2073
Szczegóły |
Tytuł |
2073 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2073 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2073 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2073 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bruno Schulz
Sanatorium pod klepsydr�
J�zefie Szeli�skiej
Biblioteka Klasyki Polskiej Obcej
Wydawnictwo Literackie
Krak�w 1978
Ksi�ga
I
Nazywam j� po prostu Ksi�g�, bez �adnych okre�le� i epitet�w, i jest w
tej abstynencji i ograniczeniu bezradne westchnienie, cicha kapitulacja
przed nieobj�to�ci� transcendentu, gdy� �adne s�owo, �adna aluzja nie
potrafi zal�ni�, zapachnie�, sp�yn�� tym dreszczem przestrachu, przeczuciem
tej rzeczy bez nazwy, kt�rej sam pierwszy posmak na ko�cu j�zyka przekracza
pojemno�� naszego zachwytu. C� pom�g�by patos przymiotnik�w i napuszysto��
epitet�w wobec tej rzeczy bez miary, wobec tej �wietno�ci bez rachuby.
Czytelnik zreszt�, czytelnik prawdziwy, na jakiego liczy ta powie��,
zrozumie i tak, gdy mu spojrz� g��boko w oczy i na dnie samym zal�ni� tym
blaskiem. W tym kr�tkim a mocnym spojrzeniu, w przelotnym �ci�ni�ciu r�ki
pochwyci on, przejmie, odpozna - i przymknie oczy z zachwytu nad t�
recepcj� g��bok�. Bo czy� pod sto�em, kt�ry nas dzieli, nie trzymamy si�
wszyscy tajnie za r�ce?
Ksi�ga... Gdzie� w zaraniu dzieci�stwa, o pierwszym �wicie �ycia ja�nia�
horyzont od jej �agodnego �wiat�a. Le�a�a pe�na chwa�y na biurku ojca, a
ojciec, pogr��ony w niej cicho, pociera� po�linionym palcem cierpliwie
grzbiet tych odbijanek, a� �lepy papier zaczyna� mgli� si�, m�tnie�,
majaczy� b�ogim przeczuciem i z nag�a z�uszcza� si� k�akami bibu�y i
ods�ania� r�bek pawiooki i urz�siony, a wzrok schodzi�, mdlej�c, w
dziewiczy �wit bo�ych kolor�w, w cudown� mokro�� najczystszych lazur�w.
O, to przetarcie si� bielma, o, ta inwazja blasku, o, b�oga wiosno, o,
ojcze...
Czasem ojciec wstawa� od Ksi�gi i odchodzi�. W�wczas zostawa�em z ni� sam
na sam i wiatr szed� przez jej stronice i obrazy wstawa�y.
I gdy wiatr cicho kartkowa� te arkusze, wywiewaj�c kolory i figury,
sp�ywa� dreszcz przez kolumny jej tekstu, wypuszczaj�c spomi�dzy liter
klucze jask�ek i skowronk�w. Tak ulatywa�a, rozsypuj�c si�, stronica za
stronic� i wsi�ka�a �agodnie w krajobraz, kt�ry syci�a barwno�ci�. Czasami
spa�a i wiatr rozdmuchiwa� j� cicho jak r�� stulistn� i otwiera�a listki,
p�atek za p�atkiem, powieka pod powiek�, wszystkie �lepe, aksamitne i
u�pione, kryj�c w sednie swym na dnie lazurow� �renic�, pawi rdze�,
krzycz�ce gniazdo kolibr�w.
To by�o bardzo dawno. Matki jeszcze w�wczas nie by�o. Sp�dza�em dni sam
na sam z ojcem w naszym, wielkim w�wczas jak �wiat, pokoju.
Pryzmatyczne kryszta�ki, zwisaj�ce z lampy, nape�nia�y pok�j
rozproszonymi kolorami, rozpryskan� po wszystkich k�tach t�cz� i gdy lampa
obraca�a si� na swych �a�cuchach, w�drowa� ca�y pok�j fragmentami t�czy,
jak gdyby sfery siedmiu planet przesuwa�y si� kr�c�c przez siebie. Lubi�em
stawa� mi�dzy nogami ojca, obejmuj�c je z obu stron, jak kolumny. Czasami
pisa� listy. Siedzia�em na biurku i �ledzi�em z zachwytem zakr�tasy
podpisu, zawi�e i wiruj�ce jak trele koloraturowego �piewaka. W tapetach
p�czkowa�y u�miechy, wyk�uwa�y si� oczy, kozio�kowa�y figle. Aby mnie
ubawi�, ojciec wypuszcza� w t�czow� przestrze� ba�ki mydlane z d�ugiej
s�omki. Odbija�y si� o �ciany i p�ka�y, zostawiaj�c w powietrzu swe kolory.
Potem przysz�a matka i wczesna ta, jasna idylla sko�czy�a si�. Uwiedziony
pieszczotami matki, zapomnia�em o ojcu, �ycie moje potoczy�o si� nowym,
odmiennym torem, bez �wi�t i bez cud�w, i by�bym mo�e na zawsze zapomnia� o
Ksi�dze, gdyby nie ta noc i ten sen.
II
Obudzi�em si� raz w ciemny �wit zimowy - pod zwa�ami ciemno�ci pali�a
si�, g��boko w dole, ponura zorza - i maj�c jeszcze pod powiekami mrowie
mglistych figur i znak�w, zacz��em majaczy� niejasno i zawile, w�r�d udr�ki
i pr�nego �alu, o starej, zaginionej Ksi�dze.
Nikt mnie nie rozumia� i, rozdra�niony t� t�pot�, zacz��em natarczywiej
naprzykrza� si� i molestowa� rodzic�w w niecierpliwo�ci i gor�czce.
Bosy i w koszuli tylko przerzuci�em, dr��c z podniecenia, bibliotek� ojca
i rozczarowany, gniewny opisywa�em bezradnie przed os�upia�ym audytorium t�
rzecz nie do opisania, kt�rej �adne s�owo, �aden obraz, nakre�lony dr��cym
i wyd�u�onym mym palcem, nie m�g� dor�wna�. Wyczerpywa�em si� bez ko�ca w
relacjach pe�nych spl�tania i sprzeczno�ci i p�aka�em z bezsilnej rozpaczy.
Stali nade mn� bezradni i zmieszani, wstydz�c si� swej bezsilno�ci. W
g��bi duszy nie byli bez winy. Moja gwa�towno��, ton ��dania niecierpliwy i
pe�en gniewu dawa� mi poz�r s�uszno�ci, przewag� dobrze uzasadnionej
pretensji. Przybiegali z r�nymi ksi��kami i wciskali mi je w r�ce.
Odrzuca�em je z oburzeniem.
Jedn� z nich, gruby i ci�ki foliant, ojciec m�j wci�� na nowo podsuwa�
mi z nie�mia�� zach�t�. Otworzy�em j�. By�a to Biblia. Ujrza�em na jej
kartach wielk� w�dr�wk� zwierz�t, p�yn�c� go�ci�cami, rozga��zion�
pochodami po kraju dalekim, ujrza�em niebo w kluczach ca�e i w �opotach,
ogromn� odwr�con� piramid�, kt�rej daleki wierzcho�ek dotyka� Arki.
Podnios�em oczy na ojca, pe�ne wyrzutu: - Ty wiesz, ojcze - wo�a�em - ty
wiesz dobrze, nie ukrywaj si�, nie wykr�caj! Ta ksi��ka ci� zdradzi�a.
Dlaczego dajesz mi ten ska�ony apokryf, tysi�czn� kopi�, nieudolny
falsyfikat? Gdzie podzia�e� Ksi�g�?
Ojciec odwr�ci� oczy.
III
Min�y tygodnie i wzburzenie moje opad�o i uciszy�o si�, ale obraz Ksi�gi
p�on�� dalej w mej duszy jasnym p�omieniem, wielki, szeleszcz�cy Kodeks,
wzburzona Biblia, przez kt�rej karty szed� wiatr, pl�druj�c j� jak ogromn�
rozsypuj�c� si� r��.
Ojciec, widz�c mnie spokojniejszym, zbli�y� si� raz ostro�nie i rzek�
tonem �agodnej propozycji: - W gruncie rzeczy istniej� tylko ksi��ki.
Ksi�ga jest mitem, w kt�ry wierzymy w m�odo�ci, ale z biegiem lat przestaje
si� j� traktowa� powa�nie. - Mia�em ju� w�wczas inne przekonanie,
wiedzia�em, �e Ksi�ga jest postulatem, �e jest zadaniem. Czu�em na barkach
ci�ar wielkiego pos�annictwa. Nie odpowiedzia�em nic, pe�en pogardy i
zaciek�ej, ponurej dumy.
