2718
Szczegóły |
Tytuł |
2718 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2718 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2718 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2718 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
CARD ORSON SCOTT
CZERWONY PROROK
(Piotr W. Cholewa)
UWAGI T�UMACZA
W wiekach XVI-XVIII (a nawet p�niej) istnia� w krajach angloj�zycznych zwyczaj nadawania imion, kt�re oznacza�y co�, niezale�nie od swej funkcji okre�lania konkretnej osoby. W Polsce i krajach s�owia�skich dzia�o si� podobnie (np. Bogumi�, czyli Bogu mi�y), cho� z czasem znaczenie imienia zosta�o zapomniane. Jednak w dobrych, prezbiteria�skich czy puryta�skich rodzinach zasada ta obowi�zywa�a jeszcze w czasie zasiedlania Ameryki, cho� nie by�a regu�� obowi�zuj�c� bez wyj�tk�w (zdarza�y si� "zwyk�e" imiona, jak cho�by David, Alvin czy Eleanor). T�umaczenie imion wyda�o mi si� czynno�ci� niezbyt rozs�dn�, poniewa� o ile w j�zyku angielskim konwencja ta jest do�� naturalna, to po polsku brzmia�oby to dziwacznie (cho�by Armor-of-God Weaver sta�by si� czym� w rodzaju Tkacza-Boskiej-Zbroi, Wastenot Miller by�by Oszcz�dnym M�ynarzem, albo - odwrotnie - Bogumi� Kowalski Kowalem Bo�ej Mi�o�ci). Jednak, dla informacji czytelnika, podaj� znaczenie imion g��wnych bohater�w powie�ci. Dodatkowo cz�� nazwisk pochodzi�a od zawod�w wykonywanych przez osoby te nazwiska nosz�ce, co jest chyba regu�� na ca�ym �wiecie (np. wspomniany ju� Kowalski).
Poda�em r�wnie� t�umaczenie tych nazwisk, cho� s� w zasadzie oczywiste.
Armor-of-God - dos�. tarcza bo�a czy pancerz bo�y Calm - spok�j Faith - wiara Ferryman - przewo�nik Guester - kto�, kto przyjmuje go�ci; ober�ysta Hickory - gatunek ameryka�skiego orzecha, rodzaj leszczyny Makepeace - czyni�cy pok�j Measure - umiar Miller - m�ynarz Smith - kowal Vigor - wigor Wastenot i Wantnot - imiona bli�niak�w - tworz� razem przys�owie (Waste not, want not), odpowiadaj�ce w przybli�eniu polskiemu "oszcz�dno�ci� i prac� ludzie si� bogac�" (dos�ownie: "kto nie marnuje, ten nie potrzebuje") Weaver - tkacz (zapewne przodkowie Armora-of-God Weavera zajmowali si� tkactwem)
OD AUTORA
Opowie�� ta rozgrywa si� w Ameryce, kt�rej historia cz�sto jest podobna, a cz�sto zupe�nie inna od naszej. Czytelnik nie powinien zak�ada�, �e przedstawiony w ksi��ce portret bohatera, nosz�cego nazwisko postaci znanej z historii Ameryki, jest dok�adnym portretem owej postaci. W szczeg�lno�ci nale�y zaznaczy�, �e William Henry Harrison, znany w naszej historii z najkr�tszego sprawowania urz�du prezydenta i niezapomnianego sloganu wyborczego "Tippecanoe i Tyler te�", by� w rzeczywisto�ci osob� bardziej sympatyczn� ni� jego odpowiednik w tej powie�ci.
Dzi�kuj� Carol Breakstone za wiedz� o Indianach, Beth Meacham za O�miok�tny Kopiec i Krzemienny Grzbiet, Wayne Williamsowi za heroiczn� cierpliwo�� oraz mojemu prapradziadkowi za opowie�ci ukryte w fabule tej ksi��ki.
Jak zwykle w mojej pracy, Kristine A. Card wp�yn�a i udoskonali�a ka�d� stron� tej ksi��ki.
ROZDZIA� 1 - HOOCH
Niewiele �odzi sp�ywa�o w tych dniach po Hio. W ka�dym razie niewiele takich, co wioz�y pionier�w, ich rodziny, narz�dzia, meble, nasiona i par� prosiak�w na pocz�tek przysz�ego stada. Wystarczy�o kilka p�on�cych strza� i plemi� Czerwonych nios�o p�k wp� spalonych skalp�w na sprzeda� Francuzom w Detroit.
Ale Hooch Palmer nie mia� takich k�opot�w. Wszyscy Czerwoni wiedzieli, jak wygl�da jego ��d�, wysoko za�adowana beczu�kami. Na og� s�ycha� w nich by�o chlupot whisky, co jest chyba jedyn� muzyk�, jak� Czerwoni potrafi� zrozumie�. Ale w samym �rodku wielkiego stosu anta�k�w znajdowa� si� jeden, kt�ry nie chlupota�. By� pe�en prochu i mia� umocowany lont.
Czemu mia� s�u�y� ten proch? P�yn�li na przyk�ad z pr�dem, dr�gami kieruj�c �odzi� na zakr�cie, kiedy nagle zjawia�o si� p� tuzina kanoe pe�nych wymalowanych Czerwonych z rodzaju Kicky-Poo. Albo widzieli nad brzegiem ognisko, a diab�y Shaw-Nee ta�czy�y dooko�a ze strza�ami gotowymi do podpalenia.
Dla wi�kszo�ci ludzi oznacza�o to, �e czas si� modli�, walczy� i gin��. Ale nie dla Hoocha. Z pochodni� w jednej r�ce i lontem w drugiej, stawa� na samym �rodku �odzi i krzycza�:
- Wysadzi� whisky! Wysadzi� whisky!
Co prawda Czerwoni rzadko znali angielski, ale wszyscy wiedzieli, co oznacza "wysadzi�" i "whisky". I zamiast zasypywa� kryp� deszczem strza� albo j� atakowa�, kanoe wyprzedza�y Hoocha, p�yn�c przy brzegu.
- Carthage City! - krzyczeli Czerwoni.
A Hooch wrzeszcza�:
- Zgadza si�!
I kanoe p�dzi�y po Hio do miejsca, gdzie wkr�tce b�d� sprzedawa� alkohol.
Naturalnie, je�li dla ch�opc�w przy dr�gach by�a to pierwsza wyprawa w d� rzeki, nie wiedzieli tego wszystkiego, co wiedzia� Hooch Palmer. I prawie robili w portki na widok Czerwonych z p�on�cymi strza�ami. A kiedy Hooch si�ga� pochodni� do lontu, chcieli skaka� za burt�. Hooch �mia� si� z nich.
- Ch�opaki, nie macie poj�cia o Czerwonych i whisky - m�wi�. - Taki zrobi�by wszystko, �eby nawet kropla z zawarto�ci tych beczu�ek nie sp�yn�a do Hio. Bez namys�u zabiliby w�asn� matk�, gdyby stan�a mi�dzy nimi a beczu�k�. Ale nas nie tkn�, p�ki mam proch i mog� go podpali�, jak tylko kt�ry� mnie zaczepi.
Ch�opcy zastanawiali si� cz�sto, czy Hooch naprawd� by wysadzi� ca�� ��d�, za�og� i w og�le. Ot� zrobi�by to. Nie by� my�licielem i nie marnowa� czasu na rozwa�ania o �mierci, tamtym �wiecie czy innych podobnych problemach filozoficznych. Postanowi� za to, �e umieraj�c zadba, �eby nie gin�� w samotno�ci. Nie chcia� te�, �eby ten, co go zabije, mia� z tego jak�� korzy��. Jak�kolwiek. A ju� zw�aszcza wp�pijany, tch�rzliwy i podst�pny Czerwony z no�em do skalpowania.
A najlepsze by�o, �e Hooch wcale nie potrzebowa� pochodni ani lontu. Wcale. Prawd� m�wi�c, lont nie si�ga� nawet do wn�trza beczu�ki - Hooch nie chcia� ryzykowa� przypadkowego wybuchu. Nie; gdyby zechcia� wysadzi� swoj� kryp�, wystarczy�oby, �eby usiad� i chwil� o tym pomy�la�. I zaraz ca�y proch zacz��by si� podgrzewa� jak nale�y, mo�e wyp�yn�aby smu�ka dymu, a potem bum! wybuch�oby wszystko.
Tak jest. Stary Hooch by� iskr�. Pewnie, niekt�rzy twierdz�, �e nie ma �adnych iskier. A na dow�d pytaj�:
- A czy ty sam spotka�e� kiedy iskr� albo zna�e� kogo�, kto spotka�?
Ale to �aden dow�d. Poniewa� kiedy ju� kto� jest iskr�, nie rozpowiada o tym naoko�o, prawda? Us�ugi iskry nie s� szczeg�lnie poszukiwane, za �atwo jest u�y� krzemienia i �elaza czy nawet tych alchemicznych zapa�ek. Nie. Iskra nabiera warto�ci tylko wtedy, kiedy trzeba rozpali� ogie� z daleka, a ludzie chc� tego jedynie w�wczas, kiedy chodzi o z�y ogie�: �eby komu� zaszkodzi� albo spali� budynek. A je�li kto� �wiadczy takie us�ugi, nie wywiesza zwykle szyld�w "Iskra do wynaj�cia" czy czego� w tym rodzaju.
