SPARKS NICHOLAS Szczesciarz NICHOLAS SPARKS z angielskiego przelozyla ZOFIA UHRYNOWSKA-HANASZ MMIII! 10012041 Tytul oryginalu: THE LUCKY ONE Copyright (C) Nicholas Sparks 2008 Ali rights reservedPolish edition copyright (C) Wydawnictwo Albatros A. Kurylowicz 2010 Polish translation copyright (C) Zofia Uhrynowska-Hanasz 2010 Redakcja: Eliza Kujan Zdjecie na okladce: Julia Dunin-Brzezinska Projekt graficzny okladki i serii: Andrzej Kurylowicz Sklad: Laguna ISBN 978-83-7359-853-9 Dystrybucja Firma Ksiegarska Jacek Olesiejuk Poznanska 91, 05-850 Ozarow Maz. t. /f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009 www. olesiejuk. pl Sprzedaz wysylkowa - ksiegarnie internetowe www. empik. com www. merlin. pl www. gandalf. com. pl www. ksiazki. wp. pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYLOWICZ Wiktorii Wiedenskiej 7/24, 02-954Warszawa 2010. Wydanie I Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole Dla Jamiego Raaba i Dennisa Dalrymple Rok, by pamietac... I rok, by zapomniec. Duchem jestem z Wami. PODZIEKOWANIA Pisanie trudno nazwac przedsiewzieciem samotnym - jak zwykle jest wiele osob, ktorym zawdzieczam energie i sily niezbedne do tego, by moc dokonczyc te powiesc. Istnieja rozne sposoby uhonorowania tych, ktorzy wlozyli we mnie wysilek, a ja postanowilem kazdemu z nich inaczej podziekowac - przynajmniej wedlug listy, ktora "wygooglowalem" przed napisaniem tego tekstu. (Czy zreszta mozna ot tak, na poczekaniu, bez zadnej sciagawki, powiedziec "dziekuje" we wszystkich jezykach?).Na pierwszym miejscu jest oczywiscie moja zona Cathy, ktora przede wszystkim pilnuje, zebym nie tracil z oczu tego, co w zyciu najwazniejsze. Zawsze powtarzam moim synom, ze gdyby kiedys udalo im sie ozenic z kobietami podobnymi do niej, to maja zagwarantowany sukces. Thankyou! Potem sa dzieci: Miles, Ryan, Landon, Lexie i Savan-nah, ktore w bardzo skromny sposob zostaly uwiecznione w moich poprzednich powiesciach, udzielajac imion bohaterom. Ich usciski to najwspanialszy dar, jaki mozna sobie wyobrazic. Muchas gracias! A po nich? Po nich idzie moja literacka agentka The-resa Park, ktora zawsze zasluguje na wdziecznosc. Relacja agent-autor potrafi byc niekiedy trudna - a przynajmniej tak slyszalem od innych agentow i autorow. Jesli jednak mam byc szczery, to dla mnie wspolpraca z The-resa - poczynajac od naszej pierwszej rozmowy telefonicznej w 1995 roku - byla jedna wielka przyjemnoscia. Theresa jest fantastyczna - nie tylko inteligentna i cierpliwa, ale takze obdarzona zdrowym rozsadkiem w stopniu znacznie wyzszym niz wiekszosc znanych mi osob. Danke schon! Denise DiNovi, moja przyjaciolka i wspolniczka filmowa, to kolejne z blogoslawienstw, jakie spotkaly mnie w zyciu. Wyprodukowala trzy moje filmy - Noce w Ro-dante, List w butelce i Szkola uczuc - czyniac mnie tym samym jednym z najwiekszych szczesciarzy wsrod autorow na swiecie. Merci beaucoup! David Young, fantastyczny szef Grand Central Pu-blishing, jest dla mnie wielkim wsparciem i mam wyjatkowe