3062

Szczegóły
Tytuł 3062
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3062 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3062 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3062 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Feliks W. Kres AKASA. FATANH. AMARE Zrodzeni w nocy, z kamienia i grzechu kobiety - g�osi napis wyryty w g�azie, od wiek�w le��cym przy rozstajach w Carhon-See. Wie�� niesie, �e s�owa te dotycz� staro�ytnego plemienia olbrzymich kot�w-morderc�w. Ale nie nale�y rozumie� ich dos�ownie; by� mo�e jest �w napis tylko dziwn� metafor�. Mordercy istnieli na pewno - wszak�e nie wiadomo, sk�d si� wzi�li. Noc zaiste by�a ich domem, za� wszystkie cechy kamienia - bo twardo��, nieczu�o�� i ch��d - zakl�to w ich mrocznych sercach. Nie byli dzie�mi Boga, nie mia� wi�c dla nich zbawienia ani pot�pienia. Trwali mi�dzy Piek�em a Niebem, zreszt� tak�e obok wszelkiej magii, a by� mo�e nawet - obok losu. Nie podlegali nikomu - i zgin�li tak, jak �yli: samotnie, do ko�ca tocz�c walk� z wrogimi mocami, kt�re zaw�adn�y Nordi�, Hostenne i Saywanee. Ci, kt�rych kiedy� przeklinano, maj�c za najgorsze z�o �wiata, przeszli do legendy jako niez�omni, nieustraszeni wojownicy, bij�cy si� - bez szans na zwyci�stwo - nawet wtedy, gdy wszyscy opu�cili r�ce. Oboj�tni wobec czar�w i magii, gardz�cy be�kotem jasnowidz�w-wr�bit�w, pr�buj�cych przejrze� ich zamiary, stawiali czo�a naje�d�com z p�nocy, a� stal i ogie� przypiecz�towa�y ich zgub� w Starym Borze - ostatnim bastionie obrony. Nadesz�y Stulecia Mroku, pod rz�dami s�ug ksi�cia Gidora. Nikt ju� nie chcia� pami�ta�, kim w istocie byli Mordercy. Ujarzmione narody wspomina�y ich jako mniejsze z�o. Mo�e nawet jakie�... ma�e dobro? Tu i �wdzie pocz�y kr��y� ba�nie-przepowiednie, m�wi�ce o powrocie Morderc�w. Legendy o zast�pach kocich wojownik�w, wyzwalaj�cych udr�czone ziemie Saywanee. Zapomniano, �e tre�ci� �ycia tych istot, jedyn� religi� i dewiz�, by�y s�owa: AKASA, FATANH, AMARE. Nie znacz�ce nic w �adnym j�zyku, lecz sprowadzaj�ce zawsze walk�, przera�enie i �mier�. Walk� jak�kolwiek... i z kimkolwiek. Przemin�y Mroki, Saywanee od�y�a i rozkwit�a. Z�owroga pami�� o Gidorze przyblak�a. Zapomniano i o Mordercach - bo zast�py bezlitosnych m�cicieli-wyzwolicieli przesta�y by� potrzebne. I tylko ska�a przy rozstajnych drogach w Carhon- See trwa�a na przek�r up�ywowi czasu. Pewnego dnia kto� sku� cz�� napisu, sil�c si� na dziwaczny �art. Pozosta�o: "Zrodzeni z grzechu". * * * W sercu Saywanee wznosi si� strome wzg�rze, zwie�czone koron� ruin - ponure to miejsce i ciesz�ce si� najgorsz� s�aw�. Niegdy� ruiny by�y zamkiem, czarn�, kr�p� budowl� z kamienia - siedzib� namiestniczki Gidora P�nocnego. Pozosta�y gruzy... Czarne Wieki dawno przemin�y, zabieraj�c w otch�a� historii upiorn� ksi�n� Moran�. Nikt nie odwiedza� szcz�tk�w jej stolicy, cho� m�wi si� o ukrytych wielkich skarbach. Chodz� s�uchy, �e okrutna pani Zamku Ahar wci�� kr��y w podziemiach zamczyska - czekaj�c. Na co, na kogo? By� mo�e na pierwsz� �yw� istot�, kt�rej krew ogrzeje martwe cia�o, nape�niaj�c t�tnem zimne �y�y. Wiadomo przecie�, �e z�o nigdy nie umiera ca�kowicie, czasem tylko zapada w sen albo w letarg. Przycicha. Ma�a wioska, le��ca u st�p Wzg�rza Ahar, by�a kiedy� przyforteczn� osad� s�u�ebn�. Po odej�ciu Mrok�w podupad�a, lecz p�niej, gdy nowi w�adcy Saywanee odnowili dobros�siedzkie stosunki z Nordi� i Hostenne, wie� Ayonna zosta�a rozbudowana. Star� drog� , szerokim �ukiem obchodz�c� Wzg�rze Ahar naprawiono, odt�d s�u�y�a licznym karawanom. Le��ca na handlowym szlaku Ayonna uzyska�a prawa miejskie, a z czasem przywilej sk�adu. Niewielkie, ale szybko bogac�ce si� miasto, rozkwita�o wraz z ca�ym ksi�stwem. Pomarli ostatni ludzie, pami�taj�cy pot�g� Ahar, przysz�y nowe pokolenia. Ponure wzg�rze ogl�da�o mijaj�ce dni wy�upiastymi �lepiami g�az�w. Korona ruin zbrunatnia�a, skry�a si� w g�szczu chwast�w, krzew�w i dziwacznych, wstr�tnie powyginanych, kalekich drzew. Wreszcie, pewnego dnia, rzucono wyzwanie ponurej legendzie uroczyska. Nie sko�czy�o si� na przechwa�kach, jak bywa�o dot�d, gdy podochoceni winem m�odzi ludzie z ha�asem gotowi byli rusza� cho�by i przeciw diab�u. Tym razem �mia�kowie nie zawr�cili w p� drogi, nie uciekli... Widziano dw�ch ludzi - podobno szlachetnego rodu - wspinaj�cych si� o �wicie na szczyt wzg�rza. Tego samego dnia wieczorem, na przedmie�ciu, w le��cej tu� przy trakcie ober�y, pojawi� si� nie znany nikomu, mocno wystraszony pacho�ek. Wi�d� a� cztery wierzchowce, z kt�rych jeden - pe�nokrwisty ogier nordyjski - wart by� fortun�. Przybysz wzbudzi� podejrzenia usi�uj�c sprzeda� zwierz�ta; szybko wysz�o na jaw, �e by� s�u��cym jednego z owych szlachcic�w, kt�rych dostrze�ono w ruinach. Jego pan - najemnik, sprzedaj�cy sw� szpad� ka�demu, kto zap�aci� - nie powr�ci� z wyprawy; przepadli te� towarzysz�cy mu, uzbrojeni s�udzy. Drugi szlachcic, inicjator przedsi�wzi�cia (nosz�cy pono� tytu� hrabiego) wieczorem samotnie zbieg� ze wzg�rza, zabra� swego konia i odjecha� spiesznie w niewiadomym kierunku; pilnuj�cy koni s�u��cy us�ysza� tylko, �e pozostali zgin�li... Rzekomy hrabia mia� w ci�gu tej kr�tkiej wyprawy posun�� si� o lat dwadzie�cia: ca�kowicie osiwia�, dygota� jak starzec i z najwy�szym trudem dosiad� konia. Tyle zdo�ano wydoby� z przera�onego pacho�ka. Tajemnicza i historia na wiele dni dostarczy�a po�ywki rozmaitym plotkom i domys�om; w karczmach i ober�ach wieczorne rozmowy przy winie kr��y�y wok� tej niesamowitej sprawy. Zn�w zbiera�y si� grupki m�odych bohater�w, gotowych wyrusza� cho�by zaraz... Jedna z wypraw prawie dosz�a do skutku; problem w tym, �e wytoczywszy si� z ober�y, m�odzi �owcy przyg�d niezw�ocznie pocz�li wymiotowa� mocnym czerwonym winem i cie�ko strawn� wieczerz�. Wobec widomej kl�twy Ahar, �mia�kowie poniechali zamierze�. Mo�e by�, �e los tej grupki sta� si� dla innych przestrog�, bo coraz rzadziej snuto plany zbadania starych ruin, wreszcie zarzucono je zupe�nie. Min�o par� miesi�cy. W ober�ach bawiono czasem podr�nych opowie�ci� o niezwyk�ym