16757
Szczegóły |
Tytuł |
16757 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16757 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16757 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16757 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ELIZABETH
LOWELL
PIĘKNA MARZYCIELKA
Przekład
Agata Pudłowska
Prolog
Niebieski pikap był brudny i porysowany przez gałęzie; trudno było uwierzyć, że taki
grat może jeszcze pociągnąć przyczepę z koniem. Opony nosiły ślady jazdy po wyboistych
polnych drogach.
Tak jak kierowca, samochód skrywał w sobie o wiele więcej, niż mógłby sugerować
wygląd. Kurz i zniszczona karoseria nie umniejszały sprawności kół, a silnik o wielkiej mocy
był dobrze wyregulowany. Klacz w przyczepie, cierpliwie znosząca trudy podróży, była
czystej krwi, świetnie wytrenowana. Każde z jej źrebiąt warte było więcej niż nowa cięża-
rówka i przyczepa razem wzięte.
Pikap przejechał obok wyblakłej od słońca tablicy:
WITAMY W RIVERDALE, 47 MIESZKAŃCÓW.
Nazwa zapraszała w dolinę rzeki, choć przyjezdnego nie witała ani dolina, ani rzeka. Ale
co tam, pomarzyć zawsze można.
Zaparkował przed wiejskim sklepem, wysiadł i rozprostował kości, rzucając długi cień na
spieczoną popołudniowym słońcem ziemię. Sklep był zamknięty. Ręcznie wypisana tabliczka
informowała, że drzwi otwierane są wtedy, kiedy właściciel sobie tego życzy, a w razie nagłej
potrzeby można spróbować wejść od podwórza. Na kartkach przyczepionych do lepkiego od
brudu okna można było przeczytać oferty pracodawców, ludzi szukających pracy i osób
pragnących sprzedać sprzęt rolniczy.
Jedno z nich oznajmiało po prostu: „Rio, jeśli to przeczytasz, jedź do Nevady. Potrzebuje
cię kobieta z rancza Dolina Słońca".
Przybysz wyciągnął karteczkęi wcisnąłjądo schowka w ciężarówce. Trzymał tam różne
papierki, świstki, karteluszki, które zdołał zebrać
5
w ciągu ostatniego miesiąca, jeżdżąc po Zachodnim Wybrzeżu. Na ogół wszystkie były
tej samej treści: „Jedź do Doliny Słońca".
Z trzaskiem zamknął schowek i podszedł do przyczepy z koniem.
- I co ty na to, Szarówka? Reflektujesz na kilka dodatkowych kilo-
Klacz wysunęła nos za okienko przyczepy i leniwie trąciła jego odsłonięte ramię.
Pogłaskał jej miękki pysk, znów się przeciągnął i czekał.
Kiedy zza wysokich równin powiał wiatr, nasłuchiwał, czy niesie jego imię. Zawsze
rozlegało się długie westchnienie: „Bracie Wiatru!"
I odpowiedział, jak zawsze: „Tu jestem". , Wiatr zmienił kierunek i zawirował wokół
niego, zaczął wiać mu w plecy, jakby chciał skierować go na południe.
- Jesteś pewny, bracie?
Wiatr wiał coraz mocniej.
Wsiadł do pikapa i ruszył na południe.
Rozdział 1
Był już koniec października, ale na ranczu zwanym Doliną Słońca, w Nevadzie,
niepodzielnie królowała susza. Wszelkie żywe istoty rozpaczliwie wołały o wodę. Wiatr
zawsze był niespokojny, zawsze szeptał coś o oddaleniu i tajemnicach opustoszałej ziemi.
Na wschód od rancza wznosił się ciemny i cichy łańcuch Sierras Per-didas. Same góry
obfitowały w dary wody - doliny porośnięte gęstą traw ą , wysokie zbocza zieleniejące
lasami. Kilka zacienionych poletek śniegu połyskiwało w popołudniowym słońcu jak
diamenty.
Śnieżne poletka, żyzne doliny czy zielone lasy były niedostępne dla Hope Gardener, ale
wiedziała, że tam są. Zawsze tam były i budziły tęsknotę ranczerów skazanych na pustynię,
która okalała góry jak morze by-licy otaczające zieloną wyspę. Mimo to Hope za żadne
skarby świata, nawet za łatwe piękno Sierras Perdidas, nie oddałaby ani piędzi spalonej
słońcem, spragnionej ziemi swojego rancza.
Ale nie pogardziłaby darem od pulsującego źródła gór Perdidas.
Nie chciała zbyt wiele. Nie prosiła o głęboką wodę płynącą przez okrągły rok ani nawet o
źródło bijące pod wyschniętym korytem rzeki. Nie prosiła o jezioro drgające od wiatru i
pstrągów.
Ale mała sadzawka...
Tak, sadzawka. Słodka woda, która mogłaby zaspokoić nieugaszone pragnienie jej bydła.
Kojąca woda, pieszcząca delikatne korzenie lucerny i owsa. Choćby jedno źródło, które by
nigdy nie wysychało, bez względu na to, jak spalona byłaby pozostała część Doliny Słońca.
- A może by tak od razu zażyczyć sobie żyłę złota? - pytała przekornie. - Jak marzyć, to
marzyć!
Wydatne usta bezwiednie rozciągnęły się w promiennym uśmiechu. Pochodziła z rodziny
marzycieli. Jednak żaden z nich nie miał tyle szczęścia, by urzeczywistnić swoje marzenia.
Przyrzekła sobie, że z nią będzie inaczej. Będzie tym Gardenerem, który sprawi, że
Dolina Słońca znów rozkwitnie. A przynajmniej będzie można się z niej utrzymać i nie
zbankrutować.
- W takim razie powinnam chyba zakasać rękawy i zabrać się do dzieła, prawda? -
spytała swego odbicia w zakurzonej, popękanej, rozgrzanej słońcem szybie.
Nie odpowiedziało jej nic prócz rozklekotanego diesla i wiatru wpadającego przez
otwarte okno starej ciężarówki. Zatrzymała się na wzniesieniu jednopasmowej polnej drogi,
aby dać silnikowi - i sobie - chwilę wytchnienia. Wóz-cysterna pochodził sprzed epoki
automatycznej skrzyni biegów i hamulców ze wspomaganiem. Hope, choć delikatnej budowy,
była raczej krzepka, a ciężarówka wymagała wyjątkowej siły. Pierwszy bieg był tak
niesprawny, że często zatrzymywała się na wzgórkach i na luzie zjeżdżała w dół, aby móc
wrzucić drugi bieg.
- Rusz się, Behemot. Ty i ja możemy liczyć tylko na siebie. Spragnione bydło na nas
czeka. Nie zawiedź mnie!
Ledwie puściła ręczny hamulec, pusta ciężarówka zaczęła toczyć się z górki. Pojazd
nabierał szybkości, a Hope była zmuszona wcisnąć sprzęgło, żeby na stromym zboczu nie
stracić kontroli nad kierownicą. Dwa razy wcisnęła sprzęgło, zmieniła bieg, burknęła coś pod
nosem i znów dwukrotnie wcisnęła sprzęgło. Tym razem skrzynia biegów starego pojazdu
zatrzeszczała i bieg zaskoczył.
