Szczesciarz - SPARKS NICHOLAS

Szczegóły
Tytuł Szczesciarz - SPARKS NICHOLAS
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Szczesciarz - SPARKS NICHOLAS PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Szczesciarz - SPARKS NICHOLAS PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Szczesciarz - SPARKS NICHOLAS - podejrzyj 20 pierwszych stron:

SPARKS NICHOLAS Szczesciarz NICHOLAS SPARKS z angielskiego przelozyla ZOFIA UHRYNOWSKA-HANASZ MMIII! 10012041 Tytul oryginalu: THE LUCKY ONE Copyright (C) Nicholas Sparks 2008 Ali rights reservedPolish edition copyright (C) Wydawnictwo Albatros A. Kurylowicz 2010 Polish translation copyright (C) Zofia Uhrynowska-Hanasz 2010 Redakcja: Eliza Kujan Zdjecie na okladce: Julia Dunin-Brzezinska Projekt graficzny okladki i serii: Andrzej Kurylowicz Sklad: Laguna ISBN 978-83-7359-853-9 Dystrybucja Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk Poznanska 91, 05-850 Ozarow Maz. t. /f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www. olesiejuk. pl Sprzedaz wysylkowa - ksiegarnie internetowe www. empik. com www. merlin. pl www. gandalf. com. pl www. ksiazki. wp. pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYLOWICZ Wiktorii Wiedenskiej 7/24, 02-954Warszawa 2010. Wydanie I Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole Dla Jamiego Raaba i Dennisa Dalrymple Rok, by pamietac... I rok, by zapomniec. Duchem jestem z Wami. PODZIEKOWANIA Pisanie trudno nazwac przedsiewzieciem samotnym - jak zwykle jest wiele osob, ktorym zawdzieczam energie i sily niezbedne do tego, by moc dokonczyc te powiesc. Istnieja rozne sposoby uhonorowania tych, ktorzy wlozyli we mnie wysilek, a ja postanowilem kazdemu z nich inaczej podziekowac - przynajmniej wedlug listy, ktora "wygooglowalem" przed napisaniem tego tekstu. (Czy zreszta mozna ot tak, na poczekaniu, bez zadnej sciagawki, powiedziec "dziekuje" we wszystkich jezykach?).Na pierwszym miejscu jest oczywiscie moja zona Cathy, ktora przede wszystkim pilnuje, zebym nie tracil z oczu tego, co w zyciu najwazniejsze. Zawsze powtarzam moim synom, ze gdyby kiedys udalo im sie ozenic z kobietami podobnymi do niej, to maja zagwarantowany sukces. Thankyou! Potem sa dzieci: Miles, Ryan, Landon, Lexie i Savan-nah, ktore w bardzo skromny sposob zostaly uwiecznione w moich poprzednich powiesciach, udzielajac imion bohaterom. Ich usciski to najwspanialszy dar, jaki mozna sobie wyobrazic. Muchas gracias! A po nich? Po nich idzie moja literacka agentka The-resa Park, ktora zawsze zasluguje na wdziecznosc. Relacja agent-autor potrafi byc niekiedy trudna - a przynajmniej tak slyszalem od innych agentow i autorow. Jesli jednak mam byc szczery, to dla mnie wspolpraca z The-resa - poczynajac od naszej pierwszej rozmowy telefonicznej w 1995 roku - byla jedna wielka przyjemnoscia. Theresa jest fantastyczna - nie tylko inteligentna i cierpliwa, ale takze obdarzona zdrowym rozsadkiem w stopniu znacznie wyzszym niz wiekszosc znanych mi osob. Danke schon! Denise DiNovi, moja przyjaciolka i wspolniczka filmowa, to kolejne z blogoslawienstw, jakie spotkaly mnie w zyciu. Wyprodukowala trzy moje filmy - Noce w Ro-dante, List w butelce i Szkola uczuc - czyniac mnie tym samym jednym z najwiekszych szczesciarzy wsrod autorow na swiecie. Merci beaucoup! David Young, fantastyczny szef Grand Central Pu-blishing, jest dla mnie wielkim wsparciem i mam wyjatkowe szczescie, mogac z nim wspolpracowac. Arigato gozaimasu! Jennifer Romanello, rzeczniczka prasowa i przyjaciolka, sprawila, ze w ciagu ostatnich trzynastu lat moje kontakty z prawem staly sie interesujacym i milym doswiadczeniem. Grazie! Edna Farley, moja przyjaciolka od telefonow, organizuje mi prawie wszystko podczas podrozy - radzac sobie z niemal kazdym problemem, jaki sie pojawi. Jest w tym nie tylko fantastyczna, ale i obdarzona niewyczerpanym optymizmem, czyms, co nauczylem sie tak bardzo cenic. Tapadh leibh! Howie Sanders, moja agentka filmowa i przyjaciolka, to jeszcze jeden czlonek klubu "Pracuje z tym autorem od lat", co bardzo poprawia jakosc mojego zycia. Toda raba! Keya Khayatian, moj kolejny filmowy agent, jest wspanialy i nigdy nie szczedzil mi czasu. Merci! Albo, jesli wolisz, Mamnoon! Harvey-Jane Kowal i Sona Vogel, moje adiustatorki, sa niewiarygodnie cierpliwe, biorac pod uwage fakt, ze nigdy nie zdazam z robota na czas. Wylapuja wszystkie drobne bledy w moich ksiazkach (okay, czasem i grubsze tez), na co zwykle daje im niewiele czasu. Jesli zatem znajdziecie jakis blad (a to sie moze zdarzyc), nie miejcie pretensji do nich, tylko do mnie. Sa wspaniale w tym, co robia. Obu wam: Spasiba! Scott Schwimer, moj adwokat do spraw rozrywki, jest jednym z tych facetow, ktorzy sprawiaja, ze czlowiek zaczyna rozumiec dowcipy prawnicze. Jest wspaniala osoba i jeszcze wspanialszym przyjacielem. Liels paldies! Wielkie dzieki takze dla Marty Bowen, Courtenay Valenti, Abby Koons, Sharon Krassney, Lynn Harris i Marka Johnsona. Efliaristo poli! Alice Arthur, moja fotografka, jest zawsze gotowa na kazde skinienie i robi wspaniale zdjecia, za ktore jestem jej bezgranicznie wdzieczny. Toa chie! Albo xie xie! Flag raz jeszcze zaprojektowal wspaniala okladke. Szukran gazilan! Tom McLaughlin, dyrektor Epiphany School - szkoly, ktora pomoglismy z zona ufundowac - uczynil moje zycie bogatsze i pelniejsze, odkad zaczelismy razem pracowac. Obrigado! I wreszcie Davidowi Simpsonowi, mojemu wspoltre-nerowi z New Bern High - Mahalo nui loa! 9 PS Jezyki to: angielski, hiszpanski, niemiecki, francuski, japonski, wloski, szkocki gaelicki, hebrajski, farsi (perski), rosyjski, litewski, grecki, chinski, arabski, portugalski i hawajski. Przynajmniej zgodnie z tym, co znalazlem na stronie internetowej. Ale kto by wierzyl we wszystko, co tam jest? 1 Clayton i ThibaultZastepca szeryfa Keith Clayton nie slyszal, kiedy sie zblizali, a z bliska nie spodobali mu sie jeszcze bardziej niz / daleka. Po czesci z powodu psa. Nie lubil owczarkow niemieckich, a ten, mimo ze stal spokojnie, przypominal mu 1'antere, psa policyjnego, ktory towarzyszyl zastepcy szeryfa kenny'emu Moore'owi i ktory na najmniejsza komende rzucal sie do krocza podejrzanego. Ogolnie rzecz biorac, Clayton uwazal Moore'a za idiote, ale w gruncie rzeczy nie mial w policji blizszego przyjaciela. Musial tez przyznac, ze Moore opowiadal te swoje historie o wygryzionych przez Pantere kroczach w taki sposob, ze Clayton doslownie zwijal sie ze smiechu. Moore z pewnoscia docenilby jego opowiesc 0 tym, jak sploszyl dwie studentki opalajace sie nad potokiem w calym porannym blasku swojej nagosci. Byl tam jedynie kilka minut i zdazyl zrobic aparatem cyfrowym zaledwie pare zdjec, kiedy zobaczyl trzecia dziewczyne wylaniajaca sie zza krzewu hortensji. Szybko rzucil aparat w krzaki za soba, wyszedl zza drzewa i chwile pozniej stanal twarza w twarz z nieznajoma. 