zdarzeniu, jednak mieszka�com Ayonny temat spowszednia�, jak wszystko na tym �wiecie. A wreszcie - jak�� warto�� ma historia, przyniesiona przez byle koniokrada? Nie takie rzeczy zmy�lano, by usprawiedliwi� wyst�pek i uchroni� si� od kary. A jednak co� si� zmieni�o na Wzg�rzu Ahar. �yj�cy w jego cieniu mieszka�cy miasteczka nie umieli tego zauwa�y�; zbyt powoli zachodzi�a ta przemiana. By�o tak, jak z posadzonym ko�o domu drzewem: kto codziennie je ogl�da, nie umie nic dostrzec. Musz� min�� lata, nim gospodarz, zadar�szy g�ow�, zobaczy z nag�ym zdziwieniem, jak wysoko drzewko wyros�o. Min�a zima, potem wiosna, wreszcie nadesz�o lato. Nie wiadomo, kto pierwszy zauwa�y�, �e na wzg�rzu nie ma ju� ruin. Wznosi� si� tam zamek - zniszczony, obro�ni�ty chwastami, ponury i sypi�cy si� w gruzy. Zaniedbany i opuszczony. Jednak �adn� miar� nie by�a to pryzma pokruszonych kamieni i cegie�. Coraz pot�niejszy, gro�niejszy; coraz m�odszy... Jakby czas na Wgz�rzu Ahar odwr�ci� si� i przyspieszy� bieg. Wy�miano tego, kto pierwszy to dostrzeg�... Tydzie� p�niej - wy�miano by ka�dego w�tpi�cego. Zamek Ahar wynurza� si� z przesz�o�ci w ca�ej swej z�owrogiej pot�dze. 1. Gwa�towna letnia burza przewali�a si� w nocy nad miastem, zalewaj�c ulice i domy potokami d�d�u. Niezliczone �mieci i odpadki, wymyte z r�nych zau�k�w, sp�ywa�y koleinami, wyci�ni�tymi w ziemi przez ko�a ch�opskich i kupieckich woz�w. Obierzyny kartofli, �uski cebuli, nadgni�e kapu�ciane li�cie, jakie� wi�ry, szmaty, ko�skie i ludzkie odchody - wszystko to zaleg�o w lepkim b�ocie, czekaj�c na kolejn� ulew�, kt�ra doko�czy dzie�a oczyszczania miasta. Wysoki i szczup�y cz�owiek w czarnej pelerynie, spod kt�rej wystawa� koniec pochwy szpady, nadepn�� co�, co by�o chyba starym �cierwem szczura i zakl�� - po raz dziesi�ty pewnie tej nocy. Nie o�wietlone, grz�skie ulice, stanowi�y istny labirynt, tym bardziej �e wobec p�nej pory i deszczu, nie by�o kogo pyta� o drog�. Zniech�cony m�czyzna z rozdra�nieniem zerwa� kapelusz i spojrza� w niebo. G�ste czarne chmury przewala�y si� nisko nad ziemi� - o �wietle gwiazd i ksi�yca nie mog�o by� mowy. Powia� wiatr, przynosz�c z g��bi ulicy co� jakby s�owa rozmowy dw�ch lub trzech os�b. M�czyzna ws�ucha� si� bacznie, ponownie na�o�y� kapelusz i szybkim krokiem ruszy� na spotkanie rozmawiaj�cych. Wkr�tce dojrza� trzech pacho�k�w miejskich, uzbrojonych w kije; czarne sylwetki niemal ca�kowicie zlewa�y si� z t�em nocy. Spostrzeg�szy nadchodz�cego, stra�nicy przerwali rozmow�. - Kim pan jest i co robi na ulicy o tej porze? - zagadni�to. - Szukam pewnego domu - odrzek� wysoki m�czyzna, puszczaj�c mimo uszu pierwsz� cz�� pytania. - B�d� wdzi�czny za wskazanie mi drogi. Chodzi o sk�ad kupiecki... - tu pad�o nazwisko w�a�ciciela. - Czy zmierzam w dobrym kierunku? - Obcy, pytaj�cy w �rodku nocy o dom zamo�nego cz�owieka... Sam musisz pan przyzna�, �e to podejrzane? Trudno wymaga� manier i og�ady od miejskiego pacho�ka, kt�ry zreszt� - grzeczny czy niegrzeczny - mia� prawo do takich pyta�. Jednak nocny w�drowiec nie grzeszy� nadmiarem cierpliwo�ci; pochyliwszy nieco g�ow�, rzek� cokolwiek niewyra�nie: - Pos�uchaj, cz�owieku: pytam o drog� i ��dam odpowiedzi. Sprzykrzy�o mi si� stanie w tym b�ocie i buty mam ca�kiem mokre... Prowad�, gdzie nale�y, albo id� do diab�a. C� to, nie macie latarni? - dorzuci� z g�upia frant. - Zgas�a - niepewnie odrzek� zapytany, zbity z tropu hardym tonem rozm�wcy. - Tedy j� zapal na powr�t, a zobaczysz, do kogo m�wisz. Z po�piechem wype�niono polecenie. Str�e miejskiego porz�dku pojmowali ju�, �e zasz�a bardzo przykra pomy�ka. Skrzesano ognia i wkr�tce latarnia rzuci�a kr�g �wiat�a, wy�awiaj�c z ciemno�ci m�od�, bardzo m�sk� i przystojn� twarz, kt�rej rysy... nic zupe�nie nie m�wi�y zaskoczonym miejskim pacho�kom. Za to wielce wymowny by� b�ysk ostrza sztyletu, dobytego r�wno ze szpad�. Dwaj m�czy�ni, �miertelnie ugodzeni, osun�li si� w b�oto ulicy, trzeci pu�ci� latarni� - kt�ra wszak�e nie upad�a na ziemi�, albowiem w k�ko uchwytu nieomylnie trafi�a zakrwawiona klinga pugina�u. Czuj�c ostrze szpady na gardle, przera�ony pacho� spogl�da� prosto w zimne, spokojne oczy zab�jcy. Wypu�ci� z r�ki okuty �elazem kij. - Na mi�osierdzie boskie... Mam �on� i dzieci, panie. - Widzisz zatem, �e nie warto by�o tyle pyta�. Ruszaj przodem. Rad bym wreszcie dotar� do celu. Roztrz�siony str� miejski potakiwa� gorliwie, po czym powi�d� ulic�, niemal biegiem. Cz�owiek w pelerynie milcz�c dotrzymywa� mu kroku. Schowa� szpad� - ale nie sztylet, na ostrzu kt�rego wci�� ko�ysa�a si� latarnia. Po up�ywie dw�ch lub trzech minut przewodnik zatrzyma� si�. - To tutaj, ten dom panie... - wykrztusi�. - Panie, mam czw�rk� dzieciak�w... Najm�odsze w ko�ysce, c�reczka... M�czyzna w czerni skin�� g�ow�. Zdj�� latarni� z klingi sztyletu i wcisn�� jej k�ko w d�o� tamtego - po czym kr�tkim, odmierzonym ruchem ugodzi� go mi�dzy �ebra. Nieszcz�nik wyda� zduszony okrzyk; kurczowo �ciskaj�c latarni�, osuwa� si� wzd�u� muru, gdy morderca za�omota� w drzwi. Uzbrojony by� jak na wojn� - oto bowiem si�gn�� do pasa i wydoby� pistolet. Odwi�d� kurek. Po chwili raz jeszcze zastuka�, tym razem kolb�. �wiec�ca latarnia spocz�a na ziemi, obok dr��cego w konwulsji cia�a. - No, dalej! - niecierpliwie mrukn�� nocny intruz, stukaj�c po raz kolejny. Po czym j�� szepta� sam do siebie z wisielczym humorem: - Raz, dwa, trzy... Kto otworzy drzwi? Gospodyni, gospodarz, czy s�u�ba? Raz, dwa, trzy... No, dalej! Z g��bi domu dobieg�y niewyra�ne szurania; niepewny kobiecy g�os zapyta�: - Kto to? Przybysz drgn��, spojrza� na dogasaj�c� latarni� u swych st�p, po czym opu�ci� kurek pistoletu, chowaj�c bro� za pas. - Sorgethergeft, siostro. Morderca - rzek� nieg�o�no, u�miechaj�c si� z tkliwo�ci�. Postronny �wiadek zaj�cia, widz�c cz�owieka w ten spos�b anonsuj�cego swoje przybycie (ba! i to cz�owieka stoj�cego nad ciep�ym jeszcze trupem!) s�dzi�by zapewne, �e postrada� zmys�y. Skwapliwo��, z jak� zaraz potem otwarto drzwi domu, umocni�aby go w tym przekonaniu. Czy� nie by� to jaki� senny majak? A jednak m�ody zab�jca