Gordon Noah - Medicus (2) - Szaman
Szczegóły |
Tytuł |
Gordon Noah - Medicus (2) - Szaman |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gordon Noah - Medicus (2) - Szaman PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gordon Noah - Medicus (2) - Szaman PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gordon Noah - Medicus (2) - Szaman - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
NOAH GORDON
SZAMAN
(SHAMAN)
Pełożył Łukasz Nicpan
Wydawnictwo „Książnica”, 1994
Strona 3
Spis treści
Strona tytułowa
Copyright ©
Dedykacja
Część pierwsza Powrót do domu
22 kwietnia 1864
1 Hopsa-sa
2 Spadek
Część druga Czyste płótno, nowe malowidło
11 marca 1839
3 Imigrant
4 Lekcja anatomii
5 Zapomniana pez Boga dzielnica
6 Maenia
7 Kolor oBrazu
8 Muzyka
9 Dwie działki
10 Budowa domu
11 Samotniak
12 Wielki Indianin
13 W okowach zimy
14 Gra w piłkę i kije
15 Podarunek od Kamiennego Psa
16 Łowcy sikorek
17 Córka Midewiwin
18 Kamienie
19 Pemiana
Strona 4
20 Adoratoy Sary
21 Wielkie peBudzenie
Część tecia Holden’s Crossing
14 listopada 1841
22 Pekleństwa i Błogosławieństwa
23 Pemiany
24 Wiosenna muzyka
25 Ciche dziecko
26 Spętany
27 Polityka
28 Aresztowanie
29 Ostatni Indianie w Illinois
Część waa Głuchy chłopiec
12 października 1851
30 Lekcje
31 Szkolne dni
32 Nocna wizyta
33 Pytania i odpowiedzi
34 Powrót
35 Kryjówka
36 Pierwszy Żyd
37 Znaki wodne
38 Słuchanie muzyki
39 Nauyciele
40 Dorastanie
41 Zwycięzcy i zwyciężeni
42 Student
43 Airant
Strona 5
44 Listy i liściki
Część piąta Speka w rodzinie
24 stynia 1861
45 W poliklinice
46 Bicie serca
47 Cincinnati
48 Wyprawa eką
49 Leka na kontrakcie
50 List od syna
51 Waltornista
52 Ruchy wojsk
53 Długa szara linia
54 Potyki
55 „Kiedy otkałeś Ellwooda R. Pattersona?”
56 Za Rappahannock
57 Pełny oBrót koła
Część szósta Wiejski leka
2 maja 1864
58 Doradcy
59 Ojcowskie tajemnice
60 Dziecko chore na krup
61 Szere wyznania
62 Wędkowanie
63 Koniec dziennika
64 Chicago
65 Depesza
66 OBóz w Elmie
67 Chata w WellsBurgu
Strona 6
68 W potasku
69 Nazwisko Alexa
70 Wyprawa do Nauvoo
71 Podarki dla rodziny
72 Kamień węgielny
73 W tamie
74 Ranny ptaszek
Podziękowania i nota od autora
Strona 7
Copyright © by
Wydawnictwo „Książnica”,
Katowice 1994
Strona 8
Książkę tę z wyrazami miłości dedykuję Lorraine Gordon, Irvingowi
Cooperowi, Cis i Edowi Plotkinom, Charliemu Ritzowi oraz pamięci
nieodżałowanej Izy Ritz.
Strona 9
Część pierwsza
Powrót do domu
22 kwietnia 1864
1 Hopsa-sa
Ostry gwizd w chłodnym basku zapowiedział zbliżanie się
„Ducha Des Moines” do dworca Cincinnati. Szamanowi dało o nim
znać zrazu delikatne, ledwo wyuwalne drżenie drewnianego
peronu, potem jego wyraźny, coraz silniejszy dygot. Potwór wypadł
nieodzianie z szarego, posępnego półmroku i pędził na niego
dysząc wonią gorącego oleju i pary, połyskując mosiężnymi
okuciami na arnym smoym cielsku, prężąc potężne ramiona
tłoków i niym wieloryb wydychając w niebo chmurę siwego
dymu, która – gdy parowóz stanął – odpłynęła, podarła się na
stępy i rozwiała.