11 -I coz my tu widzimy? - zapytal, starajac sie zbic jaz pantalyku. Nie byl zadowolony z tego, ze zostal przylapany na goracym uczynku, tak samo, jak nie byl zadowolony ze swojej banalnej odzywki. Zwykle szlo mu lepiej. Znacznie lepiej. Na szczescie dziewczyna byla zbyt speszona, zeby cokolwiek zauwazyc, i cofajac sie, o malo nie upadla. Wyjakala cos w odpowiedzi, probujac zaslonic sie rekami. Wygladalo to tak, jakby sama ze soba grala w twistera *. Clayton nawet nie probowal sie odwrocic. Zamiast tego usmiechnal sie, udajac, ze nie widzi jej nagosci, jakby spotykanie golych kobiet w lesie stanowilo dla niego chleb powszedni. Nie mial watpliwosci, ze nie widziala aparatu. -Spokojnie, nie denerwuj sie. Co tu sie dzieje? - zapytal. Doskonale wiedzial, co sie dzieje. Zdarzalo sie to po kilka razy kazdego lata, ale szczegolnie w sierpniu: dziewczeta z Chapel Hill albo North Carolina State w dlugi weekend "ostatniej szansy", przed rozpoczeciem jesiennego semestru, ciagnely na plaze na Emerald Island. Czesto korzystaly przy tym ze starej drogi, ktora zwozono bale drzewa, wijacej sie wyboiscie na przestrzeni jakichs dwoch kilometrow przez las panstwowy az do miejsca, gdzie Swan Creek ostro skrecal ku South River. Znajdowala sie tam kamienista plaza, ktora byla prawdziwa mekka dla amatorow opalania sie nago. Jak do tego doszlo, Clayton nie wiedzial, w kazdym razie staral sie zagladac tam jak najczesciej w nadziei, ze a nuz dopisze mu szczescie. Dwa tygodnie * Gra zrecznosciowa polegajaca na tym, ze nalezy utrzymac rownowage, stajac na rekach i stopach na coraz to innych polach specjalnie do tego przystosowanej maty. 12 temu natknal sie na szesc slicznotek; dzis byly trzy, z czego dwie, ktore lezaly na reczniku, siegaly juz wlasnie po T-shirtki. I chociaz jedna z nich wydawala sie nieco ciezkawa, to przeciez pozostale - ze stojaca przed nim brunetka wlacznie - mialy figurki, za ktorymi przepadala studencka brac. A i szeryfowie tez.-Nie wiedzialysmy, ze kogokolwiek tutaj spotkamy! Myslalysmy, ze wszystko bedzie okay! Buzia dziewczyny wydala mu sie dostatecznie niewinna, zeby pomyslec: Czy jej tata nie bylby dumny, gdyby wiedzial, na co stac jego mala coreczke? Z rozbawieniem wyobrazil sobie, jak by na to zareagowala, ale poniewaz byl w mundurze, wiedzial, ze musi zachowywac sie oficjalnie. Poza tym zdawal sobie sprawe, ze kusi los. Gdyby roznioslo sie, ze biuro szeryfa patroluje te tereny, to juz nigdy wiecej nie byloby tu zadnych dziewczyn, a czegos takiego Clayton w ogole nie bral pod uwage. -Chodzmy, porozmawiamy z twoimi kolezankami. Ruszyl za dziewczyna w kierunku plazy, przygladajac sie, jak probuje zakryc sobie pupe, i napawajac sie tym malym spektaklem. Do czasu kiedy wyszli sposrod drzew i znalezli sie na otwartej przestrzeni nad rzeka, przyjaciolki jego ofiary zdazyly juz naciagnac koszulki. Brunetka puscila sie biegiem w ich strone i szarpnela za recznik, przewracajac puszki piwa. Clayton wskazal w strone pobliskiego drzewa. -Nie widzialyscie znaku? Jak na komende dziewczyny spojrzaly za jego reka. Ludzie to stado baranow, ktore tylko czekaja na jakis rozkaz, pomyslal. Znak, maly i czesciowo zasloniety przez nisko opadajace galezie sedziwego debu, zostal tu umieszczony na polecenie sedziego Kendricka Claytona, a prywatnie jego stryja. Jednak 13 sam pomysl ustawienia znaku wyszedl od Keitha, ktory doskonale wiedzial, ze taki zakaz w miejscu publicznym doda mu tylko atrakcyjnosci.-Nie zauwazylysmy tego znaku! - wykrzyknela bru netka, odwracajac sie przodem do Claytona. - Nie wiedzia lysmy o nim! Dopiero kilka dni temu uslyszalysmy o tym miejscu! - Dziewczyna nie przestawala protestowac, caly czas szarpiac sie z recznikiem. Jej kolezanki byly zbyt przerazone, zeby ja wesprzec; w miedzyczasie rozpaczliwie usilowaly naciagnac majtki od bikini. - Jestesmy tu pierw szy raz! Glos dziewczyny chwilami przypominal rozgrymaszone pannice z bractwa studenckiego, do ktorego zapewne wszystkie trzy nalezaly. Mialy ten charakterystyczny sznyt. -Nie wiedzialyscie, ze pokazywanie nagosci w miejscach publicznych jest w tym kraju wykroczeniem? Widzial, jak mlode twarze dziewczat jeszcze bardziej bledna na mysl o tym, ze to drobne wykroczenie polozy sie cieniem na ich opinii. Podgladanie takich swiezynek to przyjemnosc, ale Clayton zdawal sobie sprawe, ze nie moze posunac sie za daleko. -Jak sie nazywasz? -Amy. - Brunetka przelknela nerwowo sline. - Amy White. -Skad jestes? -Z Chapel Hill. Ale pochodze z Charlotte. -O, widze tu alkohol. Czy wszystkie macie ukonczone dwadziescia jeden lat? Po raz pierwszy odezwaly sie pozostale dwie dziewczyny: -Tak jest, mamy. -W porzadku, Amy. A teraz wam powiem, co zamierzam zrobic. Otoz biore za dobra monete wasze slowo, ze nie 14 zauwazylyscie znaku zakazu i ze jestescie wystarczajaco dorosle na to, zeby pic alkohol, i nie zrobie z tego sprawy, a nawet wiecej - udam, ze w ogole mnie tu nie bylo, ale pod warunkiem, ze sie nie przyznacie przed moim szefem, ze was, ot tak sobie, puscilem. Dziewczyny nie wiedzialy, czy maja mu wierzyc, czy nie.