2090

Szczegóły
Tytuł 2090
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2090 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2090 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2090 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Anatolij Rybakow Dzieci Arbatu Tom Ca�o�� w tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1990 Prze�o�y� Micha� B. Jagie��o. T�oczono w nak�adzie 20 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III_B�1 Ca�o�� nak�adu 100 egz. Przedruk z wydawnictwa "Iskry", Warszawa 1988 Pisa� W. Cagara Korekty dokona�y U. Maksimowicz i D. Jagie��o Cz�� pierwsza 1 Najwi�kszy dom na Arbacie stoi mi�dzy zau�kiem NIkolskim i Dienie�nym, czyli dzisiejszym zau�kiem P�otnikowa i ulic� Wiesnina. Trzy siedmiopi�trowe budynki t�ocz� si� jeden za drugim, fasada pierwszego wy�o�ona jest bia�ymi p�ytkami ceramicznymi. Wisz� tabliczki: "Hafciarstwo", "Leczenie wad wymowy", "Choroby weneryczne i uk�adu moczop�ciowego". Niskie, �ukowo sklepione bramy, obite na kraw�dziach �elazn� blach�, ��cz� dwa g��bokie ciemne podw�rza. Sasza Pankratow wyszed� z domu i skr�ci� w lewo, w stron� placu Smole�skiego. Przed kinem "Arbacki Ars" przechadza�y si� ju� parami dziewczyny arbackie i dorogomi�owskie, i te z Pluszczychy. Ko�nierze p�aszczy niedbale podniesione, umalowane usta, podwini�te rz�sy, wyczekuj�ce spojrzenia, na szyi kolorowa apaszka - jesienny arbacki szyk. Sko�czy� si� seans, widz�w wypuszczano przez podw�rze, t�um t�oczy� si� w w�skiej bramie, w kt�rej dodatkowe weso�e zamieszanie robi�a grupka wyrostk�w - odwiecznych gospodarzy tych miejsc. Arbat ko�czy� sw�j dzie�. Po jezdni, ju� asfaltowej, cho� mi�dzy torami tramwajowymi wci�� jeszcze brukowanej kocimi �bami, sun�y, wymijaj�c stare doro�ki, pierwsze radzieckie samochody Gaz i Amo, Z zajezdni wyje�d�a�y dwu_ lub nawet trzywagonowe tramwaje - beznadziejna pr�ba zaspokojenia komunikacyjnych potrzeb wielkiego miasta. A pod ziemi� dr��ono ju� pierwsz� lini� metra i na placu Smole�skim nad wykopem stercza�a drewniana wie�a. Katia czeka�a na Sasz� na Diewiczym Polu, ko�o klubu zak�ad�w "Kauczuk" - szarooka stepowa dziewczyna o wystaj�cych ko�ciach policzkowych, ubrana w sweter z grubej wiejskiej we�ny. Zalatywa�o od niej winem. - Wypi�y�my z dziewczynami czerwonego. A ty nie �wi�tujesz? - A jakie to �wi�to? - Jakie... Matki Boskiej Or�downiczki. - Aha... - Takie to i "aha". - Dok�d p�jdziemy? - Dok�d... Do przyjaci�ki. - Co wzi��? - Zak�sk� tam maj�. Kup w�dki. Przez zau�ek Bolszoj Sawwinskij, obok starych barak�w robotniczych, sk�d dobiega�y pijackie g�osy, niesk�adny �piew, d�wi�ki harmonijki i patefonu, potem w�skim przej�ciem mi�dzy drewnianymi p�otami fabrycznymi zeszli na nadbrze�e. Po lewej stronie widnia�y szerokie okna fabryk Swierd�owa i Liwersa, po prawej by�a rzeka Moskwa, przed nimi - mury klasztoru Nowodiewiczego i stalowy a�ur mostu kolei obwodowej, a dalej b�ota i ��ki, Koczki i �u�niki... - Dok�d mnie prowadzisz? - Dok�d, dok�d... Chod�, biedny idzie boso, gdzie go oczy nios�. Obj�� j�, pr�bowa�a str�ci� jego r�k�. - Wytrzymaj troch�. Sasza �cisn�� mocniej jej ramiona. - Nie stawiaj si�. Trzypi�trowy nie otynkowany budynek sta� na uboczu. Przeszli przez d�ugi, s�abo o�wietlony korytarz, mijaj�c niezliczone drzwi. Przed ostatnimi Katia powiedzia�a: - U Marusi jest jej przyjaciel. O nic nie pytaj. Na tapczanie, twarz� do �ciany, spa� jaki� m�czyzna, przy oknie siedzia�y dzieci, ch�opiec i dziewczynka w wieku dziesi�ciu_jedenastu lat, obejrza�y si� na drzwi, przywita�y Kati�. W k�cie, przy stole kuchennym stoj�cym obok umywalki krz�ta�a si� niewysoka, znacznie starsza od Katii kobieta o mi�ej i dobrej twarzy. To w�a�nie by�a Marusia. - A my ju� my�leli�my, �e nie przyjdziecie - powiedzia�a, wycieraj�c r�ce i zdejmuj�c fartuch - my�leli�my, �e wypu�cili�cie si� gdzie�... Wasilu Pietrowiczu, niech pan wstanie, go�cie przyszli. M�czyzna wsta� - chudy, ponury, przyg�adzi� rzadkie w�osy, przejecha� d�oni� po twarzy, otrz�saj�c si� ze snu. Ko�nierzyk koszuli by� zmi�ty, w�ze� krawata rozlu�ni� si�. - Pierogi obesch�y - Marusia zdj�a �ciereczk� z le��cych na stole �ytnich pierog�w. - Ten jest z soj�, ten z kartoflami, a ten z kapust�. Toma, podaj talerze. Dziewczynka postawi�a na stole talerze. Katia zdj�a �akiet, wyci�gn�a z kredensu no�e i widelce, od razu zacz�a nakrywa� do sto�u, wiedzia�a, gdzie co le�y, najwidoczniej by�a tu nie pierwszy raz. - Zr�b porz�dek - poleci�a Marusi. - Przysn�li�my po obiedzie - usprawiedliwia�a si� Marusia, zgarniaj�c z krzese� ubrania. - Dzieciaki papieru naci�y, Witia, pozbieraj