978
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 978 |
Rozszerzenie: |
978 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 978 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 978 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
978 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Danielle Steel
Kalejdoskop
migotliwy, pierwszy moment �ycia, niczym w morzu diament roziskrzony w pe�nym s�o�cu, gorej�cy p�omie�, nowe imi� - ja�niej�ce �wiat�o, male�ki obr�t potem i po raz pierwszy nadchodzi ciemna noc, a po niej znowu szcz�cie bajek i tkliwo�� ko�ysanek, serca nale��ce do siebie a� jedno zostanie samotne, od pierwszego brzasku po najg��bszy zmrok, od s�o�ca poranka po sny o zmierzchu, fantastyczne plany, i �ycie, kt�re czasem bie�y kr�t� �cie�k�, wielkie nadzieje nag�e zwroty z jasno�ci w ciemno�� z poni�enia w wielko��, z rado�ci w smutek, wieczne oczekiwanie na jutro, na odmian� losu, promyk nadziei... poruszenie r�ki - i �ycie zmienia sw�j bieg i koleje... a wszystko za spraw� jednego drgnienia kalejdoskopu �ycia. Cz�� pierwsza: Solange Rozdzia� 1 Dwudziestego czwartego grudnia 1943 roku na p�nocny wsch�d od Neapolu pada�y ulewne deszcze. Sam Walker, szczelnie opatulony w pa�atk�, zwin�� si� w okopie. Mia� dwadzie�cia jeden lat i nigdy przed wojn� nie by� w Europie. Przeby� piekieln� drog�, by ujrze� ten �wiat, i zobaczy� nawet wi�cej, ni� kiedykolwiek chcia�. Przebywa� za oceanem od listopada czterdziestego drugiego; do maja czterdziestego trzeciego walczy� w p�nocnej Afryce i bra� udzia� w operacji Torch. Uwa�a�, �e Afryka jest okropna z tym jej �miertelnym gor�cem, pustynnymi wiatrami i o�lepiaj�cymi piaskowymi burzami, sprawiaj�cymi, �e oczy staj� si� czerwone i piek�ce, a �zy ci�gle sp�ywaj� po policzkach. Lecz to, co si� dzia�o tutaj, by�o jeszcze gorsze. W skostnia�ych z zimna d�oniach ledwo m�g� utrzyma� niedopa�ek, kt�ry dosta� od kumpla na gwiazdk�. O zapaleniu nie by�o mowy. Wiatr od g�r przenika� cz�owieka do szpiku ko�ci; by�a to najgorsza zima, jak� pami�tano we W�oszech. Przynajmniej tak si� m�wi�o. Nagle zat�skni� za upalnym skwarem pustyni. Na Sycylii znalaz� si� w lipcu z 45 Pu�kiem Piechoty, odkomenderowanym do Pi�tej Armii Clarka; w pa�dzierniku, po desancie na Sycyli�, bra� udzia� w bitwie o Neapol. Potem by�a bitwa pod Termoli, a teraz, ju� od dw�ch miesi�cy, czo�gali si� przez ska�y i rowy w kierunku Rzymu. Ukrywali si� w przydro�nych stodo�ach, kradli jedzenie, walczyli ze wszystkich si� z Niemcami i przelewali krew za ka�dy zdobyty centymetr drogi. - Psiakrew! - namok�a mu ostatnia zapa�ka; niedopa�ek, jego jedyny prezent gwiazdkowy, r�wnie�. Mia� dwadzie�cia jeden lat i gdy Japo�czycy zaatakowali Pearl Harbor, studiowa� w Harvardzie. Harvard... na my�l o tym roze�mia�by si�, gdyby nie by� tak bardzo zm�czony. Harvard... z jego wspania�ym �yciem i starym kwadratowym dziedzi�cem, pe�nym promiennych m�odych ludzi, tak pewnych, �e kt�rego� dnia b�d� rz�dzi� �wiatem. Gdyby tylko wiedzieli... trudno teraz uwierzy�, �e kiedykolwiek stanowi� cz�� tego wszystkiego. Tak cholernie ci�ko pracowa�, by si� tam dosta�. Zwyk�y mieszczuch z Somerville, przez ca�e �ycie marzy� o studiach w Harvardzie. Siostra wy�miewa�a si� z niego, gdy� ona pragn�a jedynie wyj�� za m�� za jakiego� ch�opca ze starszej klasy. Ka�dy si� nadawa�, a wielu z nich z pewno�ci� przesz�o pr�b� w ��ku. Trzy lata starsza od Sama, by�a ju� rozw�dk�, gdy po roku r�nych dorywczych prac, kt�rych si� chwyta� uko�czywszy szko�� �redni�, dosta� si� do Harvardu. Ich rodzice zgin�li w wypadku samochodowym podczas wycieczki na Cape Cod, kiedy mia� pi�tna�cie lat. W rezultacie wyl�dowa� u Eileen i jej osiemnastoletniego m�a. Odszed� na cztery miesi�ce przed ich rozwodem. Od tego czasu rzadko si� widywali. Pojecha� po�egna� si� z ni� w trzy dni po otrzymaniu karty powo�ania. Pracowa�a w barze, w�osy ufarbowa�a na blond i ledwo rozpozna� j� w przy�mionym �wietle. Z pocz�tku wydawa�a si� za�enowana, ale zaraz potem spostrzeg� w jej oczach ten sam chytry b�ysk, kt�ry pami�ta� i kt�rego zawsze nienawidzi�. Eileen ci�gle wyczekiwa�a na "faceta na sta�e" a jej m�odszy brat nigdy nie znaczy� dla niej zbyt wiele. - A wi�c... powodzenia. - Sta�a w ciemnym k�cie baru, wpatruj�c si� w niego z zak�opotaniem, on za� zastanawia� si�, czy powinien poca�owa� j� na po�egnanie. Zdawa�o mu si� jednak, �e chcia�a jak najszybciej wr�ci� do pracy i nie mia�a mu nic wi�cej do powiedzenia. - Napisz, gdzie ci� wys�ali. - Tak... naturalnie... trzymaj si� ciep�o... �egnaj�c si� z ni� czu�, �e zn�w ma dwana�cie lat, i przypomina� sobie wszystko, czego w niej nie lubi�. Z trudno�ci� potrafi� znale�� w niej jak�� dobr� cech�. Zawsze wydawali si� sobie lud�mi z innych �wiat�w, prawie innych planet. Torturowa�a go w dzieci�stwie m�wi�c, �e by� dzieckiem adoptowanym; wierzy� w to do czasu, gdy pewnego dnia matka spu�ci�a jej lanie i powiedzia�a Samowi w sw�j patetyczny, pijacki spos�b, �e Eileen k�ama�a. Eileen k�ama�a bez przerwy, k�ama�a na temat wszystkiego i je�li tylko by�o to mo�liwe, obwinia�a Sama o swoje post�pki, a ojciec jej wierzy�. Sam czu� si� obco mi�dzy nimi: wielkim t�gim ojcem, pracuj�cym ca�e �ycie na �odzi rybackiej, matk� pij�c� za du�o i siostr�, kt�ra wychodzi�a na ca�e noce. Czasami le�a� na ��ku i pr�bowa� wyobrazi� sobie, jak to jest, gdy jest si� cz�stk� prawdziwej rodziny, takiej z gor�cymi posi�kami na stole i czyst� bielizn� po�cielow�... rodziny, by� mo�e, z Beacon Hill... sp�dzaj�cej lato na Cape Cod... rodziny z ma�ymi dzie�mi i psami oraz cz�sto �miej�cymi si� rodzicami. Nie przypomina� sobie, by kiedy� widzia� swych rodzic�w �miej�cych si� lub trzymaj�cych za r�ce, i czasami zastanawia� si�, czy kiedykolwiek to robili. Po cichu nienawidzi� ich za tandetny styl �ycia i za los, na jaki go skazali. Pragn�� czego� znacznie lepszego. Oni w zamian nienawidzili go za dobre stopnie, b�yskotliwy umys�, udzia� w przedstawieniach szkolnych i za to, co m�wi� im o innym �yciu, innym �wiecie, innych ludziach. Pewnego razu zwierzy� si� ojcu, �e chcia�by studiowa� w Harvardzie, a ojciec spojrza� na niego ze zdziwieniem, jak na kogo� obcego. I rzeczywi�cie by� obcy, obcy dla nich wszystkich. Kiedy w ko�cu wst�pi� do Harvardu, spe�ni�y si� jego marzenia, a stypendium, kt�re