Gordon Noah - Medicus (2) - Szaman

Szczegóły
Tytuł Gordon Noah - Medicus (2) - Szaman
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Gordon Noah - Medicus (2) - Szaman PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Gordon Noah - Medicus (2) - Szaman PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Gordon Noah - Medicus (2) - Szaman - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 NOAH GORDON SZAMAN (SHAMAN) Pełożył Łukasz Nicpan Wydawnictwo „Książnica”, 1994 Strona 3 Spis treści Strona tytułowa Copyright © Dedykacja Część pierwsza Powrót do domu 22 kwietnia 1864 1 Hopsa-sa 2 Spadek Część druga Czyste płótno, nowe malowidło 11 marca 1839 3 Imigrant 4 Lekcja anatomii 5 Zapomniana pez Boga dzielnica 6 Maenia 7 Kolor oBrazu 8 Muzyka 9 Dwie działki 10 Budowa domu 11 Samotniak 12 Wielki Indianin 13 W okowach zimy 14 Gra w piłkę i kije 15 Podarunek od Kamiennego Psa 16 Łowcy sikorek 17 Córka Midewiwin 18 Kamienie 19 Pemiana Strona 4 20 Adoratoy Sary 21 Wielkie peBudzenie Część tecia Holden’s Crossing 14 listopada 1841 22 Pekleństwa i Błogosławieństwa 23 Pemiany 24 Wiosenna muzyka 25 Ciche dziecko 26 Spętany 27 Polityka 28 Aresztowanie 29 Ostatni Indianie w Illinois Część waa Głuchy chłopiec 12 października 1851 30 Lekcje 31 Szkolne dni 32 Nocna wizyta 33 Pytania i odpowiedzi 34 Powrót 35 Kryjówka 36 Pierwszy Żyd 37 Znaki wodne 38 Słuchanie muzyki 39 Nauyciele 40 Dorastanie 41 Zwycięzcy i zwyciężeni 42 Student 43 Airant Strona 5 44 Listy i liściki Część piąta Speka w rodzinie 24 stynia 1861 45 W poliklinice 46 Bicie serca 47 Cincinnati 48 Wyprawa eką 49 Leka na kontrakcie 50 List od syna 51 Waltornista 52 Ruchy wojsk 53 Długa szara linia 54 Potyki 55 „Kiedy otkałeś Ellwooda R. Pattersona?” 56 Za Rappahannock 57 Pełny oBrót koła Część szósta Wiejski leka 2 maja 1864 58 Doradcy 59 Ojcowskie tajemnice 60 Dziecko chore na krup 61 Szere wyznania 62 Wędkowanie 63 Koniec dziennika 64 Chicago 65 Depesza 66 OBóz w Elmie 67 Chata w WellsBurgu Strona 6 68 W potasku 69 Nazwisko Alexa 70 Wyprawa do Nauvoo 71 Podarki dla rodziny 72 Kamień węgielny 73 W tamie 74 Ranny ptaszek Podziękowania i nota od autora Strona 7 Copyright © by Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 1994 Strona 8 Książkę tę z wyrazami miłości dedykuję Lorraine Gordon, Irvingowi Cooperowi, Cis i Edowi Plotkinom, Charliemu Ritzowi oraz pamięci nieodżałowanej Izy Ritz. Strona 9 Część pierwsza Powrót do domu 22 kwietnia 1864 1 Hopsa-sa Ostry gwizd w chłodnym basku zapowiedział zbliżanie się „Ducha Des Moines” do dworca Cincinnati. Szamanowi dało o nim znać zrazu delikatne, ledwo wyuwalne drżenie drewnianego peronu, potem jego wyraźny, coraz silniejszy dygot. Potwór wypadł nieodzianie z szarego, posępnego półmroku i pędził na niego dysząc wonią gorącego oleju i pary, połyskując mosiężnymi okuciami na arnym smoym cielsku, prężąc potężne ramiona tłoków i niym wieloryb wydychając w niebo chmurę siwego dymu, która – gdy parowóz stanął – odpłynęła, podarła się na stępy i rozwiała. W tecim wagonie było tylko kilka wolnych miejsc na twardych drewnianych ławkach. Gdy Szaman usiadł, pociąg z szarpnięciem podjął perwaną podróż. Kolej wciąż stanowiła nowość, ale podróżowało się nią w nazbyt linym towaystwie. Wolał Strona 10 samotną jazdę konno, zatopiony w rozmyślaniach. Długi wagon był pełen żołniey, doboszów, farmerów oraz wszelakiego rodzaju kobiet, z dziećmi i bez dzieci. Ich pła nie peszkadzał mu oywiście ani trochę. W wagonie było jednak duszno od skłębionych woni – śmierdzących skarpetek, zanieyszonych pieluch, nieświeżych wyziewów z żołądków, potu nie mytych ciał, swędu cygar i fajek. Okno zaprojektowano najwyraźniej z zamiarem ucenia wyzwania temu, kto zechce je otwoyć, le on był rosły i kepki, toteż je w końcu pokonał, choć po to jedynie, aby stwierdzić zaraz, że popełnił błąd. Sapiący z podu, o ty wagony dalej parowóz wyucał z wysokiego komina nie tylko dym, ale i mieszaninę sadzy, popiołu, żaących się i zgasłych węgielków, które pęd jazdy zwiewał do tyłu i cisnął teraz w otwae okno. Nowa marynarka Szamana zajęła się natychmiast od jakiejś rozżaonej okruszyny. Kaszląc i pomrukując ze złości młody łowiek zatasnął okno i poął tepać w sukno, póki nie zgasił zaewia. Siedząca po drugiej stronie pejścia kobieta zerknęła na niego i uśmiechnęła się. Starsza od niego o jakieś dziesięć lat, ubrana była modnie, ale w strój podróżny – szarą wełnianą suknię bez krynoliny, ze wstawkami z niebieskiego lnu dla podkreślenia koloru blond włosów. Ich ojenia zetknęły się na chwilę, po ym nieznajoma opuściła wzrok na ółenko do frywolitek, które tymała na kolanach. Szaman był rad z tego zerwania kontaktu. Żałoba to nie pora na iy. Do ytania wziął na drogę nową ciekawą książkę, ilekroć jednak próbował się w niej zagłębić, myśli biegły do ojca. Środkiem wagonu za jego plecami pepychał się konduktor. Strona 11 Szaman zdał sobie rawę z jego obecności wtedy dopiero, gdy tamten dotknął jego ramienia. Wzdrygnął się i podniósł wzrok na rumiane oblie ozdobione wąsiskami zlepionymi w dwa napomadowane szpikulce oraz petykaną siwizną ryżawą bródkę, która odobała się Szamanowi, pozwalała bowiem widzieć wargi konduktora. – Pan to chyba musi być głuchy! – stwierdził tamten dobrodusznie. – Już teci raz proszę pana o bilet. Szaman uśmiechnął się do niego. W podobnych sytuacjach bywał w życiu na każdym kroku. – Istotnie, jestem głuchy – odekł, podając konduktorowi bilet. Patył na pesuwającą się za oknem prerię, nie był to jednak widok zajmujący. Teren był monotonny, poza tym pociąg tak szybko pemykał obok różnych pedmiotów, że ledwie miały as doteć do świadomości, a już znikały. Najpyjemniej podróżować piechotą lub konno. Kiedy łowiek pouje głód albo zechce mu się lać, zatymuje się po prostu w drodze i dogadza sobie. Oglądane zaś z pociągu takie miejsca postoju migały tylko w postaci rozmazanych plam. Książką, którą ze sobą zabrał, były „Zapiski szpitalne” mieszkanki Massachusetts nazwiskiem Alcott, która od poątku wojny zajmowała się pielęgnowaniem rannych. Jej opisy cierpień i potwornych warunków panujących w szpitalach polowych wywołały w lekarskich kręgach zgrozę. Na Szamanielektura ta yniła wyjątkowo pygnębiające wrażenie, zmuszała go bowiem do wyobrażania sobie udręk, pez jakie mógł pechodzić jego brat, Duży, który zaginął podas akcji jako szpera konfederatów. Jeśli oywiście, dopowiedział