te �mieci. Pe�zaj�c po pod�odze ch�opiec posprz�ta� �cinki papieru. Wasilij Pietrowicz umy� si� nad umywalk�, poprawi� krawat. Marusia z ka�dego pieroga odkroi�a dzieciom po kawa�ku, po�o�y�a na parapecie. - Jedzcie! Wasilij Pietrowicz rozla� w�dk�. - No to pod �wi�to! - Pod sto�em si� spotkamy - Katia unika�a wzroku Saszy. Pierwszy raz przyprowadzi�a go do swoich znajomych, pi�a tu w�dk� - dotychczas pi�a przy nim tylko czerwone wino. - Jakiego czarnookiego sobie przygrucha�a - weso�o powiedzia�a Marusia wskazuj�c na Sasz�. - Czarnookiego i k�dzierzawego - u�Miechn�a si� Katia. - W m�odo�ci czupryna, na staro�� �ysina - obwie�ci� Wasilij Pietrowicz i zn�w si�gn�� po butelk�. Nie wydawa� si� ju� Saszy taki ponury, jego rozmowno�� �wiadczy�a o ch�ci podtrzymania znajomo�ci. R�wnie� Marusia patrzy�a na nich z sympati� i zrozumieniem. �yczliwo�� Marusi sprawia�a Saszy przyjemno��, podoba� mu si� ten dom na peryferiach, piosenka i harmonia za �cian�. - Dlaczego pan nie je? - spyta�a Marusia. - Jem, dzi�kuj�, smaczne pierogi. - �eby by�o z czego, to nie takie bym zrobi�a. A tak nawet dro�d�y nie ma. Na szcz�cie Wasilij Pietrowicz przyni�s�. Wasilij Pietrowicz z powag� powiedzia� co� na temat dro�d�y. Dzieci chcia�y jeszcze pieroga. Marusia zn�w odkroi�a im po kawa�ku. - My�licie, �e to wszystko dla was? Do�� ju� tej zabawy, jazda do mycia! Zebra�a ich po�ciel i wynios�a z pokoju, do s�siadki. Dzieci posz�y spa�. Potem po�egna� si� Wasilij Pietrowicz. Marusia wysz�a go odprowadzi�. Wychodz�c powiedzia�a do Katii: - We� z szafy czyste prze�cierad�o. - Po co on jej? - spyta� Sasza, gdy za Marusi� zamkn�y si� drzwi. - M�� aliment�w nie p�aci, szukaj wiatru w polu! A �y� trzeba. - I tak przy dzieciach? - A co, lepiej �eby g�odne siedzia�y? - Stary jest. - Ona te� niem�oda. - Czemu si� z ni� nie �eni? Popatrzy�a na niego spode �ba. - A czemu ty nie �enisz si� ze mn�? - Co, chcesz wyj�� za m��? - Chcesz... Do�� ju� tego! Chod�my spa�. To te� by�o niezwyk�e. Za ka�dym razem musia� zdobywa� j� tak jak na pocz�tku, a dzi� sama �ciele ��ko, rozbiera si�. Powiedzia�a tylko: - Zga� �wiat�o. Potem pie�ci�a palcami jego w�osy... - Silny jeste�, dziewuchy pewnie na ciebie lec�, tylko bardzo nieostro�ny - pochyli�a si� nad nim, zajrza�a w oczy. - Urodz� ci takiego z czarnymi oczkami, nie boisz si�? No tak, pr�dzej czy p�niej musia�o si� to przytrafi�. Trudno, usunie, dziecko nie jest potrzebne ani jemu, ani jej. - Jeste� w ci��y? Po�o�y�a g�ow� na jego ramieniu, wtuli�a si� w niego, jakby szukaj�c obrony przed nieszcz�ciami i niedolami swojego �ycia. Co o niej w�a�ciwie wie? Gdzie ona mieszka? U ciotki? W hotelu robotniczym? Wynajmuje jaki� k�t? Usun�� ci���... Co Katia powie w domu, jakie za�wiadczenie poka�e w pracy? A je�eli ju� jest za p�no? Gdzie si� podzieje z dzieckiem? - Je�eli wpad�a�, to musisz urodzi�. Pobierzemy si�. Nie podnosz�c g�owy spyta�a: - A jak nazwiemy ma�ego? - Pomy�limy, czasu jest du�o. Parskn�a �miechem, odsun�a si� od niego. - Ty si� nie o�enisz, a i ja za ciebie nie wyjd�. Ile masz lat? Dwadzie�cia dwa? To jestem starsza od ciebie. Ty jeste� wykszta�cony, a ja co? Sze�� klas... Wyjd�, ale nie za ciebie. - A za kogo? Ciekawe! - Ciekawe... Jest taki ch�opak, nasz, ze wsi. - Gdzie on jest? - Gdzie... Na Uralu, przyjedzie i zabierze mnie. - Kto to? - Kto... Mechanik. - Dawno go znasz? - M�wi�am ci, z naszej wsi. - Dlaczego do tej pory si� z tob� nie o�eni�? - Jeszcze si� nie wyszumia�, to i nie mia� ch�ci do �eniaczki. - Aha, a teraz ju� si� wyszumia�? - Teraz ma trzydziestk�. �eby� wiedzia�, jakie panienki na niego lecia�y... - Kochasz go? - No, kocham. - To dlaczego spotykasz si� ze mn�? - Dlaczego i dlaczego... Te� chc� u�y� �ycia. Przes�uchuje jak na milicji, a niech�e ci�! - To kiedy po ciebie przyjedzie? - Jutro. - I ju� si� wi�cej nie spotkamy? - A co, na wesele mam ci� zaprosi�? To krzepki ch�opak, raz trza�nie, i ju� ci� nie ma. - To si� jeszcze oka�e. - No no... - Ale przecie� jeste� w ci��y. - Kto tak powiedzia�? - Ty powiedzia�a�. - Nic nie m�wi�am. Sam wymy�li�e�. Kto� cichutko zapuka� do drzwi. Katia wpu�ci�a Marusi�, wr�ci�a do Saszy. - Odprowadzi�am - Marusia zapali�a �wiat�o. - B�dziecie pi� herbat�? Sasza si�gn�� po spodnie. - Co pan? - zdziwi�a si� Marusia. - Prosz� si� nie kr�powa�. - On jest wstydliwy - za�artowa�a Katia. - Wstydzi si� ze mn� chodzi�, �eni� si� chce... - O�enek sprawa prosta - powiedzia�a Marusia - i rozw�d sprawa prosta. Sasza nala� sobie reszt� w�dki, zak�si� pierogiem. W�a�ciwie powinien by� wdzi�czny Katii za tak pomy�lne i proste zako�czenie ich zwi�zku. Ten mechanik pewnie rzeczywi�cie istnieje, ale nie o niego chodzi. Chodzi o to, �e Katia zn�w si� z nim droczy, a on rozklei� si� jak g�upi. Wsta�. - A ty dok�d? - spyta�a Katia. - Do domu. - Co te� pan - obruszy�a si� Marusia. - Niech pan �pi, rano pan sobie p�jdzie, ja przenocuj� u s�siadki, przecie� nikomu pan tu nie przeszkadza. - Musz� i��. Katia patrzy�a na niego. - Trafisz st�d? - Nie zab��dz�. Przyci�gn�a go do siebie. - Zosta�. - P�jd�. �ycz� ci wszystkiego najlepszego. A jednak to fajna dziewczyna! Szkoda. Je�eli nie zadzwoni, to rzeczywi�cie nigdy si� ju� nie zobacz�: nie zna jej adresu, Katia nigdy nie chcia�a mu go poda� - "ciotka mnie zeklnie", nie m�wi nawet, w jakiej fabryce pracuje - "bo stercza�by� tylko pod portierni�". Dawniej od czasu do czasu dzwoni�a do niego z automatu, szli do kina albo do parku, potem znikali w g��bi Ogrodu Nieskucznego. W �wietle ksi�yca biela�y p��cienne le�aki, Katia odwraca�a si�. "Te� wymy�li�... Ale si� przyczepi�..." A p�niej przytula�a si� do niego, wargi mia�a suche, spierzchni�te, zanurza�a w jego w�osach swoje szorstkie palce. - Na pocz�tku wzi�am ci� za Cygana. Ko�o naszej wsi stali kiedy� Cyganie, te� tacy czarni. Ale ty masz g�adk� sk�r�. Latem, gdy mama by�a na daczy u siostry, Katia przychodzi�a do niego, spojrzenie zagniewane, kr�powa�a si� wysiaduj�cych na podw�rzu s�siadek. "Wyba�uszaj� ga�y. W �yciu wi�cej tu nie przyjd�". Telefonuj�c najpierw milcza�a, potem odk�ada�a s�uchawk�, dzwoni�a jeszcze raz. - Katia, to ty? - No, ja... - Dlaczego nic nie m�wisz? - Nawet nie dzwoni�am... - Spotkamy si�? - Gdzie� to si� spotkamy? - Mo�e ko�o parku? - Te� wymy�li�... Przyje�d�aj na Diewiczk�. - O sz�stej, o si�dmej? - Wpadn� o sz�stej... Sasza wspomina� teraz to wszystko, czeka� na jej telefon. Nast�pnego dnia chcia� jak najszybciej wr�ci� z instytutu do domu - a nu� zadzwoni. Musia� jednak zosta� d�u�ej, przygotowa� gazetk� �cienn� na rocznic� Pa�dziernika. A potem wezwano go na zebranie egzekutywy. Przy drzwiach nie by�o wolnych miejsc. Sasza przecisn�� si� mi�dzy st�oczonymi rz�dami krzese� potr�caj�c siedz�cych na nich ludzi, co wywo�a�o niezadowolone spojrzenie Baulina, sekretarza organizacji partyjnej - jasnow�osego osi�ka o prostej, upartej twarzy i szerokich barach, rozpieraj�cych granatow� satynow� koszul�, zapi�t� pod kr�tk� szyj� na dwa bia�e guziki. Gdy Sasza usiad� wreszcie w k�cie, Baulin oderwa� od niego wzrok i zn�w zwr�ci� si� do Kriworuczki: - To wy, Kriworuczko, zawalili�cie budow� akademik�w. Przyczyny obiektywne nikogo tu nie interesuj�! �e �rodki przerzucono na budowy szturmowe? Wy nie odpowiadacie za Magnitk�, tylko za instytut! Dlaczego nie uprzedzili�cie, �e terminy s� nierealne! Ach tak, realne... To dlaczego nie dotrzymane? Co z tego, �e dwadzie�cia lat nale�ycie do partii? Za dawne zas�ugi w pas si� pok�onimy, ale za b��dy b�dziemy bi�! Ton Baulina zdziwi� Sasz�. Kriworuczki, zast�pcy dyrektora, studenci troch� si� bali. W instytucie m�wi�o si� o jego chlubnej wojennej przesz�o�ci, do dzi� chodzi w bluzie, bryczesach i wojskowych butach. Ten przygarbiony m�czyzna z d�ugim sm�tnym nosem i workami pod oczami nigdy i z nikim nie wdawa� si� w rozmowy, nawet na powitanie odpowiada� jedynie skini�ciem g�owy. Kriworuczko zaciska� d�o� na oparciu krzes�a. Sasza widzia�, jak dr�� mu palce. S�abo�� cz�owieka tak zawsze gro�nego sprawia�a �a�osne wra�enie. Budowa sta�a, bo nie dostarczano materia��w. O tym jednak nikt tutaj nie m�wi. Jedynie Janson, dziekan wydzia�u Saszy, flegmatyczny �otysz, zwr�ci� si� pojednawczo do dyrektorki instytutu Gli�skiej: - A mo�e wyznaczy� dodatkowy termin? Gli�ska milcza�a. Siedzia�a z obra�on� min� cz�owieka, kt�rego los pokara� tak nieudolnym zast�pc�. Wsta� aspirant �ozgaczew, wysoki, okaza�y, teatralnym gestem wzni�s� r�ce do g�ry. - Czy�by i �opaty wys�ano na Magnitk�? Studenci go�ymi r�kami ryli zmarzni�t� ziemi�? Prosz�, tam siedzi komsorg grupy, niech opowie, jak pracowali bez �opat! Baulin przyjrza� si� Saszy z zainteresowaniem. Sasza wsta�. - Nie pracowali�my bez �opat. Magazyn by� zamkni�ty. Potem przyszed� magazynier i wyda� �opaty. - D�ugo czekali�cie? - nie podnosz�c g�owy spyta� Kriworuczko. - Z dziesi�� minut. �ozgaczew, kt�ry tak niefortunnie powo�a� Sasz� na �wiadka, z wyrzutem pokr�ci� g�ow�, jak gdyby niedopatrzenie to by�o win� Saszy, a nie jego. - Ale wszystko si� u�o�y�o? - u�miechn�� si� Baulin. - U�o�y�o - odpowiedzia� Sasza. - A ile czasu pracowali�cie, a ile nie? - Przecie� nie by�o materia��w. - Sk�d o tym wiesz? - Wszyscy przecie� wiedz�. - Niepotrzebnie