szczescie, mogac z nim wspolpracowac. Arigato gozaimasu! Jennifer Romanello, rzeczniczka prasowa i przyjaciolka, sprawila, ze w ciagu ostatnich trzynastu lat moje kontakty z prawem staly sie interesujacym i milym doswiadczeniem. Grazie! Edna Farley, moja przyjaciolka od telefonow, organizuje mi prawie wszystko podczas podrozy - radzac sobie z niemal kazdym problemem, jaki sie pojawi. Jest w tym nie tylko fantastyczna, ale i obdarzona niewyczerpanym optymizmem, czyms, co nauczylem sie tak bardzo cenic. Tapadh leibh! Howie Sanders, moja agentka filmowa i przyjaciolka, to jeszcze jeden czlonek klubu "Pracuje z tym autorem od lat", co bardzo poprawia jakosc mojego zycia. Toda raba! Keya Khayatian, moj kolejny filmowy agent, jest wspanialy i nigdy nie szczedzil mi czasu. Merci! Albo, jesli wolisz, Mamnoon! Harvey-Jane Kowal i Sona Vogel, moje adiustatorki, sa niewiarygodnie cierpliwe, biorac pod uwage fakt, ze nigdy nie zdazam z robota na czas. Wylapuja wszystkie drobne bledy w moich ksiazkach (okay, czasem i grubsze tez), na co zwykle daje im niewiele czasu. Jesli zatem znajdziecie jakis blad (a to sie moze zdarzyc), nie miejcie pretensji do nich, tylko do mnie. Sa wspaniale w tym, co robia. Obu wam: Spasiba! Scott Schwimer, moj adwokat do spraw rozrywki, jest jednym z tych facetow, ktorzy sprawiaja, ze czlowiek zaczyna rozumiec dowcipy prawnicze. Jest wspaniala osoba i jeszcze wspanialszym przyjacielem. Liels paldies! Wielkie dzieki takze dla Marty Bowen, Courtenay Valenti, Abby Koons, Sharon Krassney, Lynn Harris i Marka Johnsona. Efliaristo poli! Alice Arthur, moja fotografka, jest zawsze gotowa na kazde skinienie i robi wspaniale zdjecia, za ktore jestem jej bezgranicznie wdzieczny. Toa chie! Albo xie xie! Flag raz jeszcze zaprojektowal wspaniala okladke. Szukran gazilan! Tom McLaughlin, dyrektor Epiphany School - szkoly, ktora pomoglismy z zona ufundowac - uczynil moje zycie bogatsze i pelniejsze, odkad zaczelismy razem pracowac. Obrigado! I wreszcie Davidowi Simpsonowi, mojemu wspoltre-nerowi z New Bern High - Mahalo nui loa! 9 PS Jezyki to: angielski, hiszpanski, niemiecki, francuski, japonski, wloski, szkocki gaelicki, hebrajski, farsi (perski), rosyjski, litewski, grecki, chinski, arabski, portugalski i hawajski. Przynajmniej zgodnie z tym, co znalazlem na stronie internetowej. Ale kto by wierzyl we wszystko, co tam jest? 1 Clayton i ThibaultZastepca szeryfa Keith Clayton nie slyszal, kiedy sie zblizali, a z bliska nie spodobali mu sie jeszcze bardziej niz / daleka. Po czesci z powodu psa. Nie lubil owczarkow niemieckich, a ten, mimo ze stal spokojnie, przypominal mu 1'antere, psa policyjnego, ktory towarzyszyl zastepcy szeryfa kenny'emu Moore'owi i ktory na najmniejsza komende rzucal sie do krocza podejrzanego. Ogolnie rzecz biorac, Clayton uwazal Moore'a za idiote, ale w gruncie rzeczy nie mial w policji blizszego przyjaciela. Musial tez przyznac, ze Moore opowiadal te swoje historie o wygryzionych przez Pantere kroczach w taki sposob, ze Clayton doslownie zwijal sie ze smiechu. Moore z pewnoscia docenilby jego opowiesc 0 tym, jak sploszyl dwie studentki opalajace sie nad potokiem w calym porannym blasku swojej nagosci. Byl tam jedynie kilka minut i zdazyl zrobic aparatem cyfrowym zaledwie pare zdjec, kiedy zobaczyl trzecia dziewczyne wylaniajaca sie zza krzewu hortensji. Szybko rzucil aparat w krzaki za soba, wyszedl zza drzewa i chwile pozniej stanal twarza w twarz z nieznajoma. 