Co najgorsze, kiedy ju� si� rozniesie, �e kto� jest iskr�, zrzucaj� na niego win� za ka�dy najmniejszy po�ar. Synowie jakiego� farmera chowaj� si� w stodole, �eby pali� fajk� - i stodo�� niszczy ogie�. Czy kt�ry� z ch�opc�w powie:
- Tak, tato, to przeze mnie. Nie. Powie:
- Na pewno jaki� iskra pod�o�y� ogie�, tato.
A potem zaczynaj� szuka� tej iskry, wygodnego koz�a ofiarnego. Nie, Hooch nie by� durniem. Nie m�wi� nikomu, �e mo�e swoimi my�lami podgrzewa� i podpala�.
By� jeszcze jeden pow�d, dla kt�rego Hooch niecz�sto wykorzystywa� sw�j talent iskry. Pow�d tak sekretny, �e Hooch sam w�a�ciwie o nim nie wiedzia�. Rzecz w tym, �e ogie� go przera�a�. Niekt�rzy ludzie boj� si� wody, i wyruszaj� na morze; niekt�rzy boj� si� �mierci, i zostaj� grabarzami; inni jeszcze boj� si� Boga, i s� kaznodziejami. A Hooch ba� si� ognia, ba� si� jak niczego innego na �wiecie, i dlatego ogie� zawsze go poci�ga�, cho� budzi� kurcze �o��dka. Ale kiedy Hooch sam mia� pod�o�y� ogie�, wtedy cofa� si�, zwleka�, szuka� pretekst�w, �eby wcale tego nie robi�. Mia� talent, lecz bardzo niech�tnie z niego korzysta�.
Ale zrobi�by to. Zanim jaki� Czerwony drog� mordu zdoby�by ca�� t� whisky, Hooch wysadzi�by proch, siebie, swoich ch�opc�w i �adunek. Mo�e i boi si� ognia, ale bez trudu przezwyci�y strach, je�li tylko b�dzie odpowiednio w�ciek�y.
Dobrze si� zatem sk�ada�o, �e Czerwoni tak lubili alkohol i nie chcieli zmarnowa� ani kropli. Ani jedno kanoe nie podp�yn�o za blisko, ani jedna strza�a nie �wisn�a w powietrzu, �eby stukn�� o drewno. Hooch ze swoimi beczkami, beczu�kami i anta�kami sp�ywa� wod� spokojnie jak nikt, wprost do Carthage City. Takim pompatycznym imieniem nazwa� gubernator Harrison palisad� z setk� �o�nierzy w �rodku, wystawion� dok�adnie tam, gdzie Ma�a My-Ammy spotyka si� z Hio. I prosz�, ju� prawie pi��dziesi�t komin�w dymi wok� palisady, co oznacza, �e Carthage City osi�gn�o niemal wielko�� wioski.
S�ysza�, jak krzycz�, zanim jeszcze zobaczyli go z nabrze�a. To z pewno�ci� Czerwoni, kt�rzy po�ow� �ycia sp�dzali na brzegu, czekaj�c, kiedy przyp�ynie krypa z whisky. A Hooch wiedzia�, �e tym razem s� szczeg�lnie spragnieni. Widzia�, jak w Fort Dekane pieni�dze przechodz� z r�k do r�k, gdy zatrzymuj� si� tam inni handlarze. Carthage City jest ju� pewnie suche jak bycze wymi�. I oto zjawia si� Hooch z kryp� wy�adowan� bardziej ni� kiedykolwiek widzieli. I tym razem dobrze mu zap�ac�, to pewne.
Bill Harrison mo�e si� puszy� jak paw, zadziera� nosa i nazywa� si� gubernatorem, chocia� nikt go nie wybra� ani nikt nie wyznaczy� pr�cz jego w�asnej ch�ci... Ale trzeba mu przyzna�, zna si� na interesach. Ustawi� tych ch�opc�w w eleganckich mundurach szeregiem na nabrze�u, r�wno a� mi�o popatrze�. Mieli nabite muszkiety i byli gotowi zastrzeli� ka�dego Czerwonego, kt�ry zrobi�by chocia� jeden krok w stron� brzegu. I nie by�a to czysta formalno�� - Czerwoni byli spragnieni jak nigdy. Hooch dostrzeg� to od razu. Nie podskakiwali jak dzieci, ma si� rozumie�, tylko stali tam, stali i patrzyli, wcale si� nie kryj�c, nie dbaj�c o to, kto ich mo�e zobaczy�, p�nadzy, jak zawsze latem. Stali tak pokornie, gotowi k�ania� si� i czo�ga�, b�aga� i �ebra�, powtarza�: panie Hooch, jedna beczu�ka za trzydzie�ci sk�r jelenich, tak, to b�dzie cudowne, cudowne, panie Hooch, jeden kubek whisky za te dziesi�� sk�rek pi�mowc�w.
- Hiiha! - wrzasn�� Hooch.
Ch�opcy od dr�g�w spojrzeli na niego jak na szale�ca, bo nigdy nie widzieli, jak wygl�dali ci Czerwoni dawniej, zanim jeszcze gubernator Harrison wystawi� tu fort. Wtedy nie zni�ali si�, �eby spojrze� na Bia�ego, cz�owiek musia� wczo�giwa� si� do ich lepianek, dusi� si� od dymu i wilgoci, siedzie�, pokazywa� jakie� znaki i gada� w tym ich be�kocie, �eby pozwolili mu handlowa�. A potem Czerwoni stali dooko�a z �ukami i w��czniami, a cz�owiek si� trz�s�, �eby przypadkiem nie doszli do wniosku, �e jego skalp wart jest wi�cej ni� towar.
Teraz ju� nie. Teraz nie mieli u siebie ani jednej sztuki broni. Teraz tylko wywieszali j�zyki, czekaj�c na alkohol. I b�d� pi� i pi�, i pi�, i pi�, i pi�, a� hiiha! padn� trupem, zanim sko�cz� z piciem, a to najlepsze, najlepsze, co mo�e si� zdarzy�. Dobry Czerwony to wy��cznie martwy Czerwony, Hooch zawsze to powtarza�. A on i Bill Harrison wprowadzili takie porz�dki, �e Czerwoni zdychali od whisky w dobrym tempie, w dodatku p�ac�c za ten przywilej.
Dlatego cumuj�c do nabrze�a w Carthage City, Hooch by� zadowolony jak ma�o kto. Sier�ant zasalutowa� mu nawet, patrzcie tylko! Ca�kiem inaczej, ni� traktowali go szeryfowie Stan�w Zjednoczonych jeszcze w Suskwahenny. Zachowywali si� tak, jakby by� gnojem zeskrobanym z deski w wychodku. Tutaj, w nowym kraju, do ludzi wolnego ducha, takich jak on, wszyscy odnosili si� jak do d�entelmen�w. Bardzo to Hoochowi odpowiada�o. Niech sobie ci pionierzy ze swoimi brzydkimi �onami i chudymi bachorami r�bi� drzewa i grzebi� si� w ziemi, niech hoduj� kukurydz� i �winie, �eby prze�y�. To nie dla Hoocha. Przyb�dzie tam o wiele, wiele p�niej, kiedy pola b�d� ju� zasiane i pi�kne, a domy stan� w r�wnych rz�dkach wzd�u� ulic. Wtedy wyjmie swoje pieni�dze i kupi sobie najwi�kszy dom w mie�cie, wtedy bankier zejdzie z chodnika w b�oto, �eby zrobi� mu przej�cie, a burmistrz b�dzie si� do niego zwraca� "szanowny panie". A mo�e Hooch sam si� zdecyduje zosta� burmistrzem...
To oznacza� salut sier�anta. Przepowiada� przysz�o�� Hoocha.
Hooch zszed� na brzeg.
- Roz�adujemy tutaj, panie Hooch - powiedzia� sier�ant.
- Mam list� przewozow� - odpar� Hooch. - Wi�c niech twoi ch�opcy nie pr�buj� czego� �ci�gn��. Chocia�, sam nie wiem sk�d, jest tam chyba beczu�ka dobrej �ytniej whisky, kt�rej jako� nie policzyli�my. Za�o�� si�, �e nikt nie zauwa�y jej znikni�cia.
- B�dziemy bardzo ostro�ni, prosz� pana - zapewni� sier�ant, ale u�miecha� si� tak szeroko, �e pokazywa� tylne z�by.
Hooch wiedzia�, �e sier�ant znajdzie jaki� spos�b, �eby zachowa� dla siebie wi�ksz� cz�� tej dodatkowej beczu�ki. Je�li jest g�upi, po trochu sprzeda t� whisky Czerwonym. Nie wzbogaci si� na po�owie beczu�ki. Nie, je�li sier�ant jest sprytny, podzieli si� swoj� po�ow� - szklaneczka po szklaneczce - z oficerami, kt�rzy mog� da� mu awans. A po pewnym czasie ten sier�ant nie b�dzie ju� wychodzi� na brzeg przyjmowa� krypy. O nie, b�dzie siedzia� w kwaterach oficerskich, z pi�kn� �on� w sypialni i dobr� stalow� szabl� u boku.