-Naprawde? -Naprawde - odparl Clayton. - Ja tez kiedys bylem studentem. - Nie byl, ale wiedzial, ze to dobrze zabrzmi. - No coz, pewnie chcialybyscie sie ubrac. Nigdy nie wiadomo, zawsze ktos sie moze znienacka pojawic. - Clayton blysnal usmiechem. - I pamietajcie, zeby posprzatac wszystkie puszki, dobrze? -Tak jest, prosze pana. -Ciesze sie. - Clayton zabieral sie do odejscia. -I to... wszystko? - zapytala Amy. Odwrocil sie i ponownie usmiechnal. -Wszystko. A na przyszlosc, uwazajcie. W poczuciu, ze dobrze zalatwil sprawe, Clayton ruszyl do swojego wozu terenowego, rozgarniajac po drodze krzewy i od czasu do czasu schylajac glowe przed galeziami. Moze nawet bardzo dobrze. Amy usmiechnela sie do niego, a jemu, kiedy juz odchodzil, przemknelo przez mysl, zeby zawrocic i poprosic ja o numer telefonu. Jednak nie, zdecydowal, lepiej zostawic ja w spokoju. Najprawdopodobniej dziewczyny pochwala sie przyjaciolkom, ze wprawdzie zlapal je szeryf, ale nic im nie zrobil. Rozpuszcza wiesc, ze tutejsi szeryfowie sa cool. W kazdym razie przedzierajac sie przez las, mial nadzieje, ze zdjecia dobrze wyszly i ze beda stanowily mile uzupelnienie jego niewielkiej kolekcji. W sumie dzien okazal sie fantastyczny. Clayton mial wlasnie zamiar wrocic po aparat, kiedy uslyszal gwizdanie. 15 Podazajac za dzwiekiem, dotarl do drogi, ktora zwozono bale z wycinki, i tam zobaczyl idacego wolno mezczyzne z psem. Nieznajomy przypominal hipisa z lat szescdziesiatych, ale nie towarzyszyl dziewczynom; co do tego Clayton nie mial watpliwosci. Robil wrazenie za starego jak na studenta, musial miec pod trzydziestke. Jego dlugie wlosy przypominaly Claytonowi wronie gniazdo; z tylu, pod plecakiem, rysowal sie spiwor. Nie byl to po prostu ktos, kto sie wybral na jednodniowa wycieczke na plaze, tylko ktos, kto od dluzszego czasu wedruje, obozujac po drodze w namiocie. Trudno powiedziec, od jak dawna byl w tej okolicy i co widzial.Moze robil zdjecia, tak jak Clayton? Nie, to wykluczone, wrecz niemozliwe. Mezczyzna byl niewidoczny od strony glownej drogi, ale Clayton z pewnoscia by slyszal, gdyby ktos szedl przez geste poszycie lasu. Poza tym miejsce wydawalo sie dziwne jak na uprawianie turystyki. Znajdowali sie na odludziu i Clayton w najmniejszym nawet stopniu nie zyczyl sobie, aby tu, gdzie pojawialy sie studentki, przylazili jacys hipisowscy wloczedzy. Tymczasem nieznajomy zdazyl go minac. Byl juz blisko samochodu policyjnego i kierowal sie w strone jeepa dziewczyn. Clayton wyszedl na droge i odchrzaknal. Mezczyzna i pies odwrocili sie. Clayton ocenial ich dalej z pewnej odleglosci. Mezczyzna, podobnie jak i jego pies, wydawal sie niespeszony naglym pojawieniem sie szeryfa, ale w jego spojrzeniu bylo cos, co wzbudzilo w Claytonie niepokoj. Jakby facet sie go tu spodziewal. Tak samo jego owczarek. Spojrzenie psa bylo wyniosle, a jednoczesnie czujne, prawie inteligentne. Czesto wygladal tak Pantera chwile przed tym, nim go Moore spuszczal ze smyczy. Zoladek podjechal Claytonowi do gardla; z trudem powstrzymal sie przed zakryciem swojej meskosci. Przez dluzsza chwile mezczyzni patrzyli na siebie bez slowa. Clayton wiedzial nie od dzis, ze widok munduru na ogol budzi respekt. Kazdy, nawet niewinny czlowiek reagowal nerwowo na jego widok i Clayton sadzil, ze nieznajomy nie stanowi w tej sprawie wyjatku. Byl to jeden z powodow, dla ktorych tak dobrze czul sie w roli zastepcy szeryfa. -Masz smycz dla psa? - zapytal tonem bardziej przypominajacym komende niz pytanie. -W plecaku. Clayton nie zauwazyl w glosie mezczyzny zadnego akcentu. "Angielszczyzna Johnny'ego Carsona" *, jakby powiedziala jego matka. -To prosze wziac psa na smycz. -Nie ma obawy, nie ruszy sie bez mojej komendy. -Mimo to prosze wziac go na smycz. Mezczyzna zdjal plecak i zaczal w nim grzebac; Clayton wyciagal szyje w nadziei, ze zauwazy cos, co moglby uznac za narkotyki czy bron. Chwile pozniej pies znalazl sie na smyczy, a nieznajomy patrzyl na niego z takim wyrazem twarzy, jakby chcial powiedziec: "Ciekawe, co teraz". -Co tutaj robisz? - zapytal Clayton. -Jestem na wycieczce. -Masz spory bagaz jak na wycieczke. Mezczyzna nie odezwal sie slowem. -A moze przyszedles tu kogos podgladac, co? -Po to tu ludzie przychodza? 17 Claytonowi nie spodobal sie ton mezczyzny ani zawarta w jego slowach insynuacja.-Poprosze jakis dowod tozsamosci. Mezczyzna ponownie pochylil sie nad plecakiem i wyjal z niego paszport, a nastepnie wyciagnal w strone psa otwarta dlon, dajac mu w ten sposob sygnal, ze ma sie nie ruszac z miejsca, po czym zrobil krok w strone Claytona i wreczyl mu dokument. -Nie masz prawa jazdy? -Nie mam. Clayton wpatrywal sie w nazwisko nieznajomego, nieznacznie poruszajac ustami. -Logan Thibault? Mezczyzna skinal glowa. -Skad pochodzisz? -Z Kolorado. -To kawal drogi stad. Nieznajomy milczal. -Masz jakis okreslony cel podrozy? -Arden. -A co takiego szczegolnego jest w Arden? -Nie wiem. Jeszcze tam nie bylem. Clayton zmarszczyl brwi. Odpowiedz wydala mu sie zbyt cwana. Zbyt... prowokacyjna? W kazdym razie zbyt jakas. Obojetne. Nagle uswiadomil sobie, ze ten facet mu sie nie podoba. -Zaczekaj tu - powiedzial. - Pozwolisz, ze cie sprawdze? -Prosze bardzo. Idac w strone samochodu, Clayton obejrzal sie przez ramie. Widzial, jak mezczyzna wyjmuje z plecaka miseczke i nalewa do niej wody z butelki, jakby w ogole niczym sie nie przejal. 18 To sie jeszcze okaze! W samochodzie Clayton nadal przez radio nazwisko, ktore przeliterowal, po czym uslyszal glos dyspozytorki:-To sie wymawia Ti-bou, a nie Taj-bolt. Thibault to francuskie nazwisko. -A co mnie obchodzi, jak nalezy je wymawiac. -Po prostu chcialam powiedziec... -Wszystko jedno, Marge. Po prostu sprawdz go, dobrze? -Wyglada na Francuza? -A skad ja mam, do diabla, wiedziec, jak wyglada Francuz? -Po prostu jestem ciekawa. Nie badz taki drazliwy. Mam tu urwanie glowy. Tak, urwanie glowy, pomyslal Clayton. Obzera sie paczkami. Marge wsuwala co najmniej tuzin krispy kremes dziennie. Musiala wazyc przynajmniej ze sto piecdziesiat kilo. Przez okno widzial nieznajomego, ktory kucal kolo psa, cos do niego mowiac i przygladajac sie, jak owczarek chlepcze wode. Pokrecil glowa. Rozmowy ze zwierzetami! Swir. Jakby pies rozumial cokolwiek, poza podstawowymi poleceniami. Byla zona Claytona tez robila takie numery. Ta kobieta trak-lowala psy jak ludzi i juz tylko to powinno byc dla niego wystarczajacym ostrzezeniem, ze nalezy trzymac sie od niej z daleka. -Nic tu nie widze - Clayton uslyszal glos Marge. Zabrzmial tak, jakby dziewczyna cos jadla. - Zadnych szcze golnych hakow. -Jestes pewna? Jestem. Znam sie na swojej robocie. Mezczyzna, jakby sie przysluchiwal tej rozmowie, schowal miske do plecaka, ktory nastepnie przewiesil sobie przez ramie. 