12009
Szczegóły |
Tytuł |
12009 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12009 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12009 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12009 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Krzepkowski
Andrzej Wójcik
OBSZAR NIECIĄGŁOŚCI
ŻYCIE BEZ ZJAW
Obiekt tak szybko rosnący w soczewkach może być tylko miastem... Miejscem życia
niewielkich, dziwnych istot, które swój ograniczony światek uważają za odrębną,
niepowtarzalną
w całym bodaj kosmosie aglomerację przedstawicieli jakiejkolwiek rasy. Miastem
smutnych
domów...
Zazwyczaj strzeliste, śmiało wbite w niebo budowle kojarzą się obserwatorowi z
rozmachem
i mocą, lecz to miasto wyglądało inaczej. Zupełnie inaczej...
Wystarczyło zbliżyć się, by zauważyć, że wysokość domów nasuwa na myśl przede
wszystkim wątłe, cienkie pędy chorowitych drzew, dążących nieśmiało ku światłu
poprzez kłęby
pyłu i przemysłowych zanieczyszczeń. Nawet budynki wzniesione zaledwie przed
tygodniem
zblakły już i skryły swoją żenującą nowość pod obowiązującą maskę standardu...
Miasto miało także swoją melodię – melodię smutną i monotonną jak jesienny
deszcz.
Kiedyś istniały może osiedla otulone słonecznym dźwiękiem dzwonów i graniem
zegarów
wybijających w zapamiętaniu coraz nowsze, wesołe godziny, i ...może to z
któregoś z nich
wyrósł właśnie ten posępny labirynt brudnych murów, bezdrzewnych ulic i
ciemnoszarych
monolitów pianobetonu. Czas stłumił głos rozkołysanych dzwonów do poziomu
jednostajnego
szumu wrzących pod miastem mechanizmów, które zrównały ludzi samą swoją
bezustanną,
usłużną obecnością. Automaty zaspokajały wprawdzie wszystkie codzienne,
najistotniejsze
i całkiem nieistotne potrzeby Przeciętnych, lecz zabrały im w zamian możność
przerwania ciszy
najgłośniejszym nawet okrzykiem.
Która z tych zabawnych istotek mogłaby jeszcze pamiętać, że kiedyś zaśpiew
ulicznej
sprzedawczyni jagód słychać było przez pół dzielnicy, że każdy płacz dziecka
stawał się
indywidualnym dźwiękiem górującym swobodnie nad charakterystycznym dla większych
aglomeracji kilkudecybelowym poszumem. Teraz właśnie owo tło dźwiękowe wyszło na
pierwszy plan, ogarnęło bez wyjątku wszystko – byłoby w stanie pochłonąć i
zagłuszyć nawet
ryk startującego odrzutowca.
Moje miasto... Bezładne mrowienie na ulicach jest w zbliżeniu zbitą masą
spoconych ciał.
W kolejnym powiększeniu masa staje się niejednolita, rozbita na indywidualne
twarze, postacie,
wzrosty... Jeszcze bliżej – i oto z drgającego nad tłumem pola wyłowić można
poszczególne
radości i cierpienia...
Nie zazdroszczę im tych nietrwałych, ulotnych chwil sukcesów i uśmiechów tak,
jak nie
zazdrościłbym głupcowi nie znającemu swej ułomności. Wolę po prostu patrzeć –
ostatecznie na
samej li tylko obserwacji polega w tej chwili cały EKSPERYMENT... Coraz bliżej –
z kilkudziesięciu tysięcy głów obejmuję wzrokiem tysiąc tylko, parę wreszcie
nieciekawych
twarzy kryjących równie nieciekawe i zwyczajne myśli.
Lecz nagle w zespolonym polu mózgowym coś się zmienia... Wygląda to trochę jak
wir
w rzece – w okolicy jednego z miejsc na szerokim, zapchanym po brzegi pasie
dojazdowym prąd
uczuć ludzkich pulsuje i drga gwałtownie. Konkretne miejsce łatwo jest ustalić –
ośrodek wiru to
przeciętna, nie wyróżniająca się pozornie niczym kobieta... A przecież na jej
widok myśli
Przeciętnych strzelają niespodziewanie wysoko, ze smutnych i szarych stają się
na ułamki sekund
imponująco kolorowe i śmiałe...
Kobieta nie jest efektowna – ot, zwyczajna sobie szczupła, drobna dziewczyna tak
jak inni
myśląca wyłącznie o swojej pracy i związanych z nią problemach. Nie zwraca uwagi
na
otoczenie dostosowując się tym zresztą do obowiązującego wszystkich Przeciętnych
zwyczaju
nie wnikania w sprawy innych ludzi, zaś otaczające ją pół metra wolnej
przestrzeni traktuje jak
rzecz oczywistą, ustaloną trwającym od lat rytuałem...
W tę odrobinę luzu trafił nagle jakiś mężczyzna pracowicie przebijający tłum
pochyloną jak
u byka głową, zawzięcie rozpychający łokciami niesamowicie stłoczone ciała. Z
rozpędu
potrącił... nie – musnął raczej – zamyśloną dziewczynę. Ludzkie korpusy
zakołysały się
gniewnie, drgnęły ręce. Mężczyzna podniósł głowę, trafił oczyma w prostokątną
plakietkę
przypiętą do ramienia dziewczyny i jeszcze szybciej niż przedtem zaczął wbijać
się, wkręcać
w zwarty ściśle tłum...
Kobieta nie drgnęła nawet. Zdawało się, że wcale nie zauważyła uciekającego
przed
pomrukiem tłumu człowieka, lecz przecież zarejestrowała w pamięci zarówno owo
przypadkowe
muśnięcie, jak i reakcję tamtego, jej myśli zmieniły trochę swój bieg – kobieta
doskonale znała
przyczynę, dla której bezwzględni zazwyczaj wobec siebie ludzie stawali się
wobec niej niemal
uprzejmi nadal jednak pozostając obcymi, nieznajomymi Przeciętnymi z
komunikacyjnego
pasa...
Tak, Irena Sollon świetnie znała przyczynę podobnych sytuacji. Na początku
bawiły ją
nawet, lecz teraz – zaczynały już coraz bardziej drażnić. Ludzie nie szanowali
jej przecież dla
niej samej, dla zwyczajnej jak inne kobiety Ireny Sollon, lecz jedynie z powodu
tej idiotycznej
kolorowej plakietki na ramieniu, plakietki określającej bez cienia wątpliwości
miejsce pracy
Ireny.
W wahadłowym blasku wiszących nad pasem, mijanych co chwila lamp rozjarzyły się
i gasły
dwie litery IG wkomponowane przez jakiegoś starożytnego plastyka w rysunek na
maleńkim
prostokącie tworzywa. Taki łatwy, schematyczny rysunek stojącej ludzkiej
sylwetki... Symbol
Instytutu Genetycznego. Symbol równoważny symbolowi – owo króciutkie IG znaczyło
dla ludzi
na pasach tyle samo, co Ideał, którego sylwetkę jakiś dawno nie żyjący już
artysta wyrył na
noszonym przez Irenę znaczku. Ten kawałek kolorowego, elastycznego tworzywa
podnosił ją –
wyczuwała to codziennie z reakcji ludzi jeszcze bardziej niż ona Przeciętnych –
do rangi drobnej
wprawdzie, lecz dla wszystkich namacalnej cząstki Ideału. Właśnie dlatego – mimo
piekielnego
ścisku – jadący obok ludzie pozostawiają dla niej tyle wolnego miejsca. Jakby
obawiali się, że
samym swoim dotknięciem mogliby zetrzeć część blasku Ideału, który przyświecał
im od
najmłodszych lat...