zdoby�, by�o najwspanialszym prezentem, jaki otrzyma� w �yciu. A p�niej ten magiczny pierwszy dzie�, ukoronowanie d�ugiej i znojnej pracy, by potem, po trzech miesi�cach, wszystko si� w jednej chwili sko�czy�o. Deszcz wali� w jego przemarzni�te d�onie. Nagle us�ysza� obok siebie g�os. Spojrza� przez rami�. - Chcesz ognia? Skin�� g�ow�, wyrwany ze swych wspomnie�, i ujrza� wysokiego blondyna o niebieskich oczach. Strumienie deszczu sp�ywa�y mu po policzkach. W tej ulewie ka�dy wygl�da�, jakby p�aka�. - Tak, dzi�ki... - Sam u�miechn�� si� i przez moment jego oczy rozb�ys�y jak dawniej. Kiedy�, wieki temu, by� dusz� ka�dego towarzystwa; marzy�, by zosta� motorem nap�dowym k�ka teatralnego w Harvardzie. - Przyjemne Bo�e Narodzenie, prawda? M�czyzna u�miechn�� si�. Sprawia� wra�enie starszego ni� Walker, lecz i Walker wygl�da� teraz na starszego ni� w rzeczywisto�ci. Po p�nocnej Afryce i kampanii w�oskiej wszyscy czuli si� staro, a niekt�rzy nawet tak wygl�dali. - Arthur Patterson. - Przedstawi� si� tak oficjalnie, �e Walker roze�mia� si� g�o�no, kiedy nag�y poryw wiatru zmi�t� ich na brzeg okopu. - Czaruj�ce miejsce, W�ochy, no nie? Zawsze chcia�em tu przyjecha�. Prawdziwie wspania�e wakacje. - Rozejrza� si� wko�o, jakby patrzy� na �liczne dziewcz�ta w kostiumach k�pielowych i pla�e z niezliczonymi pi�knymi cia�ami, a Patterson mimo woli wyszczerzy� z�by w u�miechu i zachichota�. - Jeste� tu d�ugo? - Och, jakie� tysi�c lat. Ostatnie Bo�e Narodzenie wypad�o w Afryce. Cudowne miejsce. Zaprosi� nas Rommel. - Z wdzi�czno�ci� przyj�� ogie� od wysokiego blondyna, przypali� peta i zaci�gn�� si� porz�dnie dwa razy, zanim oparzy� sobie palce. Podzieli�by si� ze swym nowym przyjacielem, ale nie zd��y�, bo deszcz wygasi� ostatni centymetr. Spojrza� przepraszaj�co na swego dobroczy�c�. - A tak w og�le, nazywam si� Sam Walker. - Sk�d jeste�? Ze wzgl�du na dawne sentymenty chcia� powiedzie�, �e z Harvardu, lecz zabrzmia�oby to idiotycznie. - Z Bostonu. - Ja z Nowego Jorku. - Tak jakby cokolwiek to znaczy�o. Teraz wszystko by�o niewa�ne: to tylko nazwy nie istniej�cych miejsc. Realne by�y Palermo, Sycylia, Salerno, Neapol i Rzym, ich cel ostateczny, je�li w og�le kiedykolwiek tam dotr�. Wysoki blondyn rozejrza� si� dooko�a, mru��c oczy przed deszczem i wiatrem. - By�em prawnikiem, zanim si� to wszystko zacz�o. Dawniej takie s�owa wywar�yby na Samie wra�enie, ale teraz zar�wno to, kim byli, jak i miejsca, sk�d pochodzili, by�y nieistotne. - Ja chcia�em by� aktorem. - Nie m�wi� tego prawie nikomu; z pewno�ci� nie rodzicom, ani te� p�niej, po ich �mierci, siostrze. Powiedzia� tylko kilku bliskim przyjacio�om, a i ci �miali si� z niego. Jego nauczyciele za� m�wili, �e powinien studiowa� co� bardziej wartego zachodu. Lecz nikt nie rozumia�, czym by�o dla niego granie, co dzia�o si� z nim, gdy wchodzi� na scen�. Przeobra�aj�c si� w odtwarzan� posta�, si�ga�, jakby za spraw� magii, w g��b swojej duszy. Znikali znienawidzeni rodzice, siostra, kt�ra by�a mu wstr�tna, a razem z nimi wszystkie jego obawy i wahania. Zdawa�o si� jednak, �e nikt tego nie rozumie. Nawet w Harvardzie. Jego absolwenci nie byli aktorami: byli lekarzami, prawnikami, biznesmenami, prezesami korporacji i fundacji, ambasadorami... Za�mia� si� cicho do siebie. Z pewno�ci� by� teraz ambasadorem jak diabli, z karabinem w r�ku, ze stale nastawionym bagnetem, by w ka�dej chwili m�c patroszy� swych wrog�w, co by�o jego cz�stym zaj�ciem w tym roku. Zastanawia� si�, ilu ludzi zabi� Patterson i co czu� teraz, ale takiego pytania nie zadaje si� nikomu. Ka�dy po prostu musi �y� ze swoim sumieniem i pami�ci� wykrzywionych twarzy i zdziwionych oczu, kiedy wyci�ga si� z cz�owieka bagnet i wyciera z krwi o ziemi�... Popatrzy� na Arthura Pattersona oczami starego cz�owieka; ciekaw by�, czy kt�ry� z nich do�yje nast�pnego Bo�ego Narodzenia. - Dlaczego chcesz zosta� aktorem? - Hm? - Zaskoczy�o go powa�ne spojrzenie tamtego, kiedy sadowili si� na wystaj�cej z b�ota skale, a pod ich stopami woda w okopie marszczy�a si� pod uderzeniami strug deszczu. - Ach, to... Bo�e, nie wiem... granie wydaje mi si� niez�ym zaj�ciem. - Ale chodzi�o o co� znacznie, znacznie wi�cej; tylko wtedy, gdy gra�, czu� si� zdrowy, silny i pewny siebie. Nie m�g� jednak powiedzie� tego temu facetowi. Rozmowa o marzeniach w Wigili� sp�dzan� w okopie wydawa�a mu si� �mieszna. - By�em w ch�rze w Princeton. - Ich rozmowa by�a absurdalna i Walker roze�mia� si�. - Czy zdajesz sobie spraw� z tego, jakimi jeste�my wariatami? Rozmawia� o ch�rach, k�kach dramatycznych i Princeton w tym cholernym okopie? M�wi� ci, �e chcia�bym zosta� aktorem, a mo�emy nie do�y� nawet nast�pnego tygodnia... Nagle zachcia�o mu si� p�aka�. To by�o tak cholernie straszne, a jednocze�nie tak realne, �e m�g� tego dotkn�� i pow�cha�. Przez ostatni rok nie w�cha� niczego opr�cz �mierci i by� ju� od tego chory. Wszyscy oni byli chorzy, podczas gdy genera�owie planowali natarcie na Rzym. Kto by zreszt� troszczy� si� o cholerny Rzym? Czy Neapol lub Palermo? O co walczyli? O wolno�� Bostonu, Nowego Jorku i San Francisco? Przecie� one by�y wolne, ludzie tam chodzili do pracy, na ta�ce, do kina. Co, u diab�a, wiedzieli o tym wszystkim? Nic. Absolutnie, cholernie nic. Walker spojrza� na wysokiego blondyna i pokr�ci� g�ow�. Jego oczy pe�ne by�y m�dro�ci i smutku, nag�y �miech wyparowa�. Chcia� pojecha� do domu, do kogokolwiek... nawet do siostry, kt�ra nie napisa�a do niego ani razu, odk�d wyjecha� z Bostonu. Sam wys�a� do niej dwa listy i uzna�, �e nie warto si� wi�cej fatygowa�. My�l o niej zawsze wprawia�a go w z�o��. Przez wszystkie te lata, gdy by� dzieckiem, potem nastolatkiem, czu� si� przy niej nieswojo. Tak samo dzia�ali na niego matka i ot�pia�y, ma�om�wny ojciec. Nienawidzi� ich wszystkich, a teraz by� tu sam z nieznajomym, kt�ry wyst�powa� w ch�rze w Princeton, i ju� zaczyna� go lubi�. - Gdzie chodzi�e� do szko�y? - Patterson desperacko stara� si� trzyma� przesz�o�ci, wspomina� dawne czasy, jakby my�lenie o nich mog�o przenie�� ich tam z powrotem, lecz Walker wiedzia�, �e to niemo�liwe. Tera�niejszo�� by�a tu, w brudzie, w marzn�cym deszczu, w okopach. Walker spojrza� na Arthura z krzywym u�mieszkiem, marz�c o papierosie, takim prawdziwym, a nie n�dznym centymetrze czyjego� niedopa�ka. Harvard! W