1748
Szczegóły |
Tytuł |
1748 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1748 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1748 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1748 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
tytu�: "KRUCJATA BOURNE'A"
autor: Robert Ludlum
(Prze�o�y�: Zdzis�aw Nowicki)
ROZDZIA� 1
Koulun. Kipi�cy �yciem, najdalej wysuni�ty skrawek Chin. Z rozci�gaj�cymi si� na p�nocy terenami ��czy go jedynie niemo�liwa do zerwania duchowa wi� �yj�cych tam ludzi, ignoruj�ca brutalne, praktyczne aspekty istnienia politycznych granic. Ziemia i woda stanowi� tu jedno��, o tym za�, w jaki spos�b b�d� wykorzystywane, decyduje zamieszkuj�cy ludzkie wn�trza duch, nie przywi�zuj�cy �adnej wagi do takich abstrakcji, jak bezu�yteczna wolno�� czy niedoskona�e wi�zienie. Istotne s� jedynie puste �o��dki kobiet i dzieci. Prze�y�, tylko to si� liczy. Ca�a reszta to �ajno, nadaj�ce si� wy��cznie do rozsypania po nieurodzajnych polach.
W�a�nie zachodzi�o s�o�ce i zar�wno w Koulunie, jak i po drugiej stronie Portu Wiktorii, na wyspie Hongkong, panuj�cy za dnia chaos kry� si� stopniowo pod niewidzialnym, ciemnym kocem. Dono�ne wrzaski Aiya! ulicznych handlarzy milk�y wraz ze stopniowym pog��bianiem si� cieni, a negocjacje prowadzone na g�rnych pi�trach znacz�cych krajobraz miasta ogromnych wie�owc�w ze stali i szk�a ko�czy�y si� ledwie dostrzegalnymi skini�ciami g��w, poruszeniami ramion i przelotnymi u�miechami. Zbli�a�a si� noc, zapowiedziana przez pomara�czowe, o�lepiaj�ce s�o�ce, kt�re od zachodu przebija�o si� przez wysok�, poszarpan� �cian� chmur. Strumienie niewyobra�alnej energii rozja�nia�y mroczniej�ce niebo, jakby nie chc�c dopu�ci�, by ta cz�� �wiata zapomnia�a o dziennym �wietle.
Ju� wkr�tce na niebie mia�a si� rozpostrze� nieprzenikniona ciemno��, zupe�nie jednak bezsilna wobec wymy�lonych przez ludzi �wiate�, rozpraszaj�cych mrok na tej cz�ci Ziemi, gdzie l�d i woda stanowi�y pe�ne niepokoju drogi porozumienia i konfliktu. Wraz z nie maj�cym ko�ca, ha�a�liwym nocnym karnawa�em rozpoczyna�y si� tak�e inne zabawy, kt�re ludzie powinni byli porzuci� ju� bardzo dawno temu, zaraz po stworzeniu �wiata. Wtedy jednak jeszcze nie istnieli, wi�c kto m�g� o tym wiedzie�, a tym bardziej przywi�zywa� do tego jak�� wag�? W�wczas jeszcze �mier� nie by�a artyku�em pierwszej potrzeby.
Niewielka, obdrapana motor�wka o zadziwiaj�co mocnym silniku sun�a kana�em Lamma, kieruj�c si� w stron� portu. Dla postronnego obserwatora stanowi�a ona jedn� z wielu xiao wan ju, odziedziczonych w spadku przez najstarszego syna po ojcu rybaku, kt�remu dzi�ki wygranym w mad�onga, a tak�e przemytowi haszyszu ze Z�otego Tr�jk�ta i diament�w z Makau uda�o si� osi�gn�� wzgl�dn� zamo�no��. Kogo to obchodzi�o? Syn m�g� �owi� ryby albo unowocze�ni� interes, rezygnuj�c z �aglowej d�onki lub powolnego sampana na rzecz spalinowego silnika o wielkiej mocy. Chi�ska stra� graniczna i morskie patrole nie strzela�y do takich intruz�w; byli ma�o wa�ni, a poza tym, kto wiedzia�, jakie rodziny na Nowych Terytoriach i na kontynencie otrzymywa�y profity z ich dzia�alno�ci? Niewykluczone, i� by�y w�r�d nich tak�e rodziny �o�nierzy i stra�nik�w. Dzi�ki s�odkim zio�om ze wzg�rz mog�o zosta� nape�nionych wiele �o��dk�w, w tym tak�e �o��dk�w ich bliskich. Kogo to obchodzi�o? Niech p�yn�, dok�d chc�.
Ma�a jednostka z przedni� cz�ci� kokpitu starannie zas�oni�t� p��cienn� plandek� zmniejszy�a pr�dko��, manewruj�c ostro�nie w�r�d rozproszonej flotylli d�onek i sampan�w powracaj�cych do zat�oczonych nabrze�y Aberdeen. Ich za�ogi posy�a�y w kierunku intruza gro�ne okrzyki, oburzone bezczelnym perkotem silnika i jeszcze bardziej bezczeln�, rozchodz�c� si� na dwie strony fal�. Jednak na tych �odziach, kt�re znalaz�y si� w bezpo�redniej blisko�ci nieproszonego go�cia, wrzaski natychmiast milk�y. Widok czego�, co by�o usytuowane w przedniej, nakrytej plandek� cz�ci kad�uba, najwyra�niej dzia�a� koj�co nawet na najbardziej gwa�towne wybuchy gniewu.
��d� wp�yn�a do portowego kana�u, kt�rego czarne wody graniczy�y z prawej strony z jarz�c� si� niezliczonymi �wiat�ami wysp� Hongkong, z lewej za� z miastem Koulun. Trzy minuty p�niej warkot doczepionego silnika przeszed� w najni�szy rejestr, a ��d� wsun�a si� mi�dzy dwie obskurne, zacumowane przy magazynie barki i przybi�a do pustego miejsca w zachodniej cz�ci Tsimshatsui, wiecznie zat�oczonego, ceni�cego pieni�dze nabrze�a Koulunu. T�umy rozwrzesz-czanych handlarzy, rozstawiaj�cych swoje nocne pu�apki na turyst�w, nie zwr�ci�y na ni� najmniejszej uwagi: ot, jeszcze jedna. jiqi wracaj�ca z po�owu. Kogo to obchodzi�o?
Jednak ju� wkr�tce, podobnie jak wcze�niej na wodzie, przekupnie zajmuj�cy stragany najbli�ej niepozornej �odzi zacz�li stopniowo milkn��. Podniecone g�osy cich�y jeden za drugim, a wszystkie oczy kierowa�y si� ku postaci wdrapuj�cej si� na nabrze�e po czarnej, przesi�kni�tej smarami drabinie.
By� to �wi�ty cz�owiek. Szczup�y, wysoki, a nawet bardzo wysoki, jak na Zhongguo rena, gdy� mia� blisko metr osiemdziesi�t wzrostu - odziany by� w d�ugi, �nie�nobia�y kaftan. Jego twarz pozostawa�a prawie niewidoczna, wiatr bowiem szarpa� lu�nym materia�em i przyciska� go do jego smag�ego oblicza. Spod bia�ej szaty wida� by�o jedynie b�ysk zdecydowanych na wszystko fanatycznych oczu. Nie ulega�o najmniejszej w�tpliwo�ci, i� nie by� to zwyczajny mnich, lecz heshang, wybrany przez m�drych starc�w, potrafi�cych dostrzec w m�odym mnichu cechy predestynuj�ce go do dokonywania nadzwyczajnych czyn�w. Fakt, �e cz�owiek �w by� wysoki i szczup�y, i �e mia� p�on�ce spojrzenie, w niczym tu nie przeszkadza�. Tego rodzaju �wi�ci m�owie zwracali na siebie uwag�, kt�rej towarzyszy�y zazwyczaj hojne dary, sk�adane cz�sto z czci�, a prawie zawsze ze strachem. By� mo�e heshang nale�a� do jednej z tajemniczych sekt w�druj�cych w�r�d wzg�rz i las�w Guangze lub do jakiego� religijnego bractwa maj�cego sw� siedzib� w odleg�ych g�rach Qingzang Gaoyuan. Cz�onkowie tych bractw, b�d�cy podobno potomkami ludzi zamieszkuj�cych dalekie Himalaje, budzili najwi�kszy l�k, gdy� ma�o kto rozumia� ich zagmatwane nauki. G�osili je w spos�b �agodny, lecz nie omieszkali dawa� przy tym do zrozumienia, i� na tych, kt�rzy ich nie b�d� s�ucha�, spadn� potworne cierpienia. Tymczasem na l�dzie i wodzie by�o ju� i tak do�� cierpie�. Komu by�o trzeba wi�cej? Lepiej wi�c z�o�y� dar demonom mieszkaj�cym w tych p�on�cych oczach. Mo�e gdzie�, przez kogo� zostanie to jednak zauwa�one.