11 -I coz my tu widzimy? - zapytal, starajac sie zbic jaz pantalyku. Nie byl zadowolony z tego, ze zostal przylapany na goracym uczynku, tak samo, jak nie byl zadowolony ze swojej banalnej odzywki. Zwykle szlo mu lepiej. Znacznie lepiej. Na szczescie dziewczyna byla zbyt speszona, zeby cokolwiek zauwazyc, i cofajac sie, o malo nie upadla. Wyjakala cos w odpowiedzi, probujac zaslonic sie rekami. Wygladalo to tak, jakby sama ze soba grala w twistera *. Clayton nawet nie probowal sie odwrocic. Zamiast tego usmiechnal sie, udajac, ze nie widzi jej nagosci, jakby spotykanie golych kobiet w lesie stanowilo dla niego chleb powszedni. Nie mial watpliwosci, ze nie widziala aparatu. -Spokojnie, nie denerwuj sie. Co tu sie dzieje? - zapytal. Doskonale wiedzial, co sie dzieje. Zdarzalo sie to po kilka razy kazdego lata, ale szczegolnie w sierpniu: dziewczeta z Chapel Hill albo North Carolina State w dlugi weekend "ostatniej szansy", przed rozpoczeciem jesiennego semestru, ciagnely na plaze na Emerald Island. Czesto korzystaly przy tym ze starej drogi, ktora zwozono bale drzewa, wijacej sie wyboiscie na przestrzeni jakichs dwoch kilometrow przez las panstwowy az do miejsca, gdzie Swan Creek ostro skrecal ku South River. Znajdowala sie tam kamienista plaza, ktora byla prawdziwa mekka dla amatorow opalania sie nago. Jak do tego doszlo, Clayton nie wiedzial, w kazdym razie staral sie zagladac tam jak najczesciej w nadziei, ze a nuz dopisze mu szczescie. Dwa tygodnie * Gra zrecznosciowa polegajaca na tym, ze nalezy utrzymac rownowage, stajac na rekach i stopach na coraz to innych polach specjalnie do tego przystosowanej maty. 12 temu natknal sie na szesc slicznotek; dzis byly trzy, z czego dwie, ktore lezaly na reczniku, siegaly juz wlasnie po T-shirtki. I chociaz jedna z nich wydawala sie nieco ciezkawa, to przeciez pozostale - ze stojaca przed nim brunetka wlacznie - mialy figurki, za ktorymi przepadala studencka brac. A i szeryfowie tez.-Nie wiedzialysmy, ze kogokolwiek tutaj spotkamy! Myslalysmy, ze wszystko bedzie okay! Buzia dziewczyny wydala mu sie dostatecznie niewinna, zeby pomyslec: Czy jej tata nie bylby dumny, gdyby wiedzial, na co stac jego mala coreczke? Z rozbawieniem wyobrazil sobie, jak by na to zareagowala, ale poniewaz byl w mundurze, wiedzial, ze musi zachowywac sie oficjalnie. Poza tym zdawal sobie sprawe, ze kusi los. Gdyby roznioslo sie, ze biuro szeryfa patroluje te tereny, to juz nigdy wiecej nie byloby tu zadnych dziewczyn, a czegos takiego Clayton w ogole nie bral pod uwage. -Chodzmy, porozmawiamy z twoimi kolezankami. Ruszyl