bawisz si� w adwokata, Pankratow - surowo powiedzia� Baulin. - I nie w por�! Staraj�c si� nie patrze� na Kriworuczk� cz�onkowie egzekutywy przeg�osowali wydalenie go z partii. Wstrzyma� si� tylko Janson. Zgarbiony jeszcze bardziej ni� zwykle Kriworuczko wyszed� z sali. - Wp�yn�o o�wiadczenie docenta Azizjana - oznajmi� Baulin i spojrza� na Sasz�, jak gdyby chcia� spyta�: a co powiesz teraz, Pankratow? Azizjan prowadzi� w grupie Saszy wyk�ady z podstaw rachunkowo�ci socjalistycznej. Przewa�nie jednak m�wi� nie o rachunkowo�ci, nawet nie o jej podstawach, ale o tych, kt�rzy podstawy te podwa�aj�. Sasza na zaj�ciach g�o�no wyrazi� pogl�d, �e nie zaszkodzi�oby da� studentom jakie� poj�cie o rachunkowo�ci jako takiej. Azizjan, k�dzierzawy, ob�udny cwaniak, roze�mia� si� wtedy. A teraz oskar�a� Sasz� o wyst�pienie przeciwko marksistowskiej analizie nauk ekonomicznych. - By�o tak? - Baulin patrzy� na Sasz� zimnymi niebieskimi oczami. - Nie m�wi�em, �e teoria jest niepotrzebna. Powiedzia�em tylko, �e z rachunkowo�ci nic nie umiemy. - Partyjno�� nauki ci� nie interesuje? - Interesuje. Ale konkretna wiedza te�. - A wi�c dla ciebie partyjno�� i konkretno�� to dwie r�ne sprawy? Zn�w wsta� �ozgaczew. - No, towarzysze... Skoro publicznie g�osi si� apolityczno�� nauki... I jeszcze jedno: Pankratow chcia� narzuci� egzekutywie swoj� szczeg�ln� opini� o Kriworuczce, odgrywa� tu przedstawiciela szerokich mas studenckich. A w�a�ciwie, Pankratow, to kogo wy tu reprezentujecie? Janson siedzia� ponury, grubymi palcami b�bni� o mocno wypchan� teczk�. Gli�ska pochyli�a si� ku Baulinowi. - Mo�e przekaza� spraw� organizacji komsomolskiej... W jej g�osie pobrzmiewa� ton urz�dowego znu�enia: problem ma�o istotny, jaki� nic nie znacz�cy student. �ozgaczew spojrza� na Baulina, wyda�o mu si�, �e propozycja Gli�skiej mo�e wzbudzi� niezadowolenie tamtego. - Egzekutywa nie powinna uchyla� si�... To nieostro�ne s�owo zadecydowa�o o wszystkim. - Nikt si� nie uchyla - zmarszczy� brwi Baulin - ale jest ustalony tryb. Niech Komsomo� rozpatrzy spraw�. Zobaczymy, jak tam u nich z dojrza�o�ci� polityczn�. Na wieszaku wisia� br�zowy sk�rzany p�aszcz. Wujek Mark! - W��czysz si�? Sasza poca�owa� Marka w g�adko wygolony policzek. Wok� Marka unosi� si� zapach dobrego tytoniu fajkowego i wytwornej wody kolo�skiej, "dyskretny urok kawalerstwa", jak mawia�a mama. Mark wygl�da� na wi�cej ni� swoje trzydzie�ci pi�� lat - kr�g�y, weso�y, �ysiej�cy wujaszek. I tylko ostre spojrzenie zza ��tawych szkie� okular�w zdradza�o �elazn� wol� tego cz�owieka, jednego z genera��w przemys�u, niemal tak legendarnego jak jego gigantyczna budowa na Wschodzie - nowa baza metalurgiczna Zwi�zku Radzieckiego, niedost�pna dla nieprzyjacielskiego lotnictwa, strategiczne zaplecze proletariackiego mocarstwa. - A ju� my�la�em, �e si� ciebie nie doczekam, pewnie nocuje gdzie indziej, my�l� sobie... - Sasza zawsze nocuje w domu - powiedzia�a mama. Na stole portwain, r�owawa kie�basa delikatesowa, szproty, chlebki tureckie - przysmaki, kt�re zawsze przywozi� Mark, obok tradycyjny domowy pier�g mamy. Mark najwidoczniej zd��y� uprzedzi� o swoim przyje�dzie. - Na d�ugo przyjecha�e�? - spyta� Sasza. - Dzi� przyjecha�em, jutro wyje�d�am. - Stalin go wezwa� - wtr�ci�a mama. By�a dumna z brata, by�a dumna z syna - wi�cej powod�w do dumy nie mia�a, samotna kobieta, porzucona przez m�a, ma�a, t�ga, o bladej, niebrzydkiej jeszcze twarzy i siwych, g�stych wij�cych si� w�osach. Mark wskaza� r�k� na le��cy na pod�odze pakunek. - Rozwi�. Sofia Aleksandrowna zacz�a rozpl�tywa� supe�. - Daj no! Sasza no�em przeci�� szpagat. Dla siostry Mark przywi�z� kupon materia�u na p�aszcz i puszyst� chustk�. Sasza dosta� garnitur z ciemnogranatowego bostonu. Nieco pognieciona marynarka le�a�a doskonale. - Jak ula� - pochwali�a Sofia Aleksandrowna. - Dzi�kuj�, Mark, on ju� zupe�nie nie mia� w czym chodzi�. Sasza z zadowoleniem przegl�da� si� w lustrze. Mark zawsze przywozi� w prezencie to co trzeba. W dzieci�stwie zaprowadzi� siostrze�ca do szewca i obstalowa� dla niego wysokie chromowe buty, takich but�w nie mia� nikt ani na podw�rku ani w szkole. Sasza by� z tych but�w bardzo dumny i do dzi� pami�ta� ich zapach, pami�ta� te� ostry zapach sk�ry i dziegciu w warsztacie szewca. Tego wieczoru Marka kilkakrotnie proszono do telefonu. Niskim w�adczym g�osem wydawa� polecenia dotycz�ce fundusz�w, limit�w, transportu, uprzedzi�, �e b�dzie nocowa� na Arbacie, i kaza� przys�a� samoch�d na �sm�. Wr�ciwszy do pokoju, rzuci� okiem na butelk�. - Oho! - Pij, towarzyszu, dop�ki mo�na, zalewaj sw�j nieszcz�sny los - za�piewa� Sasza ulubion� piosenk� Marka. W�a�nie od niego us�ysza� j� po raz pierwszy - dawno temu, jeszcze w dzieci�stwie. - Tej nocy troski przegnajmy precz - podchwyci� Mark. - Tak to idzie? - Dok�adnie tak! - Sasza za�piewa� znowu: Mo�e jutro o tej porze@ Cze_Ka za�omocze w drzwi,@ lub Ko�czaka o tej porze@ rozstrzelamy w tajdze my.