w czarnej pelerynie by� istot� realn�. Przekroczywszy pr�g domu, znalaz� si� w obszernej, zamo�nie urz�dzonej sieni. Najpierw starannie zamkn�� drzwi za sob�, potem zdj�� kapelusz. Z�otow�osa dziewczyna w bia�ej nocnej koszuli trzyma�a kaganek, o�wietlaj�c nim twarz przyby�ego - teraz zak�opotan� i wzruszon�. Nikt by nie uwierzy�, i� jeszcze przed chwil� te same �renice spogl�da�y zimno na agoni� niewinnych ludzi. Dziewczyna coraz szerzej otwiera�a przestraszone oczy, ale by� to przestrach zrodzony raczej z niedowierzania, ni�li trwogi przed nieznajomym. Cofn�a si� mimowolnie, gdy przybysz wyci�gn�� d�o�. - Ja... czuwa�am dzisiaj... - powiedzia�a zupe�nie od rzeczy. - Nie pozwoli�am s�u�bie... - m�wi�a coraz ciszej. - Chcia�am sama... otworzy�... Ostatnie s�owo da�o si� odczyta� tylko z ruchu ust. - Sayla - rzek� m�czyzna, walcz�c ze wzruszeniem; g�os z trudem przechodzi� przez �ci�ni�te gard�o. - Przyszed�em zabra� ci� st�d. Dziewczyna w milczeniu potrz�sa�a g�ow�; l�k, zrodzony z niedowierzenia, narasta� w niej. Unios�a r�k�, dotykaj�c palcami ust, a potem policzka, jakby chcia�a si� przekona�, �e nie �ni. - Sayla - �agodnie ci�gn�� m�czyzna - wr�� do nas, prosz�. Czekamy tylko na ciebie. Usta m�odej kobiety zadr�a�y. - Porzuci�am was - szepn�a. - Wola�am �y� mi�dzy lud�mi, ni� z wami... Porzuci�am swoich braci. Zapomnia�e�? - Zapomnia�em, wszyscy zapomnieli�my. Min�o dwie�cie lat, Sayla, wszyscy narodzili�my si� ponownie. Jeste� jedn� z nas. Dziewczyna kr�ci�a g�ow�, zagryzaj�c wargi. Nagle zap�aka�a. Kaganek upad�, pryskaj�c gor�c� oliw�. W mroku, �kaj�c przez zd�awione gard�o, z�otow�osa tuli�a si� do piersi przybysza, kt�ry obejmowa� j� mocnymi ramionami. - Wiedzia�am - m�wi�a chaotycznie. - Ja... czeka�am na was... na ciebie... Czeka�am przez tyle, tyle lat! Ju� my�la�am, �e mi nie przebaczycie. A ja tak bardzo, bardzo chc� by� znowu z wami. Prosz�, Cabral, zabierz mnie st�d! - Tak, Sayla - zapewnia� wzruszony m�ody m�czyzna. - Po to tutaj jestem. - Nie potrafisz uwierzy�, jak ci�ko... - m�wi�a z nowymi �zami. - Wszystko jest lepsze, ni� �ycie mi�dzy nimi... Gdybym umia�a umrze�... to umar�abym! Poca�owa� j� w g�ow�, we w�osy. Poczu�a gor�cy dotyk pierwszej i ostatniej, wielkiej �zy. D�ug� chwil� oboje trwali w milczeniu. - Chod�my, Sayla, czekaj� na nas. Straci�em zbyt wiele czasu - przem�wi� wreszcie Cabral, panuj�c ju� nad swym g�osem. Dziewczyna odetchn�a g��boko, tak�e pr�buj�c wzi�� si� w gar��. Przybysz uj�� j� pod brod�. - Gdzie gospodarz? Domownicy, s�u�ba? - M�j m��... gospodarz wyjecha� w interesach. Tylko s�u�ba. Nie trafisz po ciemku, daj mi... - zamilk�a, czuj�c w d�oni r�koje�� sztyletu. - Poczekaj tutaj lub przed domem. Ubior� si� i przyjd� - raz jeszcze poci�gn�a nosem, ale w g�osie nie by�o ju� �ez, tylko ulga, a nawet cie� u�miechu. - Spiesz si�. - Ubior� si� i przyjd� - powt�rzy�a. Skin�� g�ow�, cho� nie mog�a tego dostrzec w ciemno�ci. Wr�ci�a po nieca�ym kwadransie, zupe�nie odmieniona - i nie tylko m�ski str�j podr�ny by� tego przyczyn�. Nios�a wielki kandelabr, roziskrzony tuzinem �wiec. U�miechn�a si�, marszcz�c nos i unosz�c g�rn� warg�. Wyci�gn�a r�k� ze sztyletem. - Zatrzymaj go - powiedzia� Cabral. - Czy ju�? Potwierdzi�a, unosz�c wieko stoj�cej w k�cie skrzyni. Wrzuci�a do �rodka kandelabr. Cokolwiek by�o w kufrze, natychmiast zaj�o si� p�omieniem. - Niepotrzebnie - rzek� z przygan� Morderca, otwieraj�c drzwi. - Zbiegnie si� tu ca�e miasto. - Przecie� nie b�dziemy sta� i czeka�. Gdzie masz konie? - Nie mam wcale. Na przedmie�ciu czeka kareta, nie chcia�em jej wprowadza� w te zau�ki. - Och! - j�kn�a, spogl�daj�c na b�oto za progiem. - Chod� ju�, Sayla! - ponagli�, nie ma �arty zniecierpliwiony. - Nie zdo�amy zabi� we dwoje wszystkich mieszka�c�w Ayonny. Dalej, na przedmie�cie! Przekroczyli pr�g i spiesznie ruszyli w g��b ulicy. Natychmiast poch�on�a ich ciemno��. 2. Tej samej nocy, w tym samym czasie, a wi�c nieco przed p�noc�, kilku je�d�c�w spotka�o si� na drodze wiod�cej do starego m�yna, le��cego p� mili za wschodnimi rogatkami Ayonny. Mrok dok�adnie kry� twarze i ubiory, niemniej z r�nych szczeg��w, tudzie� z przebiegu prowadzonej rozmowy da�o si� wysnu� wniosek, i� wszyscy ci m�czy�ni nale�eli do stanu szlacheckiego. - Zapewniam pan�w - m�wi� jeden ze szlachcic�w - �e miejsce to specjalnie zosta�o wybrane. Nie ma nic nadzwyczajnego, a ju� zw�aszcza gro�nego, w jego lokalizacji. - Ja za� twierdz�, i� zar�wno miejsce, jak i por�, a wreszcie sam� form� zaproszenia tutaj, ka�dy zdrowy na umy�le cz�owiek uzna za podejrzane - oponowa� g�os nale��cy do innego je�d�ca. - Nie widz� �adnego powodu, dla kt�rego mia�bym jecha� dalej. - Dziwna rzecz, i� znalaz�e� pan pow�d, by stawi� si� tutaj? - Ba! - i kr�tkie to s��wko wystarczy� musia�o za odpowied�. - Zapewniam, �e na ko�cu tej drogi czekaj� na nas przyjaciele. - Ba! - rozbrzmia�o w mroku raz jeszcze; m�wi�cy nie kry� pow�tpiewania. Do rozmowy w��czy� si� g�os trzeci: - Podzielam twoje w�tpliwo�ci, Del Sanres. Ale podzielam te� opini�, �e skoro dotarli�my a� tutaj, wypada uczyni� ostatni ma�y krok. Jed�my zatem. Ton, jakim wypowiedziano te s�owa dowodzi�, i� m�wi�cy jest cz�owiekiem o znacznym autorytecie, nawyk�ym do wydawania polece�. Sp�r natychmiast zako�czono. Je�d�cy ruszyli bez zw�oki ku majacz�cym w oddali �wiate�kom; okaza�o si� wkr�tce, i� jest to poblask padaj�cy z okien m�yna. Kopyta ko�skie g�ucho zadudni�y na belkach w�skiego mostu, przerzuconego nad niewidoczn� w ciemno�ciach, monotonnie szumi�c� rzek�. Na obszernym podw�rzu je�d�cy zsiedli z koni. Natychmiast pojawi�o si� kilku pacho�k�w z latarniami. Wierzchowce odprowadzono gdzie� na bok, za� przybyli szlachcice powiedzeni zostali do mieszkalnej cz�ci s�dziwego budynku. Wkr�tce znale�li si� w obszernej, dobrze o�wietlonej izbie. Siedz�cy przy stole m�czyzna powsta� na widok wchodz�cych. - Witam pan�w i dzi�kuj� za przybycie. M�g� mie� lat pi��dziesi�t do pi��dziesi�ciu pi�ciu, lecz zdradza�a to tylko twarz, w�osy bowiem nie nosi�y nawet �ladu siwizny, za� wysoka i zgrabna sylwetka