za dziewczyna w kierunku plazy, przygladajac sie, jak probuje zakryc sobie pupe, i napawajac sie tym malym spektaklem. Do czasu kiedy wyszli sposrod drzew i znalezli sie na otwartej przestrzeni nad rzeka, przyjaciolki jego ofiary zdazyly juz naciagnac koszulki. Brunetka puscila sie biegiem w ich strone i szarpnela za recznik, przewracajac puszki piwa. Clayton wskazal w strone pobliskiego drzewa. -Nie widzialyscie znaku? Jak na komende dziewczyny spojrzaly za jego reka. Ludzie to stado baranow, ktore tylko czekaja na jakis rozkaz, pomyslal. Znak, maly i czesciowo zasloniety przez nisko opadajace galezie sedziwego debu, zostal tu umieszczony na polecenie sedziego Kendricka Claytona, a prywatnie jego stryja. Jednak 13 sam pomysl ustawienia znaku wyszedl od Keitha, ktory doskonale wiedzial, ze taki zakaz w miejscu publicznym doda mu tylko atrakcyjnosci.-Nie zauwazylysmy tego znaku! - wykrzyknela bru netka, odwracajac sie przodem do Claytona. - Nie wiedzia lysmy o nim! Dopiero kilka dni temu uslyszalysmy o tym miejscu! - Dziewczyna nie przestawala protestowac, caly czas szarpiac sie z recznikiem. Jej kolezanki byly zbyt przerazone, zeby ja wesprzec; w miedzyczasie rozpaczliwie usilowaly naciagnac majtki od bikini. - Jestesmy tu pierw szy raz! Glos dziewczyny chwilami przypominal rozgrymaszone pannice z bractwa studenckiego, do ktorego zapewne wszystkie trzy nalezaly. Mialy ten charakterystyczny sznyt. -Nie wiedzialyscie, ze pokazywanie nagosci w miejscach publicznych jest w tym kraju wykroczeniem? Widzial, jak mlode twarze dziewczat jeszcze bardziej bledna na mysl o tym, ze to drobne wykroczenie polozy sie cieniem na ich opinii. Podgladanie takich swiezynek to przyjemnosc, ale Clayton zdawal sobie sprawe, ze nie moze posunac sie za daleko. -Jak sie nazywasz? -Amy. - Brunetka przelknela nerwowo sline. - Amy White. -Skad jestes? -Z Chapel Hill. Ale pochodze z Charlotte. -O, widze tu alkohol. Czy wszystkie macie ukonczone dwadziescia jeden lat? Po raz pierwszy odezwaly sie pozostale dwie dziewczyny: -Tak jest, mamy. -W porzadku, Amy. A teraz wam powiem, co zamierzam zrobic. Otoz biore za dobra monete wasze slowo, ze nie 14 zauwazylyscie znaku zakazu i ze jestescie wystarczajaco dorosle na to, zeby pic alkohol, i nie zrobie z tego sprawy, a nawet wiecej - udam, ze w ogole mnie tu nie bylo, ale pod warunkiem, ze sie nie przyznacie przed moim szefem, ze was, ot tak sobie, puscilem. Dziewczyny nie wiedzialy, czy maja mu wierzyc, czy nie.-Naprawde? -Naprawde - odparl Clayton. - Ja tez kiedys bylem studentem. - Nie byl, ale wiedzial, ze to dobrze zabrzmi. - No coz, pewnie chcialybyscie sie ubrac. Nigdy nie wiadomo, zawsze ktos sie moze znienacka pojawic. - Clayton blysnal usmiechem. - I pamietajcie, zeby posprzatac wszystkie puszki, dobrze? -Tak jest, prosze pana. -Ciesze sie. - Clayton zabieral sie do odejscia. -I to... wszystko? - zapytala Amy. Odwrocil sie i ponownie usmiechnal. -Wszystko. A na przyszlosc, uwazajcie. W poczuciu, ze dobrze zalatwil sprawe, Clayton ruