2090
Szczegóły |
Tytuł |
2090 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2090 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2090 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2090 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Anatolij Rybakow
Dzieci Arbatu
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1990
Prze�o�y�
Micha� B. Jagie��o.
T�oczono w nak�adzie 20 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_B�1
Ca�o�� nak�adu 100 egz.
Przedruk z wydawnictwa
"Iskry", Warszawa 1988
Pisa� W. Cagara
Korekty dokona�y
U. Maksimowicz
i D. Jagie��o
Cz�� pierwsza
1
Najwi�kszy dom na Arbacie stoi
mi�dzy zau�kiem NIkolskim i
Dienie�nym, czyli dzisiejszym
zau�kiem P�otnikowa i ulic�
Wiesnina. Trzy siedmiopi�trowe
budynki t�ocz� si� jeden za
drugim, fasada pierwszego
wy�o�ona jest bia�ymi p�ytkami
ceramicznymi. Wisz� tabliczki:
"Hafciarstwo", "Leczenie wad
wymowy", "Choroby weneryczne i
uk�adu moczop�ciowego". Niskie,
�ukowo sklepione bramy, obite na
kraw�dziach �elazn� blach�,
��cz� dwa g��bokie ciemne
podw�rza.
Sasza Pankratow wyszed� z domu
i skr�ci� w lewo, w stron� placu
Smole�skiego. Przed kinem
"Arbacki Ars" przechadza�y si�
ju� parami dziewczyny arbackie i
dorogomi�owskie, i te z
Pluszczychy. Ko�nierze p�aszczy
niedbale podniesione, umalowane
usta, podwini�te rz�sy,
wyczekuj�ce spojrzenia, na szyi
kolorowa apaszka - jesienny
arbacki szyk. Sko�czy� si�
seans, widz�w wypuszczano przez
podw�rze, t�um t�oczy� si� w
w�skiej bramie, w kt�rej
dodatkowe weso�e zamieszanie
robi�a grupka wyrostk�w -
odwiecznych gospodarzy tych
miejsc.
Arbat ko�czy� sw�j dzie�. Po
jezdni, ju� asfaltowej, cho�
mi�dzy torami tramwajowymi wci��
jeszcze brukowanej kocimi �bami,
sun�y, wymijaj�c stare doro�ki,
pierwsze radzieckie samochody
Gaz i Amo, Z zajezdni wyje�d�a�y
dwu_ lub nawet trzywagonowe
tramwaje - beznadziejna pr�ba
zaspokojenia komunikacyjnych
potrzeb wielkiego miasta. A pod
ziemi� dr��ono ju� pierwsz�
lini� metra i na placu
Smole�skim nad wykopem stercza�a
drewniana wie�a.
Katia czeka�a na Sasz� na
Diewiczym Polu, ko�o klubu
zak�ad�w "Kauczuk" - szarooka
stepowa dziewczyna o wystaj�cych
ko�ciach policzkowych, ubrana w
sweter z grubej wiejskiej we�ny.
Zalatywa�o od niej winem.
- Wypi�y�my z dziewczynami
czerwonego. A ty nie �wi�tujesz?
- A jakie to �wi�to?
- Jakie... Matki Boskiej
Or�downiczki.
- Aha...
- Takie to i "aha".
- Dok�d p�jdziemy?
- Dok�d... Do przyjaci�ki.
- Co wzi��?
- Zak�sk� tam maj�. Kup w�dki.
Przez zau�ek Bolszoj
Sawwinskij, obok starych barak�w
robotniczych, sk�d dobiega�y
pijackie g�osy, niesk�adny
�piew, d�wi�ki harmonijki i
patefonu, potem w�skim
przej�ciem mi�dzy drewnianymi
p�otami fabrycznymi zeszli na
nadbrze�e. Po lewej stronie
widnia�y szerokie okna fabryk
Swierd�owa i Liwersa, po prawej
by�a rzeka Moskwa, przed nimi -
mury klasztoru Nowodiewiczego i
stalowy a�ur mostu kolei
obwodowej, a dalej b�ota i ��ki,
Koczki i �u�niki...
- Dok�d mnie prowadzisz?
- Dok�d, dok�d... Chod�,
biedny idzie boso, gdzie go oczy
nios�.
Obj�� j�, pr�bowa�a str�ci�
jego r�k�.
- Wytrzymaj troch�.
Sasza �cisn�� mocniej jej
ramiona.
- Nie stawiaj si�.
Trzypi�trowy nie otynkowany
budynek sta� na uboczu.
Przeszli przez d�ugi, s�abo
o�wietlony korytarz, mijaj�c
niezliczone drzwi. Przed
ostatnimi Katia powiedzia�a:
- U Marusi jest jej
przyjaciel. O nic nie pytaj.
Na tapczanie, twarz� do
�ciany, spa� jaki� m�czyzna,
przy oknie siedzia�y dzieci,
ch�opiec i dziewczynka w wieku
dziesi�ciu_jedenastu lat,
obejrza�y si� na drzwi,
przywita�y Kati�. W k�cie, przy
stole kuchennym stoj�cym obok
umywalki krz�ta�a si� niewysoka,
znacznie starsza od Katii
kobieta o mi�ej i dobrej twarzy.
To w�a�nie by�a Marusia.
- A my ju� my�leli�my, �e nie
przyjdziecie - powiedzia�a,
wycieraj�c r�ce i zdejmuj�c
fartuch - my�leli�my, �e
wypu�cili�cie si� gdzie�...
Wasilu Pietrowiczu, niech pan
wstanie, go�cie przyszli.
M�czyzna wsta� - chudy,
ponury, przyg�adzi� rzadkie
w�osy, przejecha� d�oni� po
twarzy, otrz�saj�c si� ze snu.
Ko�nierzyk koszuli by� zmi�ty,
w�ze� krawata rozlu�ni� si�.
- Pierogi obesch�y - Marusia
zdj�a �ciereczk� z le��cych na
stole �ytnich pierog�w. - Ten
jest z soj�, ten z kartoflami, a
ten z kapust�. Toma, podaj
talerze.
Dziewczynka postawi�a na stole
talerze.
Katia zdj�a �akiet,
wyci�gn�a z kredensu no�e i
widelce, od razu zacz�a
nakrywa� do sto�u, wiedzia�a,
gdzie co le�y, najwidoczniej
by�a tu nie pierwszy raz.
- Zr�b porz�dek - poleci�a
Marusi.
- Przysn�li�my po obiedzie -
usprawiedliwia�a si� Marusia,
zgarniaj�c z krzese� ubrania. -
Dzieciaki papieru naci�y,
Witia, pozbieraj te �mieci.
Pe�zaj�c po pod�odze ch�opiec
posprz�ta� �cinki papieru.
Wasilij Pietrowicz umy� si�
nad umywalk�, poprawi� krawat.
Marusia z ka�dego pieroga
odkroi�a dzieciom po kawa�ku,
po�o�y�a na parapecie.