Odziana w bia�e szaty posta� przesz�a niespiesznie przez roz-st�puj�cy si� przed ni� t�um, min�a zat�oczone nabrze�e promowe i znikn�a w wype�niaj�cym Tsimshatsui wirze ludzkich cia�. Trwaj�cy kilka chwil czar prys� jak mydlana ba�ka i zgie�k uderzy� w niebo ze zdwojon� si��.
Mnich szed� na wsch�d Salisbury Road, a� dotar� do hotelu Peninsula, kt�rego dyskretna elegancja przegrywa�a walk� z niechlujnym otoczeniem, a nast�pnie skr�ci� na p�noc w Nathan Road, docieraj�c do pocz�tku roziskrzonej Golden Mile, kt�ra kipia�a t�umem wrzeszcz�cych co si� w p�ucach ludzi. Mijaj�c sklepy, alejki, niezliczone dyskoteki i bary z kelnerkami w strojach topless, gdzie ogromne, wykonane odr�cznie napisy zachwala�y orientalne wdzi�ki i specja�y wschodniej kuchni, �ci�ga� na siebie spojrzenia zar�wno turyst�w, jak i tubylc�w. W�dr�wka przez krzykliwy karnawa� zaj�a mu prawie dziesi�� minut; od czasu do czasu odpowiada� na spojrzenia lekkim skinieniem g�owy, a dwukrotnie potrz�sn�� ni�, wydaj�c jakie� polecenia niskiemu, umi�nionemu Zhongguo renowi, kt�ry albo szed� za nim, albo wyprzedza� go szybkim, lekkim krokiem, spogl�daj�c w b�yszcz�ce oczy w oczekiwaniu na znak.
Wreszcie go dostrzeg� - dwa raptowne skini�cia g�ow� - a zaraz potem mnich wszed� do gwarnego wn�trza jednego z kabaret�w.. Zhongguo ren pozosta� na zewn�trz, trzymaj�c od niechcenia r�k� pod lu�nym kaftanem i przeczesuj�c wzrokiem rozwrzeszczan� ulic�, kt�rej przyczyny i celu istnienia nie by� w stanie poj��. Co za szale�stwo! Odra�aj�ce, wstr�tne szale�stwo! Ale on by� tudi: b�dzie chroni� �wi�tego m�a nawet z nara�eniem �ycia, nie zwa�aj�c na w�asne my�li i uczucia.
We wn�trzu kabaretu kolorowe �wiat�a przedziera�y si� jaskrawymi smugami przez g�st� zas�on� papierosowego dymu, to wiruj�c w�ciekle, to znowu koncentruj�c si� na estradzie, gdzie kilkuosobowy zesp� wykonywa� og�uszaj�c�, szale�cz� mieszank� punk-rocka i tradycyjnej, dalekowschodniej muzyki. Czarne, l�ni�ce, z za�o�enia obcis�e, cho� w praktyce �le dopasowane spodnie podrygiwa�y idiotycznie na kab��kowatych nogach, czarne sk�rzane kurtki kry�y pod spodem jedwabne, bia�e, rozpi�te do pasa koszule, g�owy by�y ogolone na wysoko�ci skroni, a groteskowo wykrzywione twarze pokryte grubym makija�em, maj�cym za zadanie o�ywi� ich z natury spokojne, orientalne rysy. Jakby w celu podkre�lenia konfliktu mi�dzy Wschodem a Zachodem, jazgotliwa muzyka milk�a co jaki� czas w najmniej spodziewanym momencie, a samotny instrument podchwytywa� prost�, chi�sk� melodi�, podczas gdy ubrane w czarno-bia�e stroje postaci sta�y bez ruchu, wypr�one pod migotliwym ostrza�em reflektor�w.
Mnich zatrzyma� si� na kilka chwil, by ogarn�� wzrokiem du�e, zat�oczone pomieszczenie. Wielu spo�r�d znajduj�cych si� w r�nych stadiach nietrze�wo�ci klient�w spojrza�o na niego ze swoich miejsc. Niekt�rzy si�gn�li do kieszeni po drobne monety i wyci�gn�li je w jego kierunku, inni natychmiast wstali i wyszli z lokalu, pozostawiaj�c przy nie dopitych drinkach odliczone pospiesznie banknoty. Pojawienie si� heshanga bez w�tpienia wywar�o efekt, lecz z pewno�ci� nie taki, jakiego by sobie �yczy� oty�y, ubrany w smoking m�czyzna.
- Czym mog� s�u�y�, �wi�tobliwy m�u? - zapyta� w�a�ciciel kabaretu, przekrzykuj�c harmider.
Mnich nachyli� si� i szepn�� mu co� do ucha. Oczy m�czyzny rozszerzy�y si�. Po chwili sk�oni� si� nisko i wskaza� w kierunku ma�ego, usytuowanego przy �cianie stolika. Mnich skin�� g�ow� z podzi�kowaniem i ruszy� za nim w tamt� stron�, �ci�gaj�c na siebie zmieszane spojrzenia go�ci zajmuj�cych pobliskie stoliki.
- Czy pragniesz si� czego� napi�, �wi�tobliwy m�u? - zapyta� w�a�ciciel z szacunkiem, kt�rego wcale nie czu�.
- Koziego mleka, je�li jest to mo�liwe. A je�li nie, to w zupe�no�ci zadowol� si� czyst� wod�. Dzi�kuj� ci.
- To dla nas zaszczyt - odpar� z niskim uk�onem odziany w smoking m�czyzna, staraj�c si� bezskutecznie rozpozna� dialekt, jakim pos�ugiwa� si� niezwyk�y go��. Niewa�ne. Istotne by�o tylko to, �e �w wysoki, ubrany na bia�o kap�an mia� jak�� spraw� do laobana. Wymieni� nawet jego imi�, kt�re rzadko wymawia�o si� g�o�no przy Golden Mile, a tak si� akurat sk�ada�o, �e pot�ny taipan akurat dzisiaj za�atwia� tu jakie� swoje interesy w pokoju na zapleczu, o kt�rego istnieniu w�a�ciciel oficjalnie nic nie wiedzia�. Mnich da� mu jednak jasno do zrozumienia, �e ma nie zawiadamia� laobana o jego przybyciu. Wed�ug jego s��w najwa�niejsza by�a dyskrecja. Kiedy szlachetny taipan zechce si� z nim zobaczy�, bez w�tpienia przy�le kogo� po niego. Niech i tak b�dzie, skoro taka by�a wola tajemniczego laobana, jednego z najzamo�niejszych i najbardziej wp�ywowych taipan�w Hongkongu.
- Po�lij ch�opaka na drug� stron� ulicy po troch� tego cholernego koziego mleka -'- poleci� w�a�ciciel kelnerowi. - Tylko powiedz mu, �eby si� pospieszy�, je�li chce mie� w przysz�o�ci jakie� potomstwo.
�wi�ty cz�owiek siedzia� spokojnie przy stoliku, przypatruj�c si� nieco �agodniejszym spojrzeniem szale�czej zabawie, najwyra�niej nie pot�piaj�c jej ani nie akceptuj�c, tylko ch�on�c z cierpliwo�ci� ojca obserwuj�cego niezno�ne, ale drogie mu dzieci.
Nagle w�r�d wiruj�cych �wiate� co� b�ysn�o. Przy stoj�cym w pewnej odleg�o�ci stoliku kto� zapali� du��, sztormow� zapa�k�, po czym zgasi� j� i zaraz zapali� nast�pn�, ale i t� r�wnie� szybko zgasi�, a� wreszcie zapali� trzeci�, kt�r� przytrzyma� przy d�ugim, czarnym papierosie. B�yski otwartego ognia przyci�gn�y uwag� mnicha, kt�ry obr�ci� powoli g�ow� w kierunku p�omienia i n�dznie ubranego, nie ogolonego Chi�czyka zapalaj�cego papierosa. W chwili gdy spotka�y si� ich oczy, kap�an ledwie dostrzegalnie skin�� g�ow�, otrzymuj�c tak� sam� odpowied�. Zaraz potem zapa�ka zgas�a.