Irena miała czasem ogromną chęć zmieszać się z ludźmi na pasach, jechać tak jak
oni
w wariacko zagęszczonej masie oddechów i ciał, lecz – za każdym razem brakowało
jej odwagi.
Przyzwyczaiła się już do drobnych, codziennych wygód i ułatwień, których nie
poznałaby nigdy,
gdyby nie jej związek z Ideałem...
Wiedziała dobrze, że Przeciętni przypisują jej o wiele większe prawa do Ideału
od tych, które
miała w istocie. I wiedziała też, jak mało ten wyznawany przez nich Ideał ma
cech wspólnych
z prawdziwym ideałem. Nie umiałaby może dokładnie powiedzieć, jakie cechy
powinien mieć
ten prawdziwy, najprawdziwszy ideał, lecz wiedziała za to, że żaden ze znanych
przez nią do tej
pory Obiektów nie pasował choćby w połowie do przypisywanych mu wartości i
ponadludzkich
cech. Dziwiło ją, że od tylu już lat – stuleci nawet – nie znalazł się w całym
Instytucie człowiek,
który odważyłby się opowiedzieć Przeciętnym o prawdziwej twarzy wielbionego
przez nich
obrazu superistoty. Choć jednocześnie rozumiała doskonale, że zaangażowanym w
Eksperyment
ludziom niełatwo jest zrezygnować z tego, co osiągnęli w swojej własnej życiowej
karierze by
w imię okrutnej prawdy stać się takimi jak poprzednio – zwyczajnymi Przeciętnymi
pozbawionymi osłony cienia fałszywego bo fałszywego, lecz zawsze Ideału.
Fałszywego? Nawet tego nie umiałaby powiedzieć z całkowitą pewnością. Obiekty
bywały
różne. Czasem lepsze o wiele od ustalonych podczas wstępnych badań przewidywań,
czasem –
zdarzało się i tak – nie spełniały nawet podstawowych założeń Eksperymentu. Nikt
więc – a tym
bardziej ona, Przeciętna laborantka – nie mógłby bez ryzyka błędu powiedzieć:
„Ideału nie
znajdziemy nigdy”, bowiem już następnego dnia Ideał poszukiwany mógł okazać się
Ideałem
urzeczywistnionym...
Irena drgnęła raptownie, rozejrzała się uważnie po otaczających ją twarzach –
przez moment
miała wrażenie, że ktoś podsłuchuje jej myśli... Kiedyś słyszała o istnieniu
specjalnych aparatów
do sprawdzania lojalności Przeciętnych, ale sama nie spotkała się z nimi jeszcze
ani razu.
Więc to tak wygląda? Ludzie dookoła stali spokojnie, nikt nie przyglądał się
Irenie uważniej
niż zwykle, ale mimo to niecierpliwie czekała, aż zbliży się szary mur
otaczający teren
Instytutu...
Zaledwie zasygnalizowała poruszeniem stopy swój zamiar – ludzie rozstąpili się
momentalnie w wąski, wiodący do skraju pasa szpaler. Irena zwinnie przeskoczyła
na płynący
wolniej pas pośredni, na chodnik wreszcie – ludzkie ciała zwarły się za nią
szczelnie jak wrota
zaklętej pieczary z baśni o Ali Babie...
Zeskoczyła z pasa trochę wcześniej niż zwykle – dotychczas trafiała niemal
idealnie w bramę
Instytutu – musiała więc przejść jeszcze kilkadziesiąt dodatkowych metrów na
piechotę.
Spieszyła się nie chcąc spotkać pod drzwiami budynku Dwunastego Kontynuatora,
który miewał
przeniesione przez lata hibernacji zwyczaje i niekiedy osobiście sprawdzał
punktualność
pracowników Instytutu...
Tym razem obawy Ireny okazały się płonne. Uczony siedział w swoim gabinecie.
Był najwidoczniej w niezbyt dobrym humorze, bo raptownie zgniótł czytaną właśnie
gazetę,
rzucił ją do stojącego pod biurkiem kosza na przeznaczone do spalenia śmiecie i
podszedł do
okna otwartego szeroko na park za głównym budynkiem Instytutu.
– Znowu te latające talerze. Latające to, latające tamto – latające gówno! Czy
ci durni
dziennikarze nie mają już o czym pisać?!
Zwabiony podniesionym głosem zajrzał do gabinetu osobisty sekretarz Dwunastego
Kontynuatora Eksperymentu.
– Czy pan mnie wołał, Profesorze? Wydawało mi się, że coś słyszę...
– Nie, Written. Ale wejdź pan, jak już jesteś...
– Przepraszam za zbytnią śmiałość, ale wygląda pan na trochę zdenerwowanego...
– Trochę?– głos profesora zadrżał z tłumionej wściekłości.– Pan to nazywa
trochę? Szlag
mnie trafia!
– Nie rozumiem. Co się stało? – Written był wyraźnie zaskoczony zachowaniem się
Kontynuatora – Przecież pan Profesor zawsze był taki... opanowany...
– Zimny, chciałeś pan powiedzieć.
– Noo...
– Dobrze już, dobrze. Nie tłumacz się pan. I tak wiem, że między sobą nazywacie
mnie rybą.
Ale nawet rekin wściekłby się chyba czytając te wszystkie bzdury w gazetach...
– Jakie, panie Profesorze?– sekretarza opanowywało coraz większe zdumienie.
– Słyszał pan kiedyś o potworze z Loch Ness, Written?
– Niespecjalnie, panie Profesorze, ale jeżeli potrzeba, to postaram się...
– Nie staraj się pan. – Kontynuator ze zniecierpliwieniem machnął ręką. – To był
temat
modny kiedyś, jeszcze nim zaczął się Eksperyment. A teraz macie... mamy dla
odmiany na każdy
sezon ogórkowy Niezidentyfikowane Obiekty Latające. I czego ci pismacy jeszcze
nie wymyślą?
– Czy pan Profesor uważa, że...
– Nic nie uważam. Drażnią mnie po prostu te wszystkie idiotyczne hipotezy
i pseudonaukowe teorie o istnieniu jakichś innych niż ludzka cywilizacji.
Przecież na całej Ziemi
nie ma ani jednego wiarygodnego świadka spotkania z obcym intelektem. Ani
jednego! I nigdy
nie było! Zresztą sam projekt OZMA trwa już od tylu stuleci, że nawet
cywilizacja kretynów –
o ile kretyni tworzą cywilizacje – zdołałaby się rozwinąć na tyle, by do nas na
Ziemię przylecieć.
A teraz jakiś dziennikarzyna każe mi wierzyć bez zastrzeżeń w te latające
światełka... Zresztą
sam pan zobacz...Gazeta jest w koszu. Nie, nie tam... Pod biurkiem...