W tym czasie bowiem by�em ju� w posiadaniu tego strz�pu ksi��ki, tych
�a�osnych resztek, kt�re dziwny traf losu przemyci� w me r�ce. Kry�em skarb
sw�j troskliwie przed wszystkimi oczyma, bolej�c nad g��bokim upadkiem tej
ksi�gi, dla kt�rej okalecza�ych resztek nie zdo�a�bym zjedna� niczyjego
zrozumienia. Sta�o si� to tak.
Pewnego dnia tej zimy zasta�em Adel� w trakcie sprz�tania, ze szczotk� w
r�ku, wspart� o pulpit, na kt�rym le�a� podarty jaki� szparga�. Nachyli�em
si� przez jej rami�, nie tyle z ciekawo�ci, ile �eby znowu odurzy� si�
zapachem jej cia�a, kt�rego m�ody urok objawi� si� by� niedawno obudzonym
mym zmys�om.
- Patrz - m�wi�a, znosz�c bez protestu moje przytulenie si� - czy mo�liwe
jest, �eby komu� wyros�y w�osy do ziemi? Chcia�abym mie� takie.
Spojrza�em na rycin�. Na du�ej karcie in folio by� tam wizerunek kobiety
o kszta�tach raczej silnych i przysadkowatych, o twarzy pe�nej energii i
do�wiadczenia. Z g�owy tej damy sp�ywa� ogromny ko�uch w�os�w, stacza� si�
ci�ko z plec�w i wl�k� si� ko�cami grubych splot�w po ziemi. By� to jaki�
nieprawdopodobny wybryk natury, p�aszcz fa�dzisty i obfity, wyprz�dzony z
korzonk�w w�os�w, i trudno by�o wyobrazi� sobie, �eby ten ci�ar nie
sprawia� dotkliwego b�lu i nie obezw�adnia� obarczonej nim g�owy. Ale
w�a�cicielka tej wspania�o�ci zdawa�a si� z dum� j� nosi�, a tekst
wydrukowany obok t�ustymi czcionkami g�osi� histori� tego cudu i zaczyna�
si� od s��w: Ja, Anna Csillag, urodzona w Kar�owicach na Morawach, mia�am
s�aby porost w�os�w...
By�a to d�uga historia, podobna w konstrukcji do historii Hioba. Anna
Csillag z dopustu bo�ego dotkni�ta by�a s�abym porostem. Ca�e miasteczko
litowa�o si� nad tym upo�ledzeniem, kt�re wybaczano jej ze wzgl�du na
nienaganny �ywot, chocia� nie mog�o ono by� ca�kiem niezawinione. I oto
sta�o si� na skutek goracych mod��w, �e zdj�ta by�a z jej g�owy kl�twa,
Anna Csillag dost�pi�a �aski o�wiecenia, otrzyma�a znaki i wskaz�wki i
sporz�dzi�a specyfik, lek cudowny, kt�ry jej g�owie przywr�ci� urodzajno��.
Zacz�a porasta� we w�osy i nie do�� na tym, jej m��, bracia, kuzynowie
tak�e z dnia na dzie� opil�niali si� t�gim, czarnym futrem zarostu. Na
drugiej stronie pokazana by�a Anna Csillag w sze�� tygodni po objawieniu
jej recepty, w otoczeniu swych braci, szwagr�w i bratank�w, m��w brodatych
po pas i w�satych, i z podziwem patrzy�o si� na ten prawdziwy wybuch nie
sfa�szowanej, nied�wiedziej m�sko�ci. Anna Csillag uszcz�liwi�a ca�e
miasteczko, na kt�re sp�yn�o prawdziwe b�ogos�awie�stwo w postaci
faluj�cych czupryn i grzyw ogromnych i kt�rego mieszka�cy zamiatali ziemi�
brodami jak miot�y szerokimi. Anna Csillag sta�a si� aposto�k� w�ochato�ci.
Uszcz�liwiwszy rodzinne miasto, zapragn�a uszcz�liwi� �wiat ca�y i
prosi�a, zach�ca�a, b�aga�a, aby przyj�� dla zbawienia swego ten dar bo�y,
ten lek cudowny, kt�rego sama jedna zna�a tajemnic�.
T� histori� przeczyta�em przez rami� Adeli i nagle tkn�a mnie my�l, od
kt�rej uderzenia stan��em ca�y w p�omieniach. To� to by�a Ksi�ga, jej
ostatnie stronice, jej nieurz�dowy dodatek, tylna oficyna pe�na odpadk�w i
rupieci! Fragmenty t�czy zakr�ci�y si� w wiruj�cych tapetach, wyrwa�em z
r�k Adeli szparga� i g�osem odmawiaj�cym mi pos�usze�stwa wyzion��em: -
Sk�d wzi�a� t� ksi��k�?
- G�upi - rzek�a, wzruszaj�c ramionami - przecie� ona le�y tu zawsze i co
dzie� wydzieramy z niej kartki na mi�so do jatek i na �niadanie dla ojca...
IV
Pobieg�em do mego pokoju. Wzburzony do g��bi, z p�on�c� twarz� zacz��em
wertowa� lataj�cymi r�kami kartki szparga�u. Niestety, by�o ich zaledwie
kilkana�cie. Ani jedna stronica w�a�ciwego tekstu, same tylko og�oszenia i
anonse. Zaraz po proroctwach d�ugow�osej Sybilli nast�powa�a kartka
po�wi�cona cudownemu lekowi na wszystkie choroby i u�omno�ci. Elsa - fluid
z �ab�dziem - nazywa� si� ten balsam i dzia�a� cuda. Stronica pe�na by�a
�wiadectw uwierzytelnionych, wzruszaj�cych relacyj os�b, na kt�rych cud si�
dokona�.
Z Siedmiogrodu, z Slawonii, z Bukowiny przychodzili ozdrowie�cy pe�ni
zapa�u, by przy�wiadczy�, gor�cym i wzruszonym s�owem opowiedzie� swe
dzieje. Szli obanda�owani i zgarbieni, potrz�saj�c ju� niepotrzebnym
szczud�em, odrzucali plastry z oczu i opaski ze skrofu�.
Poprzez te w�dr�wki kalek widzia�o si� dalekie i smutne miasteczka o
bia�ym jak papier niebie, stwardnia�e od prozy i codzienno�ci. By�y to
zapomniane w g��bi czasu miasta, gdzie ludzie przywi�zani byli do swych
ma�ych los�w, od kt�rych nie odrywali si� ani na chwil�. Szewc by� do cna
szewcem, pachnia� sk�r�, mia� twarz ma�� i zbiedzon�, kr�tkowzroczne blade
oczy nad bezbarwnym, w�sz�cym w�sem i czu� si� na wskro� szewcem. I je�eli
nie bola�y ich wrzody, nie �ama�y ko�ci, puchlina nie k�ad�a na bar��g,
byli szcz�liwi bezbarwnym, szarym szcz�ciem, palili tani tyto�, ��ty
tyto� cesarsko-kr�lewski, lub marzyli t�po przed kolektur� loterii.
Koty przebiega�y im drog�, to z lewej, to z prawej strony, �ni� im si�
czarny pies i �wierzbia�a ich r�ka. Czasami pisali listy z listownik�w,
nalepiali troskliwie mark� i powierzali je z wahaniem i pe�ni nieufno�ci
skrzynce pocztowej, w kt�r� uderzali pi�ci�, jak gdyby j� budzili. I przez
sny ich przelatywa�y potem bia�e go��bie z listami w dzi�bkach i znika�y w
ob�okach.
Nast�pne stronice wznosi�y si� ponad sfer� spraw codziennych w regiony
czystej poezji.
By�y tam harmonie, cytry i harfy, ongi instrumenty ch�r�w anielskich,
dzi� dzi�ki post�pom przemys�u udost�pnione po popularnych cenach prostemu
cz�owiekowi, bogobojnemu ludowi dla pokrzepienia serc i godziwej rozrywki.
By�y tam katarynki, prawdziwe cuda techniki, pe�ne ukrytych wewn�trz
flet�w, gardzio�ek i piszcza�ek, organk�w treluj�cych s�odko jak gniazda
szlochaj�cych s�owik�w, nieoceniony skarb dla inwalid�w, �r�d�o
lukratywnych dochod�w dla kalek i niezb�dne w og�le w ka�dym muzykalnym
domu. I widzia�o si� te katarynki, pi�knie malowane, w�druj�ce na plecach
niepoka�nych szarych staruszk�w, kt�rych twarze, wyjedzone przez �ycie,
by�y jakby zasnute paj�czyn� i ca�kiem niewyra�ne, twarze o �zawi�cych,
nieruchomych oczach, kt�re z wolna wycieka�y, twarze wyja�owione z �ycia,
tak odbarwione i niewinne jak kora drzew sp�kana od pog�d wszelkich i
pachn�ce ju� tylko deszczem i niebem jak ona.
Dawno zapomnieli, jak si� nazywali i kim byli, i tak zagubieni w sobie
szurgali z ugi�tymi kolanami drobnymi, r�wnymi kroczkami w swych ogromnych,
ci�kich butach po linii ca�kiem prostej i jednostajnej, w�r�d kr�tych i
zawi�ych dr�g przechodni�w.
W bia�e, bezs�oneczne przedpo�udnia, przedpo�udnia sczerstwia�e od zimna,
pogr��one w codzienne sprawy dnia, wypl�tywali si� niepostrze�enie z t�umu,
stawiali katarynk� na krzy�akach na zbiegu ulic, pod ��t� smug� nieba,
przekre�lon� drutem telegraficznym, w�r�d ludzi �piesz�cych t�po z
nastawionymi ko�nierzami, i zaczynali sw� melodi�, nie od pocz�tku, lecz w
miejscu, gdzie wczoraj przerwali, i grali: "Daisy, Daisy, ty mi odpowied�
daj...", podczas gdy z komin�w puszy�y si� bia�e pi�ropusze pary. I rzecz
dziwna - ta melodia, zaledwie rozpocz�ta, wskakiwa�a zaraz w woln� luk�, w
swoje miejsce w tej godzinie i w tym krajobrazie, jak gdyby od zawsze
nale�a�a do tego dnia zamy�lonego i zgubionego w sobie samym, a w takt jej
bieg�y my�li i szare troski �piesz�cych.
I gdy po pewnym czasie ko�czy�a si� d�ugim, wyci�gni�tym wizgotem,
wyprutym z trzewi katarynki, kt�ra zaczyna�a z ca�kiem nowej beczki - my�li
i troski zatrzymywa�y si� na chwil�, jakby w ta�cu, by zmieni� krok, a
potem bez zastanowienia zaczyna�y kr�ci� si� w odwrotnym kierunku w takt
nowej melodii, kt�ra wybieg�a z fujarek katarynki: "Ma�gorzato, skarbie
mojej duszy..."
I w t�pym indyferentyzmie tego przedpo�udnia nikt nie zauwa�y� nawet, �e
sens �wiata zmieni� si� do gruntu, �e bieg� on ju� nie w takt "Daisy,
Daisy...", ale wprost przeciwnie - "Ma�gorzato..."
Obracamy zn�w kartk�... C� to? Czy pada deszcz wiosenny? Nie, to
�wierkanie ptaszk�w sypie si� jak szary �rut na parasole, bo oto oferuje
si� tu prawdziwe kanarki harce�skie, klatki pe�ne szczyg��w i szpak�w,
koszyki pe�ne �piewak�w i gadu��w skrzydlatych. Wrzecionowate i lekkie,
jakby wypchane wat�, podskakuj�ce w drgawkach, zwrotne jak na g�adkich,
kwil�cych sworzniach, roz�wiergotane jak kuku�ki zegar�w - by�y one os�od�
samotno�ci, zast�powa�y kawalerom ciep�o ogniska rodzinnego, wywabia�y z
najtwardszych serc b�ogo�� uczucia macierzy�skiego, tyle mia�y piskl�cego i
wzruszaj�cego, i jeszcze gdy obraca�o si� nad nimi stronic�, posy�a�y za
odchodz�cym z��czone swe, wabi�ce �wierkanie.
Ale w dalszym ci�gu stacza� si� ten skrypt �a�osny w coraz g��bszy
upadek. Teraz zeszed� na bezdro�a w�tpliwej jakiej� szarlata�skiej mantyki.
W d�ugim p�aszczu, z u�miechem na wp� poch�oni�tym przez czarn� brod�,
kt� to prezentowa� si� do us�ug publiczno�ci? Pan Bosco z Mediolanu, swego
znaku mistrz czarnej magii, i m�wi� d�ugo i niewyra�nie, demonstruj�c co�
na ko�cach palc�w, co nie czyni�o rzeczy zrozumialsz�. I cho� w przekonaniu
w�asnym dochodzi� do zadziwiaj�cych konkluzyj, kt�re wa�y� si� zdawa� przez
chwil� mi�dzy czu�ymi palcami, zanim ich lotny sens nie uszed� z palc�w w
powietrze, i cho� pointowa� on subtelne przeguby dialektyki ostrzegawczym
podniesieniem brwi, przygotowuj�cym na rzeczy niezwyk�e, nie rozumia�o si�
go, a co gorsza - nie pragn�o nic rozumie� i pozostawia�o si� go z jego
gestykulacj�, z przyciszonym tonem i ca�� skal� ciemnych u�miech�w, a�eby
przekartkowa� szybko ostatnie, rozpadaj�ce si� w strz�py stronice.
Na tych ostatnich stronicach, kt�re w spos�b widoczny popada�y w
majaczliwe bredzenie, w jawny bezsens, jaki� gentleman ofiarowywa� swoj�
niezawodn� metod�, jak sta� si� energicznym i stanowczym w decyzjach, i
m�wi� wiele o zasadach i charakterze. Ale wystarczy�o tylko obr�ci�
stronic�, a�eby by� zupe�nie zdezorientowanym w rzeczach stanowczo�ci i
zasad.
Tam drobnym kroczkiem wychodzi�a sp�tana trenem sukni niejaka pani Magda
Wang i o�wiadcza�a z wysoko�ci �ci�gni�tego dekoltu, �e kpi sobie z m�skiej
stanowczo�ci i zasad i �e jej specjalno�ci� jest �ama� najsilniejsze
charaktery. (Tu ruchem n�ki uk�ada�a tren na ziemi.) W tym celu istniej�
metody, ci�gn�a przez zaci�ni�te z�by, niezawodne metody, nad kt�rymi nie
chce si� rozwodzi�, odsy�aj�c do swych pami�tnik�w, zatytu�owanych "Z
purpurowych dni" (Wydawnictwo Instytutu Antropozofii w Budapeszcie), w
kt�rych z�o�y�a rezultaty swych do�wiadcze� kolonialnych w dziedzinie
tresury ludzi (ten wyraz z naciskiem i ironicznym b�yskiem oczu). I rzecz
dziwna, ta opieszale i bezceremonialnie m�wi�ca dama zdawa�a si� by� pewna
aprobaty tych, o kt�rych z takim cynizmem m�wi�a, i w�r�d osobliwego
zawrotu i migotania czu�o si�, �e kierunki oznacze� moralnych przesun�y
si� dziwnie i �e jeste�my tu w innym klimacie, w kt�rym kompas dzia�a na
opak.
To by�o ostatnie s�owo Ksi�gi, kt�re zostawia�o smak dziwnego
oszo�omienia, mieszanin� g�odu i podniecenia w duszy.
V
Nachylony nad t� Ksi�g�, z twarz� p�on�c� jak t�cza, gorza�em cicho od
ekstazy do ekstazy. Zatopiony w czytaniu, zapomnia�em o obiedzie. Nie
omyli�o mnie przeczucie. By� to Autentyk, �wi�ty orygina�, cho� w tak
g��bokim poni�eniu i degradacji. I kiedy p�nym zmierzchem, b�ogo
u�miechni�ty, uk�ada�em szparga� w najg��bszej szufladzie, nakrywaj�c go
dla niepoznaki innymi ksi��kami - zdawa�o mi si�, �e to zorz� uk�adam do
snu w komodzie, zorz�, kt�ra wci�� na nowo od samej siebie si� zapala�a i
sz�a przez wszystkie p�omienie i purpury, i wraca�a raz jeszcze, i nie
chcia�a si� sko�czy�.
Jak�e zoboj�tnia�y mi wszystkie ksi��ki!
Bo zwyk�e ksi��ki s� jak meteory. Ka�da z nich ma jedn� chwil�, moment
taki, kiedy z krzykiem wzlatuje jak feniks, p�on�c wszystkimi stronicami.
Dla tej jednej chwili, dla tego jednego momentu kochamy je potem, cho� ju�
w�wczas s� tylko popio�em. I z gorzk� rezygnacj� w�drujemy niekiedy p�no
przez te wystyg�e stronice, przesuwaj�c z drewnianym klekotem, jak
r�aniec, martwe ich formu�ki.
Egzegeci Ksi�gi twierdz�, �e wszystkie ksi��ki d��� do Autentyku. �yj�
one tylko wypo�yczonym �yciem, kt�re w momencie wzlotu wraca do swego
starego �r�d�a. Znaczy to, �e ksi��ek ubywa, a Autentyk ro�nie. Jednakowo�
nie chcemy nu�y� czytelnika wyk�adem Doktryny. Chcieliby�my tylko zwr�ci�
na jedn� rzecz uwag�: Autentyk �yje i ro�nie. Co z tego wynika? Oto, gdy
nast�pnym razem otworzymy nasz szparga�, kto wie, gdzie b�dzie ju� w�wczas
Anna Csillag i jej wierni. Mo�e ujrzymy j�, p�tniczk� d�ugow�os�,
zamiataj�c� swym p�aszczem go�ci�ce Moraw, w�druj�c� przez kraj daleki,
przez bia�e miasteczka pogr��one w codzienno�ci i prozie i rozdaj�ca pr�bki
balsamu Elsa-fluid mi�dzy prostaczk�w bo�ych, trapionych wyciekiem i
�wierzbem. Ach, co zrobi� w�wczas poczciwi brodacze miasteczka,
unieruchomieni przez olbrzymie zarosty, co zrobi wierna ta gmina, skazana
na piel�gnowanie i administracj� nadmiernych swych urodzaj�w? Kto wie, czy
nie kupi� sobie wszyscy prawdziwych katarynek z Szwarcwaldu i nie pod��� w
�wiat za sw� aposto�k�, a�eby szuka� jej po kraju, graj�c na wszystkich
miejscach "Daisy, Daisy"?
O, odysejo brodaczy, b��dz�cych z katarynkami od miasta do miasta w
poszukiwaniu swej matki duchowej! Kiedy� znajdzie si� rapsod godny tej
epopei? Bo komu� zostawili gr�d oddany ich pieczy, komu powierzyli rz�d
dusz w mie�cie Anny Caillag? Czy nie mogli przewidzie�, �e pozbawione swej
duchowej elity, swych patriarch�w wspania�ych - miasto popadnie w
zw�tpienie i odszczepie�stwo i otworzy swe bramy - komu? - och, cynicznej i
przewrotnej Magdzie Wang (Wydawnictwo Instytutu Antropozoficznego w
Budapeszcie), kt�ra za�o�y w nim szko�� tresury i �amania charakter�w?
Ale powr��my do naszych pielgrzym�w.
Kt� nie zna tej starej gwardii, tych Cymbr�w w�drownych, g��bokich
brunet�w o pot�nych na poz�r cia�ach, zrobionych z tkanki, bez t�yzny i
sok�w? Ca�a ich si�a, ca�a moc wesz�a w uw�osienie. Antropologowie g�owi�
si� od dawna nad t� osobliw� ras�, odzian� zawsze w czarne ubrania, w
grube, srebrne �a�cuchy na brzuchach, z palcami w pot�nych, mosi�nych
sygnetach.
Lubi� ich, tych na przemian Kaspr�w i Baltazar�w, ich g��bok� powag�, ich
funebryczn� dekoratywno��, te wspania�e okazy m�skie z pi�knymi oczami, o
t�ustym po�ysku palonej kawy, lubi� ten szlachetny brak �ywotno�ci w
cia�ach wybuja�ych i g�bczastych, morbidezz� wygasaj�cych rod�w, ich
sapi�cy oddech z pot�nych piersi i nawet ten zapach waleriany, jaki
roztaczaj� ich brody.
Jak Anio�owie Oblicza staj� czasem niespodzianie w drzwiach naszych
kuchni, ogromni i sapi�cy, i pr�dko zm�czeni - ocieraj� pot z zroszonego
czo�a, przewracaj�c niebieskimi bia�kami oczu, i w tym momencie zapominaj�
swe poselstwo i zdziwieni, szukaj�c wybiegu, pretekstu dla swego przybycia
- wyci�gaj� d�o� po ja�mu�n�.
Wracamy do Autentyku. Ale� nie opuszczali�my go nigdy. I tu wskazujemy na
dziwn� cech� szparga�u, ju� teraz jasn� czytelnikowi, �e rozwija si� on
podczas czytania, �e ma granice ze wszech stron otwarte dla wszystkich
fluktuacyj i przep�yw�w.
Teraz na przyk�ad ju� nikt nie oferuje tam szczyg��w harce�skich, bo z
katarynek tych brunet�w, z prze�ama� i zagi�� melodii wyfruwaj� w
nieregularnych odst�pach te pierzaste miote�ki i rynek zasypany jest nimi
jak kolorowymi czcionkami. Ach, co za rozmno�enie migotliwe i pe�ne
szczebiotu... Doko�a wszystkich cypli, dr��k�w i chor�giewek tworz� si�
prawdziwe kolorowe zatory, trzepoty i walki o miejsce. I wystarczy wystawi�
przez okno pa��k laski, a�eby oblepiony trzepoc�cym i ci�kim gronem
wci�gn�� go z powrotem do izby.
Zbli�amy si� teraz w naszym opowiadaniu szybkimi krokami do tej
wspania�ej i katastroficznej epoki, kt�ra w biografii naszej nosi nazw�
epoki genialnej.
Daremnie przeczyliby�my, �e czujemy ju� teraz to �ci�ni�cie serca, ten
b�ogi niepok�j, �wi�t� trem�, jaka poprzedza rzeczy ostateczne. Wkr�tce
zabraknie nam w tyglach kolor�w, a w duszy blasku, aby po�o�y� najwy�sze
akcenty, nakre�li� naj�wietlistsze i ju� transcendentalne kontury w tym
malowidle.
C� to jest epoka genialna i kiedy to by�o?
Tu zmuszeni jeste�my sta� si� na chwil� ca�kiem ezoteryczni, jak pan
Bosco z Mediolanu, i zni�y� nasz g�os do wnikliwego szeptu. Musimy
pointowa� nasze wywody wieloznacznymi u�miechami i, jak szczypt� soli,
rozciera� w koniuszkach palc�w delikatn� materi� imponderabili�w. Nie nasza
wina, je�eli czasami b�dziemy mieli wygl�d tych sprzedawc�w niewidzialnych
tkanin, demonstruj�cych w wyszukanych gestach oszuka�czy sw�j towar.
Wi�c czy epoka genialna zdarzy�a si�, czy nie zdarzy�a? Trudno
odpowiedzie�. I tak, i nie. Bo s� rzeczy, kt�re si� ca�kiem, do ko�ca, nie
mog� zdarzy�. S� za wielkie, a�eby si� zmie�ci� w zdarzeniu, i za
wspania�e. Pr�buj� one tylko si� zdarzy�, pr�buj� gruntu rzeczywisto�ci,
czy je uniesie. I wnet si� cofaj�, boj�c si� utraci� sw� integralno�� w
u�omno�ci realizacji. A je�li nad�ama�y sw�j kapita�, pogubi�y to i owo w
tych pr�bach inkarnacji, to wnet, zazdrosne, odbieraj� sw� w�asno��,
odwo�uj� j� z powrotem, reintegruj� si� i potem w biografii naszej zostaj�
te bia�e plamy, wonne stygmaty, te pogubione srebrne �lady bosych n�g
anielskich, rozsiane ogromnymi krokami po naszych dniach i nocach, podczas
gdy ta pe�nia chwa�y przybiera i uzupe�nia si� nieustannie i kulminuje nad
nami, przekraczaj�c w triumfie zachwyt po zachwycie.
A jednak w pewnym sensie mie�ci si� ona ca�a i integralna w ka�dej ze
swych u�omnych i fragmentarycznych inkarnacyj. Zachodzi tu zjawisko
reprezentacji i zast�pczego bytu. Jakie� zdarzenie mo�e by� co do swej
proweniencji i swoich w�asnych �rodk�w ma�e i ubogie, a jednak, zbli�one do
oka, mo�e otwiera� w swoim wn�trzu niesko�czon� i promienn� perspektyw�
dzi�ki temu, �e wy�szy byt usi�uje w nim si� wyrazi� i gwa�townie w nim
b�yszczy.
Tak tedy b�dziemy zbierali te aluzje, te ziemskie przybli�enia, te stacje
i etapy po drogach naszego �ycia, jak u�amki pot�uczonego zwierciad�a.
B�dziemy zbierali po kawa�ku to, co jest jedno i niepodzielne - nasz�
wielk� epok�, genialn� epok� naszego �ycia.
Mo�e�my j� w diminacyjnym zap�dzie, sterroryzowani nieobj�to�ci�
transcendentu - zbyt ograniczyli, zakwestionowali i zachwiali. Gdy� mimo
wszystkich zastrze�e�: ona by�a.
Ona by�a i nic nam nie zabierze tej pewno�ci, tego �wietlanego smaku,
kt�ry mamy jeszcze na j�zyku, tego zimnego ognia na podniebieniu, tego
westchnienia szerokiego jak niebo i �wie�ego jak haust czystej ultramaryny.
Czy przygotowali�my w pewnej mierze czytelnika do rzeczy, kt�re nast�pi�,
czy mo�emy zaryzykowa� podr� w epok� genialn�?
Nasza trema udzieli�a si� czytelnikowi. Czujemy jego zdenerwowanie. Mimo
pozor�w o�ywienia i nam jest ci�ko na sercu i pe�ni jeste�my trwogi.
W imi� bo�e tedy - wsiadamy i odjazd!
Genialna epoka
I
Zwyk�e fakty uszeregowane s� w czasie, nanizane na jego ci�g jak na
nitk�. Tam maj� one swoje antecedensy i swoje konsekwencje, kt�re t�ocz�
si� ciasno, nast�puj� sobie na pi�ty bez przerwy i bez luki. Ma to swoje
znaczenie i dla narracji, kt�rej dusz� jest ci�g�o�� i sukcesja.
