16281
Szczegóły |
Tytuł |
16281 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16281 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16281 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16281 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Alan Akab
Więzień układu
Autor pisze:
O autorze może tyle – absolwent technikum chemicznego, ukończył biologię, lecz na
równi ze ścisłym umysłem ceni humanizm. Czymże bowiem byłaby ludzka technika,
cywilizacja, czy choćby najbardziej udane społeczeństwo bez wiedzy o człowieku, o tym
jaki jest naprawdę, jakim chciałby być widziany, czego pragnie i jakie są jego słabości?
Informacje o budowie i działaniu lokalizatora nie były jawne, lecz wiedza o
zabezpieczeniach przed usunięciem była powszechna. Lokalizator wykrywał pulsowanie
krwi i spadek temperatury poniżej trzydziestu sześciu stopni. Analizował zmianę składu
swojego otoczenia i alarmował, jeśli nie zgadzała się ze składem żywej tkanki. Gdy coś go
uaktywniło, wysyłał sygnał alarmowy, niezależny od sieci czujników. Wtedy wyruszała
nagonka – automaty przeszukujące, żelboty, psy Kosiarzy oraz policja.
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Prolog – Dael
– Arto, posłuchaj mnie. Posłuchaj uważnie. Być może widzimy się po raz ostatni.
Odchodzę ze szkoły, tak jak mówiłem wcześniej. Być może już nigdy więcej o mnie nie
usłyszysz. Dlatego słuchaj i zapamiętaj jak najwięcej.
– Ale dlaczego? Dlaczego ja? Rozmawiałeś ze swoim zastępcą?
– On się nie liczy. Nic nie rozumie. Ty jeszcze nie jesteś taki jak oni, jeszcze możesz…
Och, gdybym tylko miał jakieś wyjście, kogoś, kto mógłby… Ale w twoim wieku… Nie
potrafisz jeszcze rozpoznać…
– Mam prawie siedem i pół! I nie ukradłem nic od pół roku!
– Wiem, Arto. Umiesz patrzeć. Pewnego rozjaśnienia, wierzę, że tak się stanie, pewnego
rozjaśnienia sam dojdziesz do wszystkiego. Zabronią ci pytać, ale znajdziesz odpowiedzi.
– Odpowiedzi? Mówisz o tamtych…?
– Nie tylko o tym. Pamiętasz? Mówiłem ci, że to jest złe. Wielu dorosłych, gdyby
wiedziało, powiedziałoby to samo, ale to my musimy z tym walczyć, bo to my jesteśmy w
środku, bo dorośli nie mogą wiedzieć, bo Rząd ma w tym swój cel i… i jeśli go nie
osiągnie, zawsze maskuje swoje pomyłki. Gdyby nie to, że mamy rodziny, że jest nas tak
wielu… Dlatego to trwa już tyle dziesiątków lat. To zbrodnia, Arto, zwykłe, powolne
morderstwo umysłów. Musisz to zobaczyć, zrozumieć i wybrać mądrego młodszaka, by
mu to pokazać, jak ja pokazałem to tobie. Ja nie mam czasu, by to dokończyć, ale… Bądź
dla niego tym, kim ja nie zdążyłem być dla ciebie. Bądź nauczycielem.
– Ale ja nic nie widzę! Nie jestem taki mądry jak jajcogłowi.
– Jesteś, Arto, jesteś, tylko masz dość siły by walczyć, by się nie poddać i nie być jednym z
nich. By być dobrym kapitanem.
– Więc dlaczego nie wiem tego co ty? Wiem tylko, że szkoła jest zła, bo starszaki…
– Nie tylko dlatego. Ważne jest to, co szkoła robi z nami, rozumiesz?
– Chyba… nie… Jeszcze nie, ale zrozumiem, zobaczysz! Naprawdę! Pamiętam co
mówiłeś i… Gdy będę miał tyle, co ty, gdy będę miał piętnaście lat, to na pewno
zrozumiem. Tylko nie odchodź, Dael, proszę, sam się przekonasz…
– Ale muszę, Arto. Inaczej to się nigdy nie skończy.
– Dlaczego? Gdzie chcesz iść? Chcesz uciec?
– Nie. Stąd nie da się uciec, zresztą, nie miałbym dokąd. Idę do akademii.
– Do akademii? Nie wiesz, co tam robią z dziećmi? Nie możesz tam iść! Jesteś już stary,
prawie dorosły! Jeszcze trzy lata i skończyłbyś szkołę. I… i za dużo wiesz, nie nauczą cię
przestać myśleć… Będą próbować przez rok, ale im się nie uda, wiem to, i wtedy…
– Arto, to wszystko bzdury. Sprawdziłem to. Nie byłem tam ciałem, ale widziałem przez
oczy komputerów, że to nieprawda. To kłamstwa, kolejne kłamstwa dorosłych z Rządu,
które mają nas tu trzymać jak niewolników. A my w nie wierzymy, bo jesteśmy dziećmi i
wierzymy we wszystko. Wiesz, kim jest niewolnik, wiesz, czym jest?
– Mówiłeś mi. Ale ci z akademii cię zabiją! Dlaczego nie wierzysz mi tak jak ja tobie?
– Przyrzekam ci, że tak się nie stanie. W akademii ginie mniej dzieci niż na stacji, a jest ich
tam znacznie więcej. Nie wiem, czy jeszcze się spotkamy, czy będę miał szansę… Czy
będziesz mnie jeszcze pamiętał…
– Nigdy cię nie zapomnę!
– Zapomnisz. Jesteś za młody, by zapamiętać. To tylko kwestia czasu. Pięciu, dziesięciu,
piętnastu lat… Nieważne. Zapomnisz mnie, ale zapamiętasz to, co mówiłem, co teraz ci
mówię. Słowa, treści, może jakieś fragmenty, to wystarczy. To będzie tylko…
zapalnikiem. Będziesz pamiętać, bo uwierzysz, że w ten sposób mnie nie zapomnisz.
– Dlaczego mi mówisz takie rzeczy? Nie rozumiem…
– Nie musisz. Jeszcze nie teraz. Wystarczy, że zapamiętasz i będziesz sobą, nie poddasz
się, nie dasz się złamać. Czuj i ufaj swoim uczuciom, by pozostać człowiekiem. Inni są
ledwie zwierzętami walczącymi o życie. Ty musisz być czymś więcej. Zresztą, sam się
przekonasz. To wyjdzie z ciebie samo. Może to znienawidzisz… może będziesz z tym
walczył, bo cię to przerazi, ale potem to pokochasz, bo dzięki temu będziesz wolny.
Nauczyłbym cię tego sam, ale nie mogę. Wiesz, co się stało, wiesz o moich rodzicach.
– Wiem…
– Mam mało czasu. Muszę zadecydować teraz, inaczej oni zadecydują za mnie.
– To żadna różnica! Wtedy też trafisz do akademii…
– Ale nie tam, gdzie chcę, lecz tam, gdzie oni mnie wyślą. Wtedy zawiodę. Zostawiam
ciebie, bym nie zawiódł tutaj. Ty dokonasz tego, czego ja nie zdołałem. Wierz mi, niewiele
dzieci będzie w stanie zrozumieć o co chodzi. Nawet tych starszych dzieci. Oni już się
zmienili, sami. Złamali się, nim obudziła się w nich świadomość tego kim są i kim mogliby
być. Trudno mi to wytłumaczyć. Już dawno przestałem być dzieckiem, nawet myślę
inaczej. Dlatego… Potraktuj nasze rozmowy jako wskazówki na później. Gdy sam
zaczniesz myśleć w ten sposób.