W tecim wagonie było tylko kilka wolnych miejsc na twardych
drewnianych ławkach. Gdy Szaman usiadł, pociąg z szarpnięciem
podjął perwaną podróż. Kolej wciąż stanowiła nowość, ale
podróżowało się nią w nazbyt linym towaystwie. Wolał
Strona 10
samotną jazdę konno, zatopiony w rozmyślaniach. Długi wagon był
pełen żołniey, doboszów, farmerów oraz wszelakiego rodzaju
kobiet, z dziećmi i bez dzieci. Ich pła nie peszkadzał mu
oywiście ani trochę. W wagonie było jednak duszno od
skłębionych woni – śmierdzących skarpetek, zanieyszonych
pieluch, nieświeżych wyziewów z żołądków, potu nie mytych ciał,
swędu cygar i fajek. Okno zaprojektowano najwyraźniej z zamiarem
ucenia wyzwania temu, kto zechce je otwoyć, le on był rosły i
kepki, toteż je w końcu pokonał, choć po to jedynie, aby
stwierdzić zaraz, że popełnił błąd. Sapiący z podu, o ty wagony
dalej parowóz wyucał z wysokiego komina nie tylko dym, ale i
mieszaninę sadzy, popiołu, żaących się i zgasłych węgielków,
które pęd jazdy zwiewał do tyłu i cisnął teraz w otwae okno.
Nowa marynarka Szamana zajęła się natychmiast od jakiejś
rozżaonej okruszyny. Kaszląc i pomrukując ze złości młody
łowiek zatasnął okno i poął tepać w sukno, póki nie zgasił
zaewia.
Siedząca po drugiej stronie pejścia kobieta zerknęła na niego i
uśmiechnęła się. Starsza od niego o jakieś dziesięć lat, ubrana była
modnie, ale w strój podróżny – szarą wełnianą suknię bez
krynoliny, ze wstawkami z niebieskiego lnu dla podkreślenia koloru
blond włosów. Ich ojenia zetknęły się na chwilę, po ym
nieznajoma opuściła wzrok na ółenko do frywolitek, które
tymała na kolanach. Szaman był rad z tego zerwania kontaktu.
Żałoba to nie pora na iy.
Do ytania wziął na drogę nową ciekawą książkę, ilekroć jednak
próbował się w niej zagłębić, myśli biegły do ojca. Środkiem
wagonu za jego plecami pepychał się konduktor.
Strona 11
Szaman zdał sobie rawę z jego obecności wtedy dopiero, gdy
tamten dotknął jego ramienia. Wzdrygnął się i podniósł wzrok na
rumiane oblie ozdobione wąsiskami zlepionymi w dwa
napomadowane szpikulce oraz petykaną siwizną ryżawą bródkę,
która odobała się Szamanowi, pozwalała bowiem widzieć wargi
konduktora.
– Pan to chyba musi być głuchy! – stwierdził tamten
dobrodusznie. – Już teci raz proszę pana o bilet.
Szaman uśmiechnął się do niego. W podobnych sytuacjach
bywał w życiu na każdym kroku.
– Istotnie, jestem głuchy – odekł, podając konduktorowi bilet.
Patył na pesuwającą się za oknem prerię, nie był to jednak
widok zajmujący. Teren był monotonny, poza tym pociąg tak
szybko pemykał obok różnych pedmiotów, że ledwie miały as
doteć do świadomości, a już znikały. Najpyjemniej podróżować
piechotą lub konno. Kiedy łowiek pouje głód albo zechce mu
się lać, zatymuje się po prostu w drodze i dogadza sobie.
Oglądane zaś z pociągu takie miejsca postoju migały tylko w
postaci rozmazanych plam.
Książką, którą ze sobą zabrał, były „Zapiski szpitalne” mieszkanki
Massachusetts nazwiskiem Alcott, która od poątku wojny
zajmowała się pielęgnowaniem rannych. Jej opisy cierpień i
potwornych warunków panujących w szpitalach polowych
wywołały w lekarskich kręgach zgrozę.
