze spi�� konia i gdy
zwierz� stan�o d�ba, uni�s� w g�r� drugi pistolet. B�ysk i
grzmot kolejnego wystrza�u, godz�cego tym razem w niebo,
ponownie oznajmi�y: "Tu jestem!" Po�r�d krzyk�w przera�enia
i zgrozy, nios�cy przekl�tnika wierzchowiec stratowa� cia�o
zastrzelonego i przedar� si� przez ci�b�. Ludzie rzucali
swoje cebry i st�gwie, uciekaj�c. Cabral, odjechawszy pod
�cian� najbli�szego domu, wyj�� z olstr�w przy siodle
jeszcze dwa pistolety, z kt�rych jeden zatkn�� za pas.
Nieprawdopodobna by�a ilo�� or�a, wiezionego przez tego
m�czyzn� - oto bowiem z sakwy przy kulbace wy�oni� si�
granat armatni.
- Raz, dwa, trzy... - rzek� Cabral ze stoickim spokojem,
cho� nikt spo�r�d ogarni�tych panik� nie m�g� go us�ysze�. -
Dwa i trzy... Kto przeszkodzi mi?
Wypaliwszy w lont granatu, odczeka� d�ug� chwil�, po czym
wzi�� t�gi zamach i cisn�� bomb� tam, gdzie chwilowo �cisk
by� najwi�kszy. G�uchy wybuch targn�� powietrzem i
natychmiast rozbrzmia�y j�ki, wrzaski, skowyty. Kieruj�c
konia pod pr�d uciekaj�cych, Morderca pojecha� ku miejscu,
gdzie w krwawym b�ocie babrali si� okropnie poranieni.
Wyj�wszy szpad�, j�� je�dzi� tu i tam, kr�tkimi pchni�ciami
dobijaj�c rannych. Ogarni�ty desperacj� m�czyzna bieg� z
siekier�, rycz�c, rozpoznawszy wida� sprawc� zamieszania.
Cabral wymierzy� z ostatniego pistoletu. Trzasn�� kurek,
lecz wilgotny proch nie zaj�� si� na panewce; podrzuciwszy
bro� w d�oni, Morderca cisn�� w napastnika - i nie trafi�.
Nadbiegaj�cy wzni�s� siekier� do ciosu; Cabral b�yskawicznie
wysun�� przed siebie szpad� i - nim przeszyty kling�
cz�owiek upad� - wyrwa� mu z r�ki top�r. Ulica opustosza�a;
pragn�c wykorzysta� darowany przez los or�, je�dziec musia�
pu�ci� si� w pogo� za ostatnim z uciekaj�cych. Zbli�ywszy
si�, zakr�ci� siekier� nad g�ow� i cisn�wszy pot�nie,
roz�upa� zbiegowi kark.
Po�ar, z kt�rym nikt ju� nie walczy�, rozpala� si� na
nowo. Tkwi�c w siodle, po�rodku pustej ulicy, w b�ocie
kt�rej le�a�y cia�a pomordowanych, czarny je�dziec czeka� na
dw�ch ludzi, zbli�aj�cych si� szybkim krokiem. L�ni�y w
blasku ognia obna�one ostrza rapier�w.
- Na honor, przyjacielu! - rzek� weso�o jeden z
nadchodz�cych, m�odziutki ch�opiec, prawie dziecko. -
Jeszcze przed kwadransem got�w by�em i�� o zak�ad, �e�
upiek� si� w tym ogniu. Gdzie Sayla?
- Czekamy tylko na was. Gdzie wierzchowce?
- W zau�ku, o ile kto� ich nie skrad�. Powiadam ci,
Cabral, pe�no tu z�odziei. Strach pokaza� sakiewk�, bo
odbior�.
Milcz�cy towarzysz ch�opca otar� krew ze szpady i schowa�
or� do pochwy.
- Chod�my ju� - rzek� p�g�bkiem. - G�ow� daj�, �e
pos�ano po �o�nierzy.
- Ech, �o�nierze! - �mia� si� m�odzieniec. - Paru by�o
tutaj, pilnowa� porz�dku przy gaszeniu, jak rozumiem. C�
si� dziwi�? - filozofowa�, biegn�c przy koniu Cabrala. -
Przy po�arze bogatego domu �atwo o zab�r mienia. Rozkradliby
wszystko, bez dw�ch zda�. A wia�ciwie, czemu� pod�o�y�
ogie�, co? Cabral?
- To Sayla. Gdzie te konie?
- A ot, tutaj... Ukradli! A nie, s�, oto s�! - ch�opiec
nie kry� zdumienia. - Nie do wiary, i kt� pojmie tych
ludzi? - wydziwia�, wskakuj�c na siod�o.
- Dalej, jazda.
- Jazda! jazda!
Kopyta trzech wierzchowc�w wybi�y rytm galopu. Za plecami
je�d�c�w od�ywa�a wielka �una, ton�c w pog�osie dzwon�w.