Hope poklepała zakurzoną tablicę rozdzielczą. Zawzięła się, że do-holuje ciężarówkę do
zbiornika z wodą. W rozgrzanej kabinie odbijały się echem odgłosy drogi. Kierownica
gwałtownie przekręciła się wjej dłoniach. Hope natychmiast odzyskała kontrolę nad wozem i
w ostatniej chwili zdołała ominąć głębokie koleiny, które przyciągały koła jak magnes opiłki
żelaza. Nie zważała na piekący ból ani na zmęczenie.
- Jeszcze tylko ten jeden raz - obiecała sobie. - A potem możesz się rozłożyć i popatrzeć,
jak Ślicznotka i Maleństwo piją.
Przynajmniej na dziś to koniec. Jutro wstanie nowy dzień i znów trzeba będzie stawić
czoło bezlitosnemu słońcu przypiekającemu suchą glebę Nevady. Nadejdzie kolejnych
kilkanaście godzin, kiedy tylko demony kurzu ośmielą się krążyć po opustoszałej ziemi. No, i
jeszcze ta rozklekotana ciężarówka, przypomniała sobie. Nie zapomnij o biednym Behe-
mocie snującym się po tej przeklętej drodze jak dinozaur niedobitek.
Zresztą sama Dolina Słońca też umiera.
8
Hope zacisnęła zęby i usiłowała skupić uwagę na wyboistej drodze, choć jej myśli
krążyły wokół pewnej śmierci rancza i jej marzeń. Przypomniała sobie, że jutro może
przynieść wiele nowych rzeczy. Przynajmniej jedna z nich mogłaby podtrzymać życie
zarówno jej rancza, jak i ocalić marzenia.
Może jedna ze studzien znów ożyje i zacznie dostarczać tyle wody, że jej stado przetrwa
tę niekończącą się suszę...
Albo cena wołowiny wzrośnie tak, że można będzie bez strat sprzedać tę część bydła,
której Hope nie zdoła napoić.
Albo bank dojdzie do wniosku, że najnowszy raport hydrologów dotyczący ujęcia
Srebrna Skała dobrze rokuje i udzieli jej kredytu.
Niewykluczone, że odpowie jej jakiś hydrolog - byle nie spec od naciągania! Odnajdzie
źródło artezyjskie, które na pewno płynie gdzieś głęboko pod jej ranczem.
A może nawet zacznie padać deszcz!
Hope nachyliła się ku zakurzonej przedniej szybie wozu, by przyjrzeć się górom
Perdidas. Nad smukłymi, skalistymi szczytami płynęło kilka marnych chmurek. Za mało. O
wiele za mało. Niewykluczone, że za dzień, dwa, może trzy, wysoko w górach spadnie
deszcz, ale nie na wyżynnej pustyni jej rancza, gdzie grunt jest spękany, tryska piachem, a
spragnione bydło gromadzi się wokół wyschniętych studzien.
Przez chwilę ponuro wpatrywało się w nią odbicie z brudnej szyby. Kapelusz zasłaniał jej
twarz; w głębokim cieniu ronda błysnęły jedynie iskierki piwnych oczu. Kilka pasemek
ciemno czekoladowych włosów wymknęło się spod ronda i przywarło do gładkiej skóry szyi,
wilgotnej od skwaru i wysiłku włożonego w opanowanie Behemota.
- Jejku, żeby cię teraz zobaczył twój agent! - mruknęła Hope. Zrobiła minę do swego
odbicia w szybie, które rozpierzchło się jak
widmo drgające nad opustoszałą pustynią.
- Jak dobrze, że natura obdarowała cię pięknymi nogami, a nie twarzą małej ślicznotki.
Już nie jesteś małą dziewczynką. Które to już będą urodziny? Dwudzieste szóste? I co byś
chciała dostać na urodziny, duża dziewczyno? Aha, studnię? Porządną, głęboką, czystą,
niewyczerpaną studnię ze słodką wodą?
Śmiech Hope był pełen humoru, choć z nutą smutku. Prawie dwadzieścia sześć lat temu
jej ojciec wykopał studnię - porządną, głęboką, czystą studnię ze słodką wodą. Nazwał ją tak
samo jak nowo narodzoną córeczkę: Hope - Nadzieja. Ale tamta studnia okazała się nie dość
głęboka. Jeśli nie zdarzy się cud, to przed jej dwudziestymi szóstymi urodzinami woda się
wyczerpie.
9
Pusty beczkowóz z łoskotem podskakiwał na wybojach, tocząc sie z górki po stromym
zboczu w stronę granicy rancza Turnera. Te dwie połacie ziemi dzieliły nie tylko kilometry.
Jedno ranczo miało wodę, drugie nie.
Farm nie odgradzał płot. Nie było to konieczne, bo żadna krowa Turnera nigdy nie
przemierzy tylu kilometrów, by zabłądzić na suchą ziemię Gardenerów. Co do bydła
Gardenerów, to stado nigdy nie było na tyle liczne, by gdziekolwiek zawędrować. Ale były
plany, marzenia. Dziadka. Ojca. Jej samej,
I była ziemia. Ziemia, którą Hope kochała tak jak nic nigdy dotąd. Inne dziewczyny
marzyły o chłopakach i dzieciach, o miesiącach miodowych i o tym, żeby żyć długo i
szczęśliwie. Ona nie.
Wszystkie marzenia wygasły w osiemnaste urodziny Hope. Resztki wiary w mężczyzn i
szczęśliwą miłość - o ile zostały jej jeszcze po tym wieczorze - rozpierzchły się, kiedy
zobaczyła, przez jakie piekło w imię miłości przechodzi jej własna matka i piękna starsza
siostra.
Hope szybko nauczyła się, że trzeba przelać wiarę, marzenia i pragnienia na ziemię.
Ogorzałe piękno ziemi przemawiało do jej zmysłów silniej niż urok mężczyzny.
Ziemia przetrwała, miłość nie.
Hope w głębi serca zawsze była przekonana, że jest kobietą urodzoną, by być wierną.
Wiedziała, że w przeciwieństwie do swojej matki nie mogłaby odejść od ukochanego
mężczyzny. W przeciwieństwie do siostry nie potrafiłaby przejść z ramion jednego
mężczyzny w objęcia drugiego, po trochu wyzbywając się siebie, aż nie zostanie w niej nic
prócz pustego śmiechu.
Szarpnięcie kierownicy wyrwało Hope z rozmyślań o przeszłości, przywołując w
nieubłaganą teraźniejszość. Z całych sił wykręciła kierownicę, zmuszając niesfornego
Behemota, by trzymał się drogi.
Ciężarówka zakręciła u podstawy stromego zbocza i zjechała w długą, wąską dolinę. W
zagłębieniu wznosił się jeden z wysmukłych wiatraków Turnera. Błysk zieleni wokół
urządzeń wprost porażał. Krzewy by-licy, wierzby i dzikie trawy - niemy krzyk roślinności
ogłaszający wszem i wobec, że tam jest woda.
Poletko miało niecałe cztery hektary. Na środku tkwił okrągły zbiornik wodny
napełniony po brzegi dzięki obrotom niestrudzonego wiatraka. Metalowa słomka wiatraka,
zagłębiona ponad sto osiemdziesiąt metrów w ziemi, sączyła najczystszą, nieskażoną zimną
wodę.
Bydło wylegiwało się w koronkowym cieniu ogromnych kęp bylicy i pustynnych
krzewów, spokojnie przeżuwało trawę, czekając na za-'
10
chód słońca. Rdzawa sierść herefordów jaskrawo kontrastowała z zielenią oazy.
Hope, choć zmęczona, mocno popchnęła drzwi kabiny, których innym sposobem nie dało
się otworzyć, i dziarsko zeskoczyła na ziemię. Jedno spojrzenie pod nieforemny beczkowóz
wystarczyło, by sprawdzić, czy dolny zawór jest dobrze zaciśnięty. Po krótkim zmaganiu ze
splątanym wężem podłączyła do niego zawór wlotowy. I znów trzeba było stoczyć bój z
płóciennym szlauchem, aby połączyć go z pompą składaną ze starych części.
Przenośny generator, który napędzał pompę, był tak stary, że trzeba było go uruchamiać
za pomocą korby. Prawie trzy miesiące temu wyszperała w stajni tę rdzewiejącą pompę.
Właśnie wtedy wpadła na pomysł transportowania wody Turnera dla bydła Gardenerów, by
jakoś przetrwać do pory deszczowej.
Na początku woziła wodę raz na trzy, cztery dni, i tak przez cały sierpień, kiedy słońce
parzyło i trzeba było uzupełnić niedobory wody, bo zasoby z własnych studzien nie
wystarczały do napojenia całego stada. Ale nadszedł październik, a deszczu wciąż nie było,
nawet na wysokich szczytach gór. Zaczęła jeździć do studni Turnera co drugi dzień, w końcu
codziennie. Dwa razy dziennie. Cztery razy dziennie. Od świtu do zmroku, potem nawet
dłużej, kiedy susza nie dawała za wygraną, a poziom wód gruntowych wciąż się obniżał,
powoli wymykając się poza zasięg jej studni.
Kiedy sam wiatr nie był w stanie przyciągnąć wystarczającej ilości wody z głębin ziemi,
do trzech swoich wiatraków podłączyła przenośne generatory. Teraz, z końcem października,
jej generatory pracowały dwadzieścia cztery godziny na dobę i z dnia na dzień pompowały
coraz mniej wody. A Hope... Cóż, pracowała, dopóki ramiona nie odmawiały jej po-
słuszeństwa i nie była już w stanie ciągnąć Behemota na kolejną przeprawę przez wyboje.
Dopiero wtedy kładła się spać, a we śnie straszyło ją bydło spragnione wody.
Zdjęła skórzane rękawice robocze, wcisnęła je do przednich kieszeni dżinsów i podniosła
powyginane blaszane wiadro oparte o pompę. Pragnienie chłodnicy Behemota było
niezaspokojone, podobnie jak gardła krów.
Powiew niewiarygodnie gorącego powietrza wprawiał w ruch śmigła wiatraka, które
obracały się leniwie.
Hope sięgnęła po wiadro, aby zanurzyć je w ogromnym okrągłym zbiorniku, ale
zawahała się, urzeczona pięknem wody przelewającej się przez brzegi metalowego basenu.
Płynny srebrny welon melodyjnie
11
opadał na ziemię i tworzył szeroką wstęgę błota, które dzięki racicom bydła sięgało już
do kostek.
Ale Hope nie przejmowała się błotem. Poruszyłaby niebo i ziemię, byleby zobaczyć takie
błoto wokół własnych studni. Jej zbiorniki nie przelewały się powoli, zmieniaj ąc spieczoną
słońcem ziemię w cudowną glebę wilgotną od obietnic. Jej studnie nie mogły zaspokoić
nawet szukających wody, zakurzonych pysków jej bydła.
Z trudem utrzymując równowagę na zabłoconej desce, którą położyła na śliskim błocie,
uchwyciła się brzegów zbiornika. Chłód przelewającej się wody owionął jej uda. Na jej
dżinsach pojawiła się ciemna plama. Odstawiła suche wiadro, włożyła do zbiornika kapelusz i
po łokcie zanurzyła ręce w słodkiej wodzie. Nabrała wody w złożone dłonie i ochlapała
twarz. Jej śmiech, któremu wtórował plusk wody, zabrzmiał niby melodia piękna jak szum
strug przelewających się przez brzegi zbiornika.
W jednej z pobliskich kęp drzew nerwowo poruszył się koń, zaskoczony nagłym
wybuchem śmiechu. Jeździec pochylił ciemnowłosą głowę, przyłożył ją do końskiego łba i
mruknął coś po cichu. Klacz uspokoiła się i znów zapadła w drzemkę, odciążając jedno
kopyto.
Mężczyzna zsiadł z konia bezgłośnie, jakby był cieniem. Wcześniej usłyszał klekot
ciężarówki i obserwował zmagania Hope z wężem od prowizorycznej pompy, która miała
napełnić pusty beczkowóz. Uniósł wodze, aby wyprowadzić konia zza osłony krzewów i
zaoferować pomoc, ale w Hope było coś, co go powstrzymało.
Choć wyraźnie zmęczona, napełniając parującą chłodnicę i obsługując wiekowe
urządzenia, poruszała się z niebywałą gracją. Wysmukła, nieustępliwa... Kiedy siła własnych
mięśni nie wystarczała jej, by poradzić sobie z dziwacznymi urządzeniami, instynktownie
wykorzystywała zasady dźwigni. To podtrzymała je biodrem, to popchnęła barkiem, to
błyskawicznie przekręciła dłonie i tym sposobem przyciągnęła obszarpany płócienny wąż na
miejsce.
I ten śmiech - tak radosny i nieoczekiwany. Jak woda na pustyni.
Teraz wytarte dżinsy i koszula przywarły do niej, uwypuklając zaskakująco kształtne
ciało. Burza ciemnych włosów skrzyła się w promieniach słońca. Miała długie, zgrabne nogi,
a mokra bluzka ukazywała zarys jej biustu.
Jego ciało mimowolnie zareagowało na ten widok. Dziewczyna wygięła się ku słońcu,
całkowicie poddając się zmysłowym doznaniom, jakie zapewniał jej chłodny strumień wody.
Zastanawiał się, czy potrafiłaby w ten sposób zachowywać przy mężczyźnie - bez
najmniejszych opo-
12
rów, bez wyrachowania. Wyobraził sobie takie żywe srebro w swoich ramionach,
roześmiane i roziskrzone.
Lekki uśmiech złagodził nieco surowe rysy jego twarzy. Nic dziwnego, że John Turner
uparcie chciał jązaciągnąć do łóżka, proponując małżeństwo, lecz wciąż mu odmawiała.
Odmawiała mu od dwóch lat, od chwili, kiedy wróciła na ranczo.
Mimo nieznośnego skwaru wyprowadził klacz z cienia. Chciał popatrzeć z bliska na
kobietę, której bardziej zależało na ranczu, nad którym zawisła klątwa, niż na jakimkolwiek
mężczyźnie, nawet na bogaczu o białej twarzy.