przywodzi�a na my�l m�odzie�ca. Str�j, utrzymany w szarych barwach, wskazywa� na szlachcica, ale r�wnie dobrze m�g� by� ubiorem zamo�nego mieszczanina, bankiera albo kupca. - Znana mi jest to�samo�� ka�dego z pan�w, lecz zdaj� sobie spraw�, �e w drug� stron� wygl�da to zgo�a inaczej... Prosz� o cierpliwo��. Z pewnych wzgl�d�w wskazane jest tymczasowe zachowanie mego incognito. Czy zechc� panowie po�wi�ci� dwa kwadranse cz�owiekowi, kt�ry si� nie przedstawi�? Zdro�eni, wci�� jeszcze stoj�c w progu izby, nie kryli konsternacji. - Nie, na honor, tego doprawdy zbyt wiele - przem�wi� wreszcie m�czyzna, kt�ry i na go�ci�cu �ywo manifestowa� niezadowolenie. Po czym zwr�ci� si� do towarzysza: - I co teraz, panie Vannon? ��dam jasnej odpowiedzi, gdzie w�a�ciwie i po co �e� mi� przywi�d�? Lecz Vannon uchyli� tylko kapelusza, sk�pym gestem wskazuj�c gospodarza izby, jakby m�wi�: oto, gdzie s� wszystkie wyja�nienia. - Zapewniam - rzek� znowu nieznajomy - �e cierpliwo�� pan�w zostanie nagrodzona, a ciekawo�� zaspokojona. Teraz jednak, cho�bym i chcia�, nie mog� powiedzie�, kim jestem. Wymaga to pewnych... wst�pnych wyja�nie�. Chc� ich w�a�nie udzieli�, za pozwoleniem waszmo�ci�w. - Doprawdy, dziwne to wszystko - odezwa� si� szlachcic, kt�rego rozs�dny g�os po�o�y� nie tak dawno kres sprzeczce na drodze. - Tylko jedno pytanie: czy jeste� pan szlachcicem? - Mam ten honor. - A zatem, Del Sanres, pozw�lmy tajemniczemu gospodarzowi zachowa� incognito przez czas jaki�. Doprawdy, by�oby rzecz� g�upi� przyj�� zaproszenie od nieznanej osoby i odby� d�ug� drog� po to tylko, by na miejscu nie poskromi� ciekawo�ci na kwadrans albo dwa. Pan Vannon na pewno podziela m�j punkt widzenia. Sau-Rees, czy i ty tak�e? Czwarty spo�r�d przybysz�w, milcz�cy do tej pory, kr�tko skin�� g�ow�. - A zatem gotowi jeste�my wys�ucha�, co ma pan do powiedzenia. �ywi� jednak nadziej�, i� nie ka�esz nam waszmo�� tkwi� przy drzwiach? Przyznam, �e nogi mnie ju� bol�, rad bym te� powierzy� komu p�aszcz. Gospodarz natychmiast przywo�a� s�u�b� i zaprosi� przyby�ych do sto�u. J�� cz�stowa� grzanym winem, lecz spotka� si� z odmow�; wida� by�o a� nadto wyra�nie, �e go�cie, cho� gotowi wys�ucha� nieznanego cz�owieka, r�wnego im przecie� stanem, nie �ycz� sobie z nim pi�. - M�w pan, prosz�. - Gdy najch�tniej, mo�ci Del Velaro, odda�bym g�os w�a�nie panu. Zdaje si� bowiem, �e przyczyn� naszego tutaj spotkania s� czyny pa�skiego kuzyna. Czy hrabia Del Velaro nie przedsi�wzi��, przed rokiem, pewnej niezwyk�ej wyprawy? Czy mog� zapyta�, co sta�o si� z pa�skim krewnym? Twarz zagadni�tego spochmurnia�a. - B�d� pan pewien, �em domy�la� si� zwi�zku... - zacz��. - Pytasz o sprawy prywatne i rodzinne. Ale dobrze, odpowiem, albowiem widz� w tym sens. Hrabia Del Velaro uwierzy� w pewn� legend�, zwi�zan� z le��cym nieopodal wzg�rzem. Posiad� jakie� jego tajemnice. Niespe�na p� roku temu zosta� zamordowany, za� spos�b, w jaki dokonano tego ohydnego czynu... Raniono go szpad�, nast�pnie dobito, przy�o�ywszy do czo�a pistolet, a na koniec wyrwano z cia�a serce - sko�czy� surowo i kr�tko, uznawszy snad�, i� przebywa w towarzystwie m�czyzn, nie ch�opc�w. Chwil� przy stole panowa�o milczenie. - Zapewniam wszystkich pan�w, �e to, o co walczy� zamordowany hrabia, nie ma nic wsp�lnego z legend� - rzek� gospodarz. - Kuzyn waszmo�ci zabra� ze Wzg�rza Ahar staro�ytne Rubiny Przeznaczenia, kt�re przed wiekami da�y moc namiestniczce ksi�cia Gidora P�nocnego. Pomin� fakty z historii Saywanee, znane wszystkim tutaj, jak s�dz�. Zamiast tego powiem, �e hrabia Del Velaro niechc�cy wskrzesi� z�o, kt�re pragn�� ostatecznie unicestwi�. Zamek Ahar zn�w �yje, za� jego w�adczyni zawrze sojusz z Mordercami. Stanie si� to jutro lub pojutrze, a najdalej w ci�gu tygodnia. Hrabia Del Velaro zosta� zamordowany, jak przypuszczam, przez najemnika, kt�ry ongi� towarzyszy� mu w wyprawie na wzg�rze. - Kim by� �w najemnik? - Kr�lem wszystkich kot�w-Morderc�w. Przez dwa wieki nad resztkami tego plemienia wisia�a dziwna kl�twa Sorgethergeft. Zosta�a zdj�ta. przez nierozwag� hrabiego Del Velaro, tak przypuszczam. Po kr�tkiej chwili milczenia odezwa� si� Del Sanres. - Wielkie koty? - zapyta� z wyra�nym pow�tpiewaniem. - Zupe�nie jak przed wiekami? Wi�c to nie jest legenda, ani ba��? - Owszem, wielkie koty. Zupe�nie jak przed wiekami. Nie, to nie jest ba��. - C� poradz� wobec muszkietowej palby? Wobec pistoletu i szpady? - indagowa� Del Sanres z ironi�, je�li nie zgo�a kpin�. Gospodarz milcza�. Nie otrzymawszy odpowiedzi, Del Sanres roz�o�y� r�ce. - Daruj pan. Po czym znowu zaleg�a cisza. Lecz te dwa kr�tkie s�owa nader wymownego i impulsywnego zwykle szlachcica zawiera�y wszystko: niewiar� w bajki, politowanie, wreszcie rezygnacj� wobec faktu, �e uci��liwa, podj�ta w ciemno podr� zaowocowa�a rzecz� banaln� - spotkaniem z pomyle�cem. - Panie Del Sanres - nieg�o�no, lecz dobitnie przem�wi� gospodarz - mo�esz pan podawa� w w�tpliwo�� moje s�owa i nie �ywi� o to urazy, albowiem nie znasz mnie. Ale przecie� nie bez powodu przyby�e� tutaj, jak s�dz�? Jakie to s� powody? - Sam ju� nie wiem, na honor... Namowa starego przyjaciela, dla kt�rego zawsze �ywi�em, i nadal �ywi�, szacunek - pad�a odpowied�. - A jednak, Del Velaro, obu nas wystrychni�to na dudk�w, przyznasz chyba? Wezwany nie odpowiedzia�. Za to tajemniczy gospodarz u�miechn�� si� nieznacznie. - Wygadujesz pan g�upstwa - rzek� kr�tko. - Przodkowie waszmo�ci prowadzili wojn� z Gidorem nawet wtedy, gdy sprawa od dawna ju� by�a beznadziejna. Zamek Sanres, rodowa siedziba �wietnego rycerskiego rodu, by� ostatni� broni�c� si� twierdz� w tych stronach. Twierdz�, kt�rej obro�c�w nigdy nie pokonano. Pradziad waszmo�ci, wraz z garstk� towarzyszy, zmar� z pragnienia i g�odu. Dop�ty, dop�ki �y�, noga nieprzyjaciela nie przekroczy�a progu jego domu. Waszmo�� chcesz mi� przekona�, �e jeste� miernot� nie znaj�c� najchlubniejszych kart historii swego rodu? Pr�ny trud! Twoi przodkowie, Del Sanres, nie walczyli z jak�� legend�, lecz z wrogim or�em i magi�, pan za� b�dziesz jutro prowadzi� dalej ich dzie�o. Twarz Del