C� jednak zrobi� ze zdarzeniami, kt�re nie maj� swego w�asnego miejsca w
czasie, ze zdarzeniami, kt�re przysz�y za p�no, gdy ju� ca�y czas by�
rozdany, rozdzielony, rozebrany, i teraz zosta�y niejako na lodzie, nie
zaszeregowane, zawieszone w powietrzu, bezdomne i b��dne?
Czy�by czas by� za ciasny dla wszystkich zdarze�? Czy mo�e si� zdarzy�,
aby ju� wszystkie miejsca w czasie by�y wyprzedane? Zatroskani, biegniemy
wzd�u� tego ca�ego poci�gu zdarze�, przygotowuj�c si� ju� do jazdy.
Na mi�o�� bosk�, czy�by nie istnia� tu pewnego rodzaju a�iota� bilet�w na
czas?... Panie konduktorze!
Tylko spokojnie! Bez zbytecznej paniki, za�atwimy to po cichu we w�asnym
zakresie dzia�ania.
Czy czytelnik s�ysza� co� o r�wnoleg�ych pasmach czasu w czasie
dwutorowym? Tak, istniej� takie boczne odnogi czasu, troch� nielegalne co
prawda i problematyczne, ale gdy si� wiezie tak� kontraband� jak my, takie
nadliczbowe zdarzenie nie do zaszeregowania - nie mo�na by� zanadto
wybrednym. Spr�bujmy tedy odga��zi� w kt�rym� punkcie historii tak� boczn�
odnog�, �lepy tor, a�eby zepchn�� na� te nielegalne dzieje. Tylko bez
obawy. Stanie si� to niepostrze�enie, czytelnik nie dozna �adnego wstrz�su.
Kto wie - mo�e, gdy o tym m�wimy, ju� nieczysta manipulacja jest poza nami
i jedziemy ju� �lepym torem.
II
Moja matka przybieg�a przera�ona i obj�a m�j krzyk ramionami, chc�c go
nakry� jak po�ar i st�umi� w fa�dach swej mi�o�ci. Zamkn�a mi usta ustami
i krzycza�a wraz ze mn�.
Ale odtr�ci�em j� i wskazuj�c na s�up ognisty, na z�ot� belk�, kt�ra
tkwi�a uko�nie w powietrzu, jak zadra, i nie da�a si� zepchn�� - pe�na
blasku i kr���cych w niej py��w - krzycza�em: - Wydrzyj j�, wyrwij!
Piec naindyczy� si� wielkim kolorowym bohomazem, namalowanym na jego
czole, nabieg� krwi� ca�y i zdawa�o si�, �e w konwulsji tych �y�, �ci�gien
i ca�ej tej nap�cznia�ej do p�kni�cia anatomii wyzwoli si� jaskrawym,
kogucim wrzaskiem.
Sta�em rozkrzy�owany w natchnieniu i wyci�gni�tymi, wyd�u�onymi palcami
pokazywa�em, pokazywa�em w gniewie, w przej�ciu srogim, wypr�ony jak
drogowskaz i dr��cy w ekstazie.
Moja r�ka prowadzi�a mnie, obca i blada, wlok�a mnie za sob�,
zesztywnia�a, woskowa r�ka, jak wielkie wotywne d�onie, jak d�o� anielska
wzniesiona do przysi�gi.
By�o pod koniec zimy. Dni sta�y w ka�u�ach i w �arach i mia�y
podniebienie pe�ne ognia i pieprzu. L�ni�ce no�e kraja�y miodn� miazg� dnia
na srebrne skiby, na pryzmy pe�ne w przekroju kolor�w i korzennych
pikanteryj. Ale cyferblat po�udnia gromadzi� na szczup�ej przestrzeni ca�y
blask tych dni i wskazywa� wszystkie godziny pa�aj�ce i pe�ne ognia.
O tej godzinie, nie mog�c pomie�ci� �aru, z�uszcza� si� dzie� arkuszami
srebrnej blachy, chrz�szcz�c� cynfoli�, i warstwa za warstw� ods�ania� sw�j
rdze� z litego blasku. I jakby nie do�� by�o jeszcze tego, dymi�y kominy,
k��bi�y si� l�ni�c� par� i ka�da chwila wybucha�a wielkim wzlotem anio��w,
burz� skrzyde�, kt�re niebo wch�ania�o niesyte, wci�� otwarte dla nowych
wybuch�w. Jego jasne blanki eksplodowa�y bia�ymi pi�ropuszami, dalekie
fortalicje rozwija�y si� w ciche wachlarze spi�trzonych wybuch�w - pod
l�ni�c� kanonad� niewidzialnej artylerii.
Okno pokoju, pe�ne po brzegi nieba, wzbiera�o tymi wzlotami bez ko�ca i
przelewa�o si� firankami, kt�re ca�e w p�omieniach, dymi�c w ogniu,
sp�ywa�y z�otymi cieniami i drganiem s�oi powietrznych. Na dywanie le�a�
uko�ny, pa�aj�cy czworobok, faluj�c blaskiem, i nie m�g� oderwa� si� od
pod�ogi. Ten s�up ognisty wzburza� mnie do g��bi. Sta�em urzeczony, na
rozkraczonych nogach, i oszczekiwa�em go zmienionym g�osem, obcymi,
twardymi przekle�stwami.
Na progu, w sieni, stali skonsternowani, przestraszeni, za�amuj�c r�ce:
krewni, s�siedzi, wystrojone ciotki. Podchodzili na palcach i odchodzili,
zagl�dali przez drzwi, pe�ni ciekawo�ci. A ja krzycza�em.
- Widzicie - krzycza�em do matki, do brata - zawsze m�wi�em wam, �e
wszystko jest zatamowane, zamurowane nud�, niewyzwolone! A teraz patrzcie,
co za wylew, co za rozkwit wszystkiego, co za b�ogo��!...
I p�aka�em ze szcz�cia i z bezsilno�ci.
- Obud�cie si� - wo�a�em - po�pieszcie mi z pomoc�! Czy mog� sam jeden
podo�a� temu zalewowi, czy mog� ogarn�� ten potop? Jak mam, sam jeden,
odpowiedzie� na milion ol�niewaj�cych pyta�, kt�rymi B�g mnie zalewa?
A gdy milczeli, wo�a�em w gniewie: - �pieszcie si�, nabierajcie pe�ne
wiadra tej obfito�ci, gromad�cie zapasy!
Ale nikt mnie nie m�g� wyr�czy�, stali bezradni i ogl�dali si� za siebie,
cofali za plecy s�siad�w.
Wtedy zrozumia�em, co mam czyni�, i pe�en zapa�u zacz��em z szaf wyci�ga�
stare folia�y, wypisane i rozsypuj�ce si� ksi�gi handlowe ojca i rzuca�em
je na pod�og� pod ten s�up ognisty, kt�ry le�a� na powietrzu i pa�a�. Nie
mo�na mi by�o nastarczy� papieru. Brat i matka przybiegali wci�� z nowymi
nar�czami starych gazet i dziennik�w i rzucali je stosami na ziemi�. A ja
siedzia�em w�r�d tych papier�w, o�lepiony blaskiem, z oczami pe�nymi
eksplozyj, rakiet i kolor�w, i rysowa�em. Rysowa�em w po�piechu, w panice,
na poprzek, na ukos, poprzez zadrukowane i zapisane stronice. Moje kolorowe
o��wki lata�y w natchnieniu przez kolumny nieczytelnych tekst�w, bieg�y w
genialnych gryzmo�ach, w karko�omnych zygzakach, zw�laj�c si� raptownie w
anagramy wizyj, w rebusy �wietlistych objawie�, i zn�w rozwi�zuj�c si� w
puste i �lepe b�yskawice, szukaj�ce tropu natchnienia.
O, te rysunki �wietliste, wyrastaj�ce jak pod obc� r�k�, o, te
przejrzyste kolory i cienie! Jak�e cz�sto jeszcze dzi� znajduj� je w snach,
po tylu latach, na dnie starych szuflad, l�ni�ce i �wie�e jak poranek -
wilgotne jeszcze pierwsz� ros� dnia: figury, krajobrazy, twarze!
O, te b��kity mro��ce oddech zatchnieniem strachu, o, te zielenie
ziele�sze od zdziwienia, o, te preludia i �wiegoty kolor�w dopiero
przeczutych, dopiero pr�buj�cych si� nazwa�!
Dlaczego roztrwoni�em je w�wczas w beztrosce nadmiaru z t� niepoj�t�
lekkomy�lno�ci�? Pozwala�em s�siadom przerzuca� i pl�drowa� te stosy
rysunk�w. Zabierali ca�e ich pliki. Do jakich dom�w nie zaw�drowa�y, na
jakich �mietnikach nie wa��sa�y si� w�wczas! Adela wytapetowa�a nimi
kuchni�, �e sta�a si� jasna i kolorowa, jak gdyby w nocy spad� �nieg za
oknem.
By�o to rysowanie pe�ne okrucie�stwa, zasadzek i napa�ci. Gdy tak
siedzia�em napi�ty jak �uk, nieruchomy i czatuj�cy, a w s�o�cu dooko�a mnie
p�on�y jaskrawo papiery - wystarczy�o, aby rysunek, przygwo�d�ony mym
o��wkiem, uczyni� najl�ejszy ruch do ucieczki. W�wczas r�ka moja, ca�a w
drgawkach nowych odruch�w i impuls�w, rzuca�a si� na� z w�ciek�o�ci� jak
kot i ju� obca, zdzicza�a, drapie�na, w b�yskawicznych uk�szeniach
zagryza�a dziwol�ga, kt�ry chcia� si� jej wymkn�� spod o��wka. I dopiero
wtedy odlu�nia�a si� od papieru, gdy martwe ju� i nieruchome zw�oki
rozk�ada�y, jak w zielniku, sw� kolorow� i fantastyczn� anatomi� na
zeszycie.
By�o to mordercze polowanie, walka na �mier� i �ycie. Kt� m�g� odr�ni�
w niej atakuj�cego od atakowanego w tym k��bku parskaj�cym w�ciek�o�ci�, w
tym spl�taniu pe�nym pisku i przera�enia! Bywa�o, �e r�ka moja dwa i trzy
razy rzuca�a si� do skoku, a�eby gdzie� na czwartym lub pi�tym arkuszu
dosi�gn�� ofiary. Nieraz krzycza�a z b�lu i przera�enia w kleszczach i
szczypcach tych dziwotwor�w, wij�cych si� pod mym skalpelem.
Z godziny na godzin� coraz t�umniej nap�ywa�y wizje, t�oczy�y si�,
tworzy�y zatory, a� pewnego dnia wszystkie drogi i �cie�ki zaroi�y si� i
sp�yn�y pochodami i kraj ca�y rozga��zi� si� w�dr�wkami, rozbieg� si�
ci�gn�cymi defiladami - niesko�czonymi pielgrzymkami bestyj i zwierz�t.
Jak za dni Noego p�yn�y te kolorowe pochody, te rzeki sier�ci i grzyw,
te faluj�ce grzbiety i ogony, te �by potakuj�ce bez ko�ca w takt st�pania.
M�j pok�j by� granic� i rogatk�. Tu zatrzymywa�y si�, t�oczy�y, becz�c
b�agalnie. Kr�ci�y si�, drepta�y w miejsc trwo�nie i dziko - garbate i
rogate jestestwa, zaszyte we wszystkie kostiumy i zbroje zoologii, i
przestraszone same sob�, sp�oszone w�asn� maskarad�, patrzy�y trwo�nymi i
zdziwionymi oczami przez otwory swych sk�r w�ochatych i mucza�y �a�o�nie,
jakby zakneblowane pod swymi maskami.
Czy czeka�y, �ebym je nazwa�, rozwi�za� ich zagadk�, kt�rej nie
rozumia�y? Czy pyta�y mnie o swe imi�, a�eby w nie wej�� i wype�ni� je
swoj� istot�? Przychodzi�y dziwne maszkary, twory-pytania,
twory-propozycje, i musia�em krzycze� i odp�dza� je r�kami.
Wycofywa�y si� ty�em, pochylaj�c g�ow� i patrz�c spode �ba, i gubi�y si�
same w sobie, wraca�y, rozwi�zuj�c si� w bezimienny chaos, w rupieciarni�
form. Ile grzbiet�w poziomych i garbatych przesz�o w�wczas pod moj� r�k�,
ile �b�w przesun�o si� pod ni� z aksamitn� pieszczot�!
Zrozumia�em w�wczas, dlaczego zwierz�ta maj� rogi. By�o to - to
niezrozumia�e, kt�re nie mog�o pomie�ci� si� w ich �yciu, kaprys dziki i
natr�tny, nie rozumny i �lepy up�r. Jaka� idee fixe, wyros�a poza granice
ich istoty, wy�ej ponad g�ow�, i wynurzona nagle w �wiat�o, zastyg�a w
materi� dotykaln� i tward�. Tam przybiera�a kszta�t dziki, nieobliczalny i
niewiarygodny, zakr�cona w fantastyczn� arabesk�, niewidoczn� dla ich oczu
a przera�aj�c�, w nieznan� cyfr�, pod kt�rej groz� �y�y. Poj��em, dlaczego
te zwierz�ta sk�onne by�y do paniki nierozumnej i dzikiej, do sp�oszonego
sza�u: wci�gni�te w sw�j ob��d, nie mog�y si� wypl�ta� z gmatwaniny tych
rog�w, spomi�dzy kt�rych - pochylaj�c g�ow� - patrzy�y smutno i dziko,
jakby szukaj�c przej�cia mi�dzy ich ga��ziami. Te rogate zwierz�ta dalekie
by�y od wyzwolenia i nosi�y ze smutkiem i rezygnacj� stygmat swego b��du na
g�owie.
Ale jeszcze dalsze od �wiat�a by�y koty. Ich doskona�o�� zatrwa�a�a.
Zamkni�te w precyzji i akuratno�ci swych cia�, nie zna�y b��du ani
odchylenia. Na chwil� schodzi�y w g��b, na dno swej istoty, i wtedy
nieruchomia�y w swym mi�kkim futrze, powa�nia�y gro�nie i uroczy�cie, a
oczy ich zaokr�gla�y si� jak ksi�yce, ch�on�c wzrok w swe leje ogniste.
Ale po chwili ju�, wyrzucone na brzeg, na powierzchni�, ziewa�y sw�
nico�ci�, rozczarowane i bez z�udze�.
W ich �yciu, pe�nym zamkni�tej w sobie gracji, nie by�o miejsca na �adn�
alternatyw�. I znudzone w tym wi�zieniu doskona�o�ci bez wyj�cia, przej�te
spleenem - sarka�y zmarszczon� warg�, pe�ne bezprzedmiotowego okrucie�stwa
w kr�tkiej, pr�gami rozszerzonej twarzy. U do�u przemyka�y chy�kiem kuny,
tch�rze i lisy, z�odzieje w�r�d zwierz�t, stworzenia o z�ym sumieniu.
Dorwa�y si� one podst�pem, intryg�, trickiem swego miejsca w bycie, wbrew
planowi stworzenia, i �cigane nienawi�ci�, zagro�one, wci�� na stra�y,
wci�� w trwodze o to miejsce - kocha�y �arliwie sw�j kradziony, po norach
kryj�cy si� �ywot, gotowe da� si� poszarpa� na sztuki w jego obronie.
Wreszcie przesz�y wszystkie i cisza zago�ci�a w moim pokoju. Zn�w
zacz��em rysowa�, zatopiony w moich szparga�ach, kt�re oddycha�y blaskiem.
Okno by�o otwarte i na gzymsie okiennym dr�a�y w wiosennym wietrze
synogarlice i turkawki. Przechylaj�c g�ow�, pokazywa�y okr�g�e i szklane
oko w profilu, jakby przera�one i pe�ne lotu. Dni pod koniec sta�y si�
mi�kkie, opalowe i �wietliste, to znowu per�owe i pe�ne zamglonej s�odyczy.
Nadesz�y �wi�ta wielkanocne i rodzice wyjechali na przeci�g tygodnia do
mej zam�nej siostry. Pozostawiono mnie samego w mieszkaniu na �up mych
inspiracji. Adela przynosi�a mi co dzie� obiady i �niadania. Nie zauwa�a�em
jej obecno�ci, gdy przystawa�a na progu od�wi�tnie ubrana, pachn�c wiosn�
ze swoich tiul�w i fular�w.
Przez otwarte okno wp�ywa�y �agodne powiewy, nape�niaj�c pok�j refleksem
dalekich krajobraz�w. Przez chwil� utrzymywa�y si� w powietrzu te nawiane
kolory jasnych dali i wnet rozp�ywa�y si�, rozwiewa�y w cie� b��kitny, w
tkliwo�� i wzruszenie. Pow�d� obraz�w uspokoi�a si� nieco, wylew wizyj
z�agodnia� i ucich�.
Siedzia�em na ziemi. Dooko�a mnie le�a�y na pod�odze kredki i guziczki
farb, bo�e kolory, lazury dysz�ce �wie�o�ci�, zielenie zb��kane a� na
kraniec zdziwienia. I gdy bra�em do r�ki czerwon� kredk� - w jasny �wiat
sz�y fanfary szcz�liwej czerwieni i wszystkie balkony p�yn�y falami
czerwonych chor�gwi, i domy ustawia�y si� wzd�u� ulicy w triumfalny
szpaler. Defilady stra�ak�w miejskich w malinowych uniformach paradowa�y na
jasnych, szcz�liwych drogach i panowie k�aniali si� melonikami koloru
czere�ni. Czere�niowa s�odycz, czere�niowy �wiegot szczyg��w nape�nia�
powietrze pe�ne lawendy i �agodnych blask�w.