Hooch nigdy by tego sier�antowi nie powiedzia�. Uwa�a�, �e jak kto� nie ma do�� rozumu, �eby robi� co nale�y, to t�umaczenie nie pomo�e. A je�li ma do�� rozumu, nie potrzebuje, �eby mu handlarz whisky m�wi�, co powinien robi�.
- Gubernator Harrison chce pana widzie� - oznajmi� sier�ant.
- A ja chc� widzie� jego - odpar� Hooch. - Ale najpierw musz� si� wyk�pa�, ogoli� i przebra�.
- Gubernator m�wi�, �eby si� pan zatrzyma� w starej rezydencji.
- Starej? - powt�rzy� Hooch.
Harrison ledwie cztery lata temu wybudowa� oficjaln� rezydencj�. Istnia� tylko jeden pow�d, �eby tak pr�dko wznosi� now�. - Czy�by gubernator Bill znalaz� sobie �on�?
- Tak jest. �liczn� jak obrazek i dopiero pi�tnastoletni�. Pochodzi z Manhattanu, wi�c nie bardzo m�wi po angielsku. A nawet kiedy m�wi, nie przypomina to angielskiego.
Hoochowi to nie przeszkadza�o. Dobrze zna� holenderski, prawie tak dobrze jak angielski i o wiele lepiej ni� mow� Shaw-Nee. Bez trudu zaprzyja�ni si� z �on� Harrisona. Zastanowi� si� nawet... ale nie, nie nale�y odbija� kobiety innemu m�czy�nie. Hooch nierzadko mia� na to ochot�, ale wiedzia�, �e kiedy cz�owiek ju� raz wejdzie na tak� �cie�k�, sprawy straszliwie si� komplikuj�. Poza tym nie potrzebowa� bia�ej kobiety. Dooko�a by�o dosy� spragnionych squaw.
Skoro Bill Harrison ma ju� drug� �on�, ciekawe czy sprowadzi tutaj swoje dzieci. Hooch nie wiedzia�, jak duzi s� ch�opcy, ale do�� duzi, �eby spodoba�o im si� �ycie na pograniczu. Mimo to Hooch mia� niejasne wra�enie, �e lepiej by�oby dla nich, gdyby zostali w Filadelfii, ze swoj� ciotk�. Nie dlatego, �e nie powinni mieszka� w dzikim kraju, ale dlatego, �e nie powinni mieszka� za blisko ojca. Hooch lubi� Billa Harrisona, nie mo�na powiedzie�, ale nie wybra�by go na idealnego opiekuna dla dzieci, nawet dla jego w�asnych dzieci.
Przystan�� przed bram� w palisadzie. Musia� przyzna�, �e robi�a wra�enie. Obok typowych heks�w i amulet�w, kt�re mia�y strzec przed nieprzyjaci�mi, ogniem i tak dalej, gubernator Bill przybi� tu tablic� szerok� jak sama brama. Wielkimi literami napisa� na niej:
CARTHAGE CITY
i mniejszymi, ni�ej:
STOLICA STANU WOBBISH
W�a�nie czego� takiego mo�na by�o si� po Billu spodziewa�. W pewien spos�b wierzy�, �e ta tablica jest pot�niejsza ni� wszystkie heksy. Jako iskra Hooch wiedzia�, �e na przyk�ad heks chroni�cy przed po�arem nie przeszkodzi�by mu, a tylko utrudni� rozpalenie ognia w pobli�u. Gdyby jednak roznieci� solidny p�omie� gdzie indziej, heks sp�on��by jak wszystko inne. Ale tablica nazywaj�ca Wobbish stanem, a Carthage jego stolic�... No c�, mog�a posiada� jak�� moc, w�adz� nad my�lami ludzi. Je�li powtarza si� co� dostatecznie cz�sto, ludzie zaczynaj� wierzy�, �e to prawda, a wkr�tce potem staje si� to prawd�. Oczywi�cie, nie co� w rodzaju "Dzi� w nocy ksi�yc si� zatrzyma i zawr�ci na niebie", poniewa� �eby to si� uda�o, ksi�yc musia�by s�ysze� te s�owa. Ale je�li powiedzie�: "Ta dziewczyna jest �atwa" albo "Tamten cz�owiek to z�odziej", nie ma znaczenia, czy osoba, o kt�rej mowa, uwierzy w to czy nie. Wszyscy inni uwierz� i zaczn� j� traktowa�, jakby to by�a prawda. Hooch uzna� zatem, �e kiedy dostatecznie wielu ludzi zobaczy tablic� nazywaj�c� Carthage stolic� stanu Wobbish, pewnego dnia s�owo stanie si� cia�em.
Rzecz w tym, �e Hoocha wcale nie obchodzi�o, czy gubernatorem zostanie Harrison i za�o�y swoj� stolic� w Carthage City, czy ten abstynent, zarozumia�y i cnotliwy Armor-of-God Weaver za�o�y jako gubernator stolic� w Vigor Ko�ciele, na p�nocy, gdzie strumie� Chybotliwego Kanoe wpada do Wobbish. Niech ci dwaj wojuj� ze sob�; kt�rykolwiek zwyci�y, Hooch zamierza� by� cz�owiekiem bogatym i robi� to, co mu si� spodoba. A je�li nie, ca�a okolica stanie w p�omieniach. Gdyby Hooch przegra� kiedy� z kretesem, dopilnowa�by, �eby nikt inny nie zyska�. Kiedy iskra nie ma ju� �adnej nadziei, wci�� jeszcze mo�e wyr�wna� rachunki. To jedyny po�ytek z bycia iskr�.
Oczywi�cie, jako iskra dba� zawsze, �eby mie� gor�c� wod� do k�pieli, czyli talent dawa� jednak jakie� korzy�ci. Przyjemnie by�o zej�� z krypy i wr�ci� do cywilizowanego �ycia. Czyste ubranie ju� czeka�o i mi�o w ko�cu zgoli� z brody ten k�uj�cy zarost. Nie wspominaj�c o tym, �e k�pi�cej go squaw naprawd� zale�a�o na dodatkowej porcji whisky. Gdyby Harrison nie przys�a� �o�nierza, kt�ry stuka� do drzwi i wo�a�, �eby si� spieszy�, Hooch m�g�by od razu odebra� pierwsz� rat� jej towaru. Zamiast tego wytar� si� i ubra�.
By�a naprawd� zmartwiona, kiedy ruszy� do drzwi.
- Ty wr�ci�? - zapyta�a.
- Pewnie, �e wr�c� - obieca�. - I przynios� ze sob� beczu�k�.
- Byle przed zmrokiem - poprosi�a.
- Mo�e tak, a mo�e i nie. Co za r�nica?
- Po zmroku wszyscy czerwoni jak ja, poza fortem.
- Ach tak... - mrukn�� Hooch. - Dobrze, spr�buj� wr�ci� przed zmrokiem. A je�li nie, b�d� o tobie pami�ta�. Mog� zapomnie� twoj� twarz, ale zapami�tam r�ce. To by�a bardzo przyjemna k�piel.
U�miechn�a si� groteskow� imitacj� prawdziwego u�miechu. Hooch nie m�g� zrozumie�, dlaczego Czerwoni ju� dawno nie wymarli, skoro ich squaw s� takie brzydkie. Ale je�li cz�owiek troch� przymknie oczy, s�uaw zupe�nie wystarczy, p�ki si� nie wr�ci do normalnych kobiet.
Harrison zbudowa� nie tylko now� rezydencj�. Doda� te� spory kawa�ek palisady, tak �e fort ur�s� prawie dwukrotnie.
A wzd�u� ca�ej palisady bieg� solidny parapet. Harrison by� got�w do wojny. Hooch zaniepokoi� si� nie na �arty. W czasie wojny handel whisky nie szed� zbyt dobrze. Czerwoni, kt�rzy walczyli w bitwach, nie byli tymi, kt�rzy pili alkohol. Hooch tak cz�sto widywa� ten drugi ich rodzaj, �e prawie zapomnia� o istnieniu pierwszego. Zauwa�y� te� dzia�o. Nie, dwa dzia�a. Stanowczo wygl�da�o to gro�nie.
Harrison nie urz�dzi� sobie biura w rezydencji. Mie�ci�o si� w innym, ca�kiem nowym budynku sztabowym. Gabinet Harrisona zajmowa� po�udniowo-zachodni r�g, gdzie jest najwi�cej �wiat�a. Hooch zauwa�y�, �e - opr�cz zwyk�ego oddzia�u �o�nierzy na warcie i grupy zaj�tych papierami oficer�w - w budynku sztabu siedzi albo le�y kilku Czerwonych. Oczywi�cie, to oswojeni Czerwoni Harrisona - zawsze trzyma� paru pod r�k�.