Na Szamanielektura ta yniła wyjątkowo pygnębiające
wrażenie, zmuszała go bowiem do wyobrażania sobie udręk, pez
jakie mógł pechodzić jego brat, Duży, który zaginął podas akcji
jako szpera konfederatów. Jeśli oywiście, dopowiedział sobie w
Strona 12
duchu, nie poległ bezimiennie. Takie rozważania wiodły prostą
drogą do myśli o ojcu. Pouł chwytający go za gardło skur żalu,
jął więc gorąkowo rozglądać się dokoła.
Z podu wagonu wymiotował jakiś chudy chłopiec. Jego matka,
blada kobiecina siedząca wśród stey tobołów z trójką jesze
drobnych dzieci, zerwała się podtymać mu oło, żeby nie zaygał
bagaży. Gdy Szaman do niej podszedł, zabierała się właśnie za
niepyjemne poądki.
– Może mógłbym mu pomóc? Jestem lekaem.
– Nie mam ym panu zapłacić.
Machnął bagatelizująco dłonią. Chłopiec pocił się po ataku
nudności, le oło miał zimne. Węzły chłonne powiększone, oy
błyszące.
Kobieta pedstawiła się jako Jonathanowa Sperber. Jechała z
Limy w Ohio do męża, który wraz ze swoimi towayszami,
kwakrami, zagoodarowywał się jako osadnik w Springdale,
pięćdziesiąt mil na zachód od Davenpo. Pacjent miał na imię
Lester i liył sobie osiem lat. Na wymizerowaną twaykę
wracały już rumieńce. Nie wyglądał na ciężko chorego.
– Co zjadł?
Z wytłuszonego worka na mąkę wydobyła niechętnie kiełbasę
domowego wyrobu. Kiełbasa była zielonkawa.
Powonienie potwierdzało świadectwo ou. Jezu Chryste!…
– Hm… y pani im to wszystkim dawała do jedzenia?Potaknęła
głową. Rzucił na pozostałych bdąców ojenie pełne uznania dla
ich pewodów pokarmowych.
– Widzi pani, nie można ich tym dłużej karmić. Ta kiełbasa jest
już za bardzo zepsuta.
Strona 13
Zacisnęła wargi.
– Wcale nie taka zepsuta. Jest dobe nasolona, gorsześmy już
jadali. Gdyby była zepsuta, ja i te małe też byśmy się pochorowali.
Dostatenie dobe znał takich osadników – obojętnie jakiego
wyznania – aby nie dosłuchać się w jej słowach ich prawdziwej
treści: ta kiełbasa była wszystkim, co mieli. Mogli jeść zaśmiardłą
kiełbasę lub głodować. Kiwnął głową i wrócił na swoje miejsce.
Jego podróżny róg obfitości, zwinięty z wychodzącej w Cincinnati
gazety „Commercial”, mieścił ty grube pajdy pumpernikla
pełożone plastrami chudej wołowiny, ciasto z dżemem
truskawkowym i dwa jabłka, którymi chwilę żonglował, chcąc
rozśmieszyć dzieci. Gdy wręał pani Sperber te prowianty, kobieta
już otwoyła usta, by zaprotestować, le wnet je zamknęła. Żona
osadnika powinna kierować się w życiu teźwym realizmem.
– Jesteśmy panu bardzo wdzięni, pyjacielu – powiedziała.
Blondynka z drugiej strony pejścia stelała ku niemuokiem, a
Szaman usiłował skupić się na lektue, gdy wrócił konduktor.
– We pan co, ja chyba pana znam? Teraz sobie pypomniałem.
Chłopak doktora Cole’a z Holden’s Crossing.
Zgadza się?
– Zgadza – odparł Szaman wiedząc, że to jego głuchota pozwoliła
go konduktorowi zidentyfikować.
– Pan mnie nie pamięta? Frank Fletcher. Miałem ten kawałek
pola kukurydzy py drodze do Hooppole. Pański tata zajmował się
całą naszą siódemką pez sześć lat z okładem, pókim się nie
wypedał i nie zaął pracować na kolei.
Wtedyśmy się peprowadzili do East Moline. Pamiętam, że pan
też z nim asem pyjeżdżał, jesze jako sraluch.
Strona 14
Siedział pan za nim na koniu i tymał się z całej siły, żeby nie
zlecieć.
Wizyty domowe były dla ojca jedyną okazją do pebywania z
synami, a oni je uwielbiali.