Sanresa przyblad�a. Szlachcic otworzy� usta i... nie powiedzia� nic. - Sau-Rees, pan za� jeste�... - ...cz�owiekiem nieszcz�liwym - nieg�o�no przerwa� wezwany. - Odmie�cem, napi�tnowanym przez dawno umar�e moce. Nie wiem, jakim sposobem dotar�a do waszmo�ci wie�� o mnie. Tylko moi najbli�si wiedz� o chorobie, kt�r� w sobie nosz�. Przyjecha�em tu, bo po raz pierwszy za�wita�a mi nadzieja. Nie wiem, czy uzasadniona. - Chcesz pan by� "uzdrowiony"? - zapytano ze zdumieniem, ale i kpin�. - No to wiedz, �e� przyjecha� na zaproszenie drugiego tr�dowatego. - Do czego zmierza ta rozmowa? - zapyta� Del Velaro. - Do u�wiadomienia waszmo�ciom, �e zaczyna si� w�a�nie, by� mo�e, nowa wojna z Saywanee. �a�uj�, lecz na razie nie mog� powiedzie� nic wi�cej. Prosz� pan�w, by�cie mi zaufali. - Ale czego pan oczekujesz w�a�ciwie? - Deklaracji. Prosz� pan�w o udzielenie mi pomocy w walce z odwiecznym wrogiem tego kraju. Gdy otrzymam zapewnienie waszmo�ci�w, i� udzielicie mi wsparcia, natychmiast zdradz� sw� to�samo��, a tak�e wszelkie swoje zamierzenia. - Je�li za� odm�wimy? - Wyra�� ubolewanie, �e z mojego powodu odbyli panowie niepotrzebn� podr�. - Wszak�e zdaje pan sobie spraw�, i� na razie us�yszeli�my mniej ni� nic? Dysponujesz pan wiedz� o nas samych, jak i naszych rodzinach, lecz poza tym nie us�yszeli�my nic, co nosi�oby znamiona konkretu. M�wisz pan o nadchodz�cej wojnie, odgrzebuj�c stare historie, mo�e nawet legendy... Gdzie s� dowody? Jak chcesz nas przekona�, �e nie jeste� waszmo�� szale�cem? Powiadam to wprost i nie mo�esz �ywi� urazy, b�d�c osob� zupe�nie nam nie znan�. Powtarzam wi�c: gdzie s� dowody? Czy masz pan cokolwiek na poparcie swych s��w? - Je�li dostarcz� dowod�w, czy mog� mie� pewno��, �e �aden z pan�w nie cofnie si�? Innymi s�owy, pytam, czy tylko niewiara w moje s�owa powstrzymuje pan�w przed opowiedzeniem si� po mojej stronie? Szlachcice wymienili spojrzenia. - Je�li udowodni pan, �e m�wi prawd�, b�dzie to oznacza�, i� proponujesz nam udzia� w przedsi�wzi�ciu wa�kim i chwalebnym. Szlachcic nie mo�e odm�wi� pomocy w takiej sprawie. Gospodarz nie pyta� o nic wi�cej. Przywo�awszy s�ug� zamieni� z nim kilka cichych s��w. S�u��cy wyszed� i wr�ci� zaraz, prowadz�c m�czyzn� �redniego wzrostu i tuszy, najwy�ej pi��dziesi�cioletniego, dostatnio ubranego. Przyby�y sk�oni� si�, lecz nie podszed� bli�ej, pozostaj�c w po�owie drogi mi�dzy drzwiami a sto�em. - Pan Wigard jest zamo�nym i og�lnie szanowanym kupcem. Mieszka tutaj, w Ayonnie. Mo�ci Wigard, zechciej pan opowiedzie� nam sw� histori�. Twoja �ona, czy tak? - Moja �ona - potwierdzi� wezwany. - Panowie nie wiecie, bo i jakim sposobem... - ci�gn��, coraz bardziej zmieszany. - Do��, �e... Ale nie z w�asnej woli! - zastrzeg� si� natychmiast. - Ot� moja �ona... - i urwa�. Del Sanres zwr�ci� si� do siedz�cego obok szlachcica, sk�pym gestem wskazuj�c kupca, jakby pyta�: "O czym m�wi ten cz�owiek, u licha?" - Pan Wigard - powiedzia� gospodarz - przed p� rokiem po�lubi� kobiet�, kt�ra bez �adnych w�tpliwo�ci nale�y do plemienia Morderc�w. Na usiln� moj� pro�b� - podkre�li� - wytrwa� w owym zwi�zku a� do dnia dzisiejszego. Del Sanres uni�s� brwi, nie kryj�c lekkiego u�miechu. Co najmniej niestosownego, zw�aszcza na twarzy szlachcica. Zdawa� si� zapytywa�: "Kocica? Ach, wi�c niebrzydka?" Kupiec sp�sowia�. - Ta istota - ci�gn�� szlachcic bez nazwiska, k�ad�c silny akcent na s�owie "istota" - dawno temu odsun�a si� od swoich wsp�plemie�c�w, wybieraj�c �ycie mi�dzy lud�mi. Teraz, w obliczu przymierza Ahar z jej dawnymi wsp�bra�mi, stan�a po naszej stronie. - Daruj pan - powiedzia� Del Sanres, po raz drugi tego wieczoru. Lecz tamten nieoczekiwanie uni�s� si� gniewem. - Nie, to pan mi daruj! - zawo�a�. - Z ca�ym dla waszmo�ci szacunkiem: g�upi�, Del Sanres, jak sto�owa noga! Ca�e po�acie tego kraju to po dzi� dzie� jedno wielkie pobojowisko, do�� pogrzeba� na byle polu, by znale�� okryte zardzewia�ymi zbrojami ko�ci! Wsz�dzie o�tarze i omsza�e obeliski, pokryte pismem naje�d�c�w z p�nocy, wsz�dzie stare ruiny baszt i zamk�w, w kt�rych jeszcze nie tak dawno siedzieli oprawcy Saywanee! Tu� obok pi�trzy si� wzg�rze, d�wigaj�ce zmartwychwsta�� stolic� przekl�tego imperium! Lecz trzydzie�ci lat �ycia licz�cy pan Del Sanres wie swoje. Dla tego oto szlachcica wszystko jest bajk�, wymys�em, legend� lub zat�ch�� histori�. Del Sanres, coraz mocniej czerwieniej�c na twarzy, pocz�� wstawa� od sto�u. - Ale� siadaj pan - rzek� gospodarz, ju� bez �ladu gniewu, za to z ci�kim westchnieniem. - Nie obrazi�em waszmo�ci, bom nie mia� takiego zamiaru. Rzecz w tym, Del Sanres, �e to nie moje s�owa budz� pa�sk� w�tpliwo��. Pan nie wierzysz w W�z�y Losu, zreszt� w �adn� magi�; pytanie, czy wierzysz pan w Boga. Nie skrzy�ujemy broni, albowiem nie przyjm� wyzwania i oboj�tna mi pa�ska wzgarda. Ale sp�jrz pan tutaj - na wyci�gni�tej d�oni le�a� sopel lodu, kt�ry nie wiadomo sk�d si� wzi��. - A teraz popatrz tam. L�ni�ca lodowa ig�a pomkn�a przez powietrze i utkwi�a w gardle kupca, kt�ry run�� na pod�og�, nie wydawszy j�ku. Z okrzykiem zgrozy szlachcice poderwali si� z miejsc. - Im� Wigard - rzek� spokojnie gospodarz - po�egna� si� w�a�nie z tym �wiatem. Del Velaro, pan bywa�e� na wojnie... Sprawd� waszmo��, z �aski swojej, czy nasz zacny kupiec na pewno wyzion�� ducha. Widywa�e� ju� ludzi zmar�ych gwa�town� �mierci�. Po�r�d g�uchej ciszy wezwany podszed� do le��cego. Zbadawszy go, zacisn�� usta i potrz�sn�� g�ow�. - Nie pojmuj�, czemu mia�a s�u�y� ta ohydna zbrodnia. Jak cz�owiek, ha�bi�cy si� takim uczynkiem, �mie twierdzi�, i� jest szlachcicem? - M�wi� o �mierci to jedno, za� zobaczy� nag�� �mier� to sprawa inna... Wci�� pr�buj� u�wiadomi� panom, �e jutro lub pojutrze wszyscy mieszka�cy tego miasta b�d� r�wnie martwi, jak ten cz�owiek. M�czy�ni, kobiety, dzieci. - A wi�c to dlatego, by poruszy� nasze sumienia, zabi�e� pan tego biedaka? - Ten, kto daje �ycie, mo�e te� je odebra�. Ten za�, kto odbiera, mocen jest je przywr�ci�... Ka�dy zab�jca mo�e wskrzesi� sw� ofiar�, cho� nie ka�dy to potrafi. Lecz przecie� panowie nie wierzycie