12009

Szczegóły
Tytuł 12009
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12009 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12009 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12009 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Krzepkowski Andrzej Wójcik OBSZAR NIECIĄGŁOŚCI ŻYCIE BEZ ZJAW Obiekt tak szybko rosnący w soczewkach może być tylko miastem... Miejscem życia niewielkich, dziwnych istot, które swój ograniczony światek uważają za odrębną, niepowtarzalną w całym bodaj kosmosie aglomerację przedstawicieli jakiejkolwiek rasy. Miastem smutnych domów... Zazwyczaj strzeliste, śmiało wbite w niebo budowle kojarzą się obserwatorowi z rozmachem i mocą, lecz to miasto wyglądało inaczej. Zupełnie inaczej... Wystarczyło zbliżyć się, by zauważyć, że wysokość domów nasuwa na myśl przede wszystkim wątłe, cienkie pędy chorowitych drzew, dążących nieśmiało ku światłu poprzez kłęby pyłu i przemysłowych zanieczyszczeń. Nawet budynki wzniesione zaledwie przed tygodniem zblakły już i skryły swoją żenującą nowość pod obowiązującą maskę standardu... Miasto miało także swoją melodię – melodię smutną i monotonną jak jesienny deszcz. Kiedyś istniały może osiedla otulone słonecznym dźwiękiem dzwonów i graniem zegarów wybijających w zapamiętaniu coraz nowsze, wesołe godziny, i ...może to z któregoś z nich wyrósł właśnie ten posępny labirynt brudnych murów, bezdrzewnych ulic i ciemnoszarych monolitów pianobetonu. Czas stłumił głos rozkołysanych dzwonów do poziomu jednostajnego szumu wrzących pod miastem mechanizmów, które zrównały ludzi samą swoją bezustanną, usłużną obecnością. Automaty zaspokajały wprawdzie wszystkie codzienne, najistotniejsze i całkiem nieistotne potrzeby Przeciętnych, lecz zabrały im w zamian możność przerwania ciszy najgłośniejszym nawet okrzykiem. Która z tych zabawnych istotek mogłaby jeszcze pamiętać, że kiedyś zaśpiew ulicznej sprzedawczyni jagód słychać było przez pół dzielnicy, że każdy płacz dziecka stawał się indywidualnym dźwiękiem górującym swobodnie nad charakterystycznym dla większych aglomeracji kilkudecybelowym poszumem. Teraz właśnie owo tło dźwiękowe wyszło na pierwszy plan, ogarnęło bez wyjątku wszystko – byłoby w stanie pochłonąć i zagłuszyć nawet ryk startującego odrzutowca. Moje miasto... Bezładne mrowienie na ulicach jest w zbliżeniu zbitą masą spoconych ciał. W kolejnym powiększeniu masa staje się niejednolita, rozbita na indywidualne twarze, postacie, wzrosty... Jeszcze bliżej – i oto z drgającego nad tłumem pola wyłowić można poszczególne radości i cierpienia... Nie zazdroszczę im tych nietrwałych, ulotnych chwil sukcesów i uśmiechów tak, jak nie zazdrościłbym głupcowi nie znającemu swej ułomności. Wolę po prostu patrzeć – ostatecznie na samej li tylko obserwacji polega w tej chwili cały EKSPERYMENT... Coraz bliżej – z kilkudziesięciu tysięcy głów obejmuję wzrokiem tysiąc tylko, parę wreszcie nieciekawych twarzy kryjących równie nieciekawe i zwyczajne myśli. Lecz nagle w zespolonym polu mózgowym coś się zmienia... Wygląda to trochę jak wir w rzece – w okolicy jednego z miejsc na szerokim, zapchanym po brzegi pasie dojazdowym prąd uczuć ludzkich pulsuje i drga gwałtownie. Konkretne miejsce łatwo jest ustalić – ośrodek wiru to przeciętna, nie wyróżniająca się pozornie niczym kobieta... A przecież na jej widok myśli Przeciętnych strzelają niespodziewanie wysoko, ze smutnych i szarych stają się na ułamki sekund imponująco kolorowe i śmiałe... Kobieta nie jest efektowna – ot, zwyczajna sobie szczupła, drobna dziewczyna tak jak inni myśląca wyłącznie o swojej pracy i związanych z nią problemach. Nie zwraca uwagi na otoczenie dostosowując się tym zresztą do obowiązującego wszystkich Przeciętnych zwyczaju nie wnikania w sprawy innych ludzi, zaś otaczające ją pół metra wolnej przestrzeni traktuje jak rzecz oczywistą, ustaloną trwającym od lat rytuałem... W tę odrobinę luzu trafił nagle jakiś mężczyzna pracowicie przebijający tłum pochyloną jak u byka głową, zawzięcie rozpychający łokciami niesamowicie stłoczone ciała. Z rozpędu potrącił... nie – musnął raczej – zamyśloną dziewczynę. Ludzkie korpusy zakołysały się gniewnie, drgnęły ręce. Mężczyzna podniósł głowę, trafił oczyma w prostokątną plakietkę przypiętą do ramienia dziewczyny i jeszcze szybciej niż przedtem zaczął wbijać się, wkręcać w zwarty ściśle tłum... Kobieta nie drgnęła nawet. Zdawało się, że wcale nie zauważyła uciekającego przed pomrukiem tłumu człowieka, lecz przecież zarejestrowała w pamięci zarówno owo przypadkowe muśnięcie, jak i reakcję tamtego, jej myśli zmieniły trochę swój bieg – kobieta doskonale znała przyczynę, dla której bezwzględni zazwyczaj wobec siebie ludzie stawali się wobec niej niemal uprzejmi nadal jednak pozostając obcymi, nieznajomymi Przeciętnymi z komunikacyjnego pasa... Tak, Irena Sollon świetnie znała przyczynę podobnych sytuacji. Na początku bawiły ją nawet, lecz teraz – zaczynały już coraz bardziej drażnić. Ludzie nie szanowali jej przecież dla niej samej, dla zwyczajnej jak inne kobiety Ireny Sollon, lecz jedynie z powodu tej idiotycznej kolorowej plakietki na ramieniu, plakietki określającej bez cienia wątpliwości miejsce pracy Ireny. W wahadłowym blasku wiszących nad pasem, mijanych co chwila lamp rozjarzyły się i gasły dwie litery IG wkomponowane przez jakiegoś starożytnego plastyka w rysunek na maleńkim prostokącie tworzywa. Taki łatwy, schematyczny rysunek stojącej ludzkiej sylwetki... Symbol Instytutu Genetycznego. Symbol równoważny symbolowi – owo króciutkie IG znaczyło dla ludzi na pasach tyle samo, co Ideał, którego sylwetkę jakiś dawno nie żyjący już artysta wyrył na noszonym przez