- Jedzcie!
Wasilij Pietrowicz rozla�
w�dk�.
- No to pod �wi�to!
- Pod sto�em si� spotkamy -
Katia unika�a wzroku Saszy.
Pierwszy raz przyprowadzi�a go
do swoich znajomych, pi�a tu
w�dk� - dotychczas pi�a przy nim
tylko czerwone wino.
- Jakiego czarnookiego sobie
przygrucha�a - weso�o
powiedzia�a Marusia wskazuj�c na
Sasz�.
- Czarnookiego i k�dzierzawego
- u�Miechn�a si� Katia.
- W m�odo�ci czupryna, na
staro�� �ysina - obwie�ci�
Wasilij Pietrowicz i zn�w
si�gn�� po butelk�. Nie wydawa�
si� ju� Saszy taki ponury, jego
rozmowno�� �wiadczy�a o ch�ci
podtrzymania znajomo�ci. R�wnie�
Marusia patrzy�a na nich z
sympati� i zrozumieniem.
�yczliwo�� Marusi sprawia�a
Saszy przyjemno��, podoba� mu
si� ten dom na peryferiach,
piosenka i harmonia za �cian�.
- Dlaczego pan nie je? -
spyta�a Marusia.
- Jem, dzi�kuj�, smaczne
pierogi.
- �eby by�o z czego, to nie
takie bym zrobi�a. A tak nawet
dro�d�y nie ma. Na szcz�cie
Wasilij Pietrowicz przyni�s�.
Wasilij Pietrowicz z powag�
powiedzia� co� na temat dro�d�y.
Dzieci chcia�y jeszcze
pieroga.
Marusia zn�w odkroi�a im po
kawa�ku.
- My�licie, �e to wszystko dla
was? Do�� ju� tej zabawy, jazda
do mycia!
Zebra�a ich po�ciel i wynios�a
z pokoju, do s�siadki.
Dzieci posz�y spa�. Potem
po�egna� si� Wasilij Pietrowicz.
Marusia wysz�a go odprowadzi�.
Wychodz�c powiedzia�a do Katii:
- We� z szafy czyste
prze�cierad�o.
- Po co on jej? - spyta�
Sasza, gdy za Marusi� zamkn�y
si� drzwi.
- M�� aliment�w nie p�aci,
szukaj wiatru w polu! A �y�
trzeba.
- I tak przy dzieciach?
- A co, lepiej �eby g�odne
siedzia�y?
- Stary jest.
- Ona te� niem�oda.
- Czemu si� z ni� nie �eni?
Popatrzy�a na niego spode �ba.
- A czemu ty nie �enisz si� ze
mn�?
- Co, chcesz wyj�� za m��?
- Chcesz... Do�� ju� tego!
Chod�my spa�.
To te� by�o niezwyk�e. Za
ka�dym razem musia� zdobywa� j�
tak jak na pocz�tku, a dzi� sama
�ciele ��ko, rozbiera si�.
Powiedzia�a tylko:
- Zga� �wiat�o.
Potem pie�ci�a palcami jego
w�osy...
- Silny jeste�, dziewuchy
pewnie na ciebie lec�, tylko
bardzo nieostro�ny - pochyli�a
si� nad nim, zajrza�a w oczy.
- Urodz� ci takiego z czarnymi
oczkami, nie boisz si�?
No tak, pr�dzej czy p�niej
musia�o si� to przytrafi�.
Trudno, usunie, dziecko nie jest
potrzebne ani jemu, ani jej.
- Jeste� w ci��y?
Po�o�y�a g�ow� na jego
ramieniu, wtuli�a si� w niego,
jakby szukaj�c obrony przed
nieszcz�ciami i niedolami
swojego �ycia.
Co o niej w�a�ciwie wie? Gdzie
ona mieszka? U ciotki? W hotelu
robotniczym? Wynajmuje jaki�
k�t? Usun�� ci���... Co Katia
powie w domu, jakie
za�wiadczenie poka�e w pracy? A
je�eli ju� jest za p�no? Gdzie
si� podzieje z dzieckiem?
- Je�eli wpad�a�, to musisz
urodzi�. Pobierzemy si�.
Nie podnosz�c g�owy spyta�a:
- A jak nazwiemy ma�ego?
- Pomy�limy, czasu jest du�o.
Parskn�a �miechem, odsun�a
si� od niego.
- Ty si� nie o�enisz, a i ja
za ciebie nie wyjd�. Ile masz
lat? Dwadzie�cia dwa? To jestem
starsza od ciebie. Ty jeste�
wykszta�cony, a ja co? Sze��
klas... Wyjd�, ale nie za
ciebie.
- A za kogo? Ciekawe!
- Ciekawe... Jest taki
ch�opak, nasz, ze wsi.
- Gdzie on jest?
- Gdzie... Na Uralu,
przyjedzie i zabierze mnie.
- Kto to?
- Kto... Mechanik.
- Dawno go znasz?
- M�wi�am ci, z naszej wsi.
- Dlaczego do tej pory si� z
tob� nie o�eni�?
- Jeszcze si� nie wyszumia�,
to i nie mia� ch�ci do
�eniaczki.
- Aha, a teraz ju� si�
wyszumia�?
- Teraz ma trzydziestk�. �eby�
wiedzia�, jakie panienki na
niego lecia�y...
- Kochasz go?
- No, kocham.
- To dlaczego spotykasz si� ze
mn�?
- Dlaczego i dlaczego... Te�
chc� u�y� �ycia. Przes�uchuje
jak na milicji, a niech�e ci�!
- To kiedy po ciebie
przyjedzie?
- Jutro.
- I ju� si� wi�cej nie
spotkamy?
- A co, na wesele mam ci�
zaprosi�? To krzepki ch�opak,
raz trza�nie, i ju� ci� nie ma.
- To si� jeszcze oka�e.
- No no...
- Ale przecie� jeste� w ci��y.
- Kto tak powiedzia�?
- Ty powiedzia�a�.
- Nic nie m�wi�am. Sam
wymy�li�e�.
Kto� cichutko zapuka� do
drzwi. Katia wpu�ci�a Marusi�,
wr�ci�a do Saszy.
- Odprowadzi�am - Marusia
zapali�a �wiat�o. - B�dziecie
pi� herbat�?
Sasza si�gn�� po spodnie.
- Co pan? - zdziwi�a si�
Marusia. - Prosz� si� nie
kr�powa�.
- On jest wstydliwy -
za�artowa�a Katia. - Wstydzi si�
ze mn� chodzi�, �eni� si�
chce...
- O�enek sprawa prosta -
powiedzia�a Marusia - i rozw�d
sprawa prosta.
Sasza nala� sobie reszt�
w�dki, zak�si� pierogiem.