@ G�os i s�uch odziedziczy� po matce, kiedy� proponowano jej wyst�p w radiu, ale ojciec si� nie zgodzi�. Mo�e jutro o tej porze@ przyjaciele zechc� wpa��,@ a by� mo�e o tej porze@ rozstrzelaj� wszystkich nas!@ - Dobra piosenka - powiedzia� Mark. - Ale �le j� �piewacie - zauwa�y�a Sofia Aleksandrowna. - Jak ch�r �lepych. - Jak duet �lepych - roze�mia� si� Mark. Pos�ali mu na tapczanie. Sasza po�o�y� si� na brezentowym ��ku polowym. Mark zdj�� marynark�, szelki, koszul� i zostawszy w lamowanym wzorzyst� niebiesk� tasiemk� podkoszulku poszed� do �azienki. Czekaj�c na niego, Sasza le�a� z r�kami pod g�ow�... Po zebraniu, na schodach Janson poklepa� go po ramieniu. Ten jedyny przyjazny i maj�cy doda� otuchy gest podkre�li� tylko pustk�, kt�r� odczu� wok� siebie Sasza. Inni udawali, �e �piesz� si� do domu, do sto��wki. Po drodze do przystanku, na b�otnistej jezdni zapuszczonego przedmie�cia wymin�� go czarny samoch�d. Gli�ska siedzia�a obok kierowcy, odwracaj�c g�ow� m�wi�a co� do siedz�cych z ty�u. To, �e rozmawiali, �e przemkn�li obok Saszy nie zauwa�aj�c go i nie my�l�c o nim, zn�w wywo�a�o to uczucie pustki, niesprawiedliwego odtr�cenia. Gli�sk� Sasza zna� jeszcze ze szko�y, widywa� j� na zebraniach komitetu rodzicielskiego, jej syn Jan chodzi� z nim do jednej klasy - ponury, ma�om�wny ch�opak, interesuj�cy si� wy��cznie alpinizmem. Gli�ska by�a �on� pracownika Kominternu, polski akcent nadawa� jej kategorycznym wypowiedziom nieco nienaturalny odcie�. Zdawa�o si�, �e Gli�ska mimo wszystko zabierze g�os na zebraniu egzekutywy, w ko�cu za akademiki jest odpowiedzialna w takim samym stopniu, co i Kriworuczko. Ale milcza�a. Wr�ci� Mark, umyty, od�wie�ony, wyci�gn�� z sakwoja�a wod� kolo�sk�, natar� si�, wszed� pod ko�dr�, przez chwil� mo�ci� si�, szukaj�c najwygodniejszej pozycji do snu, zdj�� okulary i gestem kr�tkowidza wymaca� miejsce, by je po�o�y�. Przez jaki� czas milczeli, potem Sasza spyta�: - Po co Stalin ci� wezwa�? - Nie Stalin mnie wezwa�, wezwano mnie, �eby przekaza� jego polecenia. - M�wi�, �e jest niewysoki. - Taki jak ty i ja. - A na trybunie wygl�da na wysokiego. - Tak. - Kiedy by�o pi��dziesi�ciolecie jego urodzin - powiedzia� Sasza - nie podoba�a mi si� jego odpowied� na �yczenia, to co� w rodzaju "zrodzi�a mnie partia na obraz i podobie�stwo swoje". - To znaczy�o, �e �yczenia odnosz� si� do ca�ej partii, a nie do niego osobi�cie. - A czy to prawda, �e Lenin pisa�, �e Stalin jest bezwzgl�dny i nielojalny? - Sk�d o tym wiesz? - Co za r�nica... Wiem. Pisa� tak? - S� to cechy czysto osobiste - powiedzia� Mark - i nie najwa�niejsze. Najwa�niejsza jest linia polityczna. - Czy to mo�na rozgranicza�? - zaoponowa� Sasza, przypomniawszy sobie Baulina i �ozgaczewa. - Masz w�tpliwo�ci? - Nie my�la�em o tym. Te� jestem za Stalinem. Ale za du�o tego wychwalania. To jako� razi. - Niezrozumia�e - to nie znaczy jeszcze nieprawid�owe - powiedzia� Mark. - Trzeba wierzy� w parti�. Nadchodz� surowe czasy. Sasza u�miechn�� si�. - Dzi� przekona�em si� o tym na w�asnej sk�rze. Opowiedzia� o zebraniu egzekutywy. - Rachunkowo��? Czy to a� tak zasadnicza kwestia, �e... - No wiesz... Jakie� kwestie musz� by� zasadnicze. - Sprzecza� si� z wyk�adowc� przy wszystkich, to nietakt. - Nie oskar�aj� mnie o nietakt, tylko o apolityczno��. I chc�, �ebym si� przyzna�, rozumiesz? - Je�eli pope�ni�e� b��d, to mo�esz si� przyzna�. - Nie doczekaj� si�. Do czego mam si� przyznawa�? Lipa! - Dyrektorem jest nadal Gli�ska? - Tak. - By�a na zebraniu? - By�a. 2 Mark Aleksandrowicz poleci� kierowcy jecha� przodem, a sam poszed� piechot�. Przejrzysty jesienny poranek, rze�ki ch�odek. �pieszyli do pracy urz�dnicy, gwarna kolejka kobiet sta�a pod piekarni�, milcz�ca kolejka m�czyzn - pod trafik�. Spo�r�d wszystkich swoich si�str Mark zawsze najbardziej kocha� Soni�, wsp�czu� jej, tak bezbronnej zw�aszcza teraz, gdy odszed� od niej m��. Kocha� te� Sasz�. Dlaczego przyczepili si� do ch�opaka? Przecie� powiedzia� prawd�, a za to chc� go z�ama�, ��daj� skruchy za nie pope�nione winy. On sam te� namawia� Sasz� do tego. Mark Aleksandrowicz przeci�� plac Arbacki i poszed� Wozdwi�enk�, nieoczekiwanie cich� i pust� po gwarnym Arbacie. Jedynie pod sklepem Wojentorgu spory t�um czeka� na jego