Irenę znaczku. Ten kawałek kolorowego, elastycznego tworzywa podnosił ją – wyczuwała to codziennie z reakcji ludzi jeszcze bardziej niż ona Przeciętnych – do rangi drobnej wprawdzie, lecz dla wszystkich namacalnej cząstki Ideału. Właśnie dlatego – mimo piekielnego ścisku – jadący obok ludzie pozostawiają dla niej tyle wolnego miejsca. Jakby obawiali się, że samym swoim dotknięciem mogliby zetrzeć część blasku Ideału, który przyświecał im od najmłodszych lat... Irena miała czasem ogromną chęć zmieszać się z ludźmi na pasach, jechać tak jak oni w wariacko zagęszczonej masie oddechów i ciał, lecz – za każdym razem brakowało jej odwagi. Przyzwyczaiła się już do drobnych, codziennych wygód i ułatwień, których nie poznałaby nigdy, gdyby nie jej związek z Ideałem... Wiedziała dobrze, że Przeciętni przypisują jej o wiele większe prawa do Ideału od tych, które miała w istocie. I wiedziała też, jak mało ten wyznawany przez nich Ideał ma cech wspólnych z prawdziwym ideałem. Nie umiałaby może dokładnie powiedzieć, jakie cechy powinien mieć ten prawdziwy, najprawdziwszy ideał, lecz wiedziała za to, że żaden ze znanych przez nią do tej pory Obiektów nie pasował choćby w połowie do przypisywanych mu wartości i ponadludzkich cech. Dziwiło ją, że od tylu już lat – stuleci nawet – nie znalazł się w całym Instytucie człowiek, który odważyłby się opowiedzieć Przeciętnym o prawdziwej twarzy wielbionego przez nich obrazu superistoty. Choć jednocześnie rozumiała doskonale, że zaangażowanym w Eksperyment ludziom niełatwo jest zrezygnować z tego, co osiągnęli w swojej własnej życiowej karierze by w imię okrutnej prawdy stać się takimi jak poprzednio – zwyczajnymi Przeciętnymi pozbawionymi osłony cienia fałszywego bo fałszywego, lecz zawsze Ideału. Fałszywego? Nawet tego nie umiałaby powiedzieć z całkowitą pewnością. Obiekty bywały różne. Czasem lepsze o wiele od ustalonych podczas wstępnych badań przewidywań, czasem – zdarzało się i tak – nie spełniały nawet podstawowych założeń Eksperymentu. Nikt więc – a tym bardziej ona, Przeciętna laborantka – nie mógłby bez ryzyka błędu powiedzieć: „Ideału nie znajdziemy nigdy”, bowiem już następnego dnia Ideał poszukiwany mógł okazać się Ideałem urzeczywistnionym... Irena drgnęła raptownie, rozejrzała się uważnie po otaczających ją twarzach – przez moment miała wrażenie, że ktoś podsłuchuje jej myśli... Kiedyś słyszała o istnieniu specjalnych aparatów do sprawdzania lojalności Przeciętnych, ale sama nie spotkała się z nimi jeszcze ani razu. Więc to tak wygląda? Ludzie dookoła stali spokojnie, nikt nie przyglądał się Irenie uważniej niż zwykle, ale mimo to niecierpliwie czekała, aż zbliży się szary mur otaczający teren Instytutu... Zaledwie zasygnalizowała poruszeniem stopy swój zamiar – ludzie rozstąpili się momentalnie w wąski, wiodący do skraju pasa szpaler. Irena zwinnie przeskoczyła na płynący wolniej pas pośredni, na chodnik wreszcie – ludzkie ciała zwarły się za nią szczelnie jak wrota zaklętej pieczary z baśni o Ali Babie... Zeskoczyła z pasa trochę wcześniej niż zwykle – dotychczas trafiała niemal idealnie w bramę Instytutu – musiała więc przejść jeszcze kilkadziesiąt dodatkowych metrów na piechotę. Spieszyła się nie chcąc spotkać pod drzwiami budynku Dwunastego Kontynuatora, który miewał przeniesione przez lata hibernacji zwyczaje i niekiedy osobiście sprawdzał punktualność pracowników Instytutu... Tym razem obawy Ireny okazały się płonne. Uczony siedział w swoim gabinecie. Był najwidoczniej w niezbyt dobrym humorze, bo raptownie zgniótł czytaną właśnie gazetę, rzucił ją do stojącego pod biurkiem kosza na przeznaczone do spalenia śmiecie i podszedł do okna otwartego szeroko na park za głównym budynkiem Instytutu. – Znowu te latające talerze. Latające to, latające tamto – latające gówno! Czy ci durni dziennikarze nie mają już o czym pisać?! Zwabiony podniesionym głosem zajrzał do gabinetu osobisty sekretarz Dwunastego Kontynuatora Eksperymentu. – Czy pan mnie wołał, Profesorze? Wydawało mi się, że coś słyszę... – Nie, Written. Ale wejdź pan, jak już jesteś... – Przepraszam za zbytnią śmiałość, ale wygląda pan na trochę zdenerwowanego... – Trochę?– głos profesora zadrżał z tłumionej wściekłości.– Pan to nazywa trochę? Szlag mnie trafia! – Nie rozumiem. Co się stało? – Written był wyraźnie zaskoczony zachowaniem się Kontynuatora – Przecież pan Profesor zawsze był taki... opanowany... – Zimny, chciałeś pan powiedzieć. – Noo... – Dobrze już, dobrze. Nie tłumacz się pan. I tak wiem, że między sobą nazywacie mnie rybą. Ale nawet rekin wściekłby się chyba czytając te wszystkie bzdury w gazetach... – Jakie, panie Profesorze?– sekretarza opanowywało coraz większe zdumienie. – Słyszał pan kiedyś o potworze z Loch Ness, Written? – Niespecjalnie, panie Profesorze, ale jeżeli potrzeba, to postaram się... – Nie staraj się pan. – Kontynuator ze zniecierpliwieniem machnął ręką. – To był temat modny kiedyś, jeszcze nim zaczął się Eksperyment. A teraz macie... mamy dla odmiany na każdy sezon ogórkowy Niezidentyfikowane Obiekty Latające. I czego ci pismacy jeszcze nie wymyślą? – Czy pan Profesor uważa, że... – Nic nie uważam. Drażnią mnie po prostu te wszystkie idiotyczne hipotezy i pseudonaukowe teorie o istnieniu jakichś innych niż ludzka cywilizacji. Przecież na całej Ziemi nie ma ani jednego wiarygodnego świadka spotkania z obcym intelektem. Ani jednego! I nigdy nie było! Zresztą sam projekt OZMA trwa już od tylu stuleci, że nawet cywilizacja kretynów – o ile kretyni tworzą cywilizacje – zdołałaby się rozwinąć na tyle, by do nas na Ziemię przylecieć. A teraz jakiś dziennikarzyna każe mi wierzyć bez zastrzeżeń w te