– Teraz sobie pypominam – powiedział do Fletchera. –
Pamiętam pana zagrodę. Biały dom z desek, erwona stodoła z
blaszanym dachem… W ziemiance zrobił pan iżarnię.
– O, to, to. Zgadza się. Czasem pan z nim pyjeżdżał, asem pana
brat. Jak mu było?…
Duży.
– Alex. Brat ma na imię Alex.
– O, to, to. Gdzież on się teraz podziewa?
– Jest w wojsku.
Nie powiedział w którym.
– No tak. Uy się pan na duchownego? – zapytał konduktor,
ucając okiem na arny garnitur, który dobę weśniej wisiał
jesze na wieszaku w sklepie Seligmana w Cincinnati.
– Nie, ja też jestem lekaem.
– Patcie państwo! Taki młody…
Szaman zacisnął usta, trudniej znosił bowiem wytykanie
młodego wieku niż zwracanie uwagi na jego głuchotę.
– Ale dostatenie już dorosły. Pracowałem w szpitalu w Ohio.
Mój ojciec, panie Fletcher… umarł w zeszły waek.
Uśmiech tak powoli i tak do szętu zszedł mu z tway, że
trudno było wątpić o głębi jego smutku.
– Mój Boże! Tracimy najwanialszych ludzi, prawda? Wojna?
– Umarł w domu. Na dur buszny, jak doniesiono mi
telegrafinie.
Strona 15
Konduktor pokiwał głową.
– Proszę łaskawie powtóyć swojej matce, że wielu, ale to
naprawdę wielu połąy się z nią w modlitwie.
Szaman podziękował mu, dodając, że jego matka potrafi to
docenić.
– Czy na którejś stacji nie wsiądą aby jacyś edawcy?
– Nie. Każdy biee na drogę własną wałówkę. – Koleja
pyjał mu się z troską. – Nic pan nie kupi aż do pesiadki w
Kankakee. Dobry Boże, to nie upedzili pana o tym, jak pan
kupował bilet?
– Ależ tak, upedzili. Wszystko w poądku, pytałem z
ciekawości.
Konduktor dotknął daszka apki i oddalił się. Zaraz potem
kobieta po drugiej stronie pejścia podniosła się i sięgnęła na półkę
po orych rozmiarów kosz z dębowego łubu, ujawniając py tym
ponętną figurę od biustu po uda. Szaman podszedł i pomógł jej
ściągnąć kosz.
Uśmiechnęła się do niego.
– Musi pan skoystać z moich wiktuałów – oświadyła nie
znoszącym eciwu głosem. – Staryłoby tego, jak pan widzi, dla
całej armii!
Pozwolił sobie nie zgodzić się z nią, pyznając jednak, że pluton
może by się pożywił, i wkrótce pałaszował pieonego kuraka,
podpłomyki z dyni i placek ziemniaany. Fletcher, powróciwszy z
pogniecioną kanapką z szynką, którą wycyganił od kogoś dla
Szamana, roześmiał się na ten widok i stwierdził, że młody pan
doktor wykazuje większą rawność w aprowizacji niż Armia
Strona 16
Potomacu, po ym oddalił się z wyraźnym zamiarem
skonsumowania kanapki.
Szaman więcej jadł, niż rozmawiał, zawstydzony i zaskoony
własnym apetytem, który tak mu dopisywał mimo żałoby i bólu.
Jego towayszka z kolei więcej mówiła, niż jadła.
Nazywała się Maha McDonald. Jej mąż, Lyman, pracował w
Rock Island jako edawca w Amerykańskiej Kompanii Handlu
Naędziami Rolniymi. Złożyła Szamanowi wyrazy wółucia z
powodu jego straty. Kiedy go ęstowała, ich kolana stykały się ze
sobą i nie była to intymność niepyjemna. Pekonał się już
dawno, że wiele kobiet reaguje na jego głuchotę bądź to odrazą,
bądź podnieceniem.
Na to ostatnie ekscytująco działał być może pedłużony kontakt
wzrokowy: gdy mówiły, nie odrywał ou od ich tway. Rze
jasna z konieności – ytał z ruchu warg.
