Andrzej Krzepkowski Andrzej Wójcik OBSZAR NIECIĄGŁOŚCI ŻYCIE BEZ ZJAW Obiekt tak szybko rosnący w soczewkach może być tylko miastem... Miejscem życia niewielkich, dziwnych istot, które swój ograniczony światek uważają za odrębną, niepowtarzalną w całym bodaj kosmosie aglomerację przedstawicieli jakiejkolwiek rasy. Miastem smutnych domów... Zazwyczaj strzeliste, śmiało wbite w niebo budowle kojarzą się obserwatorowi z rozmachem i mocą, lecz to miasto wyglądało inaczej. Zupełnie inaczej... Wystarczyło zbliżyć się, by zauważyć, że wysokość domów nasuwa na myśl przede wszystkim wątłe, cienkie pędy chorowitych drzew, dążących nieśmiało ku światłu poprzez kłęby pyłu i przemysłowych zanieczyszczeń. Nawet budynki wzniesione zaledwie przed tygodniem zblakły już i skryły swoją żenującą nowość pod obowiązującą maskę standardu... Miasto miało także swoją melodię – melodię smutną i monotonną jak jesienny deszcz. Kiedyś istniały może osiedla otulone słonecznym dźwiękiem dzwonów i graniem zegarów wybijających w zapamiętaniu coraz nowsze, wesołe godziny, i ...może to z któregoś z nich wyrósł właśnie ten posępny labirynt brudnych murów, bezdrzewnych ulic i ciemnoszarych monolitów pianobetonu. Czas stłumił głos rozkołysanych dzwonów do poziomu jednostajnego szumu wrzących pod miastem mechanizmów, które zrównały ludzi samą swoją bezustanną, usłużną obecnością. Automaty zaspokajały wprawdzie wszystkie codzienne, najistotniejsze i całkiem nieistotne potrzeby Przeciętnych, lecz zabrały im w zamian możność przerwania ciszy najgłośniejszym nawet okrzykiem. Która z tych zabawnych istotek mogłaby jeszcze pamiętać, że kiedyś zaśpiew ulicznej sprzedawczyni jagód słychać było przez pół dzielnicy, że każdy płacz dziecka stawał się indywidualnym dźwiękiem górującym swobodnie nad charakterystycznym dla większych aglomeracji kilkudecybelowym poszumem. Teraz właśnie owo tło dźwiękowe wyszło na pierwszy plan, ogarnęło bez wyjątku wszystko – byłoby w stanie pochłonąć i zagłuszyć nawet ryk startującego odrzutowca. Moje miasto... Bezładne mrowienie na ulicach jest w zbliżeniu zbitą masą spoconych ciał. W kolejnym powiększeniu masa staje się niejednolita, rozbita na indywidualne twarze, postacie, wzrosty... Jeszcze bliżej – i oto z drgającego nad tłumem pola wyłowić można poszczególne radości i cierpienia... Nie zazdroszczę im tych nietrwałych, ulotnych chwil sukcesów i uśmiechów tak, jak nie zazdrościłbym głupcowi nie znającemu swej ułomności. Wolę po prostu patrzeć – ostatecznie na samej li tylko obserwacji polega w tej chwili cały EKSPERYMENT... Coraz bliżej – z kilkudziesięciu tysięcy głów obejmuję wzrokiem tysiąc tylko, parę wreszcie nieciekawych twarzy kryjących równie nieciekawe i zwyczajne myśli. Lecz nagle w zespolonym polu mózgowym coś się zmienia... Wygląda to trochę jak wir w rzece – w okolicy jednego z miejsc na szerokim, zapchanym po brzegi pasie dojazdowym prąd uczuć ludzkich pulsuje i drga gwałtownie. Konkretne miejsce łatwo jest ustalić – ośrodek wiru to przeciętna, nie wyróżniająca się pozornie niczym kobieta... A przecież na jej widok myśli Przeciętnych strzelają niespodziewanie wysoko, ze smutnych i szarych stają się na ułamki sekund imponująco kolorowe i śmiałe... Kobieta nie jest efektowna – ot, zwyczajna sobie szczupła, drobna dziewczyna tak jak inni myśląca wyłącznie o swojej pracy i związanych z nią problemach. Nie zwraca uwagi na otoczenie dostosowując się tym zresztą do obowiązującego wszystkich Przeciętnych zwyczaju nie wnikania w sprawy innych ludzi, zaś otaczające ją pół metra wolnej przestrzeni traktuje jak rzecz oczywistą, ustaloną trwającym od lat rytuałem... W tę odrobinę luzu trafił nagle jakiś mężczyzna pracowicie przebijający tłum pochyloną jak u byka głową, zawzięcie rozpychający łokciami niesamowicie stłoczone ciała. Z rozpędu potrącił... nie – musnął raczej – zamyśloną dziewczynę. Ludzkie korpusy zakołysały się gniewnie, drgnęły ręce. Mężczyzna podniósł głowę, trafił oczyma w prostokątną plakietkę przypiętą do ramienia dziewczyny i jeszcze szybciej niż przedtem zaczął wbijać się, wkręcać w zwarty ściśle tłum... Kobieta nie drgnęła nawet. Zdawało się, że wcale nie zauważyła uciekającego przed pomrukiem tłumu człowieka, lecz przecież zarejestrowała w pamięci zarówno owo przypadkowe muśnięcie, jak i reakcję tamtego, jej myśli zmieniły trochę swój bieg – kobieta doskonale znała przyczynę, dla której bezwzględni zazwyczaj wobec siebie ludzie stawali się wobec niej niemal uprzejmi nadal jednak pozostając obcymi, nieznajomymi Przeciętnymi z komunikacyjnego pasa... Tak, Irena Sollon świetnie znała przyczynę podobnych sytuacji. Na początku bawiły ją nawet, lecz teraz – zaczynały już coraz bardziej drażnić. Ludzie nie szanowali jej przecież dla niej samej, dla zwyczajnej jak inne kobiety Ireny Sollon, lecz jedynie z powodu tej idiotycznej kolorowej plakietki na ramieniu, plakietki określającej bez cienia wątpliwości miejsce pracy Ireny. W wahadłowym blasku wiszących nad pasem, mijanych co chwila lamp rozjarzyły się i gasły dwie litery IG wkomponowane przez jakiegoś starożytnego plastyka w rysunek na maleńkim prostokącie tworzywa. Taki łatwy, schematyczny rysunek stojącej ludzkiej sylwetki... Symbol Instytutu Genetycznego. Symbol równoważny symbolowi – owo króciutkie IG znaczyło dla ludzi na pasach tyle samo, co Ideał, którego sylwetkę jakiś dawno nie żyjący już artysta wyrył na noszonym przez Irenę znaczku. Ten kawałek kolorowego, elastycznego tworzywa podnosił ją – wyczuwała to codziennie z reakcji ludzi jeszcze bardziej niż ona Przeciętnych – do rangi drobnej wprawdzie, lecz dla wszystkich namacalnej cząstki Ideału. Właśnie dlatego – mimo piekielnego ścisku – jadący obok ludzie pozostawiają dla niej tyle wolnego miejsca. Jakby obawiali się, że samym swoim dotknięciem mogliby zetrzeć część blasku Ideału, który przyświecał im od najmłodszych lat... Irena miała czasem ogromną chęć zmieszać się z ludźmi na pasach, jechać tak jak oni w wariacko zagęszczonej masie oddechów i ciał, lecz – za każdym razem brakowało jej odwagi. Przyzwyczaiła się już do drobnych, codziennych wygód i ułatwień, których nie poznałaby nigdy, gdyby nie jej związek z Ideałem... Wiedziała dobrze, że Przeciętni przypisują jej o wiele większe prawa do Ideału od tych, które miała w istocie. I wiedziała też, jak mało ten wyznawany przez nich Ideał ma cech wspólnych z prawdziwym ideałem. Nie umiałaby może dokładnie powiedzieć, jakie cechy powinien mieć ten prawdziwy, najprawdziwszy ideał, lecz wiedziała za to, że żaden ze znanych przez nią do tej pory Obiektów nie pasował choćby w połowie do przypisywanych mu wartości i ponadludzkich cech. Dziwiło ją, że od tylu już lat – stuleci nawet – nie znalazł się w całym Instytucie człowiek, który odważyłby się opowiedzieć Przeciętnym o prawdziwej twarzy wielbionego przez nich obrazu superistoty. Choć jednocześnie rozumiała doskonale, że zaangażowanym w Eksperyment ludziom niełatwo jest zrezygnować z tego, co osiągnęli w swojej własnej życiowej karierze by w imię okrutnej prawdy stać się takimi jak poprzednio – zwyczajnymi Przeciętnymi pozbawionymi osłony cienia fałszywego bo fałszywego, lecz zawsze Ideału. Fałszywego? Nawet tego nie umiałaby powiedzieć z całkowitą pewnością. Obiekty bywały różne. Czasem lepsze o wiele od ustalonych podczas wstępnych badań przewidywań, czasem – zdarzało się i tak – nie spełniały nawet podstawowych założeń Eksperymentu. Nikt więc – a tym bardziej ona, Przeciętna laborantka – nie mógłby bez ryzyka błędu powiedzieć: „Ideału nie znajdziemy nigdy”, bowiem już następnego dnia Ideał poszukiwany mógł okazać się Ideałem urzeczywistnionym... Irena drgnęła raptownie, rozejrzała się uważnie po otaczających ją twarzach – przez moment miała wrażenie, że ktoś podsłuchuje jej myśli... Kiedyś słyszała o istnieniu specjalnych aparatów do sprawdzania lojalności Przeciętnych, ale sama nie spotkała się z nimi jeszcze ani razu. Więc to tak wygląda? Ludzie dookoła stali spokojnie, nikt nie przyglądał się Irenie uważniej niż zwykle, ale mimo to niecierpliwie czekała, aż zbliży się szary mur otaczający teren Instytutu... Zaledwie zasygnalizowała poruszeniem stopy swój zamiar – ludzie rozstąpili się momentalnie w wąski, wiodący do skraju pasa szpaler. Irena zwinnie przeskoczyła na płynący wolniej pas pośredni, na chodnik wreszcie – ludzkie ciała zwarły się za nią szczelnie jak wrota zaklętej pieczary z baśni o Ali Babie... Zeskoczyła z pasa trochę wcześniej niż zwykle – dotychczas trafiała niemal idealnie w bramę Instytutu – musiała więc przejść jeszcze kilkadziesiąt dodatkowych metrów na piechotę. Spieszyła się nie chcąc spotkać pod drzwiami budynku Dwunastego Kontynuatora, który miewał przeniesione przez lata hibernacji zwyczaje i niekiedy osobiście sprawdzał punktualność pracowników Instytutu... Tym razem obawy Ireny okazały się płonne. Uczony siedział w swoim gabinecie. Był najwidoczniej w niezbyt dobrym humorze, bo raptownie zgniótł czytaną właśnie gazetę, rzucił ją do stojącego pod biurkiem kosza na przeznaczone do spalenia śmiecie i podszedł do okna otwartego szeroko na park za głównym budynkiem Instytutu. – Znowu te latające talerze. Latające to, latające tamto – latające gówno! Czy ci durni dziennikarze nie mają już o czym pisać?! Zwabiony podniesionym głosem zajrzał do gabinetu osobisty sekretarz Dwunastego Kontynuatora Eksperymentu. – Czy pan mnie wołał, Profesorze? Wydawało mi się, że coś słyszę... – Nie, Written. Ale wejdź pan, jak już jesteś... – Przepraszam za zbytnią śmiałość, ale wygląda pan na trochę zdenerwowanego... – Trochę?– głos profesora zadrżał z tłumionej wściekłości.– Pan to nazywa trochę? Szlag mnie trafia! – Nie rozumiem. Co się stało? – Written był wyraźnie zaskoczony zachowaniem się Kontynuatora – Przecież pan Profesor zawsze był taki... opanowany... – Zimny, chciałeś pan powiedzieć. – Noo... – Dobrze już, dobrze. Nie tłumacz się pan. I tak wiem, że między sobą nazywacie mnie rybą. Ale nawet rekin wściekłby się chyba czytając te wszystkie bzdury w gazetach... – Jakie, panie Profesorze?– sekretarza opanowywało coraz większe zdumienie. – Słyszał pan kiedyś o potworze z Loch Ness, Written? – Niespecjalnie, panie Profesorze, ale jeżeli potrzeba, to postaram się... – Nie staraj się pan. – Kontynuator ze zniecierpliwieniem machnął ręką. – To był temat modny kiedyś, jeszcze nim zaczął się Eksperyment. A teraz macie... mamy dla odmiany na każdy sezon ogórkowy Niezidentyfikowane Obiekty Latające. I czego ci pismacy jeszcze nie wymyślą? – Czy pan Profesor uważa, że... – Nic nie uważam. Drażnią mnie po prostu te wszystkie idiotyczne hipotezy i pseudonaukowe teorie o istnieniu jakichś innych niż ludzka cywilizacji. Przecież na całej Ziemi nie ma ani jednego wiarygodnego świadka spotkania z obcym intelektem. Ani jednego! I nigdy nie było! Zresztą sam projekt OZMA trwa już od tylu stuleci, że nawet cywilizacja kretynów – o ile kretyni tworzą cywilizacje – zdołałaby się rozwinąć na tyle, by do nas na Ziemię przylecieć. A teraz jakiś dziennikarzyna każe mi wierzyć bez zastrzeżeń w te latające światełka... Zresztą sam pan zobacz...Gazeta jest w koszu. Nie, nie tam... Pod biurkiem... – Ależ, panie Profesorze... to są przecież wiadomości przeznaczone dla Przeciętnych – nie można od nich zbyt wiele wymagać. – Wiem, wiem, ale zawsze mnie krew zalewa, kiedy czytam coś podobnego. Written...? – Słucham panie Profesorze? – Written – głos profesora załamał się, jakby zamarł przez chwilę w głębokim zamyśleniu – Written, powiedz mi pan, czy Przeciętni naprawdę... naprawdę wierzą w to wszystko, co wypisuje się w gazetach? – Tak samo jak w Eksperyment, Ekscelencjo – odparł sekretarz zdecydowanie, w jego głosie dał się jednak wyczuć lekki cień wahania – muszą przecież w coś wierzyć, bo inaczej cały ten kram rozleciałby się na drobne kawałki. Przerwał na moment, jakby bał się dokończyć zaczętą myśl i niepewnie zerknął na profesora, lecz ten wpatrywał się w sekretarza pełen skupionego oczekiwania. Written zebrał więc resztę odwagi i dodał: – I to chyba szybciej, niż myślimy... – Hm... W porządku, Written – profesor uspokoił się, jakby przygasł i zmalał. – Niech pan idzie teraz do swojej roboty. I niech pan już tak na mnie nie patrzy – wcale nie jestem zdenerwowany. Ot, stary pryk musiał się przed kimś po prostu wygadać... – Nie... nie rozumiem, panie Profesorze. – Dziwne zachowanie Kontynuatora całkowicie zdezorientowało sekretarza. – Czego znowu? Tego, że ma się pan zająć swoją pracą? – Nie, pa... Już wychodzę, panie Profesorze... – Jeszcze chwilę. Czego pan nie rozumie, Written? – Tego... noo... określenia, którego pan Profesor przed chwilą użył... Na twarzy Kontynuatora pojawił się ledwie dostrzegalny uśmiech. – Że stary pryk? – Tak... – To było kiedyś, dawno – jeszcze zanim rozpocząłem hibernację – określenie podstarzałego nudziarza, który nie ma nawet... No, ale dość już tego... – głos profesora nabrał znowu charakterystycznego, rozkazującego brzmienia. – Zmiataj pan teraz na swoje miejsce. – Tak jest, Ekscelencjo... – Written wyprężył się mimowolnie i wyszedł pospiesznie, łagodnie syknęły za nim zamykające się drzwi pokryte dźwiękochłonną wykładziną. – Trzeba chyba będzie zmienić izolację – wymamrotał sam do siebie Kontynuator. Skoro Written usłyszał przez drzwi... Niemożliwe przecież, abym gadał do siebie tak głośno... Patrick Levis – Dwunasty Kontynuator Eksperymentu – zapadł głęboko w miękki fotel, przymknął na chwilę oczy... Instytut Genetyki jest jednym z tych miejsc na Ziemi, w których nic nikogo nie dziwi, toteż i Patrick Levis nie był zaskoczony widokiem olbrzymiego gada stąpającego lekko po alejkach parku. Nie rozumiał tylko, kiedy sam zdążył wyjść z gabinetu i znaleźć się wśród pięćdziesięciometrowych zabytkowych sekwoi naprzeciw potwornego cielska, które... ależ tak – widział je przecież niejeden raz. Było to bardzo dawno temu, minęło może pięć, może dziesięć stuleci od chwili opublikowania w prasie całego świata sensacyjnych zdjęć potwora z Loch Ness, lecz Levis pamiętał je świetnie. Długa, grubsza niż u brontosaura szyja, potężny łeb i słoniowe łapy – pokryty łuską ogon gada ślizgał się ze szmerem po trawniku... Levis cofnął się o kilkanaście kroków, by dokładniej ocenić rozmiary prehistorycznego gada i przyjrzeć się lepiej całemu stworowi – ciężki łeb zwierzęcia zakołysał się, podążył za uczonym... Levis poczuł na twarzy duszący, gęsty powiew wypuszczonego z szumem powietrza, oczy potwora zatańczyły w dwie różne strony jak rozkręcone kolorowe spodki, zawirowały rozbieżnie, kłapnęła paszcza – Levis skulił się odruchowo oczekując uderzenia wielkich jak płyty nagrobkowe zębów. Łeb gada niespodziewanie wystrzelił w górę, Levis podążył za nim wzrokiem, zobaczył roztańczone ślepia potwora pryskające nagle na boki jak guziki zbyt ciasnej kamizelki – uśmiech Nessie stał się przez chwilę podobny do zagadkowego skrzywienia ust Giocondy – z pustych, głębokich oczodołów wychynęły nowe kołujące źrenice... Tymczasem poprzednie oczy zaprzestały szalonej ucieczki, zawisły na moment w nieruchomym powietrzu, drgnęły – jedno z nich uniosło się powoli w górę. Nie wiadomo skąd przypłynęła posępna, ciemna chmura, otuliła śmigający wysoko punkcik, okryła uczonego i park stożkiem półmrocznego cienia – tylko nerwowy koniuszek ogona Nessie pobłyskiwał od czasu do czasu wystając z obszaru stożka... W tle chmury drugie oko potwora zachowywało się nieprzyzwoicie niepoważnie. Tańczyło po niebie w wariackich splotach, pomrugiwało kpiarsko w stronę Levisa zielonym światełkiem, szusowało w bok zakosem, by już po chwili błysnąć czerwono z zupełnie innego zakłębienia obłoku, przyspieszało lot gwałtownie i raptem stawało w miejscu jak zamurowane, przybite do chmury potężnym gwoździem. Levis przyłapał się na rozmyślaniu, jaki ono może mieć właściwie napęd. Chyba tylko grawitacyjny – momentalnie stanąć w dowolnie wybranym miejscu może tylko coś, co wytwarza własne pole ciążenia. Oko Nessie zmieniło kształt – obrót wokół średnicy sprawił, iż stało się podobne do długiego, zwężającego się u obu końców cygara. Levis uprzytomnił sobie, że zna przecież ten kształt, zna z wyrzuconej dziś rano gazety... Ale choćby to nawet miał rzeczywiście być jakiś Niezidentyfikowany Obiekt Latający, to i tak nic przecież nie wskazywało, że jest wysłannikiem obcej cywilizacji. Uczony naprawdę nie widział powodów, by przybysze z gwiazd – domniemani zresztą przybysze – mieli bawić się stwarzaniem fantomu czysto ziemskiego potwora, aby w jego oczy wprawiać swe latające spodki... NOL tymczasem zawirował znowu pod chmurą, razem z nią zniżył się znacznie, nieoczekiwanie – wbrew wszelkim prawom perspektywy – zmalał... Malał opadając, póki nie osiadł na głowie Levisa jak dopasowany zbyt ciasno kapelusz – uczonemu wydało się nagle, że ktoś zagląda do najtajniejszych głębi jego mózgu... Ponownie było jasno. Ucisk na skroniach zelżał, Levis niespodziewanie poczuł własne dłonie – obejmował nimi głowę od paru dobrych chwil i być może właśnie dlatego wydało mu się, że ma na niej za mały kapelusz. Skąd wziąłby go zresztą, skoro dawno już wyszło ze światowej mody noszenie jakichkolwiek czapek...? Ból skroni minął i tylko uczucie „włażenia” czegoś nieprzyjemnie lepkiego do mózgu pozostało jeszcze przez chwilę, nim i ono rozpłynęło się wreszcie bez śladu. Czyżby to Written odważył się podglądać myśli Dwunastego Kontynuatora, sprawdzać jego lojalność? Levis bacznie rozejrzał się po gabinecie – nie zmieniło się nic. Wyrzucona gazeta leżała jak poprzednio w koszu, papiery na biurku także nie wyglądały na poruszane przez kogokolwiek. Uczony wygramolił się z fotela, spojrzał z niesmakiem na zbyt wygodny sprzęt. – Trzeba tu będzie wstawić szerokie, twarde krzesło z poręczami – pomyślał. – Takie, jakie ostatnio widziałem w muzeum... Aha. I ten cały Written... Muszę sprawdzić, co on właściwie robił przed rozpoczęciem pracy w Instytucie... Levis podszedł do drzwi, uchylił je i znieruchomiał, gdy dobiegło go ostatnie, wypowiedziane do kogoś przez Writtena zdanie: – ...chyba nie warto. Sum jest dzisiaj od rana w podłym humorze... i do tego jakiś taki... dziwny... – Sum? To chyba o mnie – pomyślał Levis – pewnie przez te wąsy... – Stanął przytulony do wąskiej szpary w drzwiach słuchając z nagłym zainteresowaniem dalszego ciągu rozmowy. – ...patrzy tylko, kogo by tu pożreć. Wiesz, trzeba go było widzieć, jak wściekał się po przeczytaniu artykułu o NOL-ach. Aż mi się wierzyć nie chciało, że on tak po ludzku potrafi reagować... – Mimo wszystko muszę się z nim zobaczyć – drugi głos należał do kobiety. – Twoja sprawa, Ireno. Jak chcesz to ryzykuj... Może się już zresztą trochę uspokoił?... – Czy tak, czy nie, pójść do niego muszę – w głosie Ireny dawała się wyraźnie zauważyć nutka jakiejś determinacji. – Coś ważnego? Jeśli jakaś prywatna sprawa, to możesz ją załatwić ze mną... – Dziękuję, swoje prywatne sprawy wolę załatwiać sama... Teraz chodzi przede wszystkim o Obiekt 724... – Pewnie się posiusiał w pieluszki... Zakichany Ideał... – Przestań się wygłupiać – Irena zaczynała się niecierpliwić – to naprawdę ważne. Wydawałoby się, że wszystkie parametry ma w porządku, może nawet lepsze, niż przewidywaliśmy, ale coś mi się nie podoba... – No no no, ciekawe... – Writtena rozbawiło rozdrażnienie dziewczyny – Irena Sollon zaczyna coraz poważniej traktować swoje Ideały. Może i mnie każesz wierzyć w to wszystko? – Prawdopodobnie wcale by ci to nie zaszkodziło... Ideał, jaki by nie był, potrzebny jest ludziom i chyba dlatego także i my – znający go na co dzień – powinniśmy chociaż trochę w niego wierzyć... A sprawa jest poważniejsza, niż ci się wydaje. Sama jej zresztą nie rozumiem. Popatrz tylko na te wykresy... – No i co z tego? Wyglądają wcale nieźle. Ten rytm pracy serca – sam chciałbym mieć taki... – Właśnie. Wszystkie badania wykazują, że trafiliśmy na Ideał zdrowia. Wyhodowaliśmy go przez wieki drogą najrozmaitszych krzyżówek, stymulacji hormonalnej i wprowadzania kolejnych poprawek do kodu genetycznego kwasów nukleinowych... Czy wiesz, że jemu można śmiało wyciąć część serca? – Jak to? – Written był zaskoczony. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że mu to wcale nie szkodzi? – Wyobraź sobie, że nie. Zapada wtedy na jakiś czas w letarg, ale najdalej po trzech dniach wycięty mięsień całkowicie odrasta... – To co wyście u licha ciężkiego wyhodowali? Ideał Ogólnoludzki czy salamandrę? – Poczekaj, to jeszcze nie koniec. On może przez całe prawie dwadzieścia cztery godziny przebywać w pomieszczeniu wypełnionym dwutlenkiem węgla... – Beztlenowiec... – ...natomiast przy pięciokrotnym tylko przekroczeniu dopuszczalnego stężenia trującego gazu w atmosferze może żyć miesiącami. Ponadto – on nic nie zapomina... – Ciekawe... – Written z niedowierzaniem pokręcił głową. Jak to zrobiliście? – Udało nam się wreszcie zmusić do regeneracji komórki systemu nerwowego... – Przecież to jeszcze nie znaczy, że on... – Właśnie znaczy. – Irena wyraźnie ekscytowała się opowieścią. – Wszystkie zwoje mózgowe, jakie z jego mózgu usunęliśmy, odrosły w przeciągu trzech miesięcy... – Po czym okazało się – Written znowu zaczynał ironizować – że drogą operacji przerobiliście Ideał na zwyczajnego debila...? – Jeszcze nie skończyłam. Nie zrobiliśmy debila, bo w zwojach odrosły niemal identyczne kombinacje splotów i połączeń nerwowych. – Niemal identyczne, tak? A gdyby nie odrosły? Albo odrosły inne niż przedtem? – Wtedy próbowalibyśmy znowu... Ale czego ty właściwie chcesz? Najpierw wykpiwasz Eksperyment i Ideał, teraz znowu masz pretensję, że przeprowadza się z tym Ideałem najrozmaitsze próby. Przecież, nawet gdyby się nie powiodło, w każdej chwili możemy rewitalizować kolejny Obiekt. I chyba to zrobimy... – Dlaczego? Sama przecież powiedziałaś, że nie udało się wam zrobić z Obiektu 724 debila. A może coś mu więcej odrosło? Pewnie taki długi ogon zakończony kitką, kopyta i rogi, co? – Znowu, kpisz... – Kpię. Czy sądzisz, że powinienem raczej płakać nad ciężką dolą uczonych zabierających się do Ideałów ze skalpelem? Ciekawe, jakie mana ten temat zdanie sam Ideał? – Trafiłeś. O to nam przede wszystkim chodzi... – ...i z tym idziesz teraz do Suma? – Tak. Może on coś będzie z tego wiedział...? W końcu... Levis szybko cofnął się za biurko – był trochę zmieszany, może nawet cokolwiek zawstydzony. To już do tego doszło, by on, Dwunasty Kontynuator Eksperymentu, podsłuchiwał z ukrycia rozmowy swoich podwładnych? Irena Sollon nie zostawiła mu wiele czasu na rozmyślania – szybko, zdecydowanie weszła do gabinetu, za nią stanął w progu oparty niedbale o drzwi Written. Na widok dziewczyny Levis odruchowo przygładził wąsy i wstał z fotela – jego pojęcie o grzeczności wobec wszelkich kobiet było może cokolwiek staroświeckie w tym bezwzględnym świecie, przeniesione tak jak wąsy przez lata hibernacji – tym niemniej zyskiwał sobie momentalnie względy wszystkich współpracownic, dawno już bowiem minęły czasy, kiedy mężczyźni na widok kobiet schylali się w ukłonie... – Słucham, co panią do mnie sprowadza, Ireno? A pan czemu tak stoi w drzwiach, Written? Wejdź pan także. Nie lubię przeciągów... Written wśliznął się do gabinetu, cicho mruknął w stronę dziewczyny – Widzisz, mówiłem ci, że jest wściekły... – Co pan mówił, Written? – głos Kontynuatora zdradził, że rzucone szeptem przez sekretarza słowa nie uszły jego uwadze. – Nie, nie, nic ciekawego, panie Profesorze – zmieszał się Written – ja tylko tak... do Ireny. Czy pan wie z czym ona przyszła? – Nie wiem, ale sądzę, że najlepiej wytłumaczy to sama Irena. Słucham więc, co się stało? – Chodzi o Obiekt 724, panie Profesorze. Gremium naukowe jest zaniepokojone jego reakcjami po próbach... – Gwałtowny spadek formy psychicznej? Czy może raczej zaburzenia psychomotoryczne? O ile dobrze pamiętam, to ostatnio grzebaliście mu trochę w mózgu... – Właśnie to, panie Profesorze. Ekstrahowana tkanka odrosła bez zauważalnych zmian, ale jednak coś jest inaczej... – W czym? – Przede wszystkim w jego reakcjach na widok ludzi. Trudno to określić, ale wygląda na jakieś zahamowania. – W kojarzeniu? - Nie – Irena zawahała się przez moment jakby starała się dokładnie przypomnieć sobie ostatnie spotkanie z Obiektem – raczej nie. On się nas albo boi, albo... nienawidzi... Zachowuje się poprawnie, ale jego wzrok... Kiedy na mnie czasem patrzy... – To co? – Written! Nie przerywa się damie – ostro rzucił uczony. – Proszę, niech pani mówi dalej – ponaglił speszoną obcesowym pytaniem Writtena Irenę. – Kiedy Obiekt na panią patrzy...? – I nie tylko na mnie, panie Profesorze. Wszyscy pracownicy mający do czynienia z Ideałem odnoszą wrażenie, że on nimi po prostu gardzi. Nie sposób w tej chwili przewidzieć jak zareagowałby na normalnych Przeciętnych, ale sądzę, że byłoby podobnie, jak teraz z nami... – Nadistota – sarkastycznie mruknął niby do siebie Written, lecz tym razem profesor całkowicie zignorował odezwanie sekretarza. – Hmm... przyniosła pani jego encefalogram? – zwrócił się po chwili milczenia do Ireny. – Tak, proszę. Tu właśnie jest zanotowana jego reakcja na zbliżenie się doktora Morstena. O, w tym miejscu. Ten gwałtowny skok wykresu... – Taak... Próbowaliście może rozszyfrować jego myśli w tym akurat momencie? – Oczywiście, panie Profesorze, ale... – Najpewniej nic z tego nie wyszło... – Written. Znowu pan... – Kontynuator z trudem powstrzymał się przed wyproszeniem sekretarza z gabinetu. – Przepraszam panie Profesorze, ale wydaje mi się, że w tej chwili żadna próba rozszyfrowania myśli Obiektu nie da nawet w części pożądanych rezultatów. – Dlaczego pan tak sądzi? Irena mówiła mi – w dokładnym wyjaśnieniu swojego poglądu Written dostrzegł szansę rozładowania naprężonej atmosfery – że on ma nadzwyczaj wysoki wskaźnik zdolności przystosowawczych. Prawdopodobnie tkanka po operacji odrosła z jakąś osłoną przeciwstymulacyjną czy jak tam to zwać. Chodzi o to, że on mógł zapamiętać stan swojej operacji. Właśnie to – jak pan Profesor powiedział – grzebanie w mózgu. Tego typu szok mógł chyba zostawić trwałe ślady w jego psychice i stąd owe dziwne reakcje... – Taak... Może i ma pan rację... Ale po co by mu była ta osłona mózgu? – Przecież on jest piekielnie inteligentny. Zapamiętał szok, przewidział swoją pogardę dla pozostałych ludzi czy, jak kto woli, nienawiść. Przewidział prawdopodobnie także i to, że z tego typu reakcjami – reakcjami silniejszymi od jego woli – przestanie być Ideałem... Być może zmiany w odrastającej tkance mózgowej miały więc na celu wytworzenie organu produkującego fałszywe pola i impulsy. – Po co niby? – Żeby uchronić cały organizm przed ponownym odesłaniem w stan hibernacji. – No, to już wygląda dość prawdopodobnie... A co pani o tym myśli, Ireno? – Wydaje mi się, że może być i tak, jak mówi Written... – Świetnie. Niech mi pani jeszcze zostawi te taśmy – chciałbym je spokojnie przejrzeć. Poproszę panią do siebie za pół godziny... Written – pan niech nie wychodzi. Profesor bacznie przyjrzał się swemu sekretarzowi. Trafność jego rozumowania i podobieństwo do skojarzeń, jakie nasunęły mu się w trakcie rozmowy z Ireną zastanowiły go. Written jakby wyczuł myśli profesora – rozprężył się, nie mógł sobie jednak odmówić kolejnej drobnej złośliwości pod adresem „antycznej mrożonki” jak czasem w duchu nazywał Wszechwładnego Kontynuatora. – Jestem, panie Profesorze. Zamknę tylko drzwi, bo wydaje mi się, że zamek jest trochę popsuty i drzwi czasem same się otwierają – wrócił przed biurko i zamarł w oczekiwaniu. – Taak, Written... Może mi pan powie, dlaczego właśnie w ten, a nie w jakikolwiek inny sposób tłumaczył pan zachowanie Obiektu 724? – Noo... Ja nie bardzo wiem, panie Profesorze... To było tak... – Jak? – Jakby mi ktoś podpowiadał, co mówić. Nie potrafię tego dokładnie określić, ale te myśli były po prostu ode mnie samego niezależne... – Bo były moje. – Nie... nie rozumiem. To pan Profesor...? – Ja nie. Ale może któryś z pracowników Instytutu bawi się podglądaniem i retransmisją? – To chyba niemożliwe, Ekscelencjo. Deszyfrator rytmów pracy mózgu jest przecież w oddalonym budynku... I pracuje tylko w bezpośrednim kontakcie ze skórą badanej osoby. – Obiekt 724 jest bardzo inteligentny... Może on? – Wszystko możliwe. Te zmiany... – Czy w tej chwili czuje pan ucisk w czaszce? – Nie, panie Profesorze. – To dobrze. Cóż, zmienimy chyba Obiekt? Sądzę, że byłoby to wskazane – nawet jeśli nie ma on bezpośredniego wpływu na to, co się aktualnie w Instytucie dzieje, to dla dobra Eksperymentu należałoby uwzględnić nastroje pracowników. Na razie zrezygnujemy więc chyba z tej drogi badań... – Czy Irena...? – Tak. Niech ją pan poprosi do mnie. Albo nie – wystarczy, że przekaże jej pan moją decyzję. Konkretne przyczyny podam jutro, a na razie proszę tylko o wstrzymanie wszelkich badań Obiektu nr 724. – Tak jest, Kontynuatorze. Sekretarz znikł z gabinetu jakby porwał go potężny wir powietrza – Levis spojrzał za nim, objął wzrokiem wiszący nad drzwiami wielki cyfrowy zegar – zbliżała się druga po południu. Za chwilę w Instytucie zrobi się zupełnie pusto... Skrócony do sześciu godzin czas pracy był dodatkowym walorem przysługującym badaczom Ideału. Pozostali Przeciętni pracowali zazwyczaj po osiem, dziesięć godzin. Dochodził do tego ponadto czas dojazdu do pracy – dwie, albo nawet i cztery godziny dziennie. Nie dotyczyło to, rzecz oczywista, nadmózgowców w rodzaju Patricka Levisa, ich bowiem czas nie podlegał żadnym normom – pracy czysto koncepcyjnej nie można przecież uwięzić w klatce poszatkowanego na godziny dnia. Sedno sprawy tkwi bowiem w tym, iż prawdziwie twórcza praca nie ustaje ani na chwilę – uczony pochłonięty bez reszty jakimś ciekawym problemem zapomina często o całym otoczeniu, czasem wypisuje jakieś tajemnicze wzory na płytach chodnika, czasem porusza bezgłośnie wargami jak zadumana nad litanią małpa. Okres lekceważenia czyjejś fascynacji błahym nawet z pozoru zagadnieniem skończył się dość dawno temu. Levis raczej nie miewał takich, czy bodaj podobnych metod pracy – zdecydowanie wolał ku temu swoje mieszkanie w położonym za miastem osiedlu Naukowców Wyższych Rang. Wiedział zresztą doskonale, że jest dla tej epoki swego rodzaju przeżytkiem jak zamarznięty przed wiekami mamut, lecz wcale nie miał zamiaru zmieniać się w czymkolwiek – obojętne czy wchodziły w grę sposoby wykonywania pracy, czy tylko tak błaha rzecz, jak obowiązująca akurat moda... Uczony starannie zamknął gabinet i powędrował do głównego wyjścia z budynku długim, cichym już o tej porze korytarzem. Zza niektórych jedynie drzwi dolatywały odgłosy nie ustającej nawet w nocy pracy niezbędnych automatów. Za godzinę, dwie najdalej, wszyscy ludzie opuszczą teren Instytutu. Prawie wszyscy. W którymś z pomieszczeń maleńkiego domku w głębi parku zostanie – otoczony zewsząd samoczynnymi mechanizmami – jeden człowiek. Aktualnie badany Obiekt Eksperymentu. Specjalnie dla Przeciętnych stworzony Ogólnoludzki Ideał. Uzbrojone w fotokomórkę drzwi uciekły w dwie strony popchnięte wzrokiem. Levis wyszedł na plac przed budynkiem – z betonowego gniazda na dachu zerwał się momentalnie wirolot, zachybotał w powietrzu jak spadający liść i zatrzymał się tuż przed zamyślonym Dwunastym Kontynuatorem. Pilot uchylił kawałek ścianki pojazdu. – Grzeczność, obowiązkowa grzeczność Przeciętnego wobec byle jakiego nadmózgowca – pomyślał Levis. Miewał czasami takie chwile sentymentalnych zamyśleń, zastanowień nad odkrytymi niespodziewanie ludźmi. – Ciekawe, co ten pilot o mnie myśli? Czy nie znosi swojej pracy, czy może lubi mnie po prostu i dlatego uśmiecha się w tej chwili niemal serdecznie? – Uczony wsunął się do kabiny, rzucił w stronę pilota „do domu”. Nastrój współczucia minął. Levis ponownie był już chłodnym, opanowanym Dwunastym Kontynuatorem wiekowego Eksperymentu, człowiekiem, który nie musiał przecież wcale zastanawiać się, co myśli o nim otoczenie. Wirolot zatańczył niepewnie w podmuchu powietrza, śmignął w stronę osiedla, Levis zapatrzył się bezmyślnie w plecy siedzącego przed nim pilota... Nie zauważył nawet kiedy znaleźli się na miejscu. Dopiero gdy burty podchodzącego do lądowania wirolotu zakołysały się i drzewa za szybą raptownie podskoczyły do góry uczony ocknął się jakby – szybko zapowiedział pilotowi, że wolałby następnego dnia polecieć do pracy innym niż powietrzna hulajnoga pojazdem... – Przecież „to” się ledwie trzyma w powietrzu. Starczy byle zakłócenie pracy żyrostatu i kraksa pewna. Pilot w milczeniu wysłuchał polecenia, bez słowa skinął głową. – Żeby tylko z nadgorliwości nie przyleciał jutro rakietą dalekiego zasięgu – pomyślał jeszcze Levis, ale o tym nie powiedział już głośno. Śledził tylko wzrokiem przez chwilę unoszący się, znikający za nadciągającą chmurą wirolot, potem odwrócił się na pięcie i wszedł do domu. Coś ciemnego, przyczajonego najwidoczniej za drzwiami spadło mu na głowę, wtargnęło do mózgu lepkie, nieprzyjemne i śliskie... Unosił się w próżni lekki jak rozprószony po niebie srebrnogwiezdny pył, przemierzał w obłoku niezmierzone połacie galaktyk, wirował i dźwięczał w podmuchach słonecznego wiatru... Poważny uczony Patrick Levis tańczył staroświeckiego kadryla podnosząc wysoko jak bocian chude nogi w opętanym pląsie. Tańczył długo, bardzo nawet długo w zalegającej go ciemności, pobłyskiwał tylko od czasu do czasu w zabłąkanych kawałkach słońca wygładzoną przez niezliczone wieki i zderzenia powierzchnią. Muzyka przestrzeni wypełniała go z wolna, więc rósł, nabierał rozpędu i mocy jak głodny, wlokący się z początku niemrawo przemarznięty wilk. Wraz z pierwszym łupem zokrąglały mu boki, przybyło sił do dalszej bezkresnej wędrówki za nieistniejącym światem – coraz częściej na drodze czekała słaba i bezbronna zdobycz, pasł się więc i tył, pęczniał jak nadymany balon... Nie tańczył już, lecz cicho i szybko płynął z miejsca na miejsce, stał się wiecznie spragnionym włóczęgi pijanym meteorem... Połykał teraz próżnię dodając ją do swej wewnętrznej czerni, każdy kwant wyzwolonej energii uważał za łakomy i godny fatygi kąsek, śmigał przez galaktyki węsząc nad słońcami w poszukiwaniu wypluwanych z protuberancji fotonów. Aż którejś nocy, czy któregoś wieku Wszechświata, poczuł się pełny i zawisł nad mijaną właśnie przypadkowo planetą. Zawisł w czasie i trwaniu – promienie słońca dźwięczały melodyjnie odbite od pęczniejącej powłoki... Jakiś śmielszy strumień rozpędzonej energii przebił wreszcie balonowe ciało, wzbudził w jego chłodnym wnętrzu połapane, uśpione fotony, rozwirował je bezsensownie wariacko... Levis zwrócił się czujnie do swojego środka i słuchał... Słuchał krzyku toczącego go wewnątrz jak czerwie zbutwiałą komodę, krzyku – gromu przechodzącego w huk lodospadu tryskającej z jego żył zmiażdżonych próżnią zamarzającej momentalnie krwi – słuchał i wiedział, że to jego własny krzyk. Rzadkie, chuderlawe krople czerwonego płynu tętniły przez czas jakiś słabiutkim, wydłużonym na parseki ciągiem nim spotężniały, urosły w ryczące ślady odrzutu wypluwanych rakiet... Statków przybywało – krążyły najpierw wokół Levisa – Ziemi jak protozoa nad pożywką w tańcu, malowały zamykające go na wieki pętle, przerwały je same nareszcie, by śmignąć we wszystkie strony kosmosu jak stadko spłoszonych ryb. Zawiłe, leniwe hafty na niebie wyprostowały się w zdecydowane linie, Levis popychał je słupkami lodowatej krwi i wzrokiem, by dosięgły, zszyły krańce wyznaczonych celów z jego własnym flaczejącym ciałem, naprężyły martwiejącą tkankę jak odciągi przy płótnie namiotu... Rakiety gnały przez próżnię jak ciśnięte z furiacką rozpaczą dziryty, naprzeciw nim wyskoczyły z nieba wirujące płatki latających talerzy, stanęły milcząco prostopadle do kierunku lotu... Ziemskie statki zwolniły niepewnie, zawahały się, z pełną mocą silników runęły znów przed siebie. Nieruchome dyski urosły w teleskopach jak tarcze kamiennych olbrzymów drżały tylko, odskakiwały do tyłu w zderzeniach, oddawały ciosy z tą samą, albo większą nawet siłą... Odbite rakiety ponownie śmignęły przez ciemność z żałosnym krzykiem napędu, zwęszyły swoje dawne ślady, pobiegły po nich do domu... Ciało Levisa sprężyło się w oczekiwaniu okropnego bólu – rakiety wbiły się w nie, przedarły do wnętrza, trzasnęły jak łebki zapałek w nagromadzoną przez wieki włóczęgi, uciułaną masę popękanych słońc, zabłysły w niej ognikami zarzewia... Obudzony bezlik energii zakotłował się we wnętrzu Levisa jak prochowe ciasto, wyzwolone uderzeniem kwanty zapłakały świetlnie szukając dla siebie brakującego z każdą chwilą miejsca, zanurzyły się w drżącym lśnieniu niepohamowanej supernowej... Eksplozja wewnętrznego blasku obudziła leżącego tuż za drzwiami Levisa, ośmieliła do otwarcia oczu – znowu wiedział nieodparcie pewnie, że znajduje się w swoim wyłącznie domu, że nikogo tu prócz niego przecież nie ma.. – To jedynie sen, głupi nielogiczny sen. Muszę być chyba przemęczony – pomyślał. A może zwrócić się z tym do doktora Morstena? Ale nie. Co może zrobić mądry wprawdzie, lecz Przeciętny lekarz, kiedy w grę wchodzi schorzenie... nie, schorzenie... Zwyczajne przepracowanie tylko... Levis przeszedł do pokoju, wywołał ze ściany światło i trochę podejrzliwie rozejrzał się po kątach – a nuż ktoś czai się jednak w jakimś zakamarku? Może zza któregoś sprzętu wyjdzie nagle człowiek zbyt ciekawy myśli Dwunastego Kontynuatora Eksperymentu? Licho wie, do czego im te wszystkie sztuki z wywoływaniem dowolnych asocjacji potrzebne... W pokoju nie było jednak nikogo. Levis poszedł jeszcze do kuchni, do łazienki – ot tak, na wszelki wypadek – pomimo panującej wokół idealnej ciszy wolał upewnić się, że jest w mieszkaniu zupełnie sam... ITERACJA MARZEŃ Kilkaset rzędów hermetycznie zamkniętych szklanych grobów – wielopiętrowe trumny o przezroczystych, przesuwanych pokrywach, wbrew swej pozornej izolacji od płynącego bezustannie życia spięte są z nim gęstą jak dżungla siecią różnobarwnych plastykowych rurek i złotych przewodów... Ktoś spoza Układu mógłby zapytać: – „po co to wszystko? Po co żywić te przedwiekowe mumie, w jakim celu utrzymywać je w stanie niezdecydowanej półśmierci? Jak długo można...?” Okazało się, że można długo. Nawet bardzo długo... Trumny postawiono, podłączono już przed dziewięcioma wiekami do wspólnego dla wszystkich pulpitu kontroli, przy którym raz na rok najwyżej zasiadał żywy człowiek... Przebiegał wówczas wzrokiem ściany wyłożone monitorami jak mozaiką, odczytywał kolejno wskazania każdej trumny, porównywał je z ułożonymi przed niespełna tysiącleciem indywidualnymi programami, czasami korygował ewentualne nieścisłości – były to najczęściej mało istotne drobiazgi – uchyby temperatur o ułamki stopni i nieznaczne garbki na wijących się leniwie wykresach aktualnego stanu poszczególnych pojemników. A potem człowiek wychodził spokojnie zostawiając pomieszczenie kontroli niepodzielnej władzy wiecznotrwałych automatów, bowiem było to przede wszystkim miejsce umarłego z dawien dawna czasu... Trumny były zresztą nadzwyczaj cierpliwe, posłusznie zamykały się i otwierały na rozkaz człowieka... nie, właściwie nawet nie na rozkaz człowieka, lecz na żądanie Programu raczej, wszechobecnego Programu przewidującego wszelkie, zdawałoby się nawet niemożliwe, zdarzenia i komplikacje. Również ów, odwiedzający od czasu do czasu salę, człowiek stanowił jego integralną, acz stosunkowo drobną część. I był – podobnie jak dziurkowana dziewięciopunktowym kodem taśma – chłodny i precyzyjny... Pierwszy obudził się automat szukający. Gdyby automaty mogły się czemukolwiek dziwić, gdyby znały prawdziwą wartość płynącego czasu, pewnie i szukacz zapytałby o cel tej niespodziewanej pobudki. Lecz, że nie miał kogo o cokolwiek pytać i nigdy w jego obwodach nie mogłoby wzbudzić się spięcie zdziwienia, notował więc jedynie napychające od paru minut jego pamięć dane, zestawiał je momentalnie z błyszczącymi w mroku wykresami na monitorach... Gdyby w tej chwili w hali znajdował się jakiś człowiek, porównałby może pulsujące rytmicznie, zawieszone w powietrzu linie do gniazda zielonych węży o świetlistej, jakby naoliwionej skórze. Nikogo jednak na razie nie było... Ludzie mieli przyjść tutaj dopiero w pełnym blasku podwieszonych pod sufitem hali jupiterów, co zresztą także przewidywał Program. Najpierw impuls radiowy budzący z odrętwienia automat szukacza, potem optymalizacja danych przesłanych do mózgu stacji z centrum koordynacji badań, porównanie wartości informacji wreszcie – wszystko to służyło mającym przyjść ludziom. Czekały na nich odkurzone starannie pokoje i głębokie, wygodne fotele w hali kontroli; zaczynały cykać tlenomierze wprowadzające drobiny życiodajnego gazu w neutralną dotychczas atmosferę stacji, kiedy tylko z centrali przypływał impuls rozkazujący głównemu mózgowi przygotować się do odwiedzin. Wizyty nie trwały długo – po upływie dwóch tygodni ludzie wracali na Ziemię, a powietrze zawierające tlen było do ostatniej cząsteczki zastępowane helem spuszczanym ze zbiorników generatora mocy ukrytego dwieście metrów pod dolnym poziomem stacji. Nie chodziło tu