Każda inna dałaby za wygraną wobec nieuchronności obniżania się poziomu wód
gruntowych i spustoszonej przez suszę ziemi. Każda inna otrząsnęłaby się z brutalnych żądań
Doliny Słońca jak pies, który wyskoczył z wody, i ochoczo rzuciłaby się do wielkich stóp
Turnera.
Ale nie ona. Stała tam sobie, sama, z powyginanym blaszanym wiadrem w jednej ręce i
marzeniami w drugiej.
Hope włożyła kapelusz, kilkoma ruchami naciągnęła rękawice i rozpoczęła zmagania z
korbą, która miała uruchomić pompę. Żelazna rączka była długa i nieosłonięta przed słońcem.
Mimo rękawic parzyła w dłonie.
Podobnie jak Behemot, maszyneria była uparta. Po to, by korba zechciała choćby się
obrócić, potrzeba było obu rąk i wielkiego uporu. Tak szybkie obroty, aby można było
uruchomić silnik, wymagały od Hope maksymalnego wysiłku.
Krzywiąc się, zmusiła zmęczone ramiona do szybkiego pociągnięcia za korbę. Generator
zafurkotał i prawie zaskoczył. Zachęciło ją to do wzmożenia wysiłków. Pomyślała o swoich
pięknych czarnych krowach czekających przy nagrzanym, wyschniętym poidle. Za bardzo
nagrzanym jak na październik, prawie listopad. Za bardzo wyschniętym.
Gdyby nie ten kiepski generator, byłaby zmuszona sprzedać ostatnią krowę i pierwszego
rasowego buhaja. Ta myśl dodała siły jej ramionom. Generator zakasłał i zadrgał, ale wciąż
nie chciał się włączyć.
- Pomogę pani.
Spokojny głos męski zaskoczył Hope. Puściła korbę i odwróciła się.
Tylko refleks mężczyzny uchronił ją przed bolesnym uderzeniem długiej metalowej
rączki korby, która wyskoczyła w górę, aby dokończyć rozpoczęty obrót. Jedną ręką
odciągnął dziewczynę na bok, a drugą przytrzymał korbę.
Hope odruchowo uchwyciła się jego ramion, żeby utrzymać równowagę. Nawet kiedy
zastanawiała się, kim jest mężczyzna, jej zmysłom nie umknęła siła tych ramion i jędrne
mięśnie torsu i nóg.
13
Mężczyzna przesunął się i Hope odzyskała równowagę tak niespodziewanie, jak ją
straciła.
- Ja... Dzięki - wykrztusiła.
Skinął głową, ale nie odrywał wzroku od generatora.
Hope patrzyła, jak uruchamia starą maszynę, oczarowana jego siłą i lekkością ruchów.
Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, długie nogi i szerokie ramiona. Pod znoszonym
kowbojskim kapeluszem lśniły gęste włosy oraz błękitnoczarne jak kruk na pustynnym niebie
oczy. Ubranie miał zakurzone od konnej jazdy, ale poza tym całkiem czyste. Włosy rzucały
cień na rozpiętą, wyblakłą, niebieską koszulę roboczą. Jego skóra była ciemna, prawie
mahoniowa. Buty - podobnie jak skórzany pas -podniszczone, ale najwyższej jakości. Pas
wieńczyła klamra z gładkiego srebra wysadzana turkusami, koralami i macicą perłową.
Rozpoznała rękodzieło plemienia Zuni i tajemnicze symbole mówiące o szamanie
przywołującym deszcz na spragnioną ziemię. Uświadomiła sobie, że ta klamra to dla tego
mężczyzny nie tylko ozdoba. Podobnie jak włosy i skóra, symbole te stanowiły część jego
dziedzictwa.
Generator zaskoczył i zaczął ssać wodę z okrągłego zbiornika. Przewód wiodący do
beczkowozu powoli się wybrzuszał. Patrzyła, jak mężczyzna przygląda się urządzeniu,
poprawia złącze węża i z przechyloną głową wsłuchuje się w turkot silnika. Pod pewnymi
względami przypominał jej rumaka, Jeźdźca Bur2y. Był pewny siebie, wiele widział i spra-
wiał wrażenie silnie związanego z otaczającą go naturą.
Szlauch stwardniał jak napełniona mięsem kiszka. Ze złącza, które poprawiał, pryskała
tylko drobna mgiełka wody. Marnowało się mniej wody niż zazwyczaj, bo mężczyzna
zacisnął złącze o wiele mocniej, niż Hope kiedykolwiek zdołała to uczynić.
- Przepraszam - powiedziała, śmiejąc się i uchylając przed strużką wody, która prysnęła
jej na twarz. - Powinnam była pana uprzedzić co do tego złącza.
Mógł uniknąć opryskania wodą, ale nie zrobił tego. Wprost przeciwnie, zerwał z głowy
kapelusz, rozpiął koszulę tak, by podczas naprawiania złączki chłodził go prysznic.
Patrzyła oczarowana, choć sama nie wiedziała dlaczego. W odróżnieniu od większości
kowbojów nie miał pod kapeluszem paska białej skóry ani bladego torsu. Było jasne, że mimo
ostrego pustynnego słońca większość czasu spędza bez nakrycia głowy i koszuli. I że ten
mężczyzna chłonie życie całą pełnią, wszystkimi zmysłami. Widok jego ciała rozkoszującego
się strumieniem chłodnej wody obudził w niej pierwotne instynkty.
14
Jego dłonie zachęcały i zmuszały dwie metalowe obręcze złączki do ściślejszego
zbliżenia. Kiedy pracował, krople wody smagały jego opaloną skórę, napięte mięśnie ramion i
pleców. Stopniowo strumień wody się zmniejszał, aż do delikatnej mgiełki przedzierającej się
przez miedz i wyblakłe od słońca płótno.
Potrząsnął głową, aby odrzucić z czoła pasemko włosów i włożył kapelusz.
- Bywa, że drobny pech przynosi nam wielkie szczęście. - Mówił głębokim, spokojnym
głosem, nieco przeciągając końcówki.
Dotknął jej ramienia i odsunął ją od hałaśliwego generatora w cień krzewów. Rzucił
okiem kolejno na nabrzmiały szlauch, generator i na studnię.
- Niemożliwe, żeby pan był kowbojem - powiedziała cicho. Obserwowała go, myśląc na
głos.
Kiedy spojrzał w jej stronę, zauważyła, że ma niebieskoczarne, przejrzyste oczy, tak
przenikliwe, że aż przerażające. Były chłodne i odległe jak zimowe niebo.
- Większość kowbojów ma białe czoła i tors - wyjaśniła. Czuła się niezręcznie.
Na pierwszy rzut oka wydał jej się po prostu kolejnym ujeżdżaczem mustangów - co
prawda wyższym niż większość z nich i silniejszym, ale po prostu kowbojem. Jednak jego
uśmiech i wyraz twarzy zdradzały poczucie humoru i inteligencję.
Zdjęła rękawice i wyciągnęła prawą dłoń.
- Hope Gardener. Podał jej rękę i powiedział;
- Rio.
Rozdział 2
Dłoń Hope schowała się w dużej ręce Ria. Zanim puścił ją, wyraźnie odczuła ich ciepło i
siłę. Patrzyła, jak znów zakłada podniszczone rękawice robocze. Patrzyła zaskoczona na jego
dłoń - długie palce, zadbane paznokcie. Była to dłoń muzyka lub chirurga, choć kostki palców
miał w bliznach.
Przeszedł jądreszcz niepokoju. Przypomniała sobie innego mężczyznę z bliznami na
kłykciach. John Turner nie miał w sobie nic pociągającego.
15
A Rio - owszem. Jego uśmiech promieniował łagodnością i ciepłem, i dodawał otuchy.
Ważne było też to, że przy nim czuła się pewnie, nie narzucał się z fizyczną bliskością.
Nie to, co Turner. Ten w tym przodował.
Westchnęła i rozluźniła się. Od osiemnastych urodzin spotkała niewielu mężczyzn, przy
których czuła się tak swobodnie.
- Rio - mruknęła.
Przewróciła piwnymi oczami. Nie po raz pierwszy słyszała to imię. Po prostu Rio. Ani
nazwiska, ani drugiego imienia. Po hiszpańsku „rzeka". Usiłowała sobie przypomnieć, czy to
Mason wspomniał o Riu.
- Zastanawiam się, skąd znam to imię - powiedziała.
- Z map - odparł. Jego usta nieznacznie się wykrzywiły, jakby z trudem powstrzymywał
szeroki uśmiech. - Rio Bravo. Rio Colorado. Rio...
- ...Verde, Amarillo i Grande - dokończyła takim samym ironicznym tonem. Ale w
odróżnieniu od niego uśmiechnęła się bez oporów, choć wyczuwała, że Rio nie powie o sobie
już nic więcej. - I założę się, że istnieje wiele, wiele innych „Rio", o których nawet nie słysza-
łam.
- I wygrałaby pani zakład - zgodził się. - Indianie byli tu wcześniej, ale to Hiszpanie
umieli pisać. A skoro biali łamali sobie języki na indiańskich słowach... - Rio wzruszył
ramionami, nie kończąc zdania. Mapy mówiły same za siebie: więcej nazw hiszpańskich niż
indiańskich.
Nie zapinając guzików koszuli, wcisnął ją w dżinsy.
- Słyszałem, że pani szuka wody.
Prawie nie słuchała jego słów. Była oczarowana jego bystrością i wdziękiem. Doszła do
wniosku, że jest raczej górskim kotem niż mustangiem. A może i tym, i tym? Był jak bohater
legendy, który znalazł się w czasach, kiedy nie szanuje się legend i mitów. Ani Indian.
Dla człowieka tak inteligentnego jak Rio znoszenie prostackich obelg ze strony bigotów
musi być katorgą.
Niepokoiło ją prawie-pytanie Ria.
- E... No tak. Dałam kilka ogłoszeń. Szukam hydrologa.
- „Gotowego podjąć ryzyko" - zacytował cicho. - Tak jak pani. Pani jest hazardzistką. -
Jego głos brzmiał pewnie. - I marzycielką. A ja jestem mężczyzną, który znajduje wodę.
Uśmiech zniknął z ust Hope. Hazardzistką. Marzycielką. Najwyraźniej przeczytał jej
ogłoszenie i uważał, że nie ma zbyt dużej szansy na znalezienie wody. Czekała przygnębiona
na dalszą część przedstawienia. Już to wszystko słyszała od innych naciągaczy. Wyrażali to
różnymi słowami, ale wszyscy mówili to samo: że przed nią świetlana, obfitująca
1C
w wodę przyszłość, o ile zechce im zaufać i powierzyć drobną część swoich
oszczędności.
Uzbroiwszy się w pancerz marzeń, przygotowała się na rozczarowanie - przemianę tego
intrygującego nieznajomego w kolejnego naciągacza, który przyjechał do Doliny Słońca,
żeby sprawdzić, ile dolarów można wydusić z jej nadziei.
Z goryczą spytała w duchu, jak taki wolny ptak - nawet jeśli nie jest naciągaczem -
znajdzie wodę tam, gdzie profesjonalni hydrolodzy nie dali sobie rady. I jakież to wielkie
doświadczenie życiowe dało mu prawo naśmiewać się z niej i jej prób ocalenia rancza?
Bo właśnie to robił. Proponował, że będzie dla niej pracował, twierdząc równocześnie, że
to nic nie da.
Hazardzistką.
Marzycielką.
- Nie. - Głos Hope brzmiał chłodno jak szum wody przelewającej się przez stalowe
brzegi zbiornika. - Nie jestem ani hazardzistką, ani idiotką. Po prostu wierzę, że jest jakaś
minimalna szansa znalezienia pod Doliną Słońca wody artezyjskiej. Proszę tylko o to. O
minimalną szansę.
Rio zmrużył oczy i przeszył ją wzrokiem zaskoczony zmianą, jaka w niej zaszła. Teraz
wierzył, że ta smukła, samotna młoda kobieta mogła dać kosza Johnowi Turnerowi i
wszystkim innym sępom z Wielkiej Kotliny. Hope nie czekała na gwiazdkę z nieba i nikogo
nie prosiła o przysługę. Wiedziała, czego chce.
A tym, czego chciała, była ziemia.
Rozumiał to. Też zawsze chciał tylko ziemi. To była jedyna rzecz, którą w życiu miał:
Zachód, cały Zachód. Bogaty i dziki.
A on był wiatrem swobodnie owiewającym twarz tej ziemi.
- Marzycielką to nie to samo co idiotka - wyjaśnił spokojnie.
Hope nie odezwała się ani słowem, ale jej usta mówiły same za siebie: jeszcze bardziej
się zacisnęły. Widziała marzenia siostry i marzenia matki. Może nie wszyscy marzyciele to
idioci, ale marzycielki, które znała, umarły za szybko, były za bardzo rozczarowane i płakały
po mężczyznach, którzy nigdy nie odwzajemniali ich miłości.
Hope nauczyła się, że nie może zapanować nad marzeniami innych, ale potrafiła
zapanować nad własnymi. Mogła prosić tylko o to, co możliwe.
O artezyjską wodę, nie o wymarzoną miłość.
Woda przywróci jej jedyną trwałą rzecz wżyciu - Dolinę Słońca. Ziemia tam była na
długo przed suszą i mężczyznami, którzy za mało kochali. Ziemia będzie trwać jeszcze długo
po wszystkich mężczyznach, którzy rozproszą się jak suchy pył na wietrze.
- Proszę spytać Masona - powiedział Rio. -1 dopiero potem podjąć decyzję.
Odwrócił się i odszedł w stronę kępy krzewów. Wyłonił się z niej chwilę później na
popielatej klaczy, która poruszała się tak, jak gdyby dopiero niedawno została ujeżdżona.
Jednak nie był to zwyczajny wychudzony mustang, podobnie jak Rio nie był przeciętnym,
małomównym kowbojem. Możliwe, że klacz kiedyś żyła na wolności, ale w jej żyłach
płynęła arabska krew, a w jej ciemnych dzikich oczach skrzyły się iskierki inteligencji.