latające światełka... Zresztą sam pan zobacz...Gazeta jest w koszu. Nie, nie tam... Pod biurkiem... – Ależ, panie Profesorze... to są przecież wiadomości przeznaczone dla Przeciętnych – nie można od nich zbyt wiele wymagać. – Wiem, wiem, ale zawsze mnie krew zalewa, kiedy czytam coś podobnego. Written...? – Słucham panie Profesorze? – Written – głos profesora załamał się, jakby zamarł przez chwilę w głębokim zamyśleniu – Written, powiedz mi pan, czy Przeciętni naprawdę... naprawdę wierzą w to wszystko, co wypisuje się w gazetach? – Tak samo jak w Eksperyment, Ekscelencjo – odparł sekretarz zdecydowanie, w jego głosie dał się jednak wyczuć lekki cień wahania – muszą przecież w coś wierzyć, bo inaczej cały ten kram rozleciałby się na drobne kawałki. Przerwał na moment, jakby bał się dokończyć zaczętą myśl i niepewnie zerknął na profesora, lecz ten wpatrywał się w sekretarza pełen skupionego oczekiwania. Written zebrał więc resztę odwagi i dodał: – I to chyba szybciej, niż myślimy... – Hm... W porządku, Written – profesor uspokoił się, jakby przygasł i zmalał. – Niech pan idzie teraz do swojej roboty. I niech pan już tak na mnie nie patrzy – wcale nie jestem zdenerwowany. Ot, stary pryk musiał się przed kimś po prostu wygadać... – Nie... nie rozumiem, panie Profesorze. – Dziwne zachowanie Kontynuatora całkowicie zdezorientowało sekretarza. – Czego znowu? Tego, że ma się pan zająć swoją pracą? – Nie, pa... Już wychodzę, panie Profesorze... – Jeszcze chwilę. Czego pan nie rozumie, Written? – Tego... noo... określenia, którego pan Profesor przed chwilą użył... Na twarzy Kontynuatora pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech. – Że stary pryk? – Tak... – To było kiedyś, dawno – jeszcze zanim rozpocząłem hibernację – określenie podstarzałego nudziarza, który nie ma nawet... No, ale dość już tego... – głos profesora nabrał znowu charakterystycznego, rozkazującego brzmienia. – Zmiataj pan teraz na swoje miejsce. – Tak jest, Ekscelencjo... – Written wyprężył się mimowolnie i wyszedł pospiesznie, łagodnie syknęły za nim zamykające się drzwi pokryte dźwiękochłonną wykładziną. – Trzeba chyba będzie zmienić izolację – wymamrotał sam do siebie Kontynuator. Skoro Written usłyszał przez drzwi... Niemożliwe przecież, abym gadał do siebie tak głośno... Patrick Levis – Dwunasty Kontynuator Eksperymentu – zapadł głęboko w miękki fotel, przymknął na chwilę oczy... Instytut Genetyki jest jednym z tych miejsc na Ziemi, w których nic nikogo nie dziwi, toteż i Patrick Levis nie był zaskoczony widokiem olbrzymiego gada stąpającego lekko po alejkach parku. Nie rozumiał tylko, kiedy sam zdążył wyjść z gabinetu i znaleźć się wśród pięćdziesięciometrowych zabytkowych sekwoi naprzeciw potwornego cielska, które... ależ tak – widział je przecież niejeden raz. Było to bardzo dawno temu, minęło może pięć, może dziesięć stuleci od chwili opublikowania w prasie całego świata sensacyjnych zdjęć potwora z Loch Ness, lecz Levis pamiętał je świetnie. Długa, grubsza niż u brontosaura szyja, potężny łeb i słoniowe łapy – pokryty łuską ogon gada ślizgał się ze szmerem po trawniku... Levis cofnął się o kilkanaście kroków, by dokładniej ocenić rozmiary prehistorycznego gada i przyjrzeć się lepiej całemu stworowi – ciężki łeb zwierzęcia zakołysał się, podążył za uczonym... Levis poczuł na twarzy duszący, gęsty powiew wypuszczonego z szumem powietrza, oczy potwora zatańczyły w dwie różne strony jak rozkręcone kolorowe spodki, zawirowały rozbieżnie, kłapnęła paszcza – Levis skulił się odruchowo oczekując uderzenia wielkich jak płyty nagrobkowe zębów. Łeb gada niespodziewanie wystrzelił w górę, Levis podążył za nim wzrokiem, zobaczył roztańczone ślepia potwora pryskające nagle na boki jak guziki zbyt ciasnej kamizelki – uśmiech Nessie stał się przez chwilę podobny do zagadkowego skrzywienia ust Giocondy – z pustych, głębokich oczodołów wychynęły nowe kołujące źrenice... Tymczasem poprzednie oczy zaprzestały szalonej ucieczki, zawisły na moment w nieruchomym powietrzu, drgnęły – jedno z nich uniosło się powoli w górę. Nie wiadomo skąd przypłynęła posępna, ciemna chmura, otuliła śmigający wysoko punkcik, okryła uczonego i park stożkiem półmrocznego cienia – tylko nerwowy koniuszek ogona Nessie pobłyskiwał od czasu do czasu wystając z obszaru stożka... W tle chmury drugie oko potwora zachowywało się nieprzyzwoicie niepoważnie. Tańczyło po niebie w wariackich splotach, pomrugiwało kpiarsko w stronę Levisa zielonym światełkiem, szusowało w bok zakosem, by już po chwili błysnąć czerwono z zupełnie innego zakłębienia obłoku, przyspieszało lot gwałtownie i raptem stawało w miejscu jak zamurowane, przybite do chmury potężnym gwoździem. Levis przyłapał się na rozmyślaniu, jaki ono może mieć właściwie napęd. Chyba tylko grawitacyjny – momentalnie stanąć w dowolnie wybranym miejscu może tylko coś, co wytwarza własne pole ciążenia. Oko Nessie zmieniło kształt – obrót wokół średnicy sprawił, iż stało się podobne do długiego, zwężającego się u obu końców cygara. Levis uprzytomnił sobie, że zna przecież ten kształt, zna z wyrzuconej dziś rano gazety... Ale choćby to nawet miał rzeczywiście być jakiś Niezidentyfikowany Obiekt Latający, to i tak nic przecież nie wskazywało, że jest wysłannikiem obcej cywilizacji. Uczony naprawdę nie widział powodów, by przybysze z gwiazd – domniemani zresztą przybysze – mieli bawić się stwarzaniem fantomu czysto ziemskiego potwora, aby w jego oczy wprawiać swe latające spodki... NOL tymczasem zawirował znowu pod chmurą, razem z nią zniżył się znacznie, nieoczekiwanie – wbrew wszelkim prawom perspektywy – zmalał... Malał opadając, póki nie osiadł na głowie Levisa jak dopasowany zbyt ciasno kapelusz – uczonemu wydało się nagle, że ktoś zagląda do najtajniejszych głębi jego mózgu... Ponownie było jasno. Ucisk na skroniach zelżał, Levis niespodziewanie poczuł własne dłonie – obejmował nimi głowę od paru dobrych chwil i być może właśnie dlatego wydało mu się, że ma na niej za mały kapelusz. Skąd wziąłby go zresztą, skoro dawno już wyszło ze światowej mody noszenie jakichkolwiek czapek...? Ból skroni minął i tylko uczucie „włażenia” czegoś nieprzyjemnie lepkiego do mózgu pozostało jeszcze przez chwilę, nim i ono rozpłynęło się wreszcie bez śladu. Czyżby to Written odważył się podglądać myśli Dwunastego Kontynuatora, sprawdzać jego lojalność? Levis bacznie rozejrzał się po gabinecie – nie zmieniło się nic. Wyrzucona gazeta leżała jak poprzednio w koszu, papiery na biurku także nie wyglądały na poruszane przez kogokolwiek. Uczony wygramolił się z fotela, spojrzał z niesmakiem na zbyt wygodny sprzęt. – Trzeba tu będzie wstawić szerokie, twarde krzesło z poręczami – pomyślał. – Takie, jakie ostatnio widziałem w muzeum... Aha. I ten cały Written... Muszę sprawdzić, co on właściwie robił przed rozpoczęciem pracy w Instytucie... Levis podszedł do drzwi, uchylił je i znieruchomiał, gdy dobiegło go ostatnie, wypowiedziane do kogoś przez Writtena zdanie: – ...chyba nie warto. Sum jest dzisiaj od rana w podłym humorze... i do tego jakiś taki... dziwny... – Sum? To chyba o mnie – pomyślał Levis – pewnie przez te wąsy... – Stanął przytulony do wąskiej szpary w drzwiach słuchając z nagłym zainteresowaniem dalszego ciągu rozmowy. – ...patrzy tylko, kogo by tu pożreć. Wiesz, trzeba go było widzieć, jak wściekał się po przeczytaniu artykułu o NOL-ach. Aż mi się wierzyć nie chciało, że on tak po ludzku potrafi reagować... – Mimo wszystko muszę się z nim zobaczyć – drugi głos należał do kobiety. – Twoja sprawa, Ireno. Jak chcesz to ryzykuj... Może się już zresztą trochę uspokoił?... – Czy tak, czy nie, pójść do niego muszę – w głosie Ireny dawała się wyraźnie zauważyć nutka jakiejś determinacji. – Coś ważnego? Jeśli jakaś prywatna sprawa, to możesz ją załatwić ze mną... – Dziękuję, swoje prywatne sprawy wolę załatwiać sama... Teraz chodzi przede wszystkim o Obiekt 724... – Pewnie się posiusiał w pieluszki... Zakichany Ideał... – Przestań się wygłupiać – Irena zaczynała się niecierpliwić – to naprawdę ważne. Wydawałoby się, że wszystkie parametry ma w porządku, może nawet lepsze, niż przewidywaliśmy, ale coś mi się nie podoba... – No no no, ciekawe... – Writtena rozbawiło rozdrażnienie dziewczyny – Irena Sollon zaczyna coraz poważniej traktować swoje Ideały. Może i mnie każesz wierzyć w to wszystko? – Prawdopodobnie wcale by ci to nie zaszkodziło... Ideał, jaki by nie był, potrzebny jest ludziom i chyba dlatego także i my – znający go na co dzień – powinniśmy chociaż trochę w niego wierzyć... A sprawa jest poważniejsza, niż ci się wydaje. Sama jej zresztą nie rozumiem. Popatrz tylko na te wykresy... – No i co z tego? Wyglądają wcale nieźle. Ten rytm pracy serca – sam chciałbym mieć taki... – Właśnie. Wszystkie badania wykazują, że trafiliśmy na Ideał zdrowia. Wyhodowaliśmy go przez wieki drogą najrozmaitszych krzyżówek, stymulacji hormonalnej i wprowadzania kolejnych poprawek do kodu genetycznego kwasów nukleinowych... Czy wiesz, że jemu można śmiało wyciąć część serca? – Jak to? – Written był zaskoczony. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że mu to wcale nie szkodzi? – Wyobraź sobie, że nie. Zapada wtedy na jakiś czas w letarg, ale najdalej po trzech dniach wycięty mięsień całkowicie odrasta... – To co wyście u licha ciężkiego wyhodowali? Ideał Ogólnoludzki czy salamandrę? – Poczekaj, to jeszcze nie koniec. On może przez całe prawie dwadzieścia cztery godziny przebywać w pomieszczeniu wypełnionym dwutlenkiem węgla... – Beztlenowiec... – ...natomiast przy pięciokrotnym tylko przekroczeniu dopuszczalnego stężenia trującego gazu w atmosferze może żyć miesiącami. Ponadto – on nic nie zapomina... – Ciekawe... – Written z niedowierzaniem pokręcił głową. Jak to zrobiliście? – Udało nam się wreszcie zmusić do regeneracji komórki systemu nerwowego... – Przecież to jeszcze nie znaczy, że on... – Właśnie znaczy. – Irena wyraźnie ekscytowała się opowieścią. – Wszystkie zwoje mózgowe, jakie z jego mózgu usunęliśmy, odrosły w przeciągu trzech miesięcy... – Po czym okazało się – Written znowu zaczynał ironizować – że drogą operacji przerobiliście Ideał na zwyczajnego debila...? – Jeszcze nie skończyłam. Nie zrobiliśmy debila, bo w zwojach odrosły niemal identyczne kombinacje splotów i połączeń nerwowych. – Niemal identyczne, tak? A gdyby nie odrosły? Albo odrosły inne niż przedtem? – Wtedy próbowalibyśmy znowu... Ale czego ty właściwie chcesz? Najpierw wykpiwasz Eksperyment i Ideał, teraz znowu masz pretensję, że przeprowadza się z tym Ideałem najrozmaitsze próby. Przecież, nawet gdyby się nie powiodło, w każdej chwili możemy rewitalizować kolejny Obiekt. I chyba to zrobimy... – Dlaczego? Sama przecież powiedziałaś, że nie udało się wam zrobić z Obiektu 724 debila. A może coś mu więcej odrosło? Pewnie taki długi ogon zakończony kitką, kopyta i rogi, co? – Znowu, kpisz... – Kpię. Czy sądzisz, że powinienem raczej płakać nad ciężką dolą uczonych zabierających się do Ideałów ze skalpelem? Ciekawe, jakie mana ten temat zdanie sam Ideał? – Trafiłeś. O to nam przede wszystkim chodzi... – ...i z tym idziesz teraz do Suma? – Tak. Może on coś będzie z tego wiedział...? W końcu... Levis szybko cofnął się za biurko – był trochę zmieszany, może nawet cokolwiek zawstydzony. To już do tego doszło, by on, Dwunasty