Kilka sekund p�niej stonk zajmowany przez ubogo odzianego m�czyzn� z papierosem stan�� nagle w p�omieniach. P�omienie b�yskawicznie ogarn�y wszystkie znajduj�ce si� na stoliku papierowe przedmioty: serwetki, kart� potraw i plecione koszyczki. Chi�czyk wrzasn�� przera�liwie i z dono�nym hukiem przewr�ci� stolik, w kierunku kt�rego natychmiast rzucili si� krzycz�cy wniebog�osy kelnerzy. Siedz�cy dooko�a go�cie zerwali si� w panice z miejsc, gdy pe�zn�ce po pod�odze j�zyki b��kitnego ognia dosi�g�y ich st�p. Zamieszanie wzros�o jeszcze bardziej, kiedy ludzie zacz�li na w�asn� r�k�, g��wnie za pomoc� obrus�w, t�umi� niewielkie ogniska po�aru. W�a�ciciel macha� rozpaczliwie r�kami wrzeszcz�c co si� w p�ucach, �e �adnego niebezpiecze�stwa ju� nie ma i �e wszystko jest pod kontrol�, zesp� za� gra� z jeszcze wi�ksz� werw�, by �ci�gn�� na siebie uwag� t�umu i odwr�ci� j� od obszaru ogarni�tego s�abn�cym powoli zamieszaniem.
Jednak chwil� potem zamieszanie wybuch�o ze zdwojon� intensywno�ci�. Dwaj kelnerzy zderzyli si� z n�dznie ubranym Zhongguo renem, kt�rego nieuwaga i zbyt du�e zapa�ki sta�y si� przyczyn� nieszcz�cia, a on zareagowa� b�yskawicznymi ciosami Wing Chun;
wyprostowane d�onie uderzy�y w �opatki i gard�a, a stopy w �o��dki, odrzucaj�c dw�ch shi-ji w kr�g klient�w otaczaj�cych miejsce zdarzenia. �w pokaz fizycznej przemocy wzm�g� panik� i chaos. Oty�y w�a�ciciel rycz�c w�ciekle rzuci� si� na siewc� zam�tu, lecz natychmiast zatoczy� si� do ty�u, obezw�adniony celnym ciosem w �ebra. Niechlujny Zhongguo ren z�apa� nast�pnie krzes�o i cisn�� nim w krzycz�cych przera�liwie ludzi, kt�rzy usi�owali podtrzyma� s�aniaj�cego si� grubasa; w wir walki rzucili si� trzej kolejni kelnerzy, id�c w sukurs swojemu chlebodawcy. M�czy�ni i kobiety, jeszcze kilka sekund temu poprzestaj�cy na g�o�nym krzyku, teraz pu�cili w ruch ramiona, zasypuj�c gradem uderze� ka�dego, kto znalaz� si� w pobli�u, by w ten spos�b wywalczy� sobie troch� miejsca. Sprawca zamieszania zerkn�� szybko w kierunku stolika przy �cianie: mnich znikn��.
Zhongguo ren chwyci� kolejne krzes�o i roztrzaskawszy je o pod�og� cisn�� w t�um od�amane nogi. Potrzebowa� jeszcze tylko kilku chwil, ale od tych chwil zale�a�o wszystko.
Mnich uchyli� drzwi w �cianie znajduj�ce si� w g��bi pomieszczenia obok wej�cia do kabaretu, prze�lizgn�� si� przez nie i natychmiast zamkn�� je za sob�, dostosowuj�c wzrok do p�mroku panuj�cego w d�ugim, w�skim korytarzu. Praw� r�k� trzyma� sztywno pod po�� kaftana, lewa za�, przy�o�ona do piersi, tak�e kry�a si� pod bia�ym materia�em. Jakie� siedem metr�w dalej w g��bi korytarza sta� oparty o �cian� m�czyzna, kt�ry drgn�� na widok mnicha, przyjmuj�c czujn� postaw� i wyci�gaj�c z tkwi�cej pod ramieniem kabury ci�ki, wielkokalibrowy pistolet. �wi�tobliwy m�� skin�� �agodnie g�ow� i ruszy� w jego kierunku spokojnym, pe�nym gracji krokiem.
- Emituofo, Emituofo - powiedzia� cicho. - Wszystko jest pogr��one w spokoju, albowiem tak sobie �ycz� duchy.
- Jou matyeh? - M�czyzna pilnowa� drzwi. Wysun�� przed siebie bro� i zadawa� pytania w gard�owym kanto�skim dialekcie z p�nocnych prowincji. - Pomyli�e� drog�, mnichu? Co tutaj robisz? Odejd� st�d! Nie powiniene� tutaj by�!
- Emituofo, Emituofo...
- Musisz st�d wyj��! Natychmiast!
Stra�nik nie mia� najmniejszych szans. Mnich b�yskawicznym ruchem wyszarpn�� spod kaftana d�ugi, ostry jak brzytwa sztylet i uderzy� w �ciskaj�c� pistolet r�k�, o ma�o jej nie odcinaj�c, po czym rozchlasta� stra�nikowi gard�o idealnie prostym, niemal chirurgicznym ci�ciem. G�owa m�czyzny polecia�a bezw�adnie do ty�u, a z okropnej rany trysn�a fontanna krwi. Stra�nik osun�� si� bezw�adnie na pod�og�.
Przebrany za mnicha zab�jca pewnym ruchem wsun�� sztylet za po�� kaftana, po czym spod przewieszonych przez rami� �nie�nobia�ych fa�d wyci�gn�� lekki pistolet maszynowy uzi; zakrzywiony magazynek mie�ci� wi�cej pocisk�w, ni� by�o mu potrzebne. Uni�s�szy stop� uderzy� w drzwi z si�� g�rskiego kota i wpad� do wn�trza, gdzie ujrza� to, co spodziewa� si� zobaczy�.
Pi�ciu m�czyzn - wszyscy Zhongguo ren - siedzia�o doko�a sto�u zastawionego dzbankami z herbat� i szklaneczkami nape�nionymi mocn� whisky. Nigdzie nie by�o �adnej kartki papieru, notesu ani przybor�w do pisania, tylko uwa�ne oczy i uszy. Teraz w oczach pojawi�o si� zaskoczenie, twarze za� wykrzywi� grymas potwornego przera�enia. Dwaj spo�r�d doskonale ubranych rozm�wc�w zerwali si� z krzese�, si�gaj�c pod po�y swych nienagannie skrojonych marynarek, jeden da� nura pod st�, natomiast dwaj pozostali odskoczyli, przyciskaj�c si� plecami do wy�o�onych jedwabiem �cian. B�agali spojrzeniami o lito��, cho� doskonale wiedzieli, �e ich pro�ba nie zostanie spe�niona. Z lufy pistoletu maszynowego posypa� si� grad pocisk�w szarpi�cych cia�a, roztrzaskuj�cych czaszki, rozrywaj�cych szeroko otwarte w niemym krzyku usta. �ciany, pod�oga i st� pokry�y si� szkar�atnymi plamami �mierci. Wkr�tce potem by�o ju� po wszystkim.
Morderca przypatrywa� si� przez chwil� swemu dzie�u, po czym, usatysfakcjonowany, przykl�kn�� obok du�ej ka�u�y krwi i przez kilka sekund wodzi� po niej palcem. Nast�pnie wyci�gn�� z lewego r�kawa kaftana skrawek czarnego materia�u i przykry� nim wykonany napis, po czym podni�s� si�, wyszed� pospiesznie z pokoju i pobieg� s�abo o�wietlonym korytarzem, rozpinaj�c po drodze bia�y kaftan. Kiedy znalaz� si� przy drzwiach prowadz�cych do wn�trza lokalu, wsun�� sztylet do wisz�cej u pasa pochwy, naci�gn�� na g�ow� kaptur i �ciskaj�c obur�cz po�y swej bia�ej szaty wkroczy� do pomieszczenia, w kt�rym nadal panowa� potworny chaos. Ale nie by�o w tym nic dziwnego:
opu�ci� je zaledwie trzydzie�ci sekund temu, a jego cz�owiek by� bardzo dobrze wyszkolony.
- Faai di! - krzykn�� n�dznie ubrany, nie ogolony wie�niak z Kantonu. Pojawi� si� w odleg�o�ci trzech metr�w od mnicha, przewr�ci� kolejny stolik i rzuci� na pod�og� p�on�c� zapa�k�. - Zaraz przyjedzie policja! Widzia�em, jak barman rozmawia� przez telefon!
Zab�jca b�yskawicznie zdar� z siebie kaftan wraz z kapturem.
W blasku wiruj�cych dziko �wiate� jego twarz wygl�da�a r�wnie makabrycznie, jak twarze cz�onk�w rockowego zespo�u: pokrywa� j� gruby makija�, nadaj�cy oczom sko�ny kszta�t, a sk�rze nienaturalny br�zowy odcie�.
- Id� przodem! - rozkaza� wie�niakowi, rzucaj�c na pod�og� przy drzwiach sw�j str�j i pistolet maszynowy. Szybkim ruchem �ci�gn�� z d�oni gumowe, chirurgiczne r�kawiczki, kt�re wcisn�� do kieszeni spodni.