Nie robił sobie złudzeń co do własnego wyglądu. Trudno by go
nazwać pystojnym, le był pynajmniej rosły i nieociężały, co
zwykle idzie w pae z taką posturą. Tryskał energią, młodzieńą
męskością i wybornym zdrowiem, a regularne rysy i odziedzione
po ojcu penikliwe ojenie niebieskich ou yniły go co
najmniej atrakcyjnym. Nie miało to zresztą i tak żadnego znaenia
dla dalszej znajomości z panią McDonald, pyjął bowiem za regułę
– tak niewzruszoną jak nakaz szorowania rąk ped i po zabiegu –
nie zadawać się nigdy z mężatkami. Jego odmowę łatwo mogła
poytać za obrazę, mimo to podziękował jej za smany
poęstunek i wrócił na swoje miejsce po drugiej stronie pejścia.
Prawie całe popołudnie ędził na lektue. Louisa Alcott
opisywała operacje chirurgine peprowadzane bez środków
Strona 17
znieulających, opowiadała o rannych, któy marli od zakażeń w
szpitalach tonących w brudzie i smrodzie.
Śmierć i cierpienie nie pestawały go zasmucać, niepotebny
jednak ból i niekoniena śmierć pyprawiały go o istną
wściekłość. Późnym popołudniem zjawił się Fletcher, aby oznajmić,
że pociąg pędzi z prędkością terdziestu pięciu mil na godzinę, ty
razy szybciej od galopującego konia, i nie oduwa py tym
zmęenia!…
Szaman otymał pesłaną telegrafem wiadomość o śmierci ojca
następnego ranka po tym smutnym zdaeniu. Zdjęty podziwem
zadumał się teraz nad światem, co wjeżdżał całym pędem w epokę
szybkich środków tranou i jesze szybszych osobów
komunikacji, nowych szpitali i metod leenia, chirurgii bez
zadawania cierpień. Zmęywszy się tymi poważnymi myślami,
rozebrał wzrokiem Mahę McDonaldi ędził pyjemne pół
godziny peprowadzając w wyobraźni jej lekarskie badanie
zakońone uwiedzeniem – najbezpieniejszy i najmniej szkodliwy
osób złamania pysięgi Hipokratesa.
Rozrywka nie trwała długo. Ojciec!… Im bliżej był domu, tym
trudniej znosił konfrontację z eywistością. Pod powiekami
zapiekły go łzy. Dwudziestojednoletni lekae nie powinni beeć
na forum publinym. Tata… Parę godzin ped pesiadką w
Kankakee zapadła arna noc. Wreszcie – i o wiele za prędko, ledwie
jedenaście godzin od wyjazdu z Cincinnati – Fletcher zapowiedział
kolejną stację: „Ro-o-ok A-a-a-aj-lend!”
Dwoec jaśniał jak oaza światła. Po wyjściu z pociągu Szaman
dojał zaraz Aldena. Parobek ekał na niego pod jedną z gazowych
Strona 18
latarń. Poklepał go po ramieniu, uśmiechnął się smutno i pywitał
go rodzinnym pezwiskiem:– Witaj w domu, Hopsa-sa.
– Serwus, Alden. – Zatymali się chwilę pod latarnią, żeby
porozmawiać. – Jak matka? – zapytał Szaman.
– Domyślasz się chyba. Źle. To jesze do niej w pełni nie dotarło.
Nie miała zresztą dotąd okazji, żeby pobyć sama. Te kościelne
kwoki z wielebnym Blackmerem siedziały u niej pez cały boży
dzień.
Szaman kiwnął głową. Niezłomna nabożność jego matki dawała
się we znaki wszystkim domownikom, ale gdyby Pierwszy Kościół
Baptystów pomógł im pebrnąć pez ten trudny as, byłby mu
wdzięny.
Alden domyślił się trafnie, że Szaman pywiezie tylko jedną
torbę, toteż pyjechał po niego dwukółką, która miała dobre
resory, zamiast wozem, który nie miał żadnych. Zapągł do niej
Bossa, siwego wałacha, ulubieńca ojca. Szaman zanim wsiadł na
wózek, pogłaskał konia po pysku. Kiedy ruszyli, rozmowa stała się
niemożliwa, ponieważ w ciemności nie widział tway Aldena.
