2279
Szczegóły |
Tytuł |
2279 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2279 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2279 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2279 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Antoni Marczy�ski
Lot nad oceanem
Tom
Ca�o�� w tomach
Zak�ad Nagra� i Wydawnictw
Zwi�zku Niewidomych
Warszawa 1996
T�oczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni Zn,
3 3 64 0 0 108 1 ff 1 74 1
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk z wydawnictwa
Oficyna Filmowa "Galicja",
Krak�w 1990
Pisa�a K. Kruk
Korekty dokona�a
U. Maksimowicz
i I. Stankiewicz
`ty
I
Min�o kilka miesi�cy...
Wra�enia z podr�y po�lubnej
zaciera�y si� powoli, stawa�y
si� odleg�ymi wspomnieniami,
odleg�ymi chocia�by z tej
prostej przyczyny, i� nie by�o
czasu ich od�wie�y� w pami�ci.
Jeszcze w pierwszych tygodniach
po powrocie do Nowego Jorku
zdarza�o si� niekiedy, �e Dolly,
opar�szy g��wk� na moim
ramieniu, mawia�a z
westchnieniem...
- Pami�tasz, darling, cudne,
koralowe ogrody w zatoce
Waialua? A pla�� Waikiki? A t�
niezapomnian� noc u st�p
pot�nego Mauna Loa?
Potakiwa�em ochoczo i my�li
moje bieg�y hen, ku malowniczym
wyspom hawajskim, gdzie
wymieraj�cy szybko potomkowie
m�nych Kanak�w, br�zowi
m�odzie�cy, zbudowani jeden w
drugiego jak Apollo, p�dz� na
desce wraz z spienion� fal�
poprzez niespokojn� to� oceanu,
gdzie na tle dymi�cych w oddali
olbrzymich wulkan�w, na tle
bujnych las�w podzwrotnikowych
smuk�e, zgrabne, nierzadko
pi�kne dziewcz�ta w sp�dniczkach
z rafii i w girlandach wonnych
kwiat�w ta�cz� swoje
osza�amiaj�ce "hulahula" w takt
sm�tnych d�wi�k�w "ukulele"...
Ale takie nastrojowo
marzycielskie momenty
przytrafia�y si� mej ma��once
coraz rzadziej, w miar� jak
poch�ania� j� wir towarzyskich
obowi�zk�w i wielkomiejskich
rozrywek. Bo Dolly, poza
godzinami po�wi�conymi sportom
oraz wyszukanej kulturze cia�a,
kt�re to godziny ci�gn�y si� od
rana do lunchu, a nawet d�u�ej,
potrafi�a sobie wype�ni�
"pracowicie" reszt� dnia i co
najmniej po�ow� nocy do tego
stopnia, �e chc�c si� z ni�
razem gdzie� wieczorem wybra�,
musia�em ten zamiar objawi�
dzie� lub dwa naprz�d, aby nie
otrzyma� stereotypowej
odpowiedzi...
- Dzisiaj? - Niemo�liwe! Dzi�
musz� wpa�� do mamy, potem do
krawca, potem mam do odrobienia
dwie wizyty, dalej koncert,
wreszcie dancing. Czemu mi
wcze�niej nie powiedzia�e�, �e
przysz�a ci ochota po�wi�ci�
cho�by jeden wiecz�r �onie?
Dolly bywa�a w domach dawnych
znajomych swoich rodzic�w,
robi�a nowe znajomo�ci i
przyjmowa�a u siebie co najmniej
dwa razy tygodniowo. Nasz dom -
nawiasem m�wi�c Dick Campbell
spisa� si� dobrze, a zakupienie
willi z du�ym ogrodem w
zachodniej cz�ci Brooklynu by�o
moim zdaniem szcz�liwszym
pomys�em, ni� pierwotny zamiar
wynaj�cia dla nas mieszkania
gdzie� w pobli�u city - ot�
nasz dom by� dzi�ki Dolly domem
otwartym w ca�ym tego s�owa
znaczeniu, co mnie bynajmniej
nie cieszy�o. Nie jestem
odludkiem, lubi� towarzystwo,
przepadam za go��mi, ale
wszystko ma swoj� miar�... Tote�
coraz ch�tniej przesiadywa�em
wieczorami w klubie lub w gmachu
"N. Y. Morning News", gdzie
zreszt� przyby�o mi pracy,
bowiem Dick przerzuci� na moje
barki ca�y ci�ar kierownictwa
administracyjnego naszego
pisma...
Omawiaj�c tryb �ycia z
pierwszych miesi�cy naszego
ma��e�stwa, nie mog� nie
wspomnie� o Halinie, jakkolwiek
w tym okresie nie spotka�em jej
ani razu...
Podr� po�lubna, wsp�lne
prze�ywanie niezatartych wra�e�,
wsp�lne podr�e, wycieczki,
zachwyty, zacie�ni�y wi�zy
pomi�dzy mn� a Dolly.
Wiedzia�em, �e ona mnie kocha
niemal tak silnie, jak siebie
sam�, jak sw� urod�, m�odo��,
�wie�o��, wdzi�k, s�owem
wszystko, co jej osoby dotyczy,
�e zatem zdoby�a si� na
najwy�sz� mi�o��, na jak� j�
by�o sta�. A ja? M�j afekt
rozdwaja� si� w�a�ciwie pomi�dzy
dwa przedmioty kochania,
pomi�dzy Dolly i Halin�, lecz
nieobecna, daleka, zagniewana,
musia�a z natury rzeczy ust�pi�
miejsca obecnej, bliskiej,
czu�ej. Przyzwyczaja�em si� do
Dolly, z�ywa�em si� z ni� z
ka�dym dniem lepiej, wzrusza�em
si� jej przywi�zaniem oraz
dzieci�c� ufno�ci�, z jak�
odnosi�a si� do mnie i by�o mi z
tym dobrze, niekiedy bardzo
dobrze, idealnie. Obraz Haliny
zaciera� si� z wolna, napady
szalonej t�sknoty traci�y na
sile szybko, bywa�y coraz
rzadsze, a� w ko�cu historia
mego stosunku do pi�knej Polki
sta�a si� wspomnieniem z rz�du
studenckich mi�o�ci. Analizuj�c
pewnego razu sw�j �wczesny stan
uczu� wobec Haliny Horskiej
zauwa�y�em sm�tnie, lecz nie bez
westchnienia... ulgi:
- Zwyk�y koniec tak zwanych
wulkanicznych mi�o�ci. Gasn�
r�wnie szybko, jak wybuchaj�...
Ju� to samo, �e mog�em si�
zdoby� na tego rodzaju uwag�,
�wiadczy najwymowniej o
gwa�townym decrescendo mego
afektu wzgl�dem "demona z twarz�
Madonny", jak, najnies�uszniej
zreszt� w �wiecie,
Ralph_gentleman, anio�
opieku�czy mego ogniska
domowego, urocz� Halin�
nazwa�...
A pomimo to, pomimo
rozwijaj�cego si� u mnie szybko
poczucia lojalno�ci ma��e�skiej,
zadzwoni�em jednego wieczora do
mieszkania Haliny Horskiej i nie
mog� powiedzie� z r�k� na sercu,
�e powodowa�a mn� li tylko
ciekawo��...
Spotka�a mnie niespodzianka,
kt�r� odczu�em jak przykry zaw�d
w pierwszej chwili. W s�uchawce
telefonicznej zarechota�
ochryp�y bas jakiego� jegomo�cia
i o�wiadczy� mi nie bez
irytacji, �e Miss Horska
wyprowadzi�a si� przed
kwarta�em, a jej dawne
mieszkanie zajmuje obecnie on,
Mr. Hopkins we w�asnej osobie...
- Dok�d si� wyprowadzi�a? A
c� mnie to mo�e obchodzi� -
wrzasn��, kiedy o to zapyta�em
Nie�mia�o i przerwa� po��czenie.
By�em tak zaskoczony
niespodzian� wiadomo�ci�, �e
zapomnia�em po�o�y� s�uchawk� i
trzymaj�c j� w r�ku, siedzia�em
d�ug� chwil� bez ruchu,
zas�uchany bezmy�lnie w
jednostajne tykanie �ciennego
zegara, wisz�cego naprzeciw
biurka w mym dyrektorskim
gabinecie.
Zadum� moj� przerwa� wreszcie
dy�urny ch�opiec redakcyjny,
kt�ry zameldowa�, �e w
s�siedniej poczekalni: "jest
telefon do pana, Mr. Bronson"...
- W poczekalni? Do mnie? -
rzek�em i wpadaj�c nie wiedzie�
czemu w jak najgorszy humor,
zadzwoni�em energicznie do
naszej centrali telefonicznej.