- Jest doskonała - powiedziała Hope, niemal z czcią w głosie. Pomyślała o Jeźdźcu Burzy
i źrebiętach, które mogłyby być efektem skojarzenia takiej pary... - Jeśli kiedykolwiek zechce
pan mie"ć źrebaki, proszę ją przyprowadzić do...
- Do Jeźdźca Burzy - przerwał Rio. - Wiem.
Okrążył Hope, jadąc z wyczuciem i wdziękiem. Drobne poruszenie lewej ręki poderwało
klacz do długiego galopu. Potrafił zestroić własne ciało ze zgrabnymi ruchami konia, był jego
częścią.
- Tak. Do Jeźdźca Burzy - wykrztusiła w końcu.
Mówiła sama do siebie. Tylko niewielki tuman kurzu świadczył, że ktoś tu przed chwilą
był. Już nie słyszała nic prócz wody wpływaj ącej do szybko napełniającej się cysterny.
Wiatrak obracał się powoli. Mimo to poziom wody w zbiorniku wciąż opadał - płynne złoto
wlewało się do stalowego brzucha Behemota. Woda Turnera jechała do spragnionych pysków
bydła Gardenerów.
To, że korzysta z cudzej wody, nie wpędzało Hope w kompleksy. Nie czuła się jak
żebraczka. Każdemu wyświadczyłaby tę przysługę, gdyby tylko miała wodę, a zwierzęta
sąsiada umierałyby z pragnienia. John Turner miał wystarczająco dużo wody dla obu
gospodarstw.
Kiedyś jej ojciec upatrywał ocalenie Doliny Słońca w zainteresowaniu Turnera jej osobą.
Małżeństwo oznaczało pieniądze i wodę czerpaną wodociągiem z rancza Turnera. Ojciec się
mylił. Turner chciał tylko ciała Hope, a nie żony.
Potem siłą próbował wziąć to, czego dobrowolnie nie chciała dać.
Przerażająca noc osiemnastych urodzin była dla niej źródłem wspomnień, od których
daremnie usiłowała uciec. Szybko wyłączyła generator, odłączyła wąż, zawiesiła go na haku
cysterny, z trudem zapięła klamry i wskoczyła do kabiny. Jeśli się pośpieszy, może uda jej się
złapać Masona, zanim wyjedzie do szybów po paliwo do generatorów. Mason na pewno
będzie wiedział coś o Riu. Mason znał każdego, kto się czymś wsławił na Zachodnim
Wybrzeżu.
18
Wątpiła wprawdzie w uczciwość Ria, ale była pewna, że jest on kimś niezwykłym.
Myśl o tym, że mogłaby dowiedzieć się o nim czegoś więcej, dodała jej skrzydeł.
Przeszkadzała jej wyboista droga, ciężka ciężarówka i zbyt słabe kobiece mięśnie.
Umiejętności, technika i finezja na niewiele tu się zdały. Gdyby miała krzepę Ria, jechałaby
dwa razy szybciej i nie martwiłaby się, że na ostrych zakrętach i przy głębokich koleinach
straci kontrolę nad samochodem.
Zanim Hope wjechała na swoje podwórze i wyłączyła przepracowany silnik, znów było
jej gorąco i czuła się zmęczona. Pomimo późnego popołudnia skwar ani trochę nie zelżał.
Było naprawdę gorąco, jak na koniec października. O wiele za gorąco. Już dawno pot zastąpił
chłodne krople wody na jej skórze.
Zdążyła złapać Masona, choć już wsiadał do pikapa, który był w gospodarstwie jedynym
środkiem transportu, pomijając cysternę.
- Mason! - zawołała.
Gdy się odwracał w jej stronę, wyskoczyła z wysokiej kabiny Behe-m o t a . Choć
dzieliła ich długość całego podwórza, na j e g o ogorzałej twarzy dojrzała powitalny uśmiech.
Znoszony kowbojski kapelusz tylko częściowo okrywał sięgające do ramion, lśniące
srebrzyste włosy, które powiewały na wietrze.
- Wcześnie wróciłaś - powiedział. - Zostawiłem ci trochę lemoniady.
- A lód?
Zadając to pytanie, usiłowała powstrzymać uśmiech. Wiedziała, że staruszek uwielbia
lód, a nienawidzi napełniania tacek na lód, tak jak kot nienawidzi błota. Kiedy całymi dniami
nie było jej w domu, po powrocie zastawała pusty zamrażalnik, w zlewie stos tacek na lód, a
na pomarszczonej twarzy Masona przepraszający uśmiech.
Robił wszystko, żeby wyglądać na obrażonego, ale wcale mu się to nie udało.
Zachichotał.
- Znasz mnie aż za dobrze, dziewczyno.
- Mam nadzieję. To już tyle lat...
Włożyła mu rękę pod ramię i poprowadziła go do kuchni, gdzie było stosunkowo
chłodno. Dwa lata temu, kiedy na stałe wróciła na ranczo, część pieniędzy, które zarobiła na
pozowaniu do reklamy rajstop, przeznaczyła na odnowienie zniszczonej kuchni, którą
przekształciła we wspaniałe centrum gospodarstwa.
W styczniu i lutym, kiedy wiały silne wiatry z północy, siadała z Masonem przy starym
dębowym stole i grali w tysiąca. Karty szły w ruch,
19
a Hope wyciągała od Masona różne opowieści - o życiu jego ojca, wujów i stryjów,
dziadków, pradziadków i prapradziadków, o kobietach, z którymi się żenili, dzieciach, które
umarry młodo i tych, które przeżyły, o ludziach, którzy budowali i tych, którzy burzyli.
Ta żywa historia, opowiedziana chropawym głosem i łamanym językiem stawała się jej
udziałem dzięki człowiekowi prawie trzy razy starszemu od niej. Jego przodkowie znali
najbardziej świetlane i najbardziej mroczne strony Dzikiego Zachodu. To była również jej
historia, bo rodzina Masona od ponad stu lat pracowała w Dolinie Słońca razem z rodziną
matki Hope.
A jednak matka nigdy nie była wrażliwa na piękno i historię tego rancza. Nienawidziła
Doliny Słońca; z zapiekłą, przerażającą dla młodszej córki goryczą przeklinała rdzawe
wzgórza i zacienione kaniony.
- Słyszałeś kiedyś o facecie, który nazywa się Rio? - spytała Hope bez namysłu.
- Duży mężczyzna o lekkim chodzie, na pierwszy rzut oka Indianin?
- Mhm - zgodziła się. - O uśmiechu, dzięki któremu wierzysz, że życie się nie kończy.
Mason zerknął na nią z ukosa.
- Najpewniej wpadłaś mu w oko! Rio nie uśmiecha się za często.
- Pewnie śmiał się ze mnie - powiedziała, przypominając sobie jego docinki na temat
marzycieli i hazardzistów.
- Wątpię.
- Czyżby nie lubił się śmiać? - spytała, naśladując przeciągły sposób mówienia Masona.
- Ty to masz szczęście, że ścięłaś te kucyki, bo bym cię teraz za nie wytarmosił! -
Uśmiech przygasł na twarzy Masona, kiedy odwrócił stare, drewniane kuchenne krzesło i
objął ramionami jego oparcie. - Rio nie śmieje się z nikogo, tylko z głupków. Możeś i ty
uparta jak oślica, ale idiotką to ty nie jesteś.