– Ależ, panie Profesorze... to są przecież wiadomości przeznaczone dla
Przeciętnych – nie
można od nich zbyt wiele wymagać.
– Wiem, wiem, ale zawsze mnie krew zalewa, kiedy czytam coś podobnego.
Written...?
– Słucham panie Profesorze?
– Written – głos profesora załamał się, jakby zamarł przez chwilę w głębokim
zamyśleniu –
Written, powiedz mi pan, czy Przeciętni naprawdę... naprawdę wierzą w to
wszystko, co
wypisuje się w gazetach?
– Tak samo jak w Eksperyment, Ekscelencjo – odparł sekretarz zdecydowanie, w
jego głosie
dał się jednak wyczuć lekki cień wahania – muszą przecież w coś wierzyć, bo
inaczej cały ten
kram rozleciałby się na drobne kawałki.
Przerwał na moment, jakby bał się dokończyć zaczętą myśl i niepewnie zerknął na
profesora,
lecz ten wpatrywał się w sekretarza pełen skupionego oczekiwania. Written zebrał
więc resztę
odwagi i dodał:
– I to chyba szybciej, niż myślimy...
– Hm... W porządku, Written – profesor uspokoił się, jakby przygasł i zmalał. –
Niech pan
idzie teraz do swojej roboty. I niech pan już tak na mnie nie patrzy – wcale nie
jestem
zdenerwowany. Ot, stary pryk musiał się przed kimś po prostu wygadać...
– Nie... nie rozumiem, panie Profesorze. – Dziwne zachowanie Kontynuatora
całkowicie
zdezorientowało sekretarza.
– Czego znowu? Tego, że ma się pan zająć swoją pracą?
– Nie, pa... Już wychodzę, panie Profesorze...
– Jeszcze chwilę. Czego pan nie rozumie, Written?
– Tego... noo... określenia, którego pan Profesor przed chwilą użył...
Na twarzy Kontynuatora pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech.
– Że stary pryk?
– Tak...
– To było kiedyś, dawno – jeszcze zanim rozpocząłem hibernację – określenie
podstarzałego
nudziarza, który nie ma nawet... No, ale dość już tego... – głos profesora
nabrał znowu
charakterystycznego, rozkazującego brzmienia.
– Zmiataj pan teraz na swoje miejsce.
– Tak jest, Ekscelencjo... – Written wyprężył się mimowolnie i wyszedł
pospiesznie,
łagodnie syknęły za nim zamykające się drzwi pokryte dźwiękochłonną wykładziną.
– Trzeba chyba będzie zmienić izolację – wymamrotał sam do siebie Kontynuator.
Skoro
Written usłyszał przez drzwi... Niemożliwe przecież, abym gadał do siebie tak
głośno... Patrick
Levis – Dwunasty Kontynuator Eksperymentu – zapadł głęboko w miękki fotel,
przymknął na
chwilę oczy...
Instytut Genetyki jest jednym z tych miejsc na Ziemi, w których nic nikogo nie
dziwi, toteż
i Patrick Levis nie był zaskoczony widokiem olbrzymiego gada stąpającego lekko
po alejkach
parku. Nie rozumiał tylko, kiedy sam zdążył wyjść z gabinetu i znaleźć się wśród
pięćdziesięciometrowych zabytkowych sekwoi naprzeciw potwornego cielska,
które... ależ tak –
widział je przecież niejeden raz. Było to bardzo dawno temu, minęło może pięć,
może dziesięć
stuleci od chwili opublikowania w prasie całego świata sensacyjnych zdjęć
potwora z Loch Ness,
lecz Levis pamiętał je świetnie. Długa, grubsza niż u brontosaura szyja, potężny
łeb i słoniowe
łapy – pokryty łuską ogon gada ślizgał się ze szmerem po trawniku... Levis
cofnął się
o kilkanaście kroków, by dokładniej ocenić rozmiary prehistorycznego gada i
przyjrzeć się lepiej
całemu stworowi – ciężki łeb zwierzęcia zakołysał się, podążył za uczonym...
Levis poczuł na
twarzy duszący, gęsty powiew wypuszczonego z szumem powietrza, oczy potwora
zatańczyły
w dwie różne strony jak rozkręcone kolorowe spodki, zawirowały rozbieżnie,
kłapnęła paszcza –
Levis skulił się odruchowo oczekując uderzenia wielkich jak płyty nagrobkowe
zębów.
Łeb gada niespodziewanie wystrzelił w górę, Levis podążył za nim wzrokiem,
zobaczył
roztańczone ślepia potwora pryskające nagle na boki jak guziki zbyt ciasnej
kamizelki – uśmiech
Nessie stał się przez chwilę podobny do zagadkowego skrzywienia ust Giocondy – z
pustych,
głębokich oczodołów wychynęły nowe kołujące źrenice... Tymczasem poprzednie oczy
zaprzestały szalonej ucieczki, zawisły na moment w nieruchomym powietrzu,
drgnęły – jedno
z nich uniosło się powoli w górę.
Nie wiadomo skąd przypłynęła posępna, ciemna chmura, otuliła śmigający wysoko
punkcik,
okryła uczonego i park stożkiem półmrocznego cienia – tylko nerwowy koniuszek
ogona Nessie
pobłyskiwał od czasu do czasu wystając z obszaru stożka...
W tle chmury drugie oko potwora zachowywało się nieprzyzwoicie niepoważnie.
Tańczyło
po niebie w wariackich splotach, pomrugiwało kpiarsko w stronę Levisa zielonym
światełkiem,
szusowało w bok zakosem, by już po chwili błysnąć czerwono z zupełnie innego
zakłębienia
obłoku, przyspieszało lot gwałtownie i raptem stawało w miejscu jak zamurowane,
przybite do
chmury potężnym gwoździem. Levis przyłapał się na rozmyślaniu, jaki ono może
mieć właściwie
napęd. Chyba tylko grawitacyjny – momentalnie stanąć w dowolnie wybranym miejscu
może
tylko coś, co wytwarza własne pole ciążenia.
Oko Nessie zmieniło kształt – obrót wokół średnicy sprawił, iż stało się podobne
do
długiego, zwężającego się u obu końców cygara. Levis uprzytomnił sobie, że zna
przecież ten
kształt, zna z wyrzuconej dziś rano gazety... Ale choćby to nawet miał
rzeczywiście być jakiś
Niezidentyfikowany Obiekt Latający, to i tak nic przecież nie wskazywało, że
jest wysłannikiem
obcej cywilizacji. Uczony naprawdę nie widział powodów, by przybysze z gwiazd –
domniemani
zresztą przybysze – mieli bawić się stwarzaniem fantomu czysto ziemskiego
potwora, aby w jego
oczy wprawiać swe latające spodki... NOL tymczasem zawirował znowu pod chmurą,
razem
z nią zniżył się znacznie, nieoczekiwanie – wbrew wszelkim prawom perspektywy –
zmalał...