Harvardzie mia� prawdziwe papierosy, kiedy tylko zechcia�. Lucky Strikes. Na my�l o nich prawie rozp�aka� si� z t�sknoty. Patterson wydawa� si� poruszony. - Chcesz zosta� aktorem? Walker wzruszy� ramionami. - Tak mi si� wydaje... specjalizowa�em si� w literaturze angielskiej. Pewnie bym sko�czy� w jakiej� szkole ucz�c i wystawiaj�c przedstawienia dla zasmarkanych g�wniarzy. - To wcale nie jest z�e �ycie. Chodzi�em do St. Paul, mieli�my tam niez�e k�ko dramatyczne. - Walker popatrzy� na niego ze zdziwieniem, jakby zastanawiaj�c si�, czy Patterson istnieje naprawd�... Princeton, St. Paul... co oni tu, do cholery, robili? Ka�dy z nich?... Szczeg�lnie ci, co zgin�li. - Jeste� �onaty? - Nagle Walker zacz�� wypytywa� Arthura niczym �wi�ty Miko�aj, zanim rozda podarki. Wydawali si� tak r�ni, pod ka�dym wzgl�dem, a jednak co� ich chyba ��czy�o. Arthur pokr�ci� g�ow�. - By�em zbyt zaj�ty karier�. Pracowa�em dla firmy prawniczej w Nowym Jorku. Osiem miesi�cy, zanim si� zaci�gn��em. Mia� dwadzie�cia siedem lat, jego oczy by�y powa�ne i smutne, Walkera za� iskrzy�y si� dowcipem. W�osy Sama by�y czarne, Arthura jasne. Sam by� �redniej budowy, mia� pot�ne ramiona i d�ugie, jak na sw�j wzrost, nogi. Mia� te� t� wewn�trzn� energi�, kt�rej brakowa�o Arthurowi. Wszystko, co wi�za�o si� z Arthurem Pattersonem, by�o bardziej pow�ci�gliwe, wyczekuj�ce, spokojne. Ale Sam by� tak�e m�odszy. - Mam siostr� w Bostonie, je�li jeszcze nie da�a si� zamordowa� jakiemu� facetowi w barze. - To dzielenie si� informacjami o sobie wydawa�o si� wa�ne, tak jakby mogli nie mie� nast�pnej szansy, by da� si� komu� pozna�. Obaj chcieli, �eby kto� ich pozna�, zanim zgin�, chcieli si� zaprzyja�ni�, pragn�li, by o nich pami�tano. - Nigdy nie zgadzali�my si� ze sob�. Pojecha�em zobaczy� si� z ni� przed wyjazdem, lecz nie napisa�a do mnie ani razu. A ty? Siostry? Bracia? Arthur u�miechn�� si� po raz pierwszy. - Jestem jedynym dzieckiem dwojga jedynak�w. M�j ojciec zmar�, gdy by�em w szkole, a matka nigdy ju� nie wysz�a za m��. Nie jest jej lekko. Widz� to z list�w. - Nie w�tpi�. - Walker pokiwa� g�ow�, pr�buj�c wyobrazi� sobie matk� Arthura: wysok�, szczup�� kobiet� o bia�ych, niegdy� blond w�osach. Prawdopodobnie pochodzi�a z Nowej Anglii. - Moi rodzice zgin�li w wypadku samochodowym, gdy mia�em pi�tna�cie lat. - Nie powiedzia� Arthurowi, �e wcale wtedy nie cierpia�, ani tego, �e ich nienawidzi�. Nie powiedzia� mu te�, �e nigdy go nie rozumieli. Teraz brzmia�oby to zbyt ckliwie, poza tym nie mia�o ju� znaczenia. - Nie wiesz, gdzie nas st�d wy�l�? - Czas zn�w pomy�le� o wojnie, nie ma sensu zbyt d�ugo rozwodzi� si� nad przesz�o�ci�. Nic by to nie da�o. Rzeczywisto�� istnia�a tutaj, na p�nocny wsch�d od Neapolu. - Wczoraj s�ysza�em co� o Cassino, za g�rami. Powinni�my mie� niez�� zabaw�, nim tam dotrzemy. - B�dzie te� inny pow�d do zmartwie� - �nieg, a nie, jak teraz, deszcz. Walker zastanawia� si�, jakie jeszcze tortury mieli dla nich w zapasie genera�owie, aktualni panowie ich �ycia. - Sier�ant wczoraj wieczorem wspomina� o Anzio, to na wybrze�u. - Wspaniale. - Walker u�miechn�� si� kwa�no. - Mo�e b�dziemy mogli pop�ywa�. Arthur Patterson u�miechn�� si�; polubi� tego wygadanego ch�opaka z Bostonu. Pod gorycz� zrodzon� przez wojn� wyczuwa�o si� beztrosk� i inteligencj�. A poza tym mo�na by�o z nim porozmawia�. Dla Arthura wojna by�a straszna z wielu powod�w. Rozpieszczany w dzieci�stwie, jako m�ody ch�opak otoczony by� przesadn� trosk�, szczeg�lnie po �mierci ojca, gdy wychowywa�a go ca�kowicie za�lepiona matka. Wojna spad�a na niego jak brutalny cios. Nigdy w swym dotychczasowym �yciu nie zazna� �adnych niewyg�d, nigdy te� nie czu� si� zagro�ony, od przyjazdu za� do Europy spotyka�y go wy��cznie niewygody i zagro�enia. Podziwia� Sama, �e tak dobrze to znosi�. Walker wyci�gn�� przydzia�owe porcje, zaoszcz�dzone na bo�onarodzeniowy pocz�stunek, i otworzy� je z grymasem obrzydzenia na twarzy. Cukierki odda� ju� jakim� miejscowym dzieciakom. - Masz ochot� na �wi�tecznego indyka? Sos jest troch� t�usty, ale kasztany wyborne. Szerokim gestem podsun�� mu skromn� puszk� i Arthur roze�mia� si�. Podoba�o mu si� w nim wszystko. Wyczuwa� instynktownie, �e Walker ma ten rodzaj odwagi, kt�rej jemu brakowa�o. On chcia� tylko prze�y�, wr�ci� do domu, do ciep�ego ��ka, czystej po�cieli i d�ugonogich blondynek studiuj�cych w Wellesley lub Vassar. - Dzi�kuj�, ju� jad�em. - Mmm... - Walker mrucza� tak wymownie, jakby jad� co najmniej ba�anta. - Bajeczna kuchnia, co? Nie zdawa�em sobie sprawy, �e jedzenie we W�oszech jest a� tak dobre. - Co jest, Walker? - Id�cy okopem nisko pochylony �o�nierz zatrzyma� si� i podni�s� g�ow�. By� sier�antem w tej kompanii. W�a�ciwie nie mia� z Samem problem�w, wola� jednak nie spuszcza� go z oka, bo ten w gor�cej wodzie k�pany ch�opak ju� nieraz g�upio ryzykowa� swoje �ycie. Patterson to inna historia: bez charakteru i za bardzo wykszta�cony. - Macie jaki� problem? - Nie, sier�ancie. M�wi�em w�a�nie, �e mamy tu wspania�e jedzenie. Ma pan ochot� na gor�c� grzank�? - Wyci�gn�� opr�nion� do po�owy puszk�. - Przesta�, Walker - burkn�� sier�ant. - Nie przyjecha�e� tu na przyj�cie. - Do diab�a, musia�em �le odczyta� zaproszenie. - Sam nie przestraszy� si� stopnia ani gro�nego spojrzenia sier�anta, roze�mia� si� i sko�czy� swoj� porcj�. Sier�ant przesun�� si� obok nich w ulewnym deszczu i spojrza� przez rami�. - Panowie, je�li wasz bogaty program towarzyski na to pozwoli, jutro si� przenosimy. - Zrobimy, co b�dziemy mogli, sier�ancie... co tylko b�dziemy mogli! Sier�ant, u�miechaj�c si� mimo woli, ruszy� dalej, a Arthur Patterson zadr�a�. Sier�ant podziwia� �atwo��, z jak� Walker �mia� si� i sprawia�, �e inni te� si� �miali. Wszyscy teraz desperacko tego potrzebowali. Wiedzia�, �e maj� przed sob� ci�kie chwile. Mo�e nawet Walker nie b�dzie si� �mia�. - Odk�d tu jestem, ten facet daje mi popali� - poskar�y� si� Arthur. - To cz�� jego uroku - wymamrota� Sam grzebi�c po kieszeniach w poszukiwaniu jakiego� zapodzianego peta. I wtedy Arthur, jak za dotkni�ciem czarodziejskiej r�d�ki, wyci�gn�� prawie ca�ego papierosa. - M�j Bo�e, cz�owieku, sk�d to masz? - Oczy Sama rozszerzy�y si� z po��dania, kiedy Arthur poda� mu zapalonego papierosa. - Nie widzia�em takiej ilo�ci tytoniu od zesz�ego tygodnia, kiedy