Kontynuator Eksperymentu, podsłuchiwał z ukrycia rozmowy swoich podwładnych? Irena Sollon nie zostawiła mu wiele czasu na rozmyślania – szybko, zdecydowanie weszła do gabinetu, za nią stanął w progu oparty niedbale o drzwi Written. Na widok dziewczyny Levis odruchowo przygładził wąsy i wstał z fotela – jego pojęcie o grzeczności wobec wszelkich kobiet było może cokolwiek staroświeckie w tym bezwzględnym świecie, przeniesione tak jak wąsy przez lata hibernacji – tym niemniej zyskiwał sobie momentalnie względy wszystkich współpracownic, dawno już bowiem minęły czasy, kiedy mężczyźni na widok kobiet schylali się w ukłonie... – Słucham, co panią do mnie sprowadza, Ireno? A pan czemu tak stoi w drzwiach, Written? Wejdź pan także. Nie lubię przeciągów... Written wśliznął się do gabinetu, cicho mruknął w stronę dziewczyny – Widzisz, mówiłem ci, że jest wściekły... – Co pan mówił, Written? – głos Kontynuatora zdradził, że rzucone szeptem przez sekretarza słowa nie uszły jego uwadze. – Nie, nie, nic ciekawego, panie Profesorze – zmieszał się Written – ja tylko tak... do Ireny. Czy pan wie z czym ona przyszła? – Nie wiem, ale sądzę, że najlepiej wytłumaczy to sama Irena. Słucham więc, co się stało? – Chodzi o Obiekt 724, panie Profesorze. Gremium naukowe jest zaniepokojone jego reakcjami po próbach... – Gwałtowny spadek formy psychicznej? Czy może raczej zaburzenia psychomotoryczne? O ile dobrze pamiętam, to ostatnio grzebaliście mu trochę w mózgu... – Właśnie to, panie Profesorze. Ekstrahowana tkanka odrosła bez zauważalnych zmian, ale jednak coś jest inaczej... – W czym? – Przede wszystkim w jego reakcjach na widok ludzi. Trudno to określić, ale wygląda na jakieś zahamowania. – W kojarzeniu? - Nie – Irena zawahała się przez moment jakby starała się dokładnie przypomnieć sobie ostatnie spotkanie z Obiektem – raczej nie. On się nas albo boi, albo... nienawidzi... Zachowuje się poprawnie, ale jego wzrok... Kiedy na mnie czasem patrzy... – To co? – Written! Nie przerywa się damie – ostro rzucił uczony. – Proszę, niech pani mówi dalej – ponaglił speszoną obcesowym pytaniem Writtena Irenę. – Kiedy Obiekt na panią patrzy...? – I nie tylko na mnie, panie Profesorze. Wszyscy pracownicy mający do czynienia z Ideałem odnoszą wrażenie, że on nimi po prostu gardzi. Nie sposób w tej chwili przewidzieć jak zareagowałby na normalnych Przeciętnych, ale sądzę, że byłoby podobnie, jak teraz z nami... – Nadistota – sarkastycznie mruknął niby do siebie Written, lecz tym razem profesor całkowicie zignorował odezwanie sekretarza. – Hmm... przyniosła pani jego encefalogram? – zwrócił się po chwili milczenia do Ireny. – Tak, proszę. Tu właśnie jest zanotowana jego reakcja na zbliżenie się doktora Morstena. O, w tym miejscu. Ten gwałtowny skok wykresu... – Taak... Próbowaliście może rozszyfrować jego myśli w tym akurat momencie? – Oczywiście, panie Profesorze, ale... – Najpewniej nic z tego nie wyszło... – Written. Znowu pan... – Kontynuator z trudem powstrzymał się przed wyproszeniem sekretarza z gabinetu. – Przepraszam panie Profesorze, ale wydaje mi się, że w tej chwili żadna próba rozszyfrowania myśli Obiektu nie da nawet w części pożądanych rezultatów. – Dlaczego pan tak sądzi? Irena mówiła mi – w dokładnym wyjaśnieniu swojego poglądu Written dostrzegł szansę rozładowania naprężonej atmosfery – że on ma nadzwyczaj wysoki wskaźnik zdolności przystosowawczych. Prawdopodobnie tkanka po operacji odrosła z jakąś osłoną przeciwstymulacyjną czy jak tam to zwać. Chodzi o to, że on mógł zapamiętać stan swojej operacji. Właśnie to – jak pan Profesor powiedział – grzebanie w mózgu. Tego typu szok mógł chyba zostawić trwałe ślady w jego psychice i stąd owe dziwne reakcje... – Taak... Może i ma pan rację... Ale po co by mu była ta osłona mózgu? – Przecież on jest piekielnie inteligentny. Zapamiętał szok, przewidział swoją pogardę dla pozostałych ludzi czy, jak kto woli, nienawiść. Przewidział prawdopodobnie także i to, że z tego typu reakcjami – reakcjami silniejszymi od jego woli – przestanie być Ideałem... Być może zmiany w odrastającej tkance mózgowej miały więc na celu wytworzenie organu produkującego fałszywe pola i impulsy. – Po co niby? – Żeby uchronić cały organizm przed ponownym odesłaniem w stan hibernacji. – No, to już wygląda dość prawdopodobnie... A co pani o tym myśli, Ireno? – Wydaje mi się, że może być i tak, jak mówi Written... – Świetnie. Niech mi pani jeszcze zostawi te taśmy – chciałbym je spokojnie przejrzeć. Poproszę panią do siebie za pół godziny... Written – pan niech nie wychodzi. Profesor bacznie przyjrzał się swemu sekretarzowi. Trafność jego rozumowania i podobieństwo do skojarzeń, jakie nasunęły mu się w trakcie rozmowy z Ireną zastanowiły go. Written jakby wyczuł myśli profesora – rozprężył się, nie mógł sobie jednak odmówić kolejnej drobnej złośliwości pod adresem „antycznej mrożonki” jak czasem w duchu nazywał Wszechwładnego Kontynuatora. – Jestem, panie Profesorze. Zamknę tylko drzwi, bo wydaje mi się, że zamek jest trochę popsuty i drzwi czasem same się otwierają – wrócił przed biurko i zamarł w oczekiwaniu. – Taak, Written... Może mi pan powie, dlaczego właśnie w ten, a nie w jakikolwiek inny sposób tłumaczył pan zachowanie Obiektu 724? – Noo... Ja nie bardzo wiem, panie Profesorze... To było tak... – Jak? – Jakby mi ktoś podpowiadał, co mówić. Nie potrafię tego dokładnie określić, ale te myśli były po prostu ode mnie samego niezależne... – Bo były moje. – Nie... nie rozumiem. To pan Profesor...? – Ja nie. Ale może któryś z pracowników Instytutu bawi się podglądaniem i retransmisją? – To chyba niemożliwe, Ekscelencjo. Deszyfrator rytmów