19 -Byly moze jakies inne niecodzienne telefony? Ktos sie krecil czy cos w tym rodzaju?-Nie. Dzis panuje spokoj. A przy okazji, gdzie jestes? Twoj tata probowal sie z toba skontaktowac. Ojciec Claytona byl szeryfem na szczeblu hrabstwa. -Powiedz mu, ze niedlugo wroce. -Kiedy jest wsciekly. -Powiedz mu, ze jestem na patrolu, okay? Zeby wiedzial, ze pracuje - tego juz nie dodal. -W porzadku. To juz lepiej. -Musze isc. Clayton odlozyl na miejsce sprzet radiowy i przez chwile siedzial bez ruchu, odczuwajac lekkie rozczarowanie. Fajnie byloby zobaczyc, jakby sie facet zachowywal w czasie aresztowania - z tymi babskimi wlosami, i w ogole. Bracia Landry mieliby z nim uzywanie. Byli stalymi klientami aresztu doslownie w kazdy sobotni wieczor: pijanstwo, awantury, zaklocanie spokoju i bojki, przewaznie miedzy soba. Chyba ze siedzieli w pudle. Wtedy czepiali sie kogo popadnie. Clayton bawil sie przez chwile klamka drzwi samochodu. Ciekawe, o co tym razem ojciec sie wsciekal. Stary go wkurzal. Zrob to, zrob tamto. Co, jeszcze nie zalatwiles tych papierow? Dlaczego sie spozniasz? Gdzie byles? Mial ochote powiedziec ojcu, zeby sie, do cholery, nie wtracal w nie swoje sprawy. Ciagle mu sie wydawalo, ze tu rzadzi. Zreszta wszystko jedno. Predzej czy pozniej uswiadomi sobie, jak jest naprawde. A tymczasem trzeba pozbyc sie stad tego hipisa, zanim pojawia sie dziewczyny. Ostatecznie wstep jest tu wzbroniony, no nie? Szkoda, zeby takie swiry zrujnowaly to miejsce. 20 Clayton wysiadl z samochodu i zamknal za soba drzwi. Kiedy sie zblizal do nieznajomego, pies nastawil uszu. Clayton zwrocil mezczyznie paszport.-Przepraszam za utrudnienia, panie Thibault. - Tym razem celowo zadbal o wymowe nazwiska. - Ale to nalezy do moich obowiazkow. No, chyba ze ma pan w plecaku narkotyki albo bron. -Nie mam. -A mialbys cos przeciwko temu, zebym to sprawdzil? -Wlasciwie to nie. Tylko ze Czwarta Poprawka i w ogole... -O, widze, ze masz spiwor. Obozowales pod golym niebem? -Ubiegla noc spedzilem w hrabstwie Burke. Clayton przygladal sie facetowi, zastanawiajac sie nad jego odpowiedzia. -Tutaj nie ma odpowiednich miejsc na obozowanie. Mezczyzna milczal. Clayton pierwszy odwrocil wzrok. -I prosze pamietac o trzymaniu psa na smyczy. -Nie sadzilem, ze w tym hrabstwie sa w tej sprawie jakies szczegolne przepisy. -Bo nie ma. Chodzi o bezpieczenstwo twojego psa. Na glownej drodze jest duzy ruch. -Wezme to pod uwage. -W porzadku. - Clayton odwrocil sie, zeby isc, ale po chwili znow sie zatrzymal. - Jesli wolno spytac: od jak dawna przebywasz na tym terenie? -Dopiero co przyszedlem. A dlaczego? W odpowiedzi nieznajomego bylo cos, co sklonilo Claytona do zastanowienia. Po chwili wahania uswiadomil sobie ponownie, ze facet w zadnym razie nie mogl wiedziec, co on tu robil. 21 -Tak, bez zadnego powodu.-Moge juz isc? -Okay, mozesz. Clayton przez chwile patrzyl, jak mezczyzna z psem rusza przed siebie, a nastepnie skreca w waska sciezke i znika w lesie. Wtedy wrocil na swoj pierwotny punkt obserwacyjny, gdzie zostawil aparat. Zaczal macac reka wsrod krzewow, kopiac igliwie i pare razy korygujac kierunek. W koncu padl na kolana, czujac narastajaca panike. Aparat nalezal do biura szeryfa. Clayton wypozyczal go tylko na swoje specjalne wypady i gdyby sie okazalo, ze znikl, narazilby sie na wiele niewygodnych pytan ze strony ojca. A jeszcze gorzej byloby, gdyby ktos go znalazl z karta pamieci pelna zdjec golych lasek. Ojciec byl fanatykiem przestrzegania przepisow i odpowiedzialnych zachowan. Po uplywie kilku minut uslyszal dochodzacy z daleka gardlowy ryk zapalanego silnika i domyslil sie, ze to odjezdzaja dziewczeta; jak blyskawica przemknelo mu przez glowe: co by pomyslaly, gdyby zobaczyly, ze jeszcze tu tkwi. Ale nie zastanawial sie nad tym dluzej, mial wazniejsze sprawy na glowie. Aparat znikl. Nie zostal zgubiony. Po prostu znikl. I na pewno nie odszedl na wlasnych nogach. Nie mogly go tez znalezc dziewczyny. A to znaczylo, ze Taj-bolt dalej sobie z nim igra. Taj-bolt robi sobie z niego jaja. To nie do wiary. Od poczatku byl zdania, ze facet jest za sprytny, troche za bardzo w stylu filmu Koszmar minionego lata. Nie ujdzie mu to na sucho, jeszcze czego. Zaden gadajacy z psem brudny swir nie bedzie sobie robil jaj z Keitha Clay-tona. W kazdym razie nie w tym zyciu. Przedzierajac sie przez zarosla, ruszyl w strone drogi, 22 w nadziei, ze zlapie jeszcze Logana Taj-bolta i lepiej mu sie przyjrzy. Tyle na poczatek. Potem bedzie wiecej, co do tego nie mial watpliwosci. Facet chce mu dokuczyc? Nic z tego. Nie w tym miescie. A pies? Ze sie zdenerwuje? Clayton ma go w nosie. Pa, pa, piesku! I tyle. Owczarek niemiecki to prawie bron - kazdy sad to przyzna.Dobrze, ale wszystko po kolei. Najpierw musi znalezc Thibaulta. Potem odzyskac aparat. A nastepnie zastanowic sie nad kolejnym krokiem. I wlasnie w tym momencie, zblizajac sie do swojego samochodu, zauwazyl, ze z tylu, zamiast opon, ma dwa Haki. -To jak powiedziales, ze sie nazywasz? Thibault przechylil sie przez przednie siedzenie i prze krzykujac wycie wiatru, powtorzyl: -Logan Thibault. - Po czym, pokazujac kciukiem przez ramie, dodal: - To jest Zeus. Zeus siedzial z tylu pedzacego w kierunku autostrady jeepa z wywalonym ozorem i z nosem wystawionym na wiatr. -Ladne psisko. Ja jestem Amy. A to Jennifer i Lori. Thibault obejrzal sie za siebie. -Czesc. -Czesc. Dziewczyny robily wrazenie przygaszonych. Nic dziwnego, zwazywszy na niedawne przezycia. -Dzieki za podwiezienie. -Drobiazg. Mowiles, ze sie wybierasz do Hampton? -Jesli to dla was nie za daleko. -Nie, dokladnie po drodze. 