Tyle �e by�o ich tu wi�cej ni� zwykle, a Hooch rozpozna� tylko Loll�-Wossiky. Ten jednooki Shaw-Nee by� najbardziej zapitym Czerwonym, kt�ry jeszcze nie umar�. Nawet inni Czerwoni nabijali si� z niego, takim by� pijakiem. Prawdziwa szmata.
Najzabawniejsze, �e to Harrison osobi�cie zastrzeli� ojca Lolli-Wossiky - jakie� pi�tna�cie lat temu, kiedy Lolla-Wossiky by� ca�kiem ma�y, sta� obok i patrzy�. Harrison opowiada� o tym czasem przy Lolli-Wossiky, a jednooki pijak tylko kiwa� g�ow�, �mia� si�, szczerzy� z�by i zachowywa� tak, jakby nie mia� krzty rozumu ani ludzkiej godno�ci. Hooch w �yciu nie widzia� gorszego, obrzydliwszego Czerwonego. Nie obchodzi�a go nawet zemsta za �mier� ojca, byle tylko dosta� swoj� whisky. Nie, Hooch wcale si� nie zdziwi�, �e Lolla-Wossiky le�y na pod�odze przed gabinetem Harrisona, tak �e za ka�dym razem otwierane drzwi wal� go prosto w ty�ek. Niesamowite, ale nawet teraz, kiedy od czterech miesi�cy nikt nie dowozi� do Carthage City whisky, Lolla-Wossiky potrafi� si� jako� zaprawi�. Zobaczy� wchodz�cego Hoocha, uni�s� si� na �okciu, pomacha� r�k� i bez s�owa zwali� si� na pod�og�.
Chustka zsun�a mu si� z g�owy, ods�aniaj�c pusty oczod� z zapadni�t� powiek�. Hooch mia� uczucie, �e to puste oko go obserwuje. Nie lubi� tego uczucia. Nie lubi� Lolli-Wossiky. Harrison ch�tnie trzyma� przy sobie takie n�dzne kreatury - prawem kontrastu lepiej si� prezentowa� we w�asnych oczach, zgadywa� Hooch. Ale Hooch nie lubi� patrze� na tak godne pogardy egzemplarze cz�owiecze�stwa. Dlaczego Lolla-Wossiky jeszcze nie umar�?
Oderwa� wzrok od pijanego jednookiego Czerwonego i mia� w�a�nie otworzy� drzwi do gabinetu Harrisona, gdy spojrza� w oczy innego cz�owieka. �mieszne: przez moment mia� wra�enie, �e to zn�w Lolla-Wossiky... Tak byli podobni. Tylko �e to by� Lolla-Wossiky z dwoma oczami i wcale nie pijany, o nie. Ten Czerwony musia� mie� jakie� sze�� st�p od pi�t po skalp, kiedy tak opiera� si� o �cian�; na wygolonej g�owie pozosta� jeden kosmyk w�os�w; nosi� czyste ubranie. Sta� prosto, jak �o�nierz na baczno��, i nawet nie spojrza� na Hoocha. Wpatrywa� si� w przestrze�. A jednak Hooch wiedzia�, �e chocia� ten ch�opak na nic nie patrzy, widzi wszystko. Ju� bardzo dawno nie spotka� Czerwonego, kt�ry by tak wygl�da�: taki zimny i opanowany.
Niebezpieczny, niebezpieczny... Czy�by Harrison stawa� si� nieostro�ny? Skoro do w�asnego sztabu wpuszcza� Czerwonego z takimi oczami? Z kr�lewsk� postaw� i r�kami tak silnymi, �e potrafi�yby chyba napi�� �uk z pnia sze�cioletniego d�bu? Lolla-Wossiky by� obrzydliwy a� do md�o�ci. A ten Czerwony, taki do niego podobny, by� jego przeciwie�stwem. I zamiast budzi� md�o�ci, rozw�cieczy� Hoocha. Jak �mie zachowywa� si� tak dumnie i wyzywaj�co, jakby my�la�, �e jest wart tyle samo, co Bia�y? Nie, wi�cej: jakby s�dzi�, �e jest lepszy. Tak w�a�nie wygl�da�.
I wtedy Hooch u�wiadomi� sobie, �e stoi z r�k� na ga�ce drzwi i gapi si� na Czerwonego. Czy�by tak d�ugo si� nie rusza�? Nie powinien ludziom pokazywa�, jak bardzo zaniepokoi� go ten dzikus.
Otworzy� drzwi i wszed� do �rodka.
Ale nie m�wi� o Czerwonych, o nie, to na nic. Po co Harrison ma wiedzie�, �e jeden dumny Shaw-Nee przestraszy� i rozz�o�ci� Hoocha? Bo oto za wielkim biurkiem, niczym B�g na swym tronie, siedzia� sam gubernator Bill. Hooch zrozumia�, �e wiele si� tu zmieni�o. Nie tylko to, �e fort ur�s� - uros�a te� pr�no�� Billa Harrisona. A je�li Hooch ma zarobi� tyle, ile si� spodziewa� po tej wyprawie, musi si� postara�, �eby gubernator Bill zszed� o szczebel czy dwa ni�ej. Wtedy b�d� rozmawia� jak r�wny z r�wnym, nie jak gubernator i handlarz.
- Widzia�em twoje dzia�a - oznajmi� Hooch, nie m�wi�c nawet "dzie� dobry". - Po co ta artyleria: na Francuz�w z Detroit, Hiszpan�w z Florydy, czy na Czerwonych?
- Niewa�ne, kto kupuje skalpy, i tak zawsze chodzi o Czerwonych - odpar� Harrison. - Ale siadaj, Hooch, odpocznij. Kiedy drzwi s� zamkni�te, nie musimy dba� o te ceremonie.
O tak, gubernator Bill, jak ka�dy polityk, lubi� takie gierki. Przekona� cz�owieka, �e robi mu �ask�, pozwalaj�c siedzie� w swoim towarzystwie, pochlebi� mu, �eby czu� si� jak prawdziwy kumpel, a potem obrobi� kieszenie. No c�, pomy�la� Hooch, ja te� znam par� zagrywek i jeszcze zobaczymy, czyje b�dzie na wierzchu.
Usiad� i opar� nogi o biurko gubernatora. Wyj�� kawa�ek tytoniu i wsun�� sobie pod policzek. Zauwa�y�, �e Bill drgn�� lekko. Pewny znak, �e �ona zmusi�a go do zerwania z m�skimi na�ogami.
- Pocz�stujesz si�? - zapyta� Hooch.
Ca�� minut� trwa�o, zanim Harrison przyzna�, �e nie chce.
- Rzuci�em to - wyzna� z �alem.
A zatem Harrison nadal t�skni� za kawalerskim �yciem. Hooch ucieszy� si�. Zawsze to jaki� punkt zaczepienia i b�dzie mo�na wyprowadzi� gubernatora z r�wnowagi.
- S�ysza�em, �e sprowadzi�e� sobie z Manhattanu bia�� grza�k� do ��ka.
Uda�o si� - Harrison poczerwienia�.
- O�eni�em si� z dam� z Nowego Amsterdamu - oznajmi�.
G�os mia� spokojny i lodowaty. Na Hoochu nie zrobi� wra�enia. W�a�nie to chcia� osi�gn��.
- �ona - zawo�a�. - A niech mnie! Przepraszam, gubernatorze, ale s�ysza�em co innego. Musisz mi wybaczy�, ale wiem tyle, ile ludzie powiedz�.
- Ludzie?
- Nie, naprawd� si� nie przejmuj. Wiesz, jak plotkuj� �o�nierze. Wstyd mi, �e w og�le ich s�ucha�em. No c�, pami�� pierwszej �ony przez tyle lat by�a dla ciebie �wi�ta... Gdybym rzeczywi�cie by� ci przyjacielem, odgad�bym, �e kobieta, kt�r� wprowadzisz do swojego domu, b�dzie dam� i prawnie po�lubion� ma��onk�.
- Chc� tylko wiedzie� - o�wiadczy� Harrison - kto ci powiedzia�, �e jest kim� innym?
- Nie, Bill. To tylko �o�nierskie gadanie. Nie chc�, �eby kto� mia� przeze mnie k�opoty tylko dlatego, �e nie umie trzyma� j�zyka za z�bami. Na mi�o�� bosk�, w�a�nie przywioz�em transport. Nie b�dziesz mia� do nich pretensji o to, co m�wi�, kiedy my�l� tylko o whisky. Nie, pocz�stuj si� tytoniem i pami�taj, �e twoi ch�opcy przepadaj� za tob�.
Harrison nabra� tytoniu z podsuni�tego kapciucha i wsun�� sobie do ust.
- Wiem, Hooch. Wcale si� nimi nie przejmuj�.
Ale Hooch wiedzia�, �e Harrison si� przejmuje. Jest tak w�ciek�y, �e nie potrafi nawet prosto splun��, co wykaza�, nie trafiaj�c do spluwaczki. Spluwaczki, jak zauwa�y� Hooch, l�ni�cej czysto�ci�. Czy�by opr�cz Hoocha nikt tutaj nie plu�?