pracy mózgu jest przecież w oddalonym budynku... I pracuje tylko w bezpośrednim kontakcie ze skórą badanej osoby. – Obiekt 724 jest bardzo inteligentny... Może on? – Wszystko możliwe. Te zmiany... – Czy w tej chwili czuje pan ucisk w czaszce? – Nie, panie Profesorze. – To dobrze. Cóż, zmienimy chyba Obiekt? Sądzę, że byłoby to wskazane – nawet jeśli nie ma on bezpośredniego wpływu na to, co się aktualnie w Instytucie dzieje, to dla dobra Eksperymentu należałoby uwzględnić nastroje pracowników. Na razie zrezygnujemy więc chyba z tej drogi badań... – Czy Irena...? – Tak. Niech ją pan poprosi do mnie. Albo nie – wystarczy, że przekaże jej pan moją decyzję. Konkretne przyczyny podam jutro, a na razie proszę tylko o wstrzymanie wszelkich badań Obiektu nr 724. – Tak jest, Kontynuatorze. Sekretarz znikł z gabinetu jakby porwał go potężny wir powietrza – Levis spojrzał za nim, objął wzrokiem wiszący nad drzwiami wielki cyfrowy zegar – zbliżała się druga po południu. Za chwilę w Instytucie zrobi się zupełnie pusto... Skrócony do sześciu godzin czas pracy był dodatkowym walorem przysługującym badaczom Ideału. Pozostali Przeciętni pracowali zazwyczaj po osiem, dziesięć godzin. Dochodził do tego ponadto czas dojazdu do pracy – dwie, albo nawet i cztery godziny dziennie. Nie dotyczyło to, rzecz oczywista, nadmózgowców w rodzaju Patricka Levisa, ich bowiem czas nie podlegał żadnym normom – pracy czysto koncepcyjnej nie można przecież uwięzić w klatce poszatkowanego na godziny dnia. Sedno sprawy tkwi bowiem w tym, iż prawdziwie twórcza praca nie ustaje ani na chwilę – uczony pochłonięty bez reszty jakimś ciekawym problemem zapomina często o całym otoczeniu, czasem wypisuje jakieś tajemnicze wzory na płytach chodnika, czasem porusza bezgłośnie wargami jak zadumana nad litanią małpa. Okres lekceważenia czyjejś fascynacji błahym nawet z pozoru zagadnieniem skończył się dość dawno temu. Levis raczej nie miewał takich, czy bodaj podobnych metod pracy – zdecydowanie wolał ku temu swoje mieszkanie w położonym za miastem osiedlu Naukowców Wyższych Rang. Wiedział zresztą doskonale, że jest dla tej epoki swego rodzaju przeżytkiem jak zamarznięty przed wiekami mamut, lecz wcale nie miał zamiaru zmieniać się w czymkolwiek – obojętne czy wchodziły w grę sposoby wykonywania pracy, czy tylko tak błaha rzecz, jak obowiązująca akurat moda... Uczony starannie zamknął gabinet i powędrował do głównego wyjścia z budynku długim, cichym już o tej porze korytarzem. Zza niektórych jedynie drzwi dolatywały odgłosy nie ustającej nawet w nocy pracy niezbędnych automatów. Za godzinę, dwie najdalej, wszyscy ludzie opuszczą teren Instytutu. Prawie wszyscy. W którymś z pomieszczeń maleńkiego domku w głębi parku zostanie – otoczony zewsząd samoczynnymi mechanizmami – jeden człowiek. Aktualnie badany Obiekt Eksperymentu. Specjalnie dla Przeciętnych stworzony Ogólnoludzki Ideał. Uzbrojone w fotokomórkę drzwi uciekły w dwie strony popchnięte wzrokiem. Levis wyszedł na plac przed budynkiem – z betonowego gniazda na dachu zerwał się momentalnie wirolot, zachybotał w powietrzu jak spadający liść i zatrzymał się tuż przed zamyślonym Dwunastym Kontynuatorem. Pilot uchylił kawałek ścianki pojazdu. – Grzeczność, obowiązkowa grzeczność Przeciętnego wobec byle jakiego nadmózgowca – pomyślał Levis. Miewał czasami takie chwile sentymentalnych zamyśleń, zastanowień nad odkrytymi niespodziewanie ludźmi. – Ciekawe, co ten pilot o mnie myśli? Czy nie znosi swojej pracy, czy może lubi mnie po prostu i dlatego uśmiecha się w tej chwili niemal serdecznie? – Uczony wsunął się do kabiny, rzucił w stronę pilota „do domu”. Nastrój współczucia minął. Levis ponownie był już chłodnym, opanowanym Dwunastym Kontynuatorem wiekowego Eksperymentu, człowiekiem, który nie musiał przecież wcale zastanawiać się, co myśli o nim otoczenie. Wirolot zatańczył niepewnie w podmuchu powietrza, śmignął w stronę osiedla, Levis zapatrzył się bezmyślnie w plecy siedzącego przed nim pilota... Nie zauważył nawet kiedy znaleźli się na miejscu. Dopiero gdy burty podchodzącego do lądowania wirolotu zakołysały się i drzewa za szybą raptownie podskoczyły do góry uczony ocknął się jakby – szybko zapowiedział pilotowi, że wolałby następnego dnia polecieć do pracy innym niż powietrzna hulajnoga pojazdem... – Przecież „to” się ledwie trzyma w powietrzu. Starczy byle zakłócenie pracy żyrostatu i kraksa pewna. Pilot w milczeniu wysłuchał polecenia, bez słowa skinął głową. – Żeby tylko z nadgorliwości nie przyleciał jutro rakietą dalekiego zasięgu – pomyślał jeszcze Levis, ale o tym nie powiedział już głośno. Śledził tylko wzrokiem przez chwilę unoszący się, znikający za nadciągającą chmurą wirolot, potem odwrócił się na pięcie i wszedł do domu. Coś ciemnego, przyczajonego najwidoczniej za drzwiami spadło mu na głowę, wtargnęło do mózgu lepkie, nieprzyjemne i śliskie... Unosił się w próżni lekki jak rozprószony po niebie srebrnogwiezdny pył, przemierzał w obłoku niezmierzone połacie galaktyk, wirował i dźwięczał w podmuchach słonecznego wiatru... Poważny uczony Patrick Levis tańczył staroświeckiego kadryla podnosząc wysoko jak bocian chude nogi w opętanym pląsie. Tańczył długo, bardzo nawet długo w zalegającej go ciemności, pobłyskiwał tylko od czasu do czasu w zabłąkanych kawałkach słońca wygładzoną przez niezliczone wieki i zderzenia powierzchnią. Muzyka przestrzeni wypełniała go z wolna, więc rósł, nabierał rozpędu i mocy jak głodny, wlokący się z początku niemrawo przemarznięty wilk. Wraz z pierwszym łupem zokrąglały mu boki, przybyło sił do dalszej bezkresnej wędrówki za nieistniejącym światem – coraz częściej na drodze czekała