Parobek pachniał jak dawniej – sianem, tytoniem, surową wełną i
whisky. Pejechali Rocky River po drewnianym mostku i pomknęli
kłusem drogą na północny wschód. Jechali w zupełnych
ciemnościach, ale Szaman znał tu każde dewo, każdy kamień.
Gościniec był miejscami trudny do pebycia, topniejące śniegi
zmieniły go bowiem w błotniste gęzawisko. Po godzinie jazdy
Alden ściągnął wodze, w miejscu tym samym co zwykle, by dać
odpoąć koniowi. Wysiedli obaj, odlali się napodmokłe pastwisko
Hansa Buchanana, a potem jakiś as szli pieszo dla rozprostowania
kości. Wkrótce pekroyli wąski mostek nad ich własną eką,
Strona 19
ukazał im się dom i stodoła i Szaman stanął ped najtrudniejszą
próbą. Dotąd wszystko odbywało się normalnie: Alden ekał na
niego w Rock Island, żeby go zawieźć do domu, le gdy wejdzie do
środka, nie zastanie ojca. Już nigdy.
Nie od razu jednak to zrobił. Pomógł Aldenowi wypąc konia i
poszedł za nim do stajni, gdzie zapalił lampę naową, by mogli
rozmawiać. Parobek wsunął rękę pod siano i wydobył butelkę, w
jednej teciej pełną, le Szaman odmówił ruchem głowy.
– Zostałeś tam w Ohio abstynentem?
– Nie – odparł krótko, bo rawa była bardziej skomplikowana.
Jak wszyscy Cole’owie był nietęgim pijakiem, co ważniejsze jednak,
ojciec powiedział mu kiedyś, już dość dawno temu, że alkohol
osłabia Dar. – Po prostu mało piję.
– No tak. Tak jak on. Ale dziś chyba powinieneś.
– Nie chcę, żeby pouła ode mnie wódkę. I bez tego będę miał z
nią dość kłopotu. Ale zostaw ją tutaj, dobe? Jak się położy, zajdę
po drodze do kibla i łyknę sobie.
Alden kiwnął głową.
– Okaż jej trochę pobłażliwości – doradził z wahaniem. – Wiem,
że potrafi być nieznośna, ale…
Zdębiał, kiedy Szaman podszedł i objął go. To się nie mieściło w
ich wzajemnych stosunkach, mężyźni nie pytulają się do
mężyzn. Zmieszany klepał młodzieńca po ramieniu. Ten zlitował
się nad nim w końcu, zdmuchnął lampę i pez ciemne podwóe
ruszył w stronę kuchni, gdzie sama po odejściu pocieszycieli, ekała
na niego matka.
Strona 20
2 Spadek
Nazajut obudził się z potwornym bólem głowy, choć poziom
brunatnej ciey w butelce obniżył o parę tylko cali. Źle ał;
starego sznurowego materaca od lat nie naciągano i nie
pewiązywano na nowo. Py goleniu zaciął się w brodę.
W południe nie pamiętał już jednak o żadnej z tych pykrości.
Ojca pochowano szybko jako zmarłego na dur, ale samą ceremonię
żałobną odłożono do powrotu Szamana. W ciasnym budynku
Pierwszego Kościoła Baptystów tłoyły się ty pokolenia
pacjentów ojca. Odbierał ich py porodzie, leył z chorób,
postałów, ran od noża, wysypki w pachwinach, złamań kości i
Bóg wie ego jesze. Wielebny Lucian Blackmer wygłosił mowę
pogebową – dostatenie ciepłą, by złagodzić niechęć
zgromadzonych, nie na tyle wszakże, aby mogło komukolwiek
postać w głowie, że godziwą jest eą umierać tak, jak umarł
doktor Robe Judson Cole, który nie miał dość rozumu, żeby
pyłąyć się do jedynego prawdziwego Kościoła. Matka Szamana
niejeden raz wyraziła pastorowi Blackmerowi wdzięność za to, że
z szacunku dla niej zezwolił na pogebanie jej męża na
pykościelnym cmentau.
Dom Cole’ów całe popołudnie wypełniali żałobnicy, z których
większość pyniosła ze sobą półmiski z pieeniami, faszerowanym
mięsem, leguminami, ciastami, w takich py tym ilościach, że stypa
nabrała niemal charakteru uty.