- Cywilizujesz si� - stwierdzi� Hooch. - Jeszcze troch�, a b�dziesz mia� koronkowe firanki.
- Mam je - o�wiadczy� Harrison. - W domu.
- I ma�e porcelanowe nocniki?
- Hooch, masz umys� w�a i g�b� wieprza.
- Dlatego tak mnie lubisz, Bill. Bo sam masz umys� wieprza i g�b� w�a.
- I nie zapominaj o tym - rzuci� Harrison. - Pami�taj, �e potrafi� uk�si�, uk�si� mocno i jadowicie. Pami�taj, zanim znowu zaczniesz te swoje gierki.
- Gierki? - wykrzykn�� oburzony Hooch. - O co ty mnie oskar�asz, Billu Harrisonie?
- Oskar�am ci�, �e whisky nie dociera�a do nas przez cztery miesi�ce. Musia�em powiesi� trzech Czerwonych, kt�rzy w�amali si� do wojskowych magazyn�w. Nawet moi �o�nierze nie wytrzymywali.
- Ja? Dostarczy�em tu whisky najszybciej, jak tylko zdo�a�em.
Harrison u�miechn�� si� tylko.
Na twarzy Hoocha zago�ci� wyraz bolesnej obrazy - by�a to jedna z jego najlepszych min, w dodatku cz�ciowo szczera. Gdyby kto� z handlarzy whisky mia� cho� szczypt� rozumu, mimo wszelkich wysi�k�w Hoocha znalaz�by drog� w d� rzeki. To przecie� nie wina Hoocha, �e jest najsprytniejszym, najz�o�liwszym, najwredniejszym i najbardziej chytrym �mierdzielem w tym fachu, i tak niezbyt czystym i niezbyt uczciwym.
Wyraz ura�onej niewinno�ci na twarzy Hoocha trwa� d�u�ej ni� u�miech Harrisona. Handlarz domy�la� si�, �e tak b�dzie.
- Pos�uchaj, Hooch - zaczai Harrison.
- Mo�e lepiej zwracaj si� do mnie: pan Ulysses Palmer. Tylko przyjaciele wo�aj� do mnie Hooch.
Ale Harrison nie z�apa� przyn�ty i nie zacz�� zapewnia� o swojej nie gasn�cej przyja�ni.
- Prosz� pos�ucha�, panie Palmer - powiedzia�. - Obaj wiemy, �e nie ma to nic wsp�lnego z przyja�ni�. Pan chce by� bogaty, a ja chc� zosta� gubernatorem prawdziwego stanu. Potrzebuj� whisky, �eby zosta� gubernatorem, pan potrzebuje mojej ochrony, �eby zdoby� maj�tek. Ale tym razem posun�� si� pan za daleko. Rozumiemy si�? Mo�e pan sobie utrzymywa� ten monopol, to mnie nie obchodzi. Ale je�li nie zapewni mi pan sta�ych dostaw, znajd� je gdzie indziej.
- Spokojnie, gubernatorze. Rozumiem, �e m�g� si� pan zaniepokoi�. Ch�tnie ureguluj� te sprawy. Co by pan powiedzia� na sze�� beczu�ek najlepszej whisky tylko dla siebie...
Ale Harrison nie by� w nastroju do przyjmowania �ap�wek.
- Zapomina pan, panie Palmer, �e je�li zechc�, b�d� mia� ca�� t� whisky.
Tak, Harrison potrafi� by� brutalny. Ale Hooch tak�e, cho� z zasady m�wi� takie rzeczy z u�miechem.
- Panie gubernatorze, mo�e pan zabra� moj� whisky raz. Ale potem jaki handlarz zechce z panem robi� interesy?
Harrison �mia� si� i �mia�.
- Ka�dy handlarz. Ka�dy, i ty wiesz o tym dobrze, Hoochu Palmerze.
Hooch wiedzia�, kiedy przegrywa. Roze�mia� si� tak�e. Kto� zastuka� do drzwi.
- Wej��! - krzykn�� Harrison.
R�wnocze�nie skin�� Hoochowi, �eby nie wstawa� z fotela. W progu stan�� �o�nierz. Zasalutowa�.
- Pan Andrew Jackson chce si� z panem widzie�, sir - zameldowa�. - Twierdzi, �e przybywa z Tennizy.
- Czekam na niego od paru dni - odpar� Harrison. - Ale jestem zachwycony. Nie m�g� mi sprawi� wi�kszej rado�ci, wprowad� go natychmiast.
Andrew Jackson. To pewnie ten adwokat, kt�rego nazywaj� Hickory. Za dawnych czas�w, kiedy Hooch dzia�a� w Tennizy, Hickory Jackson by� prawdziwym ch�opakiem z pogranicza: zabi� cz�owieka w pojedynku, przyk�ada� niekiedy pi�ci do paru szcz�k, znany by� z tego, �e dotrzymuje s�owa. I podobno nie zawar� uczciwego �lubu ze swoj� �on�, kt�ra w przesz�o�ci mia�a innego m�a, a on jeszcze nie umar�. Taka jest r�nica miedzy Hickorym a Hoochem: Hooch ju� dawno by si� upewni�, czy tamten jest martwy i pogrzebany. Dlatego Hooch poczu� lekkie zdziwienie. Czy�by Jackson ur�s� tak bardzo, �e interesy doprowadzi�y go z Tennizy a� do Carthage City?
Nie by� za to zdziwiony, kiedy Jackson przekroczy� pr�g wyprostowany jak struna, z p�omiennym wzrokiem. Przeszed� przez pok�j i poda� r�k� gubernatorowi Harrisonowi. Nazywa� go "panem" Harrisonem. To znaczy, �e albo jest g�upi, albo jeszcze nie poj��, �e potrzebuje Harrisona nie mniej, ni� Harrison jego.
- Trzyma pan tutaj zbyt wielu Czerwonych - oznajmi�. - Ten jednooki pijak pod drzwiami wystarczy, �eby cz�owiekowi zrobi�o si� niedobrze.
- No c� - odpar� Harrison. - Traktuj� go jako co� w rodzaju domowego zwierz�cia. M�j w�asny domowy Czerwony.
- Lolla-Wossiky - podpowiedzia� uprzejmie Hooch.
A w�a�ciwie wcale nie uprzejmie. Nie spodoba�o mu si�, �e Jackson go nie zauwa�a, a Harrison nie pami�ta o prezentacji. Jackson spojrza� na niego.
- Co pan powiedzia�?
- Lolla-Wossiky - powt�rzy� Hooch.
- Tak ma na imi� ten jednooki Czerwony - wyja�ni� Harrison.
Jackson przygl�da� si� lodowato Hoochowi.
- Imi� konia jest mi potrzebne tylko wtedy, kiedy zamierzam go dosi��� - stwierdzi�.
- Nazywam si� Hooch Palmer. - Hooch wyci�gn�� r�k�.
Jackson nie poda� swojej.
- Nazywa si� pan Ulysses Brock - o�wiadczy�. - Ma pan ponad dziesi�� funt�w nie sp�aconych d�ug�w w Nashville. Poniewa� Appalachee przyj�o walut� Stan�w Zjednoczonych, jest pan winien dwie�cie dwadzie�cia dolar�w w z�ocie. Wykupi�em ten d�ug, i tak si� sk�ada, �e mam przy sobie odpowiednie papiery. S�ysza�em bowiem, �e handluje pan whisky w tych okolicach. My�l� wi�c, �e ka�� pana aresztowa�.
Hoochowi nigdy by nie przysz�o do g�owy, �e Jackson ma tak� pami�� ani �e jest takim draniem, co wykupuje weksle innych ludzi. Zw�aszcza weksle sprzed siedmiu lat, o kt�rych on sam ju� prawie zapomnia�. Ale rzeczywi�cie, Jackson wyj�� z kieszeni p�aszcza nakaz i po�o�y� na biurku Harrisona.
- Wdzi�czny jestem, �e zatrzyma� pan ju� tego cz�owieka, zanim przyby�em - m�wi� dalej Jackson. - Z zadowoleniem musz� pana poinformowa�, �e wed�ug prawa Appalachee, oficer dokonuj�cy aresztowania ma prawo do dziesi�ciu procent odzyskanych funduszy.
Harrison rozpar� si� w fotelu i wyszczerzy� z�by.
- Mo�e usi�dziesz, Hooch, i przedstawisz si�. A mo�e nie trzeba, skoro ten oto pan Jackson zna ci� chyba o wiele lepiej ni� ja.
- Znam Ulyssesa Brocka, to prawda. Nale�y do takich �mierdzieli, jakich musieli�my usun��, zanim mogli�my nazywa� Tennizy krajem cywilizowanym. Spodziewam si�, �e i wy pozb�dziecie si� ich szybko... je�li chcecie w��czy� Wobbish do Stan�w Zjednoczonych.
- Zbyt wiele pan zak�ada - wtr�ci� Harrison. - Mo�emy pr�bowa� dzia�a� niezale�nie.
- Skoro Appalachee nie zdo�a�o zaistnie� samodzielnie, cho� prezydentem by� tam Tom Jefferson, moim zdaniem wam te� nie p�jdzie lepiej.