słaba i bezbronna zdobycz, pasł się więc i tył, pęczniał jak nadymany balon... Nie tańczył już, lecz cicho i szybko płynął z miejsca na miejsce, stał się wiecznie spragnionym włóczęgi pijanym meteorem... Połykał teraz próżnię dodając ją do swej wewnętrznej czerni, każdy kwant wyzwolonej energii uważał za łakomy i godny fatygi kąsek, śmigał przez galaktyki węsząc nad słońcami w poszukiwaniu wypluwanych z protuberancji fotonów. Aż którejś nocy, czy któregoś wieku Wszechświata, poczuł się pełny i zawisł nad mijaną właśnie przypadkowo planetą. Zawisł w czasie i trwaniu – promienie słońca dźwięczały melodyjnie odbite od pęczniejącej powłoki... Jakiś śmielszy strumień rozpędzonej energii przebił wreszcie balonowe ciało, wzbudził w jego chłodnym wnętrzu połapane, uśpione fotony, rozwirował je bezsensownie wariacko... Levis zwrócił się czujnie do swojego środka i słuchał... Słuchał krzyku toczącego go wewnątrz jak czerwie zbutwiałą komodę, krzyku – gromu przechodzącego w huk lodospadu tryskającej z jego żył zmiażdżonych próżnią zamarzającej momentalnie krwi – słuchał i wiedział, że to jego własny krzyk. Rzadkie, chuderlawe krople czerwonego płynu tętniły przez czas jakiś słabiutkim, wydłużonym na parseki ciągiem nim spotężniały, urosły w ryczące ślady odrzutu wypluwanych rakiet... Statków przybywało – krążyły najpierw wokół Levisa – Ziemi jak protozoa nad pożywką w tańcu, malowały zamykające go na wieki pętle, przerwały je same nareszcie, by śmignąć we wszystkie strony kosmosu jak stadko spłoszonych ryb. Zawiłe, leniwe hafty na niebie wyprostowały się w zdecydowane linie, Levis popychał je słupkami lodowatej krwi i wzrokiem, by dosięgły, zszyły krańce wyznaczonych celów z jego własnym flaczejącym ciałem, naprężyły martwiejącą tkankę jak odciągi przy płótnie namiotu... Rakiety gnały przez próżnię jak ciśnięte z furiacką rozpaczą dziryty, naprzeciw nim wyskoczyły z nieba wirujące płatki latających talerzy, stanęły milcząco prostopadle do kierunku lotu... Ziemskie statki zwolniły niepewnie, zawahały się, z pełną mocą silników runęły znów przed siebie. Nieruchome dyski urosły w teleskopach jak tarcze kamiennych olbrzymów drżały tylko, odskakiwały do tyłu w zderzeniach, oddawały ciosy z tą samą, albo większą nawet siłą... Odbite rakiety ponownie śmignęły przez ciemność z żałosnym krzykiem napędu, zwęszyły swoje dawne ślady, pobiegły po nich do domu... Ciało Levisa sprężyło się w oczekiwaniu okropnego bólu – rakiety wbiły się w nie, przedarły do wnętrza, trzasnęły jak łebki zapałek w nagromadzoną przez wieki włóczęgi, uciułaną masę popękanych słońc, zabłysły w niej ognikami zarzewia... Obudzony bezlik energii zakotłował się we wnętrzu Levisa jak prochowe ciasto, wyzwolone uderzeniem kwanty zapłakały świetlnie szukając dla siebie brakującego z każdą chwilą miejsca, zanurzyły się w drżącym lśnieniu niepohamowanej supernowej... Eksplozja wewnętrznego blasku obudziła leżącego tuż za drzwiami Levisa, ośmieliła do otwarcia oczu – znowu wiedział nieodparcie pewnie, że znajduje się w swoim wyłącznie domu, że nikogo tu prócz niego przecież nie ma.. – To jedynie sen, głupi nielogiczny sen. Muszę być chyba przemęczony – pomyślał. A może zwrócić się z tym do doktora Morstena? Ale nie. Co może zrobić mądry wprawdzie, lecz Przeciętny lekarz, kiedy w grę wchodzi schorzenie... nie, schorzenie... Zwyczajne przepracowanie tylko... Levis przeszedł do pokoju, wywołał ze ściany światło i trochę podejrzliwie rozejrzał się po kątach – a nuż ktoś czai się jednak w jakimś zakamarku? Może zza któregoś sprzętu wyjdzie nagle człowiek zbyt ciekawy myśli Dwunastego Kontynuatora Eksperymentu? Licho wie, do czego im te wszystkie sztuki z wywoływaniem dowolnych asocjacji potrzebne... W pokoju nie było jednak nikogo. Levis poszedł jeszcze do kuchni, do łazienki – ot tak, na wszelki wypadek – pomimo panującej wokół idealnej ciszy wolał upewnić się, że jest w mieszkaniu zupełnie sam... ITERACJA MARZEŃ Kilkaset rzędów hermetycznie zamkniętych szklanych grobów – wielopiętrowe trumny o przezroczystych, przesuwanych pokrywach, wbrew swej pozornej izolacji od płynącego bezustannie życia spięte są z nim gęstą jak dżungla siecią różnobarwnych plastykowych rurek i złotych przewodów... Ktoś spoza Układu mógłby zapytać: – „po co to wszystko? Po co żywić te przedwiekowe mumie, w jakim celu utrzymywać je w stanie niezdecydowanej półśmierci? Jak długo można...?” Okazało się, że można długo. Nawet bardzo długo... Trumny postawiono, podłączono już przed dziewięcioma wiekami do wspólnego dla wszystkich pulpitu kontroli, przy którym raz na rok najwyżej zasiadał żywy człowiek... Przebiegał wówczas wzrokiem ściany wyłożone monitorami jak mozaiką, odczytywał kolejno wskazania każdej trumny, porównywał je z ułożonymi przed niespełna tysiącleciem indywidualnymi programami, czasami korygował ewentualne nieścisłości – były to najczęściej mało istotne drobiazgi – uchyby temperatur o ułamki stopni i nieznaczne garbki na wijących się leniwie wykresach aktualnego stanu poszczególnych pojemników. A potem człowiek wychodził spokojnie zostawiając pomieszczenie kontroli niepodzielnej władzy wiecznotrwałych automatów, bowiem było to przede wszystkim miejsce umarłego z dawien dawna czasu... Trumny były zresztą nadzwyczaj cierpliwe, posłusznie zamykały się i otwierały na rozkaz człowieka... nie, właściwie nawet nie na rozkaz człowieka, lecz na żądanie Programu raczej, wszechobecnego Programu przewidującego wszelkie, zdawałoby się nawet niemożliwe, zdarzenia i komplikacje. Również ów, odwiedzający od czasu do czasu salę, człowiek stanowił jego integralną, acz stosunkowo drobną część. I był – podobnie jak dziurkowana