Telefonistka odezwa�a si�
natychmiast, na swoje
szcz�cie... - Co to znaczy,
Miss Burns? - wsiad�em na ni�. -
Czy pani zapomnia�a, jaki jest
m�j wewn�trzny numer telefonu?
Dlaczego nie ��czy pani
interesanta z moj� pracowni�,
tylko z poczekalni�? Mo�e na
drugi raz ka�e mi pani w
drukarni rozmawia�, co?
- Ach, Mr. Bronson, bardzo
pana przepraszam, ale nie mog�am
inaczej post�pi� - t�umaczy�a
si� zal�knionym g�osem - od�o�y�
pan u siebie s�uchawk�, a Mrs.
Bronson nie chcia�a czeka� i
kaza�a si� natychmiast po��czy�.
Co mia�am zrobi�? My�la�am...
- Wi�c to moja �ona dzwoni�a?
Prosz� mnie z ni� po��czy�...
Pani jest w porz�dku, Miss Burns
- powiedzia�em jej na
pocieszenie, bo rzeczywi�cie nie
mog�a inaczej post�pi�...
�wier� minuty p�niej
rozmawia�em z Dolly...
- Mo�na si� wyczeka� za
wszystkie czasy, zanim si�
uzyska po��czenie z panem
dyrektorem - zacz�a z wyrzutem
- z kim ty tak d�ugo flirtowa�e�
przez telefon?
- Z nikim nie flirtowa�em,
tylko po prostu od�o�y�em
s�uchawk�, aby m�c pracowa� w
spokoju. Nie masz poj�cia, ile
mam roboty. R�ce opadaj� -
�ga�em z nerwowym po�piechem,
zbity z tropu dziwnym zbiegiem
okoliczno�ci: oto �ona
zatelefonowa�a do mnie do
redakcji, co czyni�a nader
rzadko, nie chc�c mi
przeszkadza� w pracy -
zatelefonowa�a w�a�nie w tym
momencie, kiedy usi�owa�em
po��czy� si� z Halin�. Prosty
przypadek, czy jawne ostrze�enie
losu?
Poczciwa Dolly wzruszy�a si�
od razu wiadomo�ci�, �e mam tak
wiele pracy i nie omieszka�a mi
wyrazi� swego wsp�czucia...
- Kochany biedaku!... Papa ci�
teraz zam�cza. Ju� ja mu jutro
natr� uszu. Dawniej o sz�stej,
si�dmej by�e� wolny, obecnie
za�, nawet wieczorami musisz
�l�czue� w redakcji i z
konieczno�ci zaniedbujesz sw�
�oneczk�, kt�ra ci� bardzo, a
bardzo kocha. Czy gniewasz si�,
darling, �e ci przeszkodzi�am?
- Jak�e m�g�bym si� gniewa� na
ciebie, kochanie. Przeciwnie
jestem ci wdzi�czny, i�
zadzwoni�a� i mog� si� oderwa�
cho� na kr�tko od pracy -
odpar�em z czu�o�ci�, kt�rej
genezy mo�na by szuka� zar�wno w
ch�ci odwdzi�czenia si� Dolly za
jej dobro�, jak i te� tkliwo�ci,
w�a�ciwej ka�demu ma��onkowi po
najmniejszym odskoku na bok, po
najl�ejszym przewinieniu
przeciwko lojalno�ci
ma��e�skiej; mam tu na my�li
skrupu�y, jakie mnie teraz
opad�y na wspomnienie nieudanej,
a tak bardzo �wie�ej pr�by
nawi�zania kontaktu z Halin�...
- To �adnie z twej strony, �e
si� nie gniewasz - ci�gn�a
dalej - jaki� ty dobry, Ralph!
Twoja dobro� mnie naprawd�
rozczula, a zarazem o�miela do
powiedzenia ci rzeczy, z powodu
kt�rej mam du�o tremy...
- C�e� tam przeskroba�a,
psotnico?
- B�d� dzi� mia�a u siebie
kilka os�b.
- No, to niestraszne
przewinienie... Baw si�,
kochanie i przyjmuj cho�by
codziennie, je�li ci to
przyjemno�� sprawia. Ja,
niestety, b�d� si� m�g� pokaza�
dopiero po jedenastej, je�li nie
p�niej, co ci� ostatecznie
dziwi� nie powinno...
- Ach tak - westchn�a... -
Ale to jeszcze nie jest to, co
spowodowa�o moj� trem�.
- Tylko?
- Najlepiej, �e ci od razu
powiem, nie owijaj�c w
bawe�n�... W�r�d os�b, kt�rych
si� dzisiaj spodziewam, b�dzie
tak�e... Bob.
- Bob? Co za Bob?
- Bob Kennedy.
- Kennedy - powt�rzy�em
machinalnie, my�l�c o czym�
innym... - Ach, ten elegancki
ba�wan z twarz� Antinousa, ten
wytworny p�g��wek. Wi�c jego
oczekujesz? - doda�em,
przypomniawszy sobie nagle
scysj� z okresu ostatnich dni
swego narzecze�stwa, kiedy to
zastrzeg�em si� jak
najenergiczniej, �e g�upiemu
Bobowi oraz jemu podobnym,
b�dzie w przysz�o�ci
przest�pienie progu naszego domu
stanowczo wzbronione.
Dolly usprawiedliwia�a si�
niepewnym g�osem:
- Ralph drogi. Nie chciej mnie
�le zrozumie�. Pami�tam
doskonale o twym zakazie i nie
my�l, �e ja Boba zaprasza�am.
Ale sam powiedz, co mia�am
zrobi�, kiedy Mrs. Kennedy,
kt�ra, jak wiesz, jest serdeczn�
przyjaci�k� mamy, zapowiedzia�a
na dzi� sw� wizyt� i wtr�ci�a
mimochodem: "Przyjd� z synem"...
Czy mog�am jej odpowiedzie�...
"Owszem, pani przybycie sprawi
mi prawdziw� przyjemno��, lecz
Mr. Bob musi zosta� w domu,
poniewa� m�j Ralph zabrania mi
przyjmowa� takich durni�w"? Nie
mog�am, prawda? By�oby to grubym
nietaktem, a co gorsza
o�mieszy�oby przede wszystkim
ciebie, bo znaczy�oby to mniej
wi�cej tyle, �e obawiasz si�,
aby mi ten wymuskany maminsynek
nie zawr�ci� w g�owie... Nie,
darling. Nawet cie� podobnej
obawy nie powinien istnie� w
twym sercu, je�li masz do mnie
cho� szczypt� zaufania... Do
mnie i do mego gustu. G�upiutki
Bob Kennedy rywalem mojego
Ralpha! Ha, ha, ha, ha, ha -
�mia�a si� sztucznie, nie
wiedz�c, jak przyjm� t� nowin�.
Trajkota�a jeszcze w ten spos�b
przez d�u�sz� chwil�, a� rzek�em
z akcentem zniecierpliwienia...
- Nie ma o czym m�wi�,
darling... Zastrzegaj�c si�
swego czasu, by Bob nie
przest�pi� progu naszego domu,
mia�em na my�li to, �e nie �ycz�
sobie, a�eby on ci stale
asystowa�, skoro zostaniesz moj�
�on�. Ale jedna wizyta, druga
wizyta nic nie znacz�. Nie mo�na
si� o�miesza�.
- A widzisz - wtr�ci�a
uradowana... - Wiedzia�am zaraz,
�e m�j Ralph jest rozs�dnym
cz�owiekiem i nie b�dzie z
takiego g�upstwa robi� tragedii.
- Skoro wi�c wiedzia�a�, to
czemu mi g�ow� od kwadransa
zawracasz takim drobiazgiem,
kiedy ja tu siedz� w robocie po
uszy?
- Bo... bo my�la�am, �e
zrobisz z�� min�, kiedy
wr�ciwszy do domu zastaniesz
mi�dzy innymi tak�e Boba... Ale
teraz jestem spokojna i raz
jeszcze przepraszam, �e ci
przeszkodzi�am w pracy. Do
widzenia, kochanie, a przyjed�
jak najpr�dzej do domu. Chc� si�
popisa� przed go��mi swoim
m�ulkiem. Niech zazdrosna Mrs.
Kennedy zobaczy na w�asne oczy
jaka r�nica jest pomi�dzy jej
Bobem, co j�zyka w buzi
zapomina, kiedy rozmowa zejdzie
na jaki� powa�niejszy temat,
a... moim genialnym Ralphem...
No, pa, darling...
Rzuci�em na zako�czenie
rozmowy kilka czu�ych s��wek,
rewan�uj�c si� Dolly za ostatni
komplement, po czym zabra�em si�
do pracy z takim zapa�em, �e o
trzy na dziew�t� by�em got�w ze
wszystkim. Jaki� nieodparty
przymus wewn�trzny zmusza� mnie
do po�piechu, a �e lubi�
analizowa� w ka�dej okoliczno�ci
sw�j stan psychiczny, przeto
zapali�em cygaro (nikotyna
pomaga palaczowi w precyzyjnym
ujmowaniu my�li) i zacz��em si�
zastanawia� nad przyczynami tego
zjawiska...
�pieszy�em si� z robot�, nie
mia�em �adnych plan�w na ten
wiecz�r, a wi�c zale�a�o mi
widocznie na tym, aby si�
znale�� w domu jak najrychlej.
Dlaczego? Czy kierowa�a mn�
jaka� obawa o Dolly lub
zazdro��? Nonsens. Po pierwsze,
czeg� m�g� dokaza� ten
os�awiony zdobywca serc
niewie�cich w tak kr�tkim
czasie, w dodatku w obecno�ci
tylu os�b? M�g� co najmniej
pos�a� mej �onie kilkana�cie
"zab�jczych" spojrze� lub
szepn�� kilka "m�drych" zda�,
jakie szepta� ka�dej bardziej
pon�tnej kobiecie. Jedno i
drugie ca�kiem nieszkodliwe,
nawet gdyby nie wchodzi�a w gr�
druga okoliczno��, o kt�rej
zaraz powiem. T� drug�
okoliczno�ci� by�o to, �e by�em
najzupe�niej pewny mi�o�ci
Dolly, �e mia�em do niej
ca�kowite zaufanie i wiedzia�em,
i� wszelkie zaczepki ze strony
tego czy owego lowelasa sko�cz�
si� sromotnym zawodem. Bo mimo
swych s�abostek moja ma��onka
nie by�a ju� t� dawn� Dolly z
czas�w panie�skich, ow�
rozflirtowan�, rozpieszczon�,
kapry�n� jedynaczk�, kt�r�
upaja�o powodzenie w�r�d z�otej
m�odzie�y i cieszy� d�ugi
korow�d, zakochanej w niej (czy
w portfelu papy), ofiar. Dzi�
mia�a inn� pasj�, wynikaj�c�
zreszt� z nowej pozycji
towarzyskiej, a jej obecna ��dza
imponowania znajomym swym
maj�tkiem, stosunkami,
toaletami, bi�uteri�, autami,
rozleg�ymi planami przysz�ych
podr�y oraz lepszego gatunku,
acz niemniej mieszcza�ski,
snobizm, by�y z mego punktu
widzenia, jako m�a, mniejszym
z�em, ni� dawne upodobania,
kt�re mi du�o krwi napsu�y w
czasach narzecze�skich...
Wi�c nie zazdro�� ani jakie�
obawy kaza�y mi si� tak szybko
uwin�� z robot�, ale gna�a mnie
do domu ch�� zmierzenia si� z
Bobem Kennedym i przekonania
obecnych, �e on traci w
por�wnaniu ze mn�.
Co zatem? Co by�o ow�
tajemnicz� si��, zmuszaj�c� mnie
do wydania telefonicznego
polecenia, by redakcyjny Lincoln
opu�ci� natychmiast gara� i
zajecha� przed bram� - owym
magnesem, ci�gn�cym mnie
nieodparcie do domu?...
P�niej zrozumia�em, �e...
przeznaczenie.
Bo gdybym by� opu�ci� gmach
"MOrning News" pi�� sekund
wcze�niej, czy pi�� sekund
p�niej, gdybym by� wybra� jak��
inn� drog�, lub sam auta nie
prowadzi�, gdybym by� jecha� o
kilka metr�w na godzin� wolniej
albo szybciej... nie by�oby
dosz�o do wypadku, kt�ry
ponownie otwar� zwrotnic�
bocznego toru i zepchn�� poci�g
mojego �ycia z dawnego szlaku...
Tego mog�o dokaza� tylko
przeznaczenie...
Z wolna zbli�a�em si� do
kamienicy, oznaczonej numerem
336. Ach, jak�e dobrze
pami�ta�em ten dom, niczym si�
zewn�trznie nie r�ni�cy od
s�siednich gmach�w - z jakim
wzruszeniem przekracza�em
niegdy� pr�g jego bramy! Z jak�
rozpacz� w sercu kr��y�em po
przeciwleg�ym chodniku,
zadzieraj�c g�ow� ku oknom
mieszkania Haliny! By�o to
wieczorem, pami�tnego dnia,
kiedy na �amach "Morning News"
ukaza�a si� moja nieszcz�sna
nowela, kiedy Halina zerwa�a ze
mn� wszelkie stosunki, pisz�c �w
li�cik, pod wra�eniem pierwszego
gniewu, �alu, oburzenia...
- Wyjecha�a... Wszystko mi�dzy
nami sko�czone... Trudno, tak mi
wida� by�o pisane, ale jednego
przebole� nie mog�... �e w jej
przekonaniu jestem winny -
szepta�em w duchu, mijaj�c bram�
domu nr 336...
Nagle!!!
Rozdzieraj�cy okrzyk trwogi i
b�lu przedar� si� do mej
�wiadomo�ci, przerywaj�c za
jednym zamachem t�skn� zadum�...
W u�amku sekundy ujrza�em
szczup��, czarn� sylwetk�
ludzk�, zapadaj�c� si� jakby pod
ch�odnic� mojego lincolna, a
r�wnocze�nie wykrzywion� z
przestrachu twarz obok mnie
siedz�cego szofera, kt�ry zerwa�
si� i wyci�gn�� d�o� ku r�czce
hamulca...
- Przejecha�em kogo� -
za�wita�o mi w g�owie...
B�yskawicznym ruchem targn��em
r�cznym i no�nym hamulcem.
Osadzi�em samoch�d w miejscu,
lecz... za p�no...
Potem nasta� w�ciek�y chaos
wra�e�. Przera�liwie blada twarz
przejechanej staruszki,
unieruchomiony skutkiem
nieszcz�liwego wypadku, szeroko
rozkraczony autobus, za nim
d�ugi rz�d samochod�w,
o�lepiaj�ce �wiat�o latarni
ulicznej, rosn�cy t�um gapi�w,
kt�rzy ju� zd��yli si� podzieli�
na dwa obozy; jeden, zwalaj�cy
win� na mnie, drugi, na w�asn�
nieostro�no�� mej ofiary,
usi�uj�cej podobno przej�� z
jednego chodnika na drugi w
nieprzepisowym miejscu, wynios�a
posta� policjanta, zapisuj�cego
moje nazwisko oraz numer auta,
fachowe wywody redakcyjnego
szofera, kt�ry ju� teraz
�wiadczy� z zapa�em, �e jecha�em
z przepisow� pr�edko�ci�,
nawo�ywania szofer�w z dalszych
woz�w, aby usun�� przeszkod�
hamuj�c� bia�e sylwetki
sanitariuszy przenosz�cych
nieprzytomn� kobiet� do r�wnie
bia�ej samochodowej karetki
szpitalnej, kt�ra zjawi�a si� na
miejscu wypadku z podziwu godn�
szybko�ci� i setki innych
chaotycznych spostrze�e� zla�y
si� w jedno, utworzy�y niejako
porywaj�cy swym realizmem epizod
dobrego filmu, w kt�rym
przypad�a mi rola czarnego
charakteru, "je�d��cego po
ludziach", a jednocze�nie rola
krytycznym wzrokiem patrz�cego
widza...
- "All right" - warkn��
policjant, zamykaj�c sw�j gro�ny
notes...
Mog�em jecha� dalej w sw�
drog�, lecz pot�ny magnes,
kt�ry mnie przedtem ci�gn�� z
tak� si�� w stron� domu,
przesta� dzia�a�, po prostu
znikn�� bez �ladu. Ano odegra�em
sw� rol�, narzucon� przez
przeznaczenie i mia�em znowu
czasow� swobod�. Czy naprawd� j�
mia�em? Czy nie by�o teraz mym
obowi�zkiem uda� si� do szpitala
i zaopiekowa� si� w miar�
mo�liwo�ci ofiar� wypadku? Nie
wiem jak si� to st�ao, �e wpad�a
mi pod ko�a, ani z czyjej winy,
ale pami�taj�c o niefortunnym
zagapieniu si� na dom, gdzie
dawniej mieszka�a Halina, o
zadumie po�wi�conej wspomnieniom
��cz�cym mnie z t� kamienic�,
zdawa�em sobie spraw�, i� w tym
wypadku moje sumienie
niezupe�nie jest czyste i
zrozumia�em, �e mam �wi�ty
obowi�zek stara� si� jako�
naprawi� krzywd�, mimowolnie
wyrz�dzon�. Mo�e staruszka
b�dzie potrzebowa�a materialnej
pomocy, mo�e trzeba b�dzie kogo�
z jej rodziny zawiadomi� o tym,
co zasz�o...