A gdy si�ga�em po b��kitn� barw� - szed� ulicami i przez wszystkie okna
odblask kobaltowej wiosny, otwiera�y si�, d�wi�cz�c, szyby, jedna za drug�,
pe�ne b��kitu i ognia niebieskiego, firanki wstawa�y jak na alarm i
przeci�g radosny i lekki szed� tym szpalerem w�r�d faluj�cych mu�lin�w i
oleandr�w na pustych balkonach, jak gdyby na drugim ko�cu tej d�ugiej i
jasnej alei kto� zjawi� si� bardzo daleki i zbli�a� si� - promienny,
poprzedzany przez wie��, przez przeczucie, zwiastowany przez loty jask�ek,
przez wici �wietliste, rozrzucane od mili do mili.
III
W same �wi�ta wielkanocne, z ko�cem marca lub z pocz�tkiem kwietnia,
wychodzi� Szloma, syn Tobiasza, z wi�zienia, do kt�rego zamykano go na zim�
po awanturach i szale�stwach lata i jesieni. Pewnego popo�udnia tej wiosny
widzia�em go przez okno, jak wychodzi� od fryzjera, kt�ry by� w jednej
osobie balwierzem, cyrulikiem i chirurgiem miasta, otwiera� z dystynkcj�,
nabyt� pod rygorem wi�ziennym, szklane, b�yszcz�ce drzwi fryzjerni i
schodzi� z trzech drewnianych schodk�w, wy�wie�ony i odm�odzony, z
wystrzy�on� dok�adnie g�ow�, w przykr�tkim surduciku i podci�gni�tych
wysoko, kraciastych spodniach, szczup�y i m�odzie�czy mimo swoich
czterdziestu lat.
Plac �w. Tr�jcy by� o tym czasie pusty i czysty. Po roztopach wiosennych
i b�otach, sp�ukanych p�niej ulewnymi deszczami, pozosta� teraz bruk
umyty, wysuszony w wielu dniach cichej, dyskretnej pogody, w tych dniach
wielkich ju� i mo�e zbyt obszernych na t� wczesn� por�, wyd�u�onych troch�
nad miar�, zw�aszcza wieczorami, kiedy zmierzch przed�u�a� si� bez ko�ca,
pusty jeszcze w swej g��bi, daremny i ja�owy w swym ogromnym oczekiwaniu.
Gdy Szloma zamkn�� za sob� szklane drzwi fryzjerni, wesz�o w nie
natychmiast niebo, jak we wszystkie ma�e okna tego pi�trowego domu,
otwartego ku czystej g��bi cienistego niebosk�onu.
Zszed�szy ze schodk�w, znalaz� si� ca�kiem samotny na brzegu wielkiej,
pustej muszli placu, przez kt�r� przep�ywa� b��kit nieba bez s�o�ca.
Ten wielki, czysty plac le�a� owego popo�udnia jak bania szklana, jak
nowy, nie zacz�ty rok. Szloma sta� na jego brzegu ca�kiem szary i zgaszony,
zawalony b��kitami, i nie �mia� �ama� decyzji tej doskona�ej kuli dnia nie
zu�ytego.
Tylko raz w roku, w dniu wyj�cia z wi�zienia, czu� si� Szloma tak
czystym, nieobci��onym i nowym. Dzie� przyjmowa� go w�wczas w siebie
umytego z grzech�w, odnowionego, pojednanego ze �wiatem, otwiera� przed nim
z westchnieniem czyste kr�gi swych horyzont�w, uwie�czone cich� pi�kno�ci�.
Nie �pieszy� si�. Sta� na kraw�dzi dnia i nie �mia� przekroczy�,
przekre�li� swym drobnym, m�odym, lekko utykaj�cym chodem tej �agodnie
sklepionej konchy popo�udnia.
Przejrzysty cie� le�a� nad miastem. Milczenie tej trzeciej godziny po
po�udniu wydobywa�o z dom�w czyst� biel kredy i rozk�ada�o j� bezg�o�nie,
jak tali� kart, dooko�a placu. Obdzieliwszy go jedn� tur�, napoczyna�o ju�
now�, czerpi�c rezerwy bieli z wielkiej, barokowej fasady �w. Tr�jcy,
kt�ra, jak zlatuj�ca z nieba ogromna koszula Boga, pofa�dowana w pilastry,
ryzality i framugi, rozsadzona patosem wolut i archiwolt, porz�dkowa�a na
sobie w po�piechu t� wielk� wzburzon� szat�.
Szloma podni�s� twarz, wietrz�c w powietrzu. �agodny powiew ni�s� zapach
oleandr�w, zapach �wi�tecznych mieszka� i cynamonu. Wtedy kichn�� pot�nie
swym s�awnym, pot�nym kichni�ciem, od kt�rego go��bie na odwachu policji
zerwa�y si� przestraszone i wzlecia�y. Szloma u�miechn�� si� do siebie: B�g
dawa� zna� przez wstrz�s jego nozdrzy, �e wiosna nasta�a. By� to znak
pewniejszy ni� przylot bocian�w i odt�d dni mia�y by� przetykane tymi
detonacjami, kt�re zagubione w szumie miasta, to bli�ej, to dalej g�osowa�y
jego zdarzenia swym dowcipnym komentarzem.
- Szloma! - zawo�a�em, stoj�c w oknie naszego niskiego pi�tra.
Szloma dostrzeg� mnie, u�miechn�� si� swym mi�ym u�miechem i zasalutowa�.
- Jeste�my teraz sami w ca�ym rynku, ja i ty - rzek�em cicho, gdy� wyd�ta
bania nieba rezonowa�a jak beczka.
- Ja i ty - powt�rzy� ze smutnym u�miechem - jak pusty jest dzi� �wiat.
Mogliby�my podzieli� go i nazwa� na nowo - taki le�y otwarty, bezbronny i
niczyj. W taki dzie� podchodzi Mesjasz a� na brzeg horyzontu i patrzy
stamt�d na ziemi�. I gdy j� tak widzi bia��, cich�, z jej b��kitami i
zamy�leniem, mo�e si� zdarzy�, �e mu si� zgubi w oczach granica,
niebieskawe pasma ob�ok�w pod�o�� si� przej�ciem i sam nie wiedz�c, co
czyni, zejdzie na ziemi�. I ziemia nawet nie zauwa�y w swej zadumie tego,
kt�ry zszed� na jej drogi, a ludzie obudz� si� z popo�udniowej drzemki i
nie b�d� nic pami�tali. Ca�a historia b�dzie jak wymazana i b�dzie jak za
prawiek�w, nim zacz�y si� dzieje.
- Czy Adela jest w domu? - zapyta� z u�miechem.
- Nie ma nikogo, wejd� do mnie na chwil�, poka�� ci moje rysunki.
- Je�eli nie ma nikogo, nie odm�wi� sobie tej przyjemno�ci. Otw�rz mi.
I rozgl�daj�c si� w bramie na obie strony ruchem z�odzieja, wszed� do
�rodka.
IV
- To s� kapitalne rysunki - m�wi�, oddalaj�c je od siebie gestem znawcy.
Jego twarz rozja�ni�a si� refleksami kolor�w i �wiate�. Czasami zwija� d�o�
dooko�a oka i patrzy� przez t� zaimprowizowan� lunet�, �ci�gaj�c rysy w
grymas pe�en powagi i znawstwa.
- Mo�na by powiedzie� - rzek� - �e �wiat przeszed� przez twoje r�ce,
a�eby si� odnowi�, a�eby zleni� si� w nich i z�uszczy� jak cudawna
jaszczurka. O, czy my�lisz, �e by�bym krad� i pope�nia� tysi�c szale�stw,
gdyby �wiat nie by� tak bardzo si� zu�y� i podupad�, gdyby rzeczy nie by�y
w nim straci�y swej poz�oty - dalekiego odblasku r�k bo�ych? C� mo�na
pocz�� w takim �wiecie? Jak nie zw�tpi�, jak nie upa�� na duchu, gdy
wszystko jest zamkni�te na g�ucho, zamurowane nad swoim sensem, i wsz�dzie
tylko stukasz w ceg��, jak w �cian� wi�zienia? Ach, J�zefie, powiniene� by�
wcze�niej si� urodzi�.