Czule uścisnęła staruszka za ramię. Wyczuła wciąż jeszcze twarde mięśnie. Mimo
podeszłego wieku Mason nie garbił się i był prawie tak żwawy, jak za młodu. Co prawda od
czasu do czasu dokuczał mu artre-tyzm, ale wciąż pasowało do niego określenie: prawie sto
osiemdziesiąt centymetrów żywej legendy. Tak jej ojciec mówił o swoim zarządcy, na-
uczycielu i najlepszym przyjacielu.
Lodówka wydała chłodny, przyjazny odgłos, kiedy Hope ją otworzyła i zamknęła.
Zaniosła szklankę lemoniady - bez lodu - do stołu i usiadła.
- Czym się zajmuje Rio? - spytała.
- Ujeżdża konie.
20
Hope usiłowała dopasować lakoniczny opis do nietuzinkowej osoby imieniem Rio, którą
poznała.
- I to wszystko?
- Jak się jest Riem, to już jest bardzo dużo. Sam jest częścią konia. Przysięgam. Jeździ na
wszystkim, co ma grzywę. Ale delikatnie się z tym czymś obchodzi. - Mason rozprostował
ręce nad głową z taką siłą, że aż cicho trzasnęły stawy. - Nigdy nie słyszałem, żeby jakiego
konia zbił do krwi, a jeździł już na wielu, co by na to zasługiwały.
Hope upiła łyk orzeźwiającego kwaśnego napoju i westchnęła.
- Powiedział, że jest człowiekiem, który znajduje wodę. Kazał mi spytać cię o zdanie i
dopiero wtedy podjąć decyzję.
Hope nie patrzyła w stronę Masona, a mimo to wyczuła nagły przypływ jego
zainteresowania. Bladozielone oczy przeszyły jątak intensywnym spojrzeniem, że skojarzyło
jej się to z Riem. Sama nie wiedziała dlaczego.
- Coś w tobie zobaczył - powiedział stanowczo. Ałe zauważył, że się zjeżyła. - Ojej,
Hope, nie to miałem na myśli. Z ciebie jest kobieta co się zowie, a on z pewnością jest
chłopem na schwał, ale dla Ria to jeszcze nic nie znaczy. Jeśli powiedział, że będzie szukać
wody, to dlatego, że zrobiłaś coś, co mu się spodobało.
- Był przy studni Turnera. Jedyne, co zrobiłam, to mocowałam się z tym upartym
generatorem.
Mason spojrzał na Hope. Trzpiotowata dziewczynka, którą pamiętał, wyrosła na kobietę
tak piękną, jaką kiedyś była jej matka. Ale w odróżnieniu od matki, Hope nie przywiązywała
zbyt wielkiej wagi do własnej urody. Ani nie nienawidziła rancza. Była jego cząstką tak
głęboko zakorzenioną w ziemi, jak rośliny, które czerpią wodę ukrytą głęboko pod
powierzchnią pustym.
Podobnie jak starsza siostra, Hope miała ciemne włosy i promienny uśmiech, który
wzbudzał marzenia mężczyzn. Ale Hope nie zauważała mężczyzn, których pociągała.
Dostrzegała jedynie ziemię i gotowa była dla niej pracować. W przeciwieństwie do siostry.
Julie była tak piękna jak motyl - i równie bezużyteczna. A co do matki Hope, to po prostu tak
bardzo nienawidziła tej ziemi, że nie mogła dobrze jej uprawiać.
- Riowi spodobało się, że j esteś kobietą z charakterem - powiedział Mason, skinieniem
głowy przytakując samemu sobie. - To jedyna rzecz, jaką darzy szacunkiem. Charakter.
- No cóż, tego to mi nie brakuje - powiedziała, udając, że opacznie zrozumiała słowa
Masona. Wytarła zakurzoną twarz zewnętrzną stroną tak samo zakurzonej dłoni. - Potrafi tego
dokonać?
Mason zmrużył oczy i przeszył ją spojrzeniem.
21
~ Kochanie, jeśli gdziekolwiek na tym ranczu jest woda, to Rio ią znajdzie.
- Jak?
Staruszek wzruszył ramionami.
- Słyszałem, jak ludzie gadali, że to czarodziej. Zaklinacz wody, różdżkarz, wnuk
szamana Zuni. Podobno był żołnierzem i kartografem. Słyszałem, że wychował się w
wieżowcu w Houston i w rezerwacie dla Indian za Sierra Perdidas. Podobno uczył się na
wschód od Gór Skalistych i zna Zachodnie Wybrzeże lepiej niż wszystkie śmiertelniki.
- W co z tego wszystkiego wierzysz? - spytała zaciekawiona Hope. Mason uniósł
znoszony, przepocony kapelusz kowbojski i mocniej
wcisnął go na głowę.
- We wszystko. I jeszcze ci coś powiem- dodał, przeszywając jąprze-nikliwymi zielonymi
oczami. - Rio jest bystry, spokojny i szybszy niż wszyscy mężczyźni stworzeni przez Boga.
Jest trochę Indianinem, a w pełni mężczyzną. Nie zabiera się za coś, co nic nie warte, a w
walce jest bitny jak wszyscy diabli. Raz widziałem, jak rozdzielał trzy bestie. Zrobił to tak
szybko, że przez ten czas nie zdążyłbym nalać kawy do kubka.
- Z tego, co mówisz, wynika, że to... brutal.
Mason zerkał na lemoniadę w szklance Hope, zastanawiając się nad tym, czego
dziewczyna nie dopowiedziała.
- Tak jak Turner? - spytał wprost.
- Tak - odparła.
- Nic podobnego. Turner jest do cna podły. Lubi ranić ludzi. Hope z trudem ukryła, że
przeszył ją dreszcz. Aż za dobrze znała tę
stronę jego osobowości.
- Rio jest pokojowo nastawiony, o ile to możliwe. A kiedy już musi walczyć, jest tak
okrutny, jak to konieczne. - Mason pomasował obolałe kłykcie i spojrzał na nią. - Skarbie, ci
trzej faceci, których pobił Rio, mieli noże. Podle gadali, jak to obedrą ze skóry bydlaka, co to
mu się wydaje, że wolno mu pić z białymi ziomkami. Oberwało im się, bo na to zasłużyli, a
oberwali niewąsko.
Szybko obróciła głowę. Twarz Masona była zacięta.
- Gdyby Bóg uznał za stosowne dać mnie i Hazel dzieci - spokojnie oznajmił Mason - to
umarłbym ze spokojnym sumieniem, gdybym spłodził takiego syna jak Rio.
Przez minutę Hope milczała, nie wiedząc, co powiedzieć. Mason nigdy o nikim tak nie
mówił. Nawet o niemal mitycznych postaciach swoich przodków.
- Gdzie spotkałeś Ria? - spytała w końcu.
22
Mason zawahał sie. Znów uniósł kapelusz, znów włożył go z rozmachem i powiedział:
- Tak naprawdę, to mi opowiedziała Hazel, ale ona nie miałaby nic przeciwko temu,
żebym ci to powiedział. Dzieci jej siostry miały kłopoty, nieważne jakie. Rio je rozwiązał.