zresztą wcale o jakąkolwiek oszczędność cennego bądź co bądź gazu – tlen był po prostu wyrzucany w próżnię poza obręb metalowej, obłej jak skorupa gigantycznego żółwia kopuły, mógł bowiem czerwonymi plamkami niebezpiecznej rdzy nadgryźć stalowe części automatów. Stacja tymczasem miała pracować przez wieki bez najmniejszej bodaj usterki – byle zaśniedziały styk mógł spowodować nieprzewidywalną w skutkach katastrofę... To automaty przecież utrzymywały w trumnach stałą atmosferę o odpowiednio niskiej temperaturze i wilgotności, dozowały ostrożnie odmierzane porcje tlenu i łatwo przyswajalnych płynów odżywczych, zgodnie z Programem czuwały nad spowolnionym stokrotnie rozwojem zamarzniętych płodów w łonach lodowatych matek. To automaty również – w myśl kolejnych zaleceń Programu – dokonywały zabiegów stymulacji hormonalnej na zamrożonych gruczołach dokrewnych nadłamując, równie wolno jak drążące granit krople wody, genetyczny kod poszczególnych osobników... A jednak ten wszechstronny z pozoru Program nie przewidział przecież, że Obiekt Eksperymentu oznaczony numerem 724, w wyniku dokonanych na nim prób kształtowania osobowości drogą operacji ośrodków kojarzeniowych mózgu, nagle przestanie być odpowiednikiem tworzonego przez stulecia Ideału Człowieka. I nie mógł też przewidzieć, że mózg kolejnego, Dwunastego już Kontynuatora Eksperymentu wyłamie się nieoczekiwanie z ramek dokładnie wyważonego obiektywizmu... Program ułożyli ludzie chłodni i całkowicie pewni swoich racji, ludzie sądzący nie wiadomo czemu, iż porządek ich czasów, ich sposób życia i wzorce myślenia przetrwają wieki, że nie zmieni się nic. Ludzie, którzy zamknęli się w swoim ciasnym światku jak za chińskim murem nie chcąc do swego życia wpuszczać niczego nowego. Tymczasem „nowe”, którego się tak obawiali, było stosunkowo silne – przegryzało nawet szczelne, izolacyjne pola siłowe i kierunkowe blokady komputerów w światowej sieci wymiany informacji. Wprawdzie nie dotarło jeszcze do Programu, bowiem był on doskonale samowystarczalny, lecz doskonałym przecież nie był... Dopóki w grę wchodziły przypadki przed wiekami przewidziane i mózgi jak sam Program obiektywne i ścisłe, dopóty miał trwać pomyślany na tysiąclecia całe ciąg oznaczanych coraz wyższymi numerami Ideałów dostosowywanych za każdym razem do zmieniającego się w kolejnych epokach modelu superczłowieka... Także i tym razem automat szukający odnalazł w gromadzie zamrożonych ciał jedno, którego rytm osobowości pokrywał się niemal dokładnie z wykresem wyprowadzonym na podstawie nadesłanych przez centrum na Ziemi danych. Wizjer szukacza znieruchomiał na ułamek sekundy zapamiętując oznaczenie wybranego monitora i ponownie zadrgał ślizgając się po pozostałych ekranach. Wybrany przed chwilą rytm był prawie idealnie dopasowany do żądanego, lecz „niemal idealnie” – nawet wtedy, kiedy mieści się w granicach ekstrapolacji – nie może być dla żadnego automatu rozwiązaniem wystarczającym, a ponadto sam Program zresztą przewidywał w takim wypadku przegląd wszystkich dostępnych w danej chwili osobowości. Ryjek szukacza wędrował więc nadal z ekranu na ekran systematycznie i ściśle zestawiając zielone węże z pulsującą w jego móżdżku krzywą... Zatrzymał się jeszcze czterokrotnie zapamiętując poszczególne monitory, nim dobiegł do ostatniego wykresu. Automat podtoczył się potem cicho ku tylnej ściance pulpitu kontroli, wyciągniętym wypustem włączył przekaz zebranej pracowicie informacji do neurokrystalicznej sieci centralnego mózgu stacji – optymalizacja wytypowanych osobowości i ostateczny wybór aktualnie potrzebnego Obiektu należały już do zadań automatów mających wielokroć wyższy, niż dość prymitywny, szukacz, stopień komplikacji neurosiatki... Wyzwolone uderzeniem prądu elektrony półprzewodników zatańczyły bezładnie, kolejne skoki napięć – impulsy płynącej nieprzerwanie informacji – ułożyły je w logiczne ciągi. Dwie leniwe, imaginacyjne krzywe, ukryte w mrocznym wnętrzu krystalicznych pentod, zapulsowały w przyspieszonym gwałtownie jak oddech biegacza tempie, pokryły się całkowicie w granicach dopuszczalnych przybliżeń. Jak złe, przestraszone własnymi głosami psy zaszczekały krótko, urywanie, obudzone przekaźniki pulpitu kontroli, kilkadziesiąt guzików wcisnęło się, jakby przebiegły po nich palce niewidzialnych ludzi – z głównej anteny stacji buchnęło w przestrzeń szyfrowane zdanie... Po kilku minutach sygnał wyłapały potężne radiolokatory na dachu Instytutu Genetyki, podały go elektromózgowi w podziemiach, skąd wychynął wkrótce już rozszyfrowany, wybity przez drukarkę w gabinecie Kontynuatora... Patrick Levis ostrożnie wziął w palce leżącą w korytku podajnika wąską i śliską taśmę wyplutą z maszyny, odczytał z niej kilkanaście zaledwie słów: „ELEKTROMÓZG STACJI GENETYCZNEJ LUNA KWADRAT SIEDEMDZIESIĄT DZIEWIĘĆ MORZE CISZY – PROPOZYCJA OBIEKTU EKSPERYMENTU NUMER SIEDEMSET DWADZIEŚCIA PIĘĆ – CZŁOWIEK STEELT JOHNSON. DANE PSYCHOMETRYCZNE OBIEKTU POKRYWAJĄ SIĘ...” Levis nie czytał dalej. Położył kartkę na biurku i zamyślił się. Zmiana Obiektu, natychmiastowa zmiana, była na pewno rzeczą konieczną, lecz z drugiej strony – nowy Ideał... Jaki będzie? Maszyna – ta na Księżycu – nie myli się nigdy i można być całkowicie pewnym dopasowania typowanego przez nią Obiektu do parametrów podanych w rozkazie, ale nie w samych tylko danych liczbowych tkwi przecież sedno sprawy... Jest coś takiego – niezrozumiałego – co już od wieków nie poddaje się żadnym próbom... Coś, co tkwi o wiele głębiej, niż ośrodki kojarzeniowe w mózgach kolejno rewitalizowanych Ideałów, co od samego początku wymyka się uczonym i drwi sobie po prostu ze wszystkich Eksperymentów. Jest to coś, co można przełamać lub unicestwić tylko wraz z badanym człowiekiem i co stanowi najistotniejszą, lecz w dalszym ciągu niezmierzalną wartość prawdziwego Ideału... Ba, gdyby to od niego jedynie zależało, Levis wstrzymałby najzwyczajniej w świecie Eksperyment na czas jakiś, pozwoliłby sobie i innym ochłonąć, lecz było to po prostu niemożliwe – cały ten, zamknięty szarobladoniebieskim polem magnetograwitacyjnym, świat czekał przecież na swój Ideał... Dwunasty Kontynuator ponownie stał się tylko sobą – wnikliwym, chłodnym nadmózgowcem – i zdecydowanie wcisnął guzik bezpośredniej łączności ze Stacją Genetyczną na Lunie.. Czekanie trwało zaledwie chwilę – wkrótce brzęczyk i sygnał świetlny nawiązanego łącza popchnęły jego rękę ku podstawce mikrofonu. Nie patrzył w ekran – wiedział przecież doskonale, że to zbyteczne – i tak nie mógł tam jeszcze nikogo zobaczyć, rzucił więc tylko w stronę niewidocznego Księżyca: „Przygotować Obiekt 725”. Nie zadał sobie nawet trudu zaszyfrowania rozkazu – mało prawdopodobne, by z tych kilku słów któryś z Przeciętnych mógł wyłowić prawdziwy sens, a mówić więcej Kontynuator nie musiał – centralny mózg stacji świetnie znał obowiązujące go od tej chwili procedury... Odepchnięty od styku wymiany informacji wypust szukacza podwinął się, wtulił w obudowę automatu – niepotrzebny już mechanizm cicho i płynnie podtoczył się pod boczną ścianę hali, odnalazł w niej swoje metalowe łoże. Równocześnie po pulpicie kontroli przebiegł dreszcz jakby, czy może wicher raczej wgniatający pozornie na chybił-trafił najrozmaitsze przyciski – tastery zasysały się w głąb swoich gniazd z lekkim cmoknięciem ulgi, że oto coś znowu dzieje się i toczy po tak długim okresie bezczynności. Monitor z zespolonym wykresem kontrolnym psychiki i fizjologii człowieka Steelta Johnsona przybladł i zgasł łagodnie wraz z resztą nieużytecznych już zielonych wężyków, lecz w całej hali pojaśniało raptownie – to wykres Johnsona podchwyciły z ekranu, rzuciły powiększony dziesięciokrotnie w przestrzeń nad pulpitem, rozmieszczone pod stropem pomieszczenia projektory stereowizji. Bojaźliwie z początku, potem coraz śmielej i pewniej zaszumiał tlenomierz, jego głos miał od tej chwili utrzymywać się w powietrzu stacji bez przerwy podczas spodziewanej wizyty ludzi, by później zamrzeć na czas nieokreślony, na rok może lub na tydzień tylko po ich odejściu... W trumnie Steelta Johnsona temperatura podniosła się o jedną tysięczną stopnia, z igieł kroplówek włączonych do krwioobiegu bezwładnego człowieka strzyknęły nieliczne, dodatkowe drobinki glukozy. Jednocześnie wzdłuż leżącego ciała przebiegły drobniutkie dreszcze elektromasażu, zaś implatowana do serca elektroda z platyny zmusiła falujący niezmiernie powoli mięsień do odrobinę szybszych drgań, do pchnięcia niechętnej, zgęstniałej jak gdyby krwi zmieszanej z roztworem fizjologicznym w oporne, sztywne od zimna tkanki. I znowu temperatura wzrosła o ułamek stopnia... Uśpiony organizm Steelta budził się pomału, niedostrzegalnie niemal, z wielowiekowego letargu... Budził się do snu... W głębi zamarłego przed laty w pół myśli mózgu stawał się teraz jej dalszy ciąg. Niesłychanie powoli, wraz z narastającym dopływem nowej, odświeżonej krwi, pęczniały zapomniane przed tysiącleciem omalże luźne skojarzenia i warianty zabranych z dawnego życia, śnionych kontynuacji przedwiekowej jawy... Steelt Johnson w miarę rozbudzania poszczególnych tkanek wdrapywał się z najgłębszych poziomów snu na coraz wyższe jego etapy, od rozmazanej w mózgu niewyraźnej czerni przechodził z wolna do kolorowych światów niespodziewanych asocjacji wyobrażeń. Obiekt Eksperymentu oznaczony przez komputer numerem 725 zaczynał śnić... Odizolowany od zewnętrznych bodźców i napływu wrażeń skostniały mózg stworzył sobie niezgłębione morze pustki na początek, by wyłazić z niego potem krok za krokiem ociężale jak diplodok pozbawiony pomocy wyporu, zmalał więc, by łatwiej zmieścić się w rozpychanym powietrzu – strzępki przeniesionej przez sen jawy nakłuwały go z boków jak latające samopas ostrogi, zmuszały do coraz szybszego biegu, do zadyszenia się i zasapania pod naporem czerwieniejącej z każdą chwilą, z każdym dodatkowym ciepłem w hermetycznej trumnie, z każdą blaszką trombocytu krwi... Automaty prowadziły go do świadomości niezawodną, tyle już razy wypróbowaną drogą ułamkowych przyrostów zewnętrznej i wewnętrznej energii – zgodnie z Programem... Nie czuł jeszcze dotknięć zwisających z pułapu hibernatora macek i wypustów, a już poddawał im się i czekał... nie, to raczej samo nieświadome ciało przyznawało się do życia, spodziewało się dalszych postępów odmartwiania nerwów... Mechaniczni pomocnicy procesu rewitalizacji zbiegali się zewsząd do trumny Johnsona zwołani ku niej potrzebą niesienia zaprogramowanej pomocy. Przybywało ich bezustannie... – rzucić się na zmartwychwstałego jak sępy na padlinę, omotać go chwytnymi końcówkami macek i wypustów, poszturchać elektrowstrząsami w mózg i żebra, by tym prędzej doprowadzić go do pełni nowego życia... Pochłonięte bez reszty czekaniem automaty nie zwróciły nawet uwagi na zapalające się światła. Zresztą – im i tak było wszystko jedno... Kierowane termistorami aparatury noktowizyjnej i koordynującymi ukłuciami impulsów z centralnego mózgu stacji mogły – każdy w swoim wąskim zakresie – zrobić z bezwładnym ciałem wszystko. Wszystko, co tylko przewidywał Program... Zgodnie z procedurą, wiodący elektromózg stacji, równocześnie z zapaleniem świateł we wszystkich pomieszczeniach, uruchomił automatyczny namiar. Od tej chwili co kilka sekund wokół wypchniętego nad kopułę masztu anteny narastał bąbelek elektromagnetycznej fali, odbijał się od niego mocno do skoku w ciemność i znikał w przestrzeni, by ustąpić miejsca nowemu nabrzmieniu sygnału. Niewielka cząstka wyemitowanej energii uderzała co parę sekund w wysunięte wąsy anten pokładowych płynącego od Ziemi ku stacji pojazdu, dostawała się po nich do środka, budziła rezonans dostrojonych dokładnie obwodów i krótkimi jękami z głośnika smagała uszy pasażerów rakiety... I te same dźwięki brzmiały obco i głucho we wnętrzu drugiego, przyczajonego w cieniu krateru nie opodal stacji, nieruchomego statku przestrzennego – w jego chciwym zasłuchaniu kryła się jakaś nieokreślona bliżej groźba. A może było to po prostu trwanie samo bez konkretnego celu, może przypadkiem tylko przyczajony statek trafił w okolice stacji? Najmniej chyba mogliby o tym powiedzieć trzej ludzie w pierwszej rakiecie – płynęli przez próżnię, powierzając się ufnie niezawodności automatów, ku coraz bliższej metalowej kopule, rozmawiali spokojnie o czekającym na nich Ideale... – Ciekawe, Olin, jaki on w ogóle będzie? Czy taki jak ten...? – Chyba nie, Stoup. Słyszałem ostatnio w Instytucie, że chcą zmienić model... – Tego nie pojmuję. Przecież on się całkiem nieźle nadawał. Chciałbym mieć jego zdrowie i możliwości. – Ja tam bym nie chciał... – Olin wyraźnie wzdrygnął się na samą myśl o tym, że mógłby znaleźć się na miejscu Obiektu 724. – Dlaczego? – Bo ten niby zdrowie miał, ale na dobre mu to nie wyszło. - Co racja, to racja... – Stoup dopiero teraz zrozumiał prawdziwe znaczenie swoich, wypowiedzianych przed chwilą, słów... – Prawdę mówiąc trochę się przy nim głupio czuję. Tak, jakby on mógł słyszeć, co mówimy... Daleko jeszcze do stacji? – Hej, Kaort – Olin odwrócił się w stronę trzeciego członka załogi – Stoup pyta, kiedy dolecimy...? – Słyszę – odpowiedział tamten niechętnie jak wyrwany z głębokiego zamyślenia. – Więc kiedy? Spójrzże na ten ekran z namiarem... – A ty nie możesz? – głos Kaorta nie obiecywał nic dobrego przerywającemu jego rozważania koledze. – Masz bliżej – mruknął gniewnie Olin. – Ile jeszcze zostało? – Nieważne. Jak dolecimy, to będziemy... – Coś ty się, Kaort, nagle taki filozof zrobił? – Olin uśmiechnął się pobłażliwie. – Nadmózgowcem i tak nie zostaniesz, choćbyś się najbardziej wytężał – przyciął po krótkiej przerwie. – I wcale nie chcę. – Dlaczego? – Et, dałbyś mi spokój, Olin – w głosie Kaorta nutki leniwego spokoju, splatały się z rosnącym powoli wewnętrznym napięciem. – Nie chce mi się gadać, wolę trochę popatrzeć... – Pierwszy raz lecisz do stacji? – Mhm. A ty już latałeś? – Tak. - Olin dopiero teraz zrozumiał mrukliwość kolegi. – Ciekawe, jak ona stąd wygląda? – Kaort obrócił się ku Olinowi i czekał... – Stoup, słyszałeś? – Olin spojrzał na siedzącego w milczeniu kolegę – Kaort chce obejrzeć stację. – To co? Strzelimy mu flarę? – Jasne, niech sobie chłopak popatrzy. Ten niebieski guzik. – No jak, Kaort? – zapytał po chwili Olin. – Zamurowało cię? Ładny widok? Kaort milczał jeszcze chwilę, po czym wyjąkał: – Chłopcy... – Co ci jest? – Olin znowu zaczynał go zaczepiać. – Gapisz się w ten ekran jak... – Zobacz – tym razem Kaort nie zwrócił uwagi na brzmienie głosu Olina – Zobacz... co to może być? – Nie wiem – rozbawiony dotychczasowym zachowaniem Kaorta Olin nagle spoważniał. – Stoup, strzel drugą flarę. Bardziej na prawo... Do licha! – Co to było? Znikło tak szybko... – Skąd mogę wiedzieć? Czekaj... Stoup, wyłącz napęd. – To chyba był jakiś statek. Ale tak blisko stacji? – Taak, Kaort. To jest cholernie ciekawe... – Co ciekawe? Że blisko...? – Nie dość, że blisko stacji... Zwróciłeś uwagę na jego przyspieszenie? – Niespecjalnie. Raczej na kształt... Taki jakiś... – Kaort zatrzymał się na chwilę, wyraźnie szukał w myślach właściwego określenia - ..dziwny. A może to po prostu jakaś automatyczna z bazy? – Jeśli nawet z bazy, to nie z naszej... – Nie rozumiem... Myślisz, że tamci zza pola...? – Chyba nie... Czytałeś parę dni temu o NOL-ach? – Myślisz...? – Tak. Trzeba natychmiast zawiadomić o wszystkim Kontynuatora... I pomyśleć, że przelecielibyśmy nad Obcymi jak ślepcy gdyby nie to, że zachciało ci się oglądać widoczki... – Ale czy na pewno...? – Na pewno. Stoup, połącz mnie z Instytutem. – W porządku, Olin, masz łącze. – A szyfrator, ty... subnormalny. Chciałbyś nadać otwartym tekstem? – Olin szybko wrócił do równowagi po niespodziewanym odkryciu. – Noo, raczej nie. Na zdrowie by to nam chyba nie wyszło... Głośnik wizjofonu na biurku Patricka Levisa zabuczał nisko sygnalizując alarmowe łącze, na ekranie zjawiła się twarz Olina. Ruchy jego warg nieznacznie, lecz zauważalnie wyprzedzały dobiegające z urządzenia słowa. Uczony momentalnie domyślił się, że tekst wędruje przez urządzenia szyfrujące. Potwierdziła to zresztą treść depeszy. Olin na RKZ-27 zawiadamiał Dwunastego Kontynuatora o przypadkowym odkryciu Niezidentyfikowanego Obiektu Latającego w pobliżu Stacji Genetycznej i czekał na dalsze polecenia... Levis nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. NOL-e w gazecie, NOL-e w snach, NOL na Lunie wreszcie... Trochę tego za dużo jak na parę ostatnich dni. Ale co by się nie działo, kolejny Ideał musi być w Instytucie... Głośno więc i pewnie rzucił w mikrofon aparatu – „kontynuować zmianę”. Zawieszona w próżni niewielka rakietka drgnęła nabierając szybkości, przekreśliła ciemną tarczę Księżyca cienkimi strumieniami wypluwanych z reaktora jonów. Trzej mężczyźni w kabinie nie rozmawiali więcej, jakby bali się zbudzić swoimi głosami jakieś śpiące w kącie zakazane licho... Milczeli uparcie aż do śluzy wejściowej stacji... Pojazd mocno przyssał się magnetykami do kopuły w szczelnym kanale przejścia błysnęło światło. – Idziemy – Olin ponownie wszedł w rolę dowódcy całej ekipy. – Stoup, zbieraj gnaty z fotela. – Olin... – Co znowu? – A ten...? Nie zabieramy go? – Od tego są automaty. Przyślemy je za chwilę... Stoup ruszył za kolegami obejrzawszy się tylko raz jeszcze na nieruchome ciało uśpionego człowieka spętanego ściśle elastycznym kokonem fotela. Dogonił Olina i Kaorta dopiero w połowie korytarza za pancernym wejściem do stacji – po chwili opatrzone fotokomórką drzwi pomieszczenia kontroli bezszelestnie otwarły się przed trzema mężczyznami. Buchnął zza nich blask reflektorów podwieszonych pod stropem hali na magnetycznych więzach, ludzie odruchowo zmrużyli oczy. – Za jasno – mrugnął Olin. Centralny elektromózg podchwycił to ledwie artykułowane mruknięcie, potraktował jak rozkaz – światło złagodniało z jaskrawego do jasnego zaledwie, wychylił się z niego pulsujący dość szybko bladozielony wąż wykresu nad pulpitem kontroli. – To jego, Olin? – mimowolnie przyciszony głos Kaorta świadczył o nawrocie wypełniających go bez reszty zdziwienia i zaciekawienia. – Mhm... – Jak długo poczekamy? – Ze cztery dni. Jak zwykle... – Wiesz, ciekaw jestem, jak on wygląda? – włączył się do rozmowy Stoup. – Obudzony, czy... teraz? – Olin nieoczekiwanie poważnie potraktował ciekawość kolegi. – I teraz, i potem... – Nie wiem, ale zaraz możemy zobaczyć. Idziesz z nami, Kaort? – Poczekam... Aha! Gdzie tu jest łazienka? – Idź bocznym korytarzem w lewo. Zaraz za naszymi kabinami. Czekające cierpliwie na zbudzenie Steelta automaty odsunęły się trochę od hibernatora wyczuwszy nadchodzących ludzi... – Wiesz, Olin, – Stoup rozejrzał się po sali – denerwują mnie te chromowane pałuby za plecami. Nie mógłbyś im powiedzieć, żeby sobie poszły do diabła? – Nie pójdą. – Odmówią wykonania rozkazu?! – Stoup aż zatrzymał się w pół kroku rażony tą niewiarygodną myślą. – Nie... – To dlaczego? – Po prostu nie wiedzą, gdzie to jest. Musiałbyś podać im dokładne współrzędne tego swojego czarta... – zaśmiał się Olin. Teraz i Stoup uśmiechnął się, spojrzał dookoła – jego wzrok zatrzymał się na szeregach hibernatorów... – Która to? – zapytał. (Podobnie jak większości pracowników Instytutu hibernatory umieszczone w Stacji nieodwołalnie kojarzyły mu się z trumnami). – Ta, nad którą jarzy się napis. – Hmm... On wygląda całkiem sympatycznie... – Stoup schylił się nad przejrzystą pokrywą. – Napatrzyłeś się? To chodź. Jeszcze go będziesz miał dosyć. – Ciekawe, czy on już śpi? – nie ruszał się z miejsca Stoup. – Chyba tak – wykres ma dość aktywny. – I co taki może w tej chwili śnić? – Nie wiem, zapytasz go jak wstanie za cztery dni. No, idziemy. Automat- transporter! Pójdziesz za nami – z rakiety przy śluzie trzeba zabrać człowieka i zawieźć go do hali kontroli. Stoup i Olin zawrócili do drzwi pomieszczenia hibernatorów, posłusznie jak przywołany do nogi pies podążył za nimi automat rozwijający się po drodze w samobieżne nosze. Stoup spojrzał przelotnie na wykres nad pulpitem i poszedł do swojej kabiny, Olin zapadł głęboko w fotel obok Kaorta. Po chwili zatrzymał się przy nich wózek z przytroczonym ciasno ciałem byłego Ideału... – Trzeba z nim coś zrobić... – Trzeba. – Automaty? – Mhm... Powiedz mózgowi, żeby przygotował wolny hibernator. I niech tu przyśle anestezjery. – Po co? – Trzeba go głębiej uśpić. – W porządku. Wezwane automaty zatańczyły wokół bezwładnego człowieka, włączyły się w jego serce i płuca, wyssały drobinki przeznaczonej do zbadania krwi, pokryły go od stóp aż po czubek głowy dokładną, gęstą plecionką przewodów i elektrod. Przyłączone do śpiącego ciała przez przewody i czujniki wskazówki przyrządów zaoscylowały na podziałkach, ustaliły się na chwilę, zadrgały znowu... – Co one robią, Olin? – Badają jego psychofizjologię. – Po co? – Żeby dobrać optymalną dawkę środka nasennego, odpowiednie temperatury organów wewnętrznych oraz mózgu. No i, żeby ustalić końcowy wykres... – Czy to konieczne? Trochę głupio patrzeć, jak one robią z nim wszystko, co im się tylko podoba. – Nie tylko tobie... Żaden z rozmawiających mężczyzn nie podejrzewał nawet, że w oglądanej przez nich scenie kryje się swoiste piękno. Nad obumarłym ciałem człowieka uwijały się nigdy nieżywe pękate kadłuby, dotykając go lekko zaglądały do wnętrza, poznawały najskrytsze tajemnice organizmu. Ich płynne; pełne spokojnej gracji ruchy przypominały balet macek i przylg z metalu prześwietlonych wewnętrznym blaskiem słuszności swojej pracy, były jak uśmiech zadowolenia z własnej pewności znamionującej wielowiekową rutynę w dokonywaniu ściśle określonych operacji. Zwisające z sufitu jupitery odbijały się w roztańczonych wypustach, nadawały kawałkom stali szklisty połysk monolitów niesłychanie giętkich i zwinnych jak jaszczurki, migotanie od metalowej skóry mechanizmów szło po hali od końca do końca porażając przymknięte powieki zapatrzonych ludzi. Brakowało im czegoś – chyba słów po prostu. Bo nawet, jeżeli coś w swym zapatrzeniu czuli, to nie potrafiliby tego wrażenia z siebie wyrzucić, rozbić na spiętrzone literami obrazy. Byli Przeciętni... I trudno byłoby mieć do nich o tę przeciętność pretensję. Społeczeństwo wykształciło ich na wąsko wyspecjalizowanych techników, tacy bowiem ludzie byli mu przede wszystkim potrzebni. Żyli przeciętnie – nawet mimo wyższego trochę, niż normalny, standardu przysługującego im z racji bliższych związków z procesem modelowania Ideału – i nie wiedzieli właściwie, po co im życie. Przecież nie umieliby ocenić swego ucieleśnionego marzenia, bo na pewnym etapie wszechspecjalizacji stało się ono dla nich pojęciem zbyt abstrakcyjnym, by mogło jednocześnie być zrozumiałym... Zapatrzeni w dziejący się najciszej świetlno – metalowy taniec mężczyźni wiedzieli, że czegoś im brak. Nie wiedzieli, że brak im Poety... Kogoś takiego właśnie, kto nie zna się na niczym zbyt dokładnie. W społeczeństwie racjonalnym i sklasyfikowanym najściślej przed dziewięcioma wiekami ludzie lotni nie zmieścili się, wyginęli zwyczajnie bądź stłamsili siebie samych, by przeżyć... Nie przetrwali długo – odeszli nie wiadomo dokąd i nikt o nich więcej nie pytał, bo nie byli potrzebni ani przeciętnym technikom, ani wybitnym uczonym... Gdyby Ktoś Wielki i Potężny zamieszał teraz uplasowane za polami siłowymi, zależałe od stuleci ludzkie ciasto, gdyby zmieszał równomiernie geniusz z przeciętnością, może powstałby wtedy nowy rodzaj ludzi, którzy potrafiliby znaleźć swój ideał nie realizując go przy tym... Kaort otworzył oczy, przeciągnął się leniwie i z nieokreślonym żalem spojrzał na kończący się właśnie mechaniczny balet. Wstający z fotela Olin pochylił głowę, podniósł ją – spojrzenia mężczyzn spotkały się na moment. – Kaort wyłowił z oczu kolegi swój własny żal... To nieoczekiwane spięcie niezależnych myśli dwóch różnych przecież ludzi zastanowiło go, trochę niepewnie szepnął w stronę Olina: – Słuchaj... – Hm..? – Miałem idiotyczny sen...Ty też? – Nie wiem, czy to był sen... – Chyba sen... Wydawało mi się, że jestem nadmózgowcem... – To ciekawe... – ...ale tylko trochę nadmózgowcem. A trochę... – Sobą? – Tak. Skąd wiesz...? – Bo i ja miałem taki dziwny sen... Dlatego podejrzewam, że to wcale snem nie było... – Więc czym? – Jeszcze nie wiem. Może to On emitował jakąś falę? – On? Przecież On w tej chwili śpi... – Śpi, nie-śpi... Kontynuator ostrzegał mnie, że on może być niebezpieczny. Dali mu wprawdzie podwójną dawkę środków nasennych, ale licho wie... Podobno on potrafi się do wszystkiego przystosować. – Noo, do wszystkiego to już chyba przesada... – Przesada, mówisz? A ja sam widziałem, jak wchodził do reaktora bez skafandra i wychodził z niego po trzech godzinach. Ty zdechłbyś potem – i to szybko – a jemu nic... – Cholera. Ale swoją drogą chciałbym wiedzieć, dlaczego przez tę ostatnią godzinę myśleliśmy dokładnie o tym samym... – ...lecz w żaden chyba sposób tego się nie dowiesz. Zrób lepiej coś do picia – kuchnia jest tuż obok łazienki. I obudź przy okazji Stoupa. – Przecież automat może zrobić... – ...i da ci taką podłą lurę zamiast kawy, że pożałujesz... – Olin... A może to tamci...? – Którzy? – Noo, ci, których spłoszyliśmy... – A widziałeś kiedyś urządzenia zabezpieczające stację? – Nie... – Ja widziałem. I widziałem próbę miotaczy. – I co? – To, że nawet mowy nie ma, by do stacji podeszła nie zauważona bodaj najdrobniejsza grudka świadomego metalu. Ani pół grama. – Zapominasz, że każdym metalem kieruje ktoś żywy... – A ty zapominasz o czujnikach. Wskazałyby natychmiast każdą zmianę pola w pobliżu stacji. Wiesz, Kaort, zamiast tej całej rozmowy wolałbym porządną kawę... Zrobisz, czy ja mam iść? – Mogę się przejść... Aha, mówimy Stoupowi o tym... śnie? – Zapytaj tylko, czy mu się coś śniło... Ci trzej wyglądali mi dość inteligentnie. Chciałem im pomóc, lecz oni woleli nie zauważyć swoich braków. A może nie mogli? Nawet trudno byłoby mi coś na ten temat powiedzieć... Taak, zrobiłem po prostu błąd nie otaczając lotki w kraterze hyperprzestrzenią. Nie błąd. Przeoczenie... Nieścisłość wybaczalną o tyle, że są już do lotek przyzwyczajeni i nie reagują na nie jak dawniej zwierzęcym, nieopanowanym strachem... Można w każdym razie powiedzieć, że zaczynają mi się podobać – pod niektórymi względami oczywiście – i chyba chciałbym im pomóc. Szkoda tylko, że oni wszyscy tak bardzo się boją tego, co choć trochę inne... Delikatni, łagodni i tak bardzo brutalni po chwili, skromni i tak butni jednocześnie... Małostkowi i – ze swoimi błędami tak zarazem wielcy... Olin przeciągnął wierzchem dłoni po zmarszczonym czole. – Wariuję chyba... Skąd mi się wzięły te idiotyczne rozważania? Przecież i tak nic nie zmienię. Nadmózgowca też byłoby zresztą do tego za mało. Tutaj trzeba wielu ludzi myślących podobnie, a nie jednego idealizatora – technika specjalisty tylko... I co za głupi pomysł – spać w fotelu, kiedy są wolne łóżka w kabinach? Przyszedłby wreszcie ten cholerny Stoup zająć się ostatnią fazą zamartwienia Obiektu 724... Zdenerwowałem się tym statkiem w kraterze i tyle... Głupie żarty! – Nie złość się, Olin... Siedziałeś z taką ponurą miną. – To jeszcze nie powód, żeby człowiekowi wbijać szpilki w... – Przynajmniej teraz wyglądasz normalnie. – Ty za to zawsze wyglądasz tak, jak sugeruje twoje imię... – Nie rozumiem, co ma imię do wyglądu? – Stupido znaczyło kiedyś – głupiec... – Skąd wiesz? – Nie wiem, tak mi się jakoś przypomniało. A teraz bierz się do roboty – trzeba dopilnować końca operacji i przeniesienia Obiektu do hibernatora. – Po co pilnować? Przecież automaty mają program... – W programie automatów jest zakodowane także i to, że ktoś będzie je przy tej czynności nadzorować, a ja teraz idę spać. I jeszcze coś – jak przyjdzie Kaort z kawą to mu powiedz, że można umrzeć od takiego pośpiechu... – Kiedy cię budzić? – Na pięć minut przed wstaniem Obiektu. – Za cztery dni??? – Żartuję, wstanę sam... Kaort przeciągnął się leniwie, spojrzał na zegar – ósma. Na Ziemi od godziny jechałby do pracy. A ta stacja to, okazuje się, całkiem dobra rzecz. Jest taka... przytulna. Tak, to było właściwe określenie – przytulna. Mimo tych wszystkich hibernatorów naokoło i zamartwionych ludzi, mimo metalowych podłóg i ścian... Kaort bezwiednie zaczął porównywać stację ze swoim pokojem w mieście. Kabinę, w której znajdował się obecnie, ktoś przed wiekami urządził tak przemyślnie, że i teraz jeszcze mieszkającemu w niej człowiekowi dawała poczucie całkowitej swobody i złudzenie zadomowienia w nieznanym mu przecież dwa dni temu miejscu. Stalowe ściany miały ciekawą fakturę – zależnie od kąta, pod którym się na nie spoglądało, wyglądały jak solidny, ceglany mur pokryty drobniutkimi kropelkami wewnętrznej wilgoci, lecz starczyło minimalnie przechylić głowę, by w tym samym punkcie ściany zobaczyć warstwę wygładzonego starannie tynku pomalowanego wesołą, odbijającą promienie odległego słońca emulsją. Tymczasem we własnym pokoju Kaorta, otrzymanym dzięki pracy w Instytucie, od kilku już dobrych lat plastik na podłodze i na suficie zawsze wyglądał jak plastik po prostu – nic tam nie mogło się zmienić ot tak, samo z siebie, jak ta tutaj pomysłowa wykładzina czy metal. Żeby nie wyjaśnienia Olina, Kaort do tej pory byłby zresztą święcie przekonany, że mieszka w staromodnej, murowanej willi nad brzegiem rozległego jeziora... Złudzenie było tak pełne, że nawet świadomość wczorajszego przybycia do stacji, podróż rakietą, widok powierzchni Księżyca i nawet tamten nieznany statek, spłoszony przypadkiem z krateru, wydały się Kaortowi czymś bardziej nierealnym niż to, co mówiły mu zasugerowane fakturą ściany oczy... Wyskoczył z łóżka – nawet ono było bardziej miękkie i lepiej dostosowane do potrzeb zmęczonego ciała niż jego własne (robione przecież na indywidualne zamówienie w półprywatnym zakładzie specjalistycznym) – i podszedł po metalowym, ciepłym i miękkim dywanie do niezdecydowanej ściany, uderzył ją mocno zwiniętą pięścią. Dźwięk był przytłumiony trochę, lecz niezaprzeczalnie metaliczny... – Jak głos odległego o kilka kilometrów, potężnego dzwonu mruczącego basem swoją codzienną melodię – pomyślał. Bawił się przez chwilę wybijaniem ze ściany głębokich, melodyjnych tonów zamierających, rozpływających się bezpowrotnie w czystym, wymyślonym krajobrazie... Zdawało się, że cała stacja huczy i wibruje zgodnie z tonem grubej, lekko naprężonej struny olbrzymiej harfy – Kaort widział kiedyś taką w zapomnianym podmiejskim muzeum. To było zresztą bardzo dawno – pięć, może sześć lat przed rozpoczęciem pracy w Instytucie. Potem był już stale zajęty – nie miał nawet chwili czasu na odwiedzenie porzuconych kiedyś miejsc i nie wiedział nawet, czy muzeum nie zostało przez ten czas rozebrane, by zwolnić dodatkowy plac pod budowę nowych bloków mieszkalnych podzielonych na ciasne, starannie poupychane jedna nad drugą jednoosobowe klatki... W blokach, niemal bez ustanku, przez całą dobę grzmiały wędrujące po piętrach windy, wypluwały z siebie bądź wsysały do wnętrza brudnych kabin coraz to nowych, obcych sobie ludzi. Tymczasem zaprojektowana i zbudowana przed tysiącem prawie lat stacja zapchana po brzegi nieruchomymi ciałami potencjalnych i byłych Ideałów przypominała trochę odwieczny dom rodzinny zapadający się powoli w ziemię pod ciężarem przygarbiających go stuleci, lecz mimo wszystko dom żywy i nieobojętny – stacja utrwalała się w pamięci znających ją ludzi jako miejsce pracy i mądrego wypoczynku, jako coś swojskiego i własnego nieomal... Przyzwyczajony do częstej zmiany najrozmaitszych mieszkań Kaort nie przypuszczał, że tak łatwo jest człowiekowi przywiązać się nie do ludzi nawet, lecz do miejsca samego, byle tylko uznał je za swoje – za wygodne i stałe, zasiedziane miejsce w pędzącym wariacko gdzieś do przodu świecie. Nie znaczy to, że Kaort potępiał kiedykolwiek postęp techniczny czy jakikolwiek inny – progres jest życiową koniecznością każdej rasy – lecz miał ludziom za złe to, że nie umieli swego rozwoju dostosować do tempa przyrostu nowych, cudownych z pozoru wynalazków i naukowych odkryć. I nagle zrozumiał, dlaczego ułożony przed dziewięciuset laty Program tak uparcie i konsekwentnie wymaga ludzkiej obecności przy pracy samodecydujących praktycznie automatów... Popchnął dłonią zlewające się ze ścianą drzwi – łazienka. Tylko raz widział pod kopułami coś podobnego w domu Dwunastego, do którego poszedł zamiast Ireny Sollon zanieść ostateczne wyniki badań siedemset dwudziestego trzeciego Obiektu. Musiał czekać dosyć długo, aż Levis zapozna się z dokumentami i wyda decyzję o przerwaniu, bądź kontynuacji badań – odważył się więc przejść do pokoju i nagle otwarły się przed nim jakieś drzwi. Odruchowo zajrzał do wnętrza niewielkiego pomieszczenia wyłożonego białymi, twardymi płytkami – pod kranami z ciepłą i zimną wodą stało równie białe jak wykładzina, obszerne naczynie... Cofnął wtedy głowę i drzwi zamknęły się cicho, zrównały ze ścianą nieomal bez śladu. Teraz, tuż obok kabiny na stacji, sam miał do dyspozycji równie wielką i ładną jak u każdego nadmózgowca łazienkę... Szybko zrzucił pidżamę i stojąc w głębokim, metalowym korytku przesunął kciukiem spust umieszczony w nieznacznym zgrubieniu na przegięciu rurki – z kranu popłynęła przyjemnie ciepła woda. Mężczyzna pochylił się nad armaturą, obejrzał ją uważnie, potem wyprostował się i powiódł wzrokiem po ścianach jakby szukał czegoś niezbędnego, czego mu nagle zabrakło, ponownie pochylił się nad strumieniem wody i...spokojnie ułożył się w naczyniu – była to przecież stacja zbudowana bardzo dawno temu przez ludzi, którzy liczniki zużytego płynu znali najprawdopodobniej jedynie z najpesymistyczniejszych opowiadań zwariowanych fantastów. Leżał bez ruchu pozwalając skórze wchłaniać rozkoszną wilgoć wszystkimi rozszerzonymi od gorąca porami, spoglądał w zamyśleniu na prężny, rozpryskujący się o kolano strumień wody całkiem innej niż ta, którą znał z Ziemi. Nie była przede wszystkim tak żółta i mętna – w miarę napełniania naczynia nabierała zielonkawego odcienia zachowując przy tym zupełną prawie przejrzystość, pachniała jakimś dziwnym środkiem dezynfekcyjnym i świeżością... Minęła prawie godzina, nim Kaort wyszedł z łazienki i, ubrawszy się w codzienny kombinezon, powędrował w stronę kuchni na śniadanie. W przestronnej jadalni zastał tylko siedzącego nad szklanką kawy Olina. – Wyspałeś się nareszcie? – Olin z ciekawością czekał na odpowiedź. Zazwyczaj każdy „nowy” po przybyciu na stację miewał kłopoty z aklimatyzacją. Tutaj, jak nigdzie pod kopułami, zbyt dokładne przystosowanie ludzi do zmienionych w przeciągu wieków warunków ziemskiej egzystencji dawało o sobie znać w sposób niekiedy najmniej oczekiwany. I to jak. Ech, żeby każdy u nas miał taki pokój i łazienkę... – rozmarzył się Kaort. – Żeby narzekał, że tylko jeden pokój, a nie cały dom? – A ty byś nie chciał, Olin? – Może i chciałbym, ale to, czego my chcemy i tak nie gra roli. Zamawiałeś coś u automatu? – Jeszcze nic. A co jest? – Na stacji jest wszystko. Albo prawie wszystko. – W takim razie wezmę herbatę, wiesz? Taką porządną, mocną i pachnącą jak... – Kawę i herbatę parz sobie lepiej sam. Tutejsze automaty bardzo dbają o zdrowie wszystkich ludzi na stacji... A prawdziwa herbata i kawa zawierają narkotyk... Kaort nie zwrócił uwagi na słowa Olina – przymknął oczy i coś sobie usilnie przypominał aż dorzucił wreszcie: – ...a do tego gorące, dobrze przyrumienione grzanki i jajecznicę. – Trzeba przyznać, że wymagania to ty masz, Kaort. W barze na Ziemi zapłaciłbyś za to ze siedemnaście droli... – Obrzydły mi te wszystkie glony i syntetyki, to sobie chociaż teraz odbiję... – ...a później na Ziemi, będziesz jeszcze gorzej przeklinał. – Dlaczego? – Bo tam nie ma takich miłych, dobrze wychowanych automatów, które dają wszystko za darmo. – Może i masz rację, ale co mi tam... – Więc weź tackę z wylotu podajnika, bo ci jajecznica wystygnie... I nie jedz zbyt dużo od razu... – A to niby czemu? Jestem tak głodny, że... – Będziesz żałował... – Dlaczego? – Jak zjesz wszystko, to sam zobaczysz... Idę obudzić Stoupa. – Przyjdziesz do hali kontroli? – Później. Chcę sobie chwilę poczytać. – Przywiozłeś mikrolektor? – Czytacze są w każdej kabinie we wnęce koło zagłówka przy posłaniu. – A mikroteka? – Pokażę ci później. Jajecznica wystygła... – Cholera! Ale nic, zjem i tak... Powiedz Stoupowi, że będę w hali. – W porządku. Mimo przestróg Olina, Kaort zjadł do czysta wszystko, co było na tacce, popił chłodną już herbatą i wyszedł z kuchni, zabierając ze sobą termos z kawą. Dyżur – głównie dzięki wszechstronności Programu – był czczą formalnością, ale – wypadało swoje godziny przy pulpicie odsiedzieć, pogapić się bezmyślnie w pulsujący coraz żywiej wykres psychofizjologii Ideału... Od pełnego żołądka promieniowało przyjemne ciepło ociężałej sytości – Kaort usadowił się wygodniej w fotelu i nawet nie zauważył nadejścia snu... Budząc się raptownie poczuł... Wchodzący do pomieszczenia kontroli Stoup rozejrzał się uważnie – Kaorta nie było... A przecież Olin mówił, że Kaort będzie tu na niego czekał... Gdzie on znowu polazł? Wprawdzie dyżur to nic nie znaczący, zaprogramowany zwyczaj, ale to nie powód, żeby sobie gdzieś łazić. Termos zostawił... Stoup obiecując sobie nagadać Kaortowi do słuchu ruszył na poszukiwania. Nie znalazł go ani w kuchni, ani w hibernatorni... Zajrzał przelotnie do jego kabiny – pusto, poszedł więc z powrotem do hali kontroli z nadzieją, że tam go wreszcie dopadnie. Przy pulpicie nadal jednak nie było nikogo i dopiero wtedy Stoup zaniepokoił się poważniej. Na dobrą sprawę nie było przecież w stacji miejsca, do którego by podczas poszukiwań nie zajrzał... Aha! Jest jeszcze rakieta przy śluzie... Rakieta była na swoim miejscu, lecz i w niej panowała głucha cisza – Kaort po prostu znikł... Ze stacji nie wyszedł, bo wszystkie skafandry były na swoich miejscach, nie było go ani w kabinie hibernatorni, do której na wszelki wypadek Stoup poszedł jeszcze raz, ani w centrali... Sprawa zaczynała wyglądać co najmniej dziwnie – nikt nie znika ot, tak sobie z zamkniętego pomieszczenia. A w każdym razie nie znika bez skafandra. Zaraz... A tamten NOL w kraterze? Na co właściwie czekał tak blisko stacji? Wczoraj jakieś głupie sny, dzisiaj znika bez śladu człowiek, jutro... Zdenerwowany Stoup poszedł do kabiny Olina, po drodze jeszcze raz zajrzał do wszystkich możliwych pomieszczeń nie wyłączając nawet swego pokoju – wszędzie było cicho i pusto... i Oderwany od lektury Olin niechętnie odwrócił głowę w stronę wzburzonego Stoupa. – Co się stało? – zapytał. – Kaorta nie ma! – To jeszcze nie powód, żeby mi przeszkadzać. – Ale jego nigdzie nie ma! Ani w hibernatorni, ani w kabinie... Szukam go już od pół godziny, byłem nawet w rakiecie, ale... – Znajdzie się. Człowiek nie szpilka. – Nie ma go w kuchni ani w żadnym innym pomieszczeniu. Jak tak dalej pójdzie, to... – w głosie Stoupa pobrzmiewały coraz wyraźniejsze, wysokie nutki zdenerwowania zmieszanego z jakimś bliżej nie określonym lękiem. – To co? Spokój Olina wzmagał jeszcze zdenerwowanie technika. – Olin, trzeba zawiadomić Ziemię. Może oni... – Wszędzie sprawdzałeś? – No przecież... Sam mówiłeś, że człowiek nie szpilka, a ja też do ślepych nie należę. Trzeba... – Myślę, że nic nie trzeba. – Przecież go nie ma! – Jestem pewien, że najpóźniej za godzinę zguba się odnajdzie. – A ja nie. Szukałem dokładnie. – Wszędzie? – Jasne. I nigdzie go... – A do łazienki zajrzałeś? – Nie rozumiem... Po co miałby tam siedzieć przez godzinę? – On jest pierwszy raz na stacji... – No i co z tego? – Nic. Zeżarł na śniadanie podwójną jajecznicę z grzankami i popił to mocną herbatą. – Chyba zaczynam pojmować... – twarz Stoupa wykrzywiło coś, co przy odrobinie dobrej woli można byłoby uznać za początek uśmiechu. – Jak ktoś jest nieprzyzwyczajony... Zaszkodzić mu to chyba nie zaszkodzi, no nie?– zafrasował się Olin. – Dlaczego go w takim razie nie uprzedziłeś? Wiesz, Olin, ty masz czasem... – Usiłowałem mu wytłumaczyć, ale uparł się odeżreć za te wszystkie syntetyki w restauracjach, to co – miałem mu zabrać jedzenie sprzed nosa? – A ja go tak szukałem! I denerwowałem się, że zniknął. Uff! – Może to dlatego, że masz takie imię? – Znowu zaczynasz swoje? – Nie zaczynam. Po prostu daję ci do zrozumienia, że powinieneś przez jakiś czas zastąpić Kaorta przy kontroli. – A żeby cię...! Rozgniewany Stoup trzasnął drzwiami, aż ściany jęknęły głucho i pomaszerował korytarzem do głównej hali. W fotelu przed pulpitem zastał już bladego Kaorta. – Jak? Ulżyło ci? Bo myślałem już, że włożyłeś skafander i poszedłeś za najbliższe skałki... – Dałbyś spokój, Stoup. Wcale mi nie do śmiechu. – Nic dziwnego. Ale jak już nawet musisz, to mów lepiej, że wychodzisz z dyżuru... Szukałem cię prawie godzinę. Uważaj – masz rozmowę... – Stoup złowił okiem błysk na pulpicie. – Sam widzę. Kaort powoli wyciągnął dłoń i wcisnął kontakt wideofonu. Na szerokim ekranie pojawiła się twarz Dwunastego Kontynuatora, równocześnie z głośnika popłynęły oderwane liczby i słowa połączone ze sobą pozornie bez żadnego logicznego związku. Kaort szybko włączył deszyfrator. – ...dowołać się was nie można... Co tam się u licha ciężkiego dzieje?