Stali�my w tym na p� ciemnym, g��bokim pokoju, wyd�u�aj�cym si�
perspektywicznie ku otwartemu oknu na rynek. Stamt�d dochodzi�y a� do nas
fale powietrza w �agodnych pulsach, rozpo�cieraj�c si� cisz�. Ka�dy
przyp�yw przynosi� nowy jej �adunek zaprawiany kolorami dali, jak gdyby
poprzedni ju� by� zu�yty i wyczerpany. Ciemny ten pok�j �y� tylko
refleksami dalekich dom�w za oknem, odbija� ich kolory w swej g��bi, jak
camera obscura. Przez okno wida� by�o, niby w rurze lunety, go��bie na
odwachu policji, napuszone, spaceruj�ce wzd�u� gzymsu attyki. Czasami
zrywa�y si� wszystkie razem i zatacza�y p�kole nad rynkiem. Wtedy pok�j
rozja�nia� si� na chwil� od ich otwartych lotek, rozszerza� si� odblaskiem
ich dalekiego trzepotu, a potem gas�, gdy opadaj�c zamyka�y skrzyd�a.
- Tobie, Szloma - rzek�em - mog� zdradzi� tajemnic� tych rysunk�w. Ju� od
pocz�tku nachodzi�y mnie w�tpliwo�ci, czy jestem naprawd� ich autorem.
Czasami wydaj� mi si� mimowolnym plagiatem, czym�, co mi zosta�o
podpowiedziane, podsuni�te... Jak gdyby co� obcego pos�u�y�o si� mym
natchnieniem dla nie znanych mi cel�w. Gdy� musz� ci wyzna� - doda�em po
cichu, patrz�c mu w oczy - znalaz�em Autentyk...
- Autentyk? - zapyta� z twarz� rozja�nion� nag�ym blaskiem.
- Tak jest, sam zreszt� zobacz - rzek�em, przykl�kaj�c nad szuflad�
komody.
Wyj��em naprz�d jedwabn� sukni� Adeli, pude�ko ze wst��kami, jej nowe
pantofelki na wysokich obcasach. Zapach pudru czy perfumy rozszed� si� w
powietrzu. Podnios�em jeszcze kilka ksi��ek: na dnie le�a� w samej rzeczy
d�ugo nie widziany, drogi szparga� i �wieci�.
- Szloma - rzek�em wzruszony - popatrz, oto le�y...
Ale on sta� zatopiony w medytacji z pantofelkiem Adeli w r�ku i
przygl�da� mu si� z g��bok� powag�.
- Tego B�g nie powiedzia� - rzek� - a jednak jak mnie to g��boko
przekonywa, przypiera do �ciany, odbiera ostatni argument. Te linie s�
nieodparte, wstrz�saj�co trafne, ostateczne i uderzaj� jak b�yskawica w
samo sedno rzeczy. Czym zas�onisz si�, co im przeciwstawisz, gdy sam ju�
jeste� przekupiony, przeg�osowany i zdradzony przez najwierniejszych
sprzymierze�c�w? Sze�� dni stworzenia by�o bo�ych i jasnych. Ale si�dmego
dnia uczu� On obcy w�tek pod r�kami i, przera�ony, odj�� r�ce od �wiata,
cho� jego zapa� tw�rczy obliczony by� na wiele jeszcze dni i nocy. O,
J�zefie, strze� si� si�dmego dnia...
I podnosz�c ze zgroz� smuk�y pantofelek Adeli, m�wi� jakby urzeczony
po�yskliw�, ironiczn� wymow� tej pustej �uski z laku: - Czy rozumiesz
potworny cynizm tego symbolu na nodze kobiety, prowokacj� jej rozwi�z�ego
st�pania na tych wymy�lnych obcasach? Jak�e m�g�bym ci� pozostawi� pod
w�adz� tego symbolu! Bro� Bo�e, bym to mia� uczyni�...
M�wi�c to, wsuwa� wprawnymi ruchami pantofelki, sukni�, korale Adeli w
zanadrze.
- Co robisz, Szloma? - rzek�em w os�upieniu.
Ale on szybko oddala� si� ku drzwiom, utykaj�c lekko w swych przykr�tkich
kraciastych spodniach. W drzwiach odwr�ci� raz jeszcze szar�, ca�kiem
niewyra�n� twarz i podni�s� r�k� do ust ruchem uspokajaj�cym. Ju� by� za
drzwiami.
Wiosna
I
Oto jest historia pewnej wiosny, wiosny, kt�ra by�a prawdziwsza, bardziej
ol�niewaj�ca i jaskrawsza od innych wiosen, wiosny, kt�ra po prostu wzi�a
serio sw�j tekst dos�owny, ten manifest natchniony, pisany najja�niejsz�,
�wi�teczn� czerwieni�, czerwieni� laku pocztowego i kalendarza, czerwieni�
o��wka kolorowego i czerwieni� entuzjazmu, amarantem szcz�liwych
telegram�w stamt�d...
Ka�da wiosna tak si� zaczyna, od tych horoskop�w ogromnych i
osza�amiaj�cych, nie na miar� jednej pory roku, w ka�dej - �eby to raz
powiedzie� - jest to wszystko: niesko�czone pochody i manifestacje,
rewolucje i barykady, przez ka�d� przechodzi w pewnej chwili ten gor�cy
wicher zapami�tania, ta bezgraniczno�� smutku i upojenia szukaj�ca
nadaremnie adekwatu w rzeczywisto�ci.
Ale potem te przesady i te kulminacje, te spi�trzenia i te ekstazy
wst�puj� w kwitnienie, wchodz� ca�e w bujanie ch�odnego listowia, w
wzburzone noc� wiosenne ogrody i szum je poch�ania. Tak wiosny
sprzeniewierzaj� si� sobie - jedna za drug� - pogr��one w zdyszany szelest
kwitn�cych park�w, w ich wezbrania i przyp�ywy - zapominaj� o swych
przysi�gach, gubi� li�� po li�ciu ze swego testamentu.
Ta jedna wiosna mia�a odwag� wytrwa�, pozosta� wiern�, dotrzyma�
wszystkiego. Po tylu nieudanych pr�bach, wzlotach, inkantatach chcia�a si�
wreszcie naprawd� ukonstytuowa�, wybuchn�� na �wiat wiosn� generaln� i ju�
ostateczn�.
Ten wicher zdarze�, ten huragan wypadk�w: szcz�liwy zamach stanu, te dni
patetyczne, g�rne i triumfalne! Chcia�bym, by krok tej historii pochwyci�
ich takt porywaj�cy i natchniony, przej�� bohaterski ton tej epopei,
zr�wna� si� w marszu z rytmem tej wiosennej Marsylianki!
Tak nieobj�ty jest horoskop wiosny! Kto mo�e jej wzi�� za z�e, �e uczy
si� ona czyta� go naraz na sto sposob�w, kombinowa� na o�lep, sylabizowa�
we wszystkich kierunkach, szcz�liwa, gdy jej si� uda co� odcyfrowa� w�r�d
myl�cego zgadywania ptak�w. Czyta ona ten tekst w prz�d i na wspak, gubi�c
sens i podejmuj�c go na nowo, we wszystkich wersjach, w tysi�cznych
alternatywach, trelach i �wiergotach. Bo tekst wiosny znaczony jest ca�y w
domy�lnikach, w niedom�wieniach, w elipsach, wykropkowany bez liter w
pustym b��kicie, i w wolne luki mi�dzy sylabami ptaki wstawiaj� kapry�nie
swe domys�y i swe odgadnienia. Dlatego b�dzie ta historia, wzorem tego
tekstu, ci�gn�a si� na wielu rozga��zionych torach i ca�a przetykana
b�dzie wiosennymi my�lnikami, westchnieniami i wielokropkami.
II
W te noce przedwiosenne, dzikie i rozprzestrzenione, nakryte ogromnymi
niebami, jeszcze surowymi i bez woni, prowadz�cymi w�r�d wertep�w i
roz�og�w powietrznych w gwiezdne bezdro�a - ojciec zabiera� mnie ze sob� na
kolacj� do ma�ej restauracji ogrodowej, zamkni�tej mi�dzy tylnymi murami
ostatnich dom�w rynku.
Szli�my w mokrym �wietle latar�, brz�cz�cych w podmuchach wiatru, na
prze�aj przez wielki sklepiony plac rynku, samotni, przywaleni ogromem
labirynt�w powietrznych, zagubieni i zdezorientowani w pustych
przestrzeniach atmosfery. Ojciec podnosi� do nieba twarz oblan� nik��
po�wiat� i patrzy� z gorzk� trosk� w ten �wir gwiezdny rozsiany po
mieliznach szeroko rozga��zionych i rozlanych wir�w. Nieregularne ich i
nieprzeliczone zag�szczenia nie porz�dkowa�y si� jeszcze w �adne
konstelacje, �adne figury nie opanowywa�y tych rozleg�ych i ja�owych
rozlewisk. Smutek pustkowi gwiezdnych ci��y� nad miastem, latarnie
przetyka�y do�em noc wi�zkami promieni, wi���c je oboj�tnie od w�z�a do
w�z�a. Pod ty