Malał opadając, póki nie osiadł na głowie Levisa jak dopasowany zbyt ciasno
kapelusz –
uczonemu wydało się nagle, że ktoś zagląda do najtajniejszych głębi jego
mózgu... Ponownie
było jasno. Ucisk na skroniach zelżał, Levis niespodziewanie poczuł własne
dłonie – obejmował
nimi głowę od paru dobrych chwil i być może właśnie dlatego wydało mu się, że ma
na niej za
mały kapelusz. Skąd wziąłby go zresztą, skoro dawno już wyszło ze światowej mody
noszenie
jakichkolwiek czapek...?
Ból skroni minął i tylko uczucie „włażenia” czegoś nieprzyjemnie lepkiego do
mózgu
pozostało jeszcze przez chwilę, nim i ono rozpłynęło się wreszcie bez śladu.
Czyżby to Written odważył się podglądać myśli Dwunastego Kontynuatora, sprawdzać
jego
lojalność? Levis bacznie rozejrzał się po gabinecie – nie zmieniło się nic.
Wyrzucona gazeta
leżała jak poprzednio w koszu, papiery na biurku także nie wyglądały na
poruszane przez
kogokolwiek.
Uczony wygramolił się z fotela, spojrzał z niesmakiem na zbyt wygodny sprzęt. –
Trzeba tu
będzie wstawić szerokie, twarde krzesło z poręczami – pomyślał. – Takie, jakie
ostatnio
widziałem w muzeum... Aha. I ten cały Written... Muszę sprawdzić, co on
właściwie robił przed
rozpoczęciem pracy w Instytucie...
Levis podszedł do drzwi, uchylił je i znieruchomiał, gdy dobiegło go ostatnie,
wypowiedziane do kogoś przez Writtena zdanie:
– ...chyba nie warto. Sum jest dzisiaj od rana w podłym humorze... i do tego
jakiś taki...
dziwny...
– Sum? To chyba o mnie – pomyślał Levis – pewnie przez te wąsy... – Stanął
przytulony do
wąskiej szpary w drzwiach słuchając z nagłym zainteresowaniem dalszego ciągu
rozmowy.
– ...patrzy tylko, kogo by tu pożreć. Wiesz, trzeba go było widzieć, jak
wściekał się po
przeczytaniu artykułu o NOL-ach. Aż mi się wierzyć nie chciało, że on tak po
ludzku potrafi
reagować...
– Mimo wszystko muszę się z nim zobaczyć – drugi głos należał do kobiety.
– Twoja sprawa, Ireno. Jak chcesz to ryzykuj... Może się już zresztą trochę
uspokoił?...
– Czy tak, czy nie, pójść do niego muszę – w głosie Ireny dawała się wyraźnie
zauważyć
nutka jakiejś determinacji.
– Coś ważnego? Jeśli jakaś prywatna sprawa, to możesz ją załatwić ze mną...
– Dziękuję, swoje prywatne sprawy wolę załatwiać sama... Teraz chodzi przede
wszystkim
o Obiekt 724...
– Pewnie się posiusiał w pieluszki... Zakichany Ideał...
– Przestań się wygłupiać – Irena zaczynała się niecierpliwić – to naprawdę
ważne.
Wydawałoby się, że wszystkie parametry ma w porządku, może nawet lepsze, niż
przewidywaliśmy, ale coś mi się nie podoba...
– No no no, ciekawe... – Writtena rozbawiło rozdrażnienie dziewczyny – Irena
Sollon
zaczyna coraz poważniej traktować swoje Ideały. Może i mnie każesz wierzyć w to
wszystko?
– Prawdopodobnie wcale by ci to nie zaszkodziło... Ideał, jaki by nie był,
potrzebny jest
ludziom i chyba dlatego także i my – znający go na co dzień – powinniśmy chociaż
trochę
w niego wierzyć... A sprawa jest poważniejsza, niż ci się wydaje. Sama jej
zresztą nie rozumiem.
Popatrz tylko na te wykresy...
– No i co z tego? Wyglądają wcale nieźle. Ten rytm pracy serca – sam chciałbym
mieć taki...
– Właśnie. Wszystkie badania wykazują, że trafiliśmy na Ideał zdrowia.
Wyhodowaliśmy go
przez wieki drogą najrozmaitszych krzyżówek, stymulacji hormonalnej i
wprowadzania
kolejnych poprawek do kodu genetycznego kwasów nukleinowych... Czy wiesz, że
jemu można
śmiało wyciąć część serca?
– Jak to? – Written był zaskoczony. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że mu to
wcale nie
szkodzi?
– Wyobraź sobie, że nie. Zapada wtedy na jakiś czas w letarg, ale najdalej po
trzech dniach
wycięty mięsień całkowicie odrasta...
– To co wyście u licha ciężkiego wyhodowali? Ideał Ogólnoludzki czy salamandrę?
– Poczekaj, to jeszcze nie koniec. On może przez całe prawie dwadzieścia cztery
godziny
przebywać w pomieszczeniu wypełnionym dwutlenkiem węgla...
– Beztlenowiec...
– ...natomiast przy pięciokrotnym tylko przekroczeniu dopuszczalnego stężenia
trującego
gazu w atmosferze może żyć miesiącami. Ponadto – on nic nie zapomina...
– Ciekawe... – Written z niedowierzaniem pokręcił głową. Jak to zrobiliście?
– Udało nam się wreszcie zmusić do regeneracji komórki systemu nerwowego...
– Przecież to jeszcze nie znaczy, że on...
– Właśnie znaczy. – Irena wyraźnie ekscytowała się opowieścią.
– Wszystkie zwoje mózgowe, jakie z jego mózgu usunęliśmy, odrosły w przeciągu
trzech
miesięcy...
– Po czym okazało się – Written znowu zaczynał ironizować – że drogą operacji
przerobiliście Ideał na zwyczajnego debila...?
– Jeszcze nie skończyłam. Nie zrobiliśmy debila, bo w zwojach odrosły niemal
identyczne
kombinacje splotów i połączeń nerwowych.
– Niemal identyczne, tak? A gdyby nie odrosły? Albo odrosły inne niż przedtem?
– Wtedy próbowalibyśmy znowu... Ale czego ty właściwie chcesz? Najpierw
wykpiwasz
Eksperyment i Ideał, teraz znowu masz pretensję, że przeprowadza się z tym
Ideałem
najrozmaitsze próby. Przecież, nawet gdyby się nie powiodło, w każdej chwili
możemy
rewitalizować kolejny Obiekt. I chyba to zrobimy...
– Dlaczego? Sama przecież powiedziałaś, że nie udało się wam zrobić z Obiektu
724 debila.
A może coś mu więcej odrosło? Pewnie taki długi ogon zakończony kitką, kopyta i
rogi, co?
– Znowu, kpisz...
– Kpię. Czy sądzisz, że powinienem raczej płakać nad ciężką dolą uczonych
zabierających
się do Ideałów ze skalpelem? Ciekawe, jakie mana ten temat zdanie sam Ideał?
– Trafiłeś. O to nam przede wszystkim chodzi...
– ...i z tym idziesz teraz do Suma?
– Tak. Może on coś będzie z tego wiedział...? W końcu...