23 Thibault zszedl z przesieki, zmarudzil chwile w lesie i dokladnie w momencie, kiedy wrocil na skraj drogi, zauwazyl nadjezdzajace dziewczyny. Wystawil kciuk do gory, rad, ze ma przy sobie Zeusa, i jeep zatrzymal sie niemal natychmiast.Czasem sprawy ukladaja sie dokladnie tak, jak powinny. Wbrew pozorom widzial dziewczyny juz wczesniej, rano, kiedy przyjechaly - obozowal za dzielacym go od plazy wzgorzem - ale kiedy tylko zaczely sie rozbierac, postanowil nie zaklocac im niezbednej prywatnosci. Zaliczyl ich zachowanie do kategorii: "Jesli nie robisz nikomu krzywdy, to znaczy, ze nie ma w tym nic zlego". Poza nim w poblizu nie bylo nikogo, a on nie zamierzal tkwic tu tylko po to, zeby sie gapic. Co kogo obchodzi, ze sie dziewczyny rozbiora albo ze wloza bikini? Nie jego sprawa, uznal, az do chwili, kiedy zobaczyl nadjezdzajacego droga zastepce szeryfa w sluzbowym samochodzie Szeryfa Hrabstwa Hampton. Thibault przyjrzal mu sie dobrze przez przednia szybe i stwierdzil, ze w jego wyrazie twarzy jest cos niefajnego. Trudno powiedziec, co to bylo, w kazdym razie Thibault nie probowal tego analizowac. Zawrocil i ruszyl na skroty przez las. Kiedy dotarl na miejsce, widzial, jak zastepca szeryfa przeglada zdjecia w aparacie, po czym cicho zamyka drzwi samochodu i oddala sie w kierunku wzgorza. Teoretycznie stroz prawa mogl byc tutaj sluzbowo, ale ten mial taka mine jak Zeus, kiedy czekal na kawalek wolowiny. Wydawal sie nadmiernie podniecony cala ta sytuacja. Thibault nakazal Zeusowi zostac na miejscu, sam zas zachowal taka odleglosc, zeby zastepca szeryfa go nie uslyszal - reszta potoczyla sie spontanicznie. Wiedzial, ze bezposrednia konfrontacja byla wykluczona - zastepca szeryfa powiedzialby, ze zbieral dowody, a tam gdzie jest slowo przeciwko slowu, ktos obcy nie ma najmniejszych szans 24 z przedstawicielem prawa. Jakiekolwiek fizyczne starcie tym bardziej nie wchodzilo w gre - z pewnoscia przyniosloby wiecej problemow niz korzysci, chociaz Thibault chetnie stanalby oko w oko z facetem. Szczesliwie - czy moze nieszczesliwie, to zalezy od punktu widzenia - pojawila sie dziewczyna, zastepca szeryfa spanikowal, a Thibault zobaczyl, w ktorym miejscu wyladowal aparat. Kiedy wiec tych dwoje oddalilo sie w kierunku pozostalych dziewczat, podniosl go z ziemi. W tym momencie mogl po prostu z nim zniknac, ale uznal, ze facetowi nalezy sie nauczka. Moze nie jakas powazna, ale wystarczajaca, aby ocalic honor dziewczyn, sobie zapewnic realizacje dalszych planow, a zastepcy szeryfa zepsuc przyjemnosc. Po to wlasnie zawrocil, zeby przebic opony w wozie policyjnym.-Och, zapomnialbym - odezwal sie Thibault - znalazlem w lesie wasz aparat. -Na pewno nie moj. Lori, Jen, czy ktoras z was zgubila aparat? Obie dziewczyny potrzasnely glowami. -W kazdym razie zatrzymajcie go - powiedzial, kladac aparat na siedzeniu. - I bardzo wam dziekuje za podwie zienie. Ja swoj mam. -Jestes pewien? To musi byc drogi sprzet. -Jestem pewien. -Dzieki. Thibault zauwazyl cienie igrajace na twarzy dziewczyny. Pomyslal, ze jest atrakcyjna na wielkomiejski sposob: miala dosc wyraziste rysy, oliwkowa cere i piwne oczy nakrapiane orzechowymi plamkami. Pomyslal, ze moglby sie na nia gapic godzinami. -Hej, masz jakies plany na weekend? - zapytala Amy. - Wybieramy sie razem na plaze. 25 -Dzieki za zaproszenie, ale nie bede mogl z niego skorzystac.-Zaloze sie, ze masz randke ze swoja dziewczyna. -Dlaczego tak sadzisz? -Na to mi wygladasz. Thibault zmusil sie, aby odwrocic wzrok. -Cos w tym rodzaju. 2 Thibault Dziwne, kiedy sie pomysli, jak nieoczekiwane zwroty potrafi przybierac ludzkie zycie. Jeszcze rok temu Thibault skwapliwie skorzystalby z mozliwosci spedzenia weekendu z Amy i jej przyjaciolkami. Bylo to prawdopodobnie dokladnie to, czego potrzebowal, ale kiedy w upalne sierpniowe popoludnie dziewczyny wysadzily go na granicy miasta Hampton, pomachal im na do widzenia z uczuciem dziwnej ulgi. Zmeczylo go podtrzymywanie pozorow normalnosci.Od chwili gdy przed piecioma miesiacami opuscil Kolorado, nic spedzil z wlasnej woli w niczyim towarzystwie wiecej niz pare godzin - z jednym wszakze wyjatkiem: starszego mezczyzny, wlasciciela farmy mlecznej polozonej na poludnie od Little Rock, ktory pozwolil mu przenocowac w wolnym pokoju na pietrze i ktory podczas obiadu byl rownie milczacy lak Thibault. Gosc poczul wdziecznosc do gospodarza za to, te nie zadreczal go pytaniami, skad i dlaczego sie tu wzial. Nie bylo pytan, nie bylo wscibstwa, nie bylo czytelnych aluzji. Mezczyzna w naturalny sposob przyjal fakt, ze Thibault nie garnal sie do rozmowy. A Thibault z wdziecznosci spedzil 27 u niego pare dni, pomagajac w naprawie dachu stodoly, zanim znow podjal wedrowke z wyladowanym plecakiem i drepczacym za nim Zeusem.Jesli nie liczyc podwiezienia przez dziewczyny, Thibault cala droge przebyl pieszo. Od chwili kiedy w polowie marca zostawil u portiera klucze od swojego mieszkania, zdazyl zedrzec osiem par butow. Zywiac sie glownie batonikami Power Bars i pijac wode, pokonywal samotnie dlugie odcinki drogi miedzy miastami. Raz tylko, w Tennessee, po trzech dniach praktycznie bez jedzenia, pozarl trzy sterty nalesnikow. Razem z Zeusem przezywali sniezyce, gradobicia, deszcze i upaly tak intensywne, ze skore na ramionach pokrywaly mu pecherze. Raz w okolicach Tulsy w Oklahomie widzial na horyzoncie tornado i dwa razy malo nie trafil go piorun. Czesto, chcac uniknac glownych szlakow, wybieral objazdy, co naturalnie powodowalo nadlozenie drogi; czasem robil to dla kaprysu. Zwykle szedl, dopoki sie nie zmeczyl, a nastepnie szukal miejsca, w ktorym nie niepokojony przez nikogo moglby rozbic oboz. Rano, zeby nie budzic niepotrzebnego zainteresowania, wyruszal w droge jeszcze przed switem. I az do tej pory nikt go nie zaczepial. Ocenial, ze pokonywal dziennie srednio trzydziesci kilometrow, chociaz nie mierzyl dokladnie ani czasu, ani odleglosci. Nie o to w tej podrozy chodzilo. Czesc jego znajomych uwazala, ze szedl, zeby uciec od wspomnien zwiazanych ze swiatem, ktory za soba zostawil; inni, ze podrozowal dla samego podrozowania. Ani jedni, ani drudzy nie mieli racji. Thibault lubil chodzic i mial dokad isc. Po prostu. Lubil isc, kiedy chcial, w takim tempie, w jakim chcial, i tam, gdzie chcial. Po czterech latach wykonywania rozkazow w korpusie piechoty morskiej wolnosc miala dla niego szczegolny smak. Matka martwila sie o niego, ale ostatecznie od czego sa - 28 matki. A szczegolnie jego matka. Dzwonil do niej co kilka dni, zeby ja uspokoic, ze u niego wszystko w porzadku, ale zwykle po przerwaniu polaczenia mial uczucie, ze nie jest wobec niej uczciwy. Nie bylo go prawie piec lat i przed kazda /. trzech kolejnych tur w Iraku wysluchiwal przez telefon jej kazan i przestrog, zeby, bron Boze, nie robil niczego glupiego. Nie zrobil, ale przynajmniej kilka razy byl tego bliski. I chociaz nic jej nie mowil, to przeciez matka czytala gazety.-A teraz jeszcze to - lamentowala w ostatni wieczor przed jego wyruszeniem w droge. - Cala ta sprawa wydaje mi sie jednym wielkim szalenstwem. Moze miala racje, a moze nie. Do tej pory nie wiedzial. -Co o tym sadzisz, Zeus? Na dzwiek swojego imienia pies podniosl leb i podbiegl do pana. -Tak, wiem, jestes glodny. Nic nowego. Thibault zatrzymal sie na parkingu zdewastowanego motelu na obrzezach miasta. Wyjal z plecaka miske i resztki psiego lodzenia. Kiedy Zeus sie posilal, on chlonal widok miasta. Hampton nie bylo najgorszym miejscem, jakie kiedykolwiek widzial, ale i nie najlepszym. Polozone na brzegach South River, w odleglosci okolo szescdziesieciu kilometrow na polnocny zachod od Wilmington i wybrzeza, na pierwszy rzut oka niczym sie nie roznilo od innych samowystarczalnych robotniczych spolecznosci, jakimi usiane jest Poludnie, tak spragnionych dumy i historii. Pare swiatel dyndajacych na obwislych przewodach hamowalo plynnosc ruchu ulicznego, ktory sunal w kierunku mostu spinajacego brzegi rzeki. Po obu stronach glownej ulicy przysiadly niskie murowane budynki, pozlepiane razem i ciagnace sie na przestrzeni okolo kilometra, z szyldami na frontowych oknach anonsujacymi miejsca, w ktorych mozna bylo cos zjesc, czegos sie napic 29 czy kupic jakies przedmioty codziennego uzytku. Rozrzucone tu i tam stare magnolie sila swoich korzeni rozpieraly chodniki. Z daleka Thibault zobaczyl staroswiecki zaklad fryzjerski z nieodlaczna gromadka starych mezczyzn siedzacych na lawce przed jego frontem. Usmiechnal sie: ciekawostka. Jak wspomnienie z lat piecdziesiatych.Jednak kiedy przyjrzal sie wszystkiemu uwazniej, stwierdzil, ze pierwsze wrazenie bylo zwodnicze. Mimo polozenia nad woda- czy tez moze z tego wlasnie powodu - Thibault zauwazyl symptomy niszczenia - w poblizu linii dachow, w ceglach rozsypujacych sie przy fundamentach, w zastarzalych slonych plamach widocznych okolo metra nad fundamentami, ktore wskazywaly na powazne zalania w przeszlosci. Zaden ze sklepow nie byl jeszcze zabity deskami, ale sadzac z mizernej liczby parkujacych przed nimi samochodow, mozna sie bylo zastanawiac, jak dlugo jeszcze przetrwaja. Handlowe dzielnice malych miasteczek szly w slady dinozaurow, a jesli Hampton nie stanowilo w tej sprawie wyjatku, to Thibault przypuszczal, ze szykuje sie nowe pole do popisu dla takich przedsiewziec handlowych, jak Wal-Mart czy Piggly Wiggly, ktore wieszczyly koniec tej czesci miasta. To dziwne, pomyslal Thibault, znalezc sie tutaj. Nie bardzo wiedzial, jak sobie wyobrazal Hampton, ale w kazdym razie nie tak. A zreszta, wszystko jedno. Podczas gdy Zeus konczyl swoj posilek, jego pan zastanawial sie, jak dlugo potrwa, zanim ja znajdzie. Kobiete z fotografii. Ktora przyszedl tu poznac. Ale znajdzie ja. Tego byl pewien. Podniosl plecak. -Gotowy? Zeus zadarl leb. -Poszukamy pokoju. Musze cos zjesc i wziac prysznic. A tobie tez przyda sie kapiel. Thibault zrobil pare krokow. Kiedy stwierdzil, ze Zeus nie ruszyl sie z miejsca, obejrzal sie przez ramie. -Nie patrz tak na mnie. Zdecydowanie nalezy ci sie kapiel. Smierdzisz, stary. Zeus w dalszym ciagu ani drgnal. -Dobra. Rob, co chcesz. Ja ide. Thibault ruszyl w strone recepcji, zeby sie zameldowac. Wiedzial, ze w koncu Zeus pojdzie za nim. Ostatecznie zawsze szedl. Do chwili znalezienia fotografii zycie Thibaulta uplywalo tak, jak od dawna je zaplanowal. Bo zawsze mial jakis plan. Chcial miec dobre wyniki w szkole i je mial, chcial uprawiac rozne sporty i rzeczywiscie w okresie dorastania probowal niemal wszystkiego. Chcial grac na pianinie i na skrzypcach i w obu dyscyplinach osiagnal bieglosc, ktora pozwalala mu komponowac wlasna muzyke. Po skonczeniu Uniwersytetu Kolorado postanowil wstapic do piechoty morskiej. Oficer rekrutacyjny byl zachwycony, ze mlody czlowiek, zamiast po prostu zostac oficerem, zglosil sie do wojska. Zdumiony, ale zachwycony. Wiekszosc absolwentow nie garnela sie do bycia rekrutami, jak Thibault, ktoremu wlasnie dokladnie to sie marzylo. Atak na World Trade Center nie wplynal na jego decyzje. Przeciwnie, gdy do wojska wstepowal czlowiek, ktorego ojciec przez dwadziescia piec lat sluzyl w piechocie morskiej, wydawalo sie to, szczegolnie w tej sytuacji, czyms zupelnie naturalnym. Ojciec zaczal jako szeregowy, a skonczyl jako ieden z tych posiwialych sierzantow o stalowej szczece, ktorego bali sie niemal wszyscy, z wyjatkiem jego zony i plutonow, ktorymi dowodzil. Traktowal tych mlodych ludzi 31 jak swoich synow, ktorym zawsze powtarzal, ze jedynym jego celem jest zwrocenie ich matkom calych, zdrowych, zywych i dojrzalszych. W ciagu tych wszystkich lat ojciec Thibaulta musial uczestniczyc w co najmniej piecdziesieciu slubach facetow, ktorzy nie wyobrazali sobie ozenku bez jego blogoslawienstwa. Dobrego marine. Za swoje zaslugi ojciec dostal Brazowa Gwiazde i dwa Purpurowe Serca w Wietnamie. Sluzyl w Grenadzie, Panamie, Bosni i walczyl w pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej. Nie bal sie zmian i w zwiazku z tym Logan wieksza czesc mlodosci spedzil, przenoszac sie z miejsca na miejsce i mieszkajac w bazach wojskowych na calym swiecie. W pewnym sensie Okinawa byla mu bardziej domem niz Kolorado i chociaz jego japonski wymagal odswiezenia, to Thibault byl przekonany, ze tydzien spedzony w Tokio przywrocilby mu dawna plynnosc mowienia w tym jezyku. Podobnie jak ojciec wyobrazal sobie, ze przejdzie na wojskowa emeryture, ale odwrotnie niz Thibault senior, zamierzal zrobic to na tyle wczesnie, zeby moc sie jeszcze nacieszyc zyciem. Ojciec umarl na atak serca zaledwie dwa lata po tym, jak po raz ostatni odwiesil mundur do szafy. Byl to rozlegly zawal, ktory spadl na niego jak grom z jasnego nieba. Odgarnial wlasnie snieg z podjazdu, a juz za chwile nie zyl. Zdarzylo sie to trzynascie lat temu. Thibault mial wtedy pietnascie lat.Ten dzien, a potem pogrzeb ojca, zapisal sie w jego pamieci jako najwazniejsze wspomnienie w zyciu przed wstapieniem do wojska. Dorastanie w rodzinie wojskowej sprawia, ze przezycia sie zlewaja - a to z powodu czestych