– zahuczał gniewny bas Levisa. – Musiałem na chwilę wyjść, Kontynuatorze. – Więc po raz drugi lepiej tego nie rób. Znasz przecież Program. – Tak... – A jak tamten NOL? Nie pokazał się znowu? – Nie, Kontynuatorze. – To dobrze, bo już przez chwilę myślałem, że was ci, osławieni przez najrozmaitszych pismaków, Obcy zjedli. A jak Obiekt? – Wszystko zgodnie z procedurą, panie Profesorze. – Leży jeszcze w hibernatorze? Chciałem zobaczyć jak wygląda... – Tak... to znaczy – nie, panie Profesorze... W pomieszczeniu hibernatorów nie ma przecież kamer sprzężonych bezpośrednio z teletransem. – Wiem o tym. – Ale, Kontynuatorze, kolega był na niego popatrzeć. Tak sobie, z ciekawości. Może on... – A jest z tobą? – Tak. Stoup, podejdź na chwilę... – Więc to ty jesteś Stoup? Hm... Mówisz, że oglądałeś nowy Obiekt... – Tak, panie Profesorze. – Jaki on jest? – Noo... chyba zwyczajny. Jak każdy... – To znaczy – jak każdy Przeciętny? – Jak każdy Ideał, panie Profesorze... Jest chyba bardzo wysoki, albo tylko tak wygląda w hibernatorze. – A wykres? – Ożywiony. Zgodnie z przebiegiem procesu. To znaczy... chcia... – Co znaczy? – Noo... chyba zgodny. Ja się na tym nie znam, panie Profesorze, ale automaty nic nie sygnalizują. – Taak... – Kontynuator zawahał się przez ułamek sekundy. – A oprócz tego? – Nie wiem o co chodzi, Kontynuatorze. – Jaką on ma... twarz? – Twarz?– powtórzył ogłupiały nagle Stoup. – No, oczy, usta, nos... Jak to w sumie wygląda? – On jest... jest po prostu – mężczyzną – zająknął się zaskoczony niespodziewanym pytaniem Kontynuatora... – po prostu wygląda sympatycznie. Zupełnie inaczej niż ten, którego przywieźliśmy. – Dobrze. Jeżeli zajdzie coś niespodziewanego, nieprzewidzianego w Programie, zawiadomcie mnie natychmiast. Myślę przede wszystkim o pojawieniu się NOL-a. A teraz możecie się wyłączyć. Twarz Levisa znikła z ekranu. Kaort spojrzał ze zdumieniem na Stoupa, Stoup na Kaorta... – Jak myślisz, o co mu mogło chodzić? – wykrztusił wreszcie Stoup. – Przecież powiedział, – o NOL-e. – Ale ja nie o tym, Kaort. Czemu Sum wypytywał o Ideał? Do czego mu potrzebny wygląd Obiektu? – A czemu ty chciałeś go wczoraj zobaczyć? – Wiesz... nie wiem... Tak sobie... – Pewnie i Sum chciał tak sobie... – Przecież on nigdy o nic nie pytał... – Może się zmienił? – Wariat. Widziałeś kiedyś nadmózgowca, który mógłby się zmienić? Bo ja jeszcze nie. Oni wszyscy są zawsze tacy sami; o nic nie pytają, nigdy się niczemu nie dziwią... – Zapominasz, że Sum parę lat temu sam wylazł z hibernatora. No, może nie parę, ale kilka czy kilkanaście – co za różnica? – Co to ma do rzeczy? – On może być po prostu inny niż reszta. Może w jego czasach od wyglądu człowieka zależało więcej niż teraz? Gdybyś ty w tej chwili wyglądał na najinteligentniejszego człowieka na świecie, to i tak pozostałbyś tylko Przeciętnym. To jest układ życia, którego żaden z nas nie zmieni. – Chcesz powiedzieć, że za czasów Levisa głupi jak but człowiek, ale za to mądry z wyglądu, mógł mieć w życiu większe szanse niż nieśmiały, brzydki filozof? – Mniej więcej to. – Jakieś dziwne czasy... Pierwszy raz słyszę, żeby mądre miny i ładne ubranie decydowały o losach ludzi. – Nie mówię, że tak zawsze musiało być. Tyle tylko, że tym ładniejszym było po prostu łatwiej... – O czym mówicie? – niespodziewanie dobiegł ich od drzwi głos Olina. – Olin... Kaort usiłuje mi wmówić, że dla Przedwiekowych wygląd człowieka był ważniejszy niż rozum... Jak to było naprawdę? – Naprawdę to nie wiem, ale wydaje mi się, że Kaort ma trochę racji. Zauważyłeś, że ci wszyscy zamartwieni są piekielnie przystojni? Dlaczego kiedyś wybierali akurat takich? – Dlaczego od razu: piekielnie przystojni? Mnie się tam oni wydają jacyś dziwni. Za długie mają nogi, za małe głowy i uszy... – Bo sam masz krótkie nogi... – A po co mi inne? – Właśnie – masz eskalatory i ruchome pasy, masz wiroloty i windy – rzadko używasz nóg, prawda, Stoup? Głowa spuchła ci od nadmiaru wiadomości, które nie są ci najczęściej wcale potrzebne. Uszy... – Pewnie powiesz, że też spuchły, co? – Nie. Zwyczajnie urosły. A wiesz, dlaczego? – Noo, to ciekawe. Powiedz... – Ponieważ nawet w największych miastach było kiedyś stosunkowo cicho. Maksymalne natężenie głośności tła dźwiękowego wynosiło może do siedemdziesięciu, osiemdziesięciu decybeli. A teraz? Gdybyś miał uszy tak małe jak którykolwiek z Obiektów, to ciekawe, czy usłyszałbyś normalny ludzki głos na ulicy. I jeszcze jedno... Zauważ, że rewitalizowani mówią wolniej niż my i używają bardzo niskich tonów. – Zwróciłem na to uwagę, ale nie zastanawiałem się, dlaczego? – Bo wydawane przez ciebie wysokie dźwięki przenikają łatwiej i dalej przez panujący dookoła hałas. Sam teraz widzisz, że to, co miałeś do tej pory za ładną i ważną cechę swojego organizmu, jest w istocie tylko życiową koniecznością. Kanon piękna zmienia się wraz z tworzącymi go kolejno pokoleniami. – Skąd ty o tym wszystkim wiesz, Olin? – Znikąd. Dowiedziałem się przypadkiem. – A gdyby tak... gdyby tak zapytać o to Obiekt? – Takich pytań nie ma w Programie. – No to co? Przecież nie jestem automatem i mam prawo pytać o co mi się tylko podoba. – Prawo masz... – Widzisz? Sam mówisz, że mogę... – Powiedziałem, że masz prawo do robienia tego, czego nie mogą zrobić automaty, ale nie radzę ci wdawać się w zbyt szczegółowe rozmowy z Obiektami. Dla nas, Przeciętnych, takie pogawędki mogą się w konsekwencji okazać niezbyt przyjemne. – Skąd wiesz? Próbowałeś...? – Wiem, i tyle. – Olin nagle uciął rozmowę. – A ty zrobisz sobie jak chcesz. Idę z Kaortem pokazać mu mikrotekę. Przez następne trzy dni Stoup co rano spoglądał niecierpliwie na wykres Ideału – leniwy z początku wężyk zielonego światła pulsował coraz szybciej i żywiej. Stoup był na swój sposób ambitny i nadprzeciętnie uparty, postanowił więc mimo wszystko zaryzykować i dowiedzieć się tego, czego Olin nie mógł, czy po prostu nie chciał mu wytłumaczyć... W połowie ostatniego dnia oczekiwania siedzący na dyżurze Olin wezwał do hali kontroli obydwu kolegów. Wprawdzie ich obecność przy rozpoczęciu budzenia Obiektu nie była konieczna, lecz Kaort i Stoup prosili go o zawiadomienie ich o początku procesu rewitalizacji. Ta ciekawość wydała się Olinowi trochę przesadzona – wszyscy trzej znali przecież przewidzianą w Programie procedurę, ale życzenie spełnił; Stoup i Kaort natychmiast pobiegli do hibernatorni, jakby nie mogli sobie wszystkiego obejrzeć spokojnie na stereowidach. Magnetyczne listwy na obrzeżach pokrywy puściły pod indukującym w nich wysokozmienne pole wypustem automatu, gruba płyta kwarcowego szkła z lekkim sykiem prześliznęła się po prowadnicach – zamknięta od kilkuset lat hermetyczna trumna otwarła się uwalniając bezwładny korpus niewiadomego Ideału. Podobne do macek stalowych ośmiornic chwytniki automatów wyciągnęły się jednocześnie w stronę hibernatora, wśliznęły pod leżącego człowieka, objęły go delikatnie owijając głowę, ramiona i nogi luźnym splotem elastycznych włókien tworzywa i metalowych ścięgien. Coś, co do tej pory trwało za mężczyznami ukryte dyskretnie w ich cieniu drgnęło teraz, zaszeleściło, ruszyło tak szybko, że nie mieli nawet czasu na nerwowe mrugnięcie – to samobieżne nosze śmignęły pod uniesione ciało, zabrały je mackom, o wiele już wolniej i ostrożniej zawróciły ku drzwiom hibernatorni... Mężczyźni rozstąpili się przed wiozącym Ideał wózkiem, przepuścili ścigające go anestezjery i dopiero po zniknięciu ostatniego automatu sami zagłębili się w wiodący do sali kontroli korytarz. Milczeli – nie było przecież o czym rozmawiać... Precyzyjne ruchy automatów uświadomiły nagle ludziom ich niepotrzebność, pokazały bezsens biernego asystowania przy w pełni zautomatyzowanym procesie. Tam po prostu nie było miejsca dla ludzi – wszystko robił za nich usamodzielniony przez swych twórców Program... Kaort i Stoup szli więc tylko bez słowa za pomykającymi do przodu automatami. Mimowolnie wybrali najwłaściwsze dla siebie miejsce na końcu pochodu – szli jak ciury za zbrojnymi w niezachwianą pewność robotami tworzącymi honorowy poczet zmartwychwstałego Ideału, nad którym kołysała się jak jakiś dziwaczny kwiat kamera wewnątrzstacyjnej wizji transmitująca od chwili otwarcia hibernatora stereobraz operacji w przestrzeń nad pulpitem kontrolnym... Olbrzymi storczyk otworzył swą szklaną paszczę nad twarzą człowieka, przeraził go szemrzącym sykiem, w głębi groźnego kwiatu przewijał się z celuloidowym szelestem fotoczuły język elektronicznego gada – Steelt skurczył się w sobie, zapragnął uciec gdzieś daleko w czmychające sny, żeby więcej nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić... Trzy mądrości buddyjskiego Wschodu zdały mu się najwspanialszym objawieniem, najcenniejszym wnioskiem z ostatnich, przepędzonych martwo lat. Słowa zawinięte jak cukierki w sztywny sens ślizgały mu się po mózgu nie zostawiając śladu obrazów w sfalowanych dendrytach, kojarzyły się ze sobą wariacko jak ludzkie miłości i wstręty. Steelt czuł się jak omszały kamień, który potężna łapa nieczułego buldożera pcha nieustępliwie ku czemuś znanemu dawniej, nieznanemu teraz, lecz w obydwu przypadkach pięknemu skrzydlato i motylo nielogicznemu... Nie chciał iść do życia, zamykał swoje ciało we śnie pragnąc choć przez chwilę jeszcze być jego właścicielem wbrew przemożnej woli automatów, ale ciało uciekało mu niezmiernie wolno z ręki jak kapiący na ziemię kawałek odmarzającej wody. Teraz już czuł – błyskawiczna macka zaplotła mu się jak żmija wokół żyły, wgryzła do krwi, uderzyła strumykiem narkotyku – zmagał się przez chwilę z krążącym w krwioobiegu płynnym snem... Dawka była zbyt duża, więc diametralnie zmienił obronną pozycję, wspomógł atak, uderzył sam w siebie i znikł, roztopił się dobrowolnie w czarnym braku obrazów z niejasną nadzieją powrotu do niemyślenia... Trzepoczący rozpaczliwie wykres wygładził się w spokojne falowanie zielonego punktu, trzej ludzie przy pulpicie wypuścili z napchanych płuc zebrane w trakcie walki powietrze – pierwszy szok półprzebudzenia Obiektu automaty wyrównały, zgodnie z Programem, w niespełna czterdzieści osiem sekund... Roboty zamarły wokół stołu z podanym ciałem Ideału nieruchome jak biesiadnicy pod warstwą wulkanicznego popiołu, blask jupiterów osypywał je bezustannie drobinkami jaskrawego światła. Ludzie wyprostowali się zrzucając z podniesionych głów ciężar nieuzasadnionego niczym lęku, potem przeszli w wymiar ruchu – bardzo powoli i prawie nieufnie podeszli do kręgu przywiędłych wypustów, rozepchnęli dłońmi stalowe kadłuby. Zamartwiony dziewięćset lat temu człowiek – wbity teraz wolą Programu w najnowsze życie – oddychał... Trudno było poznać, czy jego własne, czy sztuczne płuca napełniają powietrzem ożebrowaną klatkę, w której tłucze się stymulowane serce, czy przypięte do boków sztuczne nerki przerzuciły już ciężar swojej pracy na prawdziwe. Ważne było tylko to, że spał spokojnie i czarno, nie śniąc sobie o niczym... Olin obrócił się nagle na pięcie, spojrzał na opuszczony pulpit kontroli, zmarszczył czoło grzebiąc widać usilnie w pamięci i szybko, szybciej niż zwykle, wyszedł z hali. Jeszcze zza drzwi dobiegły Kaorta i Stoupa jego mocne stąpnięcia. Po chwili kroki Olina powtórzyły się – tym razem odwrotnie. Przybierały na sile zwalniając jednocześnie tempa, drzwi otwarły się ponownie. Mężczyźni wbili oczy w przyniesioną przez kolegę kanciastą, brązową torbę – widzieli ją już w rakiecie, ale wtedy sądzili, że są w niej osobiste rzeczy Olina. – Co to jest, Olin?– Kaort nie był w stanie pohamować rozpierającej go chęci poznania tajemnic Eksperymentu. – Pamięć hipnostatów. Trzeba ją wypełnić, póki Obiekt o niczym nie śni. – Dlaczego? – Dlaczego? dlaczego? Głupie pytanie. Niespodziewany pośpiech spokojnego zazwyczaj Olina coraz bardziej podsycał ciekawość pozostałej dwójki. Lecz tym razem Olin nie miał ochoty na żarty – szybko wypakowując intrygującą zawartość torby próbował jednocześnie udzielić kolegom względnie wyczerpujących wyjaśnień: – Chodzi o to, żeby wykorzystać osłabioną odporność na sugestię. W momencie, w którym Obiekt zacznie majaczyć, będzie za późno. No i jest wtedy ryzyko... – Ryzyko? – zdumienie Kaorta wydawało się dosięgać Ziemi. – Przecież Program... – urwał. – Program to jeszcze nie wszystko. Program jest przede wszystkim dla automatów, a tu wchodzi w grę ludzki mózg. Póki hipnostaty będą pracować przy niskim poziomie odrzucania obcych sugestii, dopóty mózg Obiektu wchłonie wszystkie nadawane wiadomości bez uchybu... – Więc gdzież tu ryzyko? – W snach. Jeżeli Obiekt zacznie majaczyć, to może dojść do zniekształceń odbioru sugestii – ładunek z hipnostatów nakładający się na majaczone obrazy mógłby doprowadzić do niepożądanych asocjacji i uwarunkowań psychiki na konkretne sytuacje. Kontynuator podejrzewał zresztą coś takiego w przypadku Obiektu 724 ... – Dziwne... – Co? – Ta pamięć. – Dlaczego dziwna? Normalna. – Jeszcze nigdy w życiu takiej nie widziałem. Jak to działa? – Zasada zapisu jest taka sama, jak na kryształach. No, prawie taka sama. To znaczy, że głos podobnie przekształca się w drgania elektromagnetyczne utrwalane później na materiale pamiętającym. Wszystko jedno, czy będą to kryształy jakich ty używasz, czy taśma. – Kryształy są przecież prostsze w obsłudze – wsadzasz do czytacza i już, a taśmę musisz przewijać... – I plącze się czasem... – z ledwie uchwytną kpiną dorzucił Olin. – To nie mogli od razu zastosować kryształów? – wtrącił się milczący do tej pory Stoup. – Wtedy ich jeszcze nie znali. – To co za problem wmontować nowe czytniki zamiast starych? – Cały mózg stacji dostosowany jest do sposobu i tempa pracy taśm magnetycznych, więc zmiany byłyby bardzo duże. A przekonstruować tak skomplikowany elektromózg wcale nie jest łatwo... – To mi się mimo wszystko wydaje nierozsądne. Przecież zapis magnetokrystaliczny jest chyba o wiele wydajniejszy i bardziej oszczędny w zużyciu energii. – To dla Eksperymentu nic nie znaczy. W tym wypadku oszczędność mogłaby się okazać tylko pozorna. – Nie rozumiem... – Bo ty w ogóle mało rozumiesz, Stoup. Raz, a porządnie zrobiony mózg elektronowy może działać przez czas praktycznie niczym nie ograniczony – jedno tysiąclecie mniej, jedno więcej nie gra dla niego roli. Tymczasem każda zmiana jego struktury to dodatkowe niebezpieczeństwo uchybów i przekłamań. Tym bardziej, kiedy jest to zmiana dokonywana przez ludzi... – Ale automaty? Przecież one nigdy się nie mylą... – Ktoś te automaty musi programować, prawda? I tak się jakoś dziwnie złożyło, że zazwyczaj to ludzie układają programy... – Nie musisz być zgryźliwy. Zapomniałem po prostu... – Właśnie. Gdybyś tylko ty jeden na świecie zapomniał, po co jesteś, to nie byłoby jeszcze tak źle. – A gdyby ktoś jednak ułożył nowy Program dostosowany do nowoczesnych metod pracy? – Widzę, że marzy ci się rola reformatora. I co byś zmienił? – Noo, przede wszystkim te przestarzałe urządzenia. Przecież to wymaga piekielnych nakładów... – Jakich? – Ktoś musi te taśmy robić, prawda? To znaczy, że utrzymuje się całą gałąź przemysłu tylko po to, żeby produkować taśmy dla Eksperymentu... – Noo, to jeszcze nie wszystko. Mało w takim razie zauważyłeś. – A co jeszcze? – Mówiłem, że komputer nie psuje się z byle powodu, jeżeli oczywiście od początku jest dobrze zrobiony. Ale te wszystkie urządzenia na jego peryferiach psują się dość często. Mają niby wysoki stopień niezawodności, ale... Wystarczy zresztą świadomość, że coś mogłoby się zepsuć... – I co z tego? – To, że muszą być odpowiedni ludzie oraz automaty, które takie uszkodzenia potrafią naprawiać. Automaty trzeba robić, a ludzi trzeba tego nauczyć. – Zaraz, zaraz... Przecież i ja bez specjalnych kłopotów umiałbym zrobić coś takiego... – Tak mówisz? A powiedz mi, Stoup, ilu uczniów chodziło do tej twojej szkoły? – Noo, z piętnastu... Zresztą prawie wszystkich znasz – pracują albo w Instytucie, albo w jego filiach... – Właśnie. W Instytucie. A nie wpadło ci nigdy do głowy, że chodzisz do specjalnej szkoły, innej niż te, które skończyli twoi rówieśnicy? – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Po prostu tam mnie skierowano... Zgodnie z moimi zdolnościami. – Zdolności można ukierunkować. – Dobrze, Olin, a ty? – Co ja? – Ty nie skończyłeś żadnej szkoły? – Skończyłem. Ale inną i o innym profilu. – Więc jak to się stało, że pracujesz w Instytucie? – Zostałem przeniesiony ze Służby Kosmicznej. – Dlaczego? – Nie twoja rzecz. Zresztą... może ci kiedyś opowiem... Nie teraz w każdym razie – przede wszystkim muszę zmienić ładunek pamięci hipnostatów. – Co tam jest? – W pamięci? Nic ciekawego. Stereotypowe sytuacje i podstawowe wiadomości o naszym świecie. – Po co to Ideałowi? – Chciałbyś, żeby po rewitalizacji czuł się jak troglodyta w tramwaju? – To on tak mało wie? – Wie może nawet więcej niż ty, ale o swoich czasach. Teraz trzeba go wprowadzić w nasze życie, zapoznać z najważniejszymi odkryciami naukowymi i socjalnymi dokonanymi podczas jego zamartwienia. – Po co? Przecież jak się obudzi, to i tak się tego dowie... - Znowu nic nie rozumiesz, Stoup. O wiele łatwiej i szybciej przyswaja się wiadomości drogą bezpośredniej hipnozy. – To jeszcze zależy, jakie... – Nie martw się na zapas. Na tych taśmach są tylko wzory matematyczne i stereotypy pojęć. Reszty nauczy się w Instytucie... – ...od ludzi ze szkół specjalnych? – Tak. Od ludzi z takich właśnie szkół... I nie gadaj już tyle. Automat – przenieść człowieka Steelta Johnsona do kabiny numer cztery! – On się teraz obudzi? – Jeszcze nie. Dopiero za dwie godziny... – Gdzie idziesz? – Zjeść obiad i pospać trochę. Obudźcie mnie dziesięć minut przed rozmową z Obiektem... – W porządku. Olin czuł się diabelnie głupio – cała ta rozmowa z Ideałem przebiegała inaczej, niż sobie wyobrażał. Był wprawdzie przygotowany na niektóre pytania, ale tylko na niektóre. Zgodnie z przewidywaniami Obiekt pytał przede wszystkim o czas, w którym się obudził. Ale potem... – mocne szarpnięcie za ramię wyrwało go z niespokojnej drzemki. Otworzył oczy – rozbawiony Stoup stał nad nim potrząsając głową. – Wstawaj, Olin, już czas. Budziłem cię całe pięć minut. Coś ci się chyba śniło, bo krzyczałeś. – Co? – O jakiejś fali. Że zabiera wszystko i zmiata z nieba razem z gwiazdami. I koniecznie chciałeś zobaczyć się z Ideałem... – Po co? – Nie wiem. Krzyczałeś tylko, żeby przyszedł... Ale wydaje mi się, że to raczej ty pójdziesz do niego – zostały tylko trzy minuty. Olin zerwał się pospiesznie z posłania, skoczył do łazienki przemyć twarz zimną wodą i otrzeźwiony pobiegł do czwartej kabiny. Równocześnie ze szmerem drzwi Obiekt otworzył oczy... – Gdzie ja jestem? Dlaczego...? – Jesteś w swojej kabinie na stacji. – Pamiętam, że właśnie tu przyleciałem kiedyś... kiedy? Kiedy to było? Dawno? – głos Obiektu był słaby, załamywał się, opadał chwilami do ledwie słyszalnego szeptu. – Chyba tak. Dosyć dawno. – Ale ile...? Pamiętam tylko, że przyleciałem na Księżyc, położyłem się... nie, to automaty mnie położyły... i... i pamiętam teraz wiele rzeczy, których nigdy przedtem nie wiedziałem... Jak to się stało? – Zostałeś poddany hipnozie. – Aha... A który teraz wiek? – Trzydziesty. – To znaczy... Który rok? – Dwa tysiące dziewięćset pięćdziesiąty trzeci... – Tyle czasu... tyle... – Chyba nie żałujesz? Poddałeś się przecież dobrowolnie... – Tak. Chyba nie żałuję... Ale tyle lat... nie mogę uwierzyć... – Myślałem, że wczoraj już się obu... – odezwał się Stoup. – Nie przeszkadzaj, Stoup. Powiesz później – przerwał mu Olin. – Ale... – Później. Teraz rozmawiamy ze Steeltem. My... – Wy. Kim jesteście? – Po prostu ludźmi. Tyle, że młodszymi od ciebie o parę wieków. I nie przejmuj się Stoupem. On zawsze wtrąca się, kiedy nie potrzeba. – Ale co tu robicie? – Czekaliśmy, aż się obudzisz... – A teraz? – Mamy ci pomóc zrozumieć niektóre sprawy, zanim odprowadzimy cię na Ziemię do Instytutu. – To Instytut jeszcze istnieje? – Istniał przez cały czas kiedy spałeś. – Tyle lat...? Nie zmieniliście się bardzo... – Człowiek już za twoich czasów był ukształtowany zewnętrznie na tyle, by nie zmieniać się więcej... – A w środku? – Chyba także nie. Po prostu wiemy trochę więcej od ciebie, ale powinieneś bardzo szybko uzupełnić te luki. Czy nie jesteś zmęczony? – Jeszcze nie. – Mimo wszystko nie powinieneś więcej rozmawiać, zanim nie nabierzesz sił po tak długim czasie hibernacji. Może spróbowałbyś zasnąć? – Spałem już dosyć długo... – zaprotestował słabo Ideał. – Więc nie gra roli, czy prześpisz jeszcze parę godzin. Wypij to... trzeba... – w głosie Olina zadźwięczała metaliczna nuta rozkazu. – Co to jest? – Lekarstwo, które pomoże ci nabrać sił. – Dobrze... Wiesz, jestem bardzo ciekawy...ciekawy... jak... – Usnął? – zapytał cicho Stoup. – Tak. Idziemy... – Chciałem się dowiedzieć... – Ty w ogóle za dużo chcesz się dowiedzieć, Stoup. Program przewiduje, że rozmowy z Obiektem ma na początku prowadzić tylko jeden człowiek. – Przecież nic się nie stało – bronił się nieporadnie Stoup. – Ale mogło się stać. Od tej chwili obojętne co sobie myślisz, ale nie próbuj wtrącać się do rozmowy z Ideałem, bo będę zmuszony poprosić Suma o oddalenie cię ze stacji. – Nie wygłupiaj się. Nie zrobisz tego... – Procedura jest po to, żeby jej przestrzegać. Idź teraz na obiad, a ja posiedzę przy pulpicie. – Po co teraz siedzieć? – Znowu zadajesz głupie pytania. – Przecież Obiekt śpi. Sam mu dawałeś... – Zawsze jest ryzyko, że środek nasenny będzie działał trochę krócej, niż przewidywano. Na pierwszy sygnał przebudzenia Obiektu ktoś musi tam natychmiast iść. I chyba lepiej, żebym to był ja lub Kaort... Stoup zniknął za drzwiami jadalni, Olin w tym samym momencie przygarbił się, zmalał nieoczekiwanie, z twarzy znikł mu wyraz pewności siebie i przekonania o słuszności wypowiedzianych słów. Sam także chętnie zapytałby Obiekt o wiele nurtujących go od dawna problemów. Od dawna? Raczej od tamtego spotkania w kosmosie, po którym musiał rozpocząć pracę w Instytucie... W pomieszczeniu kontroli przywitał go zielony, pulsujący sennie blask wykresu – Olin zapatrzył się z głębokiego fotela w wędrujący niestrudzenie tam i z powrotem zielony punkcik. Ciągła linia wykresu rozdzieliła się na poszczególne stadia, wąski promyk scalił się, zgrubiał w półmroku jak ślad napędu mknącej coraz bliżej rakiety – zupełnie jak wtedy... To było gdzieś na wysokości orbity Plutona. Zobaczył na ekranie radaru błysk odrzutu nieznanego statku i kto wie, jakie licho podkusiło go wtedy, żeby się odezwać. Tamten powiedział coś niezrozumiale, powtórzył to i zorientowawszy się, że nie został zrozumiany – powtórzył to samo pytanie w języku Olina. Potem sam się przedstawił i wtedy Olin zamiast oddalić się jak najszybciej (zgodnie z trzecim punktem regulaminu pilotów Służby Kosmicznej) strzelił – sam nie wiedział dlaczego – flarę, żeby dokładniej oznaczyć swoje położenie... Obcy pilot zbliżył się na niedozwoloną odległość – z nawiązanej wkrótce rozmowy Olin zorientował się, że tamten – podobnie jak on sam – jest na dalekim patrolu. I, że obaj nudzą się zupełnie tak samo... Wyznaczone im tory przebiegały dość blisko – parę tysięcy kilometrów zaledwie od siebie – zmniejszyli więc po prostu dzielącą ich odległość... Tylko tyle. Olin zapomniał wtedy, że pamięć rakiety notuje wszystko, co dzieje się na statku i w patrolowanej okolicy... A ta sama pamięć właśnie była później głównym świadkiem oskarżenia pilota Olina Fergasona o przekroczenie kilkunastu naraz punktów regulaminu patroli... I choć wtedy nie rozmawiał prawie z obcym kosmonautą, lecz nie było to żadnym argumentem dla półelektronicznych sędziów, z których żaden nie był nigdy w prawdziwej przestrzeni. Wystarczyło im wiedzieć, że dwa statki powstałe w różnych okolicach Ziemi kawałek strzeżonego kosmosu przeleciały obok siebie. Może, gdyby sędziów wysłano kiedyś na pół roku w bezdenną ciemność, zrozumieliby, co znaczy czyjś głos i świadomość, że nie mknie się przez próżnię samemu...? Zresztą... Może mieli nawet trochę racji? Olin nie wymienił z tamtym pilotem wielu zdań, a jednak – czy może właśnie dlatego – od czasu wspólnej podróży zaczęło go dręczyć pytanie o sens tego dziwnego rozbicia świata „na nas i na nich”... Ze Służby Kosmicznej został oczywiście natychmiast wyrzucony i długo nie mógł znaleźć pracy – opinia zbyt ciekawego wlokła się za nim uparcie przez kilka lat. Gdyby nie szczęśliwy przypadek i spotkanie z Levisem – zderzenie właściwie pod bramą Instytutu – szukałby zajęcia chyba do tej pory... A teraz nie miał już chęci ryzykować czymkolwiek, choć pytanie sprzed lat wcale w jego mózgu nie zblakło... Gwałtowniejszy niż inne skok wykresu wyrwał Olina z przeszłości – Obiekt budził się chyba... Olin odczekał jeszcze chwilę, żeby na darmo nie wołać Stoupa do pulpitu – tak. Zielone światełko tańczyło coraz bystrzej pokazując przebudzenie Steelta. Nie czekając na wezwanych kolegów mężczyzna pomknął do kabiny Obiektu, zdążył wejść i usiąść nie opodal posłania śpiącego Ideału, gdy równie zadyszany wpadł do kabiny Kaort. – Budzi się? – Tak. Za chwilę... – Powiedz, Olin, dlaczego...? – Tsss... – Jesteście tutaj, prawda? – tym razem głos Steelta brzmiał dość mocno i zdecydowanie. – Usiądźcie tak, żebym mógł was widzieć... – Jak się czujesz? – Olin przesiadł się na fotel tuż przy posłaniu. – Dobrze. Tylko znowu wiem więcej niż przed snem. – Jak to? Przecież tym razem nie włączałem... – Olin niepewnie popatrzył na Ideał, drgnął niespokojnie. – Powiedz, co wiesz? – dorzucił szybko. – To... to trochę trudno tak... Po prostu czuję, że wiem o was dosyć dużo... – O ludziach? – Nie. O was. O tobie, Olin, o... – kiedy Obiekt mówił, Olin zesztywniał, zamarł wewnętrznie, zamienił się w wybałuszone oczy wpatrzone w wargi Ideału. – Skąd?– zapytał wreszcie opanowując drżenie głosu. – Nie wiem. Powiedz mi, jak wyglądał tamten pilot zza Plutona? – Ale skąd ty możesz... o tym...? – jąkał niepewnie Olin. – Po prostu wiem. Ze snu... To musiało być piękne – lecieć bok w bok i milczeć sobie zwyczajnie jak z kimś znanym od wieków... – Tak się właśnie czułem... wtedy... Ale potem... – Chyba rozumiem. Nie jestem sędzią i nie wiem, czy miałeś rację, ale... ale chciałbym chyba być przez chwilę na twoim miejscu... tam... – Jesteś Ideałem. Nie możesz... – Tak. Nie mogę. Ale mimo wszystko chciałbym... Powiedz – wy jeszcze latacie do gwiazd? – Raczej rzadko. To znaczy – my... – A oni? – Nie wiem, oni chyba tak. – A inne rasy? Czy spotkaliście kiedyś nieludzkie rozumne istoty? – Nie. Dlaczego o to pytasz? – Pamiętam, że kiedyś – jeszcze przed hibernacją – widziałem z daleka nieznany statek kosmiczny. Czy nie porozumieliście się? – Więc za twoich czasów także latały? Nie, próby porozumienia nie dały efektów. A latają stale – nie dalej jak pięć dni temu spłoszyliśmy jednego NOL-a z krateru koło stacji... A może...? – Co? – Nie, nic ważnego. Tak mi się po prostu wyrwało... Powiedz mi... – Olin urwał niezdecydowanie. – No, o co chciałeś zapytać? – ponaglił go Obiekt. – Może nie powinienem? – Pytaj. Boisz się? – Nie. To znaczy tak. Trochę... – Nie powiem nikomu ani słowa. Kaort też. – Skąd wiesz? – Mówię ci, że podczas tego snu wiele się dowiedziałem. – Dobrze. – Olin zdecydował się wreszcie. – Steelt, czy za twoich czasów świat był tak samo podzielony? Tak głupio? Przecież tamci to także ludzie... – Hmm... To nie oni przecież zamknęli się za polami siłowymi... – Skąd wiesz o polach? Postawiono je dopiero osiemset lat temu. Ty wtedy... - Ze snu. Z tego ostatniego... Wiesz, Olin, kładąc się do hibernatora miałem nadzieję, że ludzie przez czas mojego snu poradzą sobie ze wszystkimi sztucznymi podziałami na złych i dobrych... A teraz widzę, że nic się nie zmieniło – Steelt westchnął nieoczekiwanie. – Więc to już dziewięćset lat... Szkoda – Olin odpowiedział mu podobnym westchnieniem. – Olin, a dlaczego nie spytasz Kaorta? Przecież on wie na ten temat więcej niż ja... – Kaort???. – Tak. Ale nie wiem, chyba nie zechce powiedzieć... – Kaort, czy to prawda, co Steelt...? – Trochę tak, trochę nie... Jedno, co jest pewne – że to nie temat do pogawędek. Czy Obiekt nie powinien już spać? – mężczyzna zachmurzył się i szybko zmienił temat rozmowy. – Nie chcę. Chcę wstać – zaprotestował Ideał. – Kaort ma rację, Steelt – włączył się Olin. – Nie zapominaj, że jesteś Ideałem i rządzą tobą inne prawa. Zupełnie inne niż te, które są dla nas, Przeciętnych. – Więc to aż tak? – Co? – Taka różnica? Nie sądziłem, że ludzie mogą... – Ludzie mogą wszystko. Pod warunkiem, że są kolejnymi Ideałami lub nadmózgowcami z dziedzicznie uwarunkowaną zdolnością koncepcyjnego myślenia. Zresztą wielu nadmózgowców, prawie czterdzieści procent, pochodzi z twoich mniej więcej czasów... Levis też. – Kto to jest Levis? – Dwunasty Kontynuator Eksperymentu. – Dwunasty... A ja... który jestem? – W tej chwili jesteś dla siebie drugim człowiekiem. Zupełnie tak, jakbyś się przed chwilą urodził. – Nie odpowiedziałeś mi na pytanie. Który jestem dla was? – Czy uważasz, że musisz to wiedzieć? – Muszę. – Zgoda. Powiem ci, ale potem zaśniesz. – Jeżeli to konieczne... Więc który? – Jesteś Ideałem – Obiektem Eksperymentu oznaczonym numerem siedemset dwadzieścia pięć... – Tylu już przede mną...? – Miałeś spać – przypomniał Olin. – Tak, dobrze. Ale... – Dobranoc, Steelt. – Dobranoc... * Połowę korytarza przeszli bez jednego bodaj słowa – Olin popatrywał tylko na Kaorta z ukosa niepewny jeszcze tego, co usłyszał od Ideału. Co najgorsze, Obiekt mówił przecież prawdę. Nie wiadomo skąd poznał myśli ludzi na stacji, ale zgadzało się wszystko. Nabrał głęboko powietrza: – Kaort... – Hmm...? – Nie, już nic... – Olin rozmyślił się nagle. – Chyba trzeba... – Kaort momentalnie znalazł wyjście z kłopotliwej sytuacji. – Tak. Zmienisz Stoupa? Muszę chwilę pobyć sam... – W porządku. I chyba dobrze, że zostawiłeś go przy wykresie... – Tak. Wideofon w kabinie był wyłączony. – To dobrze. A... on? – Nie wiem. Ale czuję... – Ja też... Możesz spokojnie iść do kabiny. – Dziękuję ci... Olin znikł z korytarza, Kaort postał jeszcze chwilę przed drzwiami, nim wolno poszedł do hali kontroli... – Jakim cudem Obiekt poznał jego własną, najskrytszą przeszłość? Nasuwały się tylko dwa rozwiązania. I oba były jednakowo nieprawdopodobne. Albo poprzedni Obiekt przekazał część swoich możliwości mózgowi następcy, albo... Ale do czego NOL-om miały być potrzebne te próby ingerencji w ludzką świadomość? Czy usiłują w ten sposób nawiązać kontakt? – Drzwi hali otwarły się przed nim niespodziewanie, odruchowo odskoczył do tyłu, oprzytomniał i... wpadł wprost na wychodzącego Stoupa. – Gdzie idziesz? – Do łazienki. Na chwilę. – Możesz nie wracać. Posiedzę za ciebie do rana. – To ładnie z twojej strony. Wiesz, dorwałem w mikrotece taką bzdurną trochę książkę o obcych intelektach na Ziemi... – I co? – Wiem, że to się nie może zdarzyć, ale... Bałem się, że nie doczytam do końca. Ci Przedwiekowi mieli jednak sporo fantazji... Ciekawe, dlaczego na Ziemi nie robi się już takich książek? – A kto miałby je pisać? Przeciętni, czy nadmózgowcy? – Nie wiem, ale to by wcale nie było złe... – To idź sobie poczytać. Może sam kiedyś coś napiszesz? – Szkoda czasu. I tak z tego nic nie wyjdzie... – Kto wie? Spróbować zawsze możesz... – uśmiechnął się Kaort. – ...a potem zamkną mnie na Wenus za podsuwanie ludziom nieodpowiednich skojarzeń, tak? Dziękuję pięknie. Wolę sobie poczytać... – No, tutaj nikt ci nie zabrania. Ale na Ziemi nie gadaj o tym, co wyczytałeś, bo... – urwał. – Bo...? – dopytywał się Stoup. – Podoba ci się praca w Instytucie? – Dlaczego nie? – No to nie gadaj. Za dużo wiedzieć niezdrowo. – Też racja. To co, posiedzisz za mnie? – Mhm... Stoup śmignął przez korytarz jakby bał się, że faktycznie nie zdąży doczytać do końca odkrytej niespodziewanie książki. Kaort spojrzał za nim, uśmiechnął się i wszedł do pomieszczenia kontroli – zygzak psychofizjologii Obiektu spał spokojnie zawieszony nad pulpitem... Mężczyzna wcisnął się w przytulną miękkość pianoplastyku, zapatrzył nic nie widząc w drgające strzałki synchronizacji pracy automatów... * Wszystko potem działo się już zgodnie z Programem – Obiekt uczył się chodzić, gimnastykował zastałe w stawach kości, pomału przyzwyczaił się do normalnych potraw – aż do dnia opuszczenia stacji. Właściwie było im – Kaortowi, Stoupowi i Olinowi – trochę żal. W ciągu kilkunastu zaledwie dni zżyli się i poznali lepiej, niż przez całe trzy lata wspólnej pracy w Instytucie. A Obiekt? Może i on wolałby zostać na Księżycu jeszcze przez czas jakiś, ale nie dawał tego do zrozumienia. Bardzo szybko pojął swoją rolę Ideału – nie wracał więcej do rozmowy z pierwszego dnia po przebudzeniu i wypytywał ludzi jedynie o obrazy i sytuacje poznane przy pomocy hipnostatów. Czasem tylko pozwalał sobie na chwile zamyślenia... – Ideał... Co to właściwie jest? Z rozmów Kaorta i Olina, z ostrożnych spojrzeń Stoupa zaczął sobie kształtować swój własny, przyszły obraz na Ziemi – to był ładny obraz... Hipnostaty także potwierdzały jego ciche domysły o spokojnym życiu w Instytucie, o wyjątkowej pozycji Ideału w ustabilizowanym od wieków społeczeństwie, które postanowiło znaleźć namacalny wzorzec swego człowieczeństwa i w konsekwencji poddało mu się absolutnie... Przecież cała ta stacja z ładunkiem skomplikowanych automatów służyła w tej chwili wyłącznie jemu, jemu także byli podporządkowani Przeciętni witający go po długim śnie. Zarówno ci trzej na Księżycu, jak i tamci na dole, na Ziemi, której nie znał jeszcze... * Do rakiety wbiegł nieomal – podążający za nim Kaort nie mógł go nawet wyprzedzić – łupnął potężnie barkiem o jakiś wystający załamek tlenowodu, potknął się i wylądował wprost w czekającym cierpliwie fotelu. Krzywił się teraz masując obolałe ramię. Olin i Stoup weszli tuż za Kaortem, niespokojnie zapytali, czy nie zwichnął ręki. – Nie, nie zwichnął. Ale nie rozumie, czemu oni się nie spieszą. Przecież lecą na Ziemię, czeka na nich tylu ludzi... Mężczyźni spojrzeli na siebie, na Steelta, uśmiechnęli się ledwie zauważalnie. Olin stał jeszcze nad fotelem Obiektu i przez chwilę próbował wyprowadzić go z błędu, wytłumaczyć, że Ideał nie może być przecież osiągalny i dostępny dla wszystkich, więc istnieje również taka ewentualność, że nikogo na kosmodromie nie będzie, ale wkrótce dał spokój doszedłszy do słusznego wniosku, że Steelt zrozumie to najlepiej na Ziemi. Wśliznął się więc między obrzmiałe poręcze fotela, przebiegł palcami po klawiszach budząc automaty startujące statek i ufnie przymknął oczy. Za plecami mężczyzn zawibrował, zamruczał basem reaktor, z dysz pociekły niemrawe najpierw, potem coraz prężniejsze i silne strumyki rozpędzonych cząstek. Rakieta drgnęła dźwigając się od śluzy, zatańczyła w gwałtownym prądzie buchającego z wnętrza stacji powietrza i, nabrawszy wysokości, popłynęła ku słonecznej stronie Księżyca... Kłąb pyłu wokół kopuły opadał powoli – jeszcze raz tylko dźwignął się w górę podbity strumieniem helu przemywającym najmniejsze zakamarki stacji. Wszystkie drzwi bezużytecznych już pomieszczeń otwarły się na przestrzał popchnięte ciśnieniem spuszczanego ze zbiorników gazu, woda w teflonowych rurach zabulgotała, spłynęła gdzieś w głąb centralnego pojemnika, niewykorzystane zapasy jedzenia pojechały towarową windą na półki magazynu – stacja otrzepywała się, czyściła z ludzkich śladów jak stara panna wycierająca po wizycie gości wszystkie odciski obcasów na podłodze i pedantycznie zamykająca uchylone okna i drzwi... Zajęta wewnętrznymi porządkami nie zauważyła, że z kłębów powietrza i skalnego pyłu wynurzył się podobny do spłaszczonej kulki niewielki statek kosmiczny. Otrząsnął się, kichnął z grawitacyjnych dysz drażniącym kurzem i śmignął za oddalającą się rakietą... LĘK PRZESTRZENI Podpływali łagodną parabolą – Ziemia była z daleka błękitna, potem zazieleniła się jasno i pogodnie... Steelt gwałtownie wyprostował się przy ekranie, gdy w pole widzenia kamery wpadła jedna najpierw, potem dwie, siedem, dziewięć... dziewięć sinobladych kopuł jak ogromne, ropiejące wrzody. – A więc to...? – Tak. – Do której lecimy? – Do centralnej, oczywiście... Dziób kosmolotu przebił buropurpurową plamę na szczycie kopuły. Rakieta osłabła nagle, zakrztusiła się, opadła na plac pod miastem – niewidoczny gdzieś w górze zamarł nad siłową szklaną górą towarzyszący rakiecie od Księżyca NOL... Nie czekał na nich nikt, nikt nie wymachiwał flagami ani wiązankami kwiatów, nie wznosił radosnych okrzyków – dopiero teraz Johnson zrozumiał, jak wiele racji miał uprzedzający go o możliwym rozczarowaniu Olin. Chwilę wylądowaniu zostawili stygnącą rakietę na betonowym talerzu, pobiegli przez osmaloną pustynię kosmodromu ku widniejącym w dali budynkom... Steelt wciągnął w płuca ciężkie powietrze, zakaszlał – zwolnili biegu, przystanęli wreszcie widząc nadjeżdżający szary bezkołowiec... Wszystko było szare – popalony beton pod nogami, pojazd, nawet Słońce – Steelt zdążył jeszcze spojrzeć w niebo – wyglądało jak zakurzone i słabiutko przeświecało przez burą kopułę. W bezkołowcu ktoś przystawił mu do ust otwarty reduktor butli tlenowej – Johnson odetchnął z ulgą i głęboko wciągnął w płuca pachnący niczym gaz. – Czy tutaj zawsze tak duszno? – Przyzwyczaisz się. W Instytucie jest zresztą klimatyzacja... Pojazd mknął szybko, szybciej niż samochody za czasów Johnsona, za oknem migały niezliczone drapacze chmur (o ile kłęby pyłu nad miastem można było nazwać chmurami) poskładane dość niedbale z monotonnie powtarzających się segmentów. Steelt zerknął na tachometr – prawie dwieście mil na godzinę i ponad pół godziny jazdy – to znaczyło, że przejechali już około stu mil; kopuła wyglądała z góry na o wiele mniejszą, niż okazywała się teraz. Bezkołowiec wpadał w czarne, wyryte głęboko w ziemi tunele, wyskakiwał z nich pospiesznie, śmigał po pustych łukach autostrady, szeroki robot na miejscu kierowcy w skupieniu wodził wizjerami po trzech ekranach umieszczonych zamiast przedniej szyby. Trasa była widać od dawna wyznaczona i zapamiętana dokładnie przez automatycznego pilota, bo robot interweniował tylko wtedy, gdy na ekranie zamajaczył jakiś przypadkowy przechodzień. Drobna sylwetka usuwała się pospiesznie z drogi, kiedy dobiegał ją szum rozpychanego przez maszynę powietrza, jeszcze przez chwilę migała niepewnie na tylnym monitorze i znikała daleko między przytłaczającymi ją swym ogromem budynkami... Steelt, który w ciągu kilku ostatnich dni na stacji nauczył się nazywać w myślach to miasto swoim, zmarkotniał teraz widząc je po raz pierwszy z bliska i całkowicie stracił chęć do rozmowy. Mężczyźni również nie odzywali się siedząc biernie w fotelach i bezmyślnie spoglądając na szarozielone ekrany zapchane po brzegi jednakowo wyglądającymi domami. Pojazd gnał po olbrzymim łuku miejskiej obwodnicy – czas jazdy rozciągał się do całej prawie godziny – a nic nie wskazywało, by zbliżał się koniec tej przedłużającej się podróży. Czyżby chcieli mu pokazać całe wnętrze kopuły już pierwszego dnia? Ale jaki mogliby mieć w tym cel? Przecież przy tej szybkości i tak nic nie można zobaczyć dokładnie... Zmiana musiała zachodzić już od dłuższego czasu, lecz działa się tak niepostrzeżenie, że Steelt – zauważywszy dookoła inne niż na początku jazdy budynki – drgnął aż i wyprostował się usiłując dokładniej zobaczyć zasłaniany barkiem robota ekran. Domy tutaj były o wiele niższe niż na krańcach miasta i być może właśnie dzięki swej przysadzistości wyglądały solidniej od tych w pobliżu kosmodromu. Steelt zastanawiał się przez chwilę, jak też ci jego potomkowie – a właściwie od chwili przebudzenia na stacji już jego współcześni – mogą mieszkać tak blisko przy ruchliwym, czynnym przecież przez całą dobę kosmoporcie, lecz po paru minutach dał spokój – może przystosowali się po prostu? Nie miał zresztą zbyt wiele czasu na te rozważania, bo bezkołowiec raptownie, niemal bez hamowania, zatrzymał się przed potężną siłową bramą w szarym, ciągnącym się na dobrych parę mil w lewo i w prawo wysokim murze... Mur był solidny i stary, zbudowany z poczciwych, wyszarzałych cegieł – widać było od razu, że wspomagany polem siłowym przetrwał długie wieki rozbite na lata i zimy, na deszcze, mrozy i skwar, na niszczący, wirujący w powietrzu pył i szkodliwe wibracje... W oknie niewielkiego domku obok bramy pokazała się na moment i znikła niebawem głowa człowieka – portiera albo raczej strażnika chyba – pole siłowe powoli, niechętnie popłynęło w górę jak ręcznie wykuta krata w bramie zaklętego zamczyska. Steelt patrząc na wszystko za pomocą umieszczonej gdzieś na przodzie pojazdu kamery przysiągłby, że słyszał przez parę sekund szczęk grubych łańcuchów nawijanych na potężny, drewniany kołowrót. Za coraz rzadszą, zwiewniejącą z chwili na chwilę matową powierzchnią umykającego pola Steelt zobaczył... trawnik. Niedawno przystrzyżony, smagany teraz rozpylonymi strużkami wody z obrotowych końcówek kolorowych szlauchów zwyczajny, taki sam jak przed dziewięciuset laty kawałek pokrytej roślinami ziemi. Johnson był mile zaskoczony, bo podświadomie spodziewał się, obawiał nawet trochę, że zobaczy coś innego – może tylko betonową pustkę i gładź, może zasieki z kolczastego drutu, ale przecież nie – żwirowaną jak dawniej alejkę i kosmatą, zieloną płaszczyznę rozległego trawnika... Bezkołowiec zadziwiająco powoli popełzł przez bramę – jak dziwaczny, olbrzymi ślimak sunął po śliskich zwojach pola magnetycznego nad kamykami alejek – by stanąć ostatecznie przed szklanymi drzwiami głównego budynku Instytutu... Skrzyniasty robot zamarł w modlitewnym skupieniu pod trzema oślepłymi ekranami głuchy nagle na wszystko, co nie dotyczyło wariackiego pędu bądź żółwiego pełzania, ludzie wstali z foteli, wytrząsnęli z kości i mózgów nużącą bierność, narzucili zdecydowanie i pewność ruchów idącemu wraz z nimi Ideałowi. Mijali wciąż nowe i ciągle podobne korytarze usiane obustronnie szeregami szerokich drzwi, dwa czy trzy razy śmignęli windą przez poszczególne poziomy żelbetowego labiryntu – otoczony milczącą trójką ludzi Johnson czuł się jak więzień i tryumfator zarazem... Drzwi były podobne do wszystkich innych drzwi na tym poziomie – masywne, szerokie, w migotliwych błyskach świetlnych rurek zdawały się zlewać płynnie z otaczającą je ścianą. Otwierały się przez dobre pół sekundy. Któryś z mężczyzn położył dłoń na ramieniu Steelta. – Idź. Tam czeka Kontynuator. – A wy? – My nie jesteśmy już potrzebni... Zamykające się drzwi trąciły Johnsona w plecy, wepchnęły go do wnętrza gabinetu. Człowiek za biurkiem uśmiechnął się do Steelta, lecz jego oczy nie uśmiechnęły się razem z resztą twarzy – uważnie, wnikliwie badały postać i wzrok kolejnego Ideału przybywającego na Ziemię... – Witaj, Ideale. Mam nadzieję, że nie czujesz się zmęczony podróżą... – Nie było czym – mruknął Steelt. – To dobrze. Muszę z tobą porozmawiać. Oczywiście hipnostaty zapoznały cię z obecnym wyglądem Ziemi? – Bardzo ogólnie... – Szczegółów dowiesz się tutaj. – Hipnostaty mówiły o wyjątkowym znaczeniu Ideału dla całej ludzkości... – Uważasz, że powinno być inaczej? – zainteresował się Kontynuator. – Nie. Chodzi mi raczej o to, że inaczej wyobrażałem sobie przylot na Ziemię. – To znaczy? – Nie tak... ukradkiem. Spodziewałem się... – Czy znasz trochę psychologię? – uczony przerwał Steeltowi wpół zdania. – Trochę tak. – A psychologię tłumu? – To już nie bardzo. – Wiesz w każdym razie, że człowiek po osiągnięciu pewnej rangi społecznej przestaje istnieć sam dla siebie, a staje się własnością ogółu, prawda? – Noo, niby tak – przyznał Steelt. – Ty już tę rangę osiągnąłeś. Tak jak każdy Ideał zresztą. A dla ogółu każdy z was ma być Ideałem po prostu. – Dobrze, ale co to ma do mojego przylotu na Ziemię? - Wszelkie zmiany z dawien dawna ustalonych pojęć mogą niekorzystnie wpłynąć na Przeciętnych – kontynuował Levis. – Oni nie powinni wdawać się w rozważania, w czym jeden Ideał lepszy od drugiego. Gdybyśmy zmianę Ideału podali do wiadomości publicznej przed dokonaniem jej, mogłoby to spowodować nieopanowaną falę dyskusji na ten temat. Tymczasem każda, bodaj nieznaczna zmiana wzorca wymaga uprzednio starannego przygotowania podłoża psychicznego. Ponieważ na przygotowania nie było czasu... – wiesz, dlaczego twój poprzednik musiał ustąpić? – Niezbyt dokładnie, ale wiem... – Więc sam teraz widzisz, że nasze postępowanie było jedynie optymalnym wariantem sposobu dokonania zmiany Obiektu Eksperymentu. – Taak – Johnson zastanowił się chwilę – przyznaję, że mogliście mieć rację... – Nie jesteś przekonany. Ale to nic, z czasem zorientujesz się dokładniej w sytuacji. – I to mnie przekona – w głosie Ideału brzmiało nieuchwytne nieomal niedowierzanie. – Tak. To powinno cię przekonać. A jeśli nie, to... – Levis urwał jakby szukając odpowiednich słów. – To... co? – podchwycił Steelt. – Wtedy staniesz się tylko kolejnym numerem. Po prostu Obiektem siedemset dwudziestym piątym... – ...który ze względu na niespełnienie szczytnych założeń Eksperymentu musiał ustąpić miejsca numerowi siedemset dwadzieścia sześć, czy tak? – Mniej więcej właśnie tak, choć niepotrzebnie jesteś ironiczny. I tak niczym nie zmienisz wielowiekowego już mechanizmu. Zdaje się, że wyboru dokonałeś sam, że przecież chciałeś być Ideałem. I dlatego właśnie znalazłeś się tutaj, prawda? – Rzeczywiście nikt mnie nie zmuszał. Ale też nie sam dokonałem wyboru, o którym mówisz. – Nie rozumiem – Levis ze zdumieniem popatrzył na Johnsona. – Kiedyś byłem poetą. I może okazałem się nadwrażliwy, ale wydawało mi się, że moją jedyną szansą przeżycia jest dobrowolne zamrożenie. – Jak to się stało, że uwzględniono, że dostosowano część Programu do osobowości poety?