- W ka�dym razie musz� jecha�
zaraz do szpitala - postanowi�em
i zmieniaj�c miejsce z szoferem,
doda�em: - Niech pan prowadzi.
Jestem zanadto zdenerwowany...
- Dok�d pojedziemy, Mr.
Bronson?
- Za karetk�.
I pojecha�em. Dalszy rozw�j
brzemiennych w skutki wypadk�w
by� logicznym nast�pstwem mej
niefortunnej jazdy autem przez
Amsterdam Avenue. Musia�em
pojecha� nowym torem, skoro
sile wy�szej spodoba�o si�
przestawi� odpowiedni�
zwrotnic�...
- Czy pan jest krewnym tej
osoby? - zapytano mnie przede
wszystkim w szpitalu.
- Nie. Jestem tylko mimowolnym
sprawc� jej nieszcz�cia. Chc�
ponie�� wszelkie konsekwencje
tego wypadku. Czy mog� si�
dowiedzie�, jakich obra�e�
dozna�a?
- Prawa noga z�amana w
podudziu, zadrapania nask�rka na
czole oraz na obu r�kach, og�lne
pot�uczenie, no i oczywi�cie
ma�y wstrz�s, wywo�any strachem.
Nic gro�nego, mog� pana
pocieszy�.
- Dzi�ki Bogu. Kiedy m�g�bym
si� zobaczy� z pacjentk�?
- Teraz nie, w ka�dym razie.
Niech si� pan zg�osi jutro lub
pojutrze pomi�dzy drug� a pi�t�
po po�udniu, w tych bowiem
godzinach wolno odwiedza�
chorych, le��cych na salach
og�lnych. Pacjenci, umieszczeni
w separatkach ciesz� si�
oczywi�cie wi�kszymi
przywilejami. Tych mo�na
odwiedza� o ka�dej porze dnia. O
ile tylko prymariusz danego
oddzia�u zezwoli.
- Aha, dobrze, �e mi pan
przypomnia�. Czy mo�na by t�
staruszk� umie�ci� w jakiej�
separatce? Czy s� wolne?
- No, owszem, tylko nie
wiadomo, czy ona b�dzie w stanie
ponie�� koszty. Separatka, jak
si� pan...
- Zdaje si�, �e ju� m�wi�em,
i� wszystkie koszty bior� na
siebie - wtr�ci�em
zniecierpliwiony gadulstwem mego
rozm�wcy - tytu�em zadatku
sk�adam dwie�cie dolar�w i
prosz� o pokwitowanie.
Na odchodnym rzuci�em jeszcze
jedno pytanie:
- Czy nie m�g�by mi pan
powiedzie�, jak brzmi nazwisko
tej pani?
- To cudzoziemka... W�oszka,
je�li si� nie myl�, a nazywa
si�... nazywa si�, zaraz
poszukam... - odpar�, pochylaj�c
si� nad grub� ksi�g�... - aha,
jest: Mafalda Martini...
- Dzi�kuj� panu. Jutro zg�osz�
si� pomi�dzy drug� a pi�t�, jak
mi pan radzi�.
Opuszcza�em kancelari�
szpitaln� z l�ejszym sercem,
wiedz�c, �e �yciu ofiary mej
nieostro�nej jazdy (uwierzy�em
ju� w swoj� win�) nic nie
zagra�a, oraz w prze�wiadczeniu,
i� zrobi�em, co by�o mym
obowi�zkiem.
- Do mnie, do domu - odpar�em
na zapytanie szofera, dok�d ma
teraz jecha�...
Ale w drodze zabi�em sobie
nowego klina do g�owy. Martini?
Sk�d ja zna�em to nazwisko?
Stanowczo musia�em si� z nim
kiedy� spotka� i to niezbyt
dawno temu... Zaraz, zaraz...
- Mam! - krzykn��em tak
g�o�no, �e szofer b�d�cy snad�
jeszcze pod wra�eniem
dzisiejszego wypadku, zatrzyma�
auto na miejscu i spyta�
niespokojnie, co si� sta�o...
- Nic, nic, prosz� jecha�
dalej - rzek�em.
Przypomnia�em sobie. Martini
nazywa� si� �w przyjaciel, a
zarazem rywal Waltera Ashleya,
towarzysz wszystkich wi�kszych
jego lot�w, nie wy��czaj�c
ostatniego, zako�czonego
katastrof�... Tak, Giovanni
Martini. Opowiadanie Haliny
Horskiej stan�o mi �ywo w
pami�ci...
A ta staruszka nazywa si�
r�wnie� Martini. Nie zna�em
stosunk�w w�oskich na tyle, bym
m�g� wiedzie�, czy to nazwisko
jest rzadkim w�r�d dzieci
s�onecznej Italii, czy tak
cz�sto spotykanym, jak u nas
Smith albo Brown, czy Hopkins.
Mia�em wi�c r�wn� ilo�� szans
przypuszcza�, �e tych dwoje
ludzi nic pr�cz wsp�lnego
nazwiska nie ��czy�o, jak te�,
�e by�o przeciwnie... A je�li to
matka Giovanniego?
- W takim razie - szepn��em
wstrz��ni�ty do g��bi tym
przypuszczeniem - by�by to
najdziwniejszy zbieg
okoliczno�ci: matka Giovanniego,
przejechana przeze mnie, r�wnie�
aktorka wielkiego dramatu Haliny
i w dodatku przed bram� domu, w
kt�rym ona niegdy� mieszka�a, w
kt�rym rozegra�a si� pami�tna
scena pomi�dzy ni�, a tym m�odym
szale�cem.
Po namy�le uzna�em to
przypuszczenie za bardzo ma�o
prawdopodobne. W trakcie jednej
z niezapomnianych pogaw�dek
wieczornych napomkn�a Halina,
�e ani Walter Ashley, ani jego
przyjaciel Martini nie posiadali
jeszcze obywatelstwa
ameryka�skiego, �e mieli dopiero
zamiar osiedli� si� tutaj na
sta�e, �e ich rodziny pozosta�y
w Europie i kto� tam z
najbli�szych krewnych mia�
oczekiwa� przybycia Waltera oraz
Giovanniego w Pary�u. Po c�
wi�c s�dziwa pani Martini
emigrowa�aby do Stan�w po
�mierci swego syna...
- Zreszt� jutro si� dowiem -
szepn��em na zako�czenie swych
rozmy�la�, bowiem auto skr�ci�o
w tym momencie z alei w otwart�
bram� wjazdow� naszego ogrodu,
kt�ry Dolly szumnie nazywa�a
parkiem, a okr��ywszy �ukiem
du�y klomb kwiat�w, zajecha�o
pod taras willi...
- Ralph przyjecha� -
pos�ysza�em z g�ry t�tni�cy
rado�ci� g�osik �ony.
Wybieg�a mi na spotkanie a� do
hallu. Przywita�a mnie z wylewn�
serdeczno�ci� jak gdyby po
d�ugim niewidzeniu i rzuci�a
szeptem:
- Nie masz poj�cia, jak si�
ten Bob wyrobi� towarzysko.
Prawi komplementy na prawo i
lewo, opowiada pyszne historie,
ploteczki, no po prostu buzia mu
si� nie zamyka... Ale zamknie mu
si� od razu, skoro ty tylko g�os
zabierzesz.
Ambitna Dolly chcia�a mnie
snad� zdopingowa�, bym jak
najrychlej za�mi�
nadspodziewanie rozgadanego
Boba, kt�ry jak si� mia�em
niebawem sposobno�� przekona�,
by� dusz� dzisiejszego
zebrania...
Lecz zawiod�em sromotnie jej
nadzieje. Oczyma duszy widzia�em
wci�� blad� jak op�atek twarz
przejechanej staruszki,
wszystkie my�li bieg�y
nieustannie ku niedawnemu
wydarzeniu, w kt�rym tak smutn�
odegra�em rol�, ku dr�cz�cej
zagadce, czy Mafalda Martini
jest krewn� tragicznie zmar�ego
lotnika? To odrywa�o moj� uwag�
od banalnej rozmowy naszych
go�ci. Odpowiada�em kr�tkim
"tak" albo "nie" na pytania
zwr�cone niew�tpliwie w moj�
stron�, aby zaraz potem
zamilkn�� i odda� si� swym
rozmy�laniom.