Levis szybko cofnął się za biurko – był trochę zmieszany, może nawet cokolwiek
zawstydzony. To już do tego doszło, by on, Dwunasty Kontynuator Eksperymentu,
podsłuchiwał
z ukrycia rozmowy swoich podwładnych? Irena Sollon nie zostawiła mu wiele czasu
na
rozmyślania – szybko, zdecydowanie weszła do gabinetu, za nią stanął w progu
oparty niedbale
o drzwi Written.
Na widok dziewczyny Levis odruchowo przygładził wąsy i wstał z fotela – jego
pojęcie
o grzeczności wobec wszelkich kobiet było może cokolwiek staroświeckie w tym
bezwzględnym
świecie, przeniesione tak jak wąsy przez lata hibernacji – tym niemniej zyskiwał
sobie
momentalnie względy wszystkich współpracownic, dawno już bowiem minęły czasy,
kiedy
mężczyźni na widok kobiet schylali się w ukłonie...
– Słucham, co panią do mnie sprowadza, Ireno? A pan czemu tak stoi w drzwiach,
Written?
Wejdź pan także. Nie lubię przeciągów...
Written wśliznął się do gabinetu, cicho mruknął w stronę dziewczyny – Widzisz,
mówiłem
ci, że jest wściekły...
– Co pan mówił, Written? – głos Kontynuatora zdradził, że rzucone szeptem przez
sekretarza
słowa nie uszły jego uwadze.
– Nie, nie, nic ciekawego, panie Profesorze – zmieszał się Written – ja tylko
tak... do Ireny.
Czy pan wie z czym ona przyszła?
– Nie wiem, ale sądzę, że najlepiej wytłumaczy to sama Irena. Słucham więc, co
się stało?
– Chodzi o Obiekt 724, panie Profesorze. Gremium naukowe jest zaniepokojone jego
reakcjami po próbach...
– Gwałtowny spadek formy psychicznej? Czy może raczej zaburzenia
psychomotoryczne?
O ile dobrze pamiętam, to ostatnio grzebaliście mu trochę w mózgu...
– Właśnie to, panie Profesorze. Ekstrahowana tkanka odrosła bez zauważalnych
zmian, ale
jednak coś jest inaczej...
– W czym?
– Przede wszystkim w jego reakcjach na widok ludzi. Trudno to określić, ale
wygląda na
jakieś zahamowania.
– W kojarzeniu?
- Nie – Irena zawahała się przez moment jakby starała się dokładnie przypomnieć
sobie
ostatnie spotkanie z Obiektem – raczej nie. On się nas albo boi, albo...
nienawidzi... Zachowuje
się poprawnie, ale jego wzrok... Kiedy na mnie czasem patrzy...
– To co?
– Written! Nie przerywa się damie – ostro rzucił uczony. – Proszę, niech pani
mówi dalej –
ponaglił speszoną obcesowym pytaniem Writtena Irenę. – Kiedy Obiekt na panią
patrzy...?
– I nie tylko na mnie, panie Profesorze. Wszyscy pracownicy mający do czynienia
z Ideałem
odnoszą wrażenie, że on nimi po prostu gardzi. Nie sposób w tej chwili
przewidzieć jak
zareagowałby na normalnych Przeciętnych, ale sądzę, że byłoby podobnie, jak
teraz z nami...
– Nadistota – sarkastycznie mruknął niby do siebie Written, lecz tym razem
profesor
całkowicie zignorował odezwanie sekretarza.
– Hmm... przyniosła pani jego encefalogram? – zwrócił się po chwili milczenia do
Ireny.
– Tak, proszę. Tu właśnie jest zanotowana jego reakcja na zbliżenie się doktora
Morstena. O,
w tym miejscu. Ten gwałtowny skok wykresu...
– Taak... Próbowaliście może rozszyfrować jego myśli w tym akurat momencie?
– Oczywiście, panie Profesorze, ale...
– Najpewniej nic z tego nie wyszło...
– Written. Znowu pan... – Kontynuator z trudem powstrzymał się przed
wyproszeniem
sekretarza z gabinetu.
– Przepraszam panie Profesorze, ale wydaje mi się, że w tej chwili żadna próba
rozszyfrowania myśli Obiektu nie da nawet w części pożądanych rezultatów.
– Dlaczego pan tak sądzi?
Irena mówiła mi – w dokładnym wyjaśnieniu swojego poglądu Written dostrzegł
szansę
rozładowania naprężonej atmosfery – że on ma nadzwyczaj wysoki wskaźnik
zdolności
przystosowawczych. Prawdopodobnie tkanka po operacji odrosła z jakąś osłoną
przeciwstymulacyjną czy jak tam to zwać. Chodzi o to, że on mógł zapamiętać stan
swojej
operacji. Właśnie to – jak pan Profesor powiedział – grzebanie w mózgu. Tego
typu szok mógł
chyba zostawić trwałe ślady w jego psychice i stąd owe dziwne reakcje...
– Taak... Może i ma pan rację... Ale po co by mu była ta osłona mózgu?
– Przecież on jest piekielnie inteligentny. Zapamiętał szok, przewidział swoją
pogardę dla
pozostałych ludzi czy, jak kto woli, nienawiść. Przewidział prawdopodobnie także
i to, że z tego
typu reakcjami – reakcjami silniejszymi od jego woli – przestanie być Ideałem...
Być może
zmiany w odrastającej tkance mózgowej miały więc na celu wytworzenie organu
produkującego
fałszywe pola i impulsy.
– Po co niby?
– Żeby uchronić cały organizm przed ponownym odesłaniem w stan hibernacji.
– No, to już wygląda dość prawdopodobnie... A co pani o tym myśli, Ireno?
– Wydaje mi się, że może być i tak, jak mówi Written...
– Świetnie. Niech mi pani jeszcze zostawi te taśmy – chciałbym je spokojnie
przejrzeć.
Poproszę panią do siebie za pół godziny... Written – pan niech nie wychodzi.
Profesor bacznie przyjrzał się swemu sekretarzowi. Trafność jego rozumowania
i podobieństwo do skojarzeń, jakie nasunęły mu się w trakcie rozmowy z Ireną
zastanowiły go.
Written jakby wyczuł myśli profesora – rozprężył się, nie mógł sobie jednak
odmówić kolejnej
drobnej złośliwości pod adresem „antycznej mrożonki” jak czasem w duchu nazywał
Wszechwładnego Kontynuatora.
– Jestem, panie Profesorze. Zamknę tylko drzwi, bo wydaje mi się, że zamek jest
trochę
popsuty i drzwi czasem same się otwierają – wrócił przed biurko i zamarł w
oczekiwaniu.
– Taak, Written... Może mi pan powie, dlaczego właśnie w ten, a nie w
jakikolwiek inny
sposób tłumaczył pan zachowanie Obiektu 724?
– Noo... Ja nie bardzo wiem, panie Profesorze... To było tak...
– Jak?
– Jakby mi ktoś podpowiadał, co mówić. Nie potrafię tego dokładnie określić, ale
te myśli
były po prostu ode mnie samego niezależne...
– Bo były moje.
– Nie... nie rozumiem. To pan Profesor...?
– Ja nie. Ale może któryś z pracowników Instytutu bawi się podglądaniem i
retransmisją?