Dla obs�ugi lokalu przy Golden Mile decyzja o wezwaniu policji nie nale�a�a do naj�atwiejszych, albowiem w takim wypadku zawsze grozi�y surowe kary za zaniedbanie obowi�zk�w oraz nara�enie na niebezpiecze�stwo �ycia i zdrowia turyst�w. Policja zdawa�a sobie spraw� z podejmowanego przez personel ryzyka, wi�c je�li otrzymywa�a ju� wezwanie, przybywa�a w mgnieniu oka. Morderca pobieg� za Chi�czykiem do wyj�cia, gdzie k��bi� si� w panice przera�liwie wrzeszcz�cy t�um. Pos�uguj�cy si� kanto�skim dialektem cz�owiek by� prawdziwym si�aczem; po jego ciosach cia�a momentalnie osuwa�y si� na pod�og�, dzi�ki czemu po chwili obaj m�czy�ni wypadli na ulic�. Tam tak�e zebra� si� t�um, zadaj�cy pytania, rzucaj�cy przekle�stwa i wyra�aj�cy g�o�no wsp�czucie. Kiedy przedarli si� przez podekscytowan� gawied�, do��czy� do nich czekaj�cy na zewn�trz niski, muskularny Chi�czyk. Chwyciwszy za rami� by�ego mnicha wci�gn�� go w najw�sz� z bocznych alejek, gdzie wydoby� spod ubrania dwa r�czniki; jeden by� mi�kki i suchy, drugi za�, schowany w plastykowym woreczku, ciep�y i wilgotny.
Morderca zacz�� energicznie wyciera� twarz mokrym r�cznikiem, szczeg�ln� uwag� po�wi�caj�c sk�rze doko�a oczu i policzkom. Nast�pnie zaj�� si� skroniami i czo�em, �cieraj�c z bia�ej sk�ry br�zowy makija�, a potem wytar� si� do sucha drugim r�cznikiem, przyg�adzi� ciemne w�osy i poprawi� niebieski krawat, uzupe�niaj�cy jego str�j, kt�ry sk�ada� si� z kremowej koszuli, granatowej kurtki i mi�kkich spodni.
- Jau! - rozkaza� swoim dw�m wsp�lnikom. Natychmiast odwr�cili si� i znikn�li w t�umie.
Samotny, starannie ubrany bia�y m�czyzna ruszy� wolnym krokiem na przechadzk� po wype�nionej orientalnymi atrakcjami ulicy.
We wn�trzu kabaretu podekscytowany w�a�ciciel wymy�la� barmanowi, kt�ry wezwa� jingcha, jego durna g�owa w tym, �eby zap�aci� wszystkie kary! Ku zdumieniu oszo�omionych go�ci zamieszanie b�yskawicznie wygas�o i teraz kelnerzy uspokajali klient�w, poklepuj�c ich po ramionach, uprz�taj�c szcz�tki porozbijanych mebli oraz podsuwaj�c nowe krzes�a i szklaneczki darmowej whisky. Zesp� muzyczny skoncentrowa� si� na naj�wie�szych przebojach; spok�j wr�ci� do sali r�wnie szybko, jak niedawno z niej znikn��. W�a�ciciel mia� nadziej�, i� policja przyjmie jego wyja�nienie, �e niedo�wiadczony barman wzi�� nieco g�o�niejsze zachowanie jednego z podchmielonych go�ci za pocz�tek powa�nego zamieszania.
Nagle z g�owy oty�ego, ubranego w smoking m�czyzny znikn�y wszystkie my�li dotycz�ce kar i k�opot�w z w�adzami, jego spojrzenie bowiem pad�o na niepozorn� stert� bia�ego materia�u le��c� przy drzwiach prowadz�cych do usytuowanych na zapleczu, prywatnych gabinet�w. Bia�y materia�... Mnich? Drzwi! Laoban! Spotkanie! �api�c z trudem powietrze, z twarz� pokryt� potem, pulchny w�a�ciciel pop�dzi� przez sal� w kierunku drzwi. Kiedy znalaz� si� przy porzuconym ubraniu, ukl�kn�� i na chwil� w og�le przesta� oddycha�, ujrza� bowiem wy�aniaj�c� si� spomi�dzy bia�ych fa�d kolb� pistoletu maszynowego. Jego przera�enie osi�gn�o apogeum, kiedy dostrzeg� na materiale wyra�ne krople �wie�ej krwi.
- Go hai matyeh? - Pytanie zosta�o zadane przez m�czyzn� r�wnie� odzianego w smoking, ale nie przepasanego �wiadcz�c� o jego randze szarf�. By� to brat w�a�ciciela, pe�ni�cy jednocze�nie funkcj� jego pierwszego zast�pcy. - Na Jezusa bia�ych ludzi! - wykrzykn�� zduszonym g�osem, gdy zobaczy� bro� le��c� na zbryzganym krwi� ubraniu.
- Chod�! - poleci� w�a�ciciel, zrywaj�c si� na nogi i kieruj�c w stron� drzwi.
- A policja? - przypomnia� mu brat. - Kto� musi zosta�, �eby z nimi rozmawia�, uspokoi� ich. Musimy zrobi�, co si� tylko da!
- Mo�liwe, �e jedyne, co b�dziemy mogli zrobi�, to poda� im na tacy nasze g�owy! Szybko!
Pierwszy dow�d potwierdzaj�cy jego obawy znale�li natychmiast, gdy tylko weszli do s�abo o�wietlonego korytarza. Zaszlachtowany stra�nik le�a� w ka�u�y krwi, �ciskaj�c bro� w niemal odci�tej od cia�a d�oni. Widok wn�trza gabinetu stanowi� dow�d ostateczny: pi�� zakrwawionych, le��cych w dramatycznych pozach cia�. Jedno z nich, o cz�ciowo roztrzaskanej kul� czaszce, szczeg�lnie przyci�gn�o uwag� zaszokowanego w�a�ciciela lokalu, kt�ry nachyli� si� i otar� chusteczk� zakrwawion� twarz.
- Ju� po nas... - wyszepta�. - Jeste�my martwi. Koulun, Hongkong, wszyscy.
- Co ty wygadujesz?
- Ten cz�owiek to wicepremier Chin, nast�pca samego Przewodnicz�cego!
- Tutaj! Sp�jrz! - Jego brat rzuci� si� w kierunku nieruchomego cia�a laobana. Na pod�odze obok zw�ok le�a�a du�a, czarna chustka, starannie rozprostowana i przesi�kni�ta w wielu miejscach krwi�. Zast�pca w�a�ciciela podni�s� j� i rozdziawi� szeroko usta na widok ukrytego pod spodem, wykonanego w szkar�atnej ka�u�y napisu:
JASON BOURNE.
W�a�ciciel odskoczy� jak d�gni�ty no�em.
- Na Boga bia�ych ludzi! - wykrzykn��, dr��c na ca�ym ciele. - On wr�ci�! Zab�jca jest znowu w Azji! Jason Bourne wr�ci�!
ROZDZIA� 2
S�o�ce skry�o si� w�a�nie za g�rami Sangre de Cristo w �rodkowym Colorado, kiedy z roz�wietlaj�cej horyzont o�lepiaj�cej po�wiaty wypad� z rykiem silnik�w �mig�owiec Kobra i pogna� w d�, ku linii cienia pokrywaj�cej si� z granic� lasu. Betonowe l�dowisko znajdowa�o si� w odleg�o�ci kilkudziesi�ciu metr�w od du�ego, kwadratowego budynku z grubych bali, o ma�ych oknach osadzonych w drewnianych ramach. Opr�cz baraku z generatorami i zamaskowanych anten nie wida� by�o �adnych innych konstrukcji. Rosn�ce g�sto drzewa tworzy�y wysok� �cian�, chroni�c� teren przed niepowo�anymi spojrzeniami.
Piloci tej dysponuj�cej ogromn� zdolno�ci� manewrow� maszyny rekrutowali si� spo�r�d kadry oficerskiej bazy Cheyenne w Colorado Springs. Wszyscy zostali zatwierdzeni przez Rad� Bezpiecze�stwa Narodowego w Waszyngtonie, a najni�szy rang� mia� stopie� pu�kownika. Nigdy z nikim nie rozmawiali o swoich lotach do ukrytego w g�rach budynku, a jego po�o�enie nie by�o zaznaczone na �adnych mapach. Piloci otrzymywali kurs drog� radiow�, kiedy helikoptery wisia�y ju� w powietrzu. Ani swoi, ani tym bardziej obcy nie byli w stanie przechwyci� docieraj�cych do tego miejsca lub opuszczaj�cych je informacji. Utajnienie by�o ca�kowite, bo po prostu nie mog�o by� inne. Odosobniona budowla powsta�a z my�l� o tych, kt�rzy tworzyli strategiczne plany i kt�rych zadania by�y cz�sto tak delikatnej natury i dotyczy�y tak istotnych dla ca�ego �wiata kwestii, �e ludziom tym nie wolno by�o nigdzie razem si� pokazywa�. Zakaz dotyczy� tak�e s�siaduj�cych gabinet�w, o kt�rych wiedziano, �e s� ze sob� po��czone. Ciekawskie oczy, nale��ce zar�wno do przyjaci�, jak i wrog�w, by�y przecie� wsz�dzie. Gdyby kt�re� z nich zobaczy�o tych ludzi razem, zosta�oby to natychmiast odpowiednio zinterpretowane, a uwaga podwojona. Nieprzyjaciel by� czujny, sprzymierze�cy za� strzegli zazdro�nie swych tajemnic.
Drzwiczki Kobry otworzy�y si� i stalowe schodki si�gn�y betonowej, o�wietlonej blaskiem reflektor�w nawierzchni l�dowiska. Ze �mig�owca wyszed� jaki� mocno oszo�omiony m�czyzna, kt�remu towarzyszy� cz�owiek w mundurze genera�a majora. Cywil by� szczup�y, w �rednim wieku, ubrany w pr��kowany garnitur, bia�� koszul� i wzorzysty krawat. Mimo ostrych podmuch�w wiatru wzniecanego przez wiruj�ce jeszcze �mig�o jego starannie uczesane w�osy nie drgn�y nawet o milimetr. Przepu�ciwszy genera�a poszed� za nim betonow� �cie�k� prowadz�c� do drzwi w �cianie budynku; drzwi otworzy�y si�, kiedy tylko dwaj m�czy�ni do nich dotarli, lecz do �rodka wszed� jedynie cywil. Genera� skin�� g�ow� w spos�b, w jaki starzy �o�nierze pozdrawiaj� wysoko postawionych cywil�w lub r�wnych sobie stopniem oficer�w.
- Mi�o by�o pana pozna�, panie McAllister - powiedzia�. - Z powrotem odwiezie pana kto� inny.
- Pan nie wchodzi? - zdziwi� si� cywil.
- Nigdy tam nie by�em - odpar� z u�miechem genera�. - Moim zadaniem by�o tylko sprawdzi�, czy pan to na pewno pan, a potem odstawi� pana z punktu B do punktu C.
- Wygl�da mi to na marnowanie pa�skiej rangi, generale.
- Chyba tak nie jest - uci�� oficer. - Czekaj� na mnie inne obowi�zki. Do widzenia.
McAllister znalaz� si� w d�ugim korytarzu; jego eskort� stanowi� teraz dobrze ubrany, krzepki m�czyzna o sympatycznej twarzy, kt�ry stanowi� idealny wz�r ochroniarza: sprawny fizycznie, szybki i potrafi�cy znakomicie wtopi� si� w t�um.
- Czy mia� pan przyjemn� podr�, sir? - zapyta�.
- W tej cholernej maszynie? Stra�nik roze�mia� si�.
- Prosz� t�dy, sir.
Ruszyli korytarzem, mijaj�c liczne, usytuowane po obu stronach drzwi, a� wreszcie dotarli do jego ko�ca, gdzie znajdowa�y si� drzwi dwukrotnie wi�ksze od pozosta�ych i zaopatrzone w tkwi�ce w g�rnych rogach czerwone �wiate�ka. By�y to pod��czone do niezale�nych obwod�w kamery. Edward McAllister nie widzia� podobnych urz�dze� od dw�ch lat, odk�d opu�ci� Hongkong, a i wtedy zapozna� si� z nimi bli�ej wy��cznie dlatego, �e zosta� na kr�tko przydzielony w charakterze konsultanta do Wydzia�u Specjalnego brytyjskiego wywiadu, znanego pod nazw� MI 6. Odni�s� w�wczas wra�enie, �e Anglicy maj� kompletnego �wira na punkcie bezpiecze�stwa i ochrony. Nigdy nie uda�o mu si� zrozumie� tych ludzi, szczeg�lnie po tym, jak przyznali mu pochwa�� za minimaln� pomoc w rozwi�zaniu spraw, z kt�rymi sami doskonale daliby sobie rad�. Stra�nik zapuka� do dwuskrzyd�owych drzwi; rozleg�o si� stukni�cie odskakuj�cego zatrzasku i prawa po�owa stan�a otworem.
- Pa�ski kolejny go��, sir - zaanonsowa� mocno zbudowany m�czyzna.
- Bardzo dzi�kuj� - odpowiedzia� g�os, kt�ry McAllister natychmiast rozpozna�, w ci�gu ostatnich lat s�ysza� go bowiem wielokrotnie w radiu i telewizji; charakterystyczny akcent by� efektem nauki w najlepszych szko�ach i uniwersytetach, a nast�pnie d�ugotrwa�ego pobytu w.Wielkiej Brytanii. McAllister nie mia� jednak czasu, �eby si� zdziwi� lub zastanowi�, gdy� siwow�osy, nienagannie ubrany m�czyzna o poci�g�ej, pooranej g��bokimi bruzdami twarzy, kt�ra bezlito�nie zdradza�a jego siedemdziesi�t kilka lat, wsta� zza du�ego biurka i podszed� do niego energicznie z wyci�gni�t� r�k�.
- Ciesz� si�, �e m�g� pan przyby�, panie podsekretarzu. Pozwoli pan, �e si� przedstawi�: Raymond Havilland.
- Wiem doskonale, kim pan jest, panie ambasadorze. To dla mnie zaszczyt, sir.
- Ambasador bez przydzia�u, McAllister, a to oznacza, �e zaszczyt zdecydowanie si� zmniejszy�, natomiast pozosta�a jeszcze praca.
- Nie wyobra�am sobie, �eby kt�rykolwiek z prezydent�w, jakich mieli�my przez ostatnie dwadzie�cia lat, zdo�a� przetrwa� bez pa�skiej pomocy.
- Niekt�rym si� to jako� uda�o, panie podsekretarzu, ale jako wysoki urz�dnik w Departamencie Stanu wie pan o tym z pewno�ci� lepiej ode mnie. - Stary dyplomata odwr�ci� g�ow�. - Chcia�bym, �eby pan pozna� Johna Reilly'ego. Jest on jednym z tych naszych przyjaci�, kt�rzy dysponuj� nieocenion� wiedz� i o kt�rych nie wolno nam pisn�� ani s�owa podczas przes�ucha� w Radzie Bezpiecze�stwa Narodowego. Nie wygl�da wcale przera�aj�co, nieprawda�?
-- Istotnie - odpar� McAllister, wymieniaj�c u�cisk d�oni z Reil-lym, kt�ry podni�s� si� z jednego z dw�ch sk�rzanych foteli stoj�cych przed biurkiem. - Mi�o mi pana pozna�, panie Reilly.
- Mnie r�wnie�, panie podsekretarzu - powiedzia� oty�y m�czyzna o rudych w�osach i pokrytym piegami czole. Spojrzenie oczu ukrytych za okularami w metalowych oprawkach by�o zimne i ostre.
- Pan Reilly jest tutaj po to - ci�gn�� Havilland, wskazuj�c zza biurka stoj�cy po prawej stronie McAllistera fotel - �ebym �ci�le trzyma� si� tematu. Oznacza to chyba, �e o niekt�rych sprawach wolno mi m�wi�, a o niekt�rych nie, oraz �e s� takie sprawy, o kt�rych mo�e pan us�ysze� wy��cznie od niego. - Ambasador usiad� na swoim poprzednim miejscu. - Przykro mi, je�li brzmi to dla pana niejasno, panie podsekretarzu, ale nic wi�cej nie mog� w tej chwili powiedzie�.
- Wszystko, co przydarzy�o mi si� w ci�gu ostatnich pi�ciu godzin, odk�d zosta�em wezwany do bazy Andrews, jest dla mnie niejasne, panie ambasadorze. Nie mam najmniejszego poj�cia, dlaczego si� tutaj znalaz�em.
- W takim razie postaram si� to panu w og�lnym zarysie wyja�ni� - odpar� Havilland. Zerkn�� przelotnie na Reilly'ego i opar� si� �okciami na biurku. - Ot� nie jest wykluczone, i� mo�e pan odda� nieocenione us�ugi swojemu krajowi, a tak�e spo�eczno�ci mi�dzynarodowej, przewy�szaj�ce swoim znaczeniem wszystko, czego dokona� pan do tej pory podczas swojej d�ugiej i godnej najwy�szego uznania kariery.
McAllister przygl�da� si� surowej twarzy ambasadora, nie bardzo wiedz�c, co odpowiedzie�.
- Moja dotychczasowa kariera w Departamencie Stanu by�a dla mnie bardzo satysfakcjonuj�ca i, mam nadziej�, nienaganna, ale nie jestem pewien, czy mo�na j� okre�li� jako godn� najwy�szego uznania. Po prostu nie nadarzy�y mi si� sprzyjaj�ce okoliczno�ci, je�li mam by� szczery.