w te rzeczy? Panie Del Sanres? Szlachcic pochyli� si�, by stwierdzi�, �e kupiec jest martwy ponad wszelk� w�tpliwo��. - Je�li ten cz�owiek istotnie wstanie i przem�wi, got�w jestem uwierzy� doprawdy we wszystko. Co nie zmieni faktu, �e� dokona� pan rzeczy wstr�tnej. - Panie Wigard - rzek� niesamowity gospodarz - wsta� pan, prosz�. Zas�ab�e�. Kupiec siad� na pod�odze a potem powsta� pospiesznie. Lodowy kolec znikn��, nie by�o rany ani krwi. - W rzeczy samej, musia�em... Nie rozumiem... - Dobrze si� pan czujesz? - Ale� tak, naprawd� nie wiem... Zebrani w izbie szlachcice patrzyli na� jak na upiora. Lecz Wigard odebra� to jako zaniepokojenie okazan� przeze� s�abo�ci�. - Prosz� si� mn� nie zajmowa�, przykro mi, �e... - j�ka�. - Nigdy dot�d nie zdarzy�o mi si� nic takiego. - Nie w�tpi� - mrukn�� Del Velaro, dziwnie spogl�daj�c na gospodarza. - Po raz ostatni prosz� pan�w, by�cie mi zaufali. I pomogli ocali� to miasto. Zaleg�a kr�tka cisza, kt�r� nieoczekiwanie przerwa� Sau- Rees. M�ody ten szlachcic, stale milcz�cy, a nawet troch� smutny, sta� przy oknie, spogl�daj�c w niebo. - Je�li ma to dla pan�w jakiekolwiek znaczenie - rzek� nieg�o�no - got�w jestem r�czy� za szczero�� naszego gospodarza. Jutro lub pojutrze to miasto ma sp�yn�� krwi�. - Sk�d pan mo�esz to wiedzie�, na Boga? - zapyta� zdumiony Del Velaro. Sau-Rees odwr�ci� si� ty�em do okna i skrzywi� usta w nieweso�ym u�miechu. - Rozumienie przysz�o�ci wcale nie jest rzecz� zabawn� - powiedzia�. - Zw�aszcza, je�li nie mo�na zapanowa� nad tym darem. Pan potrafisz, nieprawda�? Pytanie skierowane by�o do gospodarza. Ten kr�tko skin�� g�ow�. - Ja nie - szlachcic przy oknie westchn��. - Nici Losu spl�taj� si� na niebie w W�z�y - rzek� do swoich towarzyszy - i czasem mo�na je dostrzec. I je�li s� b��kitne, jak te tutaj, to trzeba zrobi� wszystko, by potarga� Nici. B��kitne W�z�y to �mier�. Je�li uwa�acie panowie - zako�czy� - �e nasz gospodarz oszala�, to prosz� o mnie s�dzi� to samo. Wiem, o czym m�wi, i daj� s�owo, �e nie k�amie. Del Velaro i Del Sanres spogl�dali po sobie. - Niepodobna odm�wi� - rzek� wreszcie pierwszy z nich. - Del Sanres, ci panowie zrobi� swoje z nasz� pomoc� lub bez niej. Nie widz�, jak� ujm� mia�aby mi przynie�� pr�ba ocalenia �ycia wielu ludzi. Stokro� bardziej wol� powiedzie� sobie, w razie czego, �em wyszed� na durnia, ni�li splami� honor odmow�. A je�li nad mieszka�cami tego miasta istotnie zawis�a gro�ba? Po czym zwr�ci� si� do gospodarza: - Racz pan wreszcie powiedzie� nam swoje nazwisko. Chc� te� wiedzie� dok�adnie, kim pan jeste� i czego od nas ��dasz? Lecz odpowied� nie nadesz�a, albowiem w tej samej chwili, wci�� stoj�cy przy oknie Sau-Rees rzek� podniesionym g�osem: - Po�ar! Miasto si� pali! - To znak! - zawo�a� kupiec. - Znak od Sayli, od mojej �ony! Przyszli po ni�, wi�c podpali�a dom! Wszyscy patrzyli na �un�. - Podpali�e� pan w�asny dom tylko po to, �eby...? - Odprawi�em s�u�b�, od tygodnie nikt tam nie mieszka, tylko ona... Nic cennego! - rozgor�czkowany kupiec m�wi� szybko i gwa�townie, zasz�a w nim wielka odmiana. - Nie mamy chwili do stracenia, ten po�ar jest nam bardzo potrzebny! - To prawda - potwierdzi� gospodarz. - Wska�emy winnych i skierujemy gniew mieszka�c�w miasta przeciw Ahar. Vannon b�dzie mia� okazj� wesprze� t�um swoimi �o�nierzami. Prosz� pan�w za mn�. - Mo�ci Vannon, jeste� pan wojskowym? - pytano ze zdziwieniem. Szlachcic, kt�ry przywi�d� do m�yna pozosta�� tr�jk�, sk�oni� g�ow�. - Mam zaszczyt dowodzi� stoj�c� w Ayonnie p�kompani� muszkieter�w ksi���cych. - Nie pojmuj�, co to wszystko znaczy? - indagowa� Del Velaro, zdziwiony i zaniepokojony coraz bardziej. Gospodarz, zmierzaj�cy ju� w stron� drzwi, przystan�� na moment. - To znaczy - powiedzia� - �e �o�nierze ksi�cia mog� pilnowa� porz�dku podczas niepokoj�w w mie�cie, lecz nie mog� bez powodu szuka� na Wzg�rzu Ahar czego�, czego oficjalnie nie ma. Znaczy r�wnie� - kontynuowa�, zdejmuj�c czarn� peruk� i zrywaj�c z twarzy sztuczne w�sy - �e arcybiskup Wessel w �aden spos�b nie mo�e para� si� star� magi� Saywanee. Del Velaro, nie masz waszmo�� pami�ci do twarzy! Widzieli�my si� kiedy� na ksi���cym dworze! Uczyni� niecierpliwy gest r�k�. - Do�� mitr�gi, prosz� pan�w za mn�. 3. Ma�a czarna kareta bez herb�w min�a rogatki Ayonny, a nast�pnie potoczy�a si� traktem na wsch�d. Z nieba zn�w kapa�y grube krople deszczu, chmury zni�y�y si� ku ziemi; w g�stym mroku konie sz�y galopem. Pow�z trz�s� i ko�ysa�, za� na �uku drogi przechyli� si� tak bardzo, �e nieledwie cudem nie dosz�o do wypadku. Lecz pasa�erowie karety za nic mieli niebezpiecze�stwo, jakie kry�a w sobie ta szale�cza jazda; owszem, gdy po lewej stronie zamajaczy� ponury stok Wzg�rza Ahar, konie przyspieszy�y, dobywaj�c ostatnich si� w cwale. Wkr�tce potem kareta zjecha�a na bezdro�a. Nie mog�o by� ju� mowy o w�ciek�ej galopadzie. Grz�zn�c w b�ocie, skrzypi�c, pojazd dotar� do ma�ego zagajnika u st�p wzg�rza. Tam si� zatrzyma�. W samym �rodku pochmurnej nocy, dodatkowo w cieniu �wierk�w, mrok by� zgo�a nieprzenikniony; najwprawniejsze oko zdo�a�oby pochwyci� co najwy�ej niewyra�ne, rozmazane kszta�ty. Kto� otworzy� drzwiczki karety, jaka� posta� wynurzy�a si� z jej wn�trza - i natychmiast rozbrzmia� cichy okrzyk, przepe�niony wzruszeniem. Najmniejszy z cieni otoczy�o kilkana�cie innych, prowadzono pospieszne rozmowy, pytano i odpowiadano. Mordercy witali odzyskan� siostr�. Dwa cienie od��czy�y si� od innych, odchodz�c na stron�. - Czy ju� wszyscy? - Niestety nie - pad�a odpowied�. - Sehem i Carteal poszli do Ayonny. Zbyt d�ugo ci� nie by�o, Cabral! - Poszli po mnie? - A po kog� by? Po ciebie i Sayl�. W mroku rozbrzmia�o przekle�stwo. - O �wicie musimy by� na wzg�rzu. Wszyscy! - Wiem. - I b�dziemy - obieca� Cabral. - Daj mi godzin�. Sprowadz� tamtych z powrotem. - Gdzina - przypiecz�towano. - Ale ruszaj zaraz. Jak ich znajdziesz? - Bez trudu. Zobacz. Nad Ayonn� coraz szerzej rozlewa�a si� migotliwa, r�owa po�wiata. Da�o si� s�ysze� odleg�e bicie w dzwony. - Sayla spali�a sw�j dom - wyt�umaczy� Cabral, nie taj�c dobrego humoru. - Po co? - Nie wiem. Ale dzi�ki temu �atwo odnajd� tamtych. Zaraz potem cienie rozdzieli�y si�: pierwszy do��czy� do pozosta�ych, drugi za� znikn�� w g��bi zagajnika. Wkr�tce rozbrzmia�o parskni�cie wierzchowca i uderzenia kopyt o rozmi�k�� ziemi�. Drobnym k�usem je�dziec dojecha� do traktu, po czym pu�ci� konia galopem. �una nad miastem przygas�a. Umilk�o te� bicie dzwon�w. Strzelaj�c spod kopyt strugami zimnego b�ota, nios�cy je�d�ca rumak przemkn�� obok starej gospody, min�� pierwsze domy miasta i wpad� w w�skie uliczki. Cabral zgubi� kapelusz; deszcz, przybieraj�c na sile, zmoczy� mu w�osy i twarz. Odrzuciwszy w p�dzie niewygodn� peleryn�, czarny je�dziec skr�ci� po raz ostatni, zmierzaj�c prosto w stron� p�on�cego domu. Ciasna ulica pe�na by�a ludzi, biegaj�cych i krzycz�cych bez�adnie. D�wigano cebry i st�gwie, ustawieni w �ywy �a�cuch mieszczanie podawali je z r�k do r�k. Wjechawszy w ci�b�, Cabral obali� ko�sk� piersi� kilku m�czyzn. G�ruj�c nad t�umem i czyni�c wok� siebie dodatkowy zam�t, liczy� �e �ci�gnie uwag� tych, kt�rych szuka�. Kto� pochwyci� konia za uzd�. - Gdzie pan jedziesz, na Boga?! - krzycza� rozgniewany m�czyzna. - Nie przeszkadzaj waszmo��, je�li nie chcesz b�d� nie umiesz pom�c! Wyj�wszy nog� ze strzemienia, je�dziec wymierzy� kopniaka. Uderzony w g�ow� m�czyzna pu�ci� konia. Czarne �lepie lufy pistoletu patrzy�o mu prosto w twarz. Zakrztusiwszy si� z przera�enia, mieszczanin odwr�ci� si� i uciek�. Cabral raz jeszcze rzuci� okiem na dogasaj�ce zgliszcza domu - zaiste upiorny by� widok po�ogi po�r�d deszczu. R�owo-czerwona po�wiata k�ada�a ruchliwe plamy na czarnym odzieniu Mordercy; by�o jasne, �e je�li ktokolwiek go szuka�, musia� znale��. Rozwa�ywszy to, je�dziec poderwa� konia, okr�ci� w miejscu i raz jeszcze napar� na �a�cuch ludzi podaj�cych wod�. Spocony m�czyzna w koszuli krzycza� ochryp�ym g�osem, nagl�c do po�piechu. Osmalone w�osy i sadza na twarzy dowodzi�y, i� bynajmniej nie trzyma� si� w bezpiecznej odleg�o�ci od ognia. Teraz wo�a�, by dalej czerpa� wod�; pono� ogie� szala� jeszcze w piwnicach. Podjechawszy do�, Morderca wyci�gn�� r�k� z pistoletem. Hukn�� strza�, kula ugodzi�a nieszcz�snego w ty� g�owy, rozrzucaj�c strz�py m�zgu i od�amki czaszki. Czarny je�dziec upu�ci� wystrzelon� bro�, raz jeszcze spi�� konia i gdy zwierz� stan�o d�ba, uni�s� w g�r� drugi pistolet. B�ysk i grzmot kolejnego wystrza�u, godz�cego tym razem w niebo, ponownie oznajmi�y: "Tu jestem!" Po�r�d krzyk�w przera�enia i zgrozy, nios�cy przekl�tnika wierzchowiec stratowa� cia�o zastrzelonego i przedar� si� przez ci�b�. Ludzie rzucali swoje cebry i st�gwie, uciekaj�c. Cabral, odjechawszy pod �cian� najbli�szego domu, wyj�� z olstr�w przy siodle jeszcze dwa pistolety, z kt�rych jeden zatkn�� za pas. Nieprawdopodobna by�a ilo�� or�a, wiezionego przez tego m�czyzn� - oto bowiem z sakwy przy kulbace wy�oni� si� granat armatni. - Raz, dwa, trzy... - rzek� Cabral ze stoickim spokojem, cho� nikt spo�r�d ogarni�tych panik� nie m�g� go us�ysze�. - Dwa i trzy... Kto przeszkodzi mi? Wypaliwszy w lont granatu, odczeka� d�ug� chwil�, po czym wzi�� t�gi zamach i cisn�� bomb� tam, gdzie chwilowo �cisk by� najwi�kszy. G�uchy wybuch targn�� powietrzem i natychmiast rozbrzmia�y j�ki, wrzaski, skowyty. Kieruj�c konia pod pr�d uciekaj�cych, Morderca pojecha� ku miejscu, gdzie w krwawym b�ocie babrali si� okropnie poranieni. Wyj�wszy szpad�, j�� je�dzi� tu i tam, kr�tkimi pchni�ciami dobijaj�c rannych. Ogarni�ty desperacj� m�czyzna bieg� z siekier�, rycz�c, rozpoznawszy wida� sprawc� zamieszania. Cabral wymierzy� z ostatniego pistoletu. Trzasn�� kurek, lecz wilgotny proch nie zaj�� si� na panewce; podrzuciwszy bro� w d�oni, Morderca cisn�� w napastnika - i nie trafi�. Nadbiegaj�cy wzni�s� siekier� do ciosu; Cabral b�yskawicznie wysun�� przed siebie szpad� i - nim przeszyty kling� cz�owiek upad� - wyrwa� mu z r�ki top�r. Ulica opustosza�a; pragn�c wykorzysta� darowany przez los or�, je�dziec musia� pu�ci� si� w pogo� za ostatnim z uciekaj�cych. Zbli�ywszy si�, zakr�ci� siekier� nad g�ow� i cisn�wszy pot�nie, roz�upa� zbiegowi kark. Po�ar, z kt�rym nikt ju� nie walczy�, rozpala� si� na nowo. Tkwi�c w siodle, po�rodku pustej ulicy, w b�ocie kt�rej le�a�y cia�a pomordowanych, czarny je�dziec czeka� na dw�ch ludzi, zbli�aj�cych si� szybkim krokiem. L�ni�y w blasku ognia obna�one ostrza rapier�w. - Na honor, przyjacielu! - rzek� weso�o jeden z nadchodz�cych, m�odziutki ch�opiec, prawie dziecko. - Jeszcze przed kwadransem got�w by�em i�� o zak�ad, �e� upiek� si� w tym ogniu. Gdzie Sayla? - Czekamy tylko na was. Gdzie wierzchowce? - W zau�ku, o ile kto� ich nie skrad�. Powiadam ci, Cabral, pe�no tu z�odziei. Strach pokaza� sakiewk�, bo odbior�. Milcz�cy towarzysz ch�opca otar� krew ze szpady i schowa� or� do pochwy. - Chod�my ju� - rzek� p�g�bkiem. - G�ow� daj�, �e pos�ano po �o�nierzy. - Ech, �o�nierze! - �mia� si� m�odzieniec. - Paru by�o tutaj, pilnowa� porz�dku przy gaszeniu, jak rozumiem. C� si� dziwi�? - filozofowa�, biegn�c przy koniu Cabrala. - Przy po�arze bogatego domu �atwo o zab�r mienia. Rozkradliby wszystko, bez dw�ch zda�. A wia�ciwie, czemu� pod�o�y� ogie�, co? Cabral? - To Sayla. Gdzie te konie? - A ot, tutaj... Ukradli! A nie, s�, oto s�! - ch�opiec nie kry� zdumienia. - Nie do wiary, i kt� pojmie tych ludzi? - wydziwia�, wskakuj�c na siod�o. - Dalej, jazda. - Jazda! jazda! Kopyta trzech wierzchowc�w wybi�y rytm galopu. Za plecami je�d�c�w od�ywa�a wielka �una, ton�c w pog�osie dzwon�w. 4. Stara droga, wiod�ca na szczyt wzg�rza, zachowana by�a w znakomitym stanie, je�li wzi�� pod uwag� jej wiek. Przez stulecia nikt jej nie u�ywa�, ale i nie naprawia�. Wij�c si� ostrymi zakosami, prowadzi�a a� do wielkiej bramy. Solidne, d�bowe wrota, nabijane �wiekami, kpi�y z legendy o dw�chsetletniej �mierci miejsca. Kto� dba� o Zamek Ahar; jaka� moc - oboj�tne, ludzka czy nadludzka - przywr�ci�a mu dawn� si��. Owszem, tu i �wdzie jeszcze wala�y si� gruzy. Prawda, �e pot�ne mury obros�y zielskiem i mchem. Rzeczywi�cie, budowla wygl�da�a na bezludn�. Ale