- To mo�liwe - przyzna� Harrison. - A mo�e powinni�my uczyni� co�, na co Tomowi Jeffersonowi zabrak�o odwagi. I mo�e potrzebni s� nam tacy ludzie jak Hooch.
- Potrzebni s� wam �o�nierze - odpar� Jackson. - Nie handlarze whisky.
Harrison pokr�ci� g�ow�.
- Zmusza mnie pan, �eby przej�� do sedna, panie Jackson. Rozumiem, dlaczego ludzie z Tennizy w�a�nie pana wys�ali na spotkanie ze mn�. Przejd�my wi�c do sedna. Mamy tutaj takie same k�opoty jak wy, a k�opoty te mo�na okre�li� jednym s�owem: Czerwoni.
- Dlatego jestem zdumiony, �e pozwala pan tym pijanym dzikusom przebywa� we w�asnym sztabie. To przecie� jasne jak s�o�ce, �e ich miejsce jest na zach�d od Mizzipy. P�ki ich tam nie zepchniemy, nie b�dziemy mieli pokoju ani cywilizacji. Niestety, Appalachee i Stany Zjednoczone s� przekonane, �e Czerwonych nale�y traktowa� jak istoty ludzkie. Musimy zatem rozwi�za� ten problem, zanim wejdziemy do Unii. To proste.
- Widzi pan? - zawo�a� Harrison. - Ca�kowicie si� ze sob� zgadzamy.
- Dlaczego w takim razie w pa�skim sztabie jest tylu Czerwonych, co na ulicy Niepodleg�o�ci w Waszyngtonie? Maj� tam ludzi z Cherriky, kt�rzy pracuj� jako urz�dnicy, a nawet zajmuj� stanowiska rz�dowe w Appalachee, w samej stolicy. Te stanowiska nale�� si� Bia�ym. A potem zjawiam si� tutaj i widz�, �e pan te� trzyma Czerwonych.
- Spokojnie, panie Jackson. Czy sam kr�l nie trzyma w pa�acu swoich Czarnych?
- Jego Czarni to niewolnicy. Wszyscy wiedz�, �e nie mo�na zrobi� niewolnika z Czerwonego. Maj� za ma�o inteligencji, �eby ich szkoli�.
- Niech pan usi�dzie, panie Jackson, a ja spr�buj� jak najlepiej wyt�umaczy�, o co mi chodzi. W tym celu zaprezentuj� panu dwa znakomite egzemplarze Shaw-Nee. Prosz� siada�.
Jackson przesun�� krzes�o na drugi koniec pokoju, jak najdalej od Hoocha. Zachowywa� si� tak, �e Hoocha a� brzuch rozbola�. Tacy ludzie jak Jackson wydaj� si� szczerzy i uczciwi. Ale Hooch wiedzia�, �e nie istnieje kto� taki jak uczciwy cz�owiek. Jest tylko cz�owiek, kt�rego jeszcze nikt nie kupi�, kt�ry nie wpad� w dostatecznie powa�ne k�opoty albo nie ma do�� odwagi, by wzi�� to, czego pragnie. Do�wiadczenie �yciowe nauczy�o Hoocha, �e do tego sprowadza si� cnota. Ale oto zjawia si� Jackson, nadyma si� i ��da od Billa Harrisona, �eby jego, Hoocha, aresztowa�. Pomy�le� tylko! Ten przyb��da z Tennizy przyje�d�a tutaj i wymachuje nakazem wystawionym przez jakiego� s�dziego z Appalachee. Dokument ma w Wobbish tak� wag�, jakby wystawi� go kr�l Etiopii. No c�, panie Jackson, zaw�drowa� pan daleko od domu. Zobaczymy, czy w drodze powrotnej nie spotka pana jaki� wypadek.
Nie, nie, nie, powiedzia� sobie Hooch. Takie wyr�wnywanie rachunk�w do niczego w tym �wiecie nie prowadzi. Cz�owiek tylko na tym traci. Najlepsza zemsta to wzbogaci� si� i zmusi� ich wszystkich, �eby m�wili do niego "szanowny panie". Tak wyr�wnuje si� rachunki z tymi lud�mi. �adnego zabijania. Je�li zaczn� kr��y� o tobie plotki, Hoochu Palmerze, b�dziesz sko�czony.
Dlatego Hooch u�miecha� si� tylko, kiedy Harrison wezwa� adiutanta.
- Mo�e zaprosisz tu Loll�-Wossiky? A przy okazji powiedz jego bratu, �e te� mo�e wej��.
Brat Lolli-Wossiky... To pewnie ten zuchwa�y Czerwony, kt�ry sta� pod �cian�. Zabawne, jak bardzo mog� si� r�ni� dwa groszki z tego samego str�ka.
Lolla-Wossiky wszed� z pokornym u�miechem. Spogl�da� po kolei na bia�ych ludzi, zastanawiaj�c si�, czego chc� i jak mo�e ich zadowoli�, �eby wynagrodzili go whisky. Ca�ym sob� pokazywa�, jak bardzo jest spragniony; a przecie� by� ju� tak pijany, �e nie potrafi� prosto chodzi�. A mo�e wypi� ju� tyle, �e nie potrafi� chodzi� prosto nawet na trze�wo? Hooch zastanowi� si� nad tym, ale wkr�tce pozna� odpowied�. Harrison si�gn�� do biurka, wyj�� karafk� i szklaneczk�. Lolla-Wossiky obserwowa� czujnie, jak brunatny p�yn leje si� do naczynia; jedyne oko wpatrywa�o si� w nie z takim nat�eniem, jakby dzikus potrafi� samym wzrokiem smakowa� alkohol. Nie zrobi� jednak ani kroku w stron� Harrisona. Gubernator postawi� szklaneczk� na stole niedaleko Czerwonego, ale tamten nadal sta� na miejscu. Z u�miechem spogl�da� to na alkohol, to na Harrisona. I czeka�... czeka�... Harrison zwr�ci� si� do Jacksona.
- Lolla-Wossiky to chyba najbardziej cywilizowany Czerwony w ca�ym Wobbish. Nigdy nie bierze tego, co do niego nie nale�y. Nie odzywa si� nie pytany. Jest pos�uszny i robi to, co mu powiem. W zamian chce tylko kieliszka. To nie musi by� nawet dobry trunek: ca�kiem mu wystarcza kukurydziana whisky albo marny hiszpa�ski rum. Prawda, Lolla-Wossiky?
- Prawda, panie ekscelencjo - potwierdzi� Lolla-Wossiky. Jak na Czerwonego mia� zdumiewaj�co czyst� wymow�.
Zw�aszcza jak na pijanego Czerwonego.
Hooch widzia�, �e Jackson z niesmakiem przygl�da si� jednookiemu dzikusowi. Po chwili prawnik z Tennizy zerkn�� w stron� drzwi. W progu stan�� wysoki, silny, bezczelny Czerwony. Hooch z satysfakcj� obserwowa� twarz Jacksona. Wyraz niesmaku na tej twarzy zmieni� si� w gniew. Gniew i... ot� to, strach. Tak, panie Jackson, nie jest pan nieustraszony. Wie pan, kim jest brat Lolli-Wossiky. To pa�ski wr�g i m�j wr�g, wr�g ka�dego bia�ego cz�owieka, kt�ry chcia�by posi��� t� ziemi�. Poniewa� ten arogancki Czerwony wbije panu w g�ow� sw�j tommy-hawk, a potem zdejmie skalp, powolutku. I nie sprzeda go �adnym Francuzom, panie Jackson. Zatrzyma go, przeka�e dzieciom i powie: "Oto jedyny dobry Bia�y. Oto jedyny Bia�y, kt�ry nie �amie danego s�owa. Tak nale�y post�powa� z Bia�ymi". Hooch to wiedzia�, Harrison to wiedzia� i Jackson to wiedzia�. Ten m�ody byczek na progu to �mier�. To przez takich m�odych byczk�w Biali musz� si� trzyma� wschodniej strony g�r, st�oczeni w miastach razem ze swoimi prawnikami, profesorami i lud�mi z wy�szych sfer, kt�rzy nigdy nie dadz� cz�owiekowi swobodnie odetchn��. Szczerze m�wi�c, z takimi w�a�nie lud�mi jak Jackson. Hooch parskn�� �miechem: Jackson to w�a�nie tego rodzaju typ. Inni w�druj� na zach�d, byle tylko od takich uciec. Jak daleko na zach�d musz� odjecha�, �eby prawnicy zgubili m�j �lad?
- Widz�, �e zauwa�y� pan Ta-Kumsawa, starszego brata Lolli-Wossiky i mojego drogiego przyjaciela. Zna�em tego ch�opca, zanim jeszcze zgin�� jego ojciec. Niech pan spojrzy, na jakiego byczka wyr�s� od tego czasu.