Hope starała się przypomnieć sobie wszystko, co wiedziała o zmarłej żonie Masona.
Siostra Hazel wyszła za włóczęgę półindiańskiej krwi. Po kilku latach mężczyzna zniknął,
zostawił ją z czwórką dzieci.
I Rio „rozdzielił" trzech mężczyzn, którzy nienawidzili Indian.
- Rozumiem - mruknęła Hope. Potem dodała po cichu: - Mam nadzieję, że ci mężczyźni
wzięli sobie do serca nauczkę.
- Wątpię. Nie da się nauczyć węża jazdy na łyżwach. Ale ci trzej już przestali znęcać się
nad dzieciakami - dodał z ponurą satysfakcją.
Hope doszła do wniosku, że wie już wszystko, co potrzeba, o człowieku imieniem Rio:
Mason go szanuje. Bez względu na to, czy potrafi znaleźć wodę, czy nie, Rio przynajmniej
nie jest sępem, który zamierza żerować na szczątkach jej marzeń.
- Dzięki. - Wstała i ucałowała Masona w oszroniony siwym zarostem policzek.
- Zamierzasz skorzystać z jego oferty? - spytał.
- Tak. - Już miała chwycić za słuchawkę, ale powstrzymała się, zakłopotana. - Nie wiem,
jak go złapać.
- Nie martw się. - Mason uśmiechnął się. - Nie zdążysz się obrócić, a pojawi się tutaj.
- Ale skąd będzie wiedział, że chcę go zatrudnić?
- A skąd wiatr wie, jak wiać? Hope parsknęła zniecierpliwiona.
Mason podniósł wzrok. Zielone oczy emanowały spokojem i pewnością.
- To Rio. On będzie wiedział.
Rozdział 3
Rozdrażniona Hope wzięła się pod boki i jęknęła. - To Rio! On będzie wiedział -
powtórzyła z przekąsem. - Dzięki, Mason. Bardzo mi pomogłeś.
Mason tylko popatrzył na nią mądrymi zielonymi oczami.
23
- Gdybyś miał kucyki - mruknęła - to bym ci j e natychmiast wyrwała z tej oślej głowy.
Nie mam czasu czekać, aż Rio dowie się. w tajemniczy sposób, że chcę go zatrudnić.
Potrzebuję wody! I to już!
- Zawsze byłaś krewką dziewczynką - zgodził się Mason, uśmiechając się do siebie. -
Może i mógłbym odnaleźć Ria. Za odpowiednią opłatą...
- Jaką opłatą? - Jęknęła. Pomyślała o całej liście morderczych zadań do wykonania. Prac,
których nie lubiło żadne z nich.
- Przez tydzień kostki lodu - oświadczył.
- Zgoda. - Uśmiechnęła się złośliwie. - Masz zaniki pamięci, Mason. Ja zawsze pamiętam
o kostkach lodu.
- Wiem, ale teraz nie będę miał z tego powodu wyrzutów sumienia. Roześmiała się i
pokręciła głową, sprawiając, że jej ciemne loki rozbłysły światłem.
- Jak znajdziesz Ria?
- Bez trudu. Ujeżdża konie dla Turnera.
- Ooo!
Hope ugryzła się w język, żeby nie zakląć. Naprawdę nie chciała odwiedzać rancza
Turnera. Odkąd wróciła do Doliny Słońca, John Turner bezlitośnie ją prześladował. Im
częściej mu odmawiała, tym bardziej był zdecydowany ją posiąść.
Zebrała się w sobie i wzięła do ręki słuchawkę. Już się go nie bała, ale wciąż pogardzała
nim za prostacką brutalność. Zachowanie przy nim dobrych manier kosztowało jąwiele
wysiłku. Ukrywała swoje uczucia, bo wiedziała, że gdyby je ujawniła, to by go jeszcze
bardziej rozjątrzyło. Trzeba było na własnej skórze doświadczyć jego arogancji, żeby w nią
uwierzyć.
- Czy ten sukin... Czy znów nie daje ci spokoju? - spytał Mason ostro. Wzruszyła
ramionami.
- Odkąd bank jego ciotki dał mi drugi kredyt na Dolinę Słońca, Johnowi chyba się zdaje,
że mnie kupił.
- Mam siedemdziesiątkę na karku, ale to nic. Bóg mi świadkiem, że jeśli ten sukinsyn
jeszcze raz choćby cię tknie, to podziurawię mu łeb jak sito.
Hope położyła rękę na ramieniu Masona w łagodzącym, a jednocześnie pokrzepiającym
geście. Nawet kiedy jeszcze żył jej ojciec, Masonją chronił, jakby była jego córką. Pod
wieloma względami był staroświeckim człowiekiem Dzikiego Zachodu. Wierzył, że jeżeli
kobieta mówi nie, to naprawdę tak myśli, i koniec.
Ale John Turner nie podzielał tego przekonania. Jak rozpieszczony dzieciak miał obsesję
na punkcie każdej rzeczy, której nie mógł mieć. Osiem lat temu jego ojciec uchronił Hope
przed gwałtem, ale Wielki Jase
24
Turner zmarł zeszłej zimy, nie pozostawiając nikogo, kto trzymałby w ryzach jego
jedynaka.
Potrzeba było wielu lat praktyki, aby nabyć umiejętność szybkiego opędzania się od
myśli o Turnerach i płonnych marzeniach jej ojca o „dobrym" zamążpójściu młodszej córki.
To wszystko stało się wieki temu. Obaj ojcowie już nie żyli, matka Hope nie żyła, siostra nie
żyła.
Hope żyła.
To wszystko nauczyło ją, że jest różnica pomiędzy łatwymi obietnicami mężczyzny a
przerażającą rzeczywistością jego żądz. Ale jeszcze ważniejsze niż wczorajszy dzień,
ważniejsze niż kłamstwa i krzyki małej dziewczynki było to, że ranczo Hope umierało na jej
oczach. W obliczu tego faktu nie liczyło się nic, a już na pewno nie przeszłość, której i tak już
się nie da odwrócić.
Wzięła do ręki słuchawkę i szybko wystukała numer. Po drugim dzwonku telefon
odebrała gosposia.
- Cześć, Sally. Mówi Hope. Chciałabym zostawić wiadomość dla jednego z waszych
robotników.
- Zaraz poproszę Johna - powiedziała szybko Sally.
- Nie, nie ma potrzeby go fatygować.
Nic z tego. Sally już po niego pobiegła. Hope zamknęła oczy i czekała, aż pan i władca
imperium Turnerów podejdzie do telefonu.
Mason przymrużył oczy i patrzył, jak twarz Hope zastyga w maskę. Serce o mało mu nie
pękło, kiedy prawie osiem lat temu Jase Turner odwiózł j ą do domu. Buzię miała bladą,
posiniczoną, a wyraz twarzy osoby starej. Trudno było uwierzyć, że właśnie skończyła
osiemnaście lat i dzień wcześniej była roześmianą nastolatką.
Mason westchnął i zaklął pod nosem, ospale masując kark. Kiedy myślał o przeszłości,
zawsze czuł się