sobie w Strona 12 duchu, nie poległ bezimiennie. Takie rozważania wiodły prostą drogą do myśli o ojcu. Pouł chwytający go za gardło skur żalu, jął więc gorąkowo rozglądać się dokoła. Z podu wagonu wymiotował jakiś chudy chłopiec. Jego matka, blada kobiecina siedząca wśród stey tobołów z trójką jesze drobnych dzieci, zerwała się podtymać mu oło, żeby nie zaygał bagaży. Gdy Szaman do niej podszedł, zabierała się właśnie za niepyjemne poądki. – Może mógłbym mu pomóc? Jestem lekaem. – Nie mam ym panu zapłacić. Machnął bagatelizująco dłonią. Chłopiec pocił się po ataku nudności, le oło miał zimne. Węzły chłonne powiększone, oy błyszące. Kobieta pedstawiła się jako Jonathanowa Sperber. Jechała z Limy w Ohio do męża, który wraz ze swoimi towayszami, kwakrami, zagoodarowywał się jako osadnik w Springdale, pięćdziesiąt mil na zachód od Davenpo. Pacjent miał na imię Lester i liył sobie osiem lat. Na wymizerowaną twaykę wracały już rumieńce. Nie wyglądał na ciężko chorego. – Co zjadł? Z wytłuszonego worka na mąkę wydobyła niechętnie kiełbasę domowego wyrobu. Kiełbasa była zielonkawa. Powonienie potwierdzało świadectwo ou. Jezu Chryste!… – Hm… y pani im to wszystkim dawała do jedzenia?Potaknęła głową. Rzucił na pozostałych bdąców ojenie pełne uznania dla ich pewodów pokarmowych. – Widzi pani, nie można ich tym dłużej karmić. Ta kiełbasa jest już za bardzo zepsuta. Strona 13 Zacisnęła wargi. – Wcale nie taka zepsuta. Jest dobe nasolona, gorsześmy już jadali. Gdyby była zepsuta, ja i te małe też byśmy się pochorowali. Dostatenie dobe znał takich osadników – obojętnie jakiego wyznania – aby nie dosłuchać się w jej słowach ich prawdziwej treści: ta kiełbasa była wszystkim, co mieli. Mogli jeść zaśmiardłą kiełbasę lub głodować. Kiwnął głową i wrócił na swoje miejsce. Jego podróżny róg obfitości, zwinięty z wychodzącej w Cincinnati gazety „Commercial”, mieścił ty grube pajdy pumpernikla pełożone plastrami chudej wołowiny, ciasto z dżemem truskawkowym i dwa jabłka, którymi chwilę żonglował, chcąc rozśmieszyć dzieci. Gdy wręał pani Sperber te prowianty, kobieta już otwoyła usta, by zaprotestować, le wnet je zamknęła. Żona osadnika powinna kierować się w życiu teźwym realizmem. – Jesteśmy panu bardzo wdzięni, pyjacielu – powiedziała. Blondynka z drugiej strony pejścia stelała ku niemuokiem, a Szaman usiłował skupić się na lektue, gdy wrócił konduktor. – We pan co, ja chyba pana znam? Teraz sobie pypomniałem. Chłopak doktora Cole’a z Holden’s Crossing. Zgadza się? – Zgadza – odparł Szaman wiedząc, że to jego głuchota pozwoliła go konduktorowi zidentyfikować. – Pan mnie nie pamięta? Frank Fletcher. Miałem ten kawałek pola kukurydzy py drodze do Hooppole. Pański tata zajmował się całą naszą siódemką pez sześć lat z okładem, pókim się nie wypedał i nie zaął pracować na kolei. Wtedyśmy się peprowadzili do East Moline. Pamiętam, że pan też z nim asem pyjeżdżał, jesze jako sraluch. Strona 14 Siedział pan za nim na koniu i tymał się z całej siły, żeby nie zlecieć. Wizyty domowe były dla ojca jedyną okazją do pebywania z synami, a oni je uwielbiali. – Teraz sobie pypominam – powiedział do Fletchera. – Pamiętam pana zagrodę. Biały dom z desek, erwona stodoła z blaszanym dachem… W ziemiance zrobił pan iżarnię. – O, to, to. Zgadza się. Czasem pan z nim pyjeżdżał, asem pana brat. Jak mu było?… Duży. – Alex. Brat ma na imię Alex. – O, to, to. Gdzież on się teraz podziewa? – Jest w wojsku. Nie powiedział w którym. – No tak. Uy się pan na duchownego? – zapytał konduktor, ucając okiem na arny garnitur, który dobę weśniej wisiał jesze na wieszaku w sklepie Seligmana w Cincinnati. – Nie, ja też jestem lekaem. – Patcie państwo! Taki młody… Szaman zacisnął usta, trudniej znosił bowiem wytykanie młodego wieku niż zwracanie uwagi na jego głuchotę. – Ale dostatenie już dorosły. Pracowałem w szpitalu w Ohio. Mój ojciec, panie Fletcher… umarł w zeszły waek. Uśmiech tak powoli i tak do szętu zszedł mu z tway, że trudno było wątpić o głębi jego smutku. – Mój Boże! Tracimy najwanialszych ludzi, prawda? Wojna? – Umarł w domu. Na dur buszny, jak doniesiono mi telegrafinie. Strona 15 Konduktor pokiwał głową. – Proszę łaskawie powtóyć swojej matce, że wielu, ale to naprawdę wielu połąy się z nią w modlitwie. Szaman podziękował mu, dodając, że jego matka potrafi to docenić. – Czy na którejś stacji nie wsiądą aby jacyś edawcy? – Nie. Każdy biee na drogę własną wałówkę. – Koleja pyjał mu się z troską. – Nic pan nie kupi aż do pesiadki w Kankakee. Dobry Boże, to nie upedzili pana o tym, jak pan kupował bilet? – Ależ tak, upedzili. Wszystko w poądku, pytałem z ciekawości. Konduktor dotknął daszka apki i oddalił się. Zaraz potem kobieta po drugiej stronie pejścia podniosła się i sięgnęła na półkę po orych rozmiarów kosz z dębowego łubu, ujawniając py tym ponętną figurę od biustu po uda. Szaman podszedł i pomógł jej ściągnąć kosz. Uśmiechnęła się do niego. – Musi pan skoystać z moich wiktuałów – oświadyła nie znoszącym eciwu głosem. – Staryłoby tego, jak pan widzi, dla całej armii! Pozwolił sobie nie zgodzić się z nią, pyznając jednak, że pluton może by się pożywił, i wkrótce pałaszował pieonego kuraka, podpłomyki z dyni i placek ziemniaany. Fletcher, powróciwszy z pogniecioną kanapką z szynką, którą wycyganił od kogoś dla Szamana, roześmiał się na ten widok i stwierdził, że młody pan doktor wykazuje większą rawność w aprowizacji niż Armia Strona 16 Potomacu, po ym oddalił się z wyraźnym zamiarem skonsumowania kanapki. Szaman więcej jadł, niż rozmawiał, zawstydzony i zaskoony własnym apetytem, który tak mu dopisywał mimo żałoby i bólu. Jego towayszka z kolei więcej mówiła, niż jadła. Nazywała się Maha McDonald. Jej mąż, Lyman, pracował w Rock Island jako edawca w Amerykańskiej Kompanii Handlu Naędziami Rolniymi. Złożyła Szamanowi wyrazy wółucia z powodu jego straty. Kiedy go ęstowała, ich kolana stykały się ze sobą i nie była to intymność niepyjemna. Pekonał się już dawno, że wiele kobiet reaguje na jego głuchotę bądź to odrazą, bądź podnieceniem. Na to ostatnie ekscytująco działał być może pedłużony kontakt wzrokowy: gdy mówiły, nie odrywał ou od ich tway. Rze jasna z konieności – ytał z ruchu warg. Nie robił sobie złudzeń co do własnego wyglądu. Trudno by go nazwać pystojnym, le był pynajmniej rosły i nieociężały, co zwykle idzie w pae z taką posturą. Tryskał energią, młodzieńą