A tymczasem urodziwy Bob
Kennedy, o�mielony do reszty
moj� pow�ci�gliwo�ci� wodzi� rej
a� mi�o. Dolly nie przesadzi�a
bynajmniej, m�wi�c, �e usta mu
si� nie zamykaj� ani na chwil�.
Unika� oczywi�cie z chwalebn�
przezorno�ci� temat�w
powa�niejszych, ograniczaj�c si�
do dziedziny sportu, mody, oraz
naj�wie�szych plotek...
S�ysza�em jego g�os, sil�cy si�
(trzeba przyzna�, �e z
powodzeniem) na kunsztowne
modulacje, s�ysza�em salwy
�miechu doko�a, chwyta�em jego
dyskretne, a �akome spojrzenia,
�lizgaj�ce si� po obna�onych
ramionach Dolly, niekiedy zn�w
spotyka�em pe�en wyrzutu wzrok
�ony, lecz nic mnie to nie
obchodzi�o w tej chwili. Tylko
cia�em by�em obecny w salonie
naszej willi; duch m�j by� gdzie
indziej.
I kiedy przebrzmia� turkot
motor�w aut, odwo��cych go�ci,
kiedy Dolly odesz�a do swej
sypialni z rozkosznie nad�san�
mink�, rzuciwszy mi na
po�egnanie: "Nie zapomn� ci
tego, Ralph, �e musia�am si� za
ciebie dzisiaj wstydzi�" - nie
drgn��em nawet, nie powiedzia�em
zdawkowego: "Dobranoc, darling",
lecz siedzia�em nadal pogr��ony
w swych rozmy�laniach. Jakie�
mgliste, niejasne, ale
przedziwnie uporczywe przeczucie
m�wi�o mi, �e dzisiejszy wypadek
przy Amsterdam Avenue
zapocz�tkowa� nast�pny akt
dramatu, w kt�ry wpl�ta�y mnie
losy ju� w�wczas, kiedy wracaj�c
na pok�adzie "Majestica" do
ojrzyzny, pomy�la�em pierwszy ze
wszystkich ludzi o z�o�eniu
wyraz�w wsp�czucia narzeczonej
Waltera Ashleya.
II
Dopiero czwartego dnia
uzyska�em pozwolenie na wst�p do
separatki nr 48 i to po d�ugich
targach z kierownikiem oddzia�u
dla chor�b nerwowych. Aczkolwiek
Mafalda Martini znajdowa�a si�
na oddziale chirurgicznym,
kt�rego prymariusz nie mia� nic
przeciwko odwiedzaniu pacjentki,
to jednak tamten pedantyczny
nudziarz odpar� trzykrotnie m�j
atak, l�kaj�c si� niepo��danych
wzrusze� dla chorej, zanim
wreszcie raczy� udzieli� swego
pozwolenia.
- Najwy�ej p� godzinki -
rzek� jeszcze.
- Dobrze - odpar�em, kieruj�c
si� ku drzwiom jego gabinetu.
- Ooo, za pozwoleniem! -
zawo�a�, osadzaj�c mnie w
miejscu. - Musz� si� wpierw
porozumie� z piel�gniark� i
wyda� jej potrzebne instrukcje.
Wezwana telefonicznie
piel�gniarka zjawi�a si� na
szcz�cie niebawem. Wzi�� j� pod
okno, wypytywa� o co�, co� m�wi�
po cichu, gestykuluj�c zawzi�cie
wysuni�tym kciukiem swej
prawicy, a reasumuj�c przyd�ugie
wywody, powiedzia� g�o�no:
- W razie gdyby pacjentka
zacz�a zdradza� niepok�j,
zdenerwowanie, czy najl�ejsze
cho�by wzruszenie, prosz�
natychmiast przerwa� rozmow� i
pana wyprowadzi�. Jutro zda mi
pani relacj�.
Kiedy znale�li�my si� w
korytarzu zapyta�em
piel�gniark�, nawiasem m�wi�c
bardzo sympatyczn�, niestar�
osob�, jak si� miewa Mrs.
Martini?
- Nie�le - odpowiedzia�a mi.
- Tylko nie�le?
- Widzi pan, wola�abym, �eby
by�a znacznie m�odsza.
- Jak to?
- Z�amanie nogi czy r�ki to
drobiazg w m�odszym wieku, ale w
tych latach... mog� przyj��
komplikacje.
- Przera�a mnie pani.
- Nie mia�am tego zamiaru...
Gdyby pan nale�a� do rodziny tej
pani, m�wi�abym ca�kiem inaczej.
Krewni nie potrafi� nigdy
zapanowa� nad mask� twarzy i
dlatego z regu�y tai si� przed
nimi prawd�... Ale z obcym mog�
chyba by� szczer�.
- Oczywi�cie, oczywi�cie -
potakiwa�em bezwiednie.
- Tote� chocia� musz�
przyzna�, �e Mrs. Martini
posiada 60 szans na sto, �e
wyjdzie z tego obronn� r�k�,
to...
- To jednak ma 40 szans
przeciwko.
- W�a�nie. Pracuj� w tym
zawodzie od niezbyt dawna, ale
mia�am ju� dwa wypadki, �e osoby
w wieku Mrs. Martini dosta�y
przy przeci�gaj�cym si� le�eniu
w ��ku zapalenia p�uc i
posz�y... Du�� rol� odgrywa te�
nastr�j psychiczny pacjenta.
M�ody rwie si� do �ycia, a
pragn�c �y�, s�ucha rad lekarzy,
od�ywia si� stosownie i
wychodzi. Osoby zaawansowane w
latach natomiast, przyjmuj�
takie z�amanie nogi czy r�ki
jako dopust Bo�y, jako zapowied�
bliskiego ko�ca, popadaj�c w
apati�, lekcewa�� sobie wszelkie
uwagi otoczenia, a przy tym
zu�yty, wyczerpany organizm nie
potrafi si� zdoby� na do��
energiczn� reakcj� i...
- Przychodzi �mier�.
- W czterdziestu wypadkach na
sto... Trzeba wi�c tak wp�ywa�
na pacjenta, aby by� dobrej
my�li, aby by� pos�uszny
zaleceniom lekarzy i trzeba
samemu uwierzy�, �e dany pacjent
nale�y do owych sze��dziesi�ciu,
kt�rym dane jest odzyska�
zdrowie... T� wiar� musi pan
uzyska� - powiedzia�a z
naciskiem.
- Musz� - powiedzia�em jak
automat, ale bez przekonania.
Obawa, �e biedna Mrs. Martini
mog�aby �yciem przyp�aci� ten
wypadek zaci��y�a mi g�azem na
sercu, jak jej ewentualna �mier�
musia�aby mi zaci��y� na
sumieniu... "Przeze mnie" -
szepta�em w my�li id�c przez
d�ugi, l�ni�cy od czysto�ci,
lecz z�owrogo milcz�cy korytarz.
Cisza, jaka tu wsz�dzie panowa�a
ze wzgl�du na chorych, by�a dla
mnie przygn�biaj�ca, a stukot
moich obcas�w rozlega� si�
ponurym echem w�r�d pustych
mur�w. Ca�o�ci obrazka dope�ni�
w�zek_nosze na gumach, popychany
przez dw�ch ludzi w bia�ych,
d�ugich cha�atach. Szli
bezszelestnie dzi�ki gumowym
podeszwom i min�li nas niebawem,
ale w pami�ci pozosta�o wra�enie
czego� niesamowicie smutnego.
- Trup? Wioz� go do kostnicy?
- spyta�em szeptem, wzdrygn�wszy
si� na widok nieruchomego cia�a
nakrytego bia�ym prze�cierad�em,
kiedy w�zek przejecha� obok nas,
pozostawiaj�c za sob� smug� md�o
s�odkawego zapachu.
Moja towarzyszka u�miechn�a
si� wyrozumiale.
- Ale, sk�d�e! Zmar�ych
przewozi si� zawsze noc�.
- Wi�c?
- To z sali operacyjnej.
- I po operacji taki spokojny?
- dziwi�em si� naiwnie.
- Och, prosz� pana, po
narkozie �pi si� niekiedy par�
godzin.
Prawdopodobnie m�wi�a prawd�,
a owa wo� niemi�a, kt�r� wzi��em
za trupi od�r by�a po prostu
zapachem eteru czy chloroformu,
albo innego nasennego �rodka,
lecz w�wczas chcia�o mi si�
koniecznie wierzy�, �e cia�o pod
bia�ym ca�unem by�o martwe i
uczepi�a si� mej g�owy uparta
my�l, i� niezad�ugo powioz� na
takim w�zku, ofiar� mej
nieostro�no�ci, Mafald� Martini.