zabra�em papierosa zabitemu Niemcowi. Arthur wzdrygn�� si� na sam� my�l o tym, lecz wiedzia�, �e Walker by� do tego zdolny. Po cz�ci by�a to grubosk�rno�� m�odo�ci, po cz�ci za� odwaga, kt�r� mia� Sam Walker. Emanowa�a z niego nawet wtedy, gdy siedzia� spokojnie w okopie, opowiada� g�upie dowcipy lub rozprawia� o Harvardzie. Tej nocy spali zwini�ci obok siebie. Nast�pnego dnia deszcz troch� zel�a�. W drobnej potyczce zdobyli stodo��, gdzie sp�dzili noc, a w dwa dni p�niej skierowali si� w stron� rzeki Volturno. By� to brutalny marsz, kt�ry przyp�aci�o �yciem ponad dwunastu ludzi. Sam i Arthur byli ju� wtedy serdecznymi przyjaci�mi. Sam dos�ownie wl�k�, a w ko�cu prawie ni�s� Arthura, kiedy ten przysi�ga�, �e nie zrobi ju� ani jednego kroku wi�cej. Sam tak�e uratowa� go przed snajpersk� kul�. Kiedy natarcie na Nettuno i Anzio nie powiod�o si�, g��wny ci�ar prze�amania niemieckich linii w kierunku na Cassino spad� na dywizj� Sama i Arthura. W tym czasie Arthur zosta� ranny, kula trafi�a go w rami�. Z pocz�tku Sam my�la�, �e Arthur nie �yje. Kiedy odwr�ci� si� w jego stron�, us�yszawszy �wist pocisku, Arthur ju� le�a�; klatk� piersiow� mia� ca�� zakrwawion�, a oczy szkliste. Rozerwawszy mu koszul�, Sam odkry�, �e rana nie jest ci�ka. Przeni�s� go za lini� walki do punktu medycznego i zosta� tam tak d�ugo, a� si� upewni�, �e przyjacielowi nic nie grozi. Dopiero wtedy wr�ci� na pole bitwy i walczy� do ostatecznego odwrotu; by�a to, dla nich wszystkich przygn�biaj�ca pr�ba si�. Nast�pne cztery miesi�ce by�y koszmarem. W sumie pod Anzio straci�o �ycie pi��dziesi�t dziewi�� tysi�cy ludzi. W�r�d nieustaj�cego deszczu kierowali si� na p�noc, do Rzymu, a Sam i Arthur czuli si� tak, jakby czo�gali si� przez ka�dy centymetr b�ota i �niegu we W�oszech. Arthur szybko powr�ci� do zdrowia i Sam by� szcz�liwy, �e ma go zn�w obok siebie. Jeszcze zanim Arthur zosta� ranny, po��czy�a ich wi�, o kt�rej �aden z nich nie m�wi�, cho� obydwaj g��boko j� odczuwali. Wiedzieli, �e by�a to przyja��, kt�ra przetrwa pr�b� czasu; prze�yli razem piek�o, a to by�o co�, czego �aden z nich nigdy nie zapomni. Znaczy�a dla nich wi�cej ni� cokolwiek z ich przesz�o�ci, a teraz s�dzili nawet, �e wi�cej ni� wszystko, co zdarzy si� w przysz�o�ci. - Dalej, Patterson, rusz sw�j ci�ki ty�ek. - Odpoczywali w�a�nie w przerwie forsownego marszu na wojska Mussoliniego w dolinie na po�udnie od Rzymu. - Sier�ant m�wi, �e wyruszamy za p� godziny. - Patterson j�kn�� tylko nie ruszaj�c si� z miejsca. - Ty leniwy pryku, nie musia�e� nawet walczy� pod Cassino. - W czasie rekonwalescencji Arthura zmagali si� o Cassino i walczyli tak d�ugo, a� ca�e miasto leg�o w gruzach. Dym by� tak g�sty, �e dopiero po wielu godzinach mo�na by�o stwierdzi�, �e z olbrzymiego klasztoru nie pozosta� kamie� na kamieniu. Od tej pory nie by�o ju� wi�kszych bitew, tylko ci�gle potyczki z Niemcami i W�ochami. Od czternastego maja zn�w wzmogli swe wysi�ki, by razem z 8 Armi� przeprawi� si� przez dwie rzeki - Garigliano i Rapido. Tydzie� p�niej wszyscy ludzie byli kompletnie wyko�czeni. Arthur wygl�da� tak, jakby m�g� spa� przez tydzie�, gdyby tylko Sam mu pozwoli�. - Wstawaj, cz�owieku, wstawaj. - Sam tr�ci� go butem. - A mo�e czekasz na zaproszenie od Niemc�w? Arthur spojrza� na niego marz�c, by m�g� jeszcze chwil� si� zdrzemn��. Jego rana nadal dawa�a zna� o sobie i m�czy� si� znacznie szybciej ni� Sam. Ale przedtem te� tak by�o. Sam by� po prostu niezmordowany. Arthur t�umaczy� to sobie tym, �e by� m�odszy. - Lepiej uwa�aj, Walker, m�wisz jak sier�ant. - Macie jaki� problem, panowie? - Sier�ant zawsze pojawia� si� w najmniej oczekiwanych momentach. Mia� chyba sz�sty zmys�, dzi�ki kt�remu wyczuwa�, kiedy jego ludzie m�wili o nim, i to niezbyt pochlebnie. Jak zwykle, zaszed� ich od ty�u; Arthur wygramoli� si� szybko i stan�� na r�wne nogi z min� winowajcy. Ten cz�owiek mia� niesamowity talent do przy�apywania go w sytuacjach, gdy nie prezentowa� si� zbyt dobrze. - Zn�w odpoczywasz, Patterson? - Cholera, nie by�o sposobu, �eby zadowoli� tego cz�owieka. Maszerowali ca�ymi tygodniami, lecz sier�ant, podobnie jak Walker, nigdy nie wydawa� si� zm�czony. - Wojna prawie si� ko�czy, wi�c je�li mo�esz, nie �pij, a zobaczysz, jak j� wygrywamy. - Sam u�miechn�� si� szeroko, a zrz�dz�cy sier�ant spojrza� na niego ze zdziwieniem. Mi�dzy tymi dwoma istnia� rodzaj porozumienia i wzajemny szacunek, czego Arthur nie by� w stanie zrozumie�. Dla niego sier�ant by� sukinsynem do szpiku ko�ci, ale jednocze�nie zdawa� sobie spraw�, �e Walker w skryto�ci ducha go lubi�. - Ty te�, Walker, planujesz sobie drzemk� dla urody, czy mo�e uda wam si� pozbiera� na tyle szybko, �e do��czycie do nas w Rzymie? - Spr�bujemy, sier�ancie... spr�bujemy. - Sam u�miechn�� si� s�odko, gdy sier�ant rykn�� nad jego g�ow�. - Wyyymaaarsz...!!! - Po�pieszy� na czo�o, by pobudzi� innych, i w dziesi�� minut p�niej zn�w kierowali si� na p�noc. Arthurowi wydawa�o si�, �e maszerowali bez chwili odpoczynku, a� wreszcie czwartego czerwca, �miertelnie wyczerpany, nie mog�c wprost usta� na nogach, znalaz� si� na Piazza Venezia w Rzymie, obrzucany kwiatami i obca�owywany przez piszcz�ce W�oszki. Wsz�dzie s�ycha� by�o �miech i ha�as, �piewy i krzyki jego koleg�w i Sama, kt�ry, z tygodniowym zarostem na twarzy, wykrzykiwa� ze szcz�cia do Arthura i wszystkich doko�a: - Uda�o si�! Uda�o si�! Uda�o si�! Walker mia� w oczach �zy rado�ci. Mia�y je r�wnie� kobiety, kt�re go ca�owa�y: grube i chude, stare i m�ode, kobiety w czerni i w �achmanach, w fartuchach i tekturowych butach. Kobiety, kt�re w innych czasach by�yby pi�kne, ale nie teraz, po spustoszeniach dokonanych przez wojn�. Dla Sama jednak wszystkie wygl�da�y pi�knie. Jedna z nich w�o�y�a du�y ��ty kwiat w luf� jego karabinu, a Sam trzyma� j� w ramionach tak d�ugo, �e Arthur poczu� si� za�enowany. Tego wieczoru kolacj� jedli razem z setk� innych �o�nierzy i w�oskimi kobietami w jednej z ma�ych trattorii, kt�re dla nich otwarto. By� to festiwal wzruszenia, jedzenia i pie�ni; przez kilka godzin wydawa� si� hojn� nagrod� za m�czarnie b�d�ce ich udzia�em. Prawie zapomnieli o b�ocie, brudzie, deszczu i �niegu. Po trzech tygodniach hulanek w Rzymie sier�ant poinformowa� ich, �e si� przenosz�. Cz�� ludzi zostawa�a w Rzymie, lecz nie dotyczy�o to Arthura i