- Jedna nadarza si� panu w�a�nie teraz - przerwa� mu Havilland. - Tylko pan posiada jedyne w swoim rodzaju kwalifikacje, �eby j� wykorzysta�.
- Jak mam to rozumie�?
- Daleki Wsch�d - powiedzia� dyplomata takim tonem, jakby mia�o to by� jednocze�nie pytanie. - Dwadzie�cia lat temu, zanim podj�� pan prac� w Departamencie Stanu, uzyska� pan w Harvardzie doktorat w zakresie bada� nad Dalekim Wschodem. Podczas d�ugich lat s�u�by w Azji odda� pan swemu rz�dowi ogromne przys�ugi, a od chwili powrotu z ostatniej plac�wki wspomaga pan skutecznie swymi radami i opiniami tworzenie naszej polityki w tym niespokojnym rejonie �wiata. Jest pan uwa�any za znakomitego analityka.
- Mi�o mi to s�ysze�, ale prosz� nie zapomina�, �e dok�adnie to samo robi�o i robi tak�e wielu innych, osi�gaj�c takie same, a czasem nawet lepsze rezultaty.
- Zale�nie od koniunktury i miejsca, panie podsekretarzu. B�d�my szczerzy: pan by� najlepszy. Poza tym, nikt nie mo�e si� z panem r�wna�, je�li chodzi o znajomo�� wewn�trznych problem�w Chi�skiej Republiki Ludowej. O ile si� nie myl�, odegra� pan kluczow� rol� w negocjacjach handlowych mi�dzy Pekinem a Waszyngtonem. Opr�cz tego, �aden z tych "innych", o kt�rych pan wspomnia�, nie sp�dzi� siedmiu lat w Hongkongu. - Raymond Havilland umilk�, by po chwili doda�: - Wreszcie, nikt poza panem nie zosta� zaakceptowany jako wsp�pracownik na tym terenie przez Wydzia� Specjalny brytyjskiego MI 6.
- Rozumiem - odpar� McAllister, zdaj�c sobie doskonale spraw�, i� ta ostatnia uwaga, dla niego w�a�ciwie bez znaczenia, by�a dla ambasadora najwa�niejsza. - M�j wk�ad w dzia�alno�� wywiadowcz� by� minimalny, panie ambasadorze. Przypuszczam, �e do zaakceptowania mnie przez Brytyjczyk�w przyczyni� si� raczej ich brak zorientowania w sytuacji ni� jakie� moje specjalne talenty. Przyj�li niew�a�ciwe za�o�enia i nie zgadza� im si� ostateczny wynik dzia�a�. Nie trzeba by�o wiele czasu, �eby ustali� "prawid�ow� posta� r�wnania", jak sami to okre�lili.
- Zaufali panu, McAllister. I nadal panu ufaj�.
- Mam wra�enie, �e zaufanie nie ma nic wsp�lnego z okoliczno�ci�, o kt�rej teraz rozmawiamy?
- Ma, i to bardzo du�o. Stanowi jej nieod��czn� cz��.
- W takim razie, czy mog� si� dowiedzie�, na czym ona polega?
- Tak. - Havilland spojrza� na milcz�cego do tej pory uczestnika spotkania, cz�onka Rady Bezpiecze�stwa Narodowego. - Je�li pan �askaw...
- Rzeczywi�cie, teraz moja kolej - odezwa� si� Reilly uprzejmym g�osem. Poprawi� si� w fotelu, po czym skierowa� na McAllistera uwa�ne spojrzenie, pozbawione jednak obecnego tam jeszcze niedawno ch�odu, jakby stara� si� w ten spos�b prosi� o zrozumienie. - Od tej pory nasza rozmowa jest rejestrowana na ta�mie magnetofonowej. Ma pan prawo o tym wiedzie�, lecz jest to prawo dzia�aj�ce w obie strony. Musi pan przysi�c, �e zachowa pan w ca�kowitej tajemnicy informacje, kt�re pan tutaj us�yszy, co jest spowodowane nie tylko konieczno�ci� zachowania bezpiecze�stwa pa�stwa, lecz tak�e wa�nymi okoliczno�ciami zwi�zanymi z zapewnieniem nienaruszalno�ci r�wnowagi mi�dzynarodowej. Wiem, �e to brzmi tak, jakbym chcia� celowo zaostrzy� pa�ski apetyt, lecz mog� pana zapewni�, �e nie mam takich intencji. Czy zgadza si� pan na ten warunek? W razie z�amania przysi�gi mo�e pan by� s�dzony podczas zamkni�tego przewodu s�dowego przez trybuna� wy�oniony przez Rad� i odpowiedzialny jedynie przed ni�.
- Jak mog� si� zgodzi�, skoro nie mam najmniejszego poj�cia, czego mog� dotyczy� te informacje?
- Poniewa� przedstawi� panu najpierw spraw� w og�lnym zarysie, a to panu wystarczy, by powiedzie� tak lub nie. Je�eli odpowied� b�dzie brzmia�a nie, zostanie pan odwieziony do Waszyngtonu i nikt nic na tym nie straci.
- Niech pan m�wi.
- W porz�dku - odpar� spokojnie Reilly. - B�dziemy rozmawia� o pewnych wydarzeniach, kt�re mia�y miejsce w przesz�o�ci. Nie s� to wydarzenia historyczne, ale te� nie ca�kiem wsp�czesne. Utrzymywane s� w tajemnicy, czy te� po prostu zosta�y zakopane, bo tak to si� chyba nazywa, prawda? Wie pan, co mam na my�li, panie podsekretarzu?
- Pracuj� w Departamencie Stanu. Zakopujemy przesz�o�� zawsze, gdy jej ujawnienie nie jest celowe. Okoliczno�ci wci�� si� zmieniaj� i decyzje podejmowane wczoraj w dobrej wierze ju� jutro mog� sta� si� przyczyn� powa�nych problem�w. Nie jeste�my w stanie tego zmieni�, podobnie jak Rosjanie czy Chi�czycy.
- Dobrze powiedziane! - zauwa�y� Havilland.
- Niezupe�nie - zaprotestowa� Reilly, unosz�c d�o�. - Pan podsekretarz jest bez w�tpienia bardzo do�wiadczonym dyplomat�, nie powiedzia� bowiem ani tak, ani nie. - Spojrzenie, kt�rym cz�owiek z Rady Bezpiecze�stwa Narodowego obrzuci� teraz McAllistera, znowu by�o nie tylko uwa�ne, ale tak�e-ostre i zimne. - A wi�c jak to b�dzie? Decyduje si� pan na to, czy woli pan zrezygnowa�?
- Cz�� mnie chcia�aby jak najpr�dzej wsta� i st�d wyj�� - odpar� McAllister, spogl�daj�c to na jednego, to na drugiego z m�czyzn. - Druga cz�� krzyczy, �eby zosta�.
Umilk�, zatrzymawszy wzrok na twarzy Reilly'ego, a po chwili doda�: - Niezale�nie od pa�skich intencji uda�o si� panu zaostrzy� m�j apetyt.
- Ostrzegam, �e jego zaspokojenie mo�e pana wiele kosztowa� - powiedzia� Irlandczyk.
- Jestem zawodowcem - odpar� cicho podsekretarz w Departamencie Stanu. - Je�li nie pope�nili�cie b��du i rzeczywi�cie potrzebujecie w�a�nie mnie, to nie mam wyboru.
- Obawiam si�, �e jednak musz� us�ysze� przewidzian� na takie okoliczno�ci formu�k� - powiedzia� Reilly. - Mam j� panu powt�rzy�?
- Nie trzeba. - McAllister zamilk� na chwil�, po czym zmarszczy� brwi i wyrecytowa� dono�nym, wyra�nym g�osem: - Ja, Edward Newington McAllister, przyjmuj� do wiadomo�ci, �e wszystko, co zostanie powiedziane podczas tego spotkania... - Przerwa� i spojrza� na Reilly'ego. - Mam nadziej�, �e uzupe�ni pan wszystkie szczeg�y dotycz�ce czasu, miejsca i obecnych os�b?
- Data, czas i to�samo�� wszystkich uczestnik�w zosta�y ju� zarejestrowane i wprowadzone do zapisu.
- Znakomicie. Zanim st�d wyjd�, chcia�bym otrzyma� kopi� tego dokumentu.
- Oczywi�cie. - Nie podnosz�c ��osu Reilly popatrzy� prosto przed siebie i wyda� polecenie: - Prosz� przygotowa� kopi� zapisu, a tak�e zapewni� mo�liwo�� skontrolowania, czy zawiera ona ten sam materia� co orygina�... Prosz� kontynuowa�, panie McAllister.