– Tak szybko odchodzisz… A moglibyśmy… Moglibyśmy zostać przyjaciółmi.
– Nie, Arto. Przyjaciółmi nie bylibyśmy nigdy. Tutaj nikt nie ma przyjaciół i nigdy ich
mieć nie będzie, gdyż oznacza to strach, zazdrość i ból – prawdziwy ból, którego nikt nie
zniesie. Prawdziwa przyjaźń nas odsłania, wystawia na ból, otwiera szczeliny w zbroi, jaką
budujemy wokół siebie od pierwszego rozjaśnienia w szkole. Ulepszamy ją, z roku na rok,
by chroniła nas przed bólem, lecz coś takiego potrafi ją rozbić i uczynić nas zbyt
wrażliwymi by to znieść. Arto, prawdziwa przyjaźń wymaga poświęcenia, a nawet ja nie
potrafiłbym się poświęcić dla ciebie. To jest możliwe, póki zbroja jest niekompletna. Gdy
już się zamknie… wtedy jest za późno. Wiem, że już się nie spotkamy i ty o tym wiesz, a
jednak nasze oczy są suche. Rozumiesz? Masz ledwie siedem lat i już oduczyłeś się płakać.
To nie jest normalne, nigdy nie było, tylko tu… A ja mógłbym… Gdyby mnie zmusili,
gdybym nie miał wyjścia, mógłbym cię nawet zabić, tak po prostu. Myślałbym tylko o
sobie. Nauczyli mnie wszędzie widzieć wrogów, nawet we własnych rodzicach. Właśnie to
zrobiła mi szkoła, zniszczyła mnie i za to chcę się zemścić. Nie zdołałem jej zmienić, nie
starczyło mi czasu, więc zrobię coś innego. Przetrwam akademię, będę się krył, będę
udawał, aż w końcu znajdę właściwy moment i rozbiję to wszystko od środka. Muszę
spróbować. I nawet jak mi się nie uda, to umrę szczęśliwy, wiedząc, że widziałem,
rozumiałem i spróbowałem to zmienić. I że nigdy się nie poddałem.
Część pierwsza – Szkoła
Nowy
Arto Waspers mógł nie lubić szkoły – i nie lubił. Mógł jej szczerze nienawidzić – i czasami
tak było. Mógł myśleć, że jest głupia i bez sensu – tak było zawsze. Mimo to musiał do niej
chodzić, bo tak kazali dorośli i ich prawo. Więc chodził. Jako dziesięciolatek nie miał
wielkiego wyboru.
Lecz czasem szkoła mogła być miejscem ciekawych wydarzeń nawet dla ucznia z piątej
klasy – piątaka czy pętaka, jak czasem mówili złośliwie starsi chłopcy. I wszystko
zapowiadało, że tak będzie dzisiaj.
„Mówię ci arto nie mamy co czekać” – na projektorze, przez okienko rozmowy,
przewinęła się informacja od Żimmiego, jego pierwszego zastępcy – „dwa rozjaśnienia to
już dwa rozjaśnienia inni nie daliby mu jednej lekcji”
„On jest z ziemi” – odpisał szybko – „niech pozna jak jest u nas”
Trzymał dłoń tuż nad czterema niewielkimi, ułożonymi jeden nad drugim, płaskimi,
wyrysowanymi światłem w powietrzu, wirtualnymi panelami. Każdy miał szesnaście
klawiszy, rozmieszczonych w cztery kolumny, po jednej dla każdego palca, oprócz kciuka
– ten służył do uaktywniania wybranego panelu.
Pisywali do siebie dużo i często – dla wielu było to jedynym zajęciem na lekcji. Tak jak
jego koledzy, sprawnie posługiwał się projektorem i klawiaturą. Potrafił błyskawicznie
wystukać i wysłać dowolnie długą wiadomość. Lecz potrafił znacznie więcej niż dobry
wojownik w jego wieku. Potrafił myśleć – i oceniać.
„Więc dzisiaj” – po chwili nadeszła odpowiedź.
„Dzisiaj albo jutro” – wystukał. – „jajcogłowi już go sprawdzają gdy skończą ostatni test
wtedy zdecyduję”
„Mamy pięciu na dwudziestu ośmiu po co nam jeszcze jeden”
Jego zastępca nie wliczył Nowego do grupy. To było oczywiste. Nie wiedzieli, czy jest
wart zostania jednym z nich. Fakt, że dorośli przyłączyli go do jego klasy dla nich nie
oznaczał niczego, najwyżej tyle że, w najgorszym razie, niechcący skazali go na bycie
wyrzutkiem. Lecz o tym dorośli wiedzieć nie mogli.
„To dodatkowa darmowa głowa” – napisał.
„I nowy kłopot skąd weźmiesz dodatkowego wojownika aby go chronić”
Arto zawahał się. Żimmy miał rację. W grupie musi być równowaga, sam to powtarzał. Z
drugiej strony, szkoda mu było spisywać kogoś na straty, nie poznawszy jego możliwości.
Może Nowy do czegoś się przyda? A może próbuję na siłę znaleźć mu miejsce, nie
potrafiąc go wyrzucić?
Nie. Przed samym sobą musiał być szczery. Nie robił tego dla Nowego, lecz dla grupy.
„Nie sądzę aby się nadawał na jajcogłowego” – odpisał po chwili.
„Na wojownika też nie wygląda.”
„Wielu nie wygląda i co z tego aby tylko chciał walczyć”
„Nie wygląda na beksę chociaż nas unika”
Uśmiechnął się do siebie. Też to zauważył, lecz jego autorytet nie pozwalał przyznawać
racji podwładnemu, nawet gdy był o rok starszy od niego.
„Jeśli napiszą że się nie nada sam zajmę się resztą”
„Więc dzisiaj po szkole powiem innym” – jego zastępca skończył rozmowę; okno dialogu
zamknęło się.
Bycie kapitanem grupy miało swoje dobre strony. Miał zastępców i wojowników. Mógł im
rozkazywać, lecz jako przywódca był za nich odpowiedzialny. Według niego,
przywództwo nie było nagrodą – jak myślała większość wojowników – a funkcją,
najważniejszą ze wszystkich, wymagającą szczególnej uwagi. Grupa darzyła go
zaufaniem, a on odpłacał się rozwagą w działaniu. Problemy grupy były jego problemami.
Nie musiał kończyć czternastu lat, by to zrozumieć.
Teraz jego funkcja wymagała podjęcia wciąż odkładanej decyzji – co mają zrobić z
Nowym. Powinien zdecydować o tym dzisiaj. Nie, Żimmy miał rację. Powinien podjąć ją
od razu, lecz zwlekał i nawet nie wiedział dlaczego.
Od chwili kiedy się pojawił, Nowy był jedynym tematem wiadomości, jakie chłopcy
wymieniali między sobą na kanale grupy. Jaki on jest? Czy go przyjmą, czy zostanie
pozostawiony samemu sobie jako wyrzutek? Ostatnie pytanie powracało jak kometa. Ilu z
nich zdawało sobie sprawę, że ich kapitan wciąż pozostawiał to pytanie bez odpowiedzi?