– mruknął bardziej sam do siebie Levis. – Widać tacy jak ja także byli potrzebni. Zresztą ludzie, którzy dokonywali wstępnych przygotowań do hibernacji nie pozostawili mi wielu złudzeń – podchwycił Steelt. – To znaczy... – głos Kontynuatora zdradzał, że ten wszechwiedzący w mniemaniu Przeciętnych człowiek już po raz drugi został zaskoczony przez przybysza z przeszłości. – Nie powiedzieli tego wyraźnie, ale i tak zrozumiałem, że uważają mnie trochę za rezerwę osobowości i nawet nie usiłowali wmawiać mi, że kiedykolwiek zostanę obudzony. Spełniali po prostu swój obowiązek – jako uczeni sądzili, że muszą uwzględnić wszystkie warianty ludzkiego materiału, który mógłby przydać się Eksperymentowi. Profesor milczał chwilę, wreszcie odezwał się ponownie: – Teraz okazało się, że mieli rację. Znasz mój numer – dwanaście. Już dwanaście. I swój również... Przed tobą i przede mną było już wielu innych – przez dziewięć wieków przebadano już i skorygowano najrozmaitsze poglądy i sposoby pojmowania Ideału, czy poszczególnych Ideałów raczej. Każdy z nich dostosowany był do aktualnej epoki, spełniał jej założenia... – To znaczy, że i ja mam pasować do obecnych potrzeb? – To znaczy, że ty powinieneś do nich pasować. Przez dłuższy czas badaliśmy nastroje tłumu, jego życzenia i psychiczne potrzeby. Na tej podstawie stworzyliśmy model, cyfrowy na razie obraz pożądanego Ideału i oddaliśmy go maszynie, by w przygotowanym materiale odnalazła człowieka o psychofizjologii tego samego typu i o zbliżonych parametrach. – W rezultacie okazało się, że właśnie ja odpowiadam temu wzorcowi, tak? – Z tolerancją oczywiście – tak. I teraz, bez względu na twoje prywatne poglądy, zostałeś Ideałem. Sam przyznasz, że to bardzo dużo – być uważanym za Ideał... – Czyj Ideał? Tych wszystkich Przeciętnych? – Tak. Dla nich przecież zostałeś stworzony. Kiedy spałeś dokonywano powolnych korekt twojego garnituru genów, co z kolei pociągnęło za sobą zmianę twojego sposobu przemiany materii, a więc i zmiany psychofizjologii. Nie przestałeś być sobą, ale dzięki Eksperymentowi stałeś się ludziom bardziej potrzebny niż kiedykolwiek. – Ale czy lepszy? – Oczywiście. Tego, czy ktoś jest dobry, czy zły nie mierzy się przecież jakąś abstrakcyjną miarką, lecz sądami innych ludzi... W przepadku twojego poprzednika ustaliliśmy niezbicie, że nie w samej tylko odporności fizycznej na niesprzyjające warunki zewnętrzne tkwi sedno sprawy, choć i on był przez pewien okres Przeciętnym potrzebny. – Dlaczego? – Nie widziałeś jeszcze tłoku na pasach. Kopuły są przeludnione, a kilka naszych gwiezdnych kolonii nie mogło rozwiązać problemu, dopóki nie znaleźli się ludzie gotowi wzorem Obiektu siedemset dwadzieścia cztery dostosować swoje ciała do wymogów Kosmosu. Było ich wprawdzie stosunkowo niewielu, ale i to dobre. – A ja? W czym ja mogę przydać się jako wzorzec? – Hmm... Tego właśnie jeszcze nie wiemy. Wiemy tylko, że Przeciętni potrzebują właśnie ciebie, bo spełniasz większość założeń ich psychicznej koncepcji życia. Koncepcji aktualnej. Na razie nie jesteśmy w stanie dotrzeć do przyczyn tych nastrojów, ale przecież znajdziemy je kiedyś. A ty jesteś w tej chwili jedynym ogniwem pozwalającym nam poznać uwarunkowania obecnej sytuacji psychospołecznej, dlatego też wymaga się od ciebie... Johnson przysłonił szczękę zwiniętą dłonią i ziewnął dyskretnie – rozmowa zbaczała na niezbyt interesujące tematy, jak w ogóle można wymagać czegoś od Ideału? – ot jeszcze jedno dziwactwo panów uczonych. Jak to ich nazwał Kaort? Aha! Nadmózgowcy... Najgorzej, kiedy mózg zaczyna tak wyraźnie dominować nad resztą ciała. Wtedy chyba trochę przestaje się być człowiekiem, a najważniejsze jest jednak zachowanie proporcji we wszystkim... Ciekawe jak oni poza tym żyją? Co potrafią prócz pracy? Sztuka? Poezja, dramat i film? Jak to u nich wygląda? A... miłość? Chyba nie kochają się równie beznamiętnie i naukowo...? Steelt przywołał w pamięci obraz kilku dziewcząt ze swojego czasu, postawił je obok tych ludzi – raczej nie pasowałyby do nich. A odwrotnie? Czy na przykład ta spotkana w pobliżu gabinetu Kontynuatora, widziana przelotnie dziewczyna i... on? Była nawet pociągająca... Lecz czy to wrażenie nie jest czasem wynikiem głodu poznania innego człowieka? Człowieka, który nie mówiłby bez przerwy o walorach Eksperymentu i szczytnych celach Ideału jak robi to od dłuższej chwili ten śmieszny, wąsaty i może właśnie dlatego wyglądający tak staro, nadprzeciętny intelektualista... Steelt żachnął się odruchowo słysząc kolejne słowa Levisa: – i mimo tego, że byłeś tylko poetą postaraj się teraz do spraw, których od ciebie będziemy wymagać, podejść w sposób najbardziej racjonalny. Musisz wreszcie zrozumieć, że zmieniły się czasy i potrzeby ludzi. Przeciętni mogą pragnąć poety, ale i tak nie są w stanie go pojąć. My z kolei uważamy za swój obowiązek udowodnienie im w sposób jak najbardziej naukowy, że poetyckie podejście do życiowych problemów może je tylko zagmatwać. Ty właśnie posłużysz nam jako przykład dobrowolnej zmiany zakresu widzenia i pojmowania świata. – Dlaczego ja? Czy rzeczywiście potrzebny jest wam do tego konkretny, czujący przecież człowiek? Ja wcale nie chcą się zmieniać... – To ci się tylko tak wydaje. Pragnąłeś zmian w sobie już wtedy, gdy kładłeś się do hibernatora. Rzecz oczywista, że twoje – Ideału – zmiany muszą zachodzić niezmiernie powoli, tak, by Przeciętni nie zorientowali się, że ukierunkowujemy ich w jakikolwiek sposób. – Więc właśnie do tego potrzebny wam żywy człowiek? – Tak, bo nie chcemy uciekać się do innych środków stymulacji. Uważamy je po prostu za niegodne i niedozwolone. Kształtowanie ludzkiej psychiki to proces częściowo nieodwracalny, dlatego chcemy, by przebiegał on w sposób możliwie zbliżony do naturalnego tak, by ludzie podsuwane im myśli uważali za swoje własne. Tylko wtedy będziemy mieli gwarancję zachowania ustalonego od wieków porządku bez stosowania policyjnego przymusu i stymulatorów chemicznych, czy jakichkolwiek innych. Lecz są pewne obszary ludzkiej duszy, do których, mimo wielokroć powtarzanych prób, nadal nie mamy dostępu. I nadal nie wiemy, dlaczego... No, ale wydaje mi się, że dość tego na dzisiaj. Jutro poddamy cię dokładnym badaniom, a teraz mój sekretarz odprowadzi cię do domu w głębi parku. Tam będziesz mieszkać przez cały czas... Kontynuator podniósł się powoli zza biurka, otworzył drzwi do pokoju sekretarza: – Written! – Słucham, panie Profesorze... – Zaprowadzisz Ideał do jego mieszkania. Uczulisz drzwi i sprzęty na jego głos, a potem przyjdziesz tu jeszcze na chwilę. – Oczywiście, Kontynuatorze. Steelt i sekretarz wyszli na korytarz i ruszyli w stronę wyjścia z gmachu – Written przodem, zamyślony Ideał za nim. Spoglądał od czasu do czasu na chude plecy sekretarza, zastanawiając się jednocześnie nad mechanizmem powstawania sympatii i antypatii. Jak staroświecki, bufonujący trochę Kontynuator wydał się Johnsonowi w miarę przyjemnym, tak poznany przed chwilą jego sekretarz przypominał niebezpiecznego, przyczajonego gada. Był po prostu śliski – przyparty do muru bądź ściśnięty w dłoni wywinąłby się jak piskorz. Mimo braku jakichkolwiek po temu racjonalnych przesłanek Steelt obiecał sobie na przyszłość unikać Writtena. To znaczy znosić jego obecność tylko wtedy, gdy będzie to konieczne. Jakieś drzwi otwarły się niespodziewanie, między mężczyzn wpadła dziewczyna w laboranckim fartuchu. Written obejrzał się i Steelt po raz pierwszy zobaczył, że i ten człowiek potrafi się prawie normalnie uśmiechać... – Irena! Dokąd tak pędzisz? – Sum mnie wzywał... – A nie wiesz po co? – Nie. Chyba w związku z tym nowym... Spojrzała uważniej na milczącego Johnsona i przysłoniła usta podniesioną szybko dłonią – zrobiła to trochę po dziecinnemu, jakby chciała zatrzymać, cofnąć wypowiedziane już słowa – pobiegła w kierunku gabinetu Kontynuatora... Steelt uśmiechnął się gorzko – nowy... Ciekawe jak długo nim jeszcze zostanie? Przyspieszył kroku i zrównał się z Writtenem. – Co to za jedna? – spytał. Written jakoś dziwnie spojrzał na Johnsona i po chwili wahania od powiedział – wbrew całemu swojemu poprzedniemu zachowaniu – niechętnie: – Aa, taka sobie... Zwyczajna dziewczyna. Pracuje tutaj jako laborantka... Gdyby nie ta, nieomal niewyczuwalna, wrogość Writtena i jej kontrast z uniżonym zachowaniem sekretarza sprzed paru zaledwie chwil, Steelt bardzo szybko zapomniałby pewnie o całym zdarzeniu, lecz teraz zaczął się zastanawiać nad przyczynami. Gdyby Written umiał dokładniej ukrywać swoje myśli, być może Ideał zapomniałby o dziewczynie i nie zwróciłby nawet na nią uwagi. Najczęściej jednak w życiu bywa tak, że człowiek ceni to, co ma ktoś inny, choćby nawet to coś nie było mu najkonieczniej potrzebne. A Obiekt Eksperymentu Steelt Johnson 725 nie przestał przecież, mimo rangi Ideału, być jedynie człowiekiem. Szli inną niż do gabinetu drogą – szybkobieżną windą zjechali tylko raz, jakimś bocznym wyjściem trafili wprost do parku na tyłach głównego budynku. Krzewy były tu mniej starannie, niż na froncie, przystrzyżone. Nieco dalej zmieniały się w bujny, nieokiełznany gąszcz – żwirowane alejki nabrały kapryśnego wdzięku gubiąc w niezliczonych zakrętach i krzakach geometryczną surowość ustawionych w smutnym ordynku, wygolonych trawników przy bramie. Wyglądało to na zapuszczony w staroangielskim stylu przypałacowy park. Steelt zwolnił trochę, przystanął. Written wyczuł to w jakiś sposób nie oglądając się i przystanął również... – Czy... czy to tak po prostu zapomniana część parku? Wygląda bardzo ładnie. Tak, nie po waszemu... – To Sum... to znaczy pan Profesor kazał. Sam pilnował sadzenia krzewów. – Kontynuator? Ten oschły, racjonalny nadmózgowiec? – Tak. – Ciekawe do czego mu to było potrzebne... Wydawało mi się, że on nie jest zdolny do jakichkolwiek estetycznych przeżyć, a tu... – Steelt z podziwem rozejrzał się wokoło. – Nie wiem. Nadmózgowcy miewają różne dziwaczne zwyczaje. To po prostu jeden z nich – wzruszył ramionami sekretarz. – Nie masz chyba zbyt dobrego zdania o uczonych, co, Written? – Nie przejmuj się, ja też. No, chodźmy. Daleko ten mój dom? – Blisko. Za tamtym zakrętem. – To dobrze. Odzwyczaiłem się od chodzenia. Domek był niepozorny – ledwie wystawał nad wybujałe wysoko krzewy i wstydliwie krył okna w ich gęstym cieniu. Written schylił się nad wielkim, służącym chyba niezliczonym Ideałom za ławkę, głazem o wypolerowanej od siedzenia powierzchni, otworzył go jak zamczystą skrzynię – ze środka wyjrzała ku Steeltowi część jakiejś skomplikowanej aparatury. Rozwinęła się momentalnie, błysnęła soczewkami i fleszem, spod kamery jak atakujący wąż wystrzelił ku twarzy Steelta mikrofon na przegubowym wysięgniku. Johnson pchnął go mocno odgarniając od ust... – Co to jest!? – W porządku, wystarczy – odpowiedział Written. – Uczulam na ciebie wyposażenie domu. – Nie mogłeś mnie uprzedzić? – Nie pytałeś, więc myślałem, że to znasz, Ideale... – Czy nie za dużo myślisz, Przeciętny sekretarzu? To niezdrowe. – Wiem, Ideale. - Zawsze jesteś taki sardoniczny, czy tylko od czasu do czasu? – Prawie zawsze. – Więc jeżeli chodzi o mnie, spróbuj raczej nie być. – Postaram się... Znam już kilka Ideałów... – Co to znaczy? – Dokładnie to, że znam już kilka Ideałów. Nic więcej. Ten dom także... Steelt miał dość rozmowy – spojrzał na Writtena wrogo i wybuchnął: – Czy Kontynuator nie chciał czasem, żebyś szybko wrócił? Wydaje mi się, że dobrze zrobisz zajmując się tylko swoją pracą... – Pan Profesor kazał mi... – zaczął, uśmiechając się złośliwie sekretarz. – Sum? – bezceremonialnie przerwał mu Steelt. Jego Ekscelencja Dwunasty Kontynuator Eksperymentu należy do Rady Władzy Najwyższej wszystkich kopuł. Podlegają mu nie tylko Przeciętni – powiedział z naganą Written. – Kto jeszcze? – Wszystkie kolejne Ideały również... Dlatego... – Czy urządzenia są już do mnie przystosowane? – zachowanie sekretarza złościło Johnsona coraz bardziej. – Tak. – Chciałbym odpocząć. Sam. – Już odchodzę. Aha, Ideale... – Czego jeszcze chcesz? – Nie przejmuj się moją zgryźliwością. Ty także miewasz chyba swoje złe dni... – Nie wiem tylko, czy dziś nie miałem przypadkiem najgorszego. – Chyba nie... Powiedziawszy to Written zdematerializował się chyba – znikł równie szybko i cicho, jak przedtem zjawił się w pokoju Kontynuatora. Johnson wszedł do domu, obejrzał spokojnie, metodycznie wszystkie urządzenia i sprzęty od sanitarnych po kuchenne – nie zmieniły się wiele przez cały czas jego hibernacji. Dokonawszy oględzin Steelt doszedł do wniosku, że jego własna epoka nie była wcale, w porównaniu z oglądaną obecnie, tak mamucio zacofana, skoro nawet sprzęty zachowały swój ustalony przed wiekami kształt. Ta myśl poprawiła mu trochę nastrój, choć z drugiej strony czuł, że powinien w swych refleksjach uwzględnić również i wyjątkowość sytuacji – znajdował się przecież w swego rodzaju skansenie. I czyż on sam w tej chwili nie był po prostu świetnie zakonserwowanym, doskonale dopasowanym do otoczenia zabytkiem...? Postanowił przy okazji, która być może kiedyś mu się nadarzy, obejrzeć inne domy i wyposażenie wnętrz te najbardziej standardowe, bo przecież całkowity obraz będący najściślejszym odwzorowaniem dowolnej epoki znajduje się właśnie gdzieś w zakresie światka najgłębszej przeciętności. I nagle Steelt przypomniał sobie bezzasadną, bezosobową niemal wrogość Writtena – czy wszyscy Przeciętni potraktują go w ten sposób? To chyba niemożliwe, by Eksperyment ciągnięto wbrew tak nieprzychylnym nastrojom ogółu. Prędzej już tylko Written i może kilku jeszcze do niego podobnych uważają Ideał za rzecz zbędną – ostatecznie wchodzą tu w grę ludzie. A ludzi nie da się ot, tak sobie, zaszufladkować, każdy praktycznie człowiek stanowi odrębny świat skojarzeń i poglądów. Znaczyło to, że prosty z pozoru podział mieszkańców kopuł na Nadmózgowców i Przeciętnych musi mieć jakąś wewnętrzną gradację znaczoną na osobnej (może nieoficjalnej, może oficjalnej jedynie w połowie) rozdrobnionej na mniej lub bardziej Przeciętnych skali. Steelt wyciągnął się na tapczanie, zapatrzył w zawiły wzór liści za oknem. Szerokobary robot, Levis, dziewczyna i Written – wszystko zawirowało w zwariowanym tańcu bezkształtnych, puchnących pod czaszką myśli... * Patrick Levis potrącił zapomniane na środku pokoju krzesło, z rozpędu uderzył biodrem o stół i dopiero wtedy zawołał do domowego robota o światło. W mieszkaniu stało się łagodnie i jasno, punkty świetlne rozjarzyły się powoli w przeciwieństwie do gęstniejącego w Levisie mroku – zgasić! Jednak lepiej kiedy wokół jest ciemno... Wtedy granice najczarniejszego świata nie są tak wyraźne, nic nie odcina zakresu dowolnych myśli od zewnętrza, czerń równoważy się swobodnie i rozmywa w nabrzmiałą kojąco szarość z odległym, białym jak samotne światło w nocy punktem zupełnego relaksu pośrodku. Kontynuator odmierzał własnymi krokami kilometry mieszkania czując niejasno, że jedyne i dotychczas całkowicie mu posłuszne narzędzie pracy – mózg – znów zaczyna uciekać spod jego władzy w obszary nieciągłości alogicznych snów... Gdyby czasy były inne... nie tak idiotycznie racjonalne... Obżarty do rozpuku ciężkostrawnym pasztetem z dzika i słowiczych języczków władca miewał czasem podobnie zwariowane sny. Obudzony potem z rana ciskał we dworzan stłoczonych wokół łoża ledwie zzutym butem, wzywał nadwornego astrologa i pytał go o wyjaśnienie szalonych koszmarów „... tylko tłumacz tak, żeby było dobrze, bo...” I astrolog tłumaczył... Płacząca krwawymi łzami głowa ściętego przed dwu laty królewskiego brata wróżyła wtedy monarsze wiek co najmniej szczęśliwego władania, spadające gwiazdy zapowiadały rychły pohybel jego najzaciętszych wrogów, wyśniony pożar zamku stawał się weselem z piękną i koniecznie młodą władczynią dalekiego kraju... Natomiast Jego Wysokość Patrick Levis – Łaskawy Kontynuator Wszechwładzy – bał się spać, bo zbyt dobrze wiedział, że jego sny plączące ustalony obraz świata na pewno nie pochodzą z przeładowanego na noc żołądka... Położył się na moment, zbadał plecami kuszącą miękkość tapczanu – zerwał się z niego na oślep czując niebezpieczną bliskość snu. Chodząc chciał się uspokoić – podobnie zachowuje się zwierzę przed burzą obijające pyskiem boki zbyt ciasnej klatki – usiłując jednocześnie myśleć o tym tylko, co mogło wyrwać go z zaklętego kręgu przeczuć i przywidzeń niezależnych od wytrenowanej przecież siły woli. Wydawało mu się, że jasne, świetnie pamiętane laboratorium jest dla niego jedyną realną drogą życia, bo też istotnie było ono miejscem, w którym wszelkie rozbieżności przewidywań i faktów okazywały się jedynie mało znaczącym ułamkiem konkretnych wartości ekstrapolacji obiektywnej prawdy, czy może raczej tego, co się w danej chwili za obiektywną prawdę uważa. Trzeba było tylko usiąść na chwilę spokojnie i przymknąć umęczone oczy, by z dokładnością fotografii wywołać pod ciężkimi powiekami znane doskonale obrazy. Dzień, światło, przyjazne przyrządy i znajome, kwadratowe pyski ich ekranów, albo długie ryje rur próżniowych i profilowane łapy wielofunkcyjnych automatów – Levis przesuwał je w mózgu jak zwariowany różaniec... Laboratorium... Martwe laboratorium... Przyrządy nieruchome i bez człowieka ślepe, miały w sobie klarowny spokój czegoś znanego blisko i zrozumiałego. A tak łatwo przecież wyobrazić je sobie podczas pracy – kardiograf stuka rytmicznie i trzęsie rysikiem w takt uderzeń badanego serca, od encefalografu dobiega bez przerwy szelest zapisywanych myśli i skojarzeń. Komponowana „na gorąco” krew pulsuje w tętnicach i w żyłach, bulgoce w retortach i z nich – wzbogacona o nowe sole fizjologiczne i cukry – wnika w najciaśniejsze zakamarki ciała leżącego na stole Ideału... Patrick Levis zastanowił się – Ideału? Jeżeli leży się pod kloszem, to czy ma się prawo użyć tego miana w stosunku do własnego ciała? Chyba jednak tak. Już samo zajmowane aktualnie miejsce podnosiło Levisa do rangi Obiektu Eksperymentu. To zabawne – zobaczyć raz stary, odwieczny Eksperyment w jeszcze starszym EKSPERYMENCIE i jakiegoś Kontynuatora Wyższego Rzędu – może nawet... ależ tak, na pewno. To po prostu on sam właśnie – Patrick Levis – podniesiony do wyższej potęgi. Powinien być tutaj gdzieś w pobliżu poza zasięgiem wzroku, za horyzontem niedoskonałych zmysłów, za kresem rozumowego pojęcia świata... Wystarczy tylko otworzyć własny mózg jak najszerzej, by nad zolbrzymiałym wykresem swojej zespolonej psychofizjologii zobaczyć twarz? pysk? ryj? pochylonego KONTYNUATORA. Wyraz zatroskania na tym jego nie wiadomo czym, wyposażonym w troje radioczułych oczu i wspaniale wyrośnięte kły, zapowiadał niezbicie, że badany Ideał nie posiada żądanego, idealnego wykresu... Lecz wykres można przecież zwyczajnie podstroić, zmusić.. Nie, nie można... człowiek... W rozpaczliwej obronie przed przemożnym dopływem nowo zaprogramowanej krwi Levis targnął się gwałtownie pod kloszem, skoczył całym ciałem i myślą do oczu Tamtego, w ułamku sekundy stał się twardym, najtwardszym kamieniem lecącym ze świstem Panu Bogu w okno. Roztroił się w locie, uformował w regularny trójkąt i – przebiwszy wypalające go, zaszklone źrenice – scalił się ponownie pod zamkniętym hermetycznie kloszem... Macki Wyższego trzepnęły w skurczu o poręcze fotela, wzbiły się spod nich dwa roje tłusto połyskujących metalowych much, zakłębiły się wściekle, brzęcząc dysharmonijnie nad bezwładnym Levisem. Wyrosła nie wiadomo skąd transpozycja Ireny Sollon wysnuła z macek delikatnie pajęczą sieć posplatanych grawitonów, zamknęła w saku sterowanych przeciążeń roztańczone roje, szybszymi niż myśl szturchańcami impulsów sformowała je w trzy półwypukłe soczewki... Radość Levisa spadła na zielonym wężyku psychofizjologii do zera, kiedy trzy nowe źrenice Wyższego ponownie uderzyły pod klosz kłującymi w duszę strumieniami stężonego radiowego blasku... Nitki radiacji urosły, zakrzywiły się drapieżnie w elektromagnesach jak szpony, wpiły w sprężone do obrony oczy Obiektu – za ich wypukłym blaskiem Levis zobaczył Irenę Sollon, Wyższego Rzędu, trójoką piękność z kończynami pokrytymi sznureczkami malejących ku chwytniom przylg... Bał się. Zaczął lękać się nie snu już, lecz przebudzenia i tego, co na jawie zobaczy. Strach stłamsił w nim całą mizerną uczoność, przenicował mózg, wypruł na wierzch dawno zapomniane bojaźnie... Strach przed ciemnością – pod klosz wpadła niespodziewanie noc tak czarna, jak zabita deskami... Lęk przestrzeni – klosz zniknął i stół spod pleców Levisa zdematerializował się momentalnie, żeby w nieskoordynowanych podrzutach zapadło na dno kosmosu przerażone ciało... Potem przyszedł wstręt – kilkaset lat temu przedszkolak Pat Levis uciekał w panice od olbrzymich, połyskujących metalem much gramolących się niezdarnie przez tratowane ich ciężkimi skrzydłami powietrze – a teraz, gdzieś na granicy zmysłów, Uczony wychwycił znane do obrzydzenia basowe brzęczenie... Odgłos malał i rósł na przemian tak długo, aż uwięziona za ślepiami Wyższego transpozycja Ireny machnięciem zwinnej macki wężowato zgarnęła z powietrza ociężałe źródełko okropnego dźwięku... Brzęczenie spadło o dwa tony, potem niżej i niżej jeszcze – zmieniło się wreszcie w dostojne buczenie wirującego w lepkiej przyldze NOL-a. Tańczące po nim radiowe refleksy zamierały z wolna wraz z malejącą rotacją, obraz ustalił się ostatecznie, kiedy macka Ireny zbliżyła do klosza nad twarzą Levisa latający talerz. Na jego powierzchni zarysowały się ostre koła kraterów, charakterystyczna wypukłość w centrum NOL-a urosła w kopułę księżycowej Stacji Genetycznej... Nad twarzą Levisa zawisło przez moment wycelowane ostrze lancetu, zawahało się, śmignęło w lewo i w prawo, uderzyło w uwięziony latający talerz – płaski, cieniuteńki krążek odkrojonej materii zafalował przezroczyście w powietrzu i, popchnięty grawitonem, spłynął pod olbrzymi mikroskop. Spod preparatu trysnęła wiązka neutronowych błysków, odgłowia Wyższego i transpozycji Ireny zlały się nad okularem przyrządu we wspólne, zapatrzone w mikrokosmos oko. Levis wyjrzał ciekawie przez klosz, przeniknął nad stół, zawalczył o swoje miejsce do patrzenia – zwycięstwo przyszło mu nadspodziewanie łatwo, jakby Patrick Levis Wyższy pragnął tego właśnie i jakby na tym, między innymi, polegał Jego EKSPERYMENT... Obraz w okularze miał charakterystyczne piętno astygmatu, wokół zamkniętych w nim ludzkich ciał przewalały się leniwe grawitony znacząc ugiętymi światłami przecięcia poszczególnych ruchów i węzły dziejących się niesłychanie wolno myśli... Okiem Wyższego Levis przywarł do okularu i patrzył chciwie w płynącą przez kolejne dni, zdeformowaną poprzez daremny czas głąb Instytutu... Dwie maleńkie figurki obejmowały się spojrzeniami, oceniały – dziewczyna krążyła wokół Ideału w codziennym pląsie od termografu do rentgena, od słowa do słowa rozwijała się nitka współzrozumienia. Rozczulająco naiwna staroświeckość poglądów mężczyzny sprawiła, że zamknięta w swoim ciasnym umysłowo światku Przeciętna dziewczyna stała się dla spętanego przewodami człowieka uosobieniem najśmielszej ze śmiałych oryginalności. Wymuszoną przez Eksperyment symbiozę sprzecznych pojęć oboje potraktowali jako coś w pełni oczywistego, niepostrzeżenie sprowadzili się nawzajem do najprostszego wspólnego mianownika uciekając przed niedomówieniami i niedorozumieniami w bezpieczny zakres prawie zwierzęcego szyfru skóroczułych ciał...Obraz zatańczył, zamazał się smugami kolejnego chlaśnięcia ostrzem tak gwałtownego i ostrego, jakby transpozycję Ireny Sollon złościł widok słabości jej ludzkiego odpowiednika. Niewyraźne ślady cięcia ułożyły się w twarz Steelta Johnsona... Levis poczuł, że i KONTYNUATOR szuka drogi do zamkniętych przed obcymi pól ludzkiego umysłu, że jego EKSPERYMENT... I po to właśnie Patrick Levis przykuł się do mikroskopu własną ciekawością i patrzył, patrzył... * Steelt Johnson 725 nie usnął tego wieczora spokojnie. Razem z Ireną powędrował do miasta. Niemal natychmiast po wyjściu za bramę Instytutu opadł na chodnik zachłysnąwszy się głęboko wieczornym smogiem i dobrych parę minut musiał oswajać delikatne płuca z nieświeżym oddechem kopuły, podczas gdy przyzwyczajona do takich przeskoków Irena skwitowała zmianę składu atmosfery jednym, trochę głębszym niż normalny, wdechem. Staroświeckie pojęcie o męskości kazało Steeltowi podnieść się z pianobetonu w parę sekund po nieprzyjemnym dla jego ambicji upadku, ale następne jego oddechy były płytkie i niepewne. Nawet wtedy, kiedy już zorientował się, że zasmolone powietrze daje mu prawie dostateczne porcje tlenu, wolał nie ryzykować... Poszedł za Ireną w stronę ruchomego pasa, wskoczył nań niezgrabnie, zamachał szybko ramionami usiłując odzyskać straconą nieoczekiwanie równowagę i... klapnął na szorstkie, zdeptane dokładnie milionami butów tworzywo. Wstając burknął niewyraźnie, iż za jego czasów pasy posuwały się zdecydowanie wolniej, lecz – ponieważ jego przypadkowi sąsiedzi z pasa udawali dokładnie, że nie widzą jego perypetii – dał spokój dokładniejszej ocenie całego miasta, jego powietrza i ruchomych dróg. Podejrzewał zresztą, że zasób przekleństw od jego czasów zmienił się znacznie, więc i tak cała wypowiedź pozostałaby niezrozumianą, a kląć bez celu nie lubił. W każdym bądź razie jego eskapada zaczynała się niezbyt pomyślnie... Teraz dopiero rozejrzał się uważniej – mimo dość późnej godziny na pasach było jeszcze stosunkowo tłoczno, ludzie naokoło niemalże spali na stojąco. Właściwie drzemali budząc się gwałtownie co jakiś czas i rozglądając uważnie, czy nie zbliża się ich dom, albo choć miejsce najbliższej przesiadki. Dosypiających było tak wielu, że zapytał o to Irenę: – Słuchaj, czy oni nie mogliby spać po prostu w domu? Przecież to musi być piekielnie męczące. O tej porze nie powinno być w ogóle tłoku, a ci tutaj... Czy nie mają lepszego zajęcia? – Wracają z pracy. Johnson patrzył na nią ze zdumieniem. – O dziewiątej wieczorem? Przecież jeszcze na Księżycu hipnostaty powiedziały mi, że przeciętnie pracujecie siedem do ośmiu godzin dziennie i najpóźniej o czwartej po południu wszystkie biura i laboratoria przerywają pracę. Podobno dawno już znieśliście pracę na zmiany – w fabrykach zastępują was automaty – bo i tak nocna robota jest niewiele warta. Więc jak to – wracają z pracy? – Wiesz, Steelt, ty chyba rzeczywiście spadłeś prosto z Księżyca. Oni naprawdę skończyli pracę o czwartej po południu i teraz wracają do domów. Jeżeli ktoś pracuje w dzielnicy południowej, a mieszka na skraju północnej, to w najlepszym przypadku dociera do domu o godzinie siódmej. Miasto rozrosło się po prostu od twoich czasów, a nie ma sposobu, by bez zwiększenia ryzyka wypadków przyspieszyć płynięcie pasów. – Przecież są szerokie, wygodne autostrady – sam jechałem taką do Instytutu. – Ale nie ma za to nikogo, kogo byłoby stać na utrzymanie prywatnego pojazdu. To wymagałoby dodatkowych przydziałów energii, a tej miasto nie ma zbyt wiele – ekrany słoneczne i stosy z trudem pokrywają zapotrzebowanie. Wszystko pożerają automaty. – To wywalcie je do diabła! – Wywalić je? – w głosie Ireny zabrzmiało zaskoczenie. – Jak to rozumiesz? – Zwyczajnie. Na śmietnik chociażby. – To byłoby nieracjonalne. Automaty wykonują za nas wszystkie ciężkie i niebezpieczne prace, dzięki nim mamy ciepło i światło, przenosimy się z miejsca na miejsce... – Jesteście przenoszeni, a nie – przenosicie się. Wygląda mi na to, że te wasze automaty przerzucają was tam, dokąd zechcą. – Tam, gdzie im każemy... – A cóż wy możecie kazać? – Noo, nawet właściwie nie musimy. One same wiedzą, co trzeba... – ...a wy poddajecie się im bez ograniczeń. – I co w tym dziwnego? Są przecież od nas o wiele dokładniejsze, precyzyjniej wykonują powierzone im prace, synchronizują dostawy energii, wody, powietrza, żywności... – A cóż w takim razie robią ludzie? – Wszystko, czego nie muszą, lub nie mogą wykonać automaty. Niektórzy pracują przy konserwacji maszyn, inni siedzą w biurach, jeszcze inni, tak jak ja, pracują w Instytucie. – To fakt. Rzeczywiście nie masz ani skomplikowanej, ani ciężkiej pracy... – A wolałbyś na moim miejscu automat? – Irena uśmiechnęła się zalotnie. - Noo, chyba nie. Wątpię czy wędrowałbym z automatem... – jesteś zdecydowanie przyjemniejsza... Ale czekaj... mówisz, że ci ludzie jadą do domów od pięciu godzin... A ty? – Wszyscy pracownicy Instytutu Genetyki mieszkają stosunkowo blisko – najwyżej o godzinę drogi od zakładu. Tylko nadmózgowcy mogą mieszkać gdzie chcą. Mają przecież do dyspozycji wszystkie środki lokomocji – od wirolotów do rakiet fotonowych... Ale ty nie słuchasz... – Słucham, oczywiście. Tylko... – Steelt urwał patrząc gdzieś ponad jej głową. – Tylko co? – ponagliła go Irena. – Co to jest? O tam, za tą grupką ludzi przed nami? Taka niewielka budka pośrodku pasa... – To jest po prostu kabina antyamoku... – wyjaśniła. – Hmm... Poczekaj, a jak to właściwie działa? Na jakiej zasadzie? – Na jakiej zasadzie nie wiem – Irena wzruszyła ramionami. – Wchodzi się zwyczajnie, i już... – Już? – Właśnie. Po tym zapomina się o złości... – Czy to jest jakiś gaz rozweselający czy co? – Nie. Naprawdę nie wiem jak to działa. Zdaje się, że to wpływa na niektóre ośrodki mózgu w taki sposób, że jak człowiek jest zmęczony i zły, to mu tłumaczy... noo, tak bez słów tłumaczy, że trzeba bez żadnych awantur pojechać do domu, że dookoła są przecież ludzie, którzy chcą podróżować bezpiecznie i spokojnie... Człowiek wychodzi z kabiny zupełnie inny. Taki... odświeżony... – To niby taka psychiczna kąpiel, tak? – Można to i tak określić... – A ja bym powiedział – pranie mózgu... Bądź łagodny, bądź dobry dla ludzi dookoła... I wszyscy z tego korzystają? – Oczywiście. A czy ty wyobrażasz sobie, że ludzie powinni być dla siebie źli? – Nie, nie powinni. Ale to przecież musi wypływać z tego, że sami pragną być dobrzy. Sami, rozumiesz? Bez żadnych takich „uspokajaczy” – Steelt zaczynał mówić coraz głośniej. – Przecież oni chcą, a to im tylko pomaga. Automat w kabinie dostraja się... – Taak, to rzeczywiście bardzo wygodne... Jeden automat pogłaszcze po główce, utuli, uspokoi, drugi zawiezie do domu, trzeci... Cholera by was wzięła z taką dobrocią! – Jesteś zdenerwowany. A może... – Co – może? – Chciałam ci... noo... chciałam, żebyś poszedł... Ale ty nie lubisz... – Nie lubię. I możesz być pewna, że nigdy z tego draństwa nie będę korzystać, choćby mi przyszło jeździć godzinami... Zresztą, do ciebie chyba już niedaleko? – Widzisz tamten dom? – Ten ze świetlną gazetą na szczycie... – To tam? – Tak. Usiądziesz sobie spokojnie, odpoczniesz... Wiesz, trochę się teraz boję... – Czego? – Tego, co zrobiłam... zrobiliśmy... Gdyby Sum się o tym dowiedział... – I co z tego? – Mogłabym stracić pracę. – Niby dlaczego? – zdziwił się Steelt. – Przecież to nie przestępstwo. – Nie, ale miejsce Ideału jest w Instytucie. – Nie przypominaj. Teraz jestem dla ciebie po prostu mężczyzną – w razie czego obronię cię nawet przed wszystkimi na świecie Nadmózgowcami... A właśnie! Ilu ich jest, tych myślicieli? – Wszystkich? Nie wiem. Chyba w każdej kopule kilku. – A w tej? – wypytywał. – Kiedyś słyszałam, że dziesięciu, ale naprawdę nie wiem... – I co oni właściwie robią? – Wymyślają różne nowe rzeczy, kierują nami i robotami, mówią co trzeba zrobić, planują... – A kto nimi kieruje? – Kontynuator Eksperymentu. – A Kontynuatorem? – Nie powiesz mi, że nikt. Przecież to jest taki sam człowiek jak wszyscy inni. Może tylko wie trochę więcej, ale poza tym tak samo jak wszyscy może się po prostu pomylić... I co wtedy? Czy nikt z was nie może mu tego powiedzieć? – Powiedzieć mu???– Przecież my jesteśmy Przeciętni! – Nawet najmądrzejszy Nadmózgowiec... – Oni nigdy się nie mylą... Uważaj, za chwilę zeskakujemy... Irena skoczyła zwinnie, Steelt za nią i... – Cholera! – zaklął głośno. – Diabli nadali to paskudztwo! Te wasze idiotyczne roboty muszą się bez przerwy pętać pod nogami??? Zeskoczyłbym spokojnie gdyby nie to draństwo... Co to właściwie było? – Główka licznika zagęszczenia... – uśmiechnęła się leciutko Irena. – A to co znowu? – Jak jest za dużo ludzi na pasie i obciążenie przekracza dopuszczalną granicę, wtedy główki liczników na zagrożonym odcinku blokują teleskopowymi barierkami dostęp do eskalatora, dopóki tłok się trochę nie rozładuje. Trwa to czasem godzinę, czasem dwie, ale daje gwarancję, że pas nie zerwie się pod nogami jadących. – Mimo wszystko nie powinni umieszczać czegoś takiego wprost na skraju drogi bez żadnego ostrzeżenia. Ktoś przecież mógłby skręcić sobie kark... – Automaty nie mogły przewidzieć, że wyjdziesz na miasto. A my jesteśmy po prostu do liczników przyzwyczajeni i wiemy, w jakim odstępie są rozmieszczone. W każdym razie to nie wina licznika, że stał, tylko moja, że cię nie uprzedziłam. Będę musiała na ciebie uważać... – Nie jestem dzieckiem, żeby mnie bez przerwy pilnować. – Ale jesteś Ideałem. I chyba nawet wtedy, kiedy zapraszam cię do swojego domu, powinnam o tym pamiętać. – A ja o tym właśnie chcę zapomnieć, rozumiesz! Nie nadaję się na żaden Ideał... A nawet gdyby, to nie jest to Ideał dla was. – Dlaczego? – Bo wam się wydaje, że ideał to coś, co można zważyć, zmierzyć, zobaczyć... A przecież na świecie nigdy nie było i nie będzie Prawdziwych Ideałów. – A ty? – Nazywacie mnie Ideałem. Ot i wszystko... Wsiadamy do windy? – Tak. Dlaczego mówisz...? – Na które piętro? Tutaj nie ma żadnych przycisków... – Winda mnie zna. Wie, na które piętro chcę dojechać. – A jak będziesz chciała wysiąść wcześniej? Albo pojechać wyżej? – Wtedy powiem, dokąd chcę trafić. Winda wybierze za mnie i pokaże mi najkrótszą drogę... – Jak? – Wyświetli na mapce plan żądanego piętra z oznakowaniem trasy i celu, który wyznaczę... – To chyba dość wygodne... Wy wszyscy zresztą... – urwał. – My wszyscy...?– Irena szybko podchwyciła niedopowiedziane zdanie. – Jesteście przyzwyczajeni do zbytnich wygód – dokończył z nieoczekiwanym, skierowanym w powietrze wyrzutem. I trochę... z gniewem. – Nie żyjemy po to, żeby sobie życie utrudniać. - Zaspokojenie podstawowych potrzeb zwaliliście na automaty. Sama mówiłaś, że przewożą was dokąd wam, czy im potrzeba, transportują żywność, bawią was... To chyba Written mówił, że od dawna nie istnieją pod kopułami przedsiębiorstwa rozrywkowe prowadzone przez ludzi... Zdaje się, że wszystkie programy telewizyjne produkują roboty, prawda? – Tak. Telestacje pracują tylko z ośmiogodzinną przerwą na czas pracy ludzi, potem działają całe popołudnie, noc i rano. Czy sądzisz, że kiedy wszyscy ludzie z kopuł pracują po osiem godzin dziennie, to sprawiedliwie byłoby, ażeby technicy telewizji pracowali dłużej i w innych godzinach? – Nie do tego zmierzam. Przecież technicy, o których mówisz, to zwyczajni Przeciętni, prawda? I nie wymyślają programów rozrywkowych? – precyzował. – Chyba tak... – Chyba...? Czy na pewno? – Nie znam się na tym, ale prawdopodobnie jest tak jak mówisz. Więc to źle, że filmy opracowują roboty? O ile wiem, robią je zgodnie ze starymi, dobrymi i wypróbowanymi od wieków schematami... – Tak, to źle. Ale boję się, że wy tego nie zrozumiecie. Dla was tylko automaty... Na Nadmózgowców zwaliliście całe myślenie, na roboty – swoje własne potrzeby... Może zaspokajają wam także i potrzebę miłości? – Ależ nie, Steelt. Najlepszy dowód to chyba to, że zaprosiłam ciebie... – urwała, jakby bojąc się sensu własnych słów. – Czego ty właściwie ode mnie chcesz? – spojrzał na nią czujnie. – Niczego. Po prostu tego, żebyś był... – Hmm... Powiedzmy, że ci wierzę – mruknął, bardziej do siebie niż do dziewczyny, Steelt. – Nie wierzysz mi. Nie wiem czemu, ale nie wierzysz... – Sam nie wiem. Może dlatego, że ani przez chwilę nie dajesz mi zapomnieć o tym, że jestem Ideałem... to znaczy, że tak umówiliście się mnie nazywać... – Ależ to jest prawda! - Kłamiesz, Irenko, kłamiesz tym zacieklej, im mocniej wierzysz w swoją rację... Wiesz, wolę już Writtena... Nie lubię go... – Ja też... – ...ale on przynajmniej nie ukrywa się z tym, że we mnie nie wierzy, nie usiłuje wmówić sobie, że Ideał Ogólnospołeczny jest jego prywatnym ideałem... Z waszego punktu widzenia tacy jak Written powinni być jak najszybciej zlikwidowani, bo gotowi są popsuć wam ten idylliczny światek symbiozy z przemądrzałymi automatami... To tu? – zapytał, gdy Irena stanęła przed którymiś drzwiami. – Tak. Proszę, wejdź... Steelt rozejrzał się uważnie po niewielkim pomieszczeniu. – Ależ tu ciasno. I ciemno niemal jak na korytarzu... Czy te lampy nie mogłyby świecić mocniej? – Po co? Przecież to wystarczy... – Nie wiem do czego. – Do wszystkiego. Po co marnować energię na zbyt jaskrawe oświetlenie? – zdziwiła się Irena. – Ach, racja. Zapomniałem, że ta bezcenna energia musi służyć przede wszystkim nie wam, lecz waszym automatom... One są ważniejsze, prawda?