Je�li nawet Ta-Kumsaw poj��, �e drwi� z niego, nie da� tego po sobie pozna�. Nie zwraca� uwagi na nikogo z obecnych, patrzy� w okno na �cianie za gubernatorem. Hoocha jednak nie oszuka�. Hooch wiedzia�, �e Ta-Kumsaw widzi, i domy�la� si�, co w tej chwili czuje. Ci Czerwoni bardzo powa�nie traktuj� rodzin�. Ta-Kumsaw dyskretnie przygl�da� si� Lolli-Wossiky, a je�li Lolla-Wossiky by� zbyt pijany, by odczuwa� wstyd, Ta-Kumsaw odczuwa� go podw�jnie.
- Ta-Kumsaw - zwr�ci� si� do niego Harrison. - Jak widzisz, nala�em ci szklaneczk�. Usi�d�, wypij i mo�emy porozmawia�.
Lolla-Wossiky zesztywnia�. Czy to mo�liwe, �e trunek nie by� jednak przeznaczony dla niego? Za to Ta-Kumsaw nie drgn�� nawet - jakby nie us�ysza� ani s�owa.
- Widzi pan? - zapyta� Jacksona Harrison. - Ta-Kumsaw nie jest dostatecznie ucywilizowany, �eby usi��� i wypi� tradycyjnego drinka z przyjaci�mi. Za to jego m�odszy brat jest cywilizowany. Prawda, Lolly? Przykro mi, ale nie mam dla ciebie krzes�a, przyjacielu. Ale mo�esz usi��� na pod�odze pod moim biurkiem, dok�adnie u moich st�p, i wypi� ten rum.
- Jest pan niezwykle �askawy - rzek� Lolla-Wossiky tym swoim czystym, wyra�nym g�osem.
Ku zdumieniu Hoocha, Czerwony nie rzuci� si� do alkoholu. Podszed� bardzo ostro�nie, ka�dy jego krok by� studium precyzji. Uj�� szklaneczk� w lekko tylko dr��ce d�onie, potem ukl�kn�� przed biurkiem Harrisona i balansuj�c naczyniem opad� do pozycji siedz�cej. Skrzy�owa� nogi.
Nadal jednak siedzia� przed, nie pod biurkiem. Harrison zwr�ci� mu na to uwag�.
- Chcia�bym, �eby� usiad� pod biurkiem - powiedzia�. - Uznam to za wielk� uprzejmo�� z twojej strony.
Lolla-Wossiky pochyli� si� wi�c niemal do kolan i na samych po�ladkach wsun�� pod blat. Nie�atwo mu by�o pi� w tej pozycji, bo nie m�g� nawet wyprostowa� g�owy, a co dopiero odchyli� jej do ty�u. Dokona� tego, ko�ysz�c si� z boku na bok.
Przez ca�y ten czas Ta-Kumsaw nie wypowiedzia� ani jednego s�owa. Nie okaza� nawet, �e widzi, jak poni�aj� jego brata. Bo�e �wi�ty, pomy�la� Hooch. Jaki� ogie� p�onie teraz w sercu tego ch�opaka. Harrison powa�nie ryzykuje. Poza tym je�li Ta-Kumsaw jest bratem Lolli-Wossiky, musi wiedzie�, �e Harrison zabi� ich ojca - w latach dziewi��dziesi�tych, kiedy genera� Wayne walczy� z Francuzami. Cz�owiek nie zapomina takich rzeczy. Zw�aszcza Czerwony. A teraz Harrison sprawdza jego odporno��, i to do samej granicy wytrzyma�o�ci.
- Teraz, kiedy wszyscy ju� zaj�li�my miejsca - powiedzia� Harrison - mo�e usi�dziesz, Ta-Kumsaw, i wyja�nisz, co ci� do nas sprowadza.
Ta-Kumsaw nie usiad�. Nie zamkn�� drzwi. Nie wszed� nawet za pr�g pokoju.
- Ja m�wi� od Shaw-Nee, Caska-Skeeaw, Pee-Orawa, Winny-Baygo.
- Spokojnie, Ta-Kumsaw. Wiesz, �e nie przemawiasz nawet w imieniu wszystkich Shaw-Nee, a ju� z pewno�ci� nie w imieniu pozosta�ych.
- Wszystkich plemion, kt�re podpisa� traktat genera�a Wayne'a - m�wi� dalej Ta-Kumsaw, jakby Harrison wcale si� nie odzywa�. - Traktat m�wi, �e Biali nie sprzedawa� whisky Czerwonym.
- Zgadza si� - przyzna� Harrison. - I dotrzymujemy tego traktatu.
Ta-Kumsaw nie spojrza� na Hoocha, ale wyci�gn�� r�k� w jego stron�. Hooch mia� wra�enie, �e naprawd� dotkn�� go palcem. Tym razem nie zez�o�ci� si�, lecz by� zwyczajnie przera�ony. Podobno niekt�rzy Czerwoni znaj� przywo�ania tak silne, �e �aden heks cz�owieka nie ochroni. Zwabi� go samego do lasu, a potem no�ami potn� na kawa�ki, �eby sobie pos�ucha�, jak wrzeszczy. O tym w�a�nie pomy�la�, kiedy poczu�, �e Ta-Kumsaw wskazuje na niego z nienawi�ci�.
- Dlaczego wskazujesz na mojego starego przyjaciela, Hoocha Palmera? - zapyta� Harrison.
- Widz�, �e dzisiaj jako� nikt mnie nie lubi - roze�mia� si� Hooch. Lecz �miech nie rozproszy� l�ku.
- On przywie�� ��d� pe�n� whisky - o�wiadczy� Ta-Kumsaw.
- Przywi�z� wiele rzeczy - stwierdzi� Harrison. - Je�eli r�wnie� whisky, zostanie dostarczona do markietana w forcie. Mo�esz by� pewien, �e Czerwonym nie sprzedamy ani kropli. Dotrzymujemy traktatu, chocia� wam nie idzie to ostatnio najlepiej. Dosz�o do tego, przyjacielu, �e �odzie nie mog� ju� samotnie p�ywa� po Hio. Uwa�am, �e je�li to si� nie zmieni, armia zostanie zmuszona do podj�cia jakiej� akcji.
- Spali� wie�? - zapyta� Ta-Kumsaw. - Wystrzela� nasze dzieci? Naszych starc�w? Nasze kobiety?
- Sk�d ci to przysz�o do g�owy?
Harrison m�wi� oburzonym tonem, chocia� Hooch wiedzia�, �e Ta-Kumsaw opisa� tu typow� operacj� wojskow�. Hooch powiedzia� to g�o�no:
- Czerwoni pal� bezbronnych farmer�w w ich chatach i pionier�w na �odziach, prawda? Dlaczego wi�c uwa�acie, �e wasze wsie powinny by� bezpieczne? Wyt�umacz mi to.
Ta-Kumsaw wci�� na niego nie patrzy�.
- Angielskie prawo m�wi�: zabi� cz�owieka, kt�ry kra�� twoja ziemia, nie jest z�em. Zabi� cz�owieka, �eby jemu ukra�� ziemia, jest bardzo �le. Kiedy my zabija� biali farmerzy, my nie by� �li. Kiedy wy zabija� czerwonych ludzi, kt�rzy �y� tutaj tysi�ce lat, wy by� bardzo �li. Traktat m�wi�: wy zosta� na wsch�d rzeki My-Ammy, ale oni nie zostawa�, a ty im pomaga�.
- Pan Palmer niew�a�ciwie to uj�� - rzek� Harrison. - Cokolwiek wy, dzicy, robicie naszym ludziom: torturujecie m�czyzn, gwa�cicie kobiety, porywacie dzieci w niewol�, my nie prowadzimy wojny z bezbronnymi. Jeste�my lud�mi cywilizowanymi i zachowujemy si� w spos�b cywilizowany.
- Ten cz�owiek sprzedawa� whisky czerwonym ludziom. Przez niego oni le�e� w brudzie jak robaki. On da� whisky czerwonym kobietom. Przez niego one s�abe jak krwawi�ce sarny i robi� wszystko, co on chcie�.
- Gdyby pr�bowa�, aresztujemy go - zapewni� Harrison. - Os�dzimy go i ukarzemy za naruszanie prawa.
- Kiedy on to zrobi�, ty go nie kara�. Ty dzieli� si� z nim futrami. Ty go ochrania�.
- Nie nazywaj mnie k�amc� - zaprotestowa� Harrison.
- To ty nie k�ama� - odpowiedzia� Ta-Kumsaw.
- Je�eli b�dziesz si� tak odzywa� do Bia�ych, Ta-Kumsaw, drogi ch�opcze, kt�ry� mo�e naprawd� si� rozz�o�ci� i rozwali ci g�ow�.
- Ja wiedzie�, �e wtedy ty aresztowa� go i ukara� za �amanie prawa.
Ta-Kumsaw powiedzia� to bez u�miechu, ale Hooch dostatecznie d�ugo handlowa� z Czerwonymi, �eby rozpozna� ich rodzaj humoru.
Harrison z powag� skin�� g�ow�. Hoochowi przysz�o na my�l, i� Harrison nie zrozumia�, �e to tylko �art. M�g� s�dzi�, �e Ta-Kumsaw naprawd� w to wierzy. Ale nie: Harrison wiedzia�, �e on i Ta-Kumsaw ok�amuj� si� nawzajem. Hooch pomy�la�, �e kiedy obie strony k�ami� i wiedz� o k�amstwach rozm�wcy, to prawie tak, jakby m�wili prawd�.