Lecz dobry kapitan musiał sprawiać wrażenie, że jest pewny każdej swojej decyzji, nawet
gdy się waha. Nie wypadało pytać się o radę.
Czy Nowy jest coś wart?
Niektórzy zdążyli porobić zakłady. Rzadko kiedy mieli tak dobrą okazję. Choć założone
przedmioty były cenne, Arto nie brał w tym udziału. Myśl, że los Nowego może się
sprowadzić do krótkiego, rzuconego w triumfie: „A nie mówiłem?” i zgarnięcia wygranej,
przyprawiała go o dziwny ucisk w brzuchu.
Wątpliwości jak ta czasem pojawiały się w jego głowie, lecz pozostawiał je tylko dla
siebie. Nie dzielił się nimi z nikim, nigdy. Zaś chłopiec, który wzbudzał w nich taką
ciekawość, ani o tym wiedział, ani interesował się innymi uczniami w swojej nowej klasie.
Dokładniej mówiąc, unikał ich jak tylko mógł. Unikał wszystkich uczniów w szkole, a to
niepokoiło grupę.
Wieczne unikanie innych dzieci nie było tu możliwe. Zwłaszcza starszych dzieci.
Kanał ogólny grupy wiele mówił o myślach innych chłopców. W jego grupie wszyscy byli
wobec siebie szczerzy. Z wymienianych wiadomości Arto łatwo odczytywał
niecierpliwość, z jaką oczekiwali na próbę Nowego.
Pochodził z dołu, z Ziemi. Nie znali takich dzieci, więc nikt nie wiedział czego się po nim
spodziewać. Życie na powierzchni planety zdawało się im miłe, spokojne i bezpieczne.
Każdy, kto stamtąd przybywał, automatycznie był uznawany za bezwartościowego
słabeusza, nie wiedzącego co to trudności i prawdziwa walka. Wielu uważało, że Nowy to
zwykła beksa i mazgaj. Jego spokój i odsuwanie się od klasy brali za oznakę ukrywanego
strachu.
Arto sądził inaczej. Nowy unikał ich, bo chciał, by go zostawili w spokoju. Może nawet
lubił być sam. Z polecenia kapitana to zachowanie miało się wkrótce skończyć. Dla jego
dobra, dla dobra grupy.
Jako kapitan, zajmował uprzywilejowane miejsce w klasie – na samym końcu, w
środkowym rzędzie. Miał stąd doskonały widok na całe pomieszczenie. Spojrzał na
Nowego, jak robił to niemal na każdej lekcji, bacznie obserwując jego zachowanie. Nowy
miał krótkie, zaczesane do góry, jasnobrązowe włosy i duże, szaroniebieskie oczy. Nie
wyróżniał się wzrostem ni budową. Wyglądał jak przeciętny dziesięciolatek; wydawał się
trochę słabszy i spokojniejszy od swoich nowych kolegów, ale na Ziemi mogło to być
normalne. Przestrzeń jedna wiedziała, jakie były szkoły na dole.
Nowy nie próbował się rozglądać. W każdej klasie wolne były tylko dwa boczne miejsca w
pierwszym rzędzie – najgorsze ze wszystkich. Drzwi znajdowały się po prawej stronie sali,
ale Nowy siadł na stanowisku po lewej, tak daleko od nich, jak tylko mógł. Według Arto,
ten wybór nie był przypadkowy. W obcym otoczeniu każdy odruchowo wybierał miejsce
jak najbliższe drogi ucieczki. Postępując inaczej, Nowy chciał im pokazać, że się ich nie
boi, lecz Arto wiedział, że ten spokój jest sztuczny.
Nowy siedział jak gdyby nigdy nic, udając zamyślenie. Z niewielkim powodzeniem
próbował udawać lekcją. Nie odwracał się, nie patrzył się na nich, jakby nic go nie
obchodzili, lecz lekkie drżenie mięśni pod skórą na jego karku i zjeżone
porastające go krótkie, dziecięce delikatne włoski, mówiły, że czuje na sobie spojrzenia
innych uczniów i się ich obawia. Arto z daleka wyczuwał jego lęk; czuł go w swoich
nozdrzach, węszył niemal jak drapieżnik, wyczuwający krew swojej przyszłej ofiary. Bo
tak naprawdę Nowy bał się ich wszystkich. Nieważne, jak bardzo starałby się tego nie
okazywać, Arto i tak by to wykrył. Strach prowokował. Każdy uczeń szybko uczył się go
wykrywać – tak samo jak maskować swój własny. Najwidoczniej, Nowy tego nie potrafił.
Dla wielu dwa rozjaśnienia oczekiwania, jakie dał nieświadomemu tego faktu Nowemu, to
było zbyt wiele. Chłopcy z grupy zaczynali się niecierpliwić. W okienku ogólnego kanału
rozmów ich grupy wciąż przewijały się zgadywanki i złośliwości pod adresem Nowego.
Przestał zwracać na nie uwagę, lecz sam fakt ich istnienia wciąż zajmował miejsce w jego
świadomości. Dla twojego własnego dobra, Nowy, próba powinna się odbyć już dzisiaj.
Dość obserwowania szkoły, czas byś stał się jej częścią.
Bo oni byli szkołą – jej uczniowie: starszaki i młodszaki, a nie nauczyciele, którzy…
– Arto! – do jego świadomości dotarł głos nauczyciela. – Arto Waspersie! Czy ty mnie
słuchasz?
Natychmiast spojrzał w jego stronę. Stał się czujny. Mogli nie uważać na lekcjach, lecz
każdy z nich reagował na dźwięk swojego imienia jak na alarm.
– Tak, proszę pana?
Przypomniał sobie, że tematem lekcji, która w założeniu miała ich nauczyć podstaw
chemii, były jakieś molekuły. Dokładniej, ich budowa i reguły łączenia się atomów w
cząsteczki, lecz, jak większość uczniów w szkole, nie zwracał na to najmniejszej uwagi.
Zwykle to nauczyciel był tym, który mówił, zaś jajcogłowi – jedynymi, którzy się tym
interesowali. Tylko oni z nim dyskutowali, pracowali nad schematami i odrabiali zadania,
na bieżąco przesyłając wyniki do konsol swoich podopiecznych.
W końcu to była ich funkcja w grupie – sprawiać wrażenie, że wszyscy pilnie się uczą i
dbać o to, by mieli dobre stopnie. I, pomyślał ze złością, pilnować, by nauczyciel nie
zwracał na nas uwagi. A zwykle robił to właśnie wtedy, gdy coś było nie tak.
Rzucił szybkie, gniewne spojrzenie na Rejkerta. Siedział nieco z przodu, w prawym
rzędzie. To on był jajcogłowym, który miał się nim opiekować podczas zajęć. Rejkert
posłał mu przepraszające spojrzenie, lecz Arto już skupił swoją uwagę na nauczycielu.
Wymiana spojrzeń zabrała im ledwie chwilę.