– ironizował Steelt. – Oczywiście. Przecież robią więcej pożytecznych rzeczy, niż my... Dlaczego się śmiejesz? Czy znowu powiedziałam coś...? – Tak. Więc uważasz, że praca jakiegoś otwierającego przed tobą drzwi automatu, który trzeba przecież zasilać, jest ważniejsza niż twój własny wzrok? Przy tym świetle można sobie doskonale popsuć oczy... – Wszyscy noszą szkła kontaktowe... – A nie pomyślałeś nigdy, dlaczego? – Nie. Skoro robią to wszyscy, to widać jest to najzupełniej normalne... A co do tego robota otwierającego drzwi, to przecież ma się czasem obie ręce zajęte. I co wtedy? - No tak. Tobie nigdy nie mogłoby wpaść do głowy, że można pakunki położyć na chwilę na ziemi i własnoręcznie zrobić to, co zazwyczaj robi automat. Nie powiesz mi, że i taki odźwierny wykonuje za ciebie ciężką i niebezpieczną pracę... Ale pociesz się, że nie tylko tobie nie przyjdzie na myśl coś podobnego... A efekt jest taki, że teraz nie można nawet rozejrzeć się tu porządnie... – A po co miałabym się tu rozglądać? Przecież znam na pamięć te wszystkie sprzęty. Pobędziesz trochę, to i tobie wzrok się przyzwyczai, będziesz poruszać się tutaj, jak u siebie... – Jak kret... – Nie wiem, co to jest kret, ale skoro mówisz, to masz rację... Przecież jesteś I... – Przestań! Przestań raz na zawsze!!! – W pracy też? – Instytut to jest co innego, twój dom co innego... – Mam go tylko dzięki pracy w Instytucie... – To znaczy? – zainteresował się żywo. – Po prostu ludziom, którzy robią co innego nie przydziela się samodzielnych mieszkań, jeżeli są samotni... I ty narzekasz, że u mnie jest ciemno, a poszedłbyś do sąsiadów, którzy pracują w fabryce ubrań, wtedy byś zobaczył... – Co? – No... jak u nich jest... – Myślałem, że już nie mogłoby być gorzej... – Jeszcze nigdy tak źle nie było, żeby gorzej być nie mogło... – Do licha! Skąd to znasz? – To mój dziadek zawsze powtarzał. Zresztą wszyscy... – Znowu wszyscy! Dlaczego, do diabła, to co robią lub mają WSZYSCY uważasz za całkowicie normalne?! Przecież to żaden dowód, że nie może być lepiej. – Jest wystarczająco dobrze... – Dobrze? Ten ciemny i ciasny pokój, to dla ciebie wystarczająco dobrze?! W kopułach jest zbyt mało miejsca, żeby każdy mógł sobie mieszkać gdzie i jak chce. To wymagałoby powiększenia pola, a więc dodatkowego zużycia energii. Mówiłam ci już, że mamy jej i tak za mało. – Więc dlaczego nie zniszczycie kopuł? Rzeczywiście utrzymanie tego pola, tak potężnego na dobitkę, musi piekielnie dużo kosztować. – Wyłączyć kopuły??? To niemożliwe! Przecież tamci... Oni tylko na to czekają... – głos Ireny załamał się i opadł do słabego szeptu. – Kto? Obcy? – Obcy? – zawahała się dziewczyna. – No, przybysze spoza Ziemi... – wyjaśnił. – Dlaczego spoza Ziemi? – Więc kto? – wypytywał Steelt. – Ja... ja dokładnie nie wiem... Ale gazety codziennie o nich piszą. – Co piszą? – Noo, wszystko. Najgorsze rzeczy... – Jakie? – Różne. Na przykład, że chcą opanować kopuły i wymordować nas, albo zrobić z nas swoje roboty. Przekształcą nas w cyborgi i każą wszystko za siebie robić... – I ty wierzysz w te wszystkie bzdury? – Przecież napisano o tym w gazetach... – To jeszcze nie dowód. I za moich czasów dziennikarze wypisywali najgorsze głupstwa często o Bogu ducha winnych ludziach... Bo TAMCI to przecież też ludzie, czy tak? – Chyba tak. Ale bardzo źli ludzie... – Nie jesteś pewna, że Tamci są takimi samymi, jak wy, ludźmi? – Nie takimi samymi. Oni są źli... – szepnęła. – A te NOL-e, o których mi mówiono? Czy to także Oni puszczają? – Nie. Oni są na to za głupi. – To twoje własne zdanie, czy znowu z gazety? – Z gazety. Oni są blisko i NOL-i nie robią, to robi KTOŚ. – Kto znowu? – Nie wiem... – W gazecie tego nie było? – Dlaczego znowu się śmiejesz? – Wolałbym płakać – spoważniał raptownie. – Dlaczego? – I tak nie zrozumiesz... Myślałem sobie kiedyś, że świat przyszłości będzie lepszy niż mój... – Czy twoje czasy były złe? – zdziwiła się. – Były o całe niebo lepsze. – Więc... dlaczego dałeś się zamartwić. Trzeba było... – Wtedy tego jeszcze nie wiedziałem... Ale powiedz mi lepiej, co jeszcze wiesz o Nich. I o tym KIMŚ... – Niewiele. Oni chcą nas zniszczyć. – A ten KTOŚ od NOL-i? Po co je puszcza? – Tego nikt nie wie... Co ty robisz? – Irena czujnie wpatrzyła się w otulający ręce Steelta półmrok. – Nakręcam zegarek. – Po co? O Boże, jakie to jest śmieszne... – Co? – Ten twój zegarek. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam... – Co tu dziwnego czy śmiesznego? Normalny kieszonkowy zegarek z budzikiem. – Z czym? – Z budzikiem. Z takim dzwoneczkiem pośrodku. – A po co on? – Żeby rano obudzić się o tej godzinie, o której potrzeba. – To ty nie masz poczucia czasu? – Bo ja wiem? Kiedyś nie było mi specjalnie potrzebne... A ty je masz? – Oczywiście. Poczucie czasu ma przecież każdy. – To znaczy, że wie w każdej chwili, która jest godzina? – Coś w tym rodzaju. Przecież przeważnie robi się każdego dnia to samo, więc po etapie wykonywanych codziennie zajęć wiadomo, która w danej chwili może być godzina. A w najgorszym razie, na przykład w wypadku jakiegoś nieoczekiwanego zakłócenia, wystarczy spytać o godzinę najbliższy automat... – wyjaśniła. – Więc w tym waszym uregulowanym światku zdarzają się jednak jakieś zakłócenia i rzeczy nieprzewidziane ani przez was, ani przez automaty... A jakie to przypadki? – Noo, na przykład twój przylot na Ziemię... Z Obiektem 724 mieliśmy pracować jeszcze pięć lat co najmniej... – A on zrobił wam na złość, prawda? Nie wiem czy i ja... – Steelt. Co ty chcesz zrobić??? – Na razie jeszcze nie wiem... Popatrzeć sobie na was, posłuchać. Może poznać jeszcze inne kopuły albo... światy... – Steelt...? Ty chcesz... do Nich? – przeraziła się wyraźnie. – A chociażby. Najprawdopodobniej warto byłoby Ich trochę dokładniej poznać. – Zabiją cię. Albo przerobią na cyborga! – Gazetowe bzdury! Co ja bym dał, żeby dobrać się do skóry redaktorom tego waszego szmatławca... – warknął Steelt. – Czego? – nie zrozumiała Irena. – Co to jest ten... szmatławiec? – Chodzi mi o wasze „wszechwiedzące” dzienniki... Nie wiesz czasem kto to robi? Może właśnie nasz kochany Kontynuator? – Nie, on na pewno nie zajmuje się tymi sprawami. Za to jest odpowiedzialny jakiś inny Nadmózgowiec – dziewczyna zaprzeczyła niepewnie. – Przestałby być, gdybym go tylko w ręce dostał! Szybko by zrezygnował z tej zaszczytnej funkcji... W każdym razie chciałbym kiedyś pogadać z Tamtymi... Wiesz, kiedyś, jeszcze na Księżycu, miałem taki dziwny sen o waszym pilocie, który spotkał się w kosmosie ze statkiem pilotowanym przez jednego z Nich... – I co? – I nic. Obiecałem o tym nie gadać. To już lepiej ty opowiedz mi jeszcze o waszym świecie – Steelt szybko zmienił temat rozmowy. – Po co ci to wiedzieć, skoro ciebie nic z tego i tak nie dotyczy? – Jak to nic? Jestem przecież takim samym jak i wy człowiekiem – obruszył się. – Steelt... – zaczęła nieśmiało Irena - ...ale jestem jednocześnie bogatszy od was o świadomość ubiegłego czasu. A to daje mi możliwość porównań... – Po co porównywać? – Ot, tak sobie. Dla przyjemności... – ton Steelta wyraźnie przeczył sensowi ostatnich słów. – Nie wiem – odezwała się po chwili milczenia Irena. – Czego nie wiesz? – Nie wiem, czy porównujesz tylko dla przyjemności. Nie wyglądasz na bardzo zadowolonego... – wyjaśniła. – Dla przyjemności – uciął Steelt. – Dobrze... Niech ci będzie... Więc co jeszcze chcesz wiedzieć? – Wszystko. Wszystko o was, o kopułach, o Nadmózgowcach... – Ja jestem Przeciętna... – Nie zasłaniaj się przeciętnością – Johnson przerwał jej bezceremonialnie. – Ale ja naprawdę niewiele wiem o... Steelt, a gdybyś tak zapytał o kopuły jakiegoś Nadmózgowca? – Nie. Chcę wiedzieć, jak wygląda ten świat dotykany przez was, a nie interesują mnie dane statystyczne z byle hipnostatu. Zresztą Kontynuator już na samym początku ostrzegał mnie, że nadmiar ciekawości... Ale to na razie nieważne. – Steelt, czy oni chcą ciebie... Tak jak poprzedniego? – dziewczyna skuliła się, skryła głowę w ramionach, twarz... – Jeszcze nie. Ale mogę być pewien, że Levis... Patrick Levis poczuł niespodziewanie, że jakaś ogromna prasa uciska jego mózg, że jej tłok wypiera intelekt Kontynuatora ze świadomości Wyższego i wgniata go ponownie w granice niewielkiego, ciasnego klosza. Zbyt ciasnego... Skoro już raz zajrzało się do ośrodka ponadludzkiej potęgi, skoro poznało się możliwość sterowania upływem cudzego czasu... Tym razem wiedział jednak doskonale, że nie zdziała nic – uwięziony pod kloszem na czas, nie wiedział nawet jak długi, mógł sobie jedynie wyobrazić wracającego do domu Johnsona. Do domu? To nie było właściwe określenie. Od pierwszej chwili wyczuł przecież, że Steelt Johnson nie jest odpowiednim dla Instytutu Obiektem. Co za przeklęta przypadkowa zbieżność wykresu Johnsona i przesłanego na Księżyc zapotrzebowania zwaliła Kontynuatorowi na głowę szukającego mrzonek poetę? Dlaczego, u diabła, ten zwariowany mózg elektronowy Stacji zadziałał nagle tak głupio, dlaczego nie przewidział...? Ale od przewidywań jest przecież on, Kontynuator. Więc... co może nieść w głowie wracający do Instytutu Steelt? Zamyka się teraz w pokoju zacisznego domku, zapada w miękki fotel, by odpocząć przed nadejściem Writtena, który co rano prowadzi go do głównego budynku – Ideał musi być wypoczęty przed badaniami. Ale jak ma wypocząć, skoro do głowy same włażą niepotrzebne myśli? Potrzebne... Jeśli się kocha... Chciałoby się być z kochanym kimś razem i na zawsze, ale jak mógłby to zrobić nieszczęsny Ideał? Jak zrezygnować z własnego mieszkania, do którego można w każdej chwili uciec? Zwariowany, nieuleczalny fantasta przeraził się nagle całej przestrzeni praktycznego, realnego aż do nieprzyjemności życia, którą musiałby przebyć, by... W tej samej chwili identyczne przerażenie ogarnęło Patricka Levisa. Do tej pory nie miał nigdy wątpliwości, zawsze wierzył, że jest prawdziwym uczonym. A teraz, skoro przyszło mu zmierzyć się, na próbę bodaj, z jakimś nieznanym ogromem niedostępnej mu przedtem wiedzy – stchórzył... Bez namysłu wybrał swoje poprzednie unormowane życie wszechwładcy, byle tylko nie sięgnąć wyższego stopnia, byle nie stać się znowu zagubionym w kosmosie niezgłębionej nauki zwyczajnym człowiekiem... Wrócił do miasta po swoją prywatną wolność Wszechwładcy, lecz gdzieś pod oponami mózgowymi została mu – może miała już pozostać na zawsze – świadomość istnienia przejrzystego klosza. I czuł niejasno, że wcale spod niego nie wyszedł... KOLONIA BAKTERII Połyskujący metalem splot macki ułożył się w wielką ósemkę, potem piątkę, siódemkę, dziewiątkę i znowu ósemkę – Patrick Levis zagubił się w nadawanych liczbach, przestał odbierać je jako odrębne całości. Wszystkie cyfry straciły jakikolwiek sens przypisanych im symboli i stały się jedynie kolejnymi wcieleniami wszechpochłaniającej statystyki, wcieleniami zupełnie bezosobowymi i nadludzkimi nieomal... Lecz jednocześnie Levis świetnie wiedział, że gdzieś pod tymi – doskonale abstrakcyjnymi, oderwanymi od życia choćby i przez samą swoją formę – cyferkami kryją się jakieś radości, jakieś wstręty i smutki, jakieś łzy może, a może nienawiść wreszcie...? W przelewających się płynnie znakach, Uczony zaczął dopatrywać się innych niż dosłowne sensów, bowiem dosłowne znaczenie liczb było zbyt proste, by mógł je przyjąć i uznać za właściwe – ono było tylko statystycznym zapisem statystycznych ludzi. Dopiero spod swego klosza Levis po raz pierwszy dojrzał prawdziwą twarz Przeciętnego Człowieka... Klosz – wiedział to niezbicie pewnie – był do tej obserwacji niezbędny, bo też była to obserwacja podobna do metody matematycznego dowodu „nie wprost”. Ostatecznie nie patrzył przecież w tej chwili na ludzi... Sporo siły kosztowało go wdarcie się w system nerwowy Wyższego i przerwanie przez zawiły łańcuch niezrozumiałych psychosymboli, by teraz mógł wpatrzyć się w Obce Miasto. Obce? Tak. Wiedział to i widział na pewno. Ale tamci przecież tak samo jak Przeciętni na Ziemi tłoczyli się wszerz ulic w odwiecznym zmierzaniu ku nieokreślonemu czemuś, co bodaj trochę dalej niż blisko – poświata ich radioczułych oczu oświetlała komunikacyjne arterie wielkich i małych osiedli niesamowitym, drżącym migotaniem radioaktywnych brylantów, odbijała się w fasadach wypiętrzonych nad chodniki domów i rozlewała ostatecznie szklistym i mdłym blaskiem po wypolerowanym mackami tworzywie podłoża. Do ostatniej, najdrobniejszej przylgi, do każdego zakamarka ciała Levisa docierała radość oddychania najczystszym z czystych chlorem – to znaczy radość tę odczuwał naprawdę sam Wyższy, lecz włączony w niego Levis spod klosza odbierał jego uczucia doskonale zestrojonym ciałem, transportując je jednocześnie w zakres własnych pojęć i rzeczy dla siebie namacalnych. Rozkoszne mrowienie końców delikatnych, pieszczących zachłannie życiodajną grudkę uranu macek Levis odczuwał tak samo, jak zachwyt alchemika głaszczącego drżącymi z emocji palcami wytworzony przed chwilą w tyglu, gorący jeszcze kamień filozofów... A Wyższy? Pozwalał na to poufałe zespolenie jaźni pozostając jednak jednocześnie gdzieś daleko za barierą przestrzeni i czasu, zachowując należny, obowiązujący każdego uczonego dystans wobec własnych dokonań... Przeciągnął czułą końcówką macki w poprzek mijanych sztachet wygrywając na nich sobie tylko znaną melodię wspomnień i przelewał ją w chłonny mózg Levisa, przerzucał wprost w jaźń Uczonego Obiektu obrazy swojego świata – szerokich polnych dróg i rogatych owoców plejsu; ich zapach podobny do woni przejrzałego arbuza i pomarańczy unosił się orzeźwiająco i leniwie pod przejrzystym kloszem. Levis poczuł gwałtowny, znany mu już z któregoś poprzedniego snu wilczy, nieopanowany głód, nieokreśloną, lecz niezwykle mocną chęć pożarcia czegoś niekonkretnego, ulotnego jak marzenie, jak wiedza – którą wzbogacał się wbrew własnej woli – pryskającą bezpowrotnie w chwili przebudzenia... Przemożna wola Wyższego stłamsiła Levisa, odesłała go na Ziemię w ciało Steelta Johnsona. W jego mózgu Kontynuator odnalazł niespodziewanie własne pragnienia, wspólnie z Ideałem łaknął teraz najgłębszej wiedzy o Przeciętnym świecie... Pochylony nad trzymaną na kolanach tacką, zapadnięty w głęboki fotel Steelt zmuszał się niemrawo do połykania tego czegoś, co z najbliższego barku przyniosła Irena. – Co to właściwie jest? – spytał krzywiąc się z mimowolnym obrzydzeniem. – Albef. - ??? – To znaczy syntetyczny befsztyk. Takie mięso z automatu... – Nie powiem, żeby to było dobre – mruknął. – Ale ma za to wszystkie potrzebne organizmowi składniki. Steelt pokręcił głową bez przekonania, włożył do ust następny kęs, zżuł go, spojrzał na dziewczynę. – A mnie się wydaje, że czegoś w tym brak... – Czego? – Smaku. Co z tego, że ten cały albef dostarcza mi odważone najściślej porcje aminokwasów, skoro nie smakuje jak należy... Daleki jestem od twierdzenia, że żyje się po to, aby jeść, ale... – nie dokończył. Nagły skurcz żołądka zmusił go do zaciśnięcia szczęk. – Co ci jest, Steelt? Czemu tak...?– zaniepokoiła się Irena. – Nic, nic. Zaraz mi przejdzie... – mruknął przez zęby. – Jesteś strasznie blady. Co...?– patrzyła niespokojnie na wychylającego się za poręcz fotela Johnsona. – Za... Zaraz... Muszę... Ja naprawdę... – wyrzucał z siebie wymęczone, przeżute słowa. – Jesteś chory? – Nie. To chwilowe... przejdzie... Ale już nie mogłem... Zaraz tu posprzątam... – zawstydził się swojej nieoczekiwanej słabości. – Zostaw, Steelt. Od tego jest automat. – Nie mów mi o automatach! To paskudztwo też zrobił automat! – Które? – Ten cholerny syntetyczny befsztyk! W moich czasach nawet świnie by tego nie żarły... A wy... – kolejny skurcz żołądka znowu zmusił go do mocnego zaciśnięcia zębów i szczęk. – My...?– pytanie zawisło w powietrzu. – Czy wy naprawdę to jecie? – odzyskał głos po chwili. – Tak. – Przecież można się tym zatruć... Albo to ja jestem za delikatny, albo... Nie, przecież na Księżycu jadłem to samo, co tamci trzej, a nie chorowałem. Więc jak to jest? – Nie wiem dokładnie, lecz na stacji są chyba zamrożone zapasy jedzenia z twoich jeszcze czasów... W chłodzie i próżni przechowały się doskonale. – A to, co dają mi na Ziemi? – Instytut, podobnie jak Stacja, ma własne chłodnie. – Taak. Teraz rozumiem... – zamruczał. – Co, Steelt? – Wszystko. Albo prawie wszystko. Wasz wygląd i... – Wygląd? Czy ja wyglądam...?– Irena uśmiechnęła się zalotnie i trochę niepewnie. – Nie, ty nie. I inni pracownicy Instytutu również – w porównaniu z Przeciętnymi na pasach wyglądacie wprost kwitnąco. Czy ty często jesz obiad w takim barze, jak ten, z którego przyniosłaś mi jedzenie? – Nie. Automat przysyła mi posiłki z rozdzielni... Ale podobno w barach i restauracjach nigdy nie było naprawdę dobrego jedzenia, więc nie masz się czemu dziwić... – Nie dziwię się. A kto jada w tych restauracjach? – Wszyscy... – To znaczy wszyscy oprócz Nadmózgowców i pracowników Instytutu? – Tak. Chyba i za twoich czasów ludzie wykonujący ważniejsze prace odżywiali się i mieszkali lepiej niż reszta? – Nie do tego stopnia. A sądziłem, że z czasem te różnice będą się zacierać. – Przecież to bzdura! Nie gniewaj się, Steelt, ale czasem naprawdę mówisz takie rzeczy, które nie mieszczą się w głowie – czy to wszystko rzeczywiście jest dla ciebie takie ważne? – Tak – ostro, głośno powiedział Steelt urażony słowami Ireny. – Dlaczego? Czy nie lepiej...? – One, te bzdury właśnie, były moimi marzeniami... – Ale nie spełniły się – widać to po tobie wyraźnie. Dlatego sądzę, że lepiej byłoby, gdybyś przyjął nasz świat taki, jakim jest. I mnie... – dodała cicho. – Chciałbym. Staram się... Ale naprawdę nie mogę. To znaczy ciebie... Ty i świat... – urwał. – Ja? – ...to dwie odrębne, zupełnie inne sprawy. Na ten świat nie mogę się zgodzić, chociaż... albo może właśnie dlatego, że jest mi całkowicie obojętny. Ale ten sam świat ukształtował Irenę Sollon, którą ja... ciebie... – nie dokończył. – Wiem, Steelt. I ja... ale o tym nie trzeba mówić – szepnęła. – Dlaczego? Chciałbym wykrzyczeć z siebie... – Nie trzeba, Steelt. Boję się... – Czego? – Że oni mi ciebie zabiorą. – Oni? Kto?– wyprostował się gwałtownie jakby szukając w mroku tych, którzy mogliby ich rozdzielić. – Wszyscy. Ludzie... Jaka szkoda, że jesteś... nie marszcz brwi – przecież oboje wiemy o tym doskonale. – Tak. I nic na to nie poradzę, Ireno... – Powiedz to jeszcze raz... proszę... – Że nic nie mogę zro...? – Nie. Moje imię... Powiedziałeś je tak bardzo miękko... – Jak do chorego dziecka... Jesteś taka bezbronna, zupełnie inna, niż ci ludzie na pasach... Chciałbym opiekować się tobą, pomóc... – W tej chwili tobie bardziej niż mnie potrzeba opieki, Steelt. Boli cię jeszcze? – Już nie. Przechodzi pomału – czuję, jak mi się coś tam w środku rozluźnia, odpręża... Przepraszam cię, ale naprawdę musiałem to świństwo z siebie wyrzucić... – Rozumiem. Czy chciałbyś coś...? – Nie. Tylko pić. Po prostu wypłukać z ust resztki tego smaku... – Zaraz automat przyniesie... – Nie trzeba. Wystarczy mi woda z kranu. Wiesz, to mi się jednak nie mieści w głowie, że można mieszkać, gotować, myć w jednym i tym samym pomieszczeniu. Ten zlew w rogu... Dlaczego nie zasłonisz go czymkolwiek? Czy ciebie to nie razi? – Nie. Poczekaj, zaraz dam ci jakiś kubek... – Nie trzeba – napiję się tak... Tfu! Ależ to obrzydlistwo! – Co? – Ta wasza woda. Czy wy jej nie czyścicie przed puszczeniem w rury? – Są filtry przy każdej stacji pomp. – Więc skąd ten smak? Jakby rdzy i plastyku... – Normalny... – Prawda, ty nigdy nie piłaś wody wprost ze źródła – takiej czystej i zimnej, aż cierpną zęby. – A ty piłeś? Przecież tam musiało być mnóstwo bakterii?! – Wydaje mi się, że było ich mniej niż tu... co to jest? – Co? – Tutaj na kranie. Chodź... Wygląda na jakiś termometr czy licznik... – Bo to jest licznik. – Do czego? – Wodomierz służy do pomiaru ilości wody zużytej przez daną osobę w ciągu dnia. Każdy ma swój limit... – Jak to? Nie dość podłego żarcia i ograniczeń energii, żeby jeszcze wydzielać sobie wodę? – Przecież to także kosztuje... – Woda? Zwyczajna, nawet niedokładnie oczyszczona? – zdumiał się Steelt. – Tak. – I w każdym mieszkaniu jest taki licznik? A co będzie, jeżeli ktoś przekroczy dzienny limit? – Wtedy automat blokuje dopływ. – I co? – Noo, nic. Zawsze przecież można iść do kogoś znajomego i pożyczyć... – To ciekawe. A Nadmózgowcy? Na przykład Levis? – Co? – Czy oni także mają liczniki? – Chyba nie. Ja w każdym razie nic takiego u Levisa nie widziałam... – Co tam robiłaś?– w głosie Johnsona zabrzmiała nagle ostra nutka obudzonej raptem nieufności. – Byłam po prostu. – Ale po co? – Noo... byłam. Ale to przecież nieważne – usiłowała ominąć niebezpieczny temat. – Ważne. Po co tam chodziłaś? – Teraz już nie... – Chcę wiedzieć – brzmiało to niemal jak rozkaz. – Steelt... – poprosiła miękko. – Chcę wiedzieć – upierał się Johnson. – Noo, różnie. Pierwszy raz poszłam zanieść mu jakieś wyniki – poddała się. – A potem? – Steelt... proszę... – Nie. Co było potem? – Zrozum, może za twoich czasów to było inaczej, że dziewczyna... ale teraz... – Co? – Przecież ja ciebie wtedy nie znałam... Trudno, żeby nikogo... – Taak... Ale, że to właśnie musiał być ten cholerny Nadmózgowiec! Dobry spadek... – Nie mów – tamto, to było coś innego... – tłumaczyła nieporadnie. – Nie rozumiem... – Z tobą jest zupełnie inaczej. Teraz czuję... – A wtedy nie czułaś?– jego ton był obraźliwy, jakby Steelt chciał zadać dziewczynie jak najwięcej bólu. – Nie to... – uniosła głowę. – Dobre i tyle – uśmiechnął się z gniewną ironią. – Jesteś zły na mnie, Steelt? Przecież sam chciałeś... – I dlatego jestem sam na siebie zły. Zresztą – nie ma o czym gadać... Zaraz muszę iść... – Zostań jeszcze chwilę. Pojedziemy razem... – Nie, lepiej, żebym był przed tobą. – Wiem, ale chciałabym... – Już późno. Nie chcę, żebyś miała przeze mnie przykrości. Od Levisa... – Steelt. Tamto już się skończyło. Nie wierzysz? – Trochę tak, trochę nie... Na razie dajmy temu spokój. Muszę to jeszcze przemyśleć... – Możesz mi wierzyć, Steelt... – Nie wiem... Porozmawiamy później. Może w Instytucie, może... – Gniewasz się, Steelt? – Na ciebie? Nie... Po prostu – muszę już wyjść. Późno... Mimo elastycznych listew na obrzeżach, drzwi za Johnsonem strzeliły głośno, kiedy zamykał je wybiegając na korytarz wiodący ku, grzmiącym coraz intensywniej i częściej, szybkobieżnym windom. Lustrzana klatka wessała go w siebie wraz z kilkunastoma spieszącymi do pracy Przeciętnymi, spadła w olbrzymim tempie na dół, wypluła swój myślący ładunek przed wyjściem z bloku i hucząc ponownie pobiegła w górę. Wiodące na ulicę drzwi zamykały się coraz rzadziej w miarę napływania wychodzących ludzi. Szerokie, sterowane przez automat podwoje drgały konwulsyjnie uderzane sprzecznymi rozkazami – fotokomórka uruchamiająca serwomotor i sprężyna powrotu szarpały je w dwie strony tak długo, aż strumień wybiegających Przeciętnych zgęstniał w jednolitą masę stłoczonych, przeplecionych ze sobą kończyn i ciał. Bieg do wyjścia, dreptanie w niewyobrażalnym ścisku przy drzwiach, gwałtowny luz na ulicy – Steelt odetchnął z ulgą wskakując na wiodący wprost do Instytutu pas dojazdowy... Czwarta rano – czas wyjścia ludzi pracujących najdalej od głównych pasów i dróg rozpędzanych właśnie do pełnej szybkości podróżnej po nocnej, trzygodzinnej przerwie konserwacyjnej... Mocne, elastyczne taśmy nabierały z wolna płynnego, codziennego tempa, uginały się coraz częściej i głębiej pod rosnącymi przy mijaniu poszczególnych bloków grupkami zaspanych, ślamazarnie przecierających oczy Przeciętnych. Łagodne falowanie drogi unoszącej się nieznacznie na walcach pędnych i opadającej dwa centymetry w dół na kilkunastometrowej przestrzeni między potężnymi rotorami sprawiało, że zmieniający się co chwila poziom ludzkich głów nieodmiennie kojarzył się Steeltowi z przebiegiem jakiejś niesłychanie rozwleczonej na osi sinusoidy, z płynącą z nieskończoności w nieskończoność bezwolną, nabrzmiewającą od czasu do czasu falą zgęstniałego morza białek, tłuszczów, wody i mózgów, które w ciągu stuleci zwyczajnie zapomniały, po co są... Potrącany co chwila Steelt był prawie pewien, że nikt w tym świecie – może tylko z wyjątkiem nielicznych Nadmózgowców – na pewno nie zastanawia się nad celem swojej drogi przez czas. Czuł w tej stłamszonej fali jedynie bezwładne poddanie się okolicznościom, sytuacjom, automatom, rozkazom rad koncepcyjnych i władz – Przeciętni nie zastanawiali się nad możliwościami zmian... Zresztą – czy byłyby to zmiany na lepsze? A może temu światkowi groziłyby one jedynie zagładą? Rozpad ściśle przestrzeganego porządku dnia mógłby doprowadzić Przeciętnych do poziomu rozkojarzonych, zdezelowanych robotów niezdolnych nawet do spełniania najprostszych powinności, a co tu dopiero gadać o sprawowaniu władzy, o koordynacji życia konkretnych środowisk i grup, które musiałyby być przecież nadal konsekwentnie realizowane i... jednak narzucane większości przez wyspecjalizowane w tym jednostki, albo niewielkie, co najwyżej kilkunastoosobowe zespoły... Zmieniliby się więc ludzie jedynie – świat nadal pozostałby taki sam... Steelt poruszył się gniewnie, roztrącił wpierające się w jego żebra łokcie – tłum dookoła gęstniał z każdą minutą, zbijał się coraz ściślej, mieszał i przeplatał drżąc w takt naprężającej się coraz silniej taśmy. Przeciętni mierzyli się nawzajem obojętnymi, lub, co najwyżej, wrogimi spojrzeniami – na pasie nie było przywilejów płci czy wieku. Jeżeli ktoś nie pracował w Instytucie jak Irena, nie mógł liczyć na bezinteresowną grzeczność, na ustąpienie z drogi, na życzliwy uśmiech nawet. A Steelt nie miał przecież żadnego znaczka podkreślającego jego związek z Ideałem. Ostatecznie nikt nie przewidywał, że Ideał będzie kiedykolwiek opuszczać Instytut i włóczyć się po przeznaczonych dla Przeciętnych pasach. To zabawne – myślał Steelt – ci wszyscy, wychowani w najgłębszym kulcie Ideału ludzie mogą mnie zgnieść tylko dlatego, że odważyłem się postępować inaczej, niż moi poprzednicy. Bo rzeczywiście – czy widział ktoś kiedy Ideał na ulicy? A swoją drogą chciałbym, żeby kiedyś i Jego Ekscelencja uczony Patrick Levis poczuł na swoich szacownych żebrach niezliczone łokcie zdesperowanych, rozdrażnionych tłokiem ludzi... Kontynuator obudził się właśnie – leżał w swoim łóżku, w swoim własnym ciele – usiłując przypomnieć sobie szczegóły kolejnego zwariowanego snu... Pamiętał zapadanie w pamięć Steelta Johnsona, mieszanie się obu osobowości i odczuć. Razem z Obiektem wymiotował przecież gwałtownie po obrzydliwym żarciu z restauracji, jako Steelt – czy raczej jako jego część – wykłócał się z Ireną o siebie i... raptem wszystko urwało się jak zepsuty film... Po długiej, może trwającej przez wieki, a może pięciominutowej tylko ciemności niemyślenia automat wyrwał go z odrętwienia sygnałem idiotycznie wesołej pobudki usiłując wepchnąć uczonego w codzienny, doskonale znany układ dnia. Levis przeciągał się – niewyspany – leniwie przez dłuższą chwilę, podczas gdy w całym domu zaczynał się już poranny ruch robotów, troskliwa krzątanina mechanizmów wokół człowieka – władcy, który nie mógł nawet nakazać swoim służkom przerwania pracy bodaj na chwilę bo ich bezczynność o tej porze byłaby złamaniem starego rytuału, byłaby jakąś mikrorewolucją niweczącą część wszechobejmującego Programu. Niewolnik swojej władzy może tylko wypełniać najdokładniej to, czego się od niego oczekuje – pod warunkiem, że wszystko, co robi, mieści się w granicach pamięci nastawionych na spełnianie jego poleceń automatów – więc wbrew sobie samemu Uczony postanowił poddać się natrętnym żądaniom robotów. Musiał zresztą wstać – przewidziane w programie pobudki wstrząsy posłania stawały się coraz bardziej natarczywe, jakby budzik zaczynał denerwować się, że leżący człowiek ignoruje jego sumienne przypomnienia. Po pięciu minutach leniwego oporu Levis czuł z każdą chwilą wyraźniej, że leży na pomarszczonym grzbiecie starego, chorego na gruźlicę wieloryba wstrząsanego co pół sekundy gwałtownymi paroksyzmami niepohamowanego kaszlu; a nie w wygodnym, dopasowanym do kształtu ciała łóżku. Upieranie się przy swoim nie miało sensu – automat nastawiony był na działanie aż do skutku, a wyłączyć go uczony mógł tylko przerzuceniem dźwigni na umieszczonej w piwnicy tablicy rozdzielczej domowego elektromózgu... Levis zaklął wstając i obiecując sobie po raz nie wiadomo który, że zaraz po powrocie z pracy przestawi budzik na późniejszą godzinę. Spieszył się teraz przy myciu – tylko na chwilę wskoczył pod ostry, gorący prysznic – żeby nie zostać za spóźnienie ukaranym przez automat kuchenny sprzężony z budzikiem i od dobrych paru minut szykujący dla Levisa śniadanie. A uczony od dobrych kilkuset lat nie znosił chłodnych jajek na miękko i zimnej herbaty... Do zjawienia się przed domkiem dyżurnego pilota zostało Levisowi trochę wolnego czasu, postanowił więc zdrzemnąć się jeszcze w fotelu. Usiadł i... śliska, zimna końcówka macki oplotła się wokół jego ręki, pociągnęła ją zrazu delikatnie, potem szarpnęła mocno wyrywając ciało Levisa z fotela, zmuszając ciężkie nogi do ruchu – Kontynuator nie bronił się. Wiedział, że walka nie ma sensu, że nawet on – najpotężniejszy człowiek swojego świata – musi przegrać, ustąpić teraz, aby kiedyś może... I był mimo wszystko trochę ciekaw, co zobaczy tym razem, jakich argumentów użyje Wyższy, by tym pełniej swoją wyższość pokazać – Levis czuł w tym jakąś dziwną niekonsekwencję. Skoro Tamci są na tak wysokim stopniu rozwoju, to dlaczego zależy im, by wierzyli w to właśnie ludzie? A może...? Może wcale nie chodzi tu o przechwalanie się potęgą? Ale o co w takim razie? Czyżby o sam EKSPERYMENT jedynie? Jaki cel może mieć Wyższy w śledzeniu myśli Kontynuatora? Półleżąc pod kloszem Levis uśmiechnął się do siebie podejmując grę... Postanowił patrzeć i nie widzieć, zamknąć bodaj na chwilę mózg przed ślepiami Wyższego, żeby sprawdzić swoją własną siłę, udowodnić Tamtemu, że nikt – Człowiek czy Obcy – nie wedrze się przemocą w zamknięte dla świadomości obszary ludzkiej duszy... I nagle poczuł, że znowu jest coś nie tak, że zaprzecza w tej chwili sam sobie, że... oporem popełnia świętokradztwo. Przecież udowadniając – nie ważne, czy sobie, czy komuś – niemożność ingerencji w najskrytszą głąb ludzkiej jaźni podważał główną tezę całego Eksperymentu, stawiał pod znakiem zapytania wielowiekową pracę swoich poprzedników i swoją własną... Opierał się więc przemocy już nie jako Kontynuator, lecz jako Levis po prostu – zwyczajny, nic nie mogący uczynić człowieczek. Rozkołysał myśli najpierw, przerzucił potem drgania w głąb podświadomości, przeskakiwał z obrazu w obraz, ze skojarzenia w skojarzenie, luźne i nietrwałe, z początków sensu uciekał, przerażony, w bezsens i chaos, pobudził ośrodki psychomotoryczne po to tylko, by skryć się w dygotaniu mózgu, warg i powiek, dłoni; aż do najgłębszych drgań serca, do konwulsji bezwładu, do eksplozji mechanicznej trzęsionki... Fotel pod kloszem przejął rytm szalonego tańca, zawirował, zaskrzypiał, oblicze Wyższego rozmazało się jak teleobraz magnetycznej burzy, znikło powoli ze świadomości Levisa walczącego o swoją przegraną... Kontynuator zerknął spod klosza w dół, wysunął głowę zza krawędzi stołu, wpatrzył się ślepo w mrowiący się po ulicach niewyraźny tłum. Zbite ciasno różnokolorowe ciała kryły się co chwila za kłębami płynącego nad pasami kurzu, od wybrukowanej głowami Przeciętnych powierzchni każdej z dróg biła wyraźnie wyczuwalna, tłamsząca intelekt fala bezmyślności oraz ograniczenia swobodnych skojarzeń do żarcia i spania zaledwie... Nie wiadomo skąd wśliznął się Levisowi do mózgu obraz płynnej plazmy, jakiejś niesłychanie zgęszczonej ciżby protozoów żyjących bez celu, bez celu wdrapujących się na kolejne etapy mijanego czasu i... bez celu umierających. Wyglądali z daleka jak bakterie – duże, pieniące się bez opamiętania, zdane wyłącznie na bezrozumne ciągnięcie zaczętego kiedyś życia. Zaledwie obraz i skojarzenie utrwaliły się w pamięci Levisa, uczonemu wydało się, że widzi tryumfalny uśmiech Wyższego i... wyobraził sobie, że nareszcie zrozumiał na czym polega JEGO EKSPERYMENT... Mocne, niespodziewane szarpnięcie fotela wyrwało Kontynuatora z roli Obiektu. Przez chwilę trwał zawieszony gdzieś w górze nad rozlazłym tłumem, potem bardzo wolno i płynnie zaczął opadać – niewyraźna, ciemna plama przed jego oczyma wyostrzyła się, nabrała zdecydowanych konturów, ustaliła ostatecznie w łuk napiętych strachem pleców pilota. Uczony pomału zaczął pojmować, że coś musi być nie tak, jak być powinno. Skąd wziął się pod kloszem dyżurny pilot? Czyżby to on miał dłoń tak śliską i zimną jak macka? Jaki cel miał Wyższy wyprowadzając Levisa z domu i po co teraz skrył się pod postacią Przeciętnego? A może...? Ależ tak! To po prostu musiało być kolejne, spowodowane przemęczeniem złudzenie. Nie ma żadnych NOL-i, żaden Wyższy nie prowadzi swojego EKSPERYMENTU – to tylko mózg Kontynuatora broni się przed zagrożeniem sytuacją niepewności Ideału, poszukuje własnej, bodaj i nierozumowej, drogi rozwiązania problemu. Levis przypomniał sobie, że bardzo wiele najtrudniejszych zagadnień wybitni uczeni rozwiązywali właśnie przy pomocy intuicji i zadowolony ze swej nieświadomej sprawności uśmiechnął się do siebie wesoło, wyciągnął w fotelu, ogarnął spojrzeniem plecy siedzącego przed nim człowieka i... zaraz... Czego boi się ten...? Nieskoordynowane ruchy, dłonie skaczące w popłochu z dźwigni na dźwignię, wtulona w barki głowa – uczony pochylił się głęboko do przodu, zerknął nad ramieniem pilota na ekran. Zamiast normalnego, czystego obrazu były na nim tylko jakieś niewyraźne, rozmazane smugi skaczące w szalonym tempie od lewej do prawej, tarcze zegarów pokryły się kolistymi wstęgami wirujących strzałek. Dopiero teraz Levis wychwycił ciałem narastające drgania rakietki, jakieś groźne trzaski w głębi kadłuba, chybotania w takt kaszlącego silnika – okno prysnęło drobinkami szkła rozbite uderzeniem oberwanego stabilizatora, aerodynamiczne czółenko łupnęło w oparcie fotela dokładnie tam, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się głowa Kontynuatora. Przez wybitą w owiewce rakietki dziurę wtargnął do środka urywany łoskot turbiny i denerwujące pobrzękiwania potarganych blach, wibracje urosły jeszcze, spotęgowane wdzierającym się do kabiny strumieniem zgęszczonego pędem powietrza... Wirujący opętańczo aerolot zamiatał pulsującymi smugami odrzutu chmury pyłu nad miastem, wzbijał się i opadał zależnie od kierunku uderzeń zaskakującej i gasnącej na przemian turbiny, kręcił zwariowane pętle nad dachami najwyższych domów, albo zataczał się bezwładnie, pijacko pod samym szczytem kopuły... Pilot opanował się wreszcie, zerknął w okno, na ułamek sekundy wyłączył silnik, włączył go ponownie, wyłączył starając się wybierać momenty, w których rakietka przybierała jako tako poziomą pozycję względem mroczniejących w dole ulic – lot wyrównał się trochę, ustały zawrotne młyńce, rakieta parła do przodu chwiejąc się niepewnie i dygocząc po przebytym szoku... Levis pochylił się jeszcze bardziej, unikając potężnych uderzeń powietrza, oparł dłoń na plecach pilota... – Dokąd lecimy???