bynajmniej nie na porzucon�. Brama sta�a otworem; kilkunastu je�d�c�w wjecha�o na dziedziniec i pocz�o rozgl�da� si� doko�a, nie schodz�c z kulbak. A przecie� niespe�na przed rokiem dwaj �mia�kowie z wielkim trudem, pieszo, wspinaj�c si� na zbocze, omijali dziury i wykroty, p�niej forsowali pryzmy gruzu... Mokry �wit z wahaniem otuli� k��bami mg�y kr�pe baszty, blanki mur�w obronnych, dachy zabudowa� gospodarczych i mieszkalnych. Je�d�cy zsun�li si� z siode� i pu�cili konie samopas. Zwierz�ta nie okazywa�y trwogi; pocz�y z niezm�conym spokojem skuba� chwasty rosn�ce mi�dzy kamieniami dziedzi�ca. Pono� jeszcze niedawno nawet nietoperze i ptaki omija�y upiorne Wzg�rze Ahar. Dzwoni�c ostrogami, z d�o�mi opartymi na gardach rapier�w, przybysze ruszyli w stron� wej�cia do budynku mieszkalnego. Pokonawszy kilka stopni, przekroczyli pr�g. Bez �adnych waha� przemierzali mroczne korytarze; mog�o si� wydawa�, �e �wietnie znaj� ten dom. Rzeczywi�cie... Przed kilkoma wiekami korytarze i komnaty Ahar ogl�da�y ostatni� ich walk�. Potem dusze poleg�ych wojownik�w, kt�rych nie chcia� B�g, i kt�rych ba� si� Szatan, nie�wiadome swej to�samo�ci, przez dwa wieki b��ka�y si� po �wiecie, uwi�zione w cia�ach zmar�ych ludzi. Gdy naraz sta�y si� potrzebne. CO� zapragn�o tych dusz, CO� tchn�o �ycie w po�yczone cia�a. Wr�ci�a pami��... Siedemnastu Morderc�w - wszyscy, kt�rzy prze�yli bitw� z Gidorem w Starym Borze, by wkr�tce potem zgin�� w Zamku Ahar - siedemnastu ostatnich Morderc�w przysz�o, by odnale�� swego wodza. Kr�l wszystkich kocich plemion, przez stulecia kryj�cy si� pod przybranym nazwiskiem Hamireza, od roku go�ci� w domu ksi�nej Morany De Ahar. Kobiety, kt�ra przed setkami lat ofiarowa�a mu sw� niesamowit� mi�o��, a wzgardzona - pr�bowa�a zdoby� wzajemno�� za pomoc� si�y. Pani zamku - a niegdy� wszystkich ziem Saywanee - przyj�a Morderc�w w wielkiej sali biesiadnej. Ci�kie sto�y przykryto bia�ymi obrusami, jak do uczty; tysi�c �wiec migota�o w kandelabrach i lichtarzach. Jednak brakowa�o nakry�; sta�y tylko kielichy, za� blask ogni obna�a� ub�stwo przepysznej niegdy� komnaty. Znikn�y tkaniny i futra, okrywaj�ce �ciany; przepad�a naj�wietniejsza w �wiecie kolekcja or�a; brakowa�o kobierc�w. Nade wszystko za� - nie by�o szpaler�w szkar�atnych halabardnik�w ani �adnej s�u�by. Nikogo. Wysokie krzes�o odarto ze z�otej blachy, kt�r� kiedy� by�o obite. Z ramieniem na jego oparciu sta� olbrzymi m�czyzna, odziany w czerwie� i czer�. Ksi�na w zielonej sukni ods�aniaj�cej nagie ramiona, z namys�em spogl�da�a na wchodz�cych. Przera�liwy ch��d, bij�cy od kamiennych �cian komnaty, kt�rego nie mog�y z�agodzi� liche p�omyki �wiec, nie doskwiera� jej wcale. Oba�one ramiona nie zadr�a�y; przeciwnie, ca�a posta� pani zamku zdawa�a si� emanowa� ciep�em, zakl�tym w nieprawdopodobnej urodzie. Czarnow�osa i czarnooka, by�a ksi�na Morana pi�kno�ci� doskona��, absolutn� i sko�czon�. Wygl�da�a na lat trzydzie�ci. Liczy�a trzydzie�ci razy tyle. Nie zna�a �adnych zakl��, obrz�d�w ani czar�w, nie czerpa�a z magii. Sama by�a magi�. A wi�c tym, czym najbardziej gardzi� kot-Morderca. Przecie� by�o co�, co kiedy�, przed wiekami, zbli�y�o te istoty i po��czy�o we wsp�lnej walce. Mi�o�� do Saywanee. Ksi�na kocha�a sw�j zbryzgany krwi� kraj - tak samo, jak my�liwy kocha swoje bory. Wyrzyna�a setki i tysi�ce ludzi... Skaza�a si� na �mier� i dw�chsetletnie cierpienie, staj�c w obronie poddanych, gdy pr�bowa� ich skrzywdzi� kto� inny. Lecz o tym historia milcza�a. Nikt nie wiedzia�, �e wezwani przez Moran� Mordercy porwali z sob� do grobu CO� OBCEGO, przy czym czarna magia Gidora by�a niczym. CO�, co nie umia�o b�d� nie chcia�o zdobywa� zakl�ciem i mieczem nowych kraj�w, jak Gidor. Pragn�o tylko nimi rz�dzi�... Bo dziwnie szydercze kr�gi zatacza�a historia. Uwa�ani niegdy� za najgorsze z�o �wiata Mordercy stawili czo�a z�u wi�kszemu, kt�re przyni�s� ksi��� Gidor P�nocny i jego namiestniczka Morana. Potem jedni i drudzy po��czyli si�y przeciw czemu� jeszcze gorszemu. To dlatego Mroki odesz�y. Dlatego �e w tej wojnie wszystkich przeciw wszystkim - nie by�o �adnego zwyci�zcy. Siedemnastu Morderc�w stan�o we wn�trzu podkowy, utworzonej przez nakryte biel� sto�y. �aden z przyby�ych nie zdj�� kapelusza, nie przem�wi�, ani nie pok�oni� si�. Siedz�ca na wysokim krze�le u szczytu sto�u kobieta przygryz�a lekko usta, po czym obejrza�a si� przez rami� na olbrzyma w czerni i szar�atach. Powr�ciwszy spojrzeniem do swych go�ci, przekrzywi�a lekko g�ow�. - Powitanie?... Mia�a niski, przyjemnie brzmi�cy g�os. Potrafi�a nada� mu dowolny ton; w jednym kr�tkim s�owie zawar�a si� wym�wka po��czona z subtelnym naleganiem, lekka kpina... a wreszcie wiedza, �e �adnego powitania nie b�dzie. Nikt z przyby�ych nie patrzy� na pani� Ahar. Wszystkie spojrzenia skupi�y si� na twarzy stoj�cego u jej boku olbrzyma. - Geerew - rozbrzmia� spokojny g�os Cabrala - przyszli�my wszyscy. Wszyscy - powt�rzy�, odst�puj�c p� kroku w bok. - Brakuje tylko kr�la. Spoza plec�w m�wi�cego wy�oni�a si� ocieniona kapeluszem drobna twarz Sayli. W m�skim stroju i przy szpadzie, kocica niczym nie wyr�nia�a si� z grona przyby�ych. Ksi�na lekko poblad�a i straci�a sw�j spok�j, ujrzawszy rysy dawnej rywalki o w�adz�. Mia�o to miejsce przed wiekami - ale dla tych dw�ch istot, z kt�rych �adna nie by�a naprawd� kobiet� - czas p�yn�� inaczej, ni� dla zwyk�ych �miertelnik�w. Wspomnienie wci�� by�o �ywe i wyra�ne. Tak�e i kr�l Morderc�w nie zdo�a� ukry� wzruszenia. Chcia� chyba ruszy� ku swoim - lecz powstrzyma� si�. - Wezwa�em was - powiedzia� niezbyt g�o�no - bo chc� powiedzie�, co postanowi�em. Pozostan� tutaj, w Ahar. Ten zamek nie odzyska dawnej si�y i nie b�dzie ju� kl�tw� Saywanee. Dla was tak�e nie ma miejsca w tym kraju. Chc� prosi� - nies�ychany by� wysi�ek, z jakim wym�wione zosta�o to s�owo - by�cie opu�cili ziemie ksi�stwa. �mier� wsz�dzie jest taka sama. Dla Morderc�w nie zabraknie jej nigdzie. - Przy��czam si� do tej pro�by - rzek�a ksi�na - cho� wiem, �e nie ma to dla was �adnego znaczenia. Istotnie, Cabral nawet nie udawa�, �e s�ucha.