– Co mi możesz powiedzieć na temat węgla? Atomu węgla? – nauczyciel podszedł powoli
w jego stronę. Oby tylko nie stanął obok mnie, pomyślał Arto, albo za mną. Wtedy system
śledzący zmieni obraz na moim projektorze na taki, który ma pokazywać, że wykonuję
ćwiczenia, choć wcale tego nie robię. A zmiana obrazu odetnie mnie od pomocy. Wtedy
naprawdę będę miał kłopoty.
Na szczęście nauczyciel stanął przed projektorem, uważnie wpatrując się w swojego
ucznia. Wszystkie otwarte okienka toczących się rozmów pozostały widoczne. Arto na
moment przeniósł spojrzenie z nauczyciela na projektor, ale nie na pomniejszony schemat
cząsteczki, jaki po drugiej stronie wypełniał niemal całą przestrzeń holograficznego
obrazu, lecz na otwierające się właśnie okienko z czerwoną obwódką, które pojawiło się
prawie natychmiast po zadaniu pytania – i którego, mimo przezroczystości
trójwymiarowej projekcji, nauczyciel nie mógł zobaczyć.
Szybko przebiegł wzrokiem otrzymaną wiadomość.
– Więc… – zaczął po chwili wahania – atom węgla ma cztery… elektrony walencyjne,
dlatego oddaje je równie łatwo jak przyjmuje nowe – zakończył pewnym siebie głosem.
– A zatem, ile może tworzyć wiązań?
– Cztery – odpowiedział szybko, nawet nie patrząc na podpowiedź.
Nauczyciel wydawał się na coś czekać. Arto nie reagował, nie wiedząc o co chodzi. Sam
nie mógł się zorientować, a Rejkert dopiero analizował sytuację.
W końcu nauczyciel uznał, że się nie doczeka.
– Więc dlaczego na twoim modelu numer drugi ma tylko trzy? – spytał. – Nie wygląda mi
to na wiązanie podwójne.
– Wodór nie tworzy wiązań podwójnych. Nie w naturalnych warunkach. – Arto zrobił
minę zagapionego ucznia, który dopiero teraz zauważył swoja pomyłkę. Rejkert dostrzegł
pułapkę i w porę napisał właściwą podpowiedź. – Mój błąd, zamyśliłem się – dodał od
siebie.
– Podobnie jak twoi dwaj koledzy spod ściany – nauczyciel dziwnie, niemal podejrzliwie,
spojrzał na chłopców, Żimmiego i Derta, siedzących z nim w jednym rzędzie. – Kolejny
zbieg okoliczności, jak sądzę. Poprawcie to, proszę. Wszyscy.
Arto niedostrzegalnie odetchnął i skinął głową. Nauczyciel odwrócił się, by powrócić do
swojej konsoli. Arto sięgnął do pulpitu, lecz nie po to by cokolwiek poprawić. Nawet
gdyby miał taki zamiar, nie wiedziałby jak to zrobić.
Otworzył nowe okno na kanale prywatnym, łącząc się z konsolą Rejkerta.
„Uważaj” – ostrzegł go krótko. Gdyby konsola mogła przekazywać emocje, Rejkert
padłby przed nim na kolana. Wiedział że Arto czasem potrafi być tak wściekły, że musi
wykorzystywać całą swoją wolę, by się opanować. – „On coś podejrzewa.”
„Przepraszam” – dostał odpowiedź – „sam chciałeś abym sprawdzał nowego chyba zaraz
będę miał wyniki nic się chyba nie stało”
„Tym razem” – odpisał – „opiekujesz się tylko nami trzema to niewiele inni mają więcej i
nie sprawiają problemu postaraj się bardziej”
„Mówiłem że potrzebuję tego modułu sprawdzającego błędy mówię ci jeszcze raz że sam
nie dam rady skonstruować poprawnego algorytmu powinieneś się tym wreszcie zająć to
by mi ułatwiło pracę jak mam jednocześnie uważać i wypełniać rozkazy poza tym gdyby
was trzech obsługiwali różni jajcogłowi to nie zauważyłby niczego ostrzegałem aby
podopieczni nie siedzieli obok siebie”
„Jesteś najlepszy i musisz obsługiwać najważniejszych a co do modułu zastanowię się nad
tym” – odpisał szybko i zamknął okno.
Rejkert strasznie się rozpisał. Naprawdę musiało mu zależeć na tym nowym module. Lecz
jego uwaga była słuszna. Tylko głupi kapitan nie przyzna sam przed sobą racji
podwładnemu, gdy ten ją ma. Nie powinien grupować obok siebie chłopców
korzystających z pomocy tych samych jajcogłowych. Tyle że oni sami tak chcieli, a on
głupi, głupi – powtórzył sobie w myślach – zgodził się na to zamiast powiedzieć, że tak być
nie może. Następnym razem musi być stanowczy. Takie bezsensowne upieranie się przy
swoim narażało bezpieczeństwo całej klasowej sieci, a może nawet sieci szkolnej w ogóle.
Jeśli dorośli połapaliby się w tym co robią na lekcjach, nawet najtęższy jajcogłowy nie
byłby w stanie przewidzieć co by zrobili ani odtworzyć tego, co by zniszczyli.
Żaden nauczyciel nie miał pojęcia o istnieniu ich tajnej sieci komunikacyjnej
przełamującej zabezpieczenia, które, teoretycznie, powinny nadzorować przepływ
informacji między stanowiskami. Pojedynek, jaki toczyli z nauczycielami, musiał być
równie stary jak sama szkoła. Dorośli starali się przekazać im swoją wiedzę, a oni unikali
tego jak tylko mogli. Zmieniały się sposoby, zmieniały urządzenia, lecz rezultat był ten
sam – zawsze byli o dwa kroki przed dorosłymi.
Nie powinienem się tak złościć, pomyślał. Znowu się zaczyna. Czasami z byle powodów
wpadał w gniew. Zwykle w porę się opanowywał, przynajmniej, jeśli chodziło o jego
towarzyszy, niemniej obawiali się go, gdy stawał się właśnie taki. Być może mieli rację.
Dobrze, że zdarzało się to tak rzadko.
Słyszał o wspomnianym przez Rejketa module. Jakiś czas temu pojawił się wśród
najstarszych klas. Łączył się kodowanym kanałem z bazą danych szkoły i automatycznie
sprawdzał poprawność wykonanego ćwiczenia. Była to jedna z tych rzeczy, których
konsole szkolne nie miały prawa robić, lecz robiły, jeśli wiedziało się jak je do tego
zmusić. Skoro twierdził, że ten program jest tego wart, to warto spróbować go zdobyć.
Tylko jak wyciągnąć coś od starszaków? Musiałby mieć coś na wymianę, lecz nic nie
przychodziło mu do głowy.
Szybko puścił wypadek w niepamięć. Rejkert był dzisiaj zajęty bardziej niż zwykle. Z jego
polecenia, wraz z innymi jajcogłowymi z grupy, od rana poddawał Nowego próbie,
mającej określić jego wiedzę i spryt w rozwiązywaniu szkolnych problemów. Nowy nie
mógł wiedzieć, że jajcogłowi podglądali wszystko, co robi na swojej konsoli. W sobie
tylko znany sposób zablokowali sygnały płynące ze stanowiska nauczyciela – wyniki
ćwiczeń, jakie widział, nie pochodziły od Nowego, lecz od nich. Sami w tym czasie
podsyłali mu własne zadania, bacznie obserwując jak je rozwiązuje. Sądząc po
komentarzach, Nowy nie będzie dobrym jajcogłowym.
To nawet lepiej, pomyślał, wracając do rozważań na jego temat. Żimmy miał rację. W
grupie dość już mieli jajcogłowych. Prawda, im było ich więcej, tym na każdego
przypadało mniej uczniów do opieki i ich oceny stawały się lepsze. Lecz klasy miały mniej
więcej po tyle samo dzieci. Zbyt duża liczba jajcogłowych, to zbyt mała liczba chłopców,
którzy potrafią się bić. Uznanie nauczycieli nie osładzało miejsca na dole hierarchii. Tylko
od siły zależało, czy inni będą się z nimi liczyć. Słabi się nie liczyli. Byli tylko mięsem, jak
młodszaki.
Na projektorze pojawił się sygnał nowej wiadomości. Otworzyło się okno. Znowu Rejkert.
„Chyba już wiemy co wie ten nowy” – poinformował.
Zwrot typowy dla jajcogłowych. Prawie nigdy nie pisali „na pewno”. Zawsze „chyba” albo
„być może”. Arto nigdy nie zdołał rozstrzygnąć, czy to brak pewności siebie sprawił, że
stali się jajcogłowymi, czy było odwrotnie. Potrafili wszystko odgadnąć w lot, lecz, przy
całym swoim sprycie, tego jednego nie potrafili – nie mogli się przełamać.
„Nada się do was” – zapytał. Rejkert, jako szef jajcogłowych, miał tu decydujące zdanie.
„Na siłę nie wydaje się głupi i sporo wie ale myślę że nie dość by był dla nas przydatny
jeśli zechcesz mogę go poduczyć ale myślę że lepszy byłby z niego wojownik niż
jajcogłowy”
Po tej wiadomości Rejkert rozłączył się. Nie musiał pisać nic więcej.
A zatem próba.
Żaden kapitan nie chciał wyrzutka w swojej klasie. Jego grupa miałaby o jednego chłopca
mniej. Ale niezależnie od tego co Arto chciał a czego nie, nie zamierzał przyłączać do
grupy kogoś, kto będzie wymagał ochrony, nie dając nic w zamian. Zasady były surowe, a
ich było stać na to, by go nie wziąć. Obiecał sobie, że jeśli Nowy okaże się być taki jak
myślą inni chłopcy, nie będzie miał wyrzutów. Porzuci go, pozostawiając zdanego na
własne siły.
Włączył okno przeszukiwania i zaczął wyszukiwać swoich informatorów. Starsze roczniki
miały ten przywilej, że ich lekcje nie zaczynały się z samego rana. Wielu użytkowników
nie było aktywnych, niemniej zdołał zlokalizować kilku starszaków, którzy mogli mu
pomóc.
Pomyślał, że niezależnie od tego co mówił Żimmy, rozdawanie darmowych przysług
jednak się opłacało – o ile takie przysługi nie kosztowały zbyt wiele. Wielu starszaków
zawdzięczało mu pomoc w kłopotach, związanych głównie ze słabymi ocenami. Mimo
swojego wieku był cenionym korektorem – kimś, kto potrafił je poprawiać. Jeśli okaże im
należyty szacunek, uzyska potrzebne informacje. Również „za darmo”.
Wywołał jednego z nich na prywatnym kanale i cierpliwie czekał, aż uzyska odpowiedź.
Długa pauza miała przypominać z kim rozmawia. Mógł zostać zignorowany, lecz tamten
wiedział, kto go wzywa i że coś jest mu winien.
„Czego chcesz wkładzie do puszki” – odpowiedź przyszła dopiero po dziesięciu minutach
– „nie mam czasu by z tobą gadać”
Wiadomość w pełni odpowiadała charakterowi rozmówcy. Mało subtelna aluzja, jakże
typowa dla starszaka. Puszka, o której wspomniał, była prostym pojemnikiem, w jaki
wkładano zwłoki, by wystrzelić je w stronę atmosfery Ziemi – by je jej oddać, jak
mówiono. Zwykle była to groźba, tym razem – forma niegrzecznego odburknięcia. Mało
który młodszak potrafił rozmawiać tak, by przekonać starszaka do pomocy. Arto znał tę
sztukę.
„Bardzo przepraszam że przeszkadzam – odpisał – „jeśli twój jajcogłowy sprawia ci
kłopoty osobiście podłączę cię do innego który będzie się znał na temacie waszej lekcji”
Na wszelki wypadek starał się okazywać pełen szacunek. Komunikując się przez konsolę,
nie potrafił odgadnąć w jakim nastroju był jego rozmówca. Musiał zachowywać
ostrożność, jeśli nie chciał zapoznać się na najbliższej przerwie z jego siłą.
„Lepiej nie wciskaj mi wałków i nie drażnij swoimi kretyńskimi żartami nie chcę by inni
zobaczyli że choćby odpowiadam takiemu bezużytecznemu asteroidzie jak ty”
Arto od dawna przestał zwracać uwagę na obelgi. To było niemal regułą, zwykłym
sposobem rozmowy między uczniami z różnych roczników. Starszak nigdy nie zwracał się
po imieniu do młodszaka. Wyjątkiem był Żimmy, ale on był członkiem grupy, więc to się
nie liczyło.
„Dlatego korzystam z bezpiecznego kanału” – chętnie odpisałby, że dlatego są bezpieczne
kanały, ale wiedział, czym taka arogancka odpowiedź by się skończyła. Nigdy tego nie
zrozumiał – im starszak silniejszy, tym zwykle głupszy. Dotyczyło to niemal wszystkich
uczniów.
„Po prosu wyduś czego chcesz nim zrobię to sam a potem spadaj”
Arto uznał, że dostał pozwolenie, więc przeszedł do interesującej go sprawy. Niemniej
pozostał ostrożny, wyczuwając u rozmówcy pewne zniecierpliwienie.
„Potrzebujemy dzisiaj wolnej chwili po lekcjach chciałbym wiedzieć jeśli mogę czy nie
staniemy się celem”
Nie od razu otrzymał odpowiedź. Informacja, o którą prosił, z samej swojej natury była
niechętnie podawana.
„I myślisz że potrafię lub chcę ci to powiedzieć”
„Nie jesteś byle starszakiem znasz układy na górze może wiesz czy ktoś się na nas
zasadza”
Uznał, że drobne pochlebstwo znajdzie uznanie, nawet jeśli pochodzi od młodszaka.
„A co ciebie to obchodzi jak zechcemy to was spierzemy jak nie to nie”
„To wasze prawo ale dzisiaj chciałbym to wiedzieć”
„A co chcesz uciekać karaluchu”
„Mamy ważną sprawę do załatwienia jeśli dzisiaj któraś ze starszych klas coś planuje to
przełożymy to na jutro znamy reguły wy jesteście starszakami a my tylko głupimi
młodszakami przepraszam że się odezwałem myślałem że wciąż pamiętasz jak pozwoliłeś
mi sobie pomóc w przejściu do następnej klasy ale taki ważny starszak jak ty na pewno nie
zaśmieca sobie głowy takim drobiazgiem jak ja byłby to dla mnie zbyt duży zaszczyt
oczywiście zrobisz jak zechcesz”
Tak to już jest, pomyślał, pisząc to na konsoli. Czasami trzeba się upokorzyć, by osiągnąć
swój cel. Ale szybko spojrzał na to w inny sposób. Nie chciał, żeby starszaki zaskoczyły
ich podczas sprawdzania Nowego. To, co robił nie było poniżaniem się, lecz ceną, jaką
musiał zapłacić za bezpieczeństwo. Ta myśl od razu poprawiła mu nastrój.