męskością i wybornym zdrowiem, a regularne rysy i odziedzione po ojcu penikliwe ojenie niebieskich ou yniły go co najmniej atrakcyjnym. Nie miało to zresztą i tak żadnego znaenia dla dalszej znajomości z panią McDonald, pyjął bowiem za regułę – tak niewzruszoną jak nakaz szorowania rąk ped i po zabiegu – nie zadawać się nigdy z mężatkami. Jego odmowę łatwo mogła poytać za obrazę, mimo to podziękował jej za smany poęstunek i wrócił na swoje miejsce po drugiej stronie pejścia. Prawie całe popołudnie ędził na lektue. Louisa Alcott opisywała operacje chirurgine peprowadzane bez środków Strona 17 znieulających, opowiadała o rannych, któy marli od zakażeń w szpitalach tonących w brudzie i smrodzie. Śmierć i cierpienie nie pestawały go zasmucać, niepotebny jednak ból i niekoniena śmierć pyprawiały go o istną wściekłość. Późnym popołudniem zjawił się Fletcher, aby oznajmić, że pociąg pędzi z prędkością terdziestu pięciu mil na godzinę, ty razy szybciej od galopującego konia, i nie oduwa py tym zmęenia!… Szaman otymał pesłaną telegrafem wiadomość o śmierci ojca następnego ranka po tym smutnym zdaeniu. Zdjęty podziwem zadumał się teraz nad światem, co wjeżdżał całym pędem w epokę szybkich środków tranou i jesze szybszych osobów komunikacji, nowych szpitali i metod leenia, chirurgii bez zadawania cierpień. Zmęywszy się tymi poważnymi myślami, rozebrał wzrokiem Mahę McDonaldi ędził pyjemne pół godziny peprowadzając w wyobraźni jej lekarskie badanie zakońone uwiedzeniem – najbezpieniejszy i najmniej szkodliwy osób złamania pysięgi Hipokratesa. Rozrywka nie trwała długo. Ojciec!… Im bliżej był domu, tym trudniej znosił konfrontację z eywistością. Pod powiekami zapiekły go łzy. Dwudziestojednoletni lekae nie powinni beeć na forum publinym. Tata… Parę godzin ped pesiadką w Kankakee zapadła arna noc. Wreszcie – i o wiele za prędko, ledwie jedenaście godzin od wyjazdu z Cincinnati – Fletcher zapowiedział kolejną stację: „Ro-o-ok A-a-a-aj-lend!” Dwoec jaśniał jak oaza światła. Po wyjściu z pociągu Szaman dojał zaraz Aldena. Parobek ekał na niego pod jedną z gazowych Strona 18 latarń. Poklepał go po ramieniu, uśmiechnął się smutno i pywitał go rodzinnym pezwiskiem:– Witaj w domu, Hopsa-sa. – Serwus, Alden. – Zatymali się chwilę pod latarnią, żeby porozmawiać. – Jak matka? – zapytał Szaman. – Domyślasz się chyba. Źle. To jesze do niej w pełni nie dotarło. Nie miała zresztą dotąd okazji, żeby pobyć sama. Te kościelne kwoki z wielebnym Blackmerem siedziały u niej pez cały boży dzień. Szaman kiwnął głową. Niezłomna nabożność jego matki dawała się we znaki wszystkim domownikom, ale gdyby Pierwszy Kościół Baptystów pomógł im pebrnąć pez ten trudny as, byłby mu wdzięny. Alden domyślił się trafnie, że Szaman pywiezie tylko jedną torbę, toteż pyjechał po niego dwukółką, która miała dobre resory, zamiast wozem, który nie miał żadnych. Zapągł do niej Bossa, siwego wałacha, ulubieńca ojca. Szaman zanim wsiadł na wózek, pogłaskał konia po pysku. Kiedy ruszyli, rozmowa stała się niemożliwa, ponieważ w ciemności nie widział tway Aldena. Parobek pachniał jak dawniej – sianem, tytoniem, surową wełną i whisky. Pejechali Rocky River po drewnianym