– To chyba niemożliwe, Ekscelencjo. Deszyfrator rytmów pracy mózgu jest przecież
w oddalonym budynku... I pracuje tylko w bezpośrednim kontakcie ze skórą badanej
osoby.
– Obiekt 724 jest bardzo inteligentny... Może on?
– Wszystko możliwe. Te zmiany...
– Czy w tej chwili czuje pan ucisk w czaszce?
– Nie, panie Profesorze.
– To dobrze. Cóż, zmienimy chyba Obiekt? Sądzę, że byłoby to wskazane – nawet
jeśli nie
ma on bezpośredniego wpływu na to, co się aktualnie w Instytucie dzieje, to dla
dobra
Eksperymentu należałoby uwzględnić nastroje pracowników. Na razie zrezygnujemy
więc chyba
z tej drogi badań...
– Czy Irena...?
– Tak. Niech ją pan poprosi do mnie. Albo nie – wystarczy, że przekaże jej pan
moją
decyzję. Konkretne przyczyny podam jutro, a na razie proszę tylko o wstrzymanie
wszelkich
badań Obiektu nr 724.
– Tak jest, Kontynuatorze.
Sekretarz znikł z gabinetu jakby porwał go potężny wir powietrza – Levis
spojrzał za nim,
objął wzrokiem wiszący nad drzwiami wielki cyfrowy zegar – zbliżała się druga po
południu. Za
chwilę w Instytucie zrobi się zupełnie pusto...
Skrócony do sześciu godzin czas pracy był dodatkowym walorem przysługującym
badaczom
Ideału. Pozostali Przeciętni pracowali zazwyczaj po osiem, dziesięć godzin.
Dochodził do tego
ponadto czas dojazdu do pracy – dwie, albo nawet i cztery godziny dziennie. Nie
dotyczyło to,
rzecz oczywista, nadmózgowców w rodzaju Patricka Levisa, ich bowiem czas nie
podlegał
żadnym normom – pracy czysto koncepcyjnej nie można przecież uwięzić w klatce
poszatkowanego na godziny dnia. Sedno sprawy tkwi bowiem w tym, iż prawdziwie
twórcza
praca nie ustaje ani na chwilę – uczony pochłonięty bez reszty jakimś ciekawym
problemem
zapomina często o całym otoczeniu, czasem wypisuje jakieś tajemnicze wzory na
płytach
chodnika, czasem porusza bezgłośnie wargami jak zadumana nad litanią małpa.
Okres
lekceważenia czyjejś fascynacji błahym nawet z pozoru zagadnieniem skończył się
dość dawno
temu.
Levis raczej nie miewał takich, czy bodaj podobnych metod pracy – zdecydowanie
wolał ku
temu swoje mieszkanie w położonym za miastem osiedlu Naukowców Wyższych Rang.
Wiedział
zresztą doskonale, że jest dla tej epoki swego rodzaju przeżytkiem jak
zamarznięty przed
wiekami mamut, lecz wcale nie miał zamiaru zmieniać się w czymkolwiek – obojętne
czy
wchodziły w grę sposoby wykonywania pracy, czy tylko tak błaha rzecz, jak
obowiązująca akurat
moda...
Uczony starannie zamknął gabinet i powędrował do głównego wyjścia z budynku
długim,
cichym już o tej porze korytarzem. Zza niektórych jedynie drzwi dolatywały
odgłosy nie
ustającej nawet w nocy pracy niezbędnych automatów. Za godzinę, dwie najdalej,
wszyscy ludzie
opuszczą teren Instytutu. Prawie wszyscy. W którymś z pomieszczeń maleńkiego
domku w głębi
parku zostanie – otoczony zewsząd samoczynnymi mechanizmami – jeden człowiek.
Aktualnie
badany Obiekt Eksperymentu. Specjalnie dla Przeciętnych stworzony Ogólnoludzki
Ideał.
Uzbrojone w fotokomórkę drzwi uciekły w dwie strony popchnięte wzrokiem. Levis
wyszedł na
plac przed budynkiem – z betonowego gniazda na dachu zerwał się momentalnie
wirolot,
zachybotał w powietrzu jak spadający liść i zatrzymał się tuż przed zamyślonym
Dwunastym
Kontynuatorem. Pilot uchylił kawałek ścianki pojazdu. – Grzeczność, obowiązkowa
grzeczność
Przeciętnego wobec byle jakiego nadmózgowca – pomyślał Levis. Miewał czasami
takie chwile
sentymentalnych zamyśleń, zastanowień nad odkrytymi niespodziewanie ludźmi.
– Ciekawe, co ten pilot o mnie myśli? Czy nie znosi swojej pracy, czy może lubi
mnie po
prostu i dlatego uśmiecha się w tej chwili niemal serdecznie? – Uczony wsunął
się do kabiny,
rzucił w stronę pilota „do domu”. Nastrój współczucia minął. Levis ponownie był
już chłodnym,
opanowanym Dwunastym Kontynuatorem wiekowego Eksperymentu, człowiekiem, który
nie
musiał przecież wcale zastanawiać się, co myśli o nim otoczenie. Wirolot
zatańczył niepewnie
w podmuchu powietrza, śmignął w stronę osiedla, Levis zapatrzył się bezmyślnie w
plecy
siedzącego przed nim pilota...
Nie zauważył nawet kiedy znaleźli się na miejscu. Dopiero gdy burty
podchodzącego do
lądowania wirolotu zakołysały się i drzewa za szybą raptownie podskoczyły do
góry uczony
ocknął się jakby – szybko zapowiedział pilotowi, że wolałby następnego dnia
polecieć do pracy
innym niż powietrzna hulajnoga pojazdem...
– Przecież „to” się ledwie trzyma w powietrzu. Starczy byle zakłócenie pracy
żyrostatu
i kraksa pewna.
Pilot w milczeniu wysłuchał polecenia, bez słowa skinął głową.
– Żeby tylko z nadgorliwości nie przyleciał jutro rakietą dalekiego zasięgu –
pomyślał
jeszcze Levis, ale o tym nie powiedział już głośno. Śledził tylko wzrokiem przez
chwilę
unoszący się, znikający za nadciągającą chmurą wirolot, potem odwrócił się na
pięcie i wszedł do
domu. Coś ciemnego, przyczajonego najwidoczniej za drzwiami spadło mu na głowę,
wtargnęło
do mózgu lepkie, nieprzyjemne i śliskie...
Unosił się w próżni lekki jak rozprószony po niebie srebrnogwiezdny pył,
przemierzał
w obłoku niezmierzone połacie galaktyk, wirował i dźwięczał w podmuchach
słonecznego
wiatru...
Poważny uczony Patrick Levis tańczył staroświeckiego kadryla podnosząc wysoko
jak
bocian chude nogi w opętanym pląsie. Tańczył długo, bardzo nawet długo w
zalegającej go
ciemności, pobłyskiwał tylko od czasu do czasu w zabłąkanych kawałkach słońca
wygładzoną
przez niezliczone wieki i zderzenia powierzchnią. Muzyka przestrzeni wypełniała
go z wolna,
więc rósł, nabierał rozpędu i mocy jak głodny, wlokący się z początku niemrawo
przemarznięty
wilk. Wraz z pierwszym łupem zokrąglały mu boki, przybyło sił do dalszej
bezkresnej wędrówki
za nieistniejącym światem – coraz częściej na drodze czekała słaba i bezbronna
zdobycz, pasł się
więc i tył, pęczniał jak nadymany balon...