– przekrzyczał wiatr otrząsnąwszy się z pierwszego strachu. – Byle gdzie! Musimy znaleźć trochę wolnego miejsca do lądowania! – głos pilota wibrował jak cały aerolot. – Gdzie?! – Gdzieś za miastem. Za... miastem!!! – A pomoc? Przecież mogą nas wyłapać polem! – Za późno... Łączność zerwana! – Co?! – Łączność! Zerwana! Nie wiem czemu! – Jakie szanse? – Nie wiem! Jeżeli katapulty zawiodą... – głos pilota zatonął, zginął w poświstach wdzierającego się do kabiny powietrza. – Co?! – wrzasnął Levis. – Ka... ta... pul... ty!!! – Aha... Uwaga! Z lewej...! Pilot gwałtownie wyłączył turbinę, szarpnął dźwignię reagujących opornie sterów, ponownie włączył silnik, przerzucił stery maksymalnie w prawo – aerolot zachwiał się, śmignął błyskawicznie tuż obok jakiegoś drapacza chmur nieledwie muskając jego betonowy bok ocalałym lewym statecznikiem. – Niech mi pan podaje kurs. – Nie słychać! – Kurs!!! Podawaj! – świadomość niebezpieczeństwa złamała wszelkie wyrosłe przez lata, bariery i zahamowania. Teraz obaj – Kontynuator i pilot – byli tylko walczącymi o swoje życie, jednakowo śmiertelnymi ludźmi. – Chciałbym wiedzieć, co to za uczony idiota doszedł do wniosku, że pilotowi wystarczy ekran radaru zamiast okna! – wrzasnął wściekle pilot. – Co?! – Kurs! Podawaj kurs! Nic nie widzę! – Zaraz będą wille! Wille! – Kontynuator pochylił się w stronę rozbitego okienka. – Dobrze. Potrzebujemy najmniej trzysta metrów prostej! – Czego? – Ulica! Prosta! – Trzysta metrów?! – Minimum! – Jest!!! Znowu w lewo!!! – Katapulty włączone, ale... – Co? – Siadamy! Guzik w poręczy fotela! Wcisnąć! – Nie działa! – Musi!!! – Nie...! Rakietka zniżyła się raptownie szarpana nieregularną pracą turbiny; Levis raz po raz, rozpaczliwie, wciskał guzik włączający osłonę fotela przed katapultowaniem. Plecy siedzącego przed nim pilota zasłoniła już ścianka ochronnej kapsuły; spróbował jeszcze raz – nic... Domy za oknem kabiny urosły gwałtownie, zakołysały się w rytmie szalejącego silnika, mignął między nimi skrawek szerokiej ulicy – Levis desperacko walnął pięścią w poręcz fotela. Nie wiadomo skąd spadła na niego bezdenna ciemność, wystrzelił z niej ostry wstrząs i błysk, ciało uczonego przytrzymane łapami fotela zwinęło się momentalnie w ciasny kłębek, odpłynęło gdzieś daleko razem z zapomnianą świadomością... Obudził go dopiero jakiś, dobiegający z bardzo daleka, równomierny łoskot, ktoś walił czymś twardym w półelastyczną, plastykową skorupkę, która w ostatniej chwili rozwinęła się jednak, ratując mu życie. Leżał bezwładnie w przytrzymującym go uparcie fotelu pozwalając słabym dźwiękom docierać do siebie powoli – rozkoszował się świadomością, że przecież... że mimo wszystko... Do pierwszego łomotu dołączył się drugi, potem trzeci – odgłosy uderzeń przybrały na sile, połączyły się w trwający uparcie huk wypełniający bez reszty kapsułę, coś trzasnęło raz i drugi za jego plecami. Uczony leniwie obrócił głowę – w wybitej wąskiej szczelinie mignęła czyjaś ręka wyszarpująca z dziury ciężki lewar. Po chwili zamiast niej pojawiła się twarz pilota. Mężczyzna odetchnął z ulgą widząc wstającego Kontynuatora... – Zaraz pana uwolnimy, Ekscelencjo. Wezwaliśmy automed... Twarz pilota znikła raptownie z pola widzenia Levisa, zastąpiły ją dwie potężne, połyskujące metalem macki... Uczony cofnął się szybko, uderzył plecami o ścianę kapsuły, zbladł – macki naprężyły się w nadludzkim wysiłku, szczelina poszerzyła się momentalnie, gruba płyta elastilu zatrzeszczała, rozdarła się od góry do dołu jak gazetowy papier – Levis przywarł szczelnie całym ciałem do wygiętej ścianki i... wyprostował się opanowując momentalnie grymas przerażenia. Za mackami wykonawczymi automatu ratowniczego zobaczył niewielką kopułkę samobieżnego automeda i czekających na wyjście Kontynuatora, kilkunastu ludzi ze służby porządkowej – dwaj mundurowi mocno przytrzymywali tłumaczącego coś pilota. – Puścić go! – Ale... Jego Ekscelencjo... - Puścić. I sprawdzić przyczynę awarii. Mundurowi odstąpili od pilota odsłaniając jednocześnie perspektywę ulicy – kilkaset metrów dalej, w wykopie pod fundamenty nowego punktowca, Kontynuator zobaczył szczątki beznadziejnie roztrzaskanej rakietki... Wstrząsnął się odruchowo – gdyby w ostatniej chwili katapulta nie zadziałała... – ponownie spojrzał na niezdecydowanych mundurowych i powtórzył polecenie: przede wszystkim ustalić przyczynę zerwania łączności i zakłóceń obrazu trasy, potem zbadać blokadę katapulty. Chcę wiedzieć... – Urwał. To przecież nie miało sensu... Dlaczego ktoś miałby organizować zamach na jego życie? I kto? Przeciętni? Pozostali Nadmózgowcy? Ideał? Bzdura! To musiał być tylko przypadek. Ale lepiej, żeby takie przypadki nie zdarzały się wcale – gdyby pilotowi nie udało się doprowadzić rakietki aż do tego miejsca, gdyby katastrofa zakończyła się wbiciem w któryś pas dojazdowy pełny o tej porze jadących do pracy ludzi? Wprawdzie w grę wchodziłaby tylko śmierć Przeciętnych, ale przemnożona przez szybkość i masę rakietki... Levis odwrócił się od resztek aerolotu, ruszył przed siebie – drogę zagrodził mu automatyczny lekarz. Uczony chciał go od siebie odsunąć, wyciągnął rękę i... nagle zmienił zamiar... Może tego właśnie mu potrzeba? Automed musi przecież powiedzieć prawdę. – Zbada mnie, pokaże uszkodzone miejsce w mózgu, który tak uparcie stwarza we mnie nierealne zwidy... – pomyślał Levis i położył się na elastycznym materacu diagnostatu, pozwolił czułym mackom opleść obolałe od wstrząsów ciało, podsunął ufnie swój mózg automatowi do zbadania. Robot szumiał kojąco, mruczał coś do siebie, gaworzył, wypluwając od czasu do czasu z głośnika krótkie, ostre dźwięki jak echa uczonej dysputy lekarskiego konsylium zwołanego w domu choroby. Badanie przeciągało się, jakby robot mógł zdawać sobie sprawę z ważności oglądanej osoby, wreszcie otwarł czaszę diagnostatu wypuszczając uczonego na poszarpany w trakcie katastrofy chodnik. Levis sięgnął do pulpitu automeda, ustawił pokrętło na odtwarzanie ostatniego zapisu, wcisnął taster – gdzieś zza wijących się na ekranie wykresów odezwał się bezbarwny mechaniczny głosik: „niewielkie wylewy podskórne na całej długości prawej kończyny i goleni lewej oraz obrzęk w części potylicznej czaszki zlikwidowano, piętnastomilimetrowe skaleczenie prawej dłoni w okolicach nadgarstka zaszyto i wygojono... Poza tym stan zdrowia bez zmian, organizm bez śladów szoku czy choroby...” Levis wyprostował się, odetchnął głęboko – z boku doskoczył usłużny mundurowy... – Czy Jego Ekscelencja życzy sobie jakiś środek lokomocji? Natychmiast wezwiemy. Nowy aerolot? Wirolot? Poduszkowiec? – Może być po... – Levis już, już miał się zdecydować, lecz jakieś nagłe przypomnienie podsunęło mu najmniej oczekiwany, najdziwaczniejszy w całym jego życiu pomysł. – ...nie – powiedział, żadnego pojazdu. Pojadę pasem. – Pasem? Jego Ekscelencja chyba... – zająknął się zaszokowany mundurowy. – Powiedziałem. Aha! I nie życzę sobie, żeby się któryś z was za mną włóczył... – Panie Profeso... – ...zajmijcie się lepiej aerolotem. Czy raczej tym, co z niego zostało – na wieczór chcę mieć dokładny raport o przyczynach katastrofy. Pilota wypytać i odesłać do domu. Zrozumiano? – Tak jest, Ekscelencjo! Mundurowi popatrzyli na siebie znacząco, kiedy Levis rzeczywiście skierował się w stronę najbliższego pasa płynącego w kierunku Instytutu, ale żaden z nich nie odezwał się bodaj słowem – przecież nigdy nie wiadomo, kim są pozostali i jak zareagują na byle śmielsze określenie. Tylko myśleć było im wolno... Levis czuł na plecach ich spojrzenia – wiedział, co mogą myśleć w tej chwili bo i sam... sam określał siebie w tej chwili tak samo... – Ot, stary wariat, dziwak. Będzie się taki włóczył teraz po pasach, zamiast jak najszybciej jechać do pracy... I mimo wszystko zdecydowanie szedł ku eskalatorowi. Dotarł do skraju ruchomej drogi, zawahał się, wskoczył niezgrabnie, rozepchnął ramionami stłoczonych ludzi usiłując znaleźć dla siebie trochę wolnego miejsca. Po chwili żałował już swojej decyzji – potrącany łokciami, kilka razy kopnięty przez kogoś w kostkę przypomniał sobie, że Przeciętni widywali go na tyle rzadko, żeby go teraz nie poznać, a krzyknąć o przestrzeń dla siebie – Kontynuatora – ...wstydził się. Starał się więc tylko stać mocno na rozstawionych nogach i oddychać głęboko, żeby względnie równomiernie zasilać, zmęczone już po paru chwilach, płuca, gęstym od cudzych oddechów powietrzem. Prosta, z pozoru dość wygodna podróż komunikacyjnym pasem okazywała się w godzinach szczytu trudną, podobną niemal do ekwilibrystyki sztuką. Levis rozejrzał się po otaczających go obojętnych twarzach, złowił oczyma kilka przelotnych, jakby mimowolnych spojrzeń – Przeciętni wydawali się zaskoczeni, może trochę oburzeni jego bezceremonialnym zaglądaniem w ich oczy. Natychmiast opuszczali wzrok unikając ponowienia natrętnej ciekawości, bądź patrzyli gdzieś przed siebie usiłując nie widzieć zainteresowania, jakim ich Levis obdarzył. Tylko niektórzy z nich, potrącani przez przepychających się do skraju pasa, unosili oczy z iskierkami gasnącego momentalnie gniewu lub kwitowali mocniejsze uderzenia urywanym sapnięciem niezadowolenia, by niemal natychmiast zapaść z powrotem w przepaść niemyślenia... Levis zastanawiał się przez chwilę w jaki sposób kontrolerzy opinii publicznej zbierają materiały do swoich raportów, skoro żaden z ludzi na pasie nie odzywa się do nikogo. W tych warunkach było tylko jedno wyjście – podglądanie myśli – które Levis dotychczas uważał za trochę nieetyczne i nigdy nie chciał bez reszty uwierzyć, kiedy tłumaczono mu konieczność ciągłej pracy deszyfratorów. Ściśnięty teraz ze wszystkich stron dokładnie czuł pełen obrzydzenia podziw dla tej gęstej masy zdanych na jego łaskę ludzików – bez Kontynuatora powtarzającego im co jakiś czas, jak mają żyć, kiedy odpoczywać i jeść, a kiedy pracować, staliby się przecież niezauważalnie szybko chaotycznym zbitkiem żyjących na ślepo organizmów, nieodpowiedzialnym stadem wygłodniałych zwierząt. I... czuł się mimo wszystko jednym z nich... Jeżeli w skali kosmosu ludzkość jest zaledwie kolonią bakterii umieszczoną na jednej z wielu planet, to przecież i on – ich władca – jest jedynie takim sobie niewielkim drobnoustrojem. Inne rasy? Ależ i one nie są w takim razie wiele więcej warte – mogą i potrafią zrobić mniej więcej tyle samo, co mieszkańcy Ziemi. Levis opuścił oczy jak otaczający go ludzie, zamyślił się – wszyscy, wszyscy są Przeciętni. Nawet ja... Co za głupia zachcianka zmusiła mnie do tej idiotycznej straty czasu na pasie? Powinienem jednak był zażądać poduszkowca. I po co mi, u licha, nigdzie nie prowadzące rozmyślania nad istotą Przeciętności? Przecież już z góry wiadomo, jakie będą reakcje tak standardowych, jak ci tutaj, ludzi... Levis raptownie poderwał głowę, rozejrzał się z niedowierzaniem. Jakby na przekór jego ostatniej myśli dookoła odezwał się narastający z wolna pomruk – suma westchnień i nieartykułowanych niemal głosów, głębsze oddechy, szepty ciche i krótkie, jakby szepczący bali się dźwięku swoich słów wyrzucanych z ust szybko i trwożliwie w przestrzeń dzielącą ich od najbliższych podróżnych na pasie. Dopiero teraz Uczony zdał sobie sprawę, że od dłuższego już czasu słucha czyjegoś głosu – głębokiego, melodyjnego barytonu – skandującego coś rytmicznie, podkreślającego gniewnie niektóre zwroty, rosnącego na przemian i opadającego aż do dramatycznego szeptu. Ktoś za Levisem odezwał się prawie półgłosem: „To Elija. Nazywają go Prorokiem, bo mówi takie rzeczy, jakby znał świat do samego końca...” Levis uśmiechnął się do siebie sceptycznie – prorok... Jeszcze przed zamrożeniem stykał się dość często z najrozmaitszymi oszustami, którzy pod pokrywką jasnowidztwa usiłowali wyłudzać od ludzi pieniądze. – Będę musiał zapytać Obiekt, czy i za jego czasów byli tacy. Zresztą...nie trzeba. Byli na pewno, bo jak stary jest świat, tak stare są też wróżby i oszuści... Uczony postanowił zakpić sobie z „proroka”. Wiedział, że interwencja porządkowych dałaby tylko połowiczny rezultat – zastraszyłaby Przeciętnych, ale, nawet przestraszeni, wierzyliby nadal w pseudoprawdy wypowiedziane przez Eliję. Zdecydowanie lepiej będzie ośmieszyć go po prostu, pokazać słuchającym oczywistą bzdurność wszelkich proroctw. A swoją drogą ciekawe, dlaczego żaden z kontrolerów opinii publicznej nie doniósł o działalności „proroka”? Przecież Elija – sądząc z reakcji tłumu – musiał być na wszystkich pasach dosyć dobrze znany... No tak, oczywiście... Kontrolerzy – wszyscy kontrolerzy – są przecież rekrutowani spośród Przeciętnych... Trzeba będzie zaostrzyć testy na lojalność i prawdomówność – to nie do pomyślenia, żeby Przeciętni pełniący odpowiedzialne funkcje okłamywali władze składając niepełne raporty o sytuacji pod kopułami. Karać ich w tej chwili nie ma sensu, ale na przyszłość... – Levis wytężył słuch łowiąc poszczególne słowa Eliji, po chwili zaczął przepychać się przez tłum, żeby spojrzeć na tego człowieka, który ośmielał się głośno krytykować sytuację. Z bliska słowa Eliji nabrały jeszcze mocy – może dzięki umiejętnie rzucanym akcentom, a może dlatego, że jednak nie wszystko, co mówił, było pozbawione sensu... – Narzekacie na swoją sytuację, Bracia Przeciętni. Wiem, że nie robicie tego głośno – boicie się, i wcale mi to nie dziwne. Rozgrzeszam was, bo strach jest ludzki... Ale pomyślcie, ile waszej własnej winy jest w waszym strachu? Myślicie: „jest źle”... Ale nie myślicie: „dlaczego?”. Pozwoliliście Nadmózgowcom myśleć za cały kraj, nie protestowaliście, kiedy zamykali was w siłowym więzieniu – nie rozumiecie, co to jest więzienie? Bo ja rozumiem. Gdybym wiedział, co na Ziemi zastanę... Ale wy – wy byliście przecież na niej przez cały czas... Nie można was nazwać inaczej, jak tylko bandą ślepych głupców, którzy bezmyślnie poddają się społecznym układom. Czy nie widzicie, że wszystkie sytuacje i zdarzenia z waszego życia są na długo przed swoim zajściem programowane? I nadal nie myślicie: „dlaczego”...? Wasza bierność jest przecież potrzebna automatom! Nawet ci, którzy mieli myśleć za wszystkich, poddali się Programowi... Levis rozepchnął stojących przed nim ludzi, posunął się parę kroków do przodu, stanął tuż przed Eliją. Prorok spojrzał na Kontynuatora i zamilkł raptownie. Levis również milczał przez chwilę zbierając myśli – to, co mówił Elija było niebezpiecznie prawdziwe i... pokrywało się częściowo z poglądami Kontynuatora... Ale nie można było dopuścić do tego, by Przeciętni tę prawdę pojęli. Milczenie Eliji nie trwało długo – patrząc gdzieś daleko przez Levisa i zwarty ściśle tłum mówił dalej. Wydawało się, że mówi w przestrzeń, że nie zwraca się do nikogo konkretnie, lecz Levis wiedział – czuł po prostu – że od tej chwili słowa Eliji kierowane są przede wszystkim do niego. Ten człowiek nie był prorokiem i nawet nie usiłował mówić o sobie w ten sposób, ale miał jakąś szatańską zdolność dawania odpowiedzi na pytania, które wcale jeszcze nie zostały zadane. Zaciekawiony Kontynuator postanowił zaczekać chwilę, posłuchać... – Elija uśmiechnął się z jakimś, trochę gorzkim, triumfem. – Nazywacie mnie jasnowidzem i myślicie często, że skoro o tym ciągle opowiadam, to musiałem widzieć koniec świata. Nie – ja widzę go w tej chwili... Widzę, bo znam jego początek, o którym wy dawno zapomnieliście. Bo ja... ja jestem tylko myślącym mastodontem, zabytkiem z epoki zamierzchłej i tak odległej, że nie mieści się to w waszych karłowatych móżdżkach... Tłum dookoła zamruczał gniewnie, Levis rozchylił wargi, głęboko wciągnął w płuca zawiesiste powietrze i... zamknął usta, kiedy Elija rozpoczął swoją opowieść o zapomnianym świecie... Bo przecież nawet sam Kontynuator – podobnie jak Przeciętni na pasie – urodził się już pod Kopułą, wychowywał się i uczył w zatłoczonej, starej szkole na dawnym przedmieściu. Wkrótce okazało się, że młody Levis jest nieprzeciętnie zdolny, więc przeniesiono go do szkoły specjalnej przy stosunkowo niedawno założonym, liczącym sobie zaledwie sto lat niespełna, Instytucie Genetyki... Natomiast ten nazywany prorokiem człowiek musiał urodzić się dobrych parę pokoleń przed Levisem – gdzieś pod koniec wstępnej fazy Eksperymentu, jeszcze przed włączeniem generatorów stymulowanego pola ochronnego... A teraz mówił... nie – wyrzucał z siebie gniewnie, przyspieszone rytmem oddechu słowa, wbijał je w tłum jak potężne kliny. Każdy wypowiedziany przez Eliję wyraz – Levis wiedział o tym doskonale – z łatwością mógł przerwać wielowiekowe otępienie Przeciętnych, pchnąć ich mózgi do przodu po tysiącletnim omalże zastoju. Byle odzew z tłumu poruszyłby masy, lecz... jeżeli nawet słowa Eliji były iskrami, to mózgi Przeciętnych, poddawane przez kilkaset lat sterowanej psychostymulacji Ideałem, dawno już przestały być zapalającymi się momentalnie ziarenkami prochu. Kontynuator mógł słuchać spokojnie... – ...urodziłem się pod wolnym niebem – czy widzieliście kiedyś coś takiego! Nie, prawda? Nie, nie... po tysiąckroć, po milion tysięcy razy – nie! Znacie tylko wirujące pod kopułą kłęby zżerającego wam płuca, obrzydliwie szarego pyłu... A ja leżałem kiedyś na zielonej i miękkiej trawie, spoglądałem na leniwe, przeganiane wiatrem chmury i byłem cholernie ciekawy jak wyglądają, kiedy patrzy się na nie z wysoka. Byłem tak ciekawy, że aż zapisałem się do Ośrodka Szkolenia Astronautów – do dzisiaj przeklinam ten dzień! Wy nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak bardzo jesteście szczęśliwi tylko dzięki temu, że nie jesteście ciekawi, że interesuje was tylko mechaniczne odwalanie roboty i to cholernie podłe, syntetyczne żarcie... Lecz ja – byłem ciekawy... Urodziłem się w wolnym świecie – mogłem żyć w nim spokojnie do końca, kochać się, śmiać, pracować... Ale – wydawało mi się wtedy, że cała Ziemia jest dla mnie zbyt ciasna i mała. Zresztą – takich jak ja było przecież bardzo wielu. I żadnemu z nas nie podobało się, że naszą częścią świata rządzą spasione bydlaki z oślinionymi cygarami w pyskach, że musimy na nich pracować... Zrobiliśmy błąd – trzeba było już wtedy dobrać się im do sadła, tak jak wcześniej zrobili to Tamci. Ale my... stchórzyliśmy... Nieustraszeni astronauci to mit – bohaterowie kosmosu stają się bohaterami tylko ze strachu przed ludźmi... Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałem – jak wielu innych zdecydowałem się na daleki lot w galaktykę. I jak wielu innych tłumaczyłem sobie, że chodzi mi przede wszystkim o dobro ludzkości, o rozszerzenie jej wiedzy o całym okolicznym kosmosie. A chciałem jedynie uciec od wiszącej nad Ziemią groźby atomowego starcia, od wszystkich podawanych przez opozycyjne dzienniki wiadomości o prowadzonych przez nasz rząd próbach z bombami neutronowymi i bronią biologiczną. Byłem wtedy głupcem dwukrotnym... Bo myślałem, że albo ludzie spalą sobie Ziemię pod nogami – a ja bardzo, nie wyobrażacie sobie jak bardzo – chciałem żyć; albo, że wszyscy wreszcie zrozumieją się nawzajem i zaczną żyć jak... ludzie... Byłem głupcem – nie pomyślałem o tej trzeciej możliwości, którą narzucili całemu krajowi zapatrzeni w swoje tylko prywatne interesy trzęsący się o resztki władzy potomkowie spasionych przekupniów... A trzeci raz zostałem głupcem, kiedy zdecydowałem się lądować w Mieście – ostatecznie urodziłem się tutaj... Na swoje nieszczęście... Ale kiedy zobaczyłem, że Ziemia, jak przed tysiącem lat, krąży wokół Słońca nie wiedziałem... cieszyłem się, że nareszcie zobaczę teraz prawdziwie ludzkich ludzi, jakich w moich czasach zabrakło. Czego ja jeszcze wtedy nie myślałem...? I tak ładnie to brzmiało, kiedy powtarzałem Apsowi: „już za miesiąc, za tydzień, już za trzy dni tylko, zobaczymy Prawdziwych ludzi...” Teraz widzę ich właśnie – was... I żałuję, bo mogłem przecież wylądować u Tamtych nie bacząc na idiotyczny sentyment do miejsca urodzenia... I żałuję, bo mogłem zginąć... Aps, mój przyjaciel – wy oczywiście nie wiecie, co znaczy to słowo – zastrzelił się trzeciego dnia po powrocie... Zazdroszczę mu, bo mnie... mnie po prostu zabrakło odwagi... Ja nadal chcę żyć... – ale przecież nie tak, jak wy! To, co nazywacie swoim życiem, jest w istocie tylko nędzną wegetacją – przypominacie mi drożdże puchnące w ciasnym, nakrytym brudną ścierką garnku... I jesteście jak wyblakłe glony pieniące się bezrozumnie, dopóki jest w naczyniu choć trochę pożywki i światła. Jesteście skazani, bo... skazaliście się na samotność sami. Dobrowolnie! A przecież tu obok, na tej samej Ziemi pulsuje i tętni gorącym życiem cały olbrzymi i wolny świat, którego tak bardzo boją się Kontynuatorzy – dlatego zamknęli siebie i was w ostatnich twierdzach swojej słabnącej z każdym wiekiem władzy. Tej władzy, po którą nikt z was nie ośmielił się sięgnąć. Przecież i za moich czasów byli przeciętni... Ale teraz widzę, że nie każda przeciętność równa się Przeciętności... Jesteście świetnie do swojego życia przystosowani – o tak doskonałej standaryzacji umysłów nikt w moim świecie nie potrafiłby nawet przypadkowo pomyśleć – tym trudniej więc teraz mówić o was – ludzie... Bo ci prawdziwi ludzie – ci, którzy nie stchórzyli tak jak ja – dawno już wyzwolili się spod dominacji standardu. Oczywiście nikt z was nie może wiedzieć, że obecny obszar kopuł jest dziesięciokrotnie mniejszy niż kraj, w którym kiedyś urodziłem się i żyłem – nie macie przecież żadnej skali porównawczej... A ja... przez cały czas mojej włóczęgi, potężne niegdyś, dyktujące swoją wolę połowie państw świata, imperium skarlało jak wasze mózgi. Pomyślcie tylko – może gdzieś niedaleko w kosmosie żyją rozumne istoty i... patrzą na nas? Widywałem niejednokrotnie Ich ślady na kilkunastu planetach, ale... nigdy i nigdzie nie widziałem Ich samych. Teraz wiem nareszcie – musiałem wrócić na Ziemię, żeby to zrozumieć – dlaczego kryli się przede mną, dlaczego nie chcieli wpuścić mnie do swoich miast... Jestem przecież... Człowiekiem... Głos Eliji załamał się raptownie i opadł do niezrozumiałego szeptu, jakby prorok zwątpił w swoją siłę i tylko z rozpędu powtarzał sobie, co jeszcze widział pod niebami wszystkich obcych planet. Levis ocknął się... – Więc mówisz, Elijo, że istnieją w kosmosie obce rasy na wysokim etapie rozwoju? – Tak. I wiem o tym równie dobrze, jak ty. – Ja? – Tak. Właśnie ty, Kontynuatorze... Ludzie wokół Levisa zadreptali nerwowo usiłując jak najdalej odsunąć się od uczonego, rozglądając się bacznie, czy w pobliżu nie pojawia się przywołany przez uczonego patrol porządkowych... – Zachowują się jak spłoszone przez myśliwego, nierozumne zwierzęta – pomyślał Levis i głośno zapytał: – Skąd mnie znasz, Elijo? Przecież twoja wyprawa zakończyła się chyba jeszcze przed moją rewitalizacją. - To proste, Kontynuatorze. Bardzo proste. Przez trzydzieści lat powtarzam to samo włócząc się bez ustanku po wszystkich ruchomych drogach pod kopułami i... przez całe trzydzieści lat nikt nie odpowiedział mi bodaj połową normalnego słowa. Dawno już zrozumiałem, że odpowiedzieć mi może tylko jeden człowiek – ty... Widywałem cię niejednokrotnie i czasem... czasem wydaje mi się, że znam twoje myśli lepiej, niż ty sam mógłbyś je znać. Dlatego chciałem popatrzeć na ciebie z bliska, dlatego starałem się z tobą porozmawiać... – Starałeś się? Mogłeś to zrobić szybciej przychodząc do mnie do Instytutu. Tak byłoby chyba o wiele prościej... – Chciałem, żebyś to ty przyszedł do mnie. I jesteś... – Chodź więc ze mną do Instytutu. Dojedziemy tam za parę minut i pogadamy sobie spokojnie. – Nie, Kontynuatorze. Moje miejsce jest tu, na pasie wśród Przeciętnych. I twoje... także... Wobec kosmosu wszyscy jesteśmy przecież tacy sami. Ci ludzie naokoło nie wiedzą tego i nie rozumieją. Nie rozumieją, dopóki sami nie zobaczą rozmiarów Wszechświata. Ale my... Ty i ja – i może jeszcze Ideał – znamy prawdziwe proporcje zamkniętego pod kopułami świata, bo znamy przecież świat zupełnie inny. Taki, którego istnienia nie podejrzewał nigdy żaden z tych śmiesznych ludzików na pasie. Świat odległy i do naszego niepodobny, a przecież tak nam, mimo różnic, bliski... – Co wiesz o tym świecie? – Levis czujnie wysunął twarz do przodu, przez jego głowę nieskończenie szybko przebiegły błyski skojarzeń... Elija zwlekał tym razem, jakby zastanawiał się co powiedzieć, Levis tymczasem gorączkowo myślał – ...zupełnie inny świat... Więc to miasto, które śnił niedawno... klosz... Kontynuator Wyższego Rzędu... Czyżby to wszystko jednak nie było spowodowanym przez przemęczenie majakiem wyhalucynowanym z najciemniejszej głębi uczonego mózgu? Czyżby dlatego Elija mówił o przeczuwaniu najskrytszych myśli...? Tamten – Wyższy – zainteresował się widać nie tylko Kontynuatorem... Levis pochylił się ku Eliji, wyprostował się, ponowił pytanie: – Co wiesz o tym świecie? – Wiem bardzo mało – mniej więcej tyle samo, co ty. Wiem tyle tylko, że nasz świat jest zupełnie inny... Ale oto i twój Instytut – idź, czekają na ciebie... – Chodź ze mną. Albo powiedz mi jeszcze... – Nie teraz. Spotkamy się jeszcze... kiedyś... – Musisz... – Ja już nic i nigdzie nie muszę, Kontynuatorze... Rozepchnięty przez kilkunastu porządkowych tłum zakolebał się niepewnie, zrzedł niepostrzeżenie – na pasie zostało tylko kilku Przeciętnych jak zwykle zapatrzonych w swoje własne sprawy, uciekających w jakąś nieodgadnioną przestrzeń pełnym bezmyślności wzrokiem... Levis nie umiałby powiedzieć, jak trafił do swojego gabinetu. Zastanawiając się nad słowami proroka jak automat przewędrował kilometry korytarzy nim – skręciwszy w jakieś napotkane przypadkowo drzwi – znalazł się nieoczekiwanie na wprost doskonale znanego sobie biurka... Podszedł w stronę wygodnego fotela – nie wyrzucił go mimo swoich poprzednich postanowień – myśląc w tej chwili jedynie o tym, że oddałby pół świata za kilka godzin nocnego, porządnego snu bez snów... Usiadł, i dopiero wtedy w korytku podajnika głównego elektromózgu Instytutu zauważył wąski skrawek zapisanej odręcznie taśmy. Wziął go w palce, przeczytał: „Obiekt nr 725 ponownie spędził noc poza Instytutem... Levis zagapił się tępo w plastykowy świstek z napisem potwierdzającym prawdziwość nocnego majaku. Wprawdzie Elija zdążył jeszcze powiedzieć, że chodziło mu o świat przeszłości – jak najbardziej ludzki świat, w którym obaj kiedyś żyli – ale ten świstek... Levis postanowił porozmawiać z Obiektem, dowiedzieć się, u kogo Ideał spędził noc – może okaże się, że Steelt łaził po prostu po Mieście bez celu, podpatrując ten nowy dla siebie, nieznany i nieoczekiwany świat? Kontynuator przycisnął taster dzwonka – zza drzwi niemal momentalnie wyskoczył zginający się w ukłonie Written... – Proszę przyprowadzić do mnie Obiekt... - Tak jest, panie Profesorze. Natychmiast... Sekretarz znikł za drzwiami jeszcze szybciej niż pojawił się na wezwanie, Levis odprężył się, oparł wygodnie, przymknął oczy... Kiedy otworzył je, w fotelu po drugiej stronie biurka siedział Steelt Johnson 725 i przecierał dłońmi zaczerwienione z niewyspania powieki. – Tak myślałem, że mnie pan zawoła – odezwał się z niewesołym uśmiechem na zmęczonej twarzy... – Ech, co ja bym dał... – Za co? – A nie, nic – tak sobie tylko głośno pomyślałem... Levis podał Obiektowi znaleziony na biurku świstek. – Niech pan to sobie przeczyta – powiedział. – Hmm... No cóż, to było do przewidzenia, że prędzej czy później wszystkiego się pan dowie, Profesorze... Ale mimo wszystko chciałbym dostać w swoje ręce tego drania, którego tak bardzo zainteresowało to, że bywam u Ireny... Podał nawet dokładnie od kiedy... – Co powiedziałeś? – To, co widzę. Sam pan przecież czytał... – Johnson popatrzył na Kontynuatora ze zdziwieniem. Levis pochylił się nad biurkiem wyciągając rękę w stronę Obiektu, poruszył nagląco palcami. – Niech mi pan da tę kartkę, Johnson. To zaczyna być interesujące... – Co? – Poprzednio na kartce była tylko wiadomość o tym, że spędził pan noc poza Instytutem. A teraz... Czyżby to znowu sztuczka Wyższego? – Czyja, Profesorze? – Nieistotne. Taak... tego tu przedtem nie było... a może to mi się tylko...? Niech pan wraca do laboratorium, Johnson. No, niech pan idzie. Ja... muszę... Johnson wstał, wzruszył ramionami patrząc w stronę skulonego w fotelu Kontynuatora i cicho wyszedł z pokoju. Coś ze starym nie w porządku – mruknął do siebie cicho. Zatrzymał się tuż za drzwiami gabinetu – w pokoju sekretarza dwóch mężczyzn z ożywieniem i przejęciem rozmawiało nie zwracając uwagi na całe otoczenie. Żaden nie zauważył słuchającego przyciszonej rozmowy Ideału. Jednego z nich Steelt znał aż do obrzydzenia dobrze, tego drugiego... chyba też... W ucho wpadło mu parę wypowiedzianych głośniej niż inne zdań, i dopiero wtedy Steelt zorientował się, że mówiącym jest jeden z mężczyzn, którzy niedawno przywitali go, budzącego się z wielowiekowego snu, w Stacji Genetycznej na Lunie. – Nie uwierzysz mi, Written, jak się wtedy zdziwiłem. Ostatecznie znam przecież od dobrych paru lat... – Ja też, Kaort. Znam go, to znaczy myślałem, że znam go już doskonale, ale teraz... Przestaję go rozumieć. I co dalej? – Właśnie to, w co do tej pory nie mogę do końca uwierzyć. Każdy inny Nadmózgowiec natychmiast zawołałby porządkowych, a on stał tylko i słuchał jak urzeczony. – To przecież do niego niepodobne... – Czekaj, to jeszcze nie wszystko... Zaczęli ze sobą rozmawiać. – O czym? – Nie zgadniesz... O Tamtych...! – Co?! – wykrzyknął szeptem Written. – Elija opowiadał o wolnym świecie. – A Sum? – dopytywał się sekretarz. – Słuchał potulnie... – To już naprawdę... A porządkowi? - Sum ich nie wzywał. A kiedy wreszcie pojawił się jakiś przypadkowy patrol i chciał zabrać proroka, wtedy Sum kazał im po prostu odejść i sam zeskoczył z pasa; ja za nim... A Elija pojechał w swoją stronę... Wiesz, chciałbym go jeszcze kiedyś usłyszeć. On jest jednak piekielnie odważny, podczas gdy ja... – Kaort urwał w pół zdania. – Co ty...? – Ja? Nic. Kiedyś ci może wytłumaczę... – Wiesz, Kaort, czasem zastanawiam się, co właściwie znaczy określenie: Człowiek Przeciętny... – zaczął Written; w tej samej chwili drzwi otwarły się raptownie i na progu pokoju stanęła Irena Sollon. – Czy jest tu może Ide... – urwała, zobaczywszy stojącego za plecami mężczyzn, zamyślonego Steelta. Tamci obrócili się zmieszani i niepewni, ile z ich rozmowy zrozumiał i usłyszał stojący za nimi człowiek... Steelt uśmiechnął się do siebie leciutko, samymi kącikami warg i powiedział: – Wszedłem w tej chwili... Ktoś doniósł Profesorowi... – tym razem Steelt nie dokończył zdania nie chcąc, by któryś z mężczyzn domyślił się czegokolwiek dotyczącego tylko Ireny i jego... – Wszyscy na ciebie czekają. Mamy już pół godziny spóźnienia względem harmonogramu... Czy możesz...? – Irena usiłowała nie odpowiedzieć Steeltowi uśmiechem. - Tak, idziemy. Steelt czuł, że dziewczyna jest trochę zagniewana, ale nie miał zamiaru przepraszać ją za poranne pożegnanie. Idąc zastanawiał się, czemu Irena zdecydowała się na ryzykowny związek z Ideałem – czy było to z jej strony uczucie, czy wyrachowanie tylko, jakaś próba podniesienia swojej życiowej pozycji? Ale... skoro zerwała z Levisem? Przecież dla Przeciętnej, jak ona, dziewczyny związek z Nadmózgowcem jest ogromną szansą osobistej kariery, chyba... chyba że wchodzą tu w grę jakieś inne, nieznane Steeltowi czynniki uniemożliwiające Irenie przełamanie standardu. Może jakiś nowy, wykształcony przez stulecia obyczaj zabrania legalizacji związków Nadmózgowców z Przeciętnymi kobietami? Doszli do laboratorium. Siedzący przy stołach ludzie zerwali się ze swoich miejsc widząc wchodzącego do sali Johnsona. Zaczynał się normalny dzień zwyczajnej aż do znudzenia pracy. Półleżąc na laboratoryjnym stole przypominającym rzymskie łoża biesiadne, Steelt z trudem opanowywał ogarniającą go senność. Nie lubił tych codziennych badań. Uwijający się naokoło ludzie zachowywali się każdego dnia tak samo i za każdym razem powtarzali te same czynności, mające na celu wyjaśnienie czym właśnie jest Ideał i co różni go od Przeciętnych. A Steelt już od paru dni wyczuwał, że w założeniach całego Eksperymentu tkwi jakiś piramidalny błąd. A właściwie nie „jakiś”... Znając siebie Steelt wiedział doskonale, że nie jest żadnym Ideałem. Że to jedynie wszyscy naokoło uparli się, żeby go tak nazywać. A w swojej epoce Steelt Johnson był przecież dosyć przeciętnym, nie wyróżniającym się niczym szczególnym poetą, który w czasy Eksperymentu trafił wbrew własnej woli. Teraz czuł się tylko straszliwie zmęczony... Świat przyszłości, tak odmienny od tego, który budował w swoich pisanych przed wiekami wierszach, przytłaczał go swoją nieoczekiwaną posępnością, męczył niezrozumiałymi pojęciami. Gdyby Steelt był kiedyś choć trochę lepszym poetą, może teraz... Nie, nawet i w takim wypadku nie umiałby chyba ogarnąć umysłem zmian, jakie dokonały się w mentalności całego społeczeństwa. Każdy normalny człowiek na moim miejscu – rozmyślał ponuro – strzeliłby sobie w łeb po trzech dniach i miałby święty spokój. A ja wygłupiam się, tłumaczę sam sobie, że przecież trzeba tym śmiesznym ludzikom pomóc... A mogę to zrobić tylko w jeden sposób. Powinienem po prostu upodobnić się do potrzebnego im Ideału, zachowywać się tak, jak on zachowywałby się będąc w mojej sytuacji. Tylko... czy Ideał kochałby Irenę? Raczej wątpliwe. Ale przecież ja nie jestem... jeszcze nie... Irena Sollon krążyła wokół Steelta skupiona, poważna, zajęta tylko i wyłącznie swoją pracą. Tak w każdym razie myślał i Steelt, i obserwujący Irenę kątem oka doktor Morsten. Żaden z nich nie mógł wiedzieć, że myśli Ireny biegną trochę podobnym torem, jak myśli Johnsona. Ona sama także nie wiedziała do tej pory, dlaczego właściwie pokochała Steelta? Tylu przecież dookoła normalnych i zwyczajnych ludzi, z których żaden nie był taki jak Ideał – z każdym mogłaby żyć spokojnie bez obaw o to, co przyniesie jutrzejszy dzień albo jakiś nieoczekiwanie zły humor Kontynuatora. Czuła, że bierze ją złość na Ideał, na cały świat, na Eksperyment i... na siebie samą. Tańczy tu dookoła Obiektu, a tymczasem Steelt... Niby jest tak blisko – w każdej chwili mogłaby go dotknąć – ale przecież stając się Ideałem uciekał od niej gdzieś daleko tam, gdzie nie mogła go wyczuć nawet myślą... Była wprawdzie przyzwyczajona do poddawania się cudzej woli, ale teraz nawet ona, Przeciętna, nie mogła znieść myśli o swoim chwilowym bo chwilowym, lecz przecież niemal nieograniczonym podporządkowaniu Ideałowi. Czuła się bioautomatem mechanicznie wykonującym tylko te czynności, które zaprogramowano w jej pamięci. I to właśnie było najgorsze – wykonywać określony najściślej program właśnie wtedy, kiedy nie wie się... Mierzyła tętno poddawanego najrozmaitszym bodźcom Ideału, patrzyła na wykres pracy jego mózgu i... nadal nie wiedziała, co on sobie teraz myśli? A jeszcze parę godzin temu był taki zrozumiały i bliski mimo tego nawet, że bardzo często różnili się poglądami na te same sprawy. W łóżku, w ciemności, różnice zacierały się momentalnie, zostawał tylko człowiek, którego sobie wybrała. Wychodził potem, a ona... Leżąc w gorącej jeszcze pościeli zastanawiała się, co będzie, jeżeli dla dobra Eksperymentu Steelt Johnson 725 zostanie ponownie zamartwiony na czas przez nikogo nie określony; może... na zawsze... Wiedziała doskonale, co grozi Obiektowi, który odważył się na ucieczkę z Instytutu. A Steelt uciekał przecież co noc... Więc jak wygląda czyjeś zamrożone marzenie? Nawet jeśli jest to marzenie osoby jak ona Przeciętnej? Nie chciała tego... Chciała po prostu człowieka, który kochałby ją tak, jak ona jego. Ale – ten człowiek jest Obiektem Eksperymentu... I należy do całego społeczeństwa... A jeśli zbuntuje się, jeśli wystąpi przeciw Eksperymentowi, wtedy... – wolała o tym nie myśleć. A jednocześnie nie umiała jednak zrezygnować z posiadania Ideału na własność choćby tylko przez parę godzin krótkiej, zbyt krótkiej nocy... Gdyby wiedziała, co on sobie tak naprawdę w głębi duszy myśli... – niestety seanse deszyfracyjne prowadził ze Steeltem sam doktor Morsten... To była najmniej przyjemna część codziennych zajęć. Johnson względnie dobrze znosił wszystkie te idiotyczne badania mające na celu jak najdokładniejsze poznanie jego struktury fizjologicznej, ale grzebanie w myślach... Nie. Tego nie cierpiał, ale nie mógł też w żaden sposób zabronić badaczom wstępu do swojego mózgu. Czuł po prostu, że konsekwencje oporu byłyby dla niego bardzo nieprzyjemne. Lecz – skoro nie mógł bronić się otwarcie – postanowił użyć podstępu. Pomogła mu w tym wykształcona już przed wiekami umiejętność koncentrowania myśli na jednym, dowolnie wybranym temacie. Kiedyś było mu to potrzebne do pisania wierszy, teraz... Starał się sterować swoimi myślami tak, by gładko omijać wszystkie interesujące go najmocniej sprawy i problemy – szczególnie te, które budziły w nim mimowolny sprzeciw. Nic też dziwnego, że siedzący przed ekranem deszyfratora lekarz za każdym razem odnosił wrażenie, że Ideał pogodzony jest całkowicie ze swoją rolą, że ze wszystkich sił służyć będzie społeczeństwu Przeciętnych... Przeglądający magnetowizyjne taśmy z zapisem myśli Ideału Kontynuator również przekonany był najmocniej o niemal zupełnym podporządkowaniu Obiektu; zdawało mu się, że śmiało można go wykorzystywać do stymulacji tłumów. Wprawdzie nocne wycieczki Obiektu były czymś wymykającym się poza ramy Eksperymentu, lecz... Kontynuator dobrze wiedział, że kiedy w grę wchodzi jakieś – choćby i najbardziej nieodpowiednie – uczucie, wtedy wszystkie rozumowe racje zaczynają być nic nie warte. Nie na darmo Patrick Levis był psychologiem i wiedział, że człowiekowi pokroju Steelta Johnsona należy zostawić większą swobodę postępowania, niż jakiemukolwiek innemu Obiektowi... A to, że Steelt Johnson był niegdyś poetą...? To właściwie także nie było takie złe. Wprawdzie komplikowało to trochę płaszczyznę możliwych porozumień, ale... Kontynuator wiedział nie od dziś, że poeci to zazwyczaj ludzie o charakterach tak słabych, że można ich dowolnie ukierunkowywać, byle tylko podejść do zagadnienia delikatnie i umiejętnie. Wystarczy po prostu rozbudzić ich przyrodzoną próżność, a wtedy każdy poeta zrobi wszystko, co zasugeruje mu zręczny pochlebca. Tak, Kontynuator znał reakcję poetów doskonale. Nie znał tylko Steelta Johnsona i nie wiedział, że Johnson czuje się trochę odpowiedzialny za sytuację panującą pod kopułami. Nie wiedział też, że pierwszy seans z bardzo jeszcze prymitywnym deszyfratorem Steelt odbył dobrych parę wieków temu... Teraz – oblepiony dokładnie przyssanymi do całego ciała elektrodami encefalowidu – Steelt kierował swoje myśli tylko ku tematom, które uznał za „bezpieczne”. Bezpieczne dla siebie i... całego świata. To były najgorsze dwie godziny każdego dnia – okłamywać samego siebie, wiedząc o tym kłamstwie doskonale, i... wierzyć w nie najmocniej, żeby z powodu byle zawahania nie wzbudzić podejrzeń co do prawdziwości wymyślanych przez siebie bzdur. Przelotne myśli i dowolne skojarzenia mogą być nielogiczne, ba, powinny nawet być w jakimś stopniu niespójne, lecz sterowanie nimi, z zamierzonym celem stworzenia pozornego braku logiki i z jednoczesnym podporządkowaniem ciągu myślowego określonym jednoznacznie tematom, wymagało teraz od Johnsona stałego doskonalenia pamięci i nieomalże nieludzkiej konsekwencji – Steelt bał się niesamowicie, że któregoś dnia pamięć zawiedzie go ostatecznie, a wtedy... Wprawdzie na razie udawało mu się dość dobrze, lecz codzienne badania myśli i ich dokładne analizy musiały wreszcie doprowadzić do zawalenia się stwarzanego przez Steelta świata nieprawdy. A tymczasem wszystkie seanse zdawały się przeciągać w nieskończoność, trwały i trwały tak długo, że wprawiało to Steelta w najgorszy stan niepewności, w rozciągający się na resztę dnia stres, którego niemal nie mógł opanować potem, kiedy już macki deszyfratora odpadały od jego skóry i wślizgiwały się z cichym szelestem do wnętrza aparatu. Ale wiedział też, że musi wytrzymać... Doktor Morsten wszedł do kabiny, uśmiechnął się do siedzącego nieruchomo Obiektu – Steelt z trudem zrozumiał docierające do niego powoli słowa lekarza: – No, w porządku. Seans skończony... Ale wiesz, Ideale, czasem cię nie bardzo rozumiem... Johnson naprężył się czujnie oczekując dalszych słów Morstena. Była to jedna z najtrudniejszych chwil – musiał teraz wytłumaczyć jak najumiejętniej wszystkie swoje ledwie pamiętane myśli, rozwiać ewentualne podejrzenia Morstena jeszcze przed momentem ich powstania. Lecz zbyt energiczne przeciwdziałanie również mogło doprowadzić lekarza do zbyt daleko idących wniosków, więc Steelt wolał jeszcze chwilę poczekać, dać Morstenowi czas na pełniejsze sformułowanie zarzutów. Oczekiwanie przedłużało się, więc po kilkunastu sekundach Steelt zaryzykował pytanie: – Czego pan nie rozumie, doktorze? Morsten uśmiechnął się ponownie – tym razem trochę nieporadnie – jakby prosząc z góry o wybaczenie. – Widzisz, Ideale, używasz czasem myśli niezbyt dla mnie zrozumiałych, operujesz obrazami, których znaczenia niekiedy nie pojmuję. Do tej pory, po kilkunastu już seansach, nadal nie wiem na przykład, czy ten długi sznur nazywany przez ciebie szotem znaczy to samo, co cuma. Wydaje mi się, że one mają dla ciebie różne znaczenia, a jednak pokazałeś mi je identycznie zwinięte w ósemkę... Steelt odprężył się gwałtownie. Niemal aż tak gwałtownie, że jakikolwiek, bystrzejszy od Przeciętnego, lekarz zauważyłby natychmiast nagłą zmianę nastroju Obiektu. Na szczęście Patrick Levis – jedyny Nadmózgowiec w Instytucie – zapoznawał się z wynikami badań nie bezpośrednio, lecz po dokonaniu przez doktora Morstena wstępnej selekcji materiałów, opatrzonych przez niego uwagami o zachowaniu się Obiektu w danym momencie seansu... – Ależ oczywiście, panie doktorze. Bardzo słusznie zauważył pan, że obie te liny mają zupełnie odrębne zastosowania. Postaram się pokazać to panu wyraźniej podczas następnego seansu... Czy ma pan jeszcze jakieś uwagi? – Noo, w zasadzie nie... Chciałem cię tylko o to właśnie poprosić, Ideale, żebyś na przyszłość dokładniej precyzował myślane obrazy... A swoją drogą ten yachting to musiała być wspaniała rzecz – nie wyobrażam sobie, jak ludzie mogli... – Co, doktorze? – Noo... nic ważnego. Taka głupia myśl – usiłował zbagatelizować Morsten. – Jaka? – Wolałbym... Chyba, że obiecasz mi całkowitą dyskrecję... – Ależ naturalnie, doktorze. Wszystko, o czym mówimy, zostanie wyłącznie między nami... – Po prostu... nie umiem tego nazwać... To chyba jakiś nielogiczny odruch... Żal... – To znaczy? - Zastanawiałem się przez chwilę – zupełnie nie wiem, dlaczego? – kto podsunął ludziom sprzed wieków ten idiotyczny pomysł z polem och... To znaczy, wcale nie idiotyczny... To tylko tak mi się przypadkowo... – tłumaczył chaotycznie lekarz spoglądając niepewnie na poważną twarz Steelta. – Rozumiem, doktorze. I... nie musi się pan martwić... Mnie też trochę żal tamtych wolnych przestrzeni. Ale skoro już żyjemy tutaj, powinniśmy zrozumieć, że uczyniono to dla naszego dobra... – Masz rację, Ideale. To na pewno uczyniono dla naszego dobra. A to przejęzyczenie... – Niech się pan nie martwi, doktorze. Każdemu się zdarza... Kiedyś mawiano: „errare humanum est”... – Nie zrozumiałem, Ideale. Co? – Że człowiek jest omylny. I wcale nie wydaje mi się, że ta zasada przestała obowiązywać choćby nawet dziś... Ale wie pan, jestem już zmęczony. Bądź co bądź to cały dzień... – Rozumiem, Ideale. Muszę jeszcze napisać dla Kontynuatora codzienny raport... A ta nasza rozmowa... – Pomogła nam ustalić różnice pomiędzy cumą, a szotem, prawda? – uśmiechnął się przyjaźnie Steelt. – Ja też tak sądzę, Ideale – przytaknął z wyraźną ulgą lekarz, uśmiechnął się porozumiewawczo do Steelta i wyszedł z kabiny deszyfratora. Chwilę po nim wyszedł i Johnson – on także uśmiechał się... – Ten zabawny Morsten... Jakiż on był przerażony tym swoim wyznaniem, które wymknęło mu się przypadkowo... Chyba... chyba, że było to zrobione rozmyślnie... Wędrując do swojego domku za Instytutem Steelt zastanawiał się, czy słowa Morstena nie były po prostu dodatkowym tekstem na prawdomówność Obiektu... Drzwi domku otwarły się przed Johnsonem na oścież, zamknęły po chwili – ukryty w krzakach obok ścieżki człowiek ziewnął szeroko. On również – podobnie jak Ideał i Kontynuator – był dzisiaj niewyspany, lecz postanowił czekać tu uparcie aż do wieczora, kiedy Obiekt unieruchomi automaty i wymknie się poza obręb Instytutu... DOM UCIECZKI Obraz był niepewny, rozmazywał się Kaortowi w pamięci – tyle już lat spędził tutaj, a jeszcze nic nie zrobił, żeby pomóc tym ludziom. Dopiero ten „prorok” – Elija – i jego rozmowa z Kontynuatorem wywołały z pamięci Kaorta dawno zapomniane zdarzenia i myśli... Szarobrunatna ściana pola siłowego rozwarła się kiedyś przed nim leniwie, uchylona strumieniem neutralizatora – zwisające z obrzeży otworu fantastyczne strzępy chwilowo niespójnej osłony nasunęły mu na myśl szeroko rozwartą paszczę ogromnego stwora gotowego połknąć, wchłonąć bez śladu mizernego człowieczka, który ośmielił się obudzić go z wielowiekowego snu... Kaort zawahał się, jeszcze raz pożegnał wzrokiem rozległy, wolny świat... – rezygnował z niego, by wejść do kopuły. Zarówno ta przed nim jak i pozostałe – majaczące w dali jak sine, posępne chmury – stanowiły ostatni na Ziemi obszar zamknięty przed prawdziwym życiem. Oglądane z zewnątrz były pozornie martwe, lecz Kaort wiedział doskonale, że... tam również żyją ludzie. I ludziom tym potrzebna była jego pomoc... Jeszcze w chwili, kiedy za plecami mężczyzny zamykała się ściana (znów doskonale nieprzenikalnego) pola, Kaort wierzył najmocniej, że tylko on może pomóc uciekającym przed życiem szaleńcom... Przygotowywał się do tej wyprawy bardzo starannie. Najstaranniej, jak umiał. Uczył się języka Przeciętnych, poznawał ich obyczaje i poglądy. Materiału miał niezwykle mało – jedną jedyną rozmowę wideofoniczną z kosmopilotem o imieniu Olin... Lecz ten sam Olin nie poznał go potem – a może po prostu wolał go nie poznawać? Zrozumiawszy w ciągu kilku lat sytuację panującą pod kopułami Kaort nie dziwił się już niczemu... I zaledwie kilka lat starczyło, by dał się pochłonąć wszechogarniającej Przeciętności, by zapomniał o prawdziwym celu swojego pobytu w obrębie kopuły. Ale... im dłużej żył tutaj, im dłużej poznawał mentalność Przeciętnych, tym bardziej wątpił w powodzenie swojej misji, którą kiedyś wywalczył upartym przekonywaniem wszystkich możliwych władz o tym, że szaleńca należy ratować nawet wbrew jego własnej woli... Byle tylko postępować umiejętnie i łagodnie. Teraz nie był już taki pewien swoich racji, ba, skłaniał się nawet czasem