otwarcie, a drugi, mniejszy, t�oczy� si� przy wej�ciu do biura Kalinina. Mark Aleksandrowicz wsiad� do samochodu i mijaj�c MOchow�, Ochotnyj Riad, przez plac Teatralny i �ubia�ski pojecha� na plac Nogina, gdzie w ogromnym szarym czteropi�trowym gmachu, w pl�taninie d�ugich korytarzy i niezliczonych pokoi mie�ci� si� Ludowy Komisariat Przemys�u Ci�kiego. Tysi�ce ludzi przybywa�o do tego budynku z najdalszych zak�tk�w kraju, tu podejmowano decyzje, planowano, zatwierdzano. Jak zawsze wizyt� w komisariacie Mark Aleksandrowicz rozpocz�� nie od naczelnik�w poszczeg�lnych komisji, lecz od biur i dzia��w. I to, �e Riazanow, kieruj�cy najwi�ksz� budow� na �wiecie, ulubieniec Ord�onikidzego, odwiedza przede wszystkim zwyk�ych szeregowych pracownik�w, sprawia�o im przyjemno��: liczy si� z nimi, rozumie ich pot�g�, pot�g� aparatu. Tym ch�tniej wi�c zajmowali si� jego sprawami i za�atwiali je tak, jak wymaga� tego interes huty - dumy i chluby pi�ciolatki, czyli tak, jak chcia� Mark Aleksandrowicz. Obszed�szy dzia�y dotar� na pierwsze pi�tro, przemierzy� kilka korytarzy, zn�w wszed� na schody, zszed� z innych i znalaz� si� w zacisznym, pustawym skrzydle budynku, gdzie mie�ci�y si� gabinety komisarza ludowego i jego zast�pc�w. W sekretariacie, pe�nym dywan�w, biurek i telefon�w, wszyscy znali Riazanowa, tote� wszed� do Budiagina bez anonsowania. Budiagina, cz�onka KC, znajomego Stalina jeszcze z zes�ania, kilka miesi�cy temu odwo�ano z plac�wki dyplomatycznej. By�y ambasador w najwi�kszym mocarstwie Europy, otrzyma� stanowisko zast�pcy komisarza ludowego. Kr��y�y s�uchy, �e odwo�anie nie by�o spraw� przypadku - Budiagin popad� w nie�ask�. Jednak ze szczup�ej, ozdobionej czarnym w�sem twarzy Budiagina, z jego szarych, osadzonych pod g�stymi brwiami oczu nie mo�na by�o nic wyczyta�. Ci proletariaccy inteligenci, zmieniaj�cy szynel komisarza wojskowego na ambasadorski frak, sk�rzan� kurtk� gubernialnego przewodnicz�cego Cze_Ka na garnitur dyrektora trustu, dla Marka Aleksandrowicza zawsze byli uosobieniem gro�nego ducha Rewolucji, mia�d��cej si�y Dyktatury. Rozmowa dotyczy�a czwartego pieca. Jego budowa powinna zosta� zako�czona przed dniem rozpocz�cia XVII zjazdu partii, w ci�gu pi�ciu miesi�cy, a nie o�miu, jak przewidywa� plan. Obaj rozumieli, �e w tym przypadku wzgl�dy gospodarcze musz� ust�pi� miejsca efektowi politycznemu. Taka bowiem by�a wola Stalina. Gdy om�wili ju� wszystko, Mark Aleksandrowicz spyta�: - Znacie Sasz� Pankratowa, mojego siostrze�ca? Chodzi do szko�y z wasz� c�rk�. - Znam - twarz Budiagina zn�w by�a nieprzenikniona. - G�upia historia... Mark Aleksandrowicz kr�tko zreferowa� spraw�. - Sasza to uczciwy ch�opak - powiedzia� Budiagin. - Apolityczno�� rachunkowo�ci - wyobra�cie sobie! Dyrektorem jest tam Gli�ska, nie znam jej, ale wy j� znacie. Porozmawiajcie z ni�, o ile nie sprawi wam to k�opotu. Szkoda ch�opaka, zaszczuj� go. M�g�bym zwr�ci� si� do Czerniaka, ale nie chcia�bym, �eby sprawa dotar�a do komitetu rejonowego. - Czerniak nie jest ju� sekretarzem - powiedzia� Budiagin. - Jak to? - Tak to... - Do czego my dojdziemy? Budiagin wzruszy� ramionami. - Zjazd w styczniu - i bez �adnej przerwy m�wi� dalej: - Saszka to zuch ch�opak, bywa u nas. Dziwne, �e nic nie powiedzia�. - On nie z tych, co prosz� o pomoc. - Czy Gli�ska b�dzie w stanie co� zrobi�? - spyta� Budiagin z pow�tpiewaniem. - Nie wiem. Ale nie pozwol� zniszczy� ch�opca. Nie wolno kaleczy� m�odych, oni dopiero zaczynaj� �y�. - Takie rzeczy dziej� si� teraz nie tylko z twoim siostrze�cem - powiedzia� Budiagin. Mark Aleksandrowicz zszed� do fryzjera, ostrzyg� si�, i cho� nigdy tutaj tego nie robi�, ogoli�. Natychmiast zreszt� po�a�owa� swojej decyzji: fryzjer spryska� go wod� kolo�sk�, ostry zapach nie podoba� si� Markowi. Z nieprzyjemnym poczuciem tego obcego, natr�tnie drogeryjnego zapachu poszed� do sto��wki dla cz�onk�w kolegium. - Towarzyszu Riazanow, jeste�cie proszeni do towarzysza Siemuszkina - zwr�ci�a si� do niego bufetowa. Wszed� na g�r�. Anatolij Siemuszkin, sekretarz Ord�onikidzego, przywita� si� z nim oschle wyra�aj�c niezadowolenie, �e Marka Aleksandrowicza nie ma pod r�k� i to w chwili, kiedy jest potrzebny. Siemuszkin do wszystkich zwraca� si� per "ty", nie uznawa� nikogo opr�cz Sergo i bano si� go nie mniej ni� samego Sergo. Podczas wojny domowej by� jego adiutantem, a od dwudziestego pierwszego roku - sekretarzem na Zakaukaziu, w Ckk_rki * i tu, w komisariacie. Ckk_rki - Centralna Komisja KOntrolna - Inspekcja Robotniczo_Ch�opska. Z mistrzowsko znacz�cym i wci�� niezadowolonym wyrazem twarzy Siemuszkin