Tu płaciło się za wszystko. Za bezpieczeństwo w szczególności.
„Dobrze że znasz swoje miejsce mały szczurze ciesz się że cię jeszcze pamiętam nie jestem
tylko pewien czy to nie za duże oczekiwania dla takiego śmiecia w zamian za tak niewielką
pomoc”
Gdyby nie tamta niewielka pomoc, ty wielki pryszczu, nie siedziałbyś teraz ze swoimi
towarzyszami, tylko dowodził jakąś bandą młodszaków, równie tępą jak ty sam, pomyślał.
To, co myślał nie miało oczywiście znaczenia, lecz dzięki temu poczuł się odrobinę mniej
upokorzony.
„Przecież nie chcę byście zostawili na w spokoju tylko byś mi powiedział czy coś się stanie
nawet nie pytam kiedy gdzie i kto tylko czy coś” – odpisał, siląc się na spokój.
„No to ciesz się pryszczu bo nic mi nie wiadomo by ktoś chciał się dzisiaj dobierać do
waszych żałosnych jaj nie zastanawiamy się nad takimi kawałkami gówna jakimi jesteście
nie obiecuję że jutro będzie tak samo nie wszyscy dają się tak łatwo opłacić jak wasi
beznadziejni ochroniarze a teraz wylatuj” – gdy tylko tekst przepłynął przez okno, jego
informator rozłączył się.
Właśnie dlatego nie byłem pewien, co zrobią niektórzy kapitanowie, ty niedouczona pałko,
pomyślał. Nie wszyscy w tej szkole są mi coś winni. Ale i tak odetchnął z ulgą. Informator
zapewne nie kłamał. Jego doświadczenie podpowiadało mu, że gdyby tak robił, starałby
się go przekonać, że mówi prawdę, zamiast dawać do zrozumienia, że ma to gdzieś. Ten
starszak nie był na tyle bystry, by aż tak udawać. Łączyło ich jedno – obaj byli straszliwie
znudzeni lekcjami.
Wywołał Derta, swojego drugiego zastępcę. Jakiś czas temu polecił mu zająć się sprawą
Nowego z nieco innej strony. Miał pogrzebać w komputerze stacji, na ile to potrafił. Same
ogólnie dostępne informacje, nic, co by potrzebowało roboty jajcogłowych, lecz nawet
takie rzeczy mogły okazać się przydatne.
„Coś nowego” – napisał.
„Nic ciekawego” – zauważył, że Dert dołączył do ich kanału także Żimmiego – „nowy to
zwykły planetarianin jego rodzice znaleźli tu pracę ale wcześniej dużo się przeprowadzali
zaliczył przez to kilka szkół przez ostatnich kilka lat byli niemal na każdym kontynencie
nawet po trzy razy”
Arto uznał to za ciekawą informację. Skoro tyle razy się przenosili, to Nowy mógł być coś
wart. Musiał nauczyć się dostosowywać.
„Co mówił o nim rejkert podobno już skończył” – do rozmowy włączył się Żimmy.
„Twierdzi że jest za słaby ale może go podciągnąć”
„Nie warto” – Dert bardziej to stwierdził niż pytał. Arto nie zareagował na to drobne
przekroczenie uprawnień. Dert nie próbował podważać jego pozycji. To bardziej
pasowałoby do Żimmiego. Jedynie stwierdzał fakt. Miał słuszność, lecz nie wypadało, by
przyznał mu rację. To nie on miał się zgadzać z innymi, to grupa miała się zgadzać z nim –
lub słuchać, zależnie od okoliczności.
„Myślę że dzisiaj starszaki dadzą nam spokój więc postępujemy zgodnie ze zwyczajem
dert upewnij się gdy wyjdziemy ze szkoły że teren będzie czysty”
Nie oczekiwał potwierdzenia. Dert przyjął polecenie i jego kapitan wiedział, że sumiennie
się z niego wywiąże.
„Najwyższy czas” – uznał Żimmy – „pora pokazać nowemu gdzie jego miejsce musi się
przekonać że nie jest już na ziemi tu nie ma miejsca dla byle kogo już i tak jest tu ciasno”
„Na ziemi jest jeszcze ciaśniej” – przypomniał mu Arto.
„Tym bardziej powinniśmy pilnować aby nie było tak i u nas jeśli to co mamy tutaj to mało
to ja nie chcę wiedzieć co to znaczy dużo”
Wymówka dobra jak każda inna. Żimmy myślał tylko o tym jak dobrać się Nowemu do
skóry. Liczył, że to jego wybierze za przeciwnika. Żimmy lubił pokazywać grupie swoją
siłę i sprawność. Ostatnio nie było ku temu możliwości, żadna grupa nie chciała z nimi
walczyć, więc czepiał się niemal każdej okazji.
Marne szanse, Żim, pomyślał. Nowy nie wybierze kogoś, kto jest najwyższy w grupie. Nie
wygląda na kompletnego durnia. Choć może…?
W jednym Żimmy miał rację. Ziemia była przeludniona, podobnie jak, przekształcone na
jej podobieństwo, Mars i Wenus. Nie lepiej było na pozostałych osiemdziesięciu kilku
koloniach wewnątrz Układu ani na, jeszcze liczniejszych, stacjach orbitalnych, podobnych
do tej na której mieszkali. Żyło się tu ciężko i w ciągłym zagrożeniu. Tu, na górze,
niezależnie czy oznaczało to orbitę Ziemi, Marsa czy Jowisza, wypadki przy pracy
zdarzały się do dwunastu razy częściej niż na dole, zaś wypadków poza pracą bywało
jeszcze więcej. Mimo to produkcja nie mogła ustać nawet na chwilę, nieważne, co się
działo. Od tego zależały losy setek, może nawet tysięcy kolonii.
Stacja nie była bezpiecznym miejscem, a oni dobrze o tym wiedzieli. Nowy powinien
szybko poznać gdzie się znalazł i przekonać ich, że do czegoś się nadaje. Inaczej jego los
mógłby okazać się przypieczętowany. Beksy i wyrzutki nie wytrzymywały tu długo.
• • •
Ostatnia lekcja zbliżała się ku końcowi, ale to właśnie te ostatnie minuty zwykle dłużyły
się najbardziej. Był wtedy najbardziej niecierpliwy. Nigdy nie nauczył się czekać.
Jego stanowisko znajdowało się w pierwszym rzędzie, w kolumnie umieszczonej przy
lewej ścianie. Tylko to było wolne, gdy dwa dni temu jeden z nauczycieli przyprowadził
go do jego nowej klasy. To oraz to drugie, przy drzwiach. Wybrał to, by inni uczniowie nie
pomyśleli, że się boi przebywać razem z nimi w tym samym pomieszczeniu. Nawet na
takie drobiazgi nauczył się zwracać uwagę.