Nie tańczył już, lecz cicho i szybko płynął z miejsca na miejsce, stał się
wiecznie
spragnionym włóczęgi pijanym meteorem... Połykał teraz próżnię dodając ją do
swej
wewnętrznej czerni, każdy kwant wyzwolonej energii uważał za łakomy i godny
fatygi kąsek,
śmigał przez galaktyki węsząc nad słońcami w poszukiwaniu wypluwanych z
protuberancji
fotonów. Aż którejś nocy, czy któregoś wieku Wszechświata, poczuł się pełny i
zawisł nad
mijaną właśnie przypadkowo planetą. Zawisł w czasie i trwaniu – promienie słońca
dźwięczały
melodyjnie odbite od pęczniejącej powłoki...
Jakiś śmielszy strumień rozpędzonej energii przebił wreszcie balonowe ciało,
wzbudził
w jego chłodnym wnętrzu połapane, uśpione fotony, rozwirował je bezsensownie
wariacko...
Levis zwrócił się czujnie do swojego środka i słuchał... Słuchał krzyku
toczącego go
wewnątrz jak czerwie zbutwiałą komodę, krzyku – gromu przechodzącego w huk
lodospadu
tryskającej z jego żył zmiażdżonych próżnią zamarzającej momentalnie krwi –
słuchał i wiedział,
że to jego własny krzyk. Rzadkie, chuderlawe krople czerwonego płynu tętniły
przez czas jakiś
słabiutkim, wydłużonym na parseki ciągiem nim spotężniały, urosły w ryczące
ślady odrzutu
wypluwanych rakiet... Statków przybywało – krążyły najpierw wokół Levisa – Ziemi
jak
protozoa nad pożywką w tańcu, malowały zamykające go na wieki pętle, przerwały
je same
nareszcie, by śmignąć we wszystkie strony kosmosu jak stadko spłoszonych ryb.
Zawiłe, leniwe hafty na niebie wyprostowały się w zdecydowane linie, Levis
popychał je
słupkami lodowatej krwi i wzrokiem, by dosięgły, zszyły krańce wyznaczonych
celów z jego
własnym flaczejącym ciałem, naprężyły martwiejącą tkankę jak odciągi przy
płótnie namiotu...
Rakiety gnały przez próżnię jak ciśnięte z furiacką rozpaczą dziryty, naprzeciw
nim
wyskoczyły z nieba wirujące płatki latających talerzy, stanęły milcząco
prostopadle do kierunku
lotu... Ziemskie statki zwolniły niepewnie, zawahały się, z pełną mocą silników
runęły znów
przed siebie. Nieruchome dyski urosły w teleskopach jak tarcze kamiennych
olbrzymów drżały
tylko, odskakiwały do tyłu w zderzeniach, oddawały ciosy z tą samą, albo większą
nawet siłą...
Odbite rakiety ponownie śmignęły przez ciemność z żałosnym krzykiem napędu,
zwęszyły swoje
dawne ślady, pobiegły po nich do domu... Ciało Levisa sprężyło się w oczekiwaniu
okropnego
bólu – rakiety wbiły się w nie, przedarły do wnętrza, trzasnęły jak łebki
zapałek w nagromadzoną
przez wieki włóczęgi, uciułaną masę popękanych słońc, zabłysły w niej ognikami
zarzewia...
Obudzony bezlik energii zakotłował się we wnętrzu Levisa jak prochowe ciasto,
wyzwolone
uderzeniem kwanty zapłakały świetlnie szukając dla siebie brakującego z każdą
chwilą miejsca,
zanurzyły się w drżącym lśnieniu niepohamowanej supernowej...
Eksplozja wewnętrznego blasku obudziła leżącego tuż za drzwiami Levisa,
ośmieliła do
otwarcia oczu – znowu wiedział nieodparcie pewnie, że znajduje się w swoim
wyłącznie domu,
że nikogo tu prócz niego przecież nie ma..
– To jedynie sen, głupi nielogiczny sen. Muszę być chyba przemęczony – pomyślał.
A może
zwrócić się z tym do doktora Morstena? Ale nie. Co może zrobić mądry wprawdzie,
lecz
Przeciętny lekarz, kiedy w grę wchodzi schorzenie... nie, schorzenie...
Zwyczajne
przepracowanie tylko...
Levis przeszedł do pokoju, wywołał ze ściany światło i trochę podejrzliwie
rozejrzał się po
kątach – a nuż ktoś czai się jednak w jakimś zakamarku? Może zza któregoś
sprzętu wyjdzie
nagle człowiek zbyt ciekawy myśli Dwunastego Kontynuatora Eksperymentu? Licho
wie, do
czego im te wszystkie sztuki z wywoływaniem dowolnych asocjacji potrzebne...
W pokoju nie było jednak nikogo. Levis poszedł jeszcze do kuchni, do łazienki –
ot tak, na
wszelki wypadek – pomimo panującej wokół idealnej ciszy wolał upewnić się, że
jest
w mieszkaniu zupełnie sam...
ITERACJA MARZEŃ
Kilkaset rzędów hermetycznie zamkniętych szklanych grobów – wielopiętrowe trumny
o przezroczystych, przesuwanych pokrywach, wbrew swej pozornej izolacji od
płynącego
bezustannie życia spięte są z nim gęstą jak dżungla siecią różnobarwnych
plastykowych rurek
i złotych przewodów... Ktoś spoza Układu mógłby zapytać: – „po co to wszystko?
Po co żywić te
przedwiekowe mumie, w jakim celu utrzymywać je w stanie niezdecydowanej
półśmierci? Jak
długo można...?” Okazało się, że można długo. Nawet bardzo długo...
Trumny postawiono, podłączono już przed dziewięcioma wiekami do wspólnego dla
wszystkich pulpitu kontroli, przy którym raz na rok najwyżej zasiadał żywy
człowiek...
Przebiegał wówczas wzrokiem ściany wyłożone monitorami jak mozaiką, odczytywał
kolejno
wskazania każdej trumny, porównywał je z ułożonymi przed niespełna tysiącleciem
indywidualnymi programami, czasami korygował ewentualne nieścisłości – były to
najczęściej
mało istotne drobiazgi – uchyby temperatur o ułamki stopni i nieznaczne garbki
na wijących się
leniwie wykresach aktualnego stanu poszczególnych pojemników. A potem człowiek
wychodził
spokojnie zostawiając pomieszczenie kontroli niepodzielnej władzy
wiecznotrwałych automatów,
bowiem było to przede wszystkim miejsce umarłego z dawien dawna czasu...
Trumny były zresztą nadzwyczaj cierpliwe, posłusznie zamykały się i otwierały na
rozkaz
człowieka... nie, właściwie nawet nie na rozkaz człowieka, lecz na żądanie
Programu raczej,
wszechobecnego Programu przewidującego wszelkie, zdawałoby się nawet niemożliwe,
zdarzenia i komplikacje. Również ów, odwiedzający od czasu do czasu salę,
człowiek stanowił
jego integralną, acz stosunkowo drobną część. I był – podobnie jak dziurkowana
dziewięciopunktowym kodem taśma – chłodny i precyzyjny...
Pierwszy obudził się automat szukający. Gdyby automaty mogły się czemukolwiek
dziwić,
gdyby znały prawdziwą wartość płynącego czasu, pewnie i szukacz zapytałby o cel
tej
niespodziewanej pobudki. Lecz, że nie miał kogo o cokolwiek pytać i nigdy w jego
obwodach nie
mogłoby wzbudzić się spięcie zdziwienia, notował więc jedynie napychające od
paru minut jego
pamięć dane, zestawiał je momentalnie z błyszczącymi w mroku wykresami na
monitorach...
Gdyby w tej chwili w hali znajdował się jakiś człowiek, porównałby może
pulsujące rytmicznie,
zawieszone w powietrzu linie do gniazda zielonych węży o świetlistej, jakby
naoliwionej skórze.
Nikogo jednak na razie nie było...
Ludzie mieli przyjść tutaj dopiero w pełnym blasku podwieszonych pod sufitem
hali
jupiterów, co zresztą także przewidywał Program. Najpierw impuls radiowy budzący
z odrętwienia automat szukacza, potem optymalizacja danych przesłanych do mózgu
stacji
z centrum koordynacji badań, porównanie wartości informacji wreszcie – wszystko
to służyło
mającym przyjść ludziom. Czekały na nich odkurzone starannie pokoje i głębokie,
wygodne
fotele w hali kontroli; zaczynały cykać tlenomierze wprowadzające drobiny
życiodajnego gazu
w neutralną dotychczas atmosferę stacji, kiedy tylko z centrali przypływał
impuls rozkazujący
głównemu mózgowi przygotować się do odwiedzin.
Wizyty nie trwały długo – po upływie dwóch tygodni ludzie wracali na Ziemię, a
powietrze
zawierające tlen było do ostatniej cząsteczki zastępowane helem spuszczanym ze
zbiorników
generatora mocy ukrytego dwieście metrów pod dolnym poziomem stacji. Nie
chodziło tu zresztą
wcale o jakąkolwiek oszczędność cennego bądź co bądź gazu – tlen był po prostu
wyrzucany
w próżnię poza obręb metalowej, obłej jak skorupa gigantycznego żółwia kopuły,
mógł bowiem
czerwonymi plamkami niebezpiecznej rdzy nadgryźć stalowe części automatów.
Stacja
tymczasem miała pracować przez wieki bez najmniejszej bodaj usterki – byle
zaśniedziały styk
mógł spowodować nieprzewidywalną w skutkach katastrofę...
To automaty przecież utrzymywały w trumnach stałą atmosferę o odpowiednio
niskiej
temperaturze i wilgotności, dozowały ostrożnie odmierzane porcje tlenu i łatwo
przyswajalnych
płynów odżywczych, zgodnie z Programem czuwały nad spowolnionym stokrotnie
rozwojem
zamarzniętych płodów w łonach lodowatych matek. To automaty również – w myśl
kolejnych
zaleceń Programu – dokonywały zabiegów stymulacji hormonalnej na zamrożonych
gruczołach
dokrewnych nadłamując, równie wolno jak drążące granit krople wody, genetyczny
kod
poszczególnych osobników...
A jednak ten wszechstronny z pozoru Program nie przewidział przecież, że Obiekt
Eksperymentu oznaczony numerem 724, w wyniku dokonanych na nim prób
kształtowania
osobowości drogą operacji ośrodków kojarzeniowych mózgu, nagle przestanie być
odpowiednikiem tworzonego przez stulecia Ideału Człowieka. I nie mógł też
przewidzieć, że
mózg kolejnego, Dwunastego już Kontynuatora Eksperymentu wyłamie się
nieoczekiwanie
z ramek dokładnie wyważonego obiektywizmu... Program ułożyli ludzie chłodni i
całkowicie
pewni swoich racji, ludzie sądzący nie wiadomo czemu, iż porządek ich czasów,
ich sposób życia
i wzorce myślenia przetrwają wieki, że nie zmieni się nic. Ludzie, którzy
zamknęli się w swoim
ciasnym światku jak za chińskim murem nie chcąc do swego życia wpuszczać niczego
nowego.
Tymczasem „nowe”, którego się tak obawiali, było stosunkowo silne – przegryzało
nawet
szczelne, izolacyjne pola siłowe i kierunkowe blokady komputerów w światowej
sieci wymiany
informacji. Wprawdzie nie dotarło jeszcze do Programu, bowiem był on doskonale
samowystarczalny, lecz doskonałym przecież nie był... Dopóki w grę wchodziły
przypadki przed
wiekami przewidziane i mózgi jak sam Program obiektywne i ścisłe, dopóty miał
trwać
pomyślany na tysiąclecia całe ciąg oznaczanych coraz wyższymi numerami Ideałów
dostosowywanych za każdym razem do zmieniającego się w kolejnych epokach modelu
superczłowieka... Także i tym razem automat szukający odnalazł w gromadzie
zamrożonych ciał
jedno, którego rytm osobowości pokrywał się niemal dokładnie z wykresem
wyprowadzonym na
podstawie nadesłanych przez centrum na Ziemi danych. Wizjer szukacza
znieruchomiał na
ułamek sekundy zapamiętując oznaczenie wybranego monitora i ponownie zadrgał
ślizgając się
po pozostałych ekranach. Wybrany przed chwilą rytm był prawie idealnie
dopasowany do
żądanego, lecz „niemal idealnie” – nawet wtedy, kiedy mieści się w granicach
ekstrapolacji – nie
może być dla żadnego automatu rozwiązaniem wystarczającym, a ponadto sam Program
zresztą
przewidywał w takim wypadku przegląd wszystkich dostępnych w danej chwili
osobowości.
Ryjek szukacza wędrował więc nadal z ekranu na ekran systematycznie i ściśle
zestawiając
zielone węże z pulsującą w jego móżdżku krzywą... Zatrzymał się jeszcze
czterokrotnie
zapamiętując poszczególne monitory, nim dobiegł do ostatniego wykresu. Automat
podtoczył się
potem cicho ku tylnej ściance pulpitu kontroli, wyciągniętym wypustem włączył
przekaz
zebranej pracowicie informacji do neurokrystalicznej sieci centralnego mózgu
stacji –
optymalizacja wytypowanych osobowości i ostateczny wybór aktualnie potrzebnego
Obiektu
należały już do zadań automatów mających wielokroć wyższy, niż dość prymitywny,
szukacz,
stopień komplikacji neurosiatki...
Wyzwolone uderzeniem prądu elektrony półprzewodników zatańczyły bezładnie,
kolejne
skoki napięć – impulsy płynącej nieprzerwanie informacji – ułożyły je w logiczne
ciągi. Dwie
leniwe, imaginacyjne krzywe, ukryte w mrocznym wnętrzu krystalicznych pentod,
zapulsowały
w prz