Sama. Znale�li si� w�r�d tych, kt�rzy mieli do��czy� do I Armii Bradleya ko�o Coutances we Francji. Przez jaki� czas wmawiali sobie, �e nie b�dzie to trudne zadanie. By�o wczesne, ciep�e lato, ich droga wiod�a przez pi�kne okolice W�och i Francji i wsz�dzie wita�y ich kobiety, cho� czasem spotykali te� niemieckich snajper�w. Tym razem to sier�ant uratowa� kryj�wk� Sama, kt�ry w dwa dni p�niej, jakby w rewan�u, powstrzyma� ca�y pluton przed wpadni�ciem w pu�apk�. Do po�owy sierpnia armia niemiecka by�a ju� w pe�nym odwrocie, ich marsz nie by� zatem, og�lnie rzecz bior�c, trudny. Mieli za zadanie przedrze� si� przez Francj�, do��czy� do francuskiej dywizji genera�a Leclerca i ruszy� na Pary�. Kiedy ta wie�� przesz�a przez szeregi, Sam i Arthur �wi�towali po cichu. - Pary�, Arthurze... ty sukinsynu! Zawsze chcia�em tam pojecha�. - Sam zachowywa� si� tak, jakby zaproszono go do Ritza, a wieczory mia� sp�dza� w Operze i Folies-Bergere. - Nie r�b sobie du�ych nadziei, Walker. Nie wiem, czy zauwa�y�e�, ale toczy si� wojna. Mo�emy nie do�y� Pary�a. - W�a�nie to tak w tobie kocham, Arthurze. Zawsze tryskasz optymizmem i rado�ci�. Nic nie mog�o ostudzi� zapa�u Sama. Jedyn� rzecz�, o jakiej m�g� my�le�, by� Pary�, ten Pary�, o kt�rym czyta� i marzy� przez lata. W jego wyobra�ni nic tam si� nie zmieni�o, wszystko, o czym �ni�, czeka�o na niego i Arthura. Nie m�wi� o niczym innym, gdy maszerowali przez miasta i wsie rozentuzjazmowane ko�cem czteroletniej okupacji. Sama op�ta�o marzenie jego �ycia. Nawet wzruszenie Rzymem posz�o w zapomnienie. Przez nast�pne dwa dni walczyli o drog� do Chartres, a Niemcy metodycznie wycofywali si� w kierunku Pary�a, jakby prowadz�c ich do celu. Lecz Arthur by� pewien, �e zastan� miasto ca�kowicie zniszczone. - Jeste� wariat. Kto� ci to ju� m�wi�, Walker? Szaleniec. Kompletnie nienormalny. Zachowujesz si�, jakby� jecha� na wakacje. - Arthur spogl�da� na Sama pe�en niedowierzania gdy ten, w przerwach mi�dzy zabijaniem Niemc�w, m�wi� wci�� o Pary�u. Z podniecenia zapomina� nawet rewidowa� ich kieszenie w poszukiwaniu papieros�w. Marzenie Sama spe�ni�o si� wczesnym rankiem dwudziestego pi�tego sierpnia. Ich wkroczeniu do Pary�a towarzyszy�a przedziwna cisza i oczy mieszka�c�w, przygl�daj�cych im si� ze wszystkich okien. Nie przypomina�o to w niczym triumfalnego marszu w Rzymie. Tutaj ludzie byli wystraszeni, ostro�ni, oci�gali si� z opuszczaniem swych dom�w i kryj�wek. Dopiero p�niej, jeden po drugim, zacz�li wychodzi� i nagle by�y okrzyki, u�ciski i �zy, tak samo jak w Rzymie, tylko trwa�o to troch� d�u�ej. O drugiej trzydzie�ci tego popo�udnia genera� von Choltitz podda� si� i Pary� zosta� oficjalnie wyzwolony przez aliant�w. Kiedy cztery dni p�niej, dwudziestego dziewi�tego, maszerowali wzd�u� Champs-Elysees w zwyci�skiej defiladzie, Sam p�aka� bez skr�powania id�c obok swych koleg�w. My�l o tym, jak daleko zaszli i jak wiele osi�gn�li wyzwalaj�c Pary� jego marze�, wstrzymywa�a mu oddech. A krzyki ludzi stoj�cych wzd�u� ulic sprawia�y, �e p�aka� jeszcze bardziej, gdy oddzia�y maszerowa�y od �uku Triumfalnego do katedry Notre-Dam na msz� dzi�kczynn�. Sam zda� sobie spraw�, �e nigdy w �yciu za nic nie by� tak wdzi�czny jak teraz za to, �e prze�y� wojn� i przyby� do tego niezwyk�ego miasta, by przynie�� wolno�� jego ludowi. Gdy po mszy wzruszeni wychodzili z katedry, postanowili przespacerowa� si� wzd�u� rue d'Arcole. Reszt� popo�udnia mieli woln� i przez chwil� Sam nie m�g� sobie nawet wyobrazi�, co chcia�by robi�. Mia� ochot� po prostu spacerowa�, napi� si� czego� i u�miecha� do ludzi. Zatrzymali si� w ma�ym bistro na rogu. Od �ony w�a�ciciela, kt�ra uca�owa�a ich w oba policzki, dostali po fili�ance dymi�cej kawy z cykorii i talerzyk ma�ych herbatnik�w. Kiedy chcieli ju� wyj��, nie pozwoli�a im zap�aci�, mimo i� mocno nalegali. Arthur m�wi� troch� po francusku, lecz Walker m�g� jedynie wyrazi� swoj� wdzi�czno�� gestem i ponownie poca�owa� kobiet�. Wiedzieli a� nazbyt dobrze, �e ludzie nie mieli co je��, wi�c podarunek w postaci talerzyka herbatnik�w by� jak sztaby z�ota ofiarowane nieznajomemu. Opuszczaj�c bistro Sam nie m�g� wym�wi� s�owa ze wzruszenia. A mo�e wojna nie by�a taka z�a? Mo�e warto by�o? Mia� dwadzie�cia dwa lata i czu� si� tak, jakby podbi� �wiat, a przynajmniej t� jego cz��, kt�ra naprawd� si� liczy�a. Arthur u�miecha� si� do niego, gdy szli ulic�. Z jakiego� powodu Rzym wzrusza� go bardziej. By� mo�e dlatego, �e sp�dzi� tam troch� czasu przed wojn�, Rzym by� zawsze dla niego miejscem specjalnym, takim jak Pary� dla Sama, cho� ten nigdy przedtem tu nie by�. - Nawet nie chc� wraca� do domu, wyobra�asz sobie, Patterson? Brzmi to idiotycznie, prawda? - Kiedy to m�wi�, spostrzeg� m�od� kobiet� id�c� przed nimi; od tej chwili przesta� zwraca� uwag� na s�owa Arthura. Mia�a p�omienne rude w�osy, zwi�zane w w�ze� u nasady karku, a na sobie granatow� sukienk� z krepy, tak star� i wy�wiecon�, �e ukazywa�a wszystkie wspania�e wypuk�o�ci jej sylwetki. G�ow� nosi�a wysoko, jakby daj�c do zrozumienia, �e niczego nie zawdzi�cza innym. Prze�y�a okupacj� niemieck�, a teraz nic nikomu nie by�a winnia, nawet Amerykanom czy aliantom, kt�rzy wyzwolili Pary�. O wszystkim, co czu�a, m�wi�a jej wyprostowana dumnie sylwetka. Sam po�era� oczami kszta�tne nogi i ko�ysz�ce si� biodra. Rozmowa z Arthurem urwa�a si�. - ...nieprawda�? - spyta� Arthur. - Co takiego? - Walker nie m�g� skoncentrowa� si� na tym, co m�wi� Arthur. Widzia� tylko rude w�osy, szczup�e ramiona i dumny spos�b poruszania si�. Zatrzyma�a si� na rogu, potem przesz�a przez most na Sekwanie i skr�ci�a w Quai de Montebello, Sam za� bezwiednie pod��y� za ni�. - Dok�d idziesz? - jeszcze nie wiem. - Jego napi�ty g�os i skupione spojrzenie niebieskich oczu zdawa�y si� m�wi�, �e stanie si� co� strasznego, je�li cho� na moment straci j� z oczu. - Co robisz? - Hmm?... - Spojrza� przelotnie na Arthura i przy�pieszy� kroku, obawiaj�c si� najwyra�niej, �e zgubi dziewczyn�. I wtedy nagle Arthur r�wnie� j� dostrzeg�. Popatrzy� na ni� akurat w momencie, gdy obejrza�a si� za siebie, jakby wyczuwaj�c ich za sob�. Mia�a twarz jak z kamei, o kremowobia�ej karnacji, delikatnych rysach i ogromnych zielonych oczach, kt�re przeszywa�y ich obu, jednego po drugim. Jej wzrok spocz�� w ko�cu na Samie, ostrzegaj�c