wykr�ci� numer telefonu... - Towarzysz Riazanow przy aparacie... I odda� s�uchawk� Markowi Aleksandrowiczowi. ...O czwartej oczekiwany jest na Kremlu. Mark Aleksandrowicz domy�la� si�, �e w�a�nie w tym celu zosta� wezwany do Moskwy, ale bilet powrotny ju� mu wr�czono, by� wi�c przekonany, �e spotkanie zosta�o odwo�ane. A jednak za czterdzie�ci minut b�dzie u Stalina. Z drugiego aparatu Siemuszkin po��czy� si� z Bobri�skim Kombinatem Chemicznym, tam mu powiedziano, �e Grigorij Konstantinowicz wyjecha� w teren. Mimo to Siemuszkin wydzwania� nadal, zatrzymywa� Marka Aleksandrowicza uwa�aj�c, �e lepiej sp�ni� si� do Stalina ni� i�� do niego bez wytycznych Ord�onikidzego. Mark Aleksandrowicz by� innego zdania. Siemuszkin obraca� si� tylko w najwy�szych kr�gach, on za� w tych kr�gach dzia�a�. I sekretarska krz�tanina Siemuszkina nie powinna mu w tym przeszkadza�. By� absolutnie spokojny i opanowany. Irytowa� go tylko obcy, fryzjerski zapach. Nie m�g� stan�� przed Stalinem taki �wie�utki. Ponownie zszed� do fryzjera, kaza� umy� sobie twarz i g�ow�. Fryzjer, zostawiwszy siedz�cego w s�siednim fotelu klienta, zastyg� przed nim z r�cznikiem w d�oniach. Tamten dobroduszny Mark Aleksandrowicz, kt�ry p� godziny temu �artowa� z nim na temat �ysiej�cych m�czyzn, ju� nie istnia�. W�adcza twarz, szczeg�lnie teraz, gdy zdj�� okulary, wydawa�a si� bezlitosna. W bramie Troickiej Mark Aleksandrowicz odda� swoj� legitymacj� partyjn�. Okienko zatrzasn�o si�, potem znowu otworzy�o, za szyb� mign�a sylwetka oficera, oficer schyli� si� i dopiero wtedy Mark Aleksandrowicz go zobaczy�. - Macie bro�? - NIe. - Co jest w teczce? Mark Aleksandrowicz podni�s� teczk�, otworzy�. Dy�urny zwr�ci� mu legitymacj� z w�o�on� do �rodka przepustk�. W drzwiach osobnego wej�cia stali dwaj �o�nierze z karabinami. Jeden z wartownik�w spojrza� na zdj�cie w legitymacji, po czym omi�t� twarz Marka uwa�nym s�u�bowym wzrokiem. Mark Aleksandrowicz rozebra� si� w niewielkiej szatni i wszed� na drugie pi�tro. Pod drzwiami gabinetu cywilny funkcjonariusz jeszcze raz sprawdzi� jego dokumenty. W obszernym gabinecie za biurkiem siedzia� Poskriebyszew. Mark Aleksandrowicz widzia� go po raz pierwszy i natychmiast zauwa�y�, jak toporn� i nieprzyjemn� twarz ma ten cz�owiek. Wymieni� swoje nazwisko. Poskriebyszew zaprowadzi� Marka do s�siedniego pomieszczenia - sekretariatu, wskaza� mu sof�, a sam wszed� do gabinetu, starannie zamykaj�c za sob� drzwi. Po chwili wr�ci�. - Towarzysz Stalin oczekuje was. Przestronny gabinet Stalina mia� wyd�u�ony kszta�t. Po lewej stronie wisia�a ogromna mapa Zwi�zku Radzieckiego. Po prawej, mi�dzy oknami, sta�y szafy z ksi��kami, miejsce w k�cie przy wej�ciu zajmowa� du�y globus, a przeciwleg�y, oddalony k�t - biurko i fotel. Po�rodku - d�ugi st�, nakryty zielonym suknem, i krzes�a. Stalin przechadza� si� po gabinecie, przystan��, gdy otworzy�y si� drzwi. Mia� na sobie frencz z ochronneego, niemal br�zowego materia�u, i takie same spodnie, wpuszczone w wysokie buty. Kr�py, nieco dziobaty, o lekko mongolskich oczach, wydawa� si� wr�cz ma�y. W g�stych w�osach nad niskim czo�em pob�yskiwa�a siwizna. Stalin zrobi� kilka lekkich, spr�ystych krok�w w kierunku Marka Aleksandrowicza i poda� mu r�k� - zwyczajnie, po prostu, ale ze �wiadomo�ci� znaczenia tego u�cisku. Odsun�� dwa krzes�a. Usiedli. Mark Aleksandrowicz zobaczy� tu� przed sob� oczy Stalina - jasnobr�zowe, �ywe wyda�y mu si� nawet weso�e. Mark Aleksandrowicz zacz�� referowanie spraw od og�lnego opisu budowy. Stalin przerwa� mu od razu: - Towarzyszu Riazanow, nie tra�cie czasu. Komitet Centralny i jego sekretarz wiedz�, gdzie jest budowa i po co jest budowa. M�wi� z silnym akcentem gruzi�skim. I, jak przekona� si� Mark Aleksandrowicz, by� doskonale zorientowany w istocie zagadnienia. - Komsomolcy uciekaj�? - Tak. - A wi�c po to si� ich mobilizowa�o, �eby uciekali! Ilu uciek�o? - Osiemdziesi�ciu dw�ch. Spojrzenie Stalina by�o przenikliwe, badawcze... - Poka�cie dane! Mark Aleksandrowicz wyj�� z teczki tabel� fluktuacji si�y roboczej, wskaza� odpowiedni� rubryk�. - I po c� si� tak sami oczerniacie, towarzyszu Riazanow! Gdyby z jakiego� zak�adu uciek�o tylko osiemdziesi�ciu dw�ch ludzi, to dyrektor uwa�a�by si� za bohatera. U�miechn�� si�. Wok� oczu ostro zaznaczy�a si� sie� zmarszczek. Mark Aleksandrowicz poskar�y� si� na fabryk�, dostarczaj�c� wyposa�enie dla huty. Stalin spyta�, kto jest dyrektorem fabryki. Us�yszawszy nazwisko, powiedzia�: - Niem�dry cz�owiek, wszystko zawali. Jego oczy sta�y si� nagle ��tawe, ci�kie, tygrysie, mign�a w nich z�o�� na cz�owieka, kt�rego Mark