Po prawej r�ce ci�gn�� si�
rz�d du�ych okien, wychodz�cych
na szpitalny dziedziniec, a po
lewej, nieprzerwany szereg
drzwi, g�r� oszklonych matowymi
szybami i ponumerowanych
czerwonymi cyframi.
- 43, 44, 45 - czyta�em w
duchu, czuj�c, �e serce mi
zaczyna bi� coraz niespokojniej,
w miar� jak zbli�a�em si� do
celu mej w�dr�wki, przez ten
smutny azyl nieszcz�liwych.
Ach, zdrowie, zdrowie!
- 46, 47 - liczy�em.
Piel�gniarka przystan�a i
spojrza�a mi w oczy prosto,
silnie, �e nie u�yj� okre�lenia:
hipnotyzuj�co.
- G�owa do g�ry, drogi panie,
albo b�d� pana w przysz�o�ci tak
informowa�a jak krewnych moich
pacjent�w. Mrs. Martini b�dzie
zdrowa. Od dzisiaj za dwa
miesi�ce opu�ci szpital... Od
dzi� za dwa miesi�ce, Niech pan
sobie zapami�ta t� dat�.
Pewno��, stanowczo��, z jak�
to powiedzia�a nastroi�y mnie na
weselsz� nut�. Za dwa miesi�ce
od dzisiaj, to znaczy 12
stycznia Mrs. Martini st�d
wyjdzie. W owej chwili
wierzy�em, �e tak si� stanie,
g�az, kt�ry przygni�t� mi serce
przed dziesi�cioma minutami sta�
si� lekkim kamyczkiem, a zmiana
nastroju musia�a si� odbi� na
mej twarzy, bo piel�gniarka
u�miechn�a si� nagle i rzek�a:
- Chwa�a Bogu, �e pan
powesela�... Nie do twarzy panu
z pogrzebow� min� - doda�a z
odcieniem kokieterii.
Stan�li�my pod drzwiami
separatki nr 48. Moja
towarzyszka wesz�a sama, lecz
drzwi pozostawi�a uchylone.
- Prowadz� pani go�cia, Mrs.
Martini - powiedzia�a i zaraz
potem us�ysza�em przemi�y,
melodyjny g�os kobiecy...
- Go�cia? Chyba kt�ry� z pan�w
doktor�w?
- Nie, kto� z miasta.
- Z miasta? Ale� ja tutaj
nikogo nie znam w Nowym Jorku...
Bo�e - krzykn�a... - M�oda
kobieta, dziewczyna, tak?
- Nie, Mrs. Martini... Pewien
pan... Niejaki Mr. Bronson,
dziennikarz.
- Bronson, dziennikarz? Nie
znam, naprawd� nie znam. I ten
pan przyszed� mnie odwiedzi�?
- Tak. Czeka w korytarzu.
- Ach, prosz� go wprowadzi�,
prosz�. Zaraz, przykryj� si�
nieco.
M�wi�a po angielsku nie�le,
ale z wybitnie cudzoziemskim
akcentem, zmi�kczaj�c przy tym
gard�owe sp�g�oski.
Wszed�szy do separatki
z�o�y�em uk�on pe�en g��bokiego
szacunku i zacz��em bez wst�p�w.
- Ma pani przed sob� sprawc�
jej nieszcz�cia, kt�ry
przyszed� prosi� o przebaczenie.
Widz�c jej zdziwienie,
doda�em:
- Mrs. Martini, ja jestem tym
nieostro�nym automobilist�,
kt�ry pani� najecha� przy
Amsterdam Avenue.
Zaprzeczy�a bardzo
energicznie.
- Pan jest bez winy. Pad�am
ofiar� w�asnej nieostro�no�ci...
Po prostu nie zdo�a�am si�
oswoi� z waszym olbrzymim ruchem
ulicznym. I nic dziwnego, panie
Bronson. Ca�e �ycie mieszka�am w
Wenecji, raz tylko by�am w
Pary�u, a ten wypadek spotka�
mnie w trzy godziny po przybyciu
do Nowego Jorku. A w Wenecji,
jak panu wiadomo, nie ma �adnych
samochod�w, autobus�w,
tramwaj�w... Ach, Wenecja to
jedyne miasto na �wiecie. Teraz
namno�y�o si� motor�wek, ale za
mojej m�oso�ci, kiedy tylko
czarne gondole sun�y kana�ami i
nieliczne vaporetta... - urwa�a
nagle, zmiesza�a si� i rzek�a: -
Ale ja tu baj� o mym rodzinnym
mie�cie, a pan pewnie ma
straszne przykro�ci przez moj�
niezgrabno��.
- Zapewniam pani�, �e nie mam
�adnych przykro�ci i przyby�em
tylko dlatego...
- Nie, nie, mnie pan w b��d
nie wprowadzi - wtr�ci�a �ywo -
pan jest dobrym, zacnym
cz�owiekiem, to panu z oczu
patrzy, pan chce win� wzi�� na
siebie... Ja nie pozwol�!...
Prosz� tych urz�dnik�w z policji
do mnie przys�a�. Ja zeznam ca��
prawd�. Pan jecha� ca�kiem
prawid�owo i ja, cho� jestem
nieobeznana z ruchem
wielkomiejskim, nie pozwoli�abym
si� tak �atwo przejecha�, gdyby
nie to, �e by�am pod wra�eniem
bolesnego zawodu... Tyle stara�,
tyle zachodu, oszcz�dzania,
zbierania pieni�dzy, stara� o
wizy, paszport, taka podr�
olbrzymia i u celu... zaw�d!
Ach, panie Bronson, ja by�am
taka zmartwiona, �e musia�o mnie
spotka� to nieszcz�cie...
By�abym na pewno wpad�a pod
jaki� tramwaj czy auto...
Dziwna rzecz. Gadulstwo kobiet
irytowa�o mnie zawsze, a tym
razem s�ucha�em z prawdziw�
przyjemno�ci� wywod�w gadatliwej
staruszki i czu�em, �e moja
sympatia do niej wzrasta z
sekundy na sekund�.
- Czemu pan nie usi�dze?
Prosz� bardzo.
Spe�ni�em jej �yczenie i
korzystaj�c z kr�tkiej pauzy,
powiedzia�em:
- Pani szlachetno�� mnie
doprawdy zawstydza, Mrs.
Martini. By� mo�e, �e jej
nieoswojenie si� z naszym ruchem
ulicznym odegra�o pewn� rol� w
tym wypadku, niemniej jednak ja
pani� najecha�em i jest moim
naj�wi�tszym obowi�zkiem...
- Nie, nie, nie - przeczy�a ze
starczym uporem.
- Niech�e mi si� pani pozwoli
wygada� - rzek�em �artobliwie -
i niech�e mi pani nie odmawia
tej �aski, abym m�g� dla niej
co� uczyni�... Cho�by
drobnostk�.
- No, chyba, �e drobnostk�.
- W�a�nie; mo�e mam kogo�
powiadomi� o pani wypadku,
napisa� list do kogo� z rodziny,
czy co� podobnego?
- Ja ju� nie mam nikogo na
�wiecie - powiedzia�a tak
smutno, �e mi g�os uwi�z� w
gardle na d�ug� chwil�. Potem
podj��em w�tek mej rozmowy.
- Mo�e pani dostarczy�
ksi��ek, czasopism ilustrowanych
lub w�oskich dziennik�w?
- Nie, nie... Po co te
wydatki.
- Ale� mnie to nic nie
kosztuje. Jestem dziennikarzem,
wsp�w�a�cicielem du�ego pisma.
Mamy wszystkie wi�ksze gazety z
ca�ego �wiata... Zreszt�, skoro
pani jest na to tak wra�liwa, to
po�ycz� ich pani tylko. Po
przeczytaniu zwr�ci mi je pani.
- Chyba �e tak.
- No, widzi pani - za�mia�em
si�, notuj�c sobie w pami�ci, by
wyszuka� i przywie�� nazajutrz,
lektur� dla mej "ofiary". - Ale
ta drobnostka nie wyczerpuje
ca�o�ci mych obowi�zk�w wobec
pani.
- Wyczerpuje, wyczerpuje.
- Niech�e mi pani pozwoli
odci��y� sumienie. Wspomnia�a
pani co� o bolesnym zawodzie,
jaki pani� spotka�. Mo�e ja na
to m�g�bym co� poradzi�?