Inni chłopcy siadali w każdej klasie na tych samych miejscach. Uznał, że to, które zajął
teraz należy do niego. I dobrze. Był zadowolony ze swojego wyboru. Nie przeszkadzało
mu, że nic nie zasłaniało go przed spojrzeniem nauczycieli. Potrafił dobrze kryć swoją
niecierpliwość; zwykle tylko kryć, tłumić już nie zawsze. Umiał siedzieć spokojnie przez
całą lekcję, lecz rzadko kiedy potrafił się skupić na tym, co się działo.
Nauczycielka musiała widzieć, że nie uważa, lecz szczęśliwie wcale się o to nie czepiała.
Był nowy, starała się być wobec niego wyrozumiała. Chciała dobrze, Iwen o tym wiedział,
ale doświadczenie nauczyło go, że skutek bywał odwrotny. Zwykle tolerancja nauczycieli
prowokowała inne dzieci do działania. Na szczęście nie tutaj.
Pomyślał o chwili, gdy wyjdzie ze szkoły i wróci do domu. Męczyły go te ciągłe zmiany –
wciąż nowe otoczenie, wciąż nowe dzieci. Zawsze było tak samo. Mijały miesiące w
nowym miejscu; sprawy zaczynały układać się po jego myśli, zaczynał wierzyć, że może
tym razem już tu zostaną – i zawsze się mylił. Obiecał sobie, że tym razem się nie pomyli.
Gdy był bardzo mały pozostawali na miejscu cały rok, czasem dwa. Dziś ledwie to
pamiętał. Teraz, niemal odkąd zaczął chodzić do szkoły, pobyt w nowym miejscu stawał
się coraz krótszy. Ledwo zdołał się dopasować, a już musiał porzucać nowych znajomych,
o których akceptację czasami musiał walczyć. Nie miał wielu przyjaciół, właściwie nie
miał ich wcale i zdążył do tego przywyknąć.
Dziś mijał równy tydzień, od kiedy wprowadzili się na orbitę, a Iwen wciąż był
przytłoczony zmianami w swoim otoczeniu. Aż dotąd gdzie by się nie przenosili, zawsze
zostawali na Ziemi, a tam, na dole, poza ludźmi i ich zachowaniem, niewiele się zmieniało.
Tutaj wszystko zdawało mu się jeszcze bardziej inne, wręcz obce, gorsze. Nie tylko ludzie.
Na Ziemi mieszkali w ogromnych budynkach, olbrzymach wysokich na kilka kilometrów,
w których było niemal wszystko, czego potrzebowali. Prawie nigdy nie wychodzili na
zewnątrz, chyba że przy jakichś ważniejszych okazjach: gdy szli na wycieczkę lub gdy się
przeprowadzali. Z ich ostatniego mieszkania, gdy zadzierał głowę tak bardzo jak tylko
mógł, potrafił nawet dojrzeć przez okno niewielki skrawek nieba, a czasem i słońce. Tamto
podobało mu się najbardziej ze wszystkich, jakie pamiętał.
Teraz byli na górze. Rodzice nie mówili dlaczego, lecz on wiedział, że to przez pracę.
Ojciec często ją tracił; stacja mogła się okazać ostatnim miejscem, w którym mógł ją
dostać. Była ogromna; jej grubość w okolicy osi liczyła kilka dziesiątków kilometrów,
średnica mierzyła ponad sto. Większą część jej przestrzeni zajmowały fabryki, zwłaszcza
stocznie, a wszędzie tam, gdzie coś się budowało, potrzebowano kogoś, kto znał się na
komputerach i elektronice. Kogoś takiego jak jego ojciec. Bo elektronika była wszędzie,
od zwykłych kartek po projektory.
Stacja orbitalna była dla niego czymś zupełnie nowym. Zwykłe rzeczy były tu inne,
niezrozumiałe. Wszystko było zamknięte w wielkim pancerzu, za którym była tylko
zabójcza próżnia. Nie było nieba, nie było słońca, tylko sztuczne światło; lecz tak
naprawdę nie różniło się to wiele od wieżowców. Nie było dnia, tylko rozjaśnienie, ani
nocy, zamiast której było
zaciemnienie, lecz były to tylko nowe nazwy na znane mu rzeczy.
Za to łazienka… Łazienka już zupełnie różniła się od tych, które znał. Inna była nawet tak
pozornie zwykła rzecz jak toaleta – jej używania musiał się uczyć na nowo. Już pierwszego
dnia odkrył, że proste dawniej umycie rąk stało się teraz problemem niemal nie do
przezwyciężenia. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego zwykła woda zamieniała się w latające
kule, kpiące sobie ze wszystkiego, czego dotąd doświadczył. Trzymali ją w szczelnych
pojemnikach, a i tak, niczym obdarzona własną wolą i rozumem, zawsze znajdowała
sposób by z niego uciec – wystarczyło, że go nie domknęli.
Matka wyjaśniła mu, że to dlatego, iż woda nie podlega magnetycznemu przyciąganiu jak
wszystkie inne przedmioty na stacji. Przez to musiał uważać, gdy brał prysznic, by woda
nie zakleiła mu twarzy. Dopiero zmieszana z mydłem zaczynała spływać, bez niego
unosiła się bezładnie w powietrzu, pędzona w dół lekkim podmuchem wentylatora.
Potrafił pływać, nawet bardzo dobrze, lecz tutaj, w kontakcie z tą dziwną wodą, nie miało
to znaczenia.
To była pierwsza rzecz, której się musiał nauczyć. Przyciąganie na stacji nie było
prawdziwe; bardziej przypominało tkwiący wewnątrz stacji wielki magnes, przyciągający
do siebie całą resztę. Działało to tylko na przedmioty zawierające w sobie choć odrobinę
metalu. Wszystko inne unosiło się bezwładnie w powietrzu. Szybko oduczył się pluć –
czego rodzice nie zdołali osiągnąć przez lata, stacja zrobiła ledwie w parę dni.
Nie inaczej działo się z ich ciałami. Czuł się z tego powodu dziwnie. Z początku był
zdezorientowany i czasem wymiotował. Doktor, który badał ich przed wydaniem zgody na
przesiedlenie z Ziemi na stację, wyjaśnił, że minie wiele czasu – miesiąc, może nawet dwa
– nim zaczną odczuwać sztuczne ciążenie. Wszyscy, którzy tu żyli musieli żywić się
specjalnym pożywieniem, takim samym, jakie jedli astronauci. Uprzedził go, że w tym
czasie niektóre osoby mają wrażenie jakby utyły, lecz to przemija, w miarę jak jego ciało
będzie dostosowywało się do nowych warunków; zacznie nasycać się cząsteczkami z
pożywienia, aż ustali się równowaga między tym co zje i wydali. Pole magnetyczne stacji
zacznie stopniowo przyciskać jego ciało do podłogi, by na koniec nadać mu prawdziwy
ciężar, dokładnie taki jak na Ziemi.
Lecz miało się to dziać stopniowo. Do czasu gdy adaptacja dobiegnie końca, mieli nosić
długie spodnie i specjalne kamizelki z długimi rękawami. Nowe ubrania zawierały
ciężarki, które przyciągał wielki magnes stacji i które usuwali w miarę jak ich ciała stawały
się cięższe. Dorośli nazwali to ubiorem kompensacyjnym. Musiał przyznać, że, jeśli
chodziło o wagę, spisywało się znakomicie. Gorzej z resztą. Wciąż robiło mu się
niedobrze, gdy szybko obracał głową; jego oczy ciągle nie poruszały się same z siebie
zgodnie z ruchem głowy i sam musiał nimi wodzić za obserwowanymi przedmiotami.