go, by trzyma� si� z daleka. Na moment Sama sparali�owa�o jej gniewne spojrzenie i niemo�no�� porozumienia si� po francusku. Ale gdy zn�w ruszy�a, pod��y� za ni� z jeszcze wi�ksz� determinacj�. - Czy kiedykolwiek widzia�e� tak� twarz? - spyta� Arthura nie patrz�c na niego. - Ona jest najpi�kniejsz� kobiet�, jak� w �yciu spotka�em. Ka�dy zwraca� na ni� uwag�, bo otacza�a j� jaka� aura; mia�a te� w sobie si�� daj�c� si� wyczu� nawet z daleka. Nie nale�a�a do tych dziewczyn, kt�re dawa�y �o�nierzom kwiaty lub rzuca�y si� im na szyj�. By�a kobiet�, kt�ra prze�y�a wojn� i nie mia�a zamiaru nikomu za to dzi�kowa�. - Jest �adna - przyzna� Arthur i od razu poj��, jak nieodpowiednie by�y jego s�owa; mimo to �enowa�a go zawzi�ta pogo� Sama za t� dziewczyn�. - Nie wydaje mi si�, by by�a zadowolona, �e za ni� idziemy. - Arthur okre�li� sytuacj� niezwykle delikatnie. - Odezwij si� do niej. - Zdawa�o si�, �e Walker, w miar� jak odleg�o�� mi�dzy nimi zmniejsza�a si�, stawa� si� coraz bardziej ni� zauroczony. - Zwariowa�e�? Trudno powiedzie�, by przed chwil� spojrza�a na nas po przyjacielsku. - Stoj�c na chodniku bezradnie obserwowali, jak znika w sklepie. - Co teraz? - Arthura po�cig za t� kobiet� po ulicach Pary�a wyra�nie wprawia� w zak�opotanie. - Poczekamy tu na ni�. Zaprosimy j� na kaw�. - Walkerowi nagle zamarzy�o si�, �e ten talerzyk herbatnik�w zachowa� dla niej. Jej bardzo szczup�a sylwetka wskazywa�a na to, �e prawdopodobnie nie jad�a czego� takiego od lat. Poza tym by� przekonany, �e zas�ugiwa�a na to bardziej od niego. On tylko czo�ga� si� w brudzie przez p�nocn� Afryk� i W�ochy, maszerowa� na kolanach przez Francj�. Psiakrew, c� to by�o w por�wnaniu z prze�yciem niemieckiej okupacji, szczeg�lnie dla kobiety. Nagle zapragn�� uchroni� j� przed tym wszystkim, przez co musia�a przej�� i co mog�oby przytrafi� si� jej teraz, kiedy tysi�ce oddzia��w alianckich szala�o po Pary�u. Wy�oni�a si� ze sklepu nios�c w koszyku dwa jaja i bochenek chleba. Zobaczywszy, �e na ni� czekaj�, spojrza�a na nich z wyra�n� z�o�ci�. Jej oczy p�on�y, gdy zwr�ci�a si� wprost do Sama, lecz on nie rozumia�, co m�wi�a, i szybko poprosi� Arthura o przet�umaczenie. - Co powiedzia�a? - Najwyra�niej nie by�a dla niego mi�a, ale nie dba� o to. Walker nigdy dot�d tak si� nie zachowywa�. W Rzymie i wsz�dzie, gdzie byli, nie wykracza� poza kilka poca�unk�w, u�cisk�w czy uszczypni��. Ale teraz to by�o co� nowego i Arthur nie by� wcale pewny, czy mu si� to podoba. - M�wi, �e je�li zbli�ymy si� do niej cho�by o krok, p�jdzie do naszego dow�dcy i powie, �eby nas aresztowa�. I je�li mam by� szczery, Walker, my�l�, �e ona to zrobi. - Powiedz jej, �e jeste� genera�em. - Sam u�miechn�� si�; wydawa�o si�, �e w miar� jak opuszcza�a go desperacja, odzyskiwa� zimn� krew i dobry humor. - Bo�e... powiedz, �e j� kocham. - Czy mam przy okazji zaproponowa� jej tabliczk� czekolady i jedwabne po�czochy? Na Boga, Sam, oprzytomniej i daj tej dziewczynie spok�j. - Gdy to m�wi�, wesz�a do innego sklepu. Walker najwyra�niej nie zamierza� odej��. - Chod�... - Arthur daremnie pr�bowa� nak�oni� go, by sobie poszli. Wysz�a ze sklepu, gdy wci�� jeszcze si� spierali. Tym razem podesz�a do nich i przystan�a tu� obok. Walker, wstrz��ni�ty blisko�ci� jej cia�a, mia� wra�enie, �e zaraz zemdleje. Chcia� wyci�gn�� r�k� i dotkn�� jej kremowej sk�ry, podczas gdy ona w�cieka�a si� na nich w swym ubogim angielskim. - Wyno�cie si�! Wracajcie! Odejd�cie! - krzycza�a, i mimo dziwnego doboru s��w zrozumieli, co chcia�a im przekaza�. Zdawa�o si�, �e chce ich spoliczkowa�, szczeg�lnie Arthura, jakby oczekiwa�a od niego wi�cej rozs�dku. - C'est compris? - Nie... - Sam natychmiast wda� si� w nerwow� konwersacj�. - No compris... Nie m�wi� po francusku... jestem Amerykaninem... Nazywam si� Sam Walker, a to jest Arthur Patterson. Chcieli�my si� jedynie przywita� i... - Pos�a� jej jeden ze swoich najbardziej uwodzicielskich u�miech�w, lecz w jej oczach wyczyta� jak�� ran� i gniew; uczucia, kt�rych nie rozumia�, nigdy nie odczu� i nie do�wiadczy�. Bardzo jej wsp�czu�. - Non! - macha�a r�kami w ich kierunku. - Merde! Voila! C'est compris? - Merde? - Sam zmiesza� si� i zwr�ci� do Arthura. - Co to jest merde? - To znaczy "g�wno". - Bardzo przyjemnie. - Walker u�miechn�� si�, jakby zaprosi�a ich na herbat�. - Czy zechcia�aby pani wypi� z nami fili�ank� kawy?... cafe? - Wci�� u�miecha� si� do niej, m�wi�c jednocze�nie do Arthura. - Chryste, Patterson, jak mam j� zaprosi� na kaw�? Powiedz co� do niej, prosz�! - Je m'excuse... - rzek� przepraszaj�co Arthur. Pr�bowa� odgrzeba� w pami�ci francuski, kt�rego uczy� si� w szkole, ale przy tej niewiarygodnie pi�knej kobiecie niewiele m�g� sobie przypomnie�. Walker mia� racj�, by�a najpi�kniejsz� kobiet�, jak� kiedykolwiek widzia�. - je regrette... mon ami est tres excite... voulez-vous un cafe? - wydusi� w ko�cu z siebie. Nagle r�wnie� zapragn��, by nie odchodzi�a. Ale ona w odpowiedzi wybuchn�a oburzeniem. - Quel sacre culot... bande de salopards... allez-vous faire. - Ze �zami w oczach potrz�sn�a g�ow� i szybko ich min�a. Wraca�a t� sam� drog�, kt�r� przysz�a, i cho� g�ow� mia�a teraz spuszczon�, ramiona wci�� by�y dumnie wyprostowane. Sz�a szybko w swych, jak zauwa�yli, zniszczonych i za du�ych butach, kt�re, podobnie jak sukienka, nale�a�y pewnie do jej matki. - Co powiedzia�a, Arthurze? - Walker zn�w za ni� szed�, staraj�c przedrze� si� przez t�um �o�nierzy, kt�ry nagle wy�oni� si� nie wiadomo sk�d. - Chyba chcia�a nam powiedzie�, �eby�my poszli do diab�a, nie bardzo zrozumia�em reszt�. My�l�, �e to by�o argot. - Co to jest? Jaki� dialekt? - zmartwi� si� Walker. Francuski by� dla niego wystarczaj�co skomplikowany, nie potrzebowa� jeszcze dialekt�w. Ale bardziej niepokoi�o go, �e mogliby j� zgubi� w t�umie wype�niaj�cym ulic�. - To paryski slang. Wpad�a w kr�tk� uliczk�, rue des Grands-Degres. Nagle zatrzyma�a si� i znikn�a w jakim� domu, g�o�no zatrzaskuj�c za sob� drzwi. Walker przystan�� i u�miechn�� si� triumfuj�co. - Czemu jeste� taki zadowolony? - spyta� Arthur. - Wiemy teraz, gdzie mieszka. Reszta b�dzie ju� prosta. - Sk�d wiesz, �e nie przysz�a kogo� odwiedzi�? - Ogrom pasji Walkera fascynowa� Arthura. On sam nigdy czego� podobnego nie odczuwa�, ale te� nigdy nie spotka� kogo� takiego jak ona. By�a