W�a�ciwie powinien by� wdzi�czny
Katii za tak pomy�lne i proste
zako�czenie ich zwi�zku. Ten
mechanik pewnie rzeczywi�cie
istnieje, ale nie o niego
chodzi. Chodzi o to, �e Katia
zn�w si� z nim droczy, a on
rozklei� si� jak g�upi. Wsta�.
- A ty dok�d? - spyta�a Katia.
- Do domu.
- Co te� pan - obruszy�a si�
Marusia. - Niech pan �pi, rano
pan sobie p�jdzie, ja przenocuj�
u s�siadki, przecie� nikomu pan
tu nie przeszkadza.
- Musz� i��.
Katia patrzy�a na niego.
- Trafisz st�d?
- Nie zab��dz�.
Przyci�gn�a go do siebie.
- Zosta�.
- P�jd�. �ycz� ci wszystkiego
najlepszego.
A jednak to fajna dziewczyna!
Szkoda. Je�eli nie zadzwoni, to
rzeczywi�cie nigdy si� ju� nie
zobacz�: nie zna jej adresu,
Katia nigdy nie chcia�a mu go
poda� - "ciotka mnie zeklnie",
nie m�wi nawet, w jakiej fabryce
pracuje - "bo stercza�by� tylko
pod portierni�".
Dawniej od czasu do czasu
dzwoni�a do niego z automatu,
szli do kina albo do parku,
potem znikali w g��bi Ogrodu
Nieskucznego. W �wietle ksi�yca
biela�y p��cienne le�aki, Katia
odwraca�a si�. "Te� wymy�li�...
Ale si� przyczepi�..." A p�niej
przytula�a si� do niego, wargi
mia�a suche, spierzchni�te,
zanurza�a w jego w�osach swoje
szorstkie palce.
- Na pocz�tku wzi�am ci� za
Cygana. Ko�o naszej wsi stali
kiedy� Cyganie, te� tacy czarni.
Ale ty masz g�adk� sk�r�.
Latem, gdy mama by�a na daczy
u siostry, Katia przychodzi�a do
niego, spojrzenie zagniewane,
kr�powa�a si� wysiaduj�cych na
podw�rzu s�siadek. "Wyba�uszaj�
ga�y. W �yciu wi�cej tu nie
przyjd�".
Telefonuj�c najpierw milcza�a,
potem odk�ada�a s�uchawk�,
dzwoni�a jeszcze raz.
- Katia, to ty?
- No, ja...
- Dlaczego nic nie m�wisz?
- Nawet nie dzwoni�am...
- Spotkamy si�?
- Gdzie� to si� spotkamy?
- Mo�e ko�o parku?
- Te� wymy�li�... Przyje�d�aj
na Diewiczk�.
- O sz�stej, o si�dmej?
- Wpadn� o sz�stej...
Sasza wspomina� teraz to
wszystko, czeka� na jej telefon.
Nast�pnego dnia chcia� jak
najszybciej wr�ci� z instytutu
do domu - a nu� zadzwoni. Musia�
jednak zosta� d�u�ej,
przygotowa� gazetk� �cienn� na
rocznic� Pa�dziernika. A potem
wezwano go na zebranie
egzekutywy.
Przy drzwiach nie by�o wolnych
miejsc. Sasza przecisn�� si�
mi�dzy st�oczonymi rz�dami
krzese� potr�caj�c siedz�cych na
nich ludzi, co wywo�a�o
niezadowolone spojrzenie
Baulina, sekretarza organizacji
partyjnej - jasnow�osego osi�ka
o prostej, upartej twarzy i
szerokich barach, rozpieraj�cych
granatow� satynow� koszul�,
zapi�t� pod kr�tk� szyj� na dwa
bia�e guziki. Gdy Sasza usiad�
wreszcie w k�cie, Baulin oderwa�
od niego wzrok i zn�w zwr�ci�
si� do Kriworuczki:
- To wy, Kriworuczko,
zawalili�cie budow� akademik�w.
Przyczyny obiektywne nikogo tu
nie interesuj�! �e �rodki
przerzucono na budowy szturmowe?
Wy nie odpowiadacie za Magnitk�,
tylko za instytut! Dlaczego nie
uprzedzili�cie, �e terminy s�
nierealne! Ach tak, realne... To
dlaczego nie dotrzymane? Co z
tego, �e dwadzie�cia lat
nale�ycie do partii? Za dawne
zas�ugi w pas si� pok�onimy, ale
za b��dy b�dziemy bi�!
Ton Baulina zdziwi� Sasz�.
Kriworuczki, zast�pcy dyrektora,
studenci troch� si� bali. W
instytucie m�wi�o si� o jego
chlubnej wojennej przesz�o�ci,
do dzi� chodzi w bluzie,
bryczesach i wojskowych butach.
Ten przygarbiony m�czyzna z
d�ugim sm�tnym nosem i workami
pod oczami nigdy i z nikim nie
wdawa� si� w rozmowy, nawet na
powitanie odpowiada� jedynie
skini�ciem g�owy.
Kriworuczko zaciska� d�o� na
oparciu krzes�a. Sasza widzia�,
jak dr�� mu palce. S�abo��
cz�owieka tak zawsze gro�nego
sprawia�a �a�osne wra�enie.
Budowa sta�a, bo nie dostarczano
materia��w. O tym jednak nikt
tutaj nie m�wi. Jedynie Janson,
dziekan wydzia�u Saszy,
flegmatyczny �otysz, zwr�ci� si�
pojednawczo do dyrektorki
instytutu Gli�skiej:
- A mo�e wyznaczy� dodatkowy
termin?
Gli�ska milcza�a. Siedzia�a z
obra�on� min� cz�owieka, kt�rego
los pokara� tak nieudolnym
zast�pc�. Wsta� aspirant
�ozgaczew, wysoki, okaza�y,
teatralnym gestem wzni�s� r�ce
do g�ry.
- Czy�by i �opaty wys�ano na
Magnitk�? Studenci go�ymi r�kami
ryli zmarzni�t� ziemi�? Prosz�,
tam siedzi komsorg grupy, niech
opowie, jak pracowali bez �opat!
Baulin przyjrza� si� Saszy z
zainteresowaniem. Sasza wsta�.
- Nie pracowali�my bez �opat.
Magazyn by� zamkni�ty. Potem
przyszed� magazynier i wyda�
�opaty.
- D�ugo czekali�cie? - nie
podnosz�c g�owy spyta�
Kriworuczko.
- Z dziesi�� minut.
�ozgaczew, kt�ry tak
niefortunnie powo�a� Sasz� na
�wiadka, z wyrzutem pokr�ci�
g�ow�, jak gdyby niedopatrzenie
to by�o win� Saszy, a nie jego.
- Ale wszystko si� u�o�y�o? -
u�miechn�� si� Baulin.
- U�o�y�o - odpowiedzia�
Sasza.
- A ile czasu pracowali�cie, a
ile nie?
- Przecie� nie by�o
materia��w.
- Sk�d o tym wiesz?
- Wszyscy przecie� wiedz�.