dziewięciopunktowym kodem taśma – chłodny i precyzyjny... Pierwszy obudził się automat szukający. Gdyby automaty mogły się czemukolwiek dziwić, gdyby znały prawdziwą wartość płynącego czasu, pewnie i szukacz zapytałby o cel tej niespodziewanej pobudki. Lecz, że nie miał kogo o cokolwiek pytać i nigdy w jego obwodach nie mogłoby wzbudzić się spięcie zdziwienia, notował więc jedynie napychające od paru minut jego pamięć dane, zestawiał je momentalnie z błyszczącymi w mroku wykresami na monitorach... Gdyby w tej chwili w hali znajdował się jakiś człowiek, porównałby może pulsujące rytmicznie, zawieszone w powietrzu linie do gniazda zielonych węży o świetlistej, jakby naoliwionej skórze. Nikogo jednak na razie nie było... Ludzie mieli przyjść tutaj dopiero w pełnym blasku podwieszonych pod sufitem hali jupiterów, co zresztą także przewidywał Program. Najpierw impuls radiowy budzący z odrętwienia automat szukacza, potem optymalizacja danych przesłanych do mózgu stacji z centrum koordynacji badań, porównanie wartości informacji wreszcie – wszystko to służyło mającym przyjść ludziom. Czekały na nich odkurzone starannie pokoje i głębokie, wygodne fotele w hali kontroli; zaczynały cykać tlenomierze wprowadzające drobiny życiodajnego gazu w neutralną dotychczas atmosferę stacji, kiedy tylko z centrali przypływał impuls rozkazujący głównemu mózgowi przygotować się do odwiedzin. Wizyty nie trwały długo – po upływie dwóch tygodni ludzie wracali na Ziemię, a powietrze zawierające tlen było do ostatniej cząsteczki zastępowane helem spuszczanym ze zbiorników generatora mocy ukrytego dwieście metrów pod dolnym poziomem stacji. Nie chodziło tu zresztą wcale o jakąkolwiek oszczędność cennego bądź co bądź gazu – tlen był po prostu wyrzucany w próżnię poza obręb metalowej, obłej jak skorupa gigantycznego żółwia kopuły, mógł bowiem czerwonymi plamkami niebezpiecznej rdzy nadgryźć stalowe części automatów. Stacja tymczasem miała pracować przez wieki bez najmniejszej bodaj usterki – byle zaśniedziały styk mógł spowodować nieprzewidywalną w skutkach katastrofę... To automaty przecież utrzymywały w trumnach stałą atmosferę o odpowiednio niskiej temperaturze i wilgotności, dozowały ostrożnie odmierzane porcje tlenu i łatwo przyswajalnych płynów odżywczych, zgodnie z Programem czuwały nad spowolnionym stokrotnie rozwojem zamarzniętych płodów w łonach lodowatych matek. To automaty również – w myśl kolejnych zaleceń Programu – dokonywały zabiegów stymulacji hormonalnej na zamrożonych gruczołach dokrewnych nadłamując, równie wolno jak drążące granit krople wody, genetyczny kod poszczególnych osobników... A jednak ten wszechstronny z pozoru Program nie przewidział przecież, że Obiekt Eksperymentu oznaczony numerem 724, w wyniku dokonanych na nim prób kształtowania osobowości drogą operacji ośrodków kojarzeniowych mózgu, nagle przestanie być odpowiednikiem tworzonego przez stulecia Ideału Człowieka. I nie mógł też przewidzieć, że mózg kolejnego, Dwunastego już Kontynuatora Eksperymentu wyłamie się nieoczekiwanie z ramek dokładnie wyważonego obiektywizmu... Program ułożyli ludzie chłodni i całkowicie pewni swoich racji, ludzie sądzący nie wiadomo czemu, iż porządek ich czasów, ich sposób życia i wzorce myślenia przetrwają wieki, że nie zmieni się nic. Ludzie, którzy zamknęli się w swoim ciasnym światku jak za chińskim murem nie chcąc do swego życia wpuszczać niczego nowego. Tymczasem „nowe”, którego się tak obawiali, było stosunkowo silne – przegryzało nawet szczelne, izolacyjne pola siłowe i kierunkowe blokady komputerów w światowej sieci wymiany informacji. Wprawdzie nie dotarło jeszcze do Programu, bowiem był on doskonale samowystarczalny, lecz doskonałym przecież nie był... Dopóki w grę wchodziły przypadki przed wiekami przewidziane i mózgi jak sam Program obiektywne i ścisłe, dopóty miał trwać pomyślany na tysiąclecia całe ciąg oznaczanych coraz wyższymi numerami Ideałów dostosowywanych za każdym razem do zmieniającego się w kolejnych epokach modelu superczłowieka... Także i tym razem automat szukający odnalazł w gromadzie zamrożonych ciał jedno, którego rytm osobowości pokrywał się niemal dokładnie z wykresem wyprowadzonym na podstawie nadesłanych przez centrum na Ziemi danych. Wizjer szukacza znieruchomiał na ułamek sekundy zapamiętując oznaczenie wybranego monitora i ponownie zadrgał ślizgając się po pozostałych ekranach. Wybrany przed chwilą rytm był prawie idealnie dopasowany do żądanego, lecz „niemal idealnie” – nawet wtedy, kiedy mieści się w granicach ekstrapolacji – nie może być dla żadnego automatu rozwiązaniem wystarczającym, a ponadto sam Program zresztą przewidywał w takim wypadku przegląd wszystkich dostępnych w danej chwili osobowości. Ryjek szukacza wędrował więc nadal z ekranu na ekran systematycznie i ściśle zestawiając zielone węże z pulsującą w jego móżdżku krzywą... Zatrzymał się jeszcze czterokrotnie zapamiętując poszczególne monitory, nim dobiegł do ostatniego wykresu. Automat podtoczył się potem cicho ku tylnej ściance pulpitu kontroli, wyciągniętym wypustem włączył przekaz zebranej pracowicie informacji do neurokrystalicznej sieci centralnego mózgu stacji – optymalizacja wytypowanych osobowości i ostateczny wybór aktualnie potrzebnego Obiektu należały już do zadań automatów mających wielokroć wyższy, niż dość prymitywny, szukacz, stopień komplikacji neurosiatki... Wyzwolone uderzeniem prądu elektrony półprzewodników zatańczyły bezładnie, kolejne skoki napięć – impulsy płynącej nieprzerwanie informacji – ułożyły je w logiczne ciągi. Dwie leniwe, imaginacyjne krzywe, ukryte w mrocznym wnętrzu krystalicznych pentod, zapulsowały w prz