- Dzi�kuj�... Wszystko, co zostanie powiedziane podczas tego spotkania, musi zosta� zachowane w �cis�ej tajemnicy. Nie b�d� na ten temat rozmawia� z nikim, z wyj�tkiem os�b wskazanych mi osobi�cie przez ambasadora Havillanda. Przyjmuj� tak�e do wiadomo�ci, �e w razie naruszenia przeze mnie tej przysi�gi b�d� odpowiada� przed s�dem specjalnym. Jednak gdyby kiedykolwiek mia�o do tego doj��, zastrzegam sobie prawo do tego, by stan�� twarz� w twarz z moimi s�dziami. Zastrze�enie to czyni� dlatego, �e nie potrafi� sobie wyobrazi� sytuacji, w kt�rej m�g�bym lub chcia�bym post�pi� wbrew tej przysi�dze.
- Zapewniam pana, i� takie sytuacje si� zdarzaj� - powiedzia� cicho Reilly.
- W takim razie, ja nic o nich nie wiem.
- Wielkie cierpienie fizyczne, �rodki chemiczne, podst�pne dzia�ania kobiet i m�czyzn dysponuj�cych jeszcze wi�kszym do�wiadczeniem ni� pan. Jest wiele sposob�w, panie podsekretarzu.
- Powtarzam jeszcze raz: Gdybym kiedykolwiek znalaz� si� przed takim trybuna�em, zastrzegam sobie prawo do tego, by stan�� twarz� w twarz z moimi s�dziami.
- To nam w zupe�no�ci wystarczy - stwierdzi� Reilly i doda� nieco dono�niejszym g�osem: - Prosz� zako�czy� nagranie, od��czy� sprz�t i potwierdzi� wykonanie polecenia.
- Potwierdzam - rozleg� si� g�os z umieszczonego gdzie� pod sufitem g�o�nika.
- Mo�e pan m�wi� dalej, panie ambasadorze - powiedzia� rudow�osy, oty�y m�czyzna. - B�d� przerywa� tylko wtedy, je�li uznam to za absolutnie konieczne.
- Jestem tego pewien, Jack. - Havilland zwr�ci� si� do McAllis-tera. - Cofam swoj� poprzedni� uwag�. On naprawd� jest straszny. Po ponad czterdziestu latach s�u�by jaki� gruby rudzielec, kt�ry od dawna powinien by� na diecie, b�dzie mi dyktowa�, kiedy mam si� zamkn��.
Na twarzach trzech m�czyzn pojawi�y si� u�miechy; weteran dyplomacji wiedzia� doskonale, kiedy i w jaki spos�b wprowadzi� odrobin� odpr�enia. Reilly potrz�sn�� g�ow� i dobrodusznie roz�o�y� r�ce.
- Nigdy nie o�mieli�bym si� tego tak uj��, sir. W ka�dym razie, nie tak dos�ownie.
- I co ja mam z nim zrobi�, McAllister? Proponuj�, by�my przeszli na stron� Moskwy i powiedzieli im, �e to on nas zwerbowa�. Ruscy prawdopodobnie ka�demu z nas daliby po daczy, a on sko�czy�by w Leavenworth.
- P a n by dosta� dacz�, panie ambasadorze. Ja natomiast pewnie wyl�dowa�bym w jednym mieszkaniu z dwunastoma Czukczami. Serdecznie dzi�kuj� za tak� perspektyw�. On nie mnie ma przerywa�, lecz panu.
- Bardzo s�usznie. Dziwi� si� tylko, �e �aden z kolejnych lokator�w Owalnego Gabinetu nie wzi�� pana do swojej ekipy, a przynajmniej nie wys�a� do ONZ.
- Po prostu nie wiedzieli, �e istniej�.
- To si� teraz zmieni - powiedzia� powa�nie Havilland. Milcza� przez chwil�, przypatruj�c si� uwa�nie podsekretarzowi, a potem zapyta�: - S�ysza� pan kiedy� nazwisko Jason Bourne?
- A czy m�g� o nim nie s�ysze� ktokolwiek, kto cho�by przez kr�tki czas przebywa� w Azji? - odpar� ze zdumieniem McAllister. - To nieuchwytny morderca do wynaj�cia, maj�cy na sumieniu trzydzie�ci pi�� do czterdziestu zamach�w. Patologiczny zab�jca, dla kt�rego jedynym miernikiem moralno�ci jest zap�ata za zbrodni�. Podobno by�, czy te� jest Amerykaninem - nie wiem dok�adnie, bo jaki� czas temu wszelki s�uch o nim zagin�� - nale�a� kiedy� do zakonu, zarobi� miliony na nieuczciwych operacjach handlowych, dezerterowa� z Legii Cudzoziemskiej i pope�ni� B�g wie ile innych tego typu czyn�w. Jedyne, co j a wiem, to �e nigdy nie uda�o si� go schwyta� i �e stanowi to powa�ne niedoci�gni�cie naszej dalekowschodniej dyplomacji.
- Czy mo�na dostrzec jaki� schemat, wed�ug kt�rego dobiera� swoje ofiary?
- �adnego. Tutaj dwaj bankierzy, tam trzej attache - najwyra�niej powi�zani z CIA - minister stanu z Delhi, przemys�owiec z Singapuru, a opr�cz tego wielu, zbyt wielu, polityk�w, zwykle porz�dnych ludzi. Najcz�ciej ich samochody eksplodowa�y na ulicy albo ich mieszkania wylatywa�y w powietrze. Poza tym byli jeszcze niewierni m�owie, �ony i kochankowie; Bourne proponowa� ura�onej dumie kt�rej� ze stron ostateczne rozwi�zanie. Nie by�o nikogo, kogo nie m�g�by zabi�, nie istnia�a dla niego metoda zbyt brutalna lub poni�aj�ca... Nie by�o �adnego schematu, jedynie pieni�dze. On oferowa� za nie najwi�cej. By� prawdziwym potworem. I jest nim nadal, je�li jeszcze �yje.
Havilland ponownie opar� si� �okciami na biurku i nachyli� do przodu, nie spuszczaj�c wzroku z twarzy podsekretarza stanu.
- Powiedzia� pan, �e wszelki s�uch o nim zagin��. Tak po prostu? Nigdy nie dotar�y do was jakie� plotki lub pog�oski z naszych ambasad i konsulat�w na Dalekim Wschodzie?
- Oczywi�cie, �e dociera�y, ale �adne nie zosta�y potwierdzone. Najcz�ciej powtarzaj�ca si� historia pochodzi�a od policji z Makau, gdzie Bourne'a widziano po raz ostatni. Wed�ug niej wcale nie zgin�� ani nie wycofa� si� z interesu, lecz przeni�s� si� do Europy w poszukiwaniu zamo�niejszych klient�w. Ale nawet je�li tak by�o w istocie, to jest to zaledwie po�owa prawdy, jednocze�nie bowiem policja przyzna�a, i� wed�ug jej informator�w kilku by�ych zleceniodawc�w postanowi�o rozprawi� si� z Bourne'em, gdy� w jednym wypadku zdarzy�o mu si� zlikwidowa� nie t� osob�, o kt�r� chodzi�o, a w innym zgwa�ci� �on� swego klienta. Mo�e czu� p�tl� zaciskaj�c� mu si� na szyi, a mo�e nie.
- Co pan przez to rozumie?
- Wi�kszo�� z nas uwierzy�a w pierwsz� cz�� tej historyjki, ale nie w drug�. Boume nie m�g� zabi� niew�a�ciwego cz�owieka, poniewa� nie pope�nia takich b��d�w, a nawet je�li faktycznie zgwa�ci� �on� klienta, w co raczej nale�y powa�nie w�tpi�, to m�g� to uczyni� wy��cznie z zemsty lub nienawi�ci. Obezw�adni�by w�wczas m�a i kaza� mu na wszystko patrze�, a potem zabi�by obydwoje. Nie, bardziej prawdopodobna by�a pierwsza cz�� historii. Przeni�s� si� do Europy, gdzie �yj� znacznie grubsze ryby.
- W�a�nie w to mieli�cie uwierzy� - powiedzia� Havilland, opieraj�c si� wygodnie w fotelu.
- Prosz�?
- Jedynym cz�owiekiem, kt�rego Jason Bourne zabi� w Azji po zako�czeniu wojny wietnamskiej, by� pewien ��cznik, usi�uj�cy go zdradzi�.
McAllister wpatrywa� si� z os�upieniem w ambasadora.
- Nie rozumiem...
- Jason Bourne, kt�rego pan nam opisa�, nigdy nie istnia�. By� mitem.
- Chyba nie m�wi pan powa�nie?