- Niepotrzebnie bawisz si� w
adwokata, Pankratow - surowo
powiedzia� Baulin. - I nie w
por�!
Staraj�c si� nie patrze� na
Kriworuczk� cz�onkowie
egzekutywy przeg�osowali
wydalenie go z partii. Wstrzyma�
si� tylko Janson.
Zgarbiony jeszcze bardziej ni�
zwykle Kriworuczko wyszed� z
sali.
- Wp�yn�o o�wiadczenie
docenta Azizjana - oznajmi�
Baulin i spojrza� na Sasz�, jak
gdyby chcia� spyta�: a co
powiesz teraz, Pankratow?
Azizjan prowadzi� w grupie
Saszy wyk�ady z podstaw
rachunkowo�ci socjalistycznej.
Przewa�nie jednak m�wi� nie o
rachunkowo�ci, nawet nie o jej
podstawach, ale o tych, kt�rzy
podstawy te podwa�aj�. Sasza na
zaj�ciach g�o�no wyrazi� pogl�d,
�e nie zaszkodzi�oby da�
studentom jakie� poj�cie o
rachunkowo�ci jako takiej.
Azizjan, k�dzierzawy, ob�udny
cwaniak, roze�mia� si� wtedy. A
teraz oskar�a� Sasz� o
wyst�pienie przeciwko
marksistowskiej analizie nauk
ekonomicznych.
- By�o tak? - Baulin patrzy�
na Sasz� zimnymi niebieskimi
oczami.
- Nie m�wi�em, �e teoria jest
niepotrzebna. Powiedzia�em
tylko, �e z rachunkowo�ci nic
nie umiemy.
- Partyjno�� nauki ci� nie
interesuje?
- Interesuje. Ale konkretna
wiedza te�.
- A wi�c dla ciebie partyjno��
i konkretno�� to dwie r�ne
sprawy?
Zn�w wsta� �ozgaczew.
- No, towarzysze... Skoro
publicznie g�osi si�
apolityczno�� nauki... I jeszcze
jedno: Pankratow chcia� narzuci�
egzekutywie swoj� szczeg�ln�
opini� o Kriworuczce, odgrywa�
tu przedstawiciela szerokich mas
studenckich. A w�a�ciwie,
Pankratow, to kogo wy tu
reprezentujecie?
Janson siedzia� ponury,
grubymi palcami b�bni� o mocno
wypchan� teczk�.
Gli�ska pochyli�a si� ku
Baulinowi.
- Mo�e przekaza� spraw�
organizacji komsomolskiej...
W jej g�osie pobrzmiewa� ton
urz�dowego znu�enia: problem
ma�o istotny, jaki� nic nie
znacz�cy student. �ozgaczew
spojrza� na Baulina, wyda�o mu
si�, �e propozycja Gli�skiej
mo�e wzbudzi� niezadowolenie
tamtego.
- Egzekutywa nie powinna
uchyla� si�...
To nieostro�ne s�owo
zadecydowa�o o wszystkim.
- Nikt si� nie uchyla -
zmarszczy� brwi Baulin - ale jest
ustalony tryb. Niech Komsomo�
rozpatrzy spraw�. Zobaczymy, jak
tam u nich z dojrza�o�ci�
polityczn�.
Na wieszaku wisia� br�zowy
sk�rzany p�aszcz. Wujek Mark!
- W��czysz si�?
Sasza poca�owa� Marka w g�adko
wygolony policzek. Wok� Marka
unosi� si� zapach dobrego
tytoniu fajkowego i wytwornej
wody kolo�skiej, "dyskretny urok
kawalerstwa", jak mawia�a mama.
Mark wygl�da� na wi�cej ni�
swoje trzydzie�ci pi�� lat -
kr�g�y, weso�y, �ysiej�cy
wujaszek. I tylko ostre
spojrzenie zza ��tawych szkie�
okular�w zdradza�o �elazn� wol�
tego cz�owieka, jednego z
genera��w przemys�u, niemal tak
legendarnego jak jego
gigantyczna budowa na Wschodzie
- nowa baza metalurgiczna
Zwi�zku Radzieckiego,
niedost�pna dla
nieprzyjacielskiego lotnictwa,
strategiczne zaplecze
proletariackiego mocarstwa.
- A ju� my�la�em, �e si�
ciebie nie doczekam, pewnie
nocuje gdzie indziej, my�l�
sobie...
- Sasza zawsze nocuje w domu -
powiedzia�a mama.
Na stole portwain, r�owawa
kie�basa delikatesowa, szproty,
chlebki tureckie - przysmaki,
kt�re zawsze przywozi� Mark,
obok tradycyjny domowy pier�g
mamy. Mark najwidoczniej zd��y�
uprzedzi� o swoim przyje�dzie.
- Na d�ugo przyjecha�e�? -
spyta� Sasza.
- Dzi� przyjecha�em, jutro
wyje�d�am.
- Stalin go wezwa� - wtr�ci�a
mama.
By�a dumna z brata, by�a dumna
z syna - wi�cej powod�w do dumy
nie mia�a, samotna kobieta,
porzucona przez m�a, ma�a,
t�ga, o bladej, niebrzydkiej
jeszcze twarzy i siwych, g�stych
wij�cych si� w�osach.
Mark wskaza� r�k� na le��cy na
pod�odze pakunek.
- Rozwi�.
Sofia Aleksandrowna zacz�a
rozpl�tywa� supe�.
- Daj no!
Sasza no�em przeci�� szpagat.
Dla siostry Mark przywi�z� kupon
materia�u na p�aszcz i puszyst�
chustk�. Sasza dosta� garnitur z
ciemnogranatowego bostonu. Nieco
pognieciona marynarka le�a�a
doskonale.
- Jak ula� - pochwali�a Sofia
Aleksandrowna. - Dzi�kuj�, Mark,
on ju� zupe�nie nie mia� w czym
chodzi�.
Sasza z zadowoleniem
przegl�da� si� w lustrze. Mark
zawsze przywozi� w prezencie to
co trzeba. W dzieci�stwie
zaprowadzi� siostrze�ca do
szewca i obstalowa� dla niego
wysokie chromowe buty, takich
but�w nie mia� nikt ani na
podw�rku ani w szkole. Sasza by�
z tych but�w bardzo dumny i do
dzi� pami�ta� ich zapach,
pami�ta� te� ostry zapach sk�ry
i dziegciu w warsztacie szewca.
Tego wieczoru Marka
kilkakrotnie proszono do
telefonu. Niskim w�adczym g�osem
wydawa� polecenia dotycz�ce
fundusz�w, limit�w, transportu,
uprzedzi�, �e b�dzie nocowa� na
Arbacie, i kaza� przys�a�
samoch�d na �sm�. Wr�ciwszy do
pokoju, rzuci� okiem na butelk�.
- Oho!
- Pij, towarzyszu, dop�ki
mo�na, zalewaj sw�j nieszcz�sny
los - za�piewa� Sasza ulubion�
piosenk� Marka. W�a�nie od niego
us�ysza� j� po raz pierwszy -
dawno temu, jeszcze w
dzieci�stwie.
- Tej nocy troski przegnajmy
precz - podchwyci� Mark. - Tak
to idzie?
- Dok�adnie tak! - Sasza
za�piewa� znowu:
Mo�e jutro o tej porze@ Cze_Ka
za�omocze w drzwi,@ lub Ko�czaka
o tej porze@ rozstrzelamy w
tajdze my.@
G�os i s�uch odziedziczy� po
matce, kiedy� proponowano jej
wyst�p w radiu, ale ojciec si�
nie zgodzi�.
Mo�e jutro o tej porze@
przyjaciele zechc� wpa��,@ a
by� mo�e o tej porze@
rozstrzelaj� wszystkich nas!@
- Dobra piosenka - powiedzia�
Mark.
- Ale �le j� �piewacie -
zauwa�y�a Sofia Aleksandrowna. -
Jak ch�r �lepych.
- Jak duet �lepych - roze�mia�
si� Mark.
Pos�ali mu na tapczanie. Sasza
po�o�y� si� na brezentowym ��ku
polowym.
Mark zdj�� marynark�, szelki,
koszul� i zostawszy w lamowanym
wzorzyst� niebiesk� tasiemk�
podkoszulku poszed� do �azienki.
Czekaj�c na niego, Sasza le�a�
z r�kami pod g�ow�...
Po zebraniu, na schodach
Janson poklepa� go po ramieniu.
Ten jedyny przyjazny i maj�cy
doda� otuchy gest podkre�li�
tylko pustk�, kt�r� odczu� wok�
siebie Sasza. Inni udawali, �e
�piesz� si� do domu, do
sto��wki. Po drodze do
przystanku, na b�otnistej jezdni
zapuszczonego przedmie�cia
wymin�� go czarny samoch�d.
Gli�ska siedzia�a obok kierowcy,
odwracaj�c g�ow� m�wi�a co� do
siedz�cych z ty�u. To, �e
rozmawiali, �e przemkn�li obok
Saszy nie zauwa�aj�c go i nie
my�l�c o nim, zn�w wywo�a�o to
uczucie pustki,
niesprawiedliwego odtr�cenia.
Gli�sk� Sasza zna� jeszcze ze
szko�y, widywa� j� na zebraniach
komitetu rodzicielskiego, jej
syn Jan chodzi� z nim do jednej
klasy - ponury, ma�om�wny
ch�opak, interesuj�cy si�
wy��cznie alpinizmem. Gli�ska
by�a �on� pracownika Kominternu,
polski akcent nadawa� jej
kategorycznym wypowiedziom nieco
nienaturalny odcie�. Zdawa�o
si�, �e Gli�ska mimo wszystko
zabierze g�os na zebraniu
egzekutywy, w ko�cu za akademiki
jest odpowiedzialna w takim
samym stopniu, co i Kriworuczko.
Ale milcza�a.
Wr�ci� Mark, umyty,
od�wie�ony, wyci�gn�� z
sakwoja�a wod� kolo�sk�, natar�
si�, wszed� pod ko�dr�, przez
chwil� mo�ci� si�, szukaj�c
najwygodniejszej pozycji do snu,
zdj�� okulary i gestem
kr�tkowidza wymaca� miejsce, by
je po�o�y�.
Przez jaki� czas milczeli,
potem Sasza spyta�:
- Po co Stalin ci� wezwa�?
- Nie Stalin mnie wezwa�,
wezwano mnie, �eby przekaza�
jego polecenia.
- M�wi�, �e jest niewysoki.
- Taki jak ty i ja.
- A na trybunie wygl�da na
wysokiego.
- Tak.
- Kiedy by�o
pi��dziesi�ciolecie jego urodzin
- powiedzia� Sasza - nie
podoba�a mi si� jego odpowied�
na �yczenia, to co� w rodzaju
"zrodzi�a mnie partia na obraz i
podobie�stwo swoje".
- To znaczy�o, �e �yczenia
odnosz� si� do ca�ej partii, a
nie do niego osobi�cie.
- A czy to prawda, �e Lenin
pisa�, �e Stalin jest
bezwzgl�dny i nielojalny?
- Sk�d o tym wiesz?
- Co za r�nica... Wiem. Pisa�
tak?
- S� to cechy czysto osobiste
- powiedzia� Mark - i nie
najwa�niejsze. Najwa�niejsza
jest linia polityczna.
- Czy to mo�na rozgranicza�? -
zaoponowa� Sasza, przypomniawszy
sobie Baulina i �ozgaczewa.
- Masz w�tpliwo�ci?
- Nie my�la�em o tym. Te�
jestem za Stalinem. Ale za du�o
tego wychwalania. To jako� razi.
- Niezrozumia�e - to nie
znaczy jeszcze nieprawid�owe -
powiedzia� Mark. - Trzeba
wierzy� w parti�. Nadchodz�
surowe czasy.
Sasza u�miechn�� si�.
- Dzi� przekona�em si� o tym
na w�asnej sk�rze.
Opowiedzia� o zebraniu
egzekutywy.
- Rachunkowo��? Czy to a� tak
zasadnicza kwestia, �e...
- No wiesz... Jakie� kwestie
musz� by� zasadnicze.
- Sprzecza� si� z wyk�adowc�
przy wszystkich, to nietakt.
- Nie oskar�aj� mnie o
nietakt, tylko o apolityczno��.
I chc�, �ebym si� przyzna�,
rozumiesz?
- Je�eli pope�ni�e� b��d, to
mo�esz si� przyzna�.
- Nie doczekaj� si�. Do czego
mam si� przyznawa�? Lipa!
- Dyrektorem jest nadal
Gli�ska?
- Tak.
- By�a na zebraniu?
- By�a.
2
Mark Aleksandrowicz poleci�
kierowcy jecha� przodem, a sam
poszed� piechot�.
Przejrzysty jesienny poranek,
rze�ki ch�odek. �pieszyli do
pracy urz�dnicy, gwarna kolejka
kobiet sta�a pod piekarni�,
milcz�ca kolejka m�czyzn - pod
trafik�.
Spo�r�d wszystkich swoich
si�str Mark zawsze najbardziej
kocha� Soni�, wsp�czu� jej, tak
bezbronnej zw�aszcza teraz, gdy
odszed� od niej m��. Kocha� te�
Sasz�. Dlaczego przyczepili si�
do ch�opaka? Przecie� powiedzia�
prawd�, a za to chc� go z�ama�,
��daj� skruchy za nie pope�nione
winy. On sam te� namawia� Sasz�
do tego.
Mark Aleksandrowicz przeci��
plac Arbacki i poszed�
Wozdwi�enk�, nieoczekiwanie
cich� i pust� po gwarnym
Arbacie. Jedynie pod sklepem
Wojentorgu spory t�um czeka� na
jego otwarcie, a drugi,
mniejszy, t�oczy� si� przy
wej�ciu do biura Kalinina. Mark
Aleksandrowicz wsiad� do
samochodu i mijaj�c MOchow�,
Ochotnyj Riad, przez plac
Teatralny i �ubia�ski pojecha�
na plac Nogina, gdzie w ogromnym
szarym czteropi�trowym gmachu, w
pl�taninie d�ugich korytarzy i
niezliczonych pokoi mie�ci� si�
Ludowy Komisariat Przemys�u
Ci�kiego.
Tysi�ce ludzi przybywa�o do
tego budynku z najdalszych
zak�tk�w kraju, tu podejmowano
decyzje, planowano,
zatwierdzano. Jak zawsze wizyt�
w komisariacie Mark
Aleksandrowicz rozpocz�� nie od
naczelnik�w poszczeg�lnych
komisji, lecz od biur i dzia��w.
I to, �e Riazanow, kieruj�cy
najwi�ksz� budow� na �wiecie,
ulubieniec Ord�onikidzego,
odwiedza przede wszystkim
zwyk�ych szeregowych
pracownik�w, sprawia�o im
przyjemno��: liczy si� z nimi,
rozumie ich pot�g�, pot�g�
aparatu. Tym ch�tniej wi�c
zajmowali si� jego sprawami i
za�atwiali je tak, jak wymaga�
tego interes huty - dumy i
chluby pi�ciolatki, czyli tak,
jak chcia� Mark Aleksandrowicz.
Obszed�szy dzia�y dotar� na
pierwsze pi�tro, przemierzy�
kilka korytarzy, zn�w wszed� na
schody, zszed� z innych i
znalaz� si� w zacisznym,
pustawym skrzydle budynku, gdzie
mie�ci�y si� gabinety komisarza
ludowego i jego zast�pc�w. W
sekretariacie, pe�nym dywan�w,
biurek i telefon�w, wszyscy
znali Riazanowa, tote� wszed� do
Budiagina bez anonsowania.
Budiagina, cz�onka KC,
znajomego Stalina jeszcze z
zes�ania, kilka miesi�cy temu
odwo�ano z plac�wki
dyplomatycznej. By�y ambasador w
najwi�kszym mocarstwie Europy,
otrzyma� stanowisko zast�pcy
komisarza ludowego. Kr��y�y
s�uchy, �e odwo�anie nie by�o
spraw� przypadku - Budiagin
popad� w nie�ask�. Jednak ze
szczup�ej, ozdobionej czarnym
w�sem twarzy Budiagina, z jego
szarych, osadzonych pod g�stymi
brwiami oczu nie mo�na by�o nic
wyczyta�. Ci proletariaccy
inteligenci, zmieniaj�cy szynel
komisarza wojskowego na
ambasadorski frak, sk�rzan�
kurtk� gubernialnego
przewodnicz�cego Cze_Ka na
garnitur dyrektora trustu, dla
Marka Aleksandrowicza zawsze
byli uosobieniem gro�nego ducha
Rewolucji, mia�d��cej si�y
Dyktatury.
Rozmowa dotyczy�a czwartego
pieca. Jego budowa powinna
zosta� zako�czona przed dniem
rozpocz�cia XVII zjazdu partii,
w ci�gu pi�ciu miesi�cy, a nie
o�miu, jak przewidywa� plan.
Obaj rozumieli, �e w tym
przypadku wzgl�dy gospodarcze
musz� ust�pi� miejsca efektowi
politycznemu. Taka bowiem by�a
wola Stalina.
Gdy om�wili ju� wszystko, Mark
Aleksandrowicz spyta�:
- Znacie Sasz� Pankratowa,
mojego siostrze�ca? Chodzi do
szko�y z wasz� c�rk�.
- Znam - twarz Budiagina zn�w
by�a nieprzenikniona.
- G�upia historia...
Mark Aleksandrowicz kr�tko
zreferowa� spraw�.
- Sasza to uczciwy ch�opak -
powiedzia� Budiagin.
- Apolityczno�� rachunkowo�ci
- wyobra�cie sobie! Dyrektorem
jest tam Gli�ska, nie znam jej,
ale wy j� znacie. Porozmawiajcie
z ni�, o ile nie sprawi wam to
k�opotu. Szkoda ch�opaka,
zaszczuj� go. M�g�bym zwr�ci�
si� do Czerniaka, ale nie
chcia�bym, �eby sprawa dotar�a
do komitetu rejonowego.
- Czerniak nie jest ju�
sekretarzem - powiedzia�
Budiagin.
- Jak to?
- Tak to...
- Do czego my dojdziemy?
Budiagin wzruszy� ramionami.
- Zjazd w styczniu - i bez
�adnej przerwy m�wi� dalej: -
Saszka to zuch ch�opak, bywa u
nas. Dziwne, �e nic nie
powiedzia�.
- On nie z tych, co prosz� o
pomoc.
- Czy Gli�ska b�dzie w stanie
co� zrobi�? - spyta� Budiagin z
pow�tpiewaniem.
- Nie wiem. Ale nie pozwol�
zniszczy� ch�opca. Nie wolno
kaleczy� m�odych, oni dopiero
zaczynaj� �y�.
- Takie rzeczy dziej� si�
teraz nie tylko z twoim
siostrze�cem - powiedzia�
Budiagin.
Mark Aleksandrowicz zszed� do
fryzjera, ostrzyg� si�, i cho�
nigdy tutaj tego nie robi�,
ogoli�. Natychmiast zreszt�
po�a�owa� swojej decyzji:
fryzjer spryska� go wod�
kolo�sk�, ostry zapach nie
podoba� si� Markowi. Z
nieprzyjemnym poczuciem tego
obcego, natr�tnie drogeryjnego
zapachu poszed� do sto��wki dla
cz�onk�w kolegium.
- Towarzyszu Riazanow,
jeste�cie proszeni do towarzysza
Siemuszkina - zwr�ci�a si� do
niego bufetowa.
Wszed� na g�r�. Anatolij
Siemuszkin, sekretarz
Ord�onikidzego, przywita� si� z
nim oschle wyra�aj�c
niezadowolenie, �e Marka
Aleksandrowicza nie ma pod r�k�
i to w chwili, kiedy jest
potrzebny. Siemuszkin do
wszystkich zwraca� si� per "ty",
nie uznawa� nikogo opr�cz Sergo
i bano si� go nie mniej ni�
samego Sergo. Podczas wojny
domowej by� jego adiutantem, a
od dwudziestego pierwszego roku
- sekretarzem na Zakaukaziu, w
Ckk_rki * i tu, w komisariacie.
Ckk_rki - Centralna Komisja
KOntrolna - Inspekcja
Robotniczo_Ch�opska.
Z mistrzowsko znacz�cym i
wci�� niezadowolonym wyrazem
twarzy Siemuszkin wykr�ci� numer
telefonu...
- Towarzysz Riazanow przy
aparacie...
I odda� s�uchawk� Markowi
Aleksandrowiczowi.
...O czwartej oczekiwany
jest na Kremlu.
Mark Aleksandrowicz domy�la�
si�, �e w�a�nie w tym celu
zosta� wezwany do Moskwy, ale
bilet powrotny ju� mu wr�czono,
by� wi�c przekonany, �e
spotkanie zosta�o odwo�ane. A
jednak za czterdzie�ci minut
b�dzie u Stalina.
Z drugiego aparatu Siemuszkin
po��czy� si� z Bobri�skim
Kombinatem Chemicznym, tam mu
powiedziano, �e Grigorij
Konstantinowicz wyjecha� w
teren. Mimo to Siemuszkin
wydzwania� nadal, zatrzymywa�
Marka Aleksandrowicza uwa�aj�c,
�e lepiej sp�ni� si� do Stalina
ni� i�� do niego bez wytycznych
Ord�onikidzego. Mark
Aleksandrowicz by� innego
zdania. Siemuszkin obraca� si�
tylko w najwy�szych kr�gach, on
za� w tych kr�gach dzia�a�. I
sekretarska krz�tanina
Siemuszkina nie powinna mu w tym
przeszkadza�.
By� absolutnie spokojny i
opanowany. Irytowa� go tylko
obcy, fryzjerski zapach. Nie
m�g� stan�� przed Stalinem taki
�wie�utki. Ponownie zszed� do
fryzjera, kaza� umy� sobie twarz
i g�ow�. Fryzjer, zostawiwszy
siedz�cego w s�siednim fotelu
klienta, zastyg� przed nim z
r�cznikiem w d�oniach. Tamten
dobroduszny Mark Aleksandrowicz,
kt�ry p� godziny temu �artowa�
z nim na temat �ysiej�cych
m�czyzn, ju� nie istnia�.
W�adcza twarz, szczeg�lnie
teraz, gdy zdj�� okulary,
wydawa�a si� bezlitosna.
W bramie Troickiej Mark
Aleksandrowicz odda� swoj�
legitymacj� partyjn�. Okienko
zatrzasn�o si�, potem znowu
otworzy�o, za szyb� mign�a
sylwetka oficera, oficer schyli�
si� i dopiero wtedy Mark
Aleksandrowicz go zobaczy�.
- Macie bro�?
- NIe.
- Co jest w teczce?
Mark Aleksandrowicz podni�s�
teczk�, otworzy�.
Dy�urny zwr�ci� mu legitymacj�
z w�o�on� do �rodka przepustk�.
W drzwiach osobnego wej�cia
stali dwaj �o�nierze z
karabinami. Jeden z wartownik�w
spojrza� na zdj�cie w
legitymacji, po czym omi�t�
twarz Marka uwa�nym s�u�bowym
wzrokiem.
Mark Aleksandrowicz rozebra�
si� w niewielkiej szatni i
wszed� na drugie pi�tro. Pod
drzwiami gabinetu cywilny
funkcjonariusz jeszcze raz
sprawdzi� jego dokumenty.
W obszernym gabinecie za
biurkiem siedzia� Poskriebyszew.
Mark Aleksandrowicz widzia� go
po raz pierwszy i natychmiast
zauwa�y�, jak toporn� i
nieprzyjemn� twarz ma ten
cz�owiek. Wymieni� swoje
nazwisko.
Poskriebyszew zaprowadzi�
Marka do s�siedniego
pomieszczenia - sekretariatu,
wskaza� mu sof�, a sam wszed� do
gabinetu, starannie zamykaj�c za
sob� drzwi. Po chwili wr�ci�.
- Towarzysz Stalin oczekuje
was.
Przestronny gabinet Stalina
mia� wyd�u�ony kszta�t. Po lewej
stronie wisia�a ogromna mapa
Zwi�zku Radzieckiego. Po prawej,
mi�dzy oknami, sta�y szafy z
ksi��kami, miejsce w k�cie przy
wej�ciu zajmowa� du�y globus, a
przeciwleg�y, oddalony k�t -
biurko i fotel. Po�rodku - d�ugi
st�, nakryty zielonym suknem, i
krzes�a.
Stalin przechadza� si� po
gabinecie, przystan��, gdy
otworzy�y si� drzwi. Mia� na
sobie frencz z ochronneego,
niemal br�zowego materia�u, i
takie same spodnie, wpuszczone w
wysokie buty. Kr�py, nieco
dziobaty, o lekko mongolskich
oczach, wydawa� si� wr�cz ma�y.
W g�stych w�osach nad niskim
czo�em pob�yskiwa�a siwizna.
Stalin zrobi� kilka lekkich,
spr�ystych krok�w w kierunku
Marka Aleksandrowicza i poda� mu
r�k� - zwyczajnie, po prostu,
ale ze �wiadomo�ci� znaczenia
tego u�cisku. Odsun�� dwa
krzes�a. Usiedli. Mark
Aleksandrowicz zobaczy� tu�
przed sob� oczy Stalina -
jasnobr�zowe, �ywe wyda�y mu si�
nawet weso�e.
Mark Aleksandrowicz zacz��
referowanie spraw od og�lnego
opisu budowy. Stalin przerwa� mu
od razu:
- Towarzyszu Riazanow, nie
tra�cie czasu. Komitet Centralny
i jego sekretarz wiedz�, gdzie
jest budowa i po co jest budowa.
M�wi� z silnym akcentem
gruzi�skim. I, jak przekona� si�
Mark Aleksandrowicz, by�
doskonale zorientowany w istocie
zagadnienia.
- Komsomolcy uciekaj�?
- Tak.
- A wi�c po to si� ich
mobilizowa�o, �eby uciekali! Ilu
uciek�o?
- Osiemdziesi�ciu dw�ch.
Spojrzenie Stalina by�o
przenikliwe, badawcze...
- Poka�cie dane!
Mark Aleksandrowicz wyj�� z
teczki tabel� fluktuacji si�y
roboczej, wskaza� odpowiedni�
rubryk�.
- I po c� si� tak sami
oczerniacie, towarzyszu
Riazanow! Gdyby z jakiego�
zak�adu uciek�o tylko
osiemdziesi�ciu dw�ch ludzi, to
dyrektor uwa�a�by si� za
bohatera.
U�miechn�� si�. Wok� oczu
ostro zaznaczy�a si� sie�
zmarszczek.
Mark Aleksandrowicz poskar�y�
si� na fabryk�, dostarczaj�c�
wyposa�enie dla huty. Stalin
spyta�, kto jest dyrektorem
fabryki. Us�yszawszy nazwisko,
powiedzia�:
- Niem�dry cz�owiek, wszystko
zawali.
Jego oczy sta�y si� nagle
��tawe, ci�kie, tygrysie,
mign�a w nich z�o�� na
cz�owieka, kt�rego Mark
Aleksandrowicz zna� jako
doskona�ego fachowca
znajduj�cego si� chwilowo w
trudnej sytuacji.