naprawd� �liczna. - Wyjdzie wcze�niej czy p�niej. Musi wyj��. - A ty zamierzasz tu sta� i czeka� na ni� ca�y dzie�? Walker, jeste� szalony! - Arthur z przera�eniem pokr�ci� g�ow�. Nie zamierza� sp�dza� czasu w Pary�u na szwendaniu si� przed domem jakiej� dziewczyny... dziewczyny, kt�ra najwyra�niej nawet nie chcia�a z nimi rozmawia�, podczas gdy tysi�ce innych z rozkosz� okaza�yby im sw� wdzi�czno�� i oddanie. - Nie mam zamiaru sta� tu ca�y dzie�, na Boga... je�li my�lisz... - Walker nie wygl�da� na zak�opotanego. - Wi�c id�. Zobaczymy si� p�niej. W tej kawiarni, gdzie pili�my kaw�. - A ty b�dziesz tu czeka�? - Zrozumia�e�. - Zapali� papierosa i szcz�liwy opar� si� o �cian� budynku, w kt�rym, jak przypuszcza�, mieszka�a. My�la�, by wej�� do �rodka, ale zrezygnowa�... mo�e p�niej. W ko�cu chyba zn�w wyjdzie... a on b�dzie czeka�. Arthur sta� na chodniku w�ciekaj�c si� i bezskutecznie pr�buj�c nam�wi� Sama na bardziej tw�rczy spos�b sp�dzenia wolnego czasu, ale ten nie zamierza� odej��. W ko�cu Arthur, ca�kiem zirytowany, podda� si� i postanowi� powa��sa� si� z przyjacielem, cz�ciowo dlatego, �e nie chcia� zostawia� go samego, cz�ciowo za� dlatego, �e ta dziewczyna tak�e go intrygowa�a. Pojawi�a si� za nieca�� godzin� nios�c w sznurkowej siatce jakie� ksi��ki. Tym razem w�osy mia�a lu�no rozpuszczone i wygl�da�a nawet pi�kniej ni� przedtem. Spostrzeg�a ich natychmiast po wyj�ciu z domu i cofn�a si� do �rodka, lecz zaraz zmieni�a zamiar. Kiedy z wysoko podniesion� g�ow� przechodzi�a obok nich, Sam delikatnie dotkn�� jej ramienia, by zwr�ci� na siebie uwag�. Najpierw zdawa�o si�, �e go wyminie, zatrzyma�a si� jednak. Jej zielone oczy pa�a�y gniewem, gdy na niego spojrza�a. Jej wzrok by� bardzo wymowny, ale chyba ju� poj�a, �e nie ma sensu niczego mu m�wi�, bo on i tak nie zrozumie, co wi�cej, nie b�dzie chcia� zrozumie�. - Zechcia�aby pani co� z nami zje��, mademoiselle? - Nie odrywaj�c wzroku od jej twarzy, zrobi� gest imituj�cy jedzenie. W sposobie, w jaki na ni� patrzy�, by�o co� nieodpartego, tak jakby chcia�, by zrozumia�a, �e nie ma zamiaru zrani� jej ani wykorzysta�. Chcia� jedynie patrze� na ni�... mie� j� przy sobie... mo�e nawet dotkn��. - Oui? - Non. Okay? - Jej francuski akcent w tym jednym s�owie zabrzmia� tak pieszczotliwie, �e Sam u�miechn�� si�. Arthur przys�uchiwa� si� ich rozmowie, niezdolny do wykrztuszenia s�owa w swej kiepskiej francuszczy�nie. By�o w tej dziewczynie co�, co go onie�miela�o. - No - powt�rzy�a gest Sama i pokr�ci�a g�ow�. - Dlaczego? - Walker z wysi�kiem pr�bowa� znale�� jakie� francuskie s�owo. - Pourquoi? - Nagle w panice spojrza� na jej r�k�. Mo�e by�a m�atk�? Mo�e jej m�� go zabije? Lecz nie mia�a obr�czki. Wygl�da�a bardzo m�odo, ale mog�a by� wdow�. - Parce que. - M�wi�a wolno, zastanawiaj�c si�, czy on zrozumie; by�a prawie pewna, �e nie. - Je ne veux pas. - M�wi, �e nie chce - powiedzia� szeptem Arthur. - Dlaczego? - Walker wydawa� si� ura�ony. - Jeste�my mi�ymi ch�opcami. Tylko lunch... jedzenie... cafe... okay?... Pi�� minut? - Podni�s� obie r�ce do g�ry w ge�cie poddania i pokoju, ale ona z nag�ym zm�czeniem pokr�ci�a przecz�co g�ow�. Jej wygl�d m�wi� wyra�nie, �e prze�y�a to ju� nie raz w ci�gu tych lat, kiedy obcy �o�nierze zaczepiali j� w jej w�asnym kraju. - No German... No American... No cafe... No.. - Jeszcze raz powt�rzy�a gest obrazuj�cy jedzenie. Walker za�ama� b�agalnie r�ce; przez moment wydawa�o si�, �e wybuchnie p�aczem. Ale przynajmniej wci�� sta�a i s�ucha�a go. Wskaza� na siebie, potem na Arthura. - P�nocna Afryka... W�ochy... Teraz Francja... - Udawa�, �e strzela, odegra� pantomim� przedstawiaj�c� zranienie Arthura i popatrzy� na ni� prosz�cym wzrokiem. - Jedna cafe... pi�� minut... prosz�. Mo�na by�o pomy�le�, �e prawie jest jej przykro, ale pokr�ci�a g�ow� i zacz�a si� odwraca�. - Non... je regretre... - Potem szybko odesz�a, oni za� patrzyli za ni�. Tym razem nawet Walker nie poruszy� si�, nie mia�o sensu, lecz gdy Arthur pr�bowa� odej��, pozosta� na miejscu. - Chod�, ch�opie, posz�a sobie i nie chce nas widzie�. - Nic mnie to nie obchodzi - przypomina� rozczarowanego uczniaka. - Mo�e zmieni zdanie, gdy tu wr�ci. - R�nica mo�e jedynie polega� na tym, �e tym razem przyprowadzi ojca lub siedmiu braci, �eby wybili nam z�by. Powiedzia�a "nie" i m�wi�a powa�nie; nie tra�my ca�ego dnia na wystawaniu tutaj. W Pary�u s� miliony kobiet ch�tnych do okazania wdzi�czno�ci swym bohaterskim wyzwolicielom. - Nie dbam o nie. - Sam dalej sta� bez ruchu. - Ta kobieta jest inna. - Masz racj�, cholera, ona jest inna. - W ko�cu Arthur wpad� w z�o��. - Powiedzia�a, �eby�my sobie poszli. Ja osobi�cie zamierzam skorzysta� z jej rady, bez wzgl�du na to, jak wspania�e ma nogi. Idziesz czy nie? Walker zawaha� si� na moment, a potem oci�gaj�c si� poszed� za Arthurem. Ale gdziekolwiek tego dnia byli, my�la� jedynie o pi�knej rudow�osej dziewczynie o zielonych, gorej�cych oczach z rue d'Arcole i o jej smutku. By�o w niej co�, co go prze�ladowa�o, wi�c po kolacji wymkn�� si� cicho, zostawiaj�c Arthura przy stoliku z trzema dziewczynami. Zamierza� przespacerowa� si� jej ulic�, by by� blisko niej. Wiedzia�, �e to szale�stwo, lecz nie m�g� si� powstrzyma�. Chcia� jeszcze raz j� zobaczy�, cho�by z daleka. Nie chodzi�o tylko o jej urod�, by�o w niej co� wi�cej; co�, czego nie potrafi� zdefiniowa� ani zrozumie�. Mimo to chcia� j� pozna�... albo przynajmniej zobaczy�. Po prostu musia�. Zatrzyma� si� w ma�ej kafejce naprzeciwko jej domu i zam�wi� fili�ank� gorzkiej kawy, kt�r� wszyscy pili tu bez mleka i cukru. Siedzia� wpatrzony w drzwi i nagle j� dostrzeg�. Sz�a ulic�, ze sznurkow� torb�, wci�� pe�n� ksi��ek. Wolno wesz�a po schodach i na moment zatrzyma�a si� przed drzwiami, szukaj�c klucza w portmonetce. Ogl�da�a si� za siebie, jakby chc�c si� upewni�, �e nikt za ni� nie idzie. Walker zerwa� si� na r�wne nogi, rzuci� gar�� monet na stolik i szybko przebieg� jezdni�. Dziewczyna patrzy�a na niego wyra�nie poruszona. Zdawa�o si�, �e zamierza uciec, ale w ko�cu przyj�a wyzwanie i nie ruszy�a si� z miejsca. W czasie okupacji dawa�a sobie rad� z bardziej napastliwymi m�czyznami i by�a gotowa stawi� czo�o jeszcze jednemu. Gdy tym razem stan�� naprzeciw niej, jej oczy by�y bardziej zm�czone ni� z�e. - Bonjour, mademoiselle. - By� teraz bardziej