- Najpowa�niej, jak tylko mo�na sobie wyobrazi�. By�y to bardzo burzliwe czasy na Dalekim Wschodzie. Gangi handlarzy narkotyk�w dzia�aj�ce w rejonie Z�otego Tr�jk�ta prowadzi�y bezlitosn�, chaotyczn� wojn�, w kt�r� w mniejszym lub wi�kszym stopniu zamieszani byli dos�ownie wszyscy: konsulowie, wicekonsulowie, policja, politycy, przest�pcy, patrole graniczne. Niewyobra�alne sumy pieni�dzy stawa�y si� przyczyn� r�wnie niewyobra�alnej korupcji. Gdziekolwiek i kiedykolwiek zdarza�o si� jakie� powa�ne zab�jstwo, Jason Bourne natychmiast zjawia� si� na scenie i zbiera� oklaski.
- On b y � morderc� - upiera� si� oszo�omiony McAllister. - Pozostawia� �lady, swoje �lady! Wszyscy je znali!
- Wszyscy wierzyli,- �e to s� jego �lady, panie podsekretarzu. Tajemniczy telefon na policj�, jaka� cz�� ubrania przes�ana poczt�, czarna chustka znaleziona kilka dni p�niej w krzakach. To wszystko stanowi�o cz�� przemy�lanej strategii.
- Jakiej strategii? O czym pan m�wi?
- Prawdziwy Jason Bourne by� skazanym za przest�pstwa morderc�, uciekinierem, kt�ry sko�czy� z kul� w g�owie w miejscu zwanym Tam Ouan, kilka miesi�cy przed zako�czeniem wojny w Wietnamie. Zosta� rozstrzelany w �rodku d�ungli, poniewa� okaza� si� zdrajc�. Jego cia�o pozostawiono na miejscu, by zgni�o. Po prostu znikn�� i ju�. Kilka lat p�niej cz�owiek, kt�ry dokona� egzekucji, przyj�� jego nazwisko, �eby wzi�� udzia� w naszej operacji. Niewiele brakowa�o, �eby zako�czy�a si� ona powodzeniem, a w ka�dym razie powinna si� zako�czy� powodzeniem, gdyby nie to, �e w pewnej chwili stracili�my na ni� namiar.
- Prosz�?
- Wymkn�a si� spod kontroli. �w cz�owiek, bardzo dzielny cz�owiek, zszed� dla nas do podziemia, gdzie przez trzy lata pos�ugiwa� si� nazwiskiem Bourne'a. Potem zosta� ci�ko ranny, w wyniku czego wyst�pi�a u niego niemal ca�kowita amnezja. Straci� pami�� i nie wiedzia� ju� ani kim jest, ani, co gorsza, kim mia� by�.
- M�j Bo�e...
- Znalaz� si� mi�dzy m�otem a kowad�em. Z pomoc� zapijaczo-nego lekarza mieszkaj�cego na jednej ze �r�dziemnomorskich wysepek pr�bowa� odtworzy� swoje �ycie i odzyska� to�samo��, lecz, niestety, nie uda�o mu si�. Jemu si� nie uda�o, ale uda�o si� kobiecie, kt�r� przypadkowo pozna�. Kobieta ta jest teraz jego �on�. Przeczucia, jakie mia�a, okaza�y si� s�uszne: nie by� bezlitosnym morderc�. Zmusza�a go, �eby analizowa� swoje s�owa i czyny, dzi�ki czemu zdo�a� nawi�za� kontakty prowadz�ce z powrotem do nas, lecz my, dysponuj�cy najbardziej rozbudowan� machin� wywiadowcz� na �wiecie, nie chcieli�my wzi�� pod uwag� czynnika ludzkiego. Zastawili�my pu�apk�, �eby go zabi�...
- Musz� panu przerwa�, panie ambasadorze - wtr�ci� si� Reilly.
- Dlaczego? - zapyta� Havilland. - Przecie� to prawda, a poza tym nie jeste�my nagrywani.
- Powinien pan zaznaczy�, �e decyzj� t� podj�a pojedyncza osoba, a nie rz�d Stan�w Zjednoczonych. Dyplomata skin�� g�ow�.
- Rzeczywi�cie. Cz�owiek �w nazywa� si� Conklin, ale to nie ma �adnego znaczenia, Jack. Ludzie pracuj�cy dla rz�du ca�kowicie si� z nim zgadzali. To po prostu si� sta�o, i ju�.
- Ludzie pracuj�cy dla rz�du ocalili mu tak�e �ycie.
- Nieco po czasie -- mrukn�� Havilland.
- Ale dlaczego? - zdo�a� wreszcie wykrztusi� McAllister. Nachyli� si� w fotelu, oszo�omiony niesamowit� histori�. - Przecie� by� jednym z nas! Dlaczego kto� chcia� go zabi�?
- Nikt nie uwierzy�, �e naprawd� straci� pami��. Przyj�to b��dne za�o�enie, �e zdradzi�, zabi� trzech kurier�w i znikn�� z ogromn� sum� rz�dowych pieni�dzy. By�o tego ponad pi�� milion�w dolar�w.
- Pi�� milion�w...? - Podsekretarz obsun�� si� powoli w g��b fotela. - Osobi�cie m�g� rozporz�dza� takimi funduszami?
- Tak - odpar� ambasador. - To tak�e stanowi�o cz�� strategii, fragment naszego planu.
- Przypuszczam, �e w�a�nie w tej chwili musi pan przerwa�.
- To absolutnie nieodzowne - wtr�ci� si� Reilly. - Nie z powodu samej operacji, gdy� niezale�nie od jej wyniku nie mamy zamiaru nikogo za nic przeprasza�, ale przez wzgl�d na cz�owieka, kt�ry pracowa� dla nas jako Jason Bourne.
- Przyznam, �e brzmi to dosy� tajemniczo.
- Wkr�tce si� wyja�ni.
- W takim razie czekam na informacje o tej operacji. Reilly spojrza� na Havillanda. Stary dyplomata skin�� g�ow� i powiedzia�:
- Stworzyli�my Bourne'a po to, �eby wywabi� z kryj�wki i zabi� najgro�niejszego morderc� w Europie.
- Carlosa?
- Jest pan bardzo bystry, panie podsekretarzu.
- Przecie� nie mog�o chodzi� o nikogo innego. W Azji bez przerwy por�wnywano Bourne'a i Szakala.
- W�a�nie o to nam chodzi�o - odpar� Havilland. - Te por�wnania by�y cz�sto fabrykowane i rozpowszechniane przez grup� zwan� Treadstone-71 - ludzi odpowiedzialnych za przeprowadzenie operacji. Nazwa pochodzi od domu przy Siedemdziesi�tej Pierwszej ulicy w Nowym Jorku, gdzie wskrzeszony Jason Bourne przechodzi� szkolenie. By� to nasz punkt dowodzenia, tak �e powinien t� nazw� zapami�ta�.
- Rozumiem... - mrukn�� z zadum� McAllister. - A wi�c te por�wnania, coraz cz�stsze, w miar� jak ros�a s�awa Bourne'a, stanowi�y wyzwanie dla Carlosa... Dlatego w�a�nie Bourne przeni�s� si� do Europy - �eby zmusi� Szakala do opuszczenia kryj�wki i podj�cia walki.
- S�usznie, panie podsekretarzu. W najwi�kszym skr�cie, w�a�nie na tym polega� nasz plan.
- Niewiarygodne. W gruncie rzeczy genialne, nie trzeba by� fachowcem, �eby doj�� do takiego wniosku. Jeden B�g wie, �e ja nim na pewno nie jestem...
- Ale mo�e pan zosta�.
- Powiada pan wi�c, �e �w cz�owiek graj�cy przez trzy lata rol� Bourne'a zosta� ranny...
- Postrzelony - poprawi� go Havilland. - Otrzyma� postrza� w g�ow�.
- I straci� pami��?
- Ca�kowicie.
- M�j Bo�e!
- Jednak pomimo wszystkiego, co przeszed�, niewiele brakowa�o, �eby z pomoc� tej kobiety uda�o mu si� jednak zrealizowa� zadanie. Nawiasem m�wi�c, ona jest ekonomistk�, a wtedy pracowa�a dla kanadyjskiego rz�du. Niez�a historia, nieprawda�?
- Niesamowita. Jaki cz�owiek by� w stanie tego dokona�? Rudow�osy John Reilly zakas�a� znacz�co; ambasador odpowiedzia� mu spojrzeniem.
- Dotarli�my do sedna sprawy, panie McAllister - powiedzia� oty�y m�czyzna, poprawiaj�c si� w fotelu. - Je�eli ma pan jakie� w�tpliwo�ci, to ostatnia okazja, �eby si� wycofa�.
- Wola�bym si� nie powtarza�. Ma pan przecie� ta�m�.
- Nadmierny apetyt nie zawsze wychodzi wszystkim na zdrowie.
- Zdaje si�, i� chce mi pan przez to da� do zrozumienia, �e w pewnych okoliczno�ciach m