4. Stara droga, wiod�ca na szczyt wzg�rza, zachowana by�a
w znakomitym stanie, je�li wzi�� pod uwag� jej wiek. Przez
stulecia nikt jej nie u�ywa�, ale i nie naprawia�. Wij�c si�
ostrymi zakosami, prowadzi�a a� do wielkiej bramy. Solidne,
d�bowe wrota, nabijane �wiekami, kpi�y z legendy o
dw�chsetletniej �mierci miejsca. Kto� dba� o Zamek Ahar;
jaka� moc - oboj�tne, ludzka czy nadludzka - przywr�ci�a mu
dawn� si��. Owszem, tu i �wdzie jeszcze wala�y si� gruzy.
Prawda, �e pot�ne mury obros�y zielskiem i mchem.
Rzeczywi�cie, budowla wygl�da�a na bezludn�. Ale bynajmniej
nie na porzucon�.
Brama sta�a otworem; kilkunastu je�d�c�w wjecha�o na
dziedziniec i pocz�o rozgl�da� si� doko�a, nie schodz�c z
kulbak. A przecie� niespe�na przed rokiem dwaj �mia�kowie z
wielkim trudem, pieszo, wspinaj�c si� na zbocze, omijali
dziury i wykroty, p�niej forsowali pryzmy gruzu...
Mokry �wit z wahaniem otuli� k��bami mg�y kr�pe baszty,
blanki mur�w obronnych, dachy zabudowa� gospodarczych i
mieszkalnych. Je�d�cy zsun�li si� z siode� i pu�cili konie
samopas. Zwierz�ta nie okazywa�y trwogi; pocz�y z
niezm�conym spokojem skuba� chwasty rosn�ce mi�dzy
kamieniami dziedzi�ca. Pono� jeszcze niedawno nawet
nietoperze i ptaki omija�y upiorne Wzg�rze Ahar.
Dzwoni�c ostrogami, z d�o�mi opartymi na gardach
rapier�w, przybysze ruszyli w stron� wej�cia do budynku
mieszkalnego. Pokonawszy kilka stopni, przekroczyli pr�g.
Bez �adnych waha� przemierzali mroczne korytarze; mog�o si�
wydawa�, �e �wietnie znaj� ten dom. Rzeczywi�cie... Przed
kilkoma wiekami korytarze i komnaty Ahar ogl�da�y ostatni�
ich walk�. Potem dusze poleg�ych wojownik�w, kt�rych nie
chcia� B�g, i kt�rych ba� si� Szatan, nie�wiadome swej
to�samo�ci, przez dwa wieki b��ka�y si� po �wiecie,
uwi�zione w cia�ach zmar�ych ludzi. Gdy naraz sta�y si�
potrzebne. CO� zapragn�o tych dusz, CO� tchn�o �ycie w
po�yczone cia�a. Wr�ci�a pami��...
Siedemnastu Morderc�w - wszyscy, kt�rzy prze�yli bitw� z
Gidorem w Starym Borze, by wkr�tce potem zgin�� w Zamku Ahar
- siedemnastu ostatnich Morderc�w przysz�o, by odnale��
swego wodza. Kr�l wszystkich kocich plemion, przez stulecia
kryj�cy si� pod przybranym nazwiskiem Hamireza, od roku
go�ci� w domu ksi�nej Morany De Ahar. Kobiety, kt�ra przed
setkami lat ofiarowa�a mu sw� niesamowit� mi�o��, a
wzgardzona - pr�bowa�a zdoby� wzajemno�� za pomoc� si�y.
Pani zamku - a niegdy� wszystkich ziem Saywanee -
przyj�a Morderc�w w wielkiej sali biesiadnej. Ci�kie sto�y
przykryto bia�ymi obrusami, jak do uczty; tysi�c �wiec
migota�o w kandelabrach i lichtarzach. Jednak brakowa�o
nakry�; sta�y tylko kielichy, za� blask ogni obna�a� ub�stwo
przepysznej niegdy� komnaty. Znikn�y tkaniny i futra,
okrywaj�ce �ciany; przepad�a naj�wietniejsza w �wiecie
kolekcja or�a; brakowa�o kobierc�w. Nade wszystko za� - nie
by�o szpaler�w szkar�atnych halabardnik�w ani �adnej s�u�by.
Nikogo.
Wysokie krzes�o odarto ze z�otej blachy, kt�r� kiedy�
by�o obite. Z ramieniem na jego oparciu sta� olbrzymi
m�czyzna, odziany w czerwie� i czer�. Ksi�na w zielonej
sukni ods�aniaj�cej nagie ramiona, z namys�em spogl�da�a na
wchodz�cych. Przera�liwy ch��d, bij�cy od kamiennych �cian
komnaty, kt�rego nie mog�y z�agodzi� liche p�omyki �wiec,
nie doskwiera� jej wcale. Oba�one ramiona nie zadr�a�y;
przeciwnie, ca�a posta� pani zamku zdawa�a si� emanowa�
ciep�em, zakl�tym w nieprawdopodobnej urodzie. Czarnow�osa i
czarnooka, by�a ksi�na Morana pi�kno�ci� doskona��,
absolutn� i sko�czon�. Wygl�da�a na lat trzydzie�ci. Liczy�a
trzydzie�ci razy tyle. Nie zna�a �adnych zakl��, obrz�d�w
ani czar�w, nie czerpa�a z magii. Sama by�a magi�.