Wiedział, że do tego będzie się musiał przyzwyczaić, bo wszystko, co sztuczne nie było
doskonałe, lecz przynajmniej mógł poruszać się tak jak dawniej. Nowy ubiór trochę
krępował ruchy, choć nie wydawał się ani zbyt ciężki, ani zbyt lekki. Jego skóra czuła na
sobie coś ciężkiego, jednak dla ciała to coś ważyło dokładnie tyle ile sam ważył, gdy był na
powierzchni Ziemi. Oszustwo było całkowite. Pomimo tego – lub właśnie dlatego – z
początku bardzo niechętnie go zakładał. Przez pierwsze dni rodziców prawie nie było w
domu. Załatwiali sprawy związane z pracą i zamieszkaniem na stacji, starając się jak
najkrócej gnieść się w tymczasowym lokalu dla przychodzących – tak ich nazywali
urzędnicy. Wtedy Iwen lubił poczuć się naprawdę jak na stacji. Rozbierał się i latał goły po
niewielkim mieszkanku, napawając się siłą i możliwościami, jakie dawała mu nieważkość.
Musiał uważać, by nie poobijać się o ściany, lecz ze wszystkich innych, tę jedną zmianę
polubił naprawdę. Prawie żałował, że było to tymczasowe.
A potem nadeszło zwyczajowe upomnienie z Urzędu Opieki, nakazujące mu i jego siostrze
iść do szkoły. Jak zwykle powoływano się na prawny obowiązek edukacji i grożono, że w
razie zaniedbania ustawowej opieki zostaną wyciągnięte należne konsekwencje. Nie
rozumiał tych „należnych konsekwencji”, lecz czuł, że nie oznacza to nic dobrego.
Zajmujący się nowo przybyłymi urzędnik pomógł rodzicom wybrać szkołę i załatwił
potrzebne formalności. W taki to sposób Iwen pojawił się przedwczoraj na pierwszych
zajęciach.
W swoim życiu trafił już do kilku szkół. Różnie mu się w nich układało. Za pierwszym
razem było nawet nieźle. Inni też byli tam pierwszy raz. Szybko zaprzyjaźnił się z
niektórymi dziećmi. Kolejne szkoły były już gorsze. Jako nowy zawsze wzbudzał
zainteresowanie, tym większe, im klasy stawały się starsze. Wszyscy już się znali, mieli
przyjaciół, tylko nie on. Bywało, że miewał przez to kłopoty, więc nauczył się jak
powinien się zachowywać, by wejść do nowej grupy. Co robić, by zdobyć szacunek
uczniów, sprawić, żeby zostawili go w spokoju lub się go bali – w zależności od tego co
chciał i jaka była nowa klasa.
Lecz czuł, że tutaj jest inaczej.
Oni wszyscy… byli jacyś dziwni. Podpowiadało mu to jego własne doświadczenie i lekki,
choć dobrze odczuwalny ucisk w dolnej części brzucha. Nie byli tacy jak chłopcy w innych
szkołach. Cała szkoła była dziwna. Nie było mieszanych klas jak na Ziemi; co więcej, klas
dziewczęcych było prawie o połowę mniej niż chłopięcych. Ta, do której trafiła jego
siostra była podobna do jego własnej, ale Ros była starsza i sprytniejsza. Po jej zachowaniu
widział, że radziła sobie dobrze i czuła się tu lepiej niż on sam.
Ja też sobie poradzę, pomyślał. To nie jest pierwszy raz. Mam doświadczenie.
Nikt się nie wygłupiał. Nikt nie robił kawałów, nie żartował z kolegami, nie przeszkadzał
na lekcji. Niby uważali, mógłby to przysiąc. Wykonywali polecenia nauczyciela,
odpowiadali poprawnie na pytania, ale Iwenowi wydawało się, że całą swoją uwagę
skupiali na nim, nawet jeśli na niego nie patrzyli. Niemal czuł ich oddechy na karku, ile
razy pochylał się nad konsolą. Sam nie próbował się odwracać. Nie patrzył ani do tyłu, ani
na boki, nawet ukradkiem. Chciał, by pomyśleli, że się ich wcale nie boi, choć było to
nieprawdą.
Czuł, że to jest miejsce, którego szybko powinien nauczyć się bać.
Pewne rzeczy zdawały się być podobne do tych, które znał. Tu także dzieci miały,
wszczepiony w lewe ramię, miniaturowy nadajnik. Pluskwę, jak tu na niego mówili.
Widział małe, ledwie widoczne wypukłości poniżej krótkich rękawów koszulek ich
właścicieli, świadczące o tym, że tkwi on w ich ciele, włożony tam przez dorosłych zaraz
po urodzeniu. Lecz to był tylko pozór podobieństwa.
Już pierwszego dnia wiedział, że coś jest nie tak. Przede wszystkim, było tu zbyt cicho jak
na takie miejsce. Panował gwar, lecz nie taki, jaki robią zwyczajne dzieci. Przypominało to
bardziej zebranie dorosłych. Szkoła okazała się istnym korowodem dziwacznych ozdób i
fryzur, lecz wygląd dzieci nie szedł w parze z ich zachowaniem. A takich dziwnych rzeczy
dostrzegał tu więcej.
Atmosfera strachu i wrogości, jaką wyczuwał w czasie przerwy, dziwne spojrzenia, jakimi
obdarowywali go niektórzy chłopcy, nawet ci z jego nowej klasy, gdy szedł korytarzami…
Nie odzywali się do niego, tylko patrzyli. W każdej innej szkole byłoby to dla niego
najlepsze rozwiązanie, lecz tutaj… Widział, jak zmieniało się zachowanie uczniów, gdy w
pobliżu pojawiał się nauczyciel. Widział, jak dziewczynki trzymają się z daleka od innych
dzieci, zbite w stadka. Jak młodsi chłopcy schodzą z drogi starszym, jak pomimo tego ci
ich zaczepiają i czasem biją, brutalnie i bezwzględnie, gdy tylko są pewni, że żaden
dorosły niczego nie zdoła zauważyć. I mimo to cała szkoła wydawała się podejrzanie
spokojna. Więc, choć to widział, milczał – bo milczeli inni.
Widział wprawdzie perceptory, niewielkie urządzenia rozmieszczone na korytarzach,
przez które komputer stacji mógł widzieć, słyszeć i czuć, co się dzieje, ale łatwo poznał, że
wszystkie były od dawna uszkodzone. Czemu dorośli nie próbowali ich naprawiać? Mógł
zgadywać, że dzieci tyle razy niszczyły sprzęt, że dali sobie z tym spokój. Lecz dlaczego?
Z czasem to odkrycie zaczęło go coraz bardziej przerażać. Jego ojciec nie zdawał sobie
sprawy z tego, jak dużo nauczył już swojego syna. Teraz jego wiedza ostrzegała go by się
pilnował. Nie wiedział, co tu się dzieje, dlaczego się dzieje i dlaczego dorośli nie
reagowali, wiedział za to, że je