mostku i pomknęli kłusem drogą na północny wschód. Jechali w zupełnych ciemnościach, ale Szaman znał tu każde dewo, każdy kamień. Gościniec był miejscami trudny do pebycia, topniejące śniegi zmieniły go bowiem w błotniste gęzawisko. Po godzinie jazdy Alden ściągnął wodze, w miejscu tym samym co zwykle, by dać odpoąć koniowi. Wysiedli obaj, odlali się napodmokłe pastwisko Hansa Buchanana, a potem jakiś as szli pieszo dla rozprostowania kości. Wkrótce pekroyli wąski mostek nad ich własną eką, Strona 19 ukazał im się dom i stodoła i Szaman stanął ped najtrudniejszą próbą. Dotąd wszystko odbywało się normalnie: Alden ekał na niego w Rock Island, żeby go zawieźć do domu, le gdy wejdzie do środka, nie zastanie ojca. Już nigdy. Nie od razu jednak to zrobił. Pomógł Aldenowi wypąc konia i poszedł za nim do stajni, gdzie zapalił lampę naową, by mogli rozmawiać. Parobek wsunął rękę pod siano i wydobył butelkę, w jednej teciej pełną, le Szaman odmówił ruchem głowy. – Zostałeś tam w Ohio abstynentem? – Nie – odparł krótko, bo rawa była bardziej skomplikowana. Jak wszyscy Cole’owie był nietęgim pijakiem, co ważniejsze jednak, ojciec powiedział mu kiedyś, już dość dawno temu, że alkohol osłabia Dar. – Po prostu mało piję. – No tak. Tak jak on. Ale dziś chyba powinieneś. – Nie chcę, żeby pouła ode mnie wódkę. I bez tego będę miał z nią dość kłopotu. Ale zostaw ją tutaj, dobe? Jak się położy, zajdę po drodze do kibla i łyknę sobie. Alden kiwnął głową. – Okaż jej trochę pobłażliwości – doradził z wahaniem. – Wiem, że potrafi być nieznośna, ale… Zdębiał, kiedy Szaman podszedł i objął go. To się nie mieściło w ich wzajemnych stosunkach, mężyźni nie pytulają się do mężyzn. Zmieszany klepał młodzieńca po ramieniu. Ten zlitował się nad nim w końcu, zdmuchnął lampę i pez ciemne podwóe ruszył w stronę kuchni, gdzie sama po odejściu pocieszycieli, ekała na niego matka. Strona 20 2 Spadek Nazajut obudził się z potwornym bólem głowy, choć poziom brunatnej ciey w butelce obniżył o parę tylko cali. Źle ał; starego sznurowego materaca od lat nie naciągano i nie pewiązywano na nowo. Py goleniu zaciął się w brodę. W południe nie pamiętał już jednak o żadnej z tych pykrości. Ojca pochowano szybko jako zmarłego na dur, ale samą ceremonię żałobną odłożono do powrotu Szamana. W ciasnym budynku Pierwszego Kościoła Baptystów tłoyły się ty pokolenia pacjentów ojca. Odbierał ich py porodzie, leył z chorób, postałów, ran od noża, wysypki w pachwinach, złamań kości i Bóg wie ego jesze. Wielebny Lucian Blackmer wygłosił mowę pogebową – dostatenie ciepłą, by złagodzić niechęć zgromadzonych, nie na tyle wszakże, aby mogło komukolwiek postać w głowie, że godziwą jest eą umierać tak, jak umarł doktor Robe Judson Cole, który nie miał dość rozumu, żeby pyłąyć się do jedynego prawdziwego Kościoła. Matka Szamana niejeden raz wyraziła pastorowi Blackmerowi wdzięność za to, że z szacunku dla niej zezwolił na pogebanie jej męża na pykościelnym cmentau. Dom Cole’ów całe popołudnie wypełniali żałobnicy, z których większość pyniosła ze sobą półmiski z pieeniami, faszerowanym mięsem, leguminami, ciastami, w takich py tym ilościach, że stypa nabrała niemal charakteru uty.