- Pan? Bo ja wiem?... Och,
gdyby pan m�g�!... Ale to
niemo�liwe... Widzi pan, ja
odby�am ca�� t� wielk� drog�, t�
jedyn� w mym �yciu d�u�sz�
podr�, po to, by tu kogo�
odwiedzi�, by spe�ni� czyj��
ostatni� wol�, a przybywszy na
miejsce dowiedzia�am si�
niestety, �e ta osoba wyjecha�a
z Nowego Jorku.
Co� mnie tkn�o, co� mi serce
�cisn�o kleszczami. Opanowa�em
si� jednak i powiedzia�em bardzo
spokojnie:
- Pani oczywi�cie nie
potrafi�aby odnale�� tej osoby,
ale dla mnie to drobnostka. Udam
si� na policj� lub wezm� ksi�g�
adresow� i wyszukam... Czy to
by� m�czyzna, czy kobieta?
- Kobieta. Podobno czaruj�co
pi�kna.
- Jej nazwisko? - spyta�em nie
swoim g�osem.
- Nazwisko? Zapomnia�am.
Trudne do spami�tania. Ale mam
zanotowane. Niech mi pan poda
torebk�.
Zerwa�em si� ze skwapliwo�ci�,
kt�ra wywo�a�a zdziwienie obu
kobiet. Piel�gniarka spojrza�a
na zegarek i rzuci�a p�g�osem:
- Jeszcze dziesi�� minut.
Dr��cymi r�koma otworzy�a
staruszka sw� zniszczon� torebk�
i wyj�a stamt�d nie najczystsz�
kartk� papieru.
- Prosz�, niech pan sam
przeczyta. Nazwisko jest
podkre�lone czerwonym o��wkiem.
Rzuci�em okiem i nie zdo�a�em
powstrzyma� okrzyku... Bowiem na
owej kartce by�o wypisane
nazwisko oraz imi� Haliny
Horskiej, a pod spodem jej
adres, oczywi�cie dawny adres w
Nowym Jorku.
- Halina Horska - rzek�em
g�o�no - a pani, Mrs. Martini,
jest matk� s�awnego lotnika
Giovanniego Martini.
Oniemia�a z podziwu.
- Pan zna� mego syna? -
zakrzykn�a, chwytaj�c mnie za
r�ce.
- Osobi�cie, nie mia�em
szcz�cia go zna�, lecz z
nazwiska i z jego czyn�w, tak...
Jego nazwisko przesz�o do
historii, jak Nungessera,
Ashleya i innych bohater�w.
- Naprawd�? - spyta�a naiwnie,
ale w jej czarnych oczach
zab�ys�y skry dumy
macierzy�skiej... Tak, pan nie
k�amie. Pa�skie oczy patrz� tak
uczciwie... M�j biedny,
najdro�szy Giovannino... M�j
syneczek kochany zgin��... Jad�c
przez to straszne morze
patrzy�am godzinami na okrutne
fale, kt�re poch�on�y moje
dziecko i pyta�am je: Czemu
wyrz�dzi�y�cie mi tak� krzywd�?
Co wam zawini�am, albo m�j
Giovannino? M�j drogi ch�opak,
Gio_van_ni_no!
Przy ostatnim s�owie g�os jej
si� za�ama� i wybuchn�a
rozdzieraj�cym p�aczem.
Wywo�a�o to skutek najmniej
dla mnie po��dany, bo stanowcz�
interwencj� piel�gniarki, kt�ra
pami�taj�c o zarz�dzeniu
pedantycznego prymariusza,
wyprosi�a mnie bez ceremonii z
separatki.
Sta�em w korytarzu d�ug�
chwil�, s�dz�c, �e kiedy tamta
si� uspokoi, b�d� m�g�
powr�ci�... Niestety...
Energiczna opiekunka szpitalna
staruszki wysz�a do mnie po
kwadransie i tylko w tym celu,
by mi o�wiadczy�, �e o
kontynuowaniu wzruszaj�cej
pacjentk� pogaw�dki nie mo�e by�
dzisiaj mowy.
- Niech pan tu zajrzy jutro o
tym samym czasie. O ile
prymariusz pozwoli.
Ach, jeszcze tego uroczystego
ba�wana trzeba b�dzie prosi� o
pozwolenie.
Zamy�lony opu�ci�em szpital i
przez roztargnienie poleci�em
szoferowi odwie�� si� do domu,
zamiast z powrotem do redakcji,
a kiedy ju� wkroczy�em do hallu,
odechcia�o mi si� wraca� do
pracy. Czu�em potrzeb�
samotno�ci, po��da�em atmosfery
spokojnej, jakiej nie mog�em
znale�� w redakcji.
- Dobrze si� sta�o, �e
przyjecha�em do domu -
zawyrokowa�em, rozsiadaj�c si�
wygodnie w klubowym fotelu mej
pracowni. S�u��cemu
zapowiedzia�em, �e nie �ycz�
sobie, aby mi kto� przeszkadza�.
- Je�li by kto� do mnie
dzwoni�, powiedzie�, �e nie ma
mnie w domu - doda�em.
Zapaliwszy cygaro, odda�em si�
niepodzielnie swym rozmy�laniom.
Stan��em na progu zagadki,
n�c�cej mnie z wielu wzgl�d�w,
ale przede wszystkim dlatego, �e
w gr� wchodzi�a Halina.
Czcigodna staruszka napomkn�a
co� w rozmowie, i� przyby�a
tutaj, aby wype�ni� czyj��
ostatni� wol�. Czyj�? Nietrudno
odgadn��, �e syna. Giovanni
przeczuwa� wida� niepowodzenie
powrotnego lotu przez Atlantyk,
przeczuwa� �mier� i �egnaj�c si�
w Pary�u z matk� prosi� j�, by w
razie katastrofy uda�a si� do
Haliny. W jakim celu? Czy po to,
by j� zapewni�a o jego dozgonnej
mi�o�ci? Czy celem dania jakich�
wyja�nie�? Czy, aby jej
powiedzie�, �e przenikn�� jej
podst�p i dotrzyma� s�owa? Po
jego po�udniowym temperamencie
mo�na by�o si� wszystkiego
spodziewa�, ale wyda�o mi si�
w�tpliwym, aby zacna Mrs.
Martini da�a si� u�y� do
pos�annictwa w tej zem�cie zza
grobu. Hm, mi�o�� macierzy�ska,
ch�� pomszczenia ukochanego
dziecka mog�aby przewa�y�
wszelkie skrupu�y.
Rozumuj�c logicznie musia�em
si� spotka� z dwoma pytaniami:
po pierwsze, czy mam prawo
wdziera� si� w tajemnic� cudzego
serca, serca cz�owieka
nie�yj�cego, po drugie, czy mam
rozpocz�� poszukiwania za
Halin�, kt�rej Mrs. Martini mo�e
zada� bolesny cios, a w ka�dym
razie samym swoim widokiem
rozdrapie ran� duszy, zapewne
ju� z grubsza zabli�nion�.
Na pierwsze pytanie znalaz�em
odpowied� dla siebie wygodn�, bo
maj�c� zaspokoi� moj� ciekawo��.
- Mam prawo - stwierdzi�em -
poniewa� idzie tu o Halin�,
kt�r� kocha�em.
Czasu przesz�ego u�y�em z
ca�ym naciskiem, ale bez
zbytniego przekonania.
Z drugim pytaniem upora�em si�
r�wnie� po chwili namys�u.
Postanowi�em po prostu to, czy
rozpoczn� poszukiwania czy nie,
uzale�ni� od tre�ci zamiar�w
Mrs. Martini.
- Wpierw si� dowiem. Gdybym
wyczu�, �e sympatyczna
starowinka chce tamtej biedaczce
wyrz�dzi� najmniejsz� przykro��,
ani palcem nie kiwn�. Niech
sobie sama szuka po
wyzdrowieniu. Ale je�li...
Gwa�towne otworzenie drzwi
przerwa�o tok mych rozmy�la�.
Dolly wpad�a jak wicher do
gabinetu, rzuci�a mi si� na
szyj� z takim zapa�em, �e
troskliwie budowana piramida
popio�u na czubku cygara
rozsypa�a si� po moich
spodniach, po czym zacz�a
papla� z bajeczn� szybko�ci�,
jak zawsze, kiedy by�a czym�
podniecona.
- Jak to �adnie z twojej
strony, darling, �e chocia� raz
wr�ci�e� do domu wcze�niej. Tak
dawno nie jedli�my razem obiadu.
Zaraz podadz�, a tymczasem chc�
ci co� powiedzie�, poprosi� ci�
o co�... tylko, �eby� mnie nie
wy�mia�.