nie�mia�y ni� przedtem, a ona pokr�ci�a g�ow� jak matka besztaj�ca ucznia. - Pourquoi vous me Poursuivez? Nie mia� poj�cia, co powiedzia�a, a tym razem nie by�o przy nim Arthura, kt�ry by mu to przet�umaczy�. Okaza�o si� jednak, �e m�wi�a lepiej po angielsku, ni� na pocz�tku przypuszcza�. Powt�rzy�a pytanie swym �agodnym, matowym g�osem. - Dlaczego pan to robi? - Chc� z pani� porozmawia�. - M�wi� mi�kko, jakby pie�ci� jej pi�kne ramiona, lekko dr��ce od ch�odu. Nie mia�a swetra, tylko t� brzydk�, star�, granatow� sukienk�. Niewyra�nym gestem wskaza�a ludzi na ulicy, jakby oferuj�c ich w zamian. - Wiele dziewcz�t w Pary�u... szcz�liwe rozmawiaj�c Amerykanie. - Spojrzenie jej oczu stwardnia�o. - Szcz�liwe rozmawiaj�c Niemcy... szcz�liwe rozmawiaj�c Amerykanie... - Rozumia� j�. - A pani rozmawia tylko z Francuzami? U�miechn�a si� i wzruszy�a ramionami. - Francuzi rozmawiaj� Niemcy, tak�e Amerykanie... - Chcia�a mu powiedzie�, jak brzydko Francja zdradzi�a sam� siebie, ale nie mog�a; zbyt s�abo zna�a angielski, a poza tym by� przecie� nieznajomym. - Jak pani na imi�? Ja nazywam si� Sam. Waha�a si� d�u�szy czas, my�l�c, �e on nie musi tego wiedzie�. Potem wzruszy�a ramionami i powiedzia�a jakby do siebie: - Solange Bertrand. - Przedstawiaj�c si� nie poda�a mu r�ki. - P�jdzie pan sobie? - Spojrza�a na niego z nadziej�, ale on wskaza� kawiarni� naprzeciw. - Fili�anka kawy, p�niej p�jd�. Prosz�. Przez chwil� my�la�, �e zn�w si� na niego rozgniewa, ale po raz pierwszy opu�ci�a wyprostowane dotychczas ramiona; zastanawia�a si�. - Je suis tres fatiguee! - wskaza�a na ksi��ki. Wiedzia�, �e nie mog�a chodzi� teraz do szko�y. Nic nie funkcjonowa�o. - Czy pani uczy w szkole? - Uczenie... ma�y ch�opiec w domu... bardzo chory... tuberculose. Skin�� g�ow�. Wszystko, co jej dotyczy�o, wydawa�o si� takie szlachetne. - Nie jest pani g�odna? - Wydawa�a si� nie rozumie�, wi�c zn�w wyrazi� to gestem, a ona roze�mia�a si�, ukazuj�c pi�kne z�by. Jej �miech sprawi�, �e serce mu podskoczy�o. - D'accord... d'accord... - Wyci�gn�a r�k�, pokazuj�c palcami pi�� minut. - Cinq minutes... pi�� minut! - B�dzie pani musia�a szybko pi�, kawa jest tu ca�kiem gor�ca... - Czu� si� tak, jakby wyros�y mu skrzyd�a u ramion, kiedy, wzi�wszy od niej sznurkow� torb�, prowadzi� j� przez ulic� do kawiarni. W�a�ciciel uk�oni� si�, chyba j� zna�; wydawa� si� zdziwiony faktem, �e przysz�a w towarzystwie ameryka�skiego �o�nierza. Nazywa�a go Julien; przez chwil� gaw�dzili, potem zam�wi�a fili�ank� herbaty. Nie chcia�a nic do jedzenia, wi�c w ko�cu Walker poprosi� o ser i chleb. Zjad�a szybko, jakby wbrew sobie. Wtedy, patrz�c na ni� z bliska, po raz pierwszy zauwa�y�, jak bardzo by�a szczup�a; dumne ramiona by�y ko�ciste. Mia�a d�ugie, urzekaj�ce palce. Ostro�nie s�czy�a gor�c� herbat� i wydawa�a si� by� wdzi�czna za ten paruj�cy p�yn. - Dlaczego pan to robi? - spyta�a, napiwszy si� herbaty. Wolno pokr�ci�a g�ow�. - Je ne comprends pas. Nawet jej nie by� w stanie wyja�ni�, co sprawi�o, �e od momentu gdy j� ujrza�, wiedzia�, �e musi z ni� porozmawia�. - Nie jestem pewny. - Zamy�li� si�, a ona zdawa�a si� nic z tego nie rozumie�. Podni�s� r�ce do g�ry gestem m�wi�cym, �e nie zna samego siebie. Potem usi�owa� jej to wyja�ni�, dotykaj�c serca i oczu. - Poczu�em co� innego, kiedy po raz pierwszy pani� zobaczy�em. Zdawa�o mu si�, �e go pot�pia; spojrza�a na dziewczyny siedz�ce w kawiarni z ameryka�skimi �o�nierzami, lecz on szybko potrz�sn�� przecz�co g�ow�. - Nie, nie... to nie to... to co� wi�cej... - s�owo "wi�cej" podkre�li� gestem r�k, a ona spojrza�a na niego smutno, jakby wiedzia�a lepiej. - Ca n'existe pas... to nie istnieje. - Co nie istnieje? Przycisn�a r�k� do serca, powtarzaj�c jego gest znacz�cy "co� wi�cej". - Czy straci�a pani kogo� w czasie wojny? - Niech�tnie zadawa� to pytanie. - Mo�e m�a? Wolno potrz�sn�a g�ow�, a potem, sama nie wiedz�c dlaczego, powiedzia�a: - M�j ojciec... m�j brat... Niemcy ich zamordowali... moja matka umar�a na tuberculose... M�j ojciec, m�j brat dans la Resistance. - A pani? - J'ai soigne ma mere... ja wzi��... chora moja matka... - Opiekowa�a si� pani matk�? - Skin�a g�ow�. - J'ai peur - machn�a r�k�, z�a na siebie, a potem gestem podkre�li�a strach - de la Resistance... poniewa� moja matka, ona potrzebuje mnie bardzo... M�j brat mia� szesna�cie lat... - Oczy Solange wype�ni�y si� �zami, a on bezwiednie dotkn�� jej r�ki. Cudem by�o, �e pozwoli�a mu na ten gest, przynajmniej przez chwil�, nim cofn�a r�k�, by wypi� nast�pny �yk herbaty. Potrzebowa�a czasu na och�oni�cie z emocji. - Czy ma pani jeszcze jak�� rodzin�? - Popatrzy�a bezradnie. - Inni bracia? Siostry? Ciotki i wujowie? Potrz�sn�a g�ow� patrz�c na niego powa�nie. Ju� od dw�ch lat by�a zupe�nie sama. Sama przeciw Niemcom. Uczy�a, by zarobi� na �ycie. Po �mierci matki cz�sto my�la�a o wst�pieniu do Ruchu Oporu, bardzo si� jednak ba�a. Jej brat tak bezsensownie straci� �ycie. Nie umar� �mierci� bohatera; zgin��, bo zdradzi� go s�siad. Ka�dy wydawa� si� kolaborantem i zdrajc�, opr�cz garstki lojalnych Francuz�w. A tych �apano i zabijano. W czasie wojny wszystko si� zmieni�o, tak�e Solange. Roze�miana, pe�na �ycia dziewczyna sta�a si� m�ciw�, z��, zamkni�t� w sobie kobiet�. A jednak czu�a, �e ten ch�opak potrafi do niej dotrze�. Co gorsza, by�o jej z tym dobrze. Sprawi�, �e zn�w poczu�a si� istot� ludzk�. - Ile pani ma lat, Solange? - Dix-neuf... - zastanawia�a si� przez moment, pr�buj�c przypomnie� sobie, jak to jest po angielsku. - Dziewi��dziesi�t - powiedzia�a cicho, a on wybuchn�� �miechem i pokr�ci� g�ow�. - Nie, nie. Dziewi�tna�cie! - nagle zda�a sobie spraw� ze swej pomy�ki i roze�mia�a si� po raz pierwszy. Zn�w wygl�da�a m�odo i pi�knie. - Nie�le pani wygl�da jak na dziewi��dziesi�t lat. - Et vous? - zapyta�a go o to samo. - Dwadzie�cia dwa. - Ich rozmowa przerodzi�a si� w normaln� wymian� zda� mi�dzy dwojgiem m�odych ludzi, tylko �e oni �ycie poznali ju� zbyt dobrze. Ona w okupowanym Pary�u, a on zabijaj�c Niemc�w. - Vous etiez etudiant?... student? Skin�� g�ow�. - Na Harvardzie, w Bostonie. - Wci�� by� z tego dumny. Dziwne, przy niej na nowo nabra�o to dla niego znaczenia. Sprawi�o mu przyjemno��, �e zna�a t� nazw�. - Arvard? - S�ysza�a pani o nim? - Bien sur... oczywi�cie!... To jak Sorbona, prawda? - Tak