Najzabawniejsze, �e ten prawnik z Tennezy na powa�nie uwierzy� w te bzdury.
- To prawda - oznajmi�. - Przestrzeganie prawa odr�nia ludzi cywilizowanych od dzikus�w. Czerwoni nie s� jeszcze wystarczaj�co rozwini�ci. Je�li nie chcecie stosowa� si� do praw Bia�ych, musicie ust�pi�.
Po raz pierwszy Ta-Kumsaw spojrza� kt�remu� z nich prosto w oczy. Zimno obserwowa� Jacksona.
- Ci dwaj to k�amcy - powiedzia�. - Oni zna� prawd�, ale m�wi� nieprawd�. Ty nie by� k�amc�. Ty wierzy� w to, co m�wi�.
Jackson z powag� pokiwa� g�ow�. Min� mia� tak pr�n�, zarozumia�� i pobo�n�, �e Hooch nie wytrzyma�. Podgrza� siedzenie krzes�a Jacksona, tylko troch�, tyle, �eby tamten musia� przesun�� ty�ek. To usun�o kilka warstw godno�ci. Ale Jackson wci�� by� nad�ty.
- Wierz� w to, co m�wi�, poniewa� m�wi� prawd�.
- Ty m�wi� to, w co wierzy�. Ale to ci�gle nie by� prawda. Jakie by� twoje imi�?
- Andrew Jackson.
Ta-Kumsaw skin�� g�ow�.
- Hickory.
Jackson by� wyra�nie zaskoczony i zadowolony, �e Ta-Kumsaw o nim s�ysza�.
- Niekt�rzy tak mnie nazywaj�.
Hooch podgrza� jego krzes�o jeszcze troch�.
- Niebieska Kurtka m�wi�: Hickory dobry cz�owiek.
Jackson wci�� nie mia� poj�cia, czemu jego krzes�o zrobi�o si� takie niewygodne. W ko�cu nie m�g� ju� wytrzyma�. Zerwa� si� i zaczai spacerowa�. Przy ka�dym kroku jakby lekko potrz�sa� nogami, �eby je och�odzi�. Ale nadal przemawia� z godno�ci�.
- Ciesz� si�, �e Niebieska Kurtka tak s�dzi. Jest wodzem Shaw-Nee w Tennizy, prawda?
- Czasami - odpar� Ta-Kumsaw.
- Co to znaczy "czasami"? - zdziwi� si� Harrison. - Albo jest wodzem, albo nie jest.
- Kiedy on m�wi� szczerze, wtedy by� wodzem.
- No c�, przyjemnie us�ysze�, �e mi ufa - o�wiadczy� Jackson.
U�miecha� si� troch� niepewnie, poniewa� Hooch w�a�nie podgrzewa� pod�og� pod jego stopami. Od tego Hickory nie ucieknie tak �atwo, chyba �e potrafi lata�. Zreszt� Hooch nie zamierza� dr�czy� go zbyt d�ugo. Tylko do chwili, kiedy Jackson podskoczy par� razy, a potem wyt�umaczy, czemu ta�czy w obecno�ci m�odego wojownika Shaw-Nee i gubernatora Williama Henry'ego Harrisona.
Jednak zabaw� Hoocha popsu� Lolla-Wossiky, kt�ry w tej w�a�nie chwili upad� do przodu i wytoczy� si� spod biurka. Na twarzy mia� u�miech idioty, i zamkni�te oko.
- Niebieska Kurtka! - zawo�a�.
Hooch zauwa�y�, �e po alkoholu zacz�� wreszcie m�wi� be�kotliwie.
- Hickory! - wrzasn��.
- Ty by� moim wrogiem. - Ta-Kumsaw zignorowa� zachowanie brata.
- Mylisz si� - zapewni� go Harrison. - Jestem twoim przyjacielem. Tw�j wr�g mieszka na p�nocy, w miasteczku Vigor Ko�ci�. Twoim wrogiem jest ten renegat, Armor-of-God Weaver.
- Armor-of-God Weaver nie sprzedaje Czerwonym whisky.
- Ja te� nie - zapewni� Harrison. - Ale on robi mapy ca�ej krainy na zach�d od Wobbish. �eby podzieli� j� na dzia�ki i sprzeda�, kiedy zabije ju� wszystkich Czerwonych.
Ta-Kumsaw nie zwraca� uwagi na pr�by Harrisona, by skierowa� jego gniew przeciwko rywalowi z p�nocy.
- Ja przyj�� ci� ostrzec - powiedzia�.
- Mnie ostrzec? - powt�rzy� Harrison. - Ty, n�dzny Shaw-Nee, kt�ry nikogo nie reprezentuje, ostrzegasz mnie, tutaj, w moim forcie, gdzie setka �o�nierzy gotowa jest ci� zastrzeli�, je�li powiem s�owo?
- Ty przestrzega� traktatu.
- Przestrzegamy traktatu! To wy zawsze �amiecie umowy!
- Ty przestrzega� traktatu - powt�rzy� Ta-Kumsaw.
- Bo co? - wtr�ci� Jackson.
- Bo wszyscy Czerwoni na zach�d od g�r przyj�� tu razem i por�ba� was na kawa�ki.
Harrison odchyli� g�ow� do ty�u i wybuchn�� �miechem. Ta-Kumsaw przygl�da� mu si� z kamienn� twarz�.
- Wszyscy Czerwoni, Ta-Kumsaw? Nawet ten tutaj, Lolly? Nawet m�j domowy Shaw-Nee, oswojony Czerwony? Nawet on?
Po raz pierwszy Ta-Kumsaw spojrza� na chrapi�cego na pod�odze brata.
- S�o�ce wschodzi� ka�dego dnia, bia�y cz�owieku - o�wiadczy�. - Ale czy by� oswojone? Deszcz zawsze spada. Czy by� oswojony?
- Wybacz, Ta-Kumsaw, ale ten jednooki pijak jest r�wnie pokorny, jak m�j ko�.
- O tak - zgodzi� si� Ta-Kumsaw. - Ty za�o�y� mu siod�o. Ty za�o�y� w�dzid�o. Ty wsi��� i jecha�. Zobaczy�, gdzie ci� powie�� ten domowy Czerwony. Nie tam, gdzie ty chcie�.
- Dok�adnie tam, gdzie zechc� - stwierdzi� Harrison. - Nie zapominaj o tym. Tw�j brat jest zawsze w moim zasi�gu. I je�li, ch�opcze, zachowasz si� niew�a�ciwie, ka�� go aresztowa� jako twojego wsp�lnika i powiesz� wysoko.
Ta-Kumsaw u�miechn�� si� lekko.
- Ty tak my�le�. Lolla-Wossiky tak my�le�. Ale zanim ty go dotkn��, on nauczy� si� patrzy� swoim drugim okiem.
Ta-Kumsaw odwr�ci� si� i wyszed�. Spokojnie, p�ynnie, pewnie, bez gniewu. Nawet nie zamkn�� za sob� drzwi. Porusza� si� z gracj�, niby dzikie zwierz�... bardzo gro�ne zwierz�. Dawno temu, kiedy Hooch znalaz� si� w g�rach, sam widzia� pum�. Tym w�a�nie by� Ta-Kumsaw - drapie�nym kotem.
Adiutant Harrisona zamkn�� drzwi.
Gubernator z u�miechem zwr�ci� si� do Jacksona.
- Widzi pan?
- A co powinienem widzie�, panie Harrison?
- Czy mam to panu przeliterowa�, panie Jackson?
- Jestem prawnikiem. Lubi�, kiedy mi si� wszystko przeliteruje. Je�li potrafi pan literowa�.
- Ja nie potrafi� nawet czyta� - oznajmi� grzecznie Hooch.
- I nie potrafisz trzyma� g�by na k��dk� - burkn�� Harrison. - Dobrze, Jackson, wyt�umacz� panu. Pan i pa�scy ch�opcy z Tennizy chcecie usun�� Czerwonych na wschodni brzeg Mizzipy. Powiedzmy, �e wam si� to uda. Co pan wtedy zrobi? Rozstawi nad rzek� �o�nierzy, �eby dzie� i noc trzymali stra�? Tamci wr�c� na nasz brzeg, kiedy tylko zechc�, b�d� pali�, rabowa�, torturowa� i zabija�.
- Nie jestem durniem - przypomnia� Jackson. - Wiem, �e niezb�dna jest d�uga i ci�ka wojna. Ale kiedy wyp�dzimy ich za rzek�, za�ami� si�. A tacy ludzie jak Ta-Kumsaw zgin� albo strac� wszelki autorytet.
- Tak pan s�dzi? No c�, podczas tej wielkiej wojny, o kt�rej pan �askawie wspomnia�, zginie te� wielu bia�ych ch�opc�w, a przy nich tak�e kobiet i dzieci. Ale ja mam lepszy pomys�. Ci Czerwoni ss� whisky, tak jak cielak ssie mleko z