- O tej porze z rakiet�? -
zdziwi�em si�.
- W�a�nie o tenisie chc� z
tob� m�wi� - wpad�a mi w s�owo -
wiesz, Ralph, na krytych
kortach, gdzie zawsze grywam,
rozpocz�� si� dzisiaj turniej
towarzyski... Sami znajomi...
Pokona�am dzi� moj� partnerk� i
wr� mi, �e dojd� co najmniej
do �wier�fina�u... C�, nie
gratulujesz swej �oneczce?
- Podobno to niedobrze z g�ry
gratulowa�.
- Masz s�uszno��, jak zawsze,
darling... Tote� zwymy�la�am
tego Boba, kiedy mi zacz��
prorokowa�, �e dojd� a� do
fina�u.
- Bob? Ten dure� ju� si� tam
wkr�ci�?
- Pomy�l tylko!... Ten si�
wsz�dzie wkr�ci. A jak gra!
Powiadam ci, wspaniale... Ju�
dw�ch partner�w za�atwi�, nie
trac�c ani jednego seta...
Che�pi� si� strasznie, �e w
takim samym stosunku b�dzie bi�
wszystkich... Zarozumialec!... I
teraz w�a�nie chc� wy�uszczy�
moj� wielk� pro�b�, jak� mam do
mego pana i ma��onka.
- No?
- Organizujemy miksta...
Jak�eby si� turniej obszed� bez
tego. I... i... i ja nie mam
partnera, to jest w�a�ciwie
mia�abym, ale nie chc�... Bo sam
powiedz... ja z Bobem?
- Dlaczego w�a�nie z nim?
- Bo... bo... tak jako�
wypad�o. Ka�da z pa� ju� wybra�a
partnera, tylko ja nie. Wszyscy
nalegaj�, �ebym z nim gra�a, �e
to niby du�o za dawnych czas�w
grywali�my, �e jeste�my zgrani,
�e na pewno dojdziemy do
fina�u... Ale ja nie chc�... Ja
chc� mie� innego partnera.
- C� ja ci na to pomog�?
- Ty jeden mo�esz pom�c,
darling.
- M�w ja�niej.
- Dobrze... Ja chc� gra� z
tob�!
- Ze mn�?
- Tak. Tylko z tob�! Grasz
oczywi�cie s�abiej od tego
niezno�nego Boba, ale jeste�my
zgrani i przy pewnej dozie
ambicji zbijemy wszystkie pary
na kwa�ne jab�ko... Darling,
pomy�l, co by to by� za
triumf... Zamie�ci�by� potem w
"Morning News": w mik�cie
zwyci�yli pewnie pa�stwo
Bronson, bij�c w finale par�...
no, nie wiem przecie�, kto
dojdzie do fina�u... I czasu ci
to du�o nie zabierze. Jutro po
po�udniu ze dwie godzinki,
pojutrze przed po�udniem tak�e
dwie, potem po...
- A daj�e mi �wi�ty spok�j,
kobieto!... Ja nie wiem sk�d
czasu ukra��, tyle mam do
roboty, a ona mi zawraca g�ow�
takimi g�upstwami... Ani mi si�
�ni!
- Odmawiasz?
- Odmawiam stanowczo.
- Wi�c z kim ja mam gra�,
nieszcz�liwa? - spyta�a g�osem
naprawd� p�aczliwym.
- Graj z kim chcesz.
- Mo�e z Bobem, co?
- Nawet z tuzinem Bob�w, tylko
zostaw mnie teraz w spokoju...
Do licha! Schroni� si� cz�owiek
do domu, aby troch� odetchn�� po
tej orce, a tu ci g�ow� susz�
g�upim Bobem.
Zrz�dzi�em w ten spos�b
jeszcze przez d�u�sz� chwil�,
wymy�laj�c od ostatnich, Bogu
ducha winnemu Bobowi. Dolly
otar�a chusteczk� oczy,
westchn�a g��boko i odesz�a,
rzuciwszy na zako�czenie tonem
zupe�nej rezygnacji:
- Ha, nie mam innego
wyj�cia...
- Nareszcie! - odetchn��em z
zadowoleniem, kiedy za
wychodz�c� zamkn�y si� drzwi.
Dobra sobie! Mam odwleka� o
kilka dni rozwi�zanie tej
dra�ni�cej zagadki dlatego
tylko, �e jej si� spodoba�o gra�
ze mn� w miksta, �e ona by
chcia�a, bym si� zmierzy� na
korcie z tym kwadratowym
os�em... Nie, Dolly -
monologowa�em w duchu - kiedy ty
b�dziesz jutro ugania� si� za
pi�kami, ja przekrocz� pr�g
tajemnicy Giovanniego Martini, a
to dla mnie wi�cej warte ni�
dziesi�� zwyci�stw w finale.
III
Ob�adowany jak wielb��d
w�oskimi czasopismami,
ksi��kami, pakunkami i owocami,
i B�g wie czym jeszcze,
wkroczy�em do separatki nr 48.
Zacz�o si� oczywi�cie od
certowania i zabawnych
ceregieli.
- Tyle wydatk�w, tyle
pieni�dzy! Ja tego absolutnie
nie mog� przyj�� - zarzeka�a si�
Mrs. Martini, ale oczy jej si�
�mia�y jak u dziecka na widok
tych wszystkich �akoci, a przede
wszystkim owoc�w. Skomponowa�em
wi�c na poczekaniu niewinne
k�amstewko, �e mam brata, kt�ry
jest w�a�cicielem wielkiego
sklepu kolonialnego i �e wobec
tego nie zap�aci�em ani centa.
- Chyba, �e tak - rzek�a po
swojemu.
Usta mnie pali�y, by jak
najpr�dzej skierowa� rozmow� na
upragniony temat, lecz
przemog�em si� zwyci�sko,
kalkuluj�c chytrze, �e rzucaj�ca
si� w oczy ciekawo��, mog�aby
uczyni� z gadatliwej staruszki
milcz�cego sfinksa... - "Mo�e
sama zacznie" - pocieszka�em si�
w duchu i ku mej rado�ci
przewidywania te sta�y si�
faktem niebawem.
- Wie pan co mnie uderzy�o
wczoraj? - spyta�a nagle,
patrz�c mi w oczy badawczo... -
Oto zastanowi�o mnie to, �e jak
tylko przeczyta� pan nazwisko
panny... jak�e ona si� nazywa,
aha, Halina, od razu zakrzykn��
pan na g�os... "Pani jest matk�
Giovanniego"... Przecie� tego
nie mam napisane na czole,
prawda?
- Przecie� to takie proste -
odpar�em z ob�ud�, kt�r� sobie
potem wyrzuca�em - wiedzia�em,
�e nazywa si� pani: Martini,
wiedzia�em r�wnie� dobrze, �e
narzeczona przyjaciela syna pani
nazywa si� Halina Horska, gdy� w
okresie pami�tnych lot�w
"Victorii" wymieniano w prasie
jej nazwisko... Skoro wi�c pani
pokaza�a mi wczoraj kartk� z
adresem panny Haliny, pomy�la�em
sobie od razu: to matka
Giovanniego Martini... I
zgad�em, jak pani widzi.
- Zgad� pan - powt�rzy�a w
zamy�leniu.
- Dziennikarze maj� specjalny
w�ch - ci�gn��em dalej,
przechodz�c z kolei w ton
�artobliwy; pragn��em za wszelk�
cen� rozrusza� pani� Mafald� i
usposobi� j� do zwierze�, na
kt�re czeka�em z biciem serca,
lecz zacna staruszka, tak
rozmowna wczoraj, sta�a si�
obecnie bardzo pow�ci�gliwa. Z
nieoczekiwan� zr�czno�ci�
wymyka�a si� z sieci
podchwytliwych pyta�, kt�re
rzuca�em od czasu do czsu,
skierowawszy rozmow� na jej
podr� do Stan�w, lub kr�tkim
"nie", przecina�a misternie
skonstruowane zdania. Po kilku
niefortunnych pr�bach
zrezygnowa�em na dzisiaj z
zamiaru delikatnego wybadania
intencji Mafaldy Martini,
zacz��em m�wi� o pogodzie, o
W�oszech, o Nowym Jorku, s�owem
o najoboj�tniejszych
przedmiotach, a odsiedziawszy
swoje p� godziny, powsta�em z
krzes�a i spojrza�em wymownie na
drzwi. Nie zatrzymywa�a mnie
wprawdzie, ale je�li to, co
malowa�o si� w jej czarnych,
wyrazistych oczach nie by�o
rozczarowaniem, przuykrym
zawodem, to ja nie nazywam si�
Bronson...