A wi�c tym, czym najbardziej gardzi� kot-Morderca.
Przecie� by�o co�, co kiedy�, przed wiekami, zbli�y�o te
istoty i po��czy�o we wsp�lnej walce. Mi�o�� do Saywanee.
Ksi�na kocha�a sw�j zbryzgany krwi� kraj - tak samo, jak
my�liwy kocha swoje bory. Wyrzyna�a setki i tysi�ce ludzi...
Skaza�a si� na �mier� i dw�chsetletnie cierpienie, staj�c w
obronie poddanych, gdy pr�bowa� ich skrzywdzi� kto� inny.
Lecz o tym historia milcza�a. Nikt nie wiedzia�, �e wezwani
przez Moran� Mordercy porwali z sob� do grobu CO� OBCEGO,
przy czym czarna magia Gidora by�a niczym. CO�, co nie
umia�o b�d� nie chcia�o zdobywa� zakl�ciem i mieczem nowych
kraj�w, jak Gidor. Pragn�o tylko nimi rz�dzi�...
Bo dziwnie szydercze kr�gi zatacza�a historia. Uwa�ani
niegdy� za najgorsze z�o �wiata Mordercy stawili czo�a z�u
wi�kszemu, kt�re przyni�s� ksi��� Gidor P�nocny i jego
namiestniczka Morana. Potem jedni i drudzy po��czyli si�y
przeciw czemu� jeszcze gorszemu. To dlatego Mroki odesz�y.
Dlatego �e w tej wojnie wszystkich przeciw wszystkim - nie
by�o �adnego zwyci�zcy.
Siedemnastu Morderc�w stan�o we wn�trzu podkowy,
utworzonej przez nakryte biel� sto�y. �aden z przyby�ych nie
zdj�� kapelusza, nie przem�wi�, ani nie pok�oni� si�.
Siedz�ca na wysokim krze�le u szczytu sto�u kobieta
przygryz�a lekko usta, po czym obejrza�a si� przez rami� na
olbrzyma w czerni i szar�atach. Powr�ciwszy spojrzeniem do
swych go�ci, przekrzywi�a lekko g�ow�.
- Powitanie?...
Mia�a niski, przyjemnie brzmi�cy g�os. Potrafi�a nada� mu
dowolny ton; w jednym kr�tkim s�owie zawar�a si� wym�wka
po��czona z subtelnym naleganiem, lekka kpina... a wreszcie
wiedza, �e �adnego powitania nie b�dzie.
Nikt z przyby�ych nie patrzy� na pani� Ahar. Wszystkie
spojrzenia skupi�y si� na twarzy stoj�cego u jej boku
olbrzyma.
- Geerew - rozbrzmia� spokojny g�os Cabrala - przyszli�my
wszyscy. Wszyscy - powt�rzy�, odst�puj�c p� kroku w bok. -
Brakuje tylko kr�la.
Spoza plec�w m�wi�cego wy�oni�a si� ocieniona kapeluszem
drobna twarz Sayli. W m�skim stroju i przy szpadzie, kocica
niczym nie wyr�nia�a si� z grona przyby�ych. Ksi�na lekko
poblad�a i straci�a sw�j spok�j, ujrzawszy rysy dawnej
rywalki o w�adz�. Mia�o to miejsce przed wiekami - ale dla
tych dw�ch istot, z kt�rych �adna nie by�a naprawd� kobiet�
- czas p�yn�� inaczej, ni� dla zwyk�ych �miertelnik�w.
Wspomnienie wci�� by�o �ywe i wyra�ne.
Tak�e i kr�l Morderc�w nie zdo�a� ukry� wzruszenia.
Chcia� chyba ruszy� ku swoim - lecz powstrzyma� si�.
- Wezwa�em was - powiedzia� niezbyt g�o�no - bo chc�
powiedzie�, co postanowi�em. Pozostan� tutaj, w Ahar. Ten
zamek nie odzyska dawnej si�y i nie b�dzie ju� kl�tw�
Saywanee. Dla was tak�e nie ma miejsca w tym kraju. Chc�
prosi� - nies�ychany by� wysi�ek, z jakim wym�wione zosta�o
to s�owo - by�cie opu�cili ziemie ksi�stwa. �mier� wsz�dzie
jest taka sama. Dla Morderc�w nie zabraknie jej nigdzie.
- Przy��czam si� do tej pro�by - rzek�a ksi�na - cho�
wiem, �e nie ma to dla was �adnego znaczenia.
Istotnie, Cabral nawet nie udawa�, �e s�ucha.