do wyrażonego kiedyś przez Jasowa poglądu, że jedyną pomocą dla Przeciętnych byłoby zneutralizowanie wszystkich barier i przymusowa resocjalizacja. Kaort natomiast zawsze uważał, że należy pobudzić Przeciętnych do myślenia i, że wszystkie zmiany modelu ich życia powinny być dziełem ich samych, bowiem jakakolwiek działalność z zewnątrz mogłaby zakończyć się masową tragedią. Nie na darmo przecież Nadmózgowcy ukryci pod kopułami wymyślali z pokolenia na pokolenie coraz to nowsze rodzaje śmiercionośnej broni, nie na darmo grozili użyciem ich w wypadku jakiejkolwiek – uzasadnionej nawet najwyższym dobrem całej Ziemi – próby ingerencji w ich, jak to określali, prywatne sprawy. Było to niesłychanie zawikłane błędne koło. Zmiany modelu życia mogły powstać tylko i wyłącznie w obrębie kopuł, lecz... nie miał kto tych zmian zrealizować. Przeciętnym brakowało po temu sił i możliwości, a zresztą – w ich głowach najprawdopodobniej nie mieściły się aż tak śmiałe myśli. Możliwości zmian mieli jedynie Nadmózgowcy, lecz ci trzymali się kurczowo ustalonego przed wiekami Programu, bowiem wszystkie zmierzające ku polepszeniu losu Przeciętnych zmiany oznaczałyby ich oczywistą stratę władzy i możliwości ciągnięcia zysków z cudzej pracy... Problem stawał się tym trudniejszy, że zmiany musiałyby nastąpić we wszystkich kopułach jednocześnie – Kaort bał się nawet pomyśleć, co stałoby się gdyby mieszkańcy któregoś z uwięzionych polem siłowym miast spróbowali działania na własną rękę... Pierwsze lata zajęło Kaortowi upodobnianie się do Przeciętnych, potem udało mu się dotrzeć aż do głównego centrum realizacji programu Eksperymentu i... wtedy właśnie ugrzązł beznadziejnie we własnej bezsilności. Dopiero poznając dokładnie Program dostrzegł, jak mocno jest on obwarowany najrozmaitszymi zastrzeżeniami przed ingerencjami z zewnątrz, uczynionymi przez twórców Eksperymentu. Od tamtej chwili Kaort rozumiał już, że sam nie zdziała nic i... sam nie wiedział, dlaczego nie wraca do swojego świata? Może była to sprawa ambicji? Ostatecznie sam prosił władze o pozwolenie wśliznięcia się w obręb kopuł. Trochę wstyd byłoby wrócić teraz do bliskich i... przyznać się do błędu. A ponadto... byli jeszcze Przeciętni. Więc co on, Kaort, powiedziałby swoim? Że pozostawił potrzebujących pomocy ludzi na łaskę i niełaskę Nadmózgowców? To było niemożliwe... Przytłoczony swoim brakiem odwagi Kaort liczył jeszcze na... sam nie wiedział na co. Zamknął się w sobie, zgorzkniał, sprzeciętniał po prostu... Czasem tylko zastanawiał się nad losem ludzi, którzy dwa pokolenia przed nim przeniknęli w obręb kopuł. Zrobili to również na własną rękę, lecz z zupełnie odmiennych pobudek – wydawało im się, że wybierają łatwiejsze i lepsze życie. Kaort uśmiechał się teraz ironicznie myśląc, co w efekcie znaleźli. W zamian zamożność swobodnego, nieskrępowanego niczym umysłowego rozwoju, za szerokie pola i czyste niebo otrzymali... wolność standardu i wszechobecny bury i żrący kurz... Ten sam drażniący kurz sprawił, że wychodzący z domku Steelt kichnął donośnie – odgłos kichnięcia obudził drzemiącego w krzakach mężczyznę... Ideał rozejrzał się uważnie dookoła i zarośniętą alejką powędrował w stronę bramy – nie dziwiący się niczemu automatyczny strażnik podniósł siłową zasłonę wypuszczając Ideał wprost na pustoszejącą o tej porze ulicę... Po chwili pole siłowe uchyliło się ponownie i niepozorny, otrzepujący ubranie z resztek ziemi człowieczek powędrował śladem Steelta Johnsona starannie unikając słabnącego blasku podwieszonych na siłowych stropach, mroczniejących przed zaprogramowaną nocą, ulicznych lamp... Było już dosyć późno – wszystkie ruchome drogi kopuł zwalniały stopniowo swój bieg, zamierały łagodnie wioząc do domów ziewających, rozglądających się nieufnie ludzi. O tej porze dochodzili do głosu wszyscy odchyleńcy – Steelt przypomniał sobie nagle, co mu o nich opowiadała Irena... Według niej odchyleńcy byli Przeciętnymi niestandardowymi o tyle, że za porę swego najintensywniejszego życia obrali sobie noc. Podczas normalnych dni kryli się w najrozmaitszych zakamarkach dziewięciu zamkniętych pod kopułami metropolii i wychodzili ze swych kryjówek dopiero wieczorami przemykając przez ulice jak wynędzniałe, szukające żeru ludzkie szczury. Spotkanie z nimi zawsze było niebezpieczne... Podobno bardzo już wielu Przeciętnych – Irena twierdziła, że niektórych sama znała z widzenia, bo mieszkali w jej bloku – zniknęło bez śladu wracając o północy do domów... Kiedy opowiadała to wszystko nie chciał uwierzyć, ale teraz, w nocy – przecież każdy napotkany na drodze człowiek mógł być jednym z nich... Kołysząc się na płynącym coraz wolniej pasie Johnson przypomniał sobie nieoczekiwanie, że i za jego czasów ulice niektórych miast pustoszały o tej porze podobnie – ludzie zatrzaskiwali okna i mocno ryglowali drzwi w obawie przed rabusiami. Ale przecież wtedy poszczególnych bandziorów chroniły potężne mafie dzielące się dziedzinami działań oraz strefami wpływów między sobą, zyskami natomiast ze swego procederu – z przekupną policją. Teraz – w zamkniętym szczelnie, z dawien dawna ustabilizowanym światku – podobnie wstrząsające wieści wydawały się koszmarem z zapomnianego przed wiekami, okrutnego snu. Wtedy, kiedy Steelt żył po raz pierwszy, nawet nie dziwił się specjalnie słysząc w nocy na ulicach swojego miasta poplątane, bezładne wystrzały i ryk silników pędzących wariacko nie wiadomo skąd i dokąd aut, albo policyjne gwizdki i jękliwe zawodzenie syren... Jego pierwszy świat był drapieżny – poszczególni ludzie, w trosce o swoje interesy, nie zawsze dbali o uczciwość, a kiedy spotykali na swojej drodze ludzi jeszcze bardziej wypaczonych... kończyło się to zazwyczaj czyjąś – czasem nawet bardzo zasłużoną – śmiercią. Kiedy Steelt – rewitalizowany po stu latach – żył po raz drugi, wtedy myślał przede wszystkim o czymś zupełnie innym, o wyrosłym wokół miasta szaroburym problemie siłowego pola. Zresztą – wtedy żył przecież tak krótko... Obecnie – żyjąc już po raz trzeci – odnajdywał w swoim nowym świecie elementy starego jak... ludzie sami okrucieństwa... Nie chciał wierzyć – jeszcze parę dni temu tłumaczył Irenie i... sobie, że jej opowieść musi być zwyczajną plotką, bo przecież, z punktu widzenia najzwyklejszej w świecie logiki, problem odchyleńców – nawet gdyby kiedykolwiek istniał – byłby problemem co najwyżej jednej dużej obławy policyjnej. Starczyłoby w ciągu zwyczajnego dnia pracy, kiedy wszyscy Przeciętni powinni opuścić swoje mieszkania, przeprowadzić zakrojoną na wielką skalę akcję przeszukania miasta. I nawet nie trzeba byłoby po temu mobilizować żywych porządkowych, bo z powodzeniem zastąpiłyby ich uczulone na bioprądy, odpowiednio zaprogramowane automaty... Tłumaczenie było najzupełniej poprawne, lecz... wtedy leżał spokojnie przytulony do Ireny w łagodnej i bezpiecznej ciemności mieszkania... Teraz Steelt sam niezbyt mocno wierzył w swoje własne słowa, bo mimo wszelkich rozumowych argumentów miasto – w nocy jak wymarłe – zbudziło w nim trochę może irracjonalne, lecz zdecydowanie nieprzyjemne uczucie podświadomego lęku spotęgowanego jeszcze bezdusznym mrowieniem się w mroku sprzątających ulice automatów. Wprawdzie one same nie mogły zaatakować, ale byle zwariowany człowiek... W monotonny, opadający łagodnie pobrzęk potężnych rotorów popychających coraz wolniej i oporniej całą drogę do przodu wdzierały się niepokojące zgrzyty i piski sunących poboczami mechanicznych sprzątaczy, dolatywały co chwila jakieś nieokreślone posapywania dysz i miękkie tąpnięcia elastycznych macek. To naprawdę był głupi, niczym nie uzasadniony strach, jakieś niedobre, niezależne od mózgu przeczucie – Steelt skulił się odruchowo przechodząc pociemniałą od pół godziny, stosunkowo krótką przecznicą wiodącą od pasa do bloku, w którym mieszkała Irena. Musiał przejść kilkadziesiąt metrów wzdłuż obstawionego barierami, ziejącego czernią wykopu pod fundamenty nowego punktowca. Sprężył się czujnie gotów w każdej chwili do ucieczki, gdyby z niepokojąco ciemnej czeluści wychynęły nagle skierowane w jego stronę olbrzymie, stalowe szczęki pobłyskującej w dole wielofunkcyjnej koparki... Jeszcze tylko kilkanaście, jeszcze kilka metrów, jeszcze krok... – drzwi bloku rozsunęły się szeroko, zapraszając Johnsona do oświetlonego ledwie mżącymi lampami, obszernego hallu... Steelt zerknął za siebie – obrys majaczącej w tle gasnących świateł głównej drogi sylwetki jakiegoś człowieka wydał mu się niespodziewanie znajomy, lecz Johnson nie był pewien, czy nie jest to zwyczajne złudzenie zmęczonych ciemnością oczu. Postanowił poczekać jeszcze chwilę przy windzie, lecz po kwadransie dał za wygraną – prawdopodobnie tamten pomylił po prostu przecznicę, a zorientowawszy się szybko zawrócił i pojechał dalej... Winda śmignęła w górę, wyrzuciła Steelta na trzydziestym drugim poziomie i zamarła po jego wyjściu czekając na czyjeś kolejne wezwanie. Johnson poszedł korytarzem machinalnie odczytując rosnące liczby na drzwiach: 3250... 3252... 3253... tak. Stanął przed progiem i przysłonił dłonią soczewkę fotokomórki sygnalizując czekającej w mieszkaniu dziewczynie, że nareszcie przyszedł. Drzwi uchyliły się powoli... * Wszystko wydawało się bardzo proste – powinien porwać rakietkę z hangaru przy kosmodromie... Zanim zakłócony program mechanostrażników wróci do równowagi, rakieta będzie już poza obrębem pola, a wtedy... Właśnie, co wtedy? Dokąd można uciec? – Steelt wpatrzył się rozwartymi szeroko oczami w ciemność mieszkania, odruchowo przycisnął do siebie zwiniętą w kłębek Irenę. Irena... – usnęła spokojnie pół godziny temu nie domyślając się nawet, że już niedługo Ideał złoży nieoficjalną dymisję ze swego wcale nie zaszczytnego stanowiska, że stchórzy i ucieknie po prostu... Johnson zaś nie wiedział, jak ma jej o tym powiedzieć i... nie wiedział też, jaka będzie jej odpowiedź. Gdyby zechciała uciekać razem z nim... – nie, to nie miało przecież żadnego sensu. Wychowana od dziecka w obawie przed tamtym światem, przykuta do kopuły swoją przeciętnością, nie miałaby czego tam szukać. Była typowym produktem swojego ciasnego światka – nadmiar swobody mógł ją zgubić lub wypaczyć, a Steelt... kochał ją właśnie taką – bezradną i zdaną wyłącznie na jego siły, patrzącą od paru dni na cały świat tylko jego oczami. Wiedział, że to zwykły egoizm, ale mimo to nie zniósłby w Irenie żadnych zmian – z wyjątkiem tych, które sam wywołał... A tamten świat... Co mu przyniesie? Co może przynieść? Jeżeli w gazetowych plotkach jest choć trochę prawdy, to... przeżyłby nawet jako cyborg, ale sprawić, żeby Irena również... On sam mógłby przecież uciec jeszcze raz. Tam, gdzie nie dosięgnie go już nikt. Właściwie miał już niejedną okazję, ale chciał, żeby ten obszar ostatecznej nieciągłości był naprawdę ostatecznym rozwiązaniem problemu. Lecz z drugiej strony... zostawić Irenę tutaj znaczyło być przez nią zapomnianym. I gorzej jeszcze... Przecież po nim będzie następny Ideał, będzie kolejny, oznaczony numerem 726 Obiekt, który Irena może... Steelt zapatrzył się w mrugającą ku niemu ciemność i wydało mu się nieoczekiwanie, że widzi czas – niezliczone ogniste punkciki gasnące niemal natychmiast po błyśnięciu, układające się w gwiezdne, trwające ułamki sekund konstelacje i znane – nieznane twarze zwijające się w bezkształtnych grymasach, wydłużające się i śliskie, splątane jak macki głowonoga rysującego na zamroczonym suficie aksonometrycznie zwichniętą mapę słońc Wszechświata. A Wszechświat to bezustanny czas... Dla czasu nie liczy się tłum na ulicach i podłe żarcie, nie liczy się kurz i Steelt Johnson 725. Bo on także jest dla kosmosu jedynie nic nie znaczącą odrobiną ludzkiego pyłu zabłąkaną wśród wielu, bardzo wielu podobnych ziarenek... Człowiek? To przecież tak zabawnie mało, że nie wiadomo nawet jak to zmierzyć. A skoro miarą Ziemi jest czas, to tylko zespolona świadomość całej rasy może znaczyć w Kosmosie cokolwiek więcej, niż nic... Johnson poczuł nagle, że ktoś delikatnie wyrywa go z umysłowej próżni, że stara się zapełnić jego myśli dotykalnym światem, o którym na chwilę zapomniał – to Irena półsenna i ciepła, przytulona ufnie i czuła odnalazła się obok niego w kryjącej wszystko ciemności. Steelt miał do niej przez chwilę ogromny żal, że obudziła w nim ponowną pamięć sytuacji właśnie wtedy, kiedy po raz pierwszy od wielu stuleci był naprawdę wolny od... siebie samego. Nie zmuszała go przecież, a jednak zmusiła, by z powrotem poddał się płynącemu nieprzerwanie wariacko życiu. A potem... potem był Irenie niesamowicie wdzięczny, kiedy pozwoliła mu nie myśleć... Lecz nadal nie wiedział, jak ma jej to wszystko powiedzieć i... jak zostawić ją skazaną na Przeciętność do końca. Kiedy usnęła ponownie, uśmiechnięta ze zmęczenia, ubrał się cicho i wyszedł... nie – uciekł po prostu do Instytutu. Jeszcze przez parę dni musiał wracać tam, bo było to jedyne na razie miejsce na świecie, gdzie mógł ukryć się przed tłokiem na pasach i... przed miłością Ireny... Prawie nie zauważył, kiedy dojechał do bramy Instytutu – ocknął się dopiero w ostatniej chwili i szybko zeskoczył z płynącej nieprzerwanie drogi. Musiał poczekać kilka sekund na otwarcie bramy i wtedy właśnie usłyszał czyjeś mocne tupnięcie za swoimi plecami. Człowiek, który od dłuższego czasu jechał za nim, również zeskoczył z pasa, a teraz podszedł niespodziewanie blisko i ciężko położył dłoń na ramieniu Ideału. Johnson odwrócił się i – stanął na wprost milczącego Patricka Levisa. Kontynuator nie wydawał się specjalnie zdziwiony i zaskoczony spotkaniem, a Steelt... chyba również, bo podświadomie oczekiwał przecież jakiejś reakcji Levisa na dostarczony mu anonim. Nie sądził tylko, że uczony poświęci mu aż tyle swego cennego czasu, by osobiście sprawdzać, co w danej chwili robi Obiekt Eksperymentu. Czyżby to z powodu Ireny? Steelt nie mógł jakoś uwierzyć, że opanowany i chłodny Nadmózgowiec mógłby tak głęboko i poważnie przeżywać swoje uczucie do zwyczajnej przecież dziewczyny. Nie, tutaj musiało chodzić o coś zupełnie innego... Przeszli przez bramę i – milcząc nadal uparcie – powędrowali alejką w stronę budynku. Dopiero przed głównym wejściem Kontynuator odezwał się: – Pójdziemy do mnie. – Jak pan chce... Leniwe mruknięcie Steelta nie zniechęciło Kontynuatora. – Trochę późno wracasz, Steelt. Jako Ideał powinieneś staranniej dbać o to, by zachować dobrą kondycję psychofizyczną... – Niech pan da spokój. Obaj wiemy, że to już się skończyło... – Co, Ideale? – Zabawa w ideały. Nie nadaję się... – O tym ja decyduję, Johnson. A na razie nie stało się jeszcze nic ważnego. – Rzeczywiście nic? Kontynuator udał, że nie złowił nutki ironii przebijającej w pytaniu Steelta, zaś Ideał... zastanowił się nagle, że być może Kontynuator mówi prawdę. Może jest jeszcze szansa, żeby przetrwać choć przez kilka dni, zanim Uczony każe odesłać Obiekt 725 na Lunę? Od tej chwili zaczął uważniej słuchać słów Kontynuatora... Tamten milczał przez chwilę przyglądając się w skupieniu stojącemu niepewnie Johnsonowi, po czym świadczącym o znużeniu głosem powiedział: – Posłuchaj, Steelt... Nie interesują mnie twoje prywatne sprawy dopóki nie kolidują z dobrem całego Eksperymentu. Interesuje mnie natomiast Ideał... – To znaczy? – Ty jako Ideał. – Mówiłem już, że ja się do tego nie nadaję... – Mimo wszystko nadajesz się – świadczą o tym najdobitniej materiały z encefalowidu. – Ale przecież... przecież ja wychodziłem... – I co z tego? Nie jestem strażnikiem więziennym, żebym miał trzymać kogokolwiek pod kluczem. – To ciekawe... Wydawało mi się, że Obiektom nie wolno opuszczać terenu Instytutu – wycedził z niedowierzaniem Steelt. – Nie wolno, mówisz...? Hmm... To raczej taki zwyczaj... – Tylko... zwyczaj po prostu, tak? – w głosie Ideału zadźwięczała znowu nutka ledwo uchwytnej ironii. – Właśnie tak. Twoi poprzednicy nie interesowali się nigdy zewnętrznym światem. Zresztą to nic dziwnego. Oni byli naukowcami, ty natomiast byłeś poetą. Być może pozostałeś nim do tej pory... To oczywiste, że musisz się trochę od nich różnić sposobem myślenia. A w dodatku... czy sądzisz, że naprawdę nie mielibyśmy żadnej możliwości odizolowania cię od reszty ludzi, gdyby nie wolno ci było wychodzić? Starczyłoby przecież uczulić na ciebie mechanostrażnika. – Tak, o tym nie pomyślałem... Więc – o co panu właściwie chodzi, Kontynuatorze? Dlaczego... śledził mnie pan? – Spotkaliśmy się najzupełniej przypadkowo, Ideale. Po prostu lubię, kiedy Instytut jest tak spokojny i cichy jak teraz właśnie. Levis zamilkł, jakby nagle zabrakło mu słów. Kiedy jechał do Instytutu wydawało mu się, że to właśnie Steelt Johnson 725 jest jedynym człowiekiem, z którym mógłby względnie szczerze porozmawiać. No, i może jeszcze ten prorok Elija... W tej chwili nie był już tak bardzo pewien, czy słusznie zrobi opowiadając Johnsonowi o swoich zwariowanych snach, które powtarzały się uparcie w najbardziej nieoczekiwanych momentach, rozbijały bezlitośnie jego spójne dotychczas pojęcie uporządkowania świata i zabierały, tak cenny dla każdego naukowca, spokój. W gruncie rzeczy nie dawały mu w zamian nic, oprócz chaosu luźnych skojarzeń i natłoku obrazów, których nie mógł ogarnąć swoim ciasnym i przyziemnym umysłem. Do tej pory nie skutkowały żadne próby obrony – sny były silniejsze, niż jego umiejętność autosugestii. Na próżno Uczony wmawiał sobie bez przerwy, że oglądane w snach światy i zdarzenia są jedynie wytworem jego własnej wyobraźni, że to po prostu przypadkowe łącza neuronów i nieopanowane przebiegi bioprądów w jego mózgu, nie zaś realne prawdy i sytuacje. Ale... wszystkie dotychczasowe sny, mimo niezrozumiałego dla Levisa uporządkowania, były piekielnie konsekwentne w sugerowanych znaczeniach. A Levis... Levis w dalszym ciągu nie wiedział, dlaczego Wyższy Kontynuator właśnie jemu narzuca te myśli i obrazy... O ile oczywiście samo pojęcie Wyższego nie jest takim samym snem, jak wszystkie pozostałe... Kontynuator postanowił jednak porozmawiać z Ideałem – bądź co bądź był to człowiek tak samo, jak on, przeniesiony z przeszłości i powinien choć trochę czuć się samotnym jak... Levis właśnie... Dotychczas uczony nie zdawał sobie sprawy z tego, że praktycznie był sam – dopiero sny ukazujące mu kosmiczną samotność ludzi podsunęły mu także myśl o jego własnym wyobcowaniu. A Kontynuator zaczynał podejrzewać, że obie te samotności – i całej Ziemi i jego – spowodowane były tym, w co do tej pory najmocniej wierzył, co starał się realizować ślepo zgodnie z narzuconym mu niegdyś Programem... Uczony doskonale wiedział, że jego ostatnia wizja nie była w ogóle zgodna ani z rachunkiem prawdopodobieństwa, ani z prawami mechaniki niebieskiej, ale... ... Jak przez lupę oglądał skrawek skóry Ziemi – dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że patrzy właśnie na kopuły. Policzył je – dziewięć. Dziewięć nabrzmiałych siłowych pagórków jak szarosine, zaropiałe wrzody. I to był jego własny świat? Cuchnący sfermentowanymi myślami na niewyobrażalne odległości, rozplanowany na pokładach okropnego smutku, którego nikt nie umiałby ocenić. Tym bardziej, że nikt pod kopułami nie zdawał sobie nawet sprawy z własnej nędzy. Kopuły sprawiły, że Ziemia wyglądała z zewnątrz jak czyjaś twarz zdeformowana rozlazłym liszajem, wyglądała tak obrzydliwie, że Levis poczuł nagle niepohamowany wstręt – gdyby musiał dotknąć którejś z kopuł mackowatym palcem, wtedy spaliłby się dobrowolnie, byle tylko uniknąć śmierdzącej zarazy. Zrozumiał teraz wszystkie obce rasy uciekające w panice przed widokiem mrowiącego się pod kopułami ślepego robactwa. Przecież każdy, kto zbliżyłby się do Ziemi na niedozwoloną przepisami galaktyki odległość, musiałby zginąć, bo zarażony taką ludzkością nie miałby prawa wrócić do swoich. Levis poczuł nagle ostre jak ból współczucie – więc i Wyższy skazany jest na śmierć, bo zbyt blisko był kopuł, zbyt długo nasiąkał bijącymi z nich podłościami. Jeżeli nawet realizował swój EKSPERYMENT, to teraz nie miał już od niego odwrotu – zgodnie z zasadą nieingerencji w kłopoty niższych ras musiał czekać, aż wszyscy ludzie przezwyciężą sami siebie. Lecz jak na razie było to czekanie bez kresu... Przed oczami Levisa Ziemia obracała się powoli jak szkolny globus, wkrótce wypukłość planety skryła przed patrzącym sinoblade liszaje i popłynął przed nim cały wolny i zdrowy obszar ludzkiego świata lecz... Kontynuator wiedział przecież, że gdzieś za krzywizną globu nadal trwa bezustanne gnicie zdrowego ciała. I wiedział też, że za chwilę powolny obrót planety pokaże mu ponownie hiobową twarz. Cóż z tego, że większość organizmu jest choćby nawet najzdrowsza, skoro z daleka widać przede wszystkim chorobliwe narośle na ciele, nie ciało zaś samo. Levis czuł, że podobnym torem muszą płynąć myśli wszystkich obserwatorów, pojmował aż nazbyt wyraźnie, że jeżeli ludzie są jako całość integralni, to wystarczy jeden chory, by mówiono o chorobie całej ludzkości... Uczony zapragnął nagle, żeby cały rozumny Wszechświat przybliżył się do Ziemi, żeby nieufni od tysiącleci obserwatorzy nagle zmienili znaki swoich zapatrywań. Wiedział, że chce zbyt wiele, wymagając, by Kosmos dostosował się do ludzi – nieprzemyślane do końca pragnienie mignęło i znikło w kontrolowanym przez Wyższego ciągu kolejnych sensów – a Levis poczuł, że powinien wyjaśnienia poszukać przede wszystkim u progu Eksperymentu. Ale... skąd miałby wiedzieć, co było na samym początku? Olśnienie było szybkie, jak rozpędzony do relatywnych granic fotonowy gwiazdolot. Przecież Wyższy, jako byt ponadziemski, musiał trwać na granicy znanego ludziom czasu nieskończenie dłużej niż Eksperyment i... może dłużej nawet, niż wszystkie ziemskie cywilizacje. Tylko w jego pamięci Levis mógł znaleźć informacje o prapoczątkach historii ostatniego tysiąclecia. * ...To była jakaś niezmierzona otchłań, nieokreślenie wielki śmietnik wiadomości o Ziemi – wpływając w obszar pamięci Wyższego Levis przeraził się, że nie znajdzie potrzebnych mu informacji, bo... nie umiałby samodzielnie ocenić, co jest prawdą, a co plotką tylko. Zaczął żałować, że mózg Wyższego zbierał dosłownie wszystko. I przez to wszystko Kontynuator przebijał się teraz niestrudzenie, jak płotka przez ocean. Ślizgał się przez wąskie przesmyki między poszczególnymi epokami ostrożnie zapuszczając głębinową dragę w kolejne obszary świadomości Wyższego, bojąc się, by kolczastą kotwą nie uszkodzić jakiegoś czułego centrum, co w efekcie mogłoby wyrzucić Levisa, jako osobę i osobowość, poza nawias informacji o Ziemi. A kiedy wreszcie trafił... Wyciągnął złowiony strzęp wspomnienia, jak cenną przeciwskrętną muszlę, wcale nie mając przy tym pewności, czy jest to efekt jego własnego wysiłku, czy też Wyższy podsunął mu go jako obowiązującą wszystkich ludzi wersję powstania zamysłu Eksperymentu... Levis ostrożnie ujął delikatnymi dłońmi najcenniejszy okruch przeszłości, przysunął go do twarzy – nie wiadomo skąd buchnął nagle jaskrawy błysk ostrego światła jak smuga z przeciwlotniczego reflektora, zalał ręce Levisa powodzią magnezjowego blasku. Wśród tej nieoczekiwanej jasności Kontynuator zobaczył... obecny Obiekt Eksperymentu – człowieka Steelta Johnsona 725 wychodzącego z kabiny bardzo prymitywnego fantowidu. Naprzeciw Ideału – nie, jeszcze nie Ideału, lecz zwykłego sobie człowieka – wyskoczył, z głębi wiodącego w głąb budynku wąskiego korytarza, jakiś wyraźnie rozanielony typ z pokaźnym, trzęsącym się jak galareta brzuchem. Obok szczupłego Steelta Johnsona biegnący drobnym truchtem brzuchacz wyglądał jak rozpędzający się powoli nosorożec – Johnson zdążył przejść jeszcze parę kroków, nim typ dopadł go i zaczął wyrzucać z siebie bełkotliwe, szybkie jak kule z automatu słowa najwyższego zachwytu: – ...Panie... Panie kochany. To było fantastyczne, świetne, bezkonkurencyjne! Dwadzieścia lat czekałem na coś takiego! Wprawdzie to jest trochę za poetyckie, za bardzo pisane obrazami, no, ale od takich drobiazgów jak ustalenie szczegółów to już jesteśmy my. Trochę to poprawimy, dokonamy odpowiednich zastrzeżeń – wie pan, całe zakończenie tej pańskiej wizji Eksperymentu powinno jednak wyglądać trochę inaczej. Ale sam pomysł... paanie, kto by się spodziewał...? Z nieba nam pan zleciał – przez dwadzieścia lat szukaliśmy czegoś takiego! Niby było trochę różnych pomysłów, ale w porównaniu z pańskim nie mają żadnego sensu... – A pan uważa, że mój ma sens? – Paanie... Jak można...?! Przecież cały czas to panu tłumaczę... Ciekawe, jak pan na taki pomysł trafił? Brzuchacz wysunął do przodu zaciekawioną gębę i zamarł w oczekiwaniu, kiedy Steelt zastanawiał się nad odpowiedzią. – Hmm... Jakby to panu powiedzieć? Widzi pan, ja na to wcale nie wpadłem... – Mam rozumieć, że pan to wymyślił zupełnie świadomie? Z myślą o nas? – Nie. Nawet nie podejrzewałem, że moje pomysły mogą być komuś takiemu, jak pan, potrzebne. A skusiłem się na ten seans, bo byłem po prostu ciekawy... Ostatecznie reklamowaliście się tak szeroko... Zaciekawiony grubas nie spuszczał oczu z twarzy Johnsona – jego krótkie i grube, podobne do wałków ulepionych z tłuszczu, niezgrabne paluchy gmerały nerwowo w okolicach obwisłego brzucha, szukały czegoś w kieszeni kamizelki. Po chwili w dłoni brzuchacza znalazło się równie spasione, jak jego palce, cygaro. Grubas, patrząc ciągle na zamyślonego Johnsona, odgryzł koniuszek cygara, splunął resztkami tytoniu w półmrok korytarza – druga dłoń brzuchacza rozpoczęła przetrząsanie wszystkich kieszeni w poszukiwaniu zapalniczki. Nie wytrzymał wreszcie przedłużającego się milczenia i ponaglił ociągającego się z odpowiedzią poetę. – No i co, panie? Co dalej z tym pańskim pomysłem? – Widzi pan, ja sam niezbyt to rozumiem. Myślałem o czymś zupełnie innym i przychodząc tutaj miałem nadzieję, że spotkanie z moją własną, ucieleśnioną na ekranie podświadomością pomoże mi znaleźć ostateczny kształt, jakiś najlepszy sposób zrealizowania tamtego pomysłu. Ale kiedy usiadłem w kabinie – sam nie wiem, dlaczego – zacząłem myśleć o tym zwariowanym Eksperymencie... Grubas obruszył się najwyraźniej – znalazł już zapalniczkę, ale słysząc ostatnie słowa Johnsona zapomniał nawet po co ją wyciągnął. – Pan mówisz zwariowany? Paanie... To najlepszy pomysł, jaki w życiu widziałem! To jasne, że zakończenie trzeba zmienić, bo po kie licho nam kiedyś kłopoty, ale Eksperyment... Panie, toż to jedyny sposób, żeby zatkać mordy wszystkim krzykaczom. Taki wzorzec jak ten pański Ideał, to o wiele lepsze niż te wszystkie głupie i drogie stymulatory. Czy pan wie, ile kosztuje wyprodukowanie jednego grama stymulatora? Dwa tysiące, całe dwa tysiące... A taki Ideał jest od razu dla wszystkich i... prawie nic nie kosztuje. Taki pomysł... Aż wstyd, że pan do nas dopiero teraz przyszedł. Ale od dzisiaj zaczynamy – porobi się zastrzeżenia, obmyśli szczegóły Programu... – A róbcie sobie, co chcecie... – Panie, pan sobie chyba nie zdaje sprawy, co pan wymyślił! Taaki... – Wiem za to, czego nie wymyśliłem. Na diabła mi się zdał ten cały fantowid... Brzuchacz ucieszył się czemuś, poufale poklepał Johnsona po ramieniu i zagadał przyjaźnie: – Oto poeta... Dokonuje najważniejszego dla całego kraju odkrycia i jeszcze narzeka, że na nic mu fantowid. Ale dla nas, panie, dla nas wystarczył w zupełności. Pan się jeszcze nie domyśla, jak my to ładnie zrobimy... He, he... dopracujemy... * ...Kontynuator otrząsnął się z obrzydzeniem – śmiech grubasa przypominał mu rechot starej, niemożliwie spasionej ropuchy. – Więc to on...? – uczony obrócił w dłoniach kawałek pamięci Wyższego o około stulecie, ponownie zobaczył Steelta Johnsona – tym razem budzącego się w klinice onkologicznej po ciężkiej operacji nowotworu mózgu, który przed wiekiem zniekształcił tak tragicznie jego poetycką wizję szczęśliwej przyszłości świata... Levis odetchnął głęboko – jego westchnienie zmąciło obraz wspomnienia, spowodowało raptowne parowanie kryształu pamięci – po chwili stał tylko z próżnymi, uniesionymi na wysokość oczu wyziębłymi dłońmi... Próbował przemyśleć teraz to wszystko, co przed chwilą zobaczył, ale Wyższy nie dał mu na to czasu, wtrącił Kontynuatora w okołoziemską próżnię, odwrócił twarzą ku wirującej leniwie Ziemi... Levis nie umiałby powiedzieć, czy to ostry jak skalpel czubek macki Wyższego naruszył spoistość kopuł, czy też dokonał się wreszcie do końca proces fermentacji – sine liszaje pękały jeden po drugim, z ich obrzmiałej czeluści buchnęły pchane ogromnym ciśnieniem, pękające jak banieczki nieważkiej piany ludzkie zrozpaczone ciała i poszarpane furiacką siłą strzępy ich nieporadnych myśli. Dziewięć potężnych, oszalałych potoków umierającej Przeciętności przyspieszyło prawem odrzutu rotację planety – skok prędkości wirowania naruszył stałą orbitę, wybił Ziemię jak kopnięciem z zajmowanego właśnie apohelium. Olbrzymi glob jak piłka śmignął spod Słońca w mrok i chłód przyszłości ukrytej w groźnej głębi kosmosu... Levis zobaczył wyraźną falę uciekającego z Ziemi ciepła, zobaczył zmrożone kwiaty i ogniste miasta na drugiej półkuli, podpalone przez szukających ciepła i ratunku za wszelką cenę gospodarzy wolnego, spokojnego dotychczas świata. Kontynuator patrzył na umieranie Ziemi wiedząc, że nie może nic zrobić i... że został sam... Obecność Wyższego z chwili na chwilę stawała się coraz mniej odczuwalna – wykorzystał widać szansę wolności i powędrował do czekającego nań gdzieś daleko, pokrytego pyłem eonów przyjaznego domu – tymczasem Levis... został Kontynuatorem nie istniejącego od długiej chwili Eksperymentu i, zawieszony w próżni nad miejscem, gdzie kiedyś była Ziemia wiedział, że czekanie na śmierć będzie długie. Bardzo długie... Dał się ponieść wspomnieniom snu, a tymczasem... * ...idący obok Levisa Steelt Johnson 725 zerkał na niego spod oka niepewny, czym tłumaczyć sobie nagłe milczenie Kontynuatora. Nadal nie wiedział, czy spotkanie pod bramą jest naprawdę przypadkowe, czy też, mimo swoich słów, Kontynuator podejrzewa swój kolejny Obiekt o chęć ucieczki i postanowił go przypilnować – ta wczorajsza, jakby znajoma, sylwetka u wylotu ulicy też mogła mieć w tym wszystkim jakieś znaczenie... I właśnie wtedy Levis – zdecydowawszy się nareszcie – zadał Steeltowi to jedno jedyne, najmniej w tym świecie oczekiwane pytanie: – Steelt... Powiedz mi, czy to ty wymyśliłeś Eksperyment? – Nie. Zaprzeczenie było szybkie i zdecydowane – Steelt czuł, że było zbyt szybkie i za głośno rzucone. Na szczęście Kontynuator obrócił się właśnie ku drzwiom swojego gabinetu i nie zauważył malującego się na twarzy Steelta ogromnego zaskoczenia – skąd u licha Kontynuator dowiedział się czegoś o tym nieszczęsnym fantowizyjnym seansie w przeszłości? Przecież gdyby w archiwach Eksperymentu była jakaś wzmianka o osobie Steelta, to Kontynuator nie musiałby teraz pytać o to jego samego... Levis odwrócił się na progu gabinetu, uśmiechnął się do stojącego z niewymownie głupią miną Ideału. – To ja właściwie chciałem ciebie zapytać tylko o to, Steelt... Idź teraz do siebie i odpocznij. Kiedy Johnson odchodził wolno korytarzem wydało mu się, że słyszy jeszcze niespodziewanie i cicho wypowiedziane „dziękuję”, ale kiedy odwrócił się, drzwi gabinetu Kontynuatora były szczelnie zamknięte, jakby nikt ich nigdy nie otwierał... Domek wśród krzaków był cichy i pusty – Steelt rozmyślnie głośno trzasnął drzwiami, żeby choć trochę rozbić tę niepokojącą go nie wiadomo czym ciszę. Zdawało mu się, że jest to niedobry, niosący w sobie zarodek huraganu, spokój – Steelt nie wiedział jednak, kiedy ostatecznie rozpęta się burza, która zniesie z powierzchni Ziemi niedostosowany do potrzeb Przeciętności, niepożądany Ideał... Wprawdzie rozmowa z Kontynuatorem mogła świadczyć, że zarówno żaden z lekarzy Instytutu jak i Levis nie podejrzewają jeszcze Obiektu o niedozwolone marzenia, lecz... równie dobrze mogła też świadczyć o podejrzeniach właśnie i miała na celu jedynie uśpienie czujności Johnsona. A wtedy, kiedy najmniej będzie się spodziewał jakiejkolwiek zmiany, zostanie nagle obezwładniony, odwieziony z powrotem na Stację Genetyczną i zamartwiony aż do czasu, kiedy pierwszy sędziwy automat odmówi wypełniania swojej, przewidzianej Programem, pracy. Ziemia mogłaby już z dawien dawna umrzeć, a na Lunie toczyłoby się półmartwe życie do ostatniej kropli tlenu w butlach, do ostatniego kilowata mocy uwięzionej w potężnych bateriach... Steelt wstrząsnął się odruchowo – nie, tym razem nie uda im się zrobić z niego zamarzniętej kukły. Udało im się z Obiektem 724, ale z Johnsonem nie pójdzie im tak łatwo... Ostatecznie wiedział przecież z opowieści Ireny, że niechybnym znakiem rezygnacji z danego Ideału jest zaprzestanie wszelkich badań, a na razie wcale się jeszcze na to nie zanosiło. Tylko... czy Kontynuator nie stwarza rozmyślnie w świadomości Steelta złudnego poczucia bezpieczeństwa? Nie wolno wierzyć precedensom... – Johnson postanowił maksymalnie przyspieszyć swoją ucieczkę. Gdyby nie Irena, zrobiłby to już może parę dni temu. Wiedział, że nie powinien jej ze sobą zabierać, lecz nie mógł zdobyć się na to, żeby ją zostawić. Instynkt samozachowawczy podszeptywał Steeltowi, że najwyższy czas szykować się do ucieczki. Może już jutro, może dopiero pojutrze... I musiała to być ucieczka udana w każdym calu – Steelt wiedział, że nie może być inaczej – albo do tamtego, wolnego świata, albo... w ostateczność niezmierzalnego zakresu absolutnej śmierci... Cały dzień badań minął Steeltowi niezauważalnie szybko. Nawet czujne automaty nie zasygnalizowały nienormalnego podniecenia Ideału, bo jego ożywienie spowodowane myślą o coraz bliższej konieczności ucieczki zredukowało jedynie przeniesiony z nocy stan psychicznego zmęczenia i niewyspania. Tylko doktor Morsten był trochę zaniepokojony rozkojarzeniem pokazywanych mu przez Obiekt myśli, lecz na szczęście Steeltowi udało się względnie – jak sądził – przekonywująco wytłumaczyć doktorowi wszystkie swoje zbyt swobodne myślowe asocjacje... W efekcie na biurko Kontynuatora powędrował kolejny uspokajający raport Morstena o całkowitym podporządkowaniu Ideału. Chwilę potem, kiedy Kontynuator doczytywał relację doktora Morstena do końca, ktoś zapukał nieśmiało do drzwi gabinetu. Uczony podniósł głowę, rozejrzał się nasłuchując – głos dobiegał nie od strony drzwi wiodących wprost na korytarz, lecz do pokoiku sekretarza. Dźwięk, powtórzył się. – No i czego ten idiota puka, zamiast wejść po prostu?– pomyślał Levis o Writtenie i zawołał głośno: – Wejść! Drzwi uchyliły się trochę i zamarły w bezruchu, jakby czekający za nimi człowiek obawiał się wejść do wnętrza gabinetu. Zirytowany Levis podniósł się zza biurka, zrobił ze dwa lub trzy kroki – wtedy właśnie drzwi rozwarły się raptownie popchnięte mocno i... jak kopnięty przez stojącego z tyłu Writtena wpadł do pokoju onieśmielony porządkowy. Umieszczona na kołnierzu jego munduru gwiaździsta plakietka wskazywała niezbicie, że musi to być przodownik drugiej lub, co najmniej, trzeciej rangi... Twarz przodownika wydała się Levisowi znajoma – musiał zetknąć się z nim gdzieś stosunkowo niedawno. Cokolwiek podniesionym głosem uczony rzucił niezbyt uprzejmie: – O co chodzi? Mundurowy speszył się jeszcze bardziej i dopiero powtórzone przez Kontynuatora pytanie wydarło z jego gardła niewyraźną odpowiedź: – Ra... raport, Jego Ekscelencjo... – Jaki znów raport, u licha?! Uczony przypomniał sobie nagle, skąd zna tego człowieka. Był to przodownik patrolu ten sam, który wczoraj koniecznie chciał zaraz po wypadku zaaresztować pilota rakietki. Wstyd mu było, że nie pojął od razu, o co chodzi, burknął więc jeszcze mniej uprzejmie: – No, co? Dlaczego tak późno? Raport miał być wczoraj. – A... ale... Kontynuatorze – jąkał się wystraszony przodownik. – Co „ale”? Co „Kontynuatorze”? Przecież wczoraj wydałem wyraźne polecenie, że raport ma być sporządzony i dostarczony najpóźniej po południu ubiegłego dnia. – To było niemożliwe, Ekscelencjo... Cały sztab... – Nie interesuje mnie sztab. Dajcie ten wasz raport. – Tak jest, Ekscelencjo! – Uzasadnienie opóźnienia podane? – Tak jest, Ekscelencjo! Na ostatniej stronie... – Możesz wyjść. – Tak jest... Wystraszony porządkowy wycofał się szybko, zasalutował od drzwi i znikł w pokoju Writtena; Kontynuator wrócił za biurko, zagłębił się w fotelu przeglądając pobieżnie kilkanaście zapisanych maszynowym wydrukiem kartek. Wyłowił z nich jakieś nieoczekiwane sformułowanie, przeczytał je jeszcze raz – w rzeczowym opisie wczorajszego wypadku tylko zestaw możliwych przyczyn zajścia był zupełną bzdurą, był... Levis z niedowierzaniem przymknął oczy, otworzył je – wybite wyraźnymi czcionkami zdanie nadal pozostało na swoim miejscu. Kontynuator rozpoczął dokładne czytanie raportu od samego początku. Sam opis zdarzenia był jak najbardziej zgodny z jego własnymi odczuciami, to samo potwierdził przesłuchany pilot. Ale... zapis instrumentów pokładowych aerolotu nie wykazał żadnych uszkodzeń, ani uchybów w pracy urządzeń. A jednak lot rakietki był taki, jakby pojazd dostał się nieoczekiwanie w zasięg gwałtownej burzy magnetograwitacyjnej. I tu właśnie znalazło się to „coś”, co tak bardzo zdziwiło Kontynuatora. Rozpatrujący wypadek elektromózg w Głównej Siedzibie Porządkowych jako najprawdopodobniejszą przyczynę zajścia podał... zjawienie się w okolicy aerolotu olbrzymiego Niezidentyfikowanego Obiektu Latającego! Uzasadnienie hipotezy nasuwało się samo przez się – podobne zawirowania pola grawitacyjnego Ziemi łączyły się zawsze z zaobserwowaniem przez ludzi (mechanizmy w takim wypadku nigdy nie widziały nic) jakiegoś UFO. * Kontynuator zamyślił się – skoro sfałszowanie wyników pracy elektromózgu jest raczej niemożliwe, to... w takim razie nie wszystkie może, ale duża część jego przywidzeń musiałaby okazać się oczywistą prawdą. Zbyt duża część... Uczony Patrick Levis – od urodzenia najbardziej uparty z upartych sceptyk – poczuł raptem, że musi sam sprawdzić to wszystko, zobaczyć na własne oczy... Zerwał się z fotela i niemalże kłusem wybiegł z gabinetu odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami napotkanych na korytarzu pracowników Instytutu... Było już późno. Później niż wczoraj. Jeszcze nigdy Steelt nie wędrował o tej porze przez miasto. Właściwie nie miał nawet zamiaru wychodzić dziś wieczorem z Instytutu zaczynał bać się spotkań z Ireną i tego, że nie wytrzyma jej spojrzenia, kiedy opowie jej wreszcie o planach ucieczki, ucieczki bez niej... I mimo wszystko wytrwał tylko do północy. Kiedy cyfrowy zegar na ścianie pokoju wyświetlił godzinę 00.12 Steelt wstał, ubrał się pospiesznie i wyszedł z domu ku zadowoleniu czającego się jak zwykle w pobliskich krzakach, czekającego na wyjście Johnsona, niepozornego człowieczka. Pochłonięty myślami o Irenie, Steelt szybko pomaszerował w stronę bramy – jego nocny nieodłączny towarzysz jak cień powędrował w ślad za Ideałem kuląc się i malejąc jak tylko było to możliwe, kiedy przyszło mu przeciąć jakąś zabłąkaną w mrocznym ogrodzie smugę światła ulicznej lampy, błyskającej zza wysokiego muru... Eskalatory przestały płynąć dobre pół godziny przed pojawieniem się Johnsona na ulicy – dopiero teraz Ideał poczuł naprawdę, jak duszno jest: w mieście. Znał je do tej pory tylko podczas pracy niestrudzonych dróg, które mieszały swoim pędem powietrze, spełniając tym samym podwójną rolę – środka komunikacji i wentylatora zarazem, podbijającego w górne warstwy uwięzionej pod kopułą atmosfery wyziewy rozgrzanego smaru i plastykowy kurz. Kiedy jednak ich ruchu zabrakło... Steelt oddychał z trudem, chrapliwie wykasłując od czasu do czasu ze zmęczonego gardła nieważki niemal, leniwie spowijający całe miasto pył. Pasy posuwały się z podwójną prędkością Przeciętnego piechura przepływając około pięciu mil w ciągu godziny – gdyby to były dawne czasy... Kiedyś, jeszcze przed pierwszym zamartwieniem, Steelt spory kawałek kraju przewędrował na własnych nogach, lecz teraz czuł z każdym krokiem wyraźniej, że droga dłuży mu się niepomiernie i rozwleka, jakby co chwila przybywało jej kilkanaście yardów. A przecież odległość sześciu mil, które teraz oddzielały go od Ireny, kiedyś oznaczała dla niego niespełna godzinny spacer. Żeby nie to powietrze... Podobno Tamci zawarowali sobie w wieczystym układzie, że wydalanie zużytego powietrza z kopuł ma zachodzić bezpośrednio do górnych warstw stratosfery – Irena zgodnie z gazetowym poglądem uważała to za szykanę i oczywisty wyraz nieprzyjaznych nastrojów – lecz Steelt zrozumiał teraz doskonale przyczyny wysuniętego przez Tamtych żądania... Mimowiednie odetchnął głęboko, drapiący płuca kurz zmusił go do gwałtownego kaszlu i wtedy nagle usłyszał za sobą czyjeś, nieoczekiwane o tej porze, kroki. Ktoś skradał się za nim ostrożnie wykorzystując wszystkie zgrzyty i piski sunących w ciemnościach automatów, żeby zagłuszyć odgłos swoich własnych stąpnięć. Steelt wyprostował się czujnie i, naprężony wewnętrznie jak nieufne zwierzę, sztywno pomaszerował dalej. To nie mógł być ktoś przypadkowy. Steelt poznał już na tyle dobrze zwyczaje Przeciętnych, żeby zorientować się, że żaden zwyczajny człowiek nie wyjdzie o