Aleksandrowicz zna� jako doskona�ego fachowca znajduj�cego si� chwilowo w trudnej sytuacji. Riazanow przeszed� do najbardziej dra�liwej kwestii - budowy drugiego wydzia�u piec�w martenowskich. - W ci�gu roku zbudujecie? - Nie, towarzyszu Stalin. - Dlaczego? - Nie jestem technicznym awanturnikiem. I natychmiast przestraszy� si� tego, co powiedzia�. Stalin przygl�da� mu si� uwa�nie. Oczy zn�w mia� ��te, ci�kie, jedna brew przyj�a niemal pionowe po�o�enie. Powoli, rozci�gaj�c s�owa, Stalin spyta�: - A wi�c KC - to techniczni awanturnicy? - Prosz� wybaczy�, �le si� wyrazi�em. Mia�em na my�li rzecz nast�puj�c�... Mark Aleksandrowicz szczeg�owo i przekonywaj�co wyja�ni�, dlaczego budowy drugiego wydzia�u nie b�dzie mo�na zako�czy� w przysz�ym roku. Stalin s�ucha� uwa�nie, przyciskaj�c do piersi lew� r�k� z zaci�ni�t� w d�oni fajk�, r�ka sprawia�a wra�enie sparali�owanej. - Powiedzieli�cie uczciwie. Nie potrzeba nam komunist�w, kt�rzy obiecuj� z�ote g�ry. Potrzeba nam takich, kt�rzy m�wi� prawd�. Stalin powiedzia� to bez u�miechu, bardzo znacz�co, te s�owa przeznaczone by�y dla ca�ego kraju. Mark Aleksandrowicz chcia� referowa� dalej, ale Stalin tr�ci� go w �okie�. - Wys�ucha�em was, teraz wy pos�uchajcie mnie. Zacz�� m�wi� o metalurgii, o Wschodzie, o drugiej pi�ciolatce, o obronno�ci kraju. M�wi� powoli, wyra�nie, cicho, nieco g�uchym g�osem, ale dobitnie, jakby dyktowa� maszynistce, m�wi� rzeczy og�lnie znane, lecz teraz, w jego ustach, wydawa�y si� one czym� nowym i niezwykle wa�nym. O czwartym piecu nie wspomnia�, jak gdyby nie chc�c zmusza� Marka Aleksandrowicza do u�ycia argument�w, kt�rych by nie przyj��, i kt�re mog�yby Markowi zaszkodzi�. - Kiedy wyje�d�acie? - spyta� Stalin wstaj�c. - Dzi� - Mark Aleksandrowicz wsta� r�wnie�. - Od��cie wyjazd na jakie� dwa dni. My�l�, �e towarzysze ch�tnie was wys�uchaj� na posiedzeniu Biura Politycznego. Uczucie skr�powania i niepokoju, towarzysz�ce Markowi Aleksandrowiczowi podczas rozmowy ze Stalinem, ust�pi�o, pozosta�o jedynie wra�enie wielko�ci, z kt�r� si� przez moment zetkn��. Bezprecedensowa budowa, kt�r� kierowa�, wymaga�a �elaznej woli. Gdyby nie �elazna wola Stalina, nie umia�by okaza� swojej. Wola ta oznacza�a twardo��. C� zrobi�? �agodno�ci� nie dokonuje si� historycznych przemian. W komisariacie wiedziano o rozmowie Marka Aleksandrowicza ze Stalinem i ci, do kt�rych to nale�a�o, przygotowywali ju� projekt decyzji Biura Politycznego. Na wiecz�r i na noc zostali w pracy wszyscy, kt�rzy mogli si� przyda�; pracownicy wydzia��w, maszynistki, dy�urna bufetowa. Cz�onkowie kolegium, kt�rzy musz� parafowa� projekt decyzji, zjawi� si� na pierwsze wezwanie, i rano kurier dostarczy gotowy dokument do KC. Nikt nie pyta� Marka Aleksandrowicza, co powiedzia� mu Stalin. Relacja mog�aby co� przeinaczy�. Stalin sam m�wi narodowi to, co uwa�a za potrzebne. Mark Aleksandrowicz wyznacza� terminy, zadania - bo taka by�a wola Stalina. Najwa�niejsze, �e termin zako�czenia budowy drugiego wydzia�u przesuni�to o rok. Zapowiada�o to nowe, realistyczne podej�cie do koncepcji planu drugiej pi�ciolatki: stal - podstaw� wszystkiego. Budiagin r�wnie� zajmowa� si� projektem decyzji, potem wyjecha�, wr�ci� o �smej rano i bez s�owa z�o�y� sw�j podpis pod dokumentem. Przyja�� z Markiem Aleksandrowiczem dawa�a Budiaginowi prawo do pyta� o rozmow�. Budiagin o nic jednak nie pyta�. Mark Aleksandrowicz wyczuwa� w nim jak�� opozycj� wobec Stalina. Nie dopuszcza� jednak my�li, �e mog�aby to by� opozycja polityczna. Raczej co� osobistego, jak to bywa mi�dzy przyjaci�mi, kt�rych przyja�� si� ko�czy. Mo�e uraza, �e odwo�ano go z zagranicy i powo�ano na stanowisko wprawdzie wysokie, lecz drugorz�dne, kto wie, czy nie prowadz�ce do stanowiska jeszcze ni�szego. Przyjecha� Ord�onikidze. Przy nim Mark Aleksandrowicz czu� si� zupe�nie swobodnie. Ord�onikidze m�g� wprawdzie wybuchn��, w gniewie wydawa� si� straszny, ale wszyscy znali jego wyrozumia�y i bardzo ludzki stosunek do innych. To w�a�nie jemu Mark Aleksandrowicz zawdzi�cza� swoj� karier�: z dyrektora niewielkiego zak�adu na po�udniu Sergo awansowa� go na obecne eksponowane stanowisko, uczyni� Marka pierwszym metalurgiem kraju. Sergo umia� wyszukiwa� ludzi, broni� ich, stwarza� mo�liwo�ci dzia�ania. Siedzia� teraz za ogromnym biurkiem - zm�czony cz�owiek z mi�sistym zakrzywionym nosem po�rodku obrzmia�ej twarzy, z posiwia�� czupryn� i g�stymi, nier�wno zwisaj�cymi w�sami. Spod rozpi�tego munduru wystawa�a liliowa koszula, jej ko�nierzyk mi�kko przylega� do grubej szyi. Okna gabinetu wychodzi�y na w�ski zau�ek, na male�k� cerkiewk�,