Riazanow przeszed� do
najbardziej dra�liwej kwestii -
budowy drugiego wydzia�u piec�w
martenowskich.
- W ci�gu roku zbudujecie?
- Nie, towarzyszu Stalin.
- Dlaczego?
- Nie jestem technicznym
awanturnikiem.
I natychmiast przestraszy� si�
tego, co powiedzia�. Stalin
przygl�da� mu si� uwa�nie. Oczy
zn�w mia� ��te, ci�kie, jedna
brew przyj�a niemal pionowe
po�o�enie. Powoli, rozci�gaj�c
s�owa, Stalin spyta�:
- A wi�c KC - to techniczni
awanturnicy?
- Prosz� wybaczy�, �le si�
wyrazi�em. Mia�em na my�li rzecz
nast�puj�c�...
Mark Aleksandrowicz
szczeg�owo i przekonywaj�co
wyja�ni�, dlaczego budowy
drugiego wydzia�u nie b�dzie
mo�na zako�czy� w przysz�ym
roku. Stalin s�ucha� uwa�nie,
przyciskaj�c do piersi lew� r�k�
z zaci�ni�t� w d�oni fajk�, r�ka
sprawia�a wra�enie
sparali�owanej.
- Powiedzieli�cie uczciwie.
Nie potrzeba nam komunist�w,
kt�rzy obiecuj� z�ote g�ry.
Potrzeba nam takich, kt�rzy
m�wi� prawd�.
Stalin powiedzia� to bez
u�miechu, bardzo znacz�co, te
s�owa przeznaczone by�y dla
ca�ego kraju. Mark
Aleksandrowicz chcia� referowa�
dalej, ale Stalin tr�ci� go w
�okie�.
- Wys�ucha�em was, teraz wy
pos�uchajcie mnie.
Zacz�� m�wi� o metalurgii, o
Wschodzie, o drugiej
pi�ciolatce, o obronno�ci kraju.
M�wi� powoli, wyra�nie, cicho,
nieco g�uchym g�osem, ale
dobitnie, jakby dyktowa�
maszynistce, m�wi� rzeczy
og�lnie znane, lecz teraz, w
jego ustach, wydawa�y si� one
czym� nowym i niezwykle wa�nym.
O czwartym piecu nie wspomnia�,
jak gdyby nie chc�c zmusza�
Marka Aleksandrowicza do u�ycia
argument�w, kt�rych by nie
przyj��, i kt�re mog�yby Markowi
zaszkodzi�.
- Kiedy wyje�d�acie? - spyta�
Stalin wstaj�c.
- Dzi� - Mark Aleksandrowicz
wsta� r�wnie�.
- Od��cie wyjazd na jakie�
dwa dni. My�l�, �e towarzysze
ch�tnie was wys�uchaj� na
posiedzeniu Biura Politycznego.
Uczucie skr�powania i
niepokoju, towarzysz�ce Markowi
Aleksandrowiczowi podczas
rozmowy ze Stalinem, ust�pi�o,
pozosta�o jedynie wra�enie
wielko�ci, z kt�r� si� przez
moment zetkn��. Bezprecedensowa
budowa, kt�r� kierowa�, wymaga�a
�elaznej woli. Gdyby nie �elazna
wola Stalina, nie umia�by okaza�
swojej. Wola ta oznacza�a
twardo��. C� zrobi�? �agodno�ci�
nie dokonuje si� historycznych
przemian.
W komisariacie wiedziano o
rozmowie Marka Aleksandrowicza
ze Stalinem i ci, do kt�rych to
nale�a�o, przygotowywali ju�
projekt decyzji Biura
Politycznego. Na wiecz�r i na
noc zostali w pracy wszyscy,
kt�rzy mogli si� przyda�;
pracownicy wydzia��w,
maszynistki, dy�urna bufetowa.
Cz�onkowie kolegium, kt�rzy
musz� parafowa� projekt decyzji,
zjawi� si� na pierwsze wezwanie,
i rano kurier dostarczy gotowy
dokument do KC.
Nikt nie pyta� Marka
Aleksandrowicza, co powiedzia�
mu Stalin. Relacja mog�aby co�
przeinaczy�. Stalin sam m�wi
narodowi to, co uwa�a za
potrzebne. Mark Aleksandrowicz
wyznacza� terminy, zadania - bo
taka by�a wola Stalina.
Najwa�niejsze, �e termin
zako�czenia budowy drugiego
wydzia�u przesuni�to o rok.
Zapowiada�o to nowe,
realistyczne podej�cie do
koncepcji planu drugiej
pi�ciolatki: stal - podstaw�
wszystkiego.
Budiagin r�wnie� zajmowa� si�
projektem decyzji, potem
wyjecha�, wr�ci� o �smej rano i
bez s�owa z�o�y� sw�j podpis pod
dokumentem.
Przyja�� z Markiem
Aleksandrowiczem dawa�a
Budiaginowi prawo do pyta� o
rozmow�. Budiagin o nic jednak
nie pyta�. Mark Aleksandrowicz
wyczuwa� w nim jak�� opozycj�
wobec Stalina. Nie dopuszcza�
jednak my�li, �e mog�aby to by�
opozycja polityczna. Raczej co�
osobistego, jak to bywa mi�dzy
przyjaci�mi, kt�rych przyja��
si� ko�czy. Mo�e uraza, �e
odwo�ano go z zagranicy i
powo�ano na stanowisko wprawdzie
wysokie, lecz drugorz�dne, kto
wie, czy nie prowadz�ce do
stanowiska jeszcze ni�szego.
Przyjecha� Ord�onikidze. Przy
nim Mark Aleksandrowicz czu� si�
zupe�nie swobodnie. Ord�onikidze
m�g� wprawdzie wybuchn��, w
gniewie wydawa� si� straszny,
ale wszyscy znali jego
wyrozumia�y i bardzo ludzki
stosunek do innych. To w�a�nie
jemu Mark Aleksandrowicz
zawdzi�cza� swoj� karier�: z
dyrektora niewielkiego zak�adu
na po�udniu Sergo awansowa� go
na obecne eksponowane
stanowisko, uczyni� Marka
pierwszym metalurgiem kraju.
Sergo umia� wyszukiwa� ludzi,
broni� ich, stwarza� mo�liwo�ci
dzia�ania.
Siedzia� teraz za ogromnym
biurkiem - zm�czony cz�owiek z
mi�sistym zakrzywionym nosem
po�rodku obrzmia�ej twarzy, z
posiwia�� czupryn� i g�stymi,
nier�wno zwisaj�cymi w�sami.
Spod rozpi�tego munduru
wystawa�a liliowa koszula, jej
ko�nierzyk mi�kko przylega� do
grubej szyi. Okna gabinetu
wychodzi�y na w�ski zau�ek, na
male�k� cerkiewk�,