tej porze na ulicę. A więc wczoraj wcale nie wydawało mu się, że ktoś go śledzi. Dzisiaj był już tego pewien, nie wiedział tylko, kto jest tym jego nieodłącznym cieniem. Idąc między mrocznymi, milcząco i bezosobowo groźnymi cielskami strzelających pod kopułę domów Steelt starał się zorientować z echa, czy idzie za nim tylko jeden człowiek, czy może... Przypomniały mu się ponownie wszystkie plotki o odchyleńcach... Odruchowo naprężył mięśnie pleców i karku, żeby w razie czego jednym szybkim ruchem uwolnić barki od ciężaru ewentualnego napastnika, lecz kroki nie przybliżały się zbytnio, jakby skradający się z tyłu człowiek nie był jeszcze ostatecznie zdecydowany. – Widocznie nie ma w kieszeni żadnego lasera, ani bicza psychotronowego – pomyślał Steelt – skoro nie zaatakował do tej pory... O tyle dobrze, że nie strzeli mi niespodziewanie w plecy... – wyprostował się. Nie oglądał się jeszcze – z odgłosu kroków zorientował się wreszcie, że idzie za nim tylko jeden człowiek – lecz postanowił zaczekać. Gdyby zawrócił w tej chwili, tamten uciekłby momentalnie w jakąś przecznicę i Steelt nadal nie wiedziałby, kto tak uparcie wędruje za nim przez miasto. Jeżeli nawet jest to jakiś Przeciętny, to musi być nieprzeciętnie odważny, żeby włóczyć się za kimś o tej porze – podobno nawet odchyleńcy chodzili nocą po mieście tylko mniejszymi, bądź większymi grupkami. Nieruchomy pas łagodnie zmienił kąt nachylenia – prowadził teraz w górę na śmigającą kilkadziesiąt metrów nad dolnym poziomem miasta wysoką estakadę. Steelt nadstawił uszu – kroki odzywały się nadal. Szedł dalej wyprostowany, ale, kiedy minął już szczyt łuku, przygarbił się stawiając coraz mniejsze kroczki, coraz ciszej i ciszej uderzając butami o powierzchnię drogi. W pewnym momencie zawrócił raptownie i, nadal starając się iść jak najciszej, niemal zgięty w pół dotarł w pobliże maksymalnego wyniesienia łuku estakady, położył się w cieniu niewysokiej barierki czekając na idącego za nim człowieka. Kroki tamtego przybliżyły się wyraźnie, stawały się coraz szybsze, wreszcie przeszły w cichy bieg jakby człowiek przestraszył się, że straci ściganego z oczu. Czubek jego głowy wychylił się zza wzniesienia ze dwadzieścia yardów przed Steeltem. Ideał podniósł się z pasa i spokojnie, lecz szybko, poszedł w stronę biegnącego człowieka. Zanim tamten zdążył zatrzymać się, rozpoznawszy nadchodzącego niespodziewanie z naprzeciwka Johnsona i podjąć jakąkolwiek decyzję, Steelt skoczył... Chwycił tamtego za ramię – nieznajomy wywinął się z chwytu szybko i zwinnie – Steelt zwalił się z rozpędu na ziemię podcinając tamtemu nogi. Szczepili się w zażartej walce. Zaskoczony nieznajomy bronił się odważnie nie próbując już ucieczki; dysząc tylko równie głośno, jak Johnson. Obaj byli zmęczeni długą nocną wędrówką, lecz mimo to zaciekle przewracali się teraz z boku na bok w wariackiej kotłowaninie wzbijając w powietrze osiadły na pasie pył. Od czasu do czasu któryś zakaszlał krótko, by potem z tym większą złością oddawać cios za cios i chwyt za chwyt starając się przy okazji zadać przeciwnikowi jak najwięcej bólu... Walka nie trwała długo – silniejszy i lepiej od tamtego odżywiony Johnson pomału zaczął górować, podczas gdy nieznajomy zadawał mu coraz słabsze i coraz mniej celne ciosy. Wywinął się jeszcze, zerwał do ucieczki, lecz Steelt z całej mocy ramienia dosięgnął jego głowy potężnym uderzeniem zaciśniętej pięści. Nieznajomy miękko, jakby pozbawiony raptem wszystkich kości, osunął się na zapyloną drogę. Steelt uniósł go, oparł plecami o barierkę estakady – w słabym blasku odległych lamp zobaczył... twarz osobistego sekretarza Dwunastego Kontynuatora Eksperymentu. I wtedy dopiero zrozumiał, dlaczego zawsze nie znosił Writtena. Domyślił się też, kto i dlaczego podrzucał Levisowi anonimy dotyczące nocnych wędrówek Ideału. Powodem była jego zażyłość z Ireną... Gniew wraz z falą obudzonej krwi uderzył Steeltowi do głowy – ręce Ideału zacisnęły się mocno na szyi Writtena, przechyliły bezwładne jeszcze ciało do tyłu wyginając je w naprężony nad barierką łuk. Rozciągnięte do granic wytrzymałości mięśnie Writtena zareagowały gwałtownym skurczem, nogi sekretarza straciły oparcie, śmignęły w powietrzu tuż obok głowy Johnsona; bezwładne ciało przewinęło się przez barierkę tak gwałtownie, że Steelt dopiero w ostatniej chwili uchronił się, mocnym odchyleniem korpusu do tyłu, przed spadnięciem za zduszonym Writtenem. Miękkie plaśnięcie uderzającego o beton ciała usłyszał i zapamiętał prawie z radością, lecz... raptownie uświadomił sobie, co przed chwilą zrobił. On – Ogólnospołeczny Ideał... Bezwładne ciało człowieka, kilkadziesiąt metrów, beton... Steelt odwrócił się szybko od przerażającej go w tej chwili swoją ponurą zawartością ciemności pod estakadą i pobiegł w panice do Ireny. – To ona przecież... To przez nią... – myślał gorączkowo i biegł, pędził do jej domu jak mógł najszybciej, choć sam jeszcze nie wiedział po co? Zapomniało zmęczeniu i utrudniającym oddychanie kurzu – w przeciągu piętnastu minut zaledwie dobiegł do domu Ireny. Szybkobieżna winda wlokła się niesamowicie wolno – wyskoczył z niej znów w szalonym biegu, z rozpędu minął poszukiwane drzwi, zawrócił, zabębnił w nie gwałtownie pięściami. Zza drzwi wychyliła się zrazu niespokojna, potem nagle radosna twarz dziewczyny – Steelt wpadł do pokoju i... coś się w nim załamało, oparł się tylko mocno plecami o ścianę koło drzwi, jakby w niej chciał sobie poszukać schronienia. Zdziwiona, przestraszona jego wyglądem Irena poprowadziła go w półmrok mieszkania, posadziła w fotelu... Niepewnym, zachrypniętym głosem wyrzucił z siebie wszystko. To, że chciał uciekać. Że bez niej. Że jeszcze nie dziś. Że od samego początku okłamywał encefalowid i Morstena. I Kontynuatora... Wszystko po to, żeby niespodziewanie uciec. A teraz zamordował Writtena po części z gniewu, a po części z zazdrości. O nią. O Irenę. I, że teraz bez niej nie ucieknie, ale muszą to zrobić dziś, już, bo inaczej wszystko wyjdzie na jaw. Takiego szoku, jaki przeżył przed chwilą, nie schowa przecież wśród najbłahszych myśli. Niech Irena zabierze byle co, zapakuje. I niech spieszy się, niech się spieszy, spieszy, spieszy... Każda zwyczajna kobieta zastanowiłaby się może przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji – nie mówiąc już o sprawie tak poważnej, jak opowiedziana przed chwilą przez Steelta – lecz zakochana Przeciętność przestaje być taką sobie zwyczajną przeciętnością. Irena bez zbędnych pytań wrzucała do torby najpotrzebniejsze drobiazgi. Nie interesowało ją, ani w jaki sposób, ani dokąd uciekną – o tym przecież myślał już Steelt. Czekał przez chwilę spokojnie, aż Irena znajdzie wszystko, czego szuka. Był piekielnie zmęczony, przed oczami wirowały mu ogniste kółka; podrażnione pyłem, wysuszone gwałtownymi oddechami podczas biegu gardło paliło go nieznośnie – czuł, że koniecznie musi się czegoś napić. Powlókł się powoli w stronę kranu, niecierpliwie odgarnął ręką, zawieszoną chyba dzisiejszego popołudnia, firankę. Dwa czy trzy dni temu powiedział jej, że denerwuje go ten niczym nie osłonięty zlew. Więc jednak myślała... chciała, żeby czuł się tu jak najlepiej... Ale nie miał w tej chwili nawet tyle siły, żeby jej powiedzieć, że widzi, że cieszy się... Pochylił się nad otwartym kranem układając dłonie w zabawne, zapamiętane jeszcze z dzieciństwa, podobne do miniaturowej rynienki poidełko – chłodna ciecz spływała mu do gardła rozkosznie łagodząc ból rozpalonego przełyku. Nie zwracał tym razem uwagi na obrzydliwy smak wody i wybijający coraz wyższe liczby wodomierz, tylko pił i pił bez przerwy usiłując zaspokoić gwałtowne, nienasycone pragnienie... Przygotowana do drogi Irena odnalazła Steelta za zasłoną, klęczącego pod tryskającym z kranu strumieniem żółtej wody. Coś zaniepokoiło ją w nieporadnie zgarbionych plecach Ideału, w bezwładzie zwisających wzdłuż ciała ramion. Pochyliła się nad nim; ostrożnie najpierw, potem mocniej potrząsnęła skulonym barkiem, Ideał ciężko przewrócił się na bok. Żył – wyczuła to przytkniętą do jego piersi dłonią – ale był nieprzytomny... SZANSA WYBORU Patrick Levis zdecydował się wreszcie. Skoro Instytut okazał się niewłaściwym miejscem ucieczki, skoro nie mógł go uchronić przed niezrozumiałym światem dowolności własnych wyobrażeń i narzucających się regularnie, piekielnie konsekwentnych w niepojętym wątku przewodnim zwidów, należało poszukać jakiegoś rozsądnego rozwiązania problemu. Rozwiązania, które nasuwało się na myśl samo. Do tej pory Levis nie ufał zbytnio rozwiązaniom oczywistym, nie lubił poddawania się sytuacjom i proponowanym przez nie sposobom postępowania, i nawet żyjąc od kilkudziesięciu lat w świecie ustalonych z dawien dawna schematów, nawet operując na co dzień zaprogramowanymi niegdyś pojęciami, usiłował zawsze pozostawić sobie margines swobody. Zdawał sobie sprawę z tego, że była to wolność bardzo względna – mógł co najwyżej zaprojektować układ parku przy Instytucie tak, by odpowiadało to jego upodobaniom, mógł, zgodnie z dawno zapomnianą modą nosić wypielęgnowane wąsy, ale... czuł, mimo wszystko, że nawet jego swoboda w stosunkowo szerokim zakresie postępowania była przez kogoś kiedyś przewidziana, umieszczona w Programie jako swego rodzaju margines ludzkiego czynnika, jako uwzględniony dawno temu uchyb obliczony na wszelkie ludzkie uczucia, choćby były to uczucia z punktu widzenia Przeciętności najbardziej niespodziewane, albo wręcz wariackie... W ostatecznym rozrachunku i tak okazywało się, że daną sytuację wygrywa z Levisem jakiś – czasem aż nazbyt ściśle określony – konwenans. Dopiero po dokładnym podsumowaniu wszystkich argumentów za i przeciw hipotetycznej prawdziwości snów uczony doszedł do wniosku, że nie wchodzą tu w grę żadne programowe sytuacje, że rozwiązanie problemu musi tkwić albo w głębi niezbadanego jeszcze obszaru jego własnej duszy, albo... że jednak istnieje Ktoś, kto w sobie tylko wiadomym celu, za pomocą nieoczekiwanych ingerencji, usiłuje nawiązać kontakt z mózgiem Kontynuatora. Jeżeli robią to Tamci zza kopuły, to jeszcze pół biedy, bo znaczyłoby to tylko, że wbrew układom chcą ingerować w sprawy kopuł. Ale na to znalazłaby się przecież prędzej czy później jakaś rada, bo dopóki w grę wchodzą ludzie i urządzenia przez nich wymyślone, to nie jest specjalnie wielkim problemem wynalezienie przeciwśrodków, które zneutralizowałyby skutki tego typu działań... Szkoda tylko, że nie wiadomo, jaką metodą stymulacji posługują się zazwyczaj ludzie z tamtego świata. I – czy w ogóle posługują się jakąś metodą wymuszania określonych doznań? Po raz pierwszy w życiu Levis żałował teraz, że tak konsekwentnie kontynuował zawsze program izolacji. Gdyby był choć trochę lepiej zorientowany w osiągnięciach nauki Tamtych wiedziałby, co może teraz wyeliminować ze swoich rozważań. Sytuacja przypominała uczonemu układ trzech nieliniowych równań, z których żadne nie zawierało wystarczającej do uzyskania prawidłowego wyniku ilości danych. Tamci, tajemniczy Ktoś ze snu, własny mózg Levisa wreszcie – to były właśnie te nieszczęsne równania. I wszystkie miały jeden jedyny nieliniowy czynnik – osobowość Kontynuatora... Dużo czasu strawił Levis na podobnych rozmyślaniach przygotowując sam siebie do rzeczy nieuniknionej – podróży, którą musiał odbyć najzupełniej sam, żeby zyskać pewność bodaj tylko tego, że nadal nic, albo bardzo mało wie o sobie i... kosmosie. Aż zdziwił się, spojrzawszy na zegar – była już dwudziesta pierwsza czterdzieści. Prawie sześć godzin przesiedział w fotelu. Teraz pospiesznie, jakby chciał ścigać się z czasem, wystukiwał palcami kod wywoławczy swojego pilota. Ekran aparatu błysnął obrazem zagraconego pokoiku i wypełnił się po chwili twarzą ziewającego człowieka, który ujrzawszy Kontynuatora – opanował natychmiast rozdzierające się szczęki i uważnie wysłuchał polecenia. – Olin, weź wirolot i maksymalnie szybko ląduj przed moim domem. – Tak jest, Ekscelencjo. Kontynuator przerwał połączenie pewien, że najdalej za kwadrans usłyszy przed drzwiami szum rozpychanego kadłubem wirolotu powietrza. Dobrze, że to właśnie Olin ma dzisiaj dyżur – pomyślał. – Ten przynajmniej niczemu nie będzie się dziwić... Spacerował teraz po mieszkaniu czekając niecierpliwie na pojazd, który zawiezie go do hangaru rakiet dalekiego zasięgu – do tego samego hangaru, z którego Steelt Johnson 725 zamierzał porwać RDZ, by uciec do Tamtych. Ale o tym Kontynuator nie wiedział, nie wiedział też, że za parę godzin Obiekt Eksperymentu zatruje się nadmierną ilością wypitej z kranu wody. Jeszcze był wieczór, jeszcze Ideał odpoczywał po całodziennych badaniach w swoim domku zagubionym wśród wysokich krzaków. Na chwilę przed przybyciem Olina Kontynuator przekonał się o tym naocznie włączając na moment wizor sprzężony z ukrytą w pokoju Steelta kamerą. Gdyby Levis znał plany Ideału zostałby może na Ziemi, lecz patrząc w jego twarz zaledwie nie mógł przecież domyślić się, co za parę godzin uczyni ten półleżący spokojnie w fotelu, głęboko zadumany człowiek... Nad domem zawyło rozbijane powietrze – niesamowity jęk i poświst oddaliły się, wróciły znowu – widocznie pilot zataczał pojazdem ogromne koła, by wytracić prędkość i opaść łagodnie na wybetonowany placyk przed budynkiem. Po chwili Kontynuator siedział za plecami Olina. Podał pilotowi cel lotu i pojazd wystartował ostro, niemal momentalnie nabierając wysokości – Kontynuator pomyślał nieoczekiwanie, że Olin reprezentuje najwyższą klasę pilotażu i, że warto byłoby przenieść go z powrotem na kosmoloty. A że kiedyś tam popełnił drobne w gruncie rzeczy uchybienie... – na pewno po raz drugi tego nie zrobi... – Levis postanowił zapamiętać tę sprawę i natychmiast po powrocie nakazać przywrócenie Olinowi wszystkich uprawnień kosmopilota... Do podmiejskiego kosmodromu dolecieli w niespełna piętnaście minut. Kiedy Kontynuator odsyłał Olina do domu, ten zdziwił się trochę – widać to było wyraźnie z jego twarzy – ale nie odezwał się ani słowem i już po chwili wirolot znikł z oczu patrzącego za nim Levisa. Uczony, nieoczekiwanie dla siebie samego, westchnął i powędrował do budynku dyspozytora lotów. Mechanostrażnicy rozpoznali go, odblokowali wejście do centralnej sterowni – Kontynuator wywołał program przeglądu technicznego wszystkich RDZ. Dwie były niesprawne, przeznaczone na złom. Następne dwie przerabiano aktualnie i udoskonalano, dostosowując je do lotów pozagalaktycznych. Dwanaście innych było właśnie w przestrzeni, patrolując najbliższe okolice Ziemi i peryferie Układu. Te nie wykazywały jak dotąd żadnych zakłóceń w pracy aparatów, zostały więc tylko, zgodnie z kolejnymi numerami, wyliczone przez dysputer. W hangarze przy kosmodromie zostało tylko osiem pełnosprawnych rakietek dalekiego zwiadu, traktowanych jako awaryjna rezerwa na wypadek nieprzewidzianych kłopotów w rodzaju jakichś zderzeń z meteorytami, czy nawet zniknięcia któregoś z patroli. Te RDZ stały w hangarze gotowe do niemal natychmiastowego startu – należało tylko wywołać żądany numer, by oznaczona nim rakietka wypełzła ze swojego stalowego łoża i ustawiła się na polu startowym. Kontynuator wcisnął, nie patrząc nawet na swoje palce, kilkanaście guzików i wyszedł przed dyspozytornię czekając na zjawienie się rakiety. Nie minęło pięć minut od chwili jego wyjścia, a już w centrum kosmodromu stanęła smukła, metalowa strzała skierowana dziobem ku niebu. Oświetliły ją smugi świateł z reflektorów, wydobyły z mroku potężne, rozkraczone szeroko łapy amortyzatorów. Levis wspiął się zwinnie po ażurowych, składanych schodkach; pochylił głowę, by nie uderzyć nią o nadproże włazu – wejście było dostosowane tylko do wzrostu Przeciętnych, bo Program nie przewidywał, by którykolwiek z Nadmózgowców opuszczał na dłużej kopuły. Pancerna klapa włazu zatrzasnęła się powoli, Kontynuator mocno, systematycznie dociągnął blokujące ją śruby. Blokada nie była w zasadzie konieczna, lecz chciał mieć pewność, że nikt bez jego zgody nie dostanie się do wnętrza rakietki. Dwie minuty później siedział już w wyściełanym fotelu pilota i uważnie studiował instrukcję pilotażu. Ostatni raz latał w próżni jeszcze przed okresem hibernacji, wolał więc przypomnieć sobie poszczególne czynności, nim włączy automat startujący rakietkę. Zauważył ze zdziwieniem, że właściwie nic się od jego czasów nie zmieniło – statek, w którym siedział w tej chwili, był niemal idealnie wierną kopią tego, na którym latał przed wiekami zdając ostatni egzamin z kosmonawigacji. Mógł startować choćby zaraz... Zwlekał jednak, bojąc się trochę tego, co być może w kosmosie zobaczy. Długo wybierał jako tako dopasowany do swego wzrostu skafander; ubierał się weń jeszcze dłużej, pomalutku, ząbek po ząbku dociągając do oporu wszystkie eklery, dopinając dokładnie sprzączki próżniowych rękawic. Kiedy wybiegał po południu z Instytutu był jeszcze pod mocnym wrażeniem przeczytanego policyjnego raportu. Potem – już u siebie w domu – ochłonął trochę i nie poleciałby być może, gdyby nie to, że postanowił przekonać się na własne oczy, iż w otaczającym Ziemię kosmosie nie ma żadnego EKSPERYMENTATORA. Naprawdę wolał, by Wyższy okazał się tylko chorobliwą zjawą wywołaną stresem z głębi jego własnego mózgu, choć z drugiej strony wiedział, że po odkryciu własnej choroby, po upewnieniu się co do jej zasięgu, przestanie być Kontynuatorem. Mimo tego, że autodiagnostaty nadal być może nie wskażą w jego organizmie żadnych chorobowych objawów czy zmian... Ponownie usiadł w fotelu pilota. Na pulpicie, tuż przed swoją twarzą, odnalazł oczyma czerwony guzik rozruchu, wcisnął go głęboko w metalowe gniazdo – obudzony pokładowy puster zaszczekał głośno odliczając sekundy do startu. Levis ustawił system wewnętrzny autopilota na opuszczenie kopuły najkrótszą trasą, sprawdził dziobowe neutralizatory pola – na komunikatorach przyrządów wyskoczyły świetlne jedynki na znak przyjęcia poleceń. Puster szczeknął „zero” i ucichł – w tym samym momencie słabiutki płomyczek wstępnego ciągu w dyszach rakiety spotężniał, rozkrzaczył się błyskawicami, przez kadłub statku przebiegły słabe najpierw, potem coraz mocniejsze wibracje. Autopilot ustawił dozujące paliwo przepustnice na jedną dwudziestą możliwego maksimum ciągu i RDZ-7 dźwignęła się w niebo wzbijając dookoła tumany szaroburego kurzu; zgodnie z wolą Kontynuatora podążyła posłusznie ku oznaczonej szerokim, kolorowym pasem bramie wylotowej z kopuły. Na tarczach neutralizatorów błysnęły kontrolki, podskoczyły gwałtownie strzałki wskaźników potencjałów, kontrolki zgasły i... rakietka Levisa pruła już górne warstwy stratosfery. Jeszcze chwila – przed kamerami rzucającymi obrazy Otoczenia na ekrany w pomieszczeniu pilota otwarła się głęboko czarna przestrzeń międzyplanetarna. Levis z dziwnym wzruszeniem odnalazł w sobie dawno zapomniane uczucie lęku i radości zarazem. Wciągnął w płuca zastałe powietrze rakiety, lecz wydawało mu się, że oddycha powietrzem swojej młodości – czuł się niezwykle rześko. Zupełnie tak samo jak sześćset lat temu, kiedy po raz pierwszy wyzwolił się rakietką spod mocy ziemskiej grawitacji. Nie zastanawiając się, co właściwie robi, wyłączył autopilota przechodząc na ręczne sterowanie. I nawet kiedy przypomniał sobie, że występuje w tej chwili przeciw zasadom ziemskiej kosmolocji, nie włączył ponownie autopilota – złamał dziś na tyle wielką część Programu, że mógł nie przejmować się byle mechanicznym kosmonautą. A chciał choć przez chwilę czuć się zupełnie niezależnym od ludzi i ich praw, nawet za cenę niespodziewanego zderzenia z jakimś pętającym się w okolicy satelitą. Szarpnął raz i drugi sterami ostro, mocno, jakby chciał wyrwać dźwignię z obsady. I jeszcze raz... I jeszcze... Rakieta waliła się z bezkresu w bezkres, zataczała zwariowane pętle ścigając ognisty ogon własnego odrzutu, kołysała dziobem jak niezdecydowany w wyborze kierunku pijak. Zresztą i sam Levis także czuł się trochę tak, jakby był pijany. Zgodnie z nieregularnym rytmem przyspieszeń i gwałtownych deceleracji krew napływała mu gorącymi falami do mózgu wypychając nieomal oczy z orbit, lub koncentrowała się, gęstniała jak galareta gdzieś w okolicy środka ciężkości całego ciała. Dwa g, trzy, cztery wielokrotności przyciągania Ziemi, cztery i pół – Levis oszałamiał się ciążeniem i lekkością na przemian, bawił się przepychaniem swojej krwi z zakamarka ciała w jakiś inny zakamarek, przez pewien czas usiłował tak dobierać parametry hamowania i krzywizny toru, by maksimum swojego ciężaru skoncentrować na prawej stopie czy dłoni na przykład, by po chwili jeszcze mocniej i gwałtowniej skierować wektory działających sił na przeciwległą stronę prężnego jak w młodości ciała. Cieszyła go ta odnaleziona niespodziewanie wytrzymałość i sprawność, których w sobie, od bardzo wielu lat, nawet nie podejrzewał. Być może długo jeszcze odkrywałby sam siebie w ten sposób, lecz w pewnym momencie poczuł, że rakieta „sama” zaczyna brać czynny udział w jego zabawie. Tak to w każdym razie w pierwszym momencie wyglądało. Zwijała się bez udziału dźwigni w ciasnych skrętach i zawrotnych młyńcach, szarpała fotelem to w lewo, to w prawo, w górę i na dół, i nieoczekiwanie w skos... Zupełnie tak, jakby usiłowała omijać czyjeś szeroko rozcapierzone palce, jakby unikała chwytu potężnej dłoni usiłującej złowić zabawną, odrzutową myszkę. Levis skojarzył sobie momentalnie, co to może znaczyć i... wyobraził sobie Wyższego przyczajonego w swej kryjówce, czekającego być może od dawna na odwiedziny Kontynuatora. Przed oczyma Levisa ponownie mignęły pobłyskujące metalem macki ze snu – podążył za nimi wzrokiem, odnalazł ekrany i... odetchnął z niezrozumiałą ulgą. Niezrozumiałą o tyle, że Wyższego wprawdzie w pobliżu nie było, lecz rakietka tańczyła skocznie w niezbyt przyjemnym towarzystwie – zapatrzony w swoje wyłącznie ciało Levis wpakował ją w samo centrum roju Leonidów. Teraz – sterowana radiolokatorem i laserowymi błyskami – RDZ Levisa prowadziła się sama nie ufając zbyt powolnemu człowiekowi; z sekundy na sekundę zmieniała krzywą toru i przyspieszenia plując we wszystkie niemal strony równocześnie bladobłękitnymi płomykami odrzutu, aż nareszcie wymknęła się ze skalnej matni przemykając zwinnie pomiędzy dwoma, zderzającymi się co chwila jak Symplegady, stutonowymi kamiennymi olbrzymami... Nieomal dotykalne niebezpieczeństwo otrzeźwiło Levisa – przypomniał sobie, że przyleciał tu szukać rzeczy nieuchwytnej, a wielekroć przecież groźniejszej, niż zwyczajna śmierć... Znowu przejął stery od zamarłej nagle rakietki, skierował ją na wokółziemską orbitę. W ciągu godziny obleciał cały glob naokoło nasłuchując pilnie, czy w którymś paśmie nie odezwie się nagle tak dobrze znany mu głos, czy membrany głośników nie zadźwięczą krótko zdławione przemożnym naporem zaburzeń magnetograwitacji i elektrostatycznym skokiem potencjałów pola. Rozglądał się dookoła uważnie, czy nie zobaczy gdzieś płynącego leniwie NOL-a. W daremnym pościgu za własną mrzonką okrążył Ziemię, potem Księżyc, wreszcie zacieśnił wokółsłoneczną pętlę, żeby obejrzeć z bliska okolice Wenus i Merkurego... wyhamował raptownie, kiedy na odsłonecznej stronie pierwszej planety Układu zauważył jakiś nieoczekiwany błysk. Poleciał w tamtą stronę ostrożnie, usiłując niepostrzeżenie podkraść się jak najbliżej – na dnie mroźnej, ziejącej czernią i chłodem przepaści działo się coś nienaturalnego. Oślepiające, krótkie błyski powtarzały się co chwila ukazując fragmenty skomplikowanych konstrukcji i obłe płaszcze siłowych pagórków. Levis wpatrzył się w czeluść zastanawiając się równocześnie, czy zaryzykować wystrzelenie flary, która pozwoliłaby mu obejrzeć wszystko dokładniej. Wiedział, że w jej blasku zobaczy interesujące go szczegóły, ale... że i sam zostanie przez mieszkańców przepaści dostrzeżony. Był już niemal zdecydowany lądować „na wyczucie” korzystając tylko z altimetrów i echolokatora, kiedy omiatająca przestrzeń dookoła rakiety laserowa wiązka załamała się, dziwnie szybko wróciła zniekształcona na ekran przed twarzą Levisa. Kontynuator skomasował na lecącym obok obiekcie laserowe promyczki, obmacał go nimi jak czułkami – statek był tak obcy wszelkim jego wyobrażeniom o gwiazdolotach, że Levis zdecydował się jednak na wystrzelenie flary. I tak chyba widziano go od dawna, skoro w pobliżu pojawił się, nie wiadomo skąd, ten obcy statek... Ustawił wyrzutnie na mały zasięg i krótki czas zapłonu od chwili wypchnięcia flary, nacisnął taster – w piętnaście sekund później gdzieś w górze nad zasięgiem prawej kamery rozpalił się jaskrawy blask. Wydobyty z mroku statek obok RDZ był na pierwszy rzut oka jakiś trochę niesamowity, skonstruowany wbrew wszelkim prawom ziemskiej fizyki – podobny był do porozrzucanych w przestrzeni bulw ziemniaka połączonych ze sobą elastycznymi kłączami rur i plątaniną cieniutkich kabli. Flara dopalała się z wolna, przygasała stopniowo – w jej ostatnim błysku Levis dostrzegł na jednej z bulw napis w znanym mu niegdyś języku – uczył się kiedyś tej dziwnej i śpiewnej mowy, kiedy Rada Koncepcyjna przed sześciuset laty postanowiła, że obiecujący, młody naukowiec nazwiskiem Patrick Levis, ma w przyszłości zostać jednym z Kontynuatorów... Teraz uczony poczuł nieoczekiwaną, trochę może bezzasadną zazdrość – dlaczego to właśnie Oni sięgają do gwiazd? Zreflektował się szybko przypomniawszy sobie kopuły – przecież Przeciętni z jego świata nie byliby zdolni, poza może nielicznymi jednostkami, do zasiedlania tak bardzo im obcych planet. Brakowało im nie tyle może predyspozycji psychicznych czy fizycznych – to była przecież sprawa odpowiednio zaprogramowanych i wyposażonych w mechanizmy wykonawcze automatów – co zwyczajnej, ludzkiej ciekawości. Tych kilkanaście tysięcy wysłanych parę miesięcy temu kolonistów stanowiło jedyny efekt kilkuletniej stymulacji Obiektem 724-tym. Lecz gdy tylko nastąpiła zmiana Ideału... Ludzie spod kopuł nie interesowali się właściwie niczym, prócz swojego mizernego światka. Natomiast Tamci... Ale nie to było w tej chwili dla Levisa najważniejsze. Skoro tylko zorientował się, że na Merkurym gospodarują ludzie, nie zaś zagadkowy Wyższy, Levis natychmiast wziął kurs na peryferie Układu. Może właśnie w skalno-lodowych pierścieniach Saturna, albo na którymś z dwunastu księżyców Jowisza ukrywa się tajemniczy EKSPERYMENTATOR? Wprawdzie Uran ma także wystarczającą liczbę satelitów i na którymś z jego pięciu księżyców Wyższy mógłby ukrywać się równie dobrze, jak w okolicy Jowisza, lecz Levisowi wydawało się, że to już byłoby od Ziemi cokolwiek za daleko, nawet gdyby w grę wchodziły moce oddziaływań pięciokrotnie większe niż te, które poznał w trakcie zwariowanych snów. Włączył decelestaty wymuszając z rakietki pełny ciąg. Przytłoczone częściowo tylko neutralizowanym ciążeniem myśli Levisa płynęły powoli i leniwie przez przekrwiony mózg. Myślał o Tamtych... – widok zagospodarowywanego przez nich Merkurego zabolał go jak obelga, choć wiedział przecież, że właściwie nie ma się czemu dziwić. To było przecież oczywiste, że skorzystają z okazji, z dobrowolnego odizolowania się mieszkańców kopuł od życia. Potępiający Przeciętnych za brak ciekawości Levis poczuł nagle dziwną gorycz w ustach – zrozumiał nieoczekiwanie, że sam jest temu po trosze winien. Prawdopodobnie kiedyś oba światy – świat kopuł i świat Tamtych – nie różniły się tak bardzo, jak dziś, od siebie. Trzeba było wielu stuleci stymulacji Ideałem, by pozbawić Przeciętnych pierwszej charakterystycznej dla normalnych ludzi cechy – dążenia do jak najgłębszego poznania otaczającego świata i rządzących nim mechanizmów. Levis uśmiechnął się smutnie do swojego odbicia w ekranie – prawie obca, rozmazana na tle gwiazd, twarz odpowiedziała mu podobnym uśmiechem. – Więc po to tylko trzeba było lecieć aż do Słońca – myślał – żeby zrozumieć różnice między ludźmi? Po to trzeba było zjawy Wyższego? Czy naprawdę do oceny ludzi potrzeba mierników ogólniejszych, niż tylko ziemskie pojęcia i skale porównawcze? Być może właśnie dlatego mój własny mózg stworzył sobie, niezależnie od mojej woli, samoistny abstrakt Kontynuatora Wyższego Rzędu, by wyzwolić się spod władzy urzeczowionego Ideału... Powolność myśli sprawiła, że do tego ostatniego wniosku Levis doszedł dopiero za orbitą Marsa. Przechylił teraz dźwignię sterów do oporu w prawo zawijając po kosmosie najciaśniejszy z możliwych skręt – byle tylko szybciej zawrócić, byle znaleźć się na Ziemi, opowiedzieć... Opowiedzieć? Ale co i komu? Kto go zrozumie? Przeciętni? – bzdura. Pozostali Nadmózgowcy? – również niemożliwe. Jedynie Elija – może on? RDZ-7 rozpędzoną, rozwibrowaną od pędu smugą przekreśliła tarczę Marsa płomykami odrzutu, wzięła kurs na Ziemię i... ...wyłuskany z pancernej skorupki Levis zawisł nad Ziemią mniej więcej na wysokości orbity Księżyca. Jego wzrok wyostrzył się niemożliwie, aż do ostatnich granic absurdu wyczulił się radioakustyczny słuch. Kontynuator ponownie poczuł znaną z poprzednich snów wszechogarniającą bliskość Wyższego... To jego oczy służyły teraz oczom Levisa, to jego uszy otwarły uczonemu mózg na cały świat. Zsynchronizowany tempem z obrotami Ziemi jak satelita stacjonarny, Levis zawisł nieruchomo nad obszarem kopuł. Działo się tam coś dziwnego, nieprzewidzianego przez Program – Levis sięgnął zmysłami pod szaro-brudną pokrywę siłowej osłony i znalazł się – niesamowicie bezcielesny – w mieszkaniu Ireny Sollon. Czyjeś chrapliwe rzężenie sprawiło, że odwrócił wzrok od postaci płaczącej dziewczyny, choć chciałby patrzeć jeszcze i jeszcze na widziane po raz pierwszy w swoim życiu ludzkie łzy. Bo to było przecież niesłychane, niemożliwe, wariackie – płacz zwyczajnego człowieka. Nigdy nie sądził, że Przeciętni – podobnie zresztą jak on sam do niedawna – są zdolni do jakichkolwiek wzruszeń. Przecież nigdy nic ich nie obchodziło naprawdę... Teraz Irena płacze – dlaczego? Levis przeniknął ciemność, zajrzał ciekawie w twarz oddychającego ciężko człowieka... * Dźwignięty przez Irenę z podłogi Steelt Johnson czuł się piekielnie źle, lecz nie pozwolił dziewczynie wezwać do siebie nawet automeda, nie wspominając już o żywym lekarzu. Zdawało się teraz, że nie słyszy spazmatycznie krótkich oddechów Ireny, że nie widzi spływających po jej twarzy łez. Levis zorientował się nagle, że tak jest przecież naprawdę – zawarte w trującej dla organizmu Steelta wodzie nieorganiczne związki zanieczyszczeń przedostały się wraz z krwią do jego mózgu, wywołały w nim ostry stan zapalny porażając gwałtownie móżdżek, ośrodki kojarzeniowe i tylny płat mózgowia. Bełkotliwe i niezrozumiałe słowa wyrzucane z krtani Steelta między jednym chrapliwym westchnieniem, a drugim wskazywały, że paraliżowi ulega także ośrodek Brooka. Lecz mimo wszystko większe, niż bliska śmierć Ideału, wrażenie sprawiły na Levisie łzy siedzącej obok łóżka, bezradnej dziewczyny. Kontynuator poczuł niespodziewaną zazdrość – po nim nikt nie płakałby w ten sposób... Patrzył więc tym chciwiej, jak umiera jego siedemset dwudziesty piąty Obiekt, jak Irena zgłasza zgon Steelta Johnsona w komputerowym Biurze Ewidencji Ludności – razem z nią Levis obruszył się na beznamiętną reakcję automatu notującego, choć oboje wiedzieli przecież doskonale, że bezduszny mechanizm nie może zareagować inaczej. Gdyby był zdolny do współczucia, to wart byłby więcej, niż Przeciętny mieszkaniec kopuł i stałby się tym samym – Człowiekiem... Godzina piąta rano – przed drzwiami mieszkania Ireny zatrzymała się samobieżna trumna. Dla niej Steelt Johnson – ucieleśniony mocą Eksperymentu Ogólnospołeczny Ideał – był w tej chwili jedynie bezwładnym ciałem, które należało dowieźć do krematoryjnego pieca za miastem. „Za miastem” nie znaczyło oczywiście, że poza obrębem kopuły – przefiltrowany dym ze spalonych ciał mieszał się swobodnie z powietrzem, którym oddychali Przeciętni; dopiero przy odpowiednio wysokim stężeniu smrodu pod kopułą otwierały się siłowe upusty wyrzucające w próżnię wokółziemską nadmiar kurzu, czadu i dwutlenku węgla, a jednocześnie potężne dmuchawy uzupełniały poziom ciśnienia atmosfery do normalnego, wstrzykując w płuca miasta ściśle odmierzone porcje tlenu i azotu... Wózek zatrzymał się obok łóżka, wypusty robota wśliznęły się pod leżącego, przeniosły zwłoki do hermetycznie zamykanego pojemnika, ułożyły niedbale nad dwoma innymi, zabranymi nieco wcześniej ciałami – Levisowi wydało się nagle, że jest chyba coś niestosownego w tym pogrzebie. Daleki był wprawdzie od obwiniania automatów o profanację, ale... musiał przecież przerzucić na kogoś lub na coś choć część odpowiedzialności, żeby nie czuć się tak samotnie i bezgranicznie winnym... Irena została sama, jeżeli nie liczyć bezcielesnej obecności Levisa. Rozejrzała się po mieszkaniu tak, jakby po raz pierwszy zobaczyła je naprawdę. A potem zrobiła trzy szybkie kroki, z nieoczekiwaną pasją i siłą zerwała zawieszony nad zlewem kawałek kolorowego, tandetnego materiału – odgłos szarpnięcia i trzask pękających nitek sprawiły, że Levis poczuł, jak cierpną mu nie istniejące w tamtym miejscu i czasie zęby. Nie wiedział, kiedy i dlaczego Irena powiesiła nad zlewem zasłonkę, ale – może dzięki pomocy Wyższego – zrozumiał, dlaczego zerwała ją teraz, dlaczego darła ją tak zaciekle na, z każdą chwilą mniejsze, strzępy... Szósta rano – czas wyjścia do pracy. Irena odruchowo sięgnęła po znaczek z symbolem Instytutu zamierzając przypiąć go do ubrania i... nieoczekiwanie chyba i dla siebie samej cisnęła z całej mocy o ścianę plastykową plakietkę. Lekki prostokącik tworzywa pękł, uderzywszy o jakąś nierówność powierzchni, czy może wystający ze ściany gwóźdź; rozleciał się na dwie części spadłszy na podłogę. Kawałki plastyku ułożyły się na posadzce jak płatki umarłego kwiatu pokazujące oczom Levisa przepołowioną sylwetkę Ideału. Irena wybiegła z mieszkania – Kontynuator podążył za nią, doścignął ją spojrzeniem w spadającej na parter windzie wypełnionej stłoczonymi ciałami Przeciętnych, skojarzył sobie absurdalnie, że jednak w samobieżnej trumnie byłoby im wygodniej i luźniej... Ludzie dookoła dziewczyny spoglądali od czasu do czasu na jej twarz i... bardzo szybko odwracali oczy, by po chwili spojrzeć na nią znowu. Zaciekawiony Levis zrobił to samo – spojrzał – i zrozumiał nietypową reakcję Przeciętnych. Oni także po raz pierwszy w życiu widzieli czyjeś łzy... Na pasie historia powtórzyła się – patrzono na Irenę z niedowierzaniem najpierw, a potem... – Levisowi wydało się, że śni kolejny sen w swoim zwariowanym śnie numer jeden... – któryś z Przeciętnych uczynił rzecz wprost niemożliwą. Zapytał Irenę o przyczynę tych kapiących spod jej powiek kropelek wilgoci... A dziewczyna... Zaczęła mówić, szeptać właściwie chaotycznie i gorączkowo o Instytucie, o śmierci Writtena, o ostatniej na zawsze ucieczce Ideału... Przerwała nagle, uciekając wzrokiem gdzieś wysoko ponad głowy tłumu, zamilkła raptownie – Kontynuator podążył oczyma po linii jej spojrzenia. Irena czytała wyświetlaną na frontonie któregoś bloku neonową gazetę: DZIŚ O GODZINIE ZERO MINUT SIEDEMNAŚCIE PATROL PRZESTRZENNY PRZYHOLOWAŁ DO BAZY LUNA-5 RAKIETĘ DALEKIEGO ZASIĘGU RDZ-7, W KTÓREJ ZNALEZIONO CIAŁO NADMÓZGOWCA PATRICKA LEVISA – DWUNASTEGO KONTYNUATORA EKSPERYMENTU. PRZYCZYNĄ JEGO ŚMIERCI BYŁO PRAWDOPODOBNIE PRZEKROCZENIE PROGU DOPUSZCZALNYCH PRZYSPIESZEŃ. W ZAISTNIAŁEJ SYTUACJI NADZWYCZAJNĄ UCHWAŁĄ RADY KONCEPCYJNEJ POSTANOWIONO REWITALIZOWAĆ ZE STANU HIBERNACJI KOLEJNEGO, TRZYNASTEGO KONTYNUATORA – ERROLA MARANI... Levis czuł, że próby wytłumaczenia, iż mimo wszystko żyje, byłyby z góry skazane na niepowodzenie. Rada Koncepcyjna składa się z Nadmózgowców, ci zaś wierzą jedynie faktom. Więc odnalezienie w Kosmosie ciała Levisa musiało być faktem namacalnym i oczywistym, skoro Rada podjęła decyzję o rewitalizacji jego następcy. Tylko... kim w takim razie jest człowiek patrzący teraz na tłum Przeciętnych? Levisem? Czy...? Levis spojrzał na siebie szukając poplątanych macek tam, gdzie przedtem były ręce i... nie zobaczył nic. Pogodził się z tym faktem – znowu jak sen oczywistym – by powrócić do sprawy stokroć ciekawszej niż własne ciało, czy jego – w gruncie rzeczy nieistotny – brak. Znowu wrócił na Ziemię, spojrzał wprost w twarz krzyczącego, gestykulującego gorączkowo człowieka, poznał go momentalnie – prorok Elija... Mówił szybko, straszliwie szybko, że oto nadarza się nareszcie okazja wyzwolenia Przeciętności spod władzy Nadmózgowców, wydobycia kraju z ponurych siłowych kokonów, które przez całe ostatnie tysiąclecie zamykały wszystkie umysły żyjących pod nimi ludzi. I nagle ktoś stanął obok Eliji, otoczył ramieniem plecy chwiejącego się ze zmęczenia, czy po prostu z braku sił starca. To Kaort... – rozpoznał twarz człowieka Levis. Tymczasem stary pilot wyprostował się gwałtownie, jakby odzyskując siły w zetknięciu z tym mocnym, podtrzymującym go ramieniem... Levis po raz pierwszy w życiu usłyszał narastający jak burza głos poruszonego tłumu, wyłowił z ogólnego gwaru szybkie komentarze sytuacji, czyjś śmiech, westchnienia, rodzące się na poczekaniu dowcipy i kpiny z Nadmózgowców, ze wszystkich kopuł, z Przeciętności nawet. A potem kilka gniewnych głosów podchwyciło rzucone przez Eliję słowa, że każdy człowiek ma przecież prawo do swobodnego wiatru, do Słońca i do gwiazd, do normalnego życia... Głosy potężniały i rosły z sekundy na sekundę, do Eliji z Kaortem dołączył Olin, z nieoczekiwaną brutalnością rozepchnęła tłum zapłakana ciągle Irena, za nią jeszcze ktoś, i jeszcze... W ciągu kilku minut pas dookoła pierwszej grupki aż ugiął się pod ciężarem stłoczonych ludzi słuchających chciwie poleceń Eliji podchwytywanych natychmiast, powtarzanych – z całej mocy płuc przez stojącego obok Kaorta. Widać było, że Elija od dawna już przemyślał dzisiejszą sytuację, bo jego polecenia były konkretne i precyzyjne: „rozbroić wszystkie napotkane patrole porządkowych – zaskoczeni nie będą stawiać oporu – potem opanować i zdobyć broń ze składów, narzucić swoją wolę tej najpierw, potem wszystkim pozostałym kopułom, zmusić Nadmózgowców do uznania żądań tłamszonych przez tyle lat, wyzyskiwanych ludzi...” I poszli – Przeciętni – krzycząc o swoje prawo do gwiazd i wolnego nieba. Program? Do diabła z Programem, skoro skierowany jest przeciwko ludziom, skoro służy jedynie czyimś prywatnym interesom. Levis zapragnął nagle pójść razem z nimi przeciwko tym, którzy uwięzili świat pod burą kopułą zmarnowanego czasu i... zmartwiał raptownie... Nawet wiadomość o własnej śmierci nie poruszyła go tak mocno, jak widok pozostałych ośmiu kopuł, gdzie zaalarmowani Nadmózgowcy zasiadali właśnie – nawet nie spiesząc się zbytnio – w fotelach przed pulpitami sterowniczymi wyrzutni pozytonów. Levis przypomniał sobie, że wcale nie tak dawno, podczas zarządzonej przez niego próby miotaczy, jedno, półsekundowe zaledwie, wyładowanie obróciło w chmurę zjonizowanych cząstek jakiś zabłąkany w okolice ziemi, miliontonowy bodajże meteor... Chciał krzyczeć, ostrzec Eliję, lecz ten zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Rozesłał stuosobowe grupy wzburzonych Przeciętnych stawiając im nieodwołalny cel – opanować wyrzutnie promieni we wszystkich kopułach, ale pasy posuwały się przecież tak wolno... Zadyszani, uzbrojeni w odebrane porządkowym psychotronowe bicze ludzie biegli wzdłuż zatłoczonych pasów rozbijając impetem i masą tłum jeszcze niczego nie świadomych Przeciętnych. Niosła się za nimi fala okrzyków gniewu i radości, przekazywana z ust do ust wieść o szansie zdobycia wolności budziła ludzi z otępienia, sprawiała, że utworzone samorzutnie grupy bojowe rozbrajały zaplątanych, ściśniętych w tłumie porządkowych. Szansa wolności – słowa od wieków zapomniane, a jednak w lot podejmowane na nowo... Obserwujący wszystko równocześnie Levis wiedział, jak małą była ta szansa – pozytony biegną przecież szybciej niż ludzie... Gdyby miał na tyle mocy... – poczuł nagle, że przecież może uczynić więcej, niż tylko płynąć w próżni biernie i patrzeć. Skorzystał ze swojej nieoczekiwanej siły nie zastanawiając się nawet, czy to Wyższy – wbrew zasadzie nieingerencji w sprawy niższych ras – wspomaga go całą swoją potęgą... Poczuł tylko nieludzkość swojej mocy, lecz przetransportował ją natychmiast w nieliniowe obszary swojej psychiki, jak organiczny transformator nieznanego pola emitował się po kawałku w stronę kopuł, rozośmiorzył swoją jaźń w buchające potęgą strumienie zmasowanej telekinezy. Biegnący ludzie ledwo ledwo poruszali nogami, jakby przygniótł ich ogromny ciężar stłamszonego pod kopułą kurzu. Wyrzutnie sterowane dłońmi Nadmózgowców zaczęły pochylać się w stronę opanowanej przez Eliję kopuły, przebiegły w nich pierwsze błyski obudzonych do krótkiego życia pozytonów – Levis ośmioma potokami natężonej bezgranicznie woli rzucił się w tryby przekładni, wparł się jak osiem obolałych klinów w zgrzytające koła, popchnął je w drugą stronę czując z przerażeniem, że traci kontakt z Wyższym i... rozpływając się ostatecznie w nieznanym mu dotąd obszarze doznań zobaczył jeszcze dobiegających ludzi i lufy wyrzutni odchylające się powoli ku niebu...