przeprowadzek. Przyjaciele pojawiaja sie i znikaja, ubranie jest nieustannie pakowane i rozpakowywane, kolejne mieszkania oprozniane sa z niepotrzebnych rzeczy i w rezultacie niewiele z tego zostaje. Chwilami bywa to bardzo trudne, ale dziecko doras- 32 tajace w tych warunkach staje sie twarde na sposob, ktory niewielu rozumie. Uczy sie, ze mimo iz trzeba rozstawac sie z ludzmi, to ich miejsce nieuchronnie zajmuja inni i ze w kazdym nowym srodowisku jest cos dobrego, ale rowniez i zlego. W takich warunkach szybciej sie dojrzewa.Nawet lata studiow pozostaly mgliste w jego wspomnieniach, chociaz ten rozdzial zycia mial swoja odrebna rutyne. Nauka w ciagu tygodnia, przyjemnosci weekendowego odpoczynku, zakuwanie do egzaminow koncowych, podle stolowkowe zarcie i dwie dziewczyny, z ktorych jedna przetrwala dluzej niz rok. Kazdy, kto studiowal, ma do opowiedzenia te same historie, z ktorych niewiele odciska na czlowieku trwaly slad. W koncu zostawalo tylko wyksztalcenie. Szczerze mowiac, Thibault nie czul, ze jego zycie sie w ogole zaczelo, dopoki nie przyjechal na Parris Island, gdzie odbywal szkolenie zasadnicze. Kiedy tylko wysiadl z autokaru, natychmiast zaczal na niego wrzeszczec sierzant od musztry. Nikt tak jak sierzant od musztry nie da ci odczuc, ze do tej pory nie bylo w twoim zyciu nic, co by naprawde sie liczylo. A teraz byles juz ich, i tyle. Jestes dobry w sporcie, to prosze, robisz piecdziesiat pompek, panie Wielki Obronco. Wyzsze wyksztalcenie? - skladasz ten karabin, Einsteinie. Ojciec sluzyl w piechocie morskiej? - szorujesz latryne tak pieknie, jak to robil twoj stary. Te same wyswiechtane numery. Biegiem, marsz, bacznosc, czolgac sie w blocie, wspinac na mur. Nie bylo w szkoleniu zasadniczym nic takiego, czego by sie Thibault nie spodziewal. Musial przyznac, ze w wiekszosci wypadkow dryl dzialal. Lamal ludzi, wdeptywal ich w ziemie, ale ostatecznie robil z nich prawdziwych zolnierzy piechoty morskiej. A przynajmniej tak im mowiono. Thibault sie nie zalamal. Przeszedl przez to wszystko z pokora, wykonujac rozkazy, i pozostal 33 soba. Tak czy siak, w koncu zrobili z niego zolnierza piechoty morskiej.Ostatecznie wyladowal w Pierwszym Batalionie Piatego Pulku Piechoty Morskiej stacjonujacym w bazie Pendleton. San Diego okazalo sie miastem jego marzen: wspaniala pogoda, fantastyczne plaze i jeszcze piekniejsze kobiety. Ale to nie mialo trwac dlugo. W styczniu 2003 roku, zaraz po ukonczeniu przez Thibaulta dwudziestu dwoch lat, wyslano go do Kuwejtu w ramach operacji Wolnosc dla Iraku. Baza Doha, mieszczaca sie w przemyslowej czesci miasta Kuwejt, byla uzywana od czasu pierwszej wojny w Zatoce i stala sie miastem samym w sobie. Byla tam sala gimnastyczna, centrum komputerowe, sklep wojskowy, stolowki i ciagnace sie az po horyzont pola namiotowe. Teraz - z powodu zblizajacej sie inwazji - baza Doha bylo miejscem jeszcze bardziej ruchliwym niz zwykle, i od samego poczatku panowal tam chaos. Zycie Logana stalo sie jednym pasmem wielogodzinnych spotkan, ciezkich cwiczen i symulacji nieustannie zmieniajacych sie planow ataku. Setki razy musial cwiczyc zakladanie odziezy ochronnej na wypadek ataku chemicznego. Byly tez nieustanne plotki. Najgorzej wspominal proby ocenienia, ktore z nich mogly sie okazac prawdziwe. Kazdy znal kogos, kto znal kogos, kto znal prawdziwa wersje. Jednego dnia atak byl nieuchronny, a juz nastepnego slyszeli, ze wstrzymuja sie od ataku. Poczatkowo mieli uderzyc z polnocy i poludnia, potem tylko z poludnia, a w koncu nawet i to nie. Mowiono, ze wrog ma bron chemiczna i zamierza jej uzyc, nastepnego dnia to odwolywano: nie uzyja broni chemicznej ze strachu, ze Amerykanie odpowiedza atakiem nuklearnym. Chodzily plotki, ze iracka gwardia republikanska zamierza wystawic samobojczy posterunek tuz za granica; inni przysiegali, ze w poblizu Bagdadu. Ale byli i tacy, ktorzy dawali glowe, ze 34 posterunek samobojczy znajdzie sie w poblizu pol naftowych. Krotko mowiac, nikt nic nie wiedzial, co tylko niezdrowo podniecalo wyobraznie stacjonujacych w Kuwejcie stu piecdziesieciu tysiecy zolnierzy.W wiekszosci zolnierze to jeszcze dzieciaki. Ludzie czesto o tym zapominaja. Osiemnascie, dziewietnascie, dwadziescia lat - polowa z nich nie miala nawet prawa kupic sobie piwo. Pelni wiary w siebie i dobrze wyszkoleni, rwali sie do boju, ale nie sposob bylo lekcewazyc tego, co ich czekalo. Niektorzy mieli zginac. Jedni mowili o tym otwarcie, inni pisali listy do rodzin i powierzali je kapelanowi. Panowala nerwowa atmosfera. Byli tacy, ktorzy mieli klopoty ze spaniem; inni spali prawie caly czas. Thibault obserwowal to wszystko z poczuciem dziwnego dystansu. "Witaj na wojnie" - niemal slyszal slowa ojca. - "Zawsze jest MBDJJZ - mialo byc dobrze, jest jak zwykle". Oczywiscie Thibault nie byl calkowicie odporny na narastajace napiecie i, podobnie jak wszyscy, musial sie rozladowac. Bez tego zycie byloby nie do zniesienia. Zaczal grac w pokera. Ojciec nauczyl go zasad i Thibault umial grac, a przynajmniej lak mu sie wydawalo. Szybko sie jednak przekonal, ze inni byIi lepsi. W ciagu pierwszych trzech tygodni stracil prawie wszystko, co oszczedzil od chwili wstapienia do wojska, Wetujac, kiedy nalezalo pasowac, i pasujac, kiedy nalezalo grac. Powiedzmy, ze nie byly to duze pieniadze, a i mozliwosci ich wydania skromne, ale i tak na wiele dni zepsulo mu to humor. Nie cierpial przegrywac. Jedynym antidotum na te troski byly dlugie biegi, ktore uprawial wczesnym rankiem, jeszcze przed wschodem slonca. Wtedy zwykle panowal chlod. Mimo ze Thibault spedzil na Bliskim Wschodzie miesiac, ciagle jeszcze zdumiewalo go, jak zimno potrafi byc na pustyni. Biegal forsownie pod wygwiezdzonym niebem, wydychajac obloczki pary. 35 Pod koniec jednego z tych biegow, widzac juz z daleka swoj namiot, zwolnil. Tymczasem slonce wychylilo sie nad horyzont, zalewajac zlotem surowy pustynny krajobraz. Trzymajac sie pod boki i probujac zlapac oddech, katem oka zauwazyl matowy blysk na pol zakopanego w piasku zdjecia. Zatrzymal sie, by je podniesc, i stwierdzil, ze zdjecie zostalo zafoliowane w tani, ale porzadny sposob, najprawdopodobniej dla zabezpieczenia przed dzialaniem pogody. Otrzepal fotografie z kurzu i wtedy zobaczyl ja po raz pierwszy.Byla to usmiechnieta blondynka o nefrytowych, zielonych, figlarnych oczach, ubrana w dzinsy i T-shirt z napisem LUC-KY LADY na piersiach. Stala na tle plakatu Wesole miasteczko Hampton; towarzyszyl jej posiwialy na pysku owczarek niemiecki. W tlumie za nia widac bylo, troche nieostro, tloczacych sie do kas dwoch mlodych mezczyzn, rowniez w T-shirtach z nadrukami. W tle majaczyly trzy zimozielone strzeliste drzewa, ktore mogly rosnac praktycznie wszedzie. Na odwrocie zdjecia recznie napisano: Uwazaj na siebie! E. Nie od razu jednak Thibault zauwazyl wszystkie te szczegoly. W pierwszym odruchu chcial wyrzucic fotografie, ale kiedy juz mial to zrobic, przyszlo mu do glowy, ze ten, kto ja zgubil, moglby chciec ja odzyskac. Prawdopodobnie cos dla niego znaczyla. Po powrocie do obozu przypial pinezka zdjecie na tablicy ogloszen wiszacej przy wejsciu do centrum komputerowego w przekonaniu, ze predzej czy pozniej kazdy bedzie tamtedy przechodzil. Bez watpienia ktos sie zglosi. Minal tydzien, dziesiec dni. Ale nikt sie do zdjecia nie przyznal. Tymczasem pluton Logana dzien w dzien godzinami cwiczyl musztre, a gra w pokera nabrala rozpedu. Niektorzy potracili tysiace dolarow, a podobno jeden starszy szeregowy stracil prawie dziesiec tysiecy. Thibault, ktory od czasu tamtej 36 upokarzajacej proby nie zagral ani razu, wolal spedzac wolny czas, rozmyslajac nad zblizajaca sie inwazja i zastanawiajac sie, jak zareaguje na prawdziwy ogien. Kiedy na trzy dni przed walka zabladzil do centrum komputerowego, stwierdzil, ze zdjecie wciaz wisi na tablicy, i z powodow, ktorych wlasciwie do konca nie rozumial, odpial je i schowal do kieszeni.Mimo oporow Thibaulta, jego najlepszy przyjaciel w plutonie Victor - trzymali sie razem od czasu szkolenia zasadniczego - namowil go na wieczorna partyjke pokera. Bedacy w dalszym ciagu pod kreska Logan gral bardzo konserwatywnie. Nie sadzil, by pozostal w grze dluzej niz pol godziny. W trzech pierwszych rozdaniach pasowal, ale w czwartym dobral strita, a w szostym fula. I dalej szla mu karta - kolory, strity, fule - tak ze do polowy wieczoru odrobil wszystkie finansowe straty. Tymczasem pierwsi gracze odeszli od stolika i zastapili ich nowi. Ale Thibault zostal, a ze szczescie go nie opuszczalo, do switu wygral wiecej, niz zarobil przez pol roku w wojsku. Dopiero odchodzac z Victorem od stolika, zorientowal sie, ze przez caly czas mial w kieszeni zdjecie dziewczyny. Kiedy sie znalezli w namiocie, pokazal fotke przyjacielowi, zwracajac jego uwage na napis na koszulce dziewczyny. Victor, ktorego rodzice mieszkajacy w Bakersfield w Kalifornii byli nielegalnymi imigrantami, okazal sie nie tylko czlowiekiem religijnym, ale takze wierzacym we wszelkiego rodzaju znaki. Blyskawice, rozstajne drogi i czarne koty nalezaly do najwazniejszych, a przed wyjazdem opowiedzial Thibaultowi historie o swoim wujku znanym z tego, ze ma "zle oko". -Kiedy spojrzal na kogos w pewien szczegolny sposob, Wiadomo bylo, ze jest tylko kwestia czasu, kiedy ta osoba umrze. Chlonac te opowiesci, Thibault czul sie, jakby znow mial dziesiec lat. Wtedy nie powiedzial nic. Kazdy mial swoje 37 dziwactwa. Facet chcial wierzyc w zly czy dobry omen? Jego sprawa. Znacznie wazniejsze bylo to, ze Victor wspaniale strzelal i ze zostal w wojsku snajperem, ktoremu Thibault bez namyslu zawierzylby swoje zycie.Victor przez chwile przygladal sie zdjeciu, zanim zwrocil je koledze. -To twierdzisz, ze znalazles je o swicie? -Tak. -Swit to bardzo silna pora dnia. -Tak mowiles. -To znak. Ta dziewczyna przynosi ci szczescie. Widzisz koszulke, ktora ma na sobie? -Dzis mi przyniosla. -Nie tylko dzis. Znalazles to zdjecie z jakiegos powodu. Nikt sie do niego nie przyznal tez z jakiegos powodu. Wziales je dzisiaj z jakiegos powodu. Bo tylko ty miales je miec. Thibault chcial cos powiedziec na temat faceta, ktory to zdjecie zgubil i co teraz zapewne czul, ale sie nie odezwal. Polozyl sie na pryczy i zalozyl rece za glowe. Victor zrobil to samo. -Bardzo sie ciesze. Od tej pory bedzie ci sprzyjalo szczescie - dodal. -Mam nadzieje. -Tylko pamietaj, zebys tego zdjecia nie zgubil. -Bo co? -Bo jesli je zgubisz, to szczescie sie od ciebie odwroci i zacznie dzialac w przeciwna strone. -To znaczy? -To znaczy, ze nie bedziesz mial szczescia. A w czasie wojny to ostatnia rzecz, jakiej mozna by sobie zyczyc. Pokoj w motelu byl tak samo brzydki wewnatrz, jak i od zewnatrz: drewniana boazeria, lampy podwieszone do sufitu na lancuchach, kudlaty dywan i telewizor przysrubowany do stojaka. Wygladalo na to, ze zostal urzadzony okolo 1975 roku i od tamtej pory ani razu nie byl modernizowany. Przypominal Thibaultowi pokoje, ktore wynajmowal jego ojciec, kiedy spedzali rodzinne wakacje na poludniowym zachodzie. Nocowali w motelach polozonych przy autostradzie i jesli tylko byly wzglednie czyste, ojciec uwazal je za wystarczajaco dobre. Matka nie zawsze podzielala jego zdanie, ale co biedaczka miala robic? Nie bylo, ot tak, na zawolanie, po drugiej stronie drogi restauracji Four Seasons, a nawet gdyby byla, to i tak ojciec by sie nie szarpnal. Po wejsciu do motelowego pokoju Thibault zrobil dokladnie to samo, co robil jego ojciec: sciagnal z lozka narzute, zeby sie przekonac, czy posciel jest swieza, sprawdzil, czy zaslonka prysznicowa nie zaplesniala i czy w umywalce nie ma wlosow. Nie liczac nieuniknionych plam rdzy, kapiacego kranu i sladow po papierosach, pokoj okazal sie czysciejszy, niz sie tego spodziewal, a takze niedrogi. Zaplacil gotowka za tydzien z gory. Nie bylo zadnych pytan ani dodatkowej oplaty za psa. Biorac to wszystko pod uwage, zrobil dobry interes. W porzadku. Thibault nie mial kart kredytowych, debetowych ani bankomatowych; nie mial tez oficjalnego adresu e-mailowego ani telefonu komorkowego. Praktycznie wszystko, co posiadal, nosil przy sobie. Mimo to byl wlascicielem konta bankowego, gotowego w razie potrzeby w kazdej chwili przeslac mu pieniadze. Konto zostalo jednak zarejestrowane na firme, a nie na jego nazwisko. Thibault nie byl bogaty; nie nalezal nawet do klasy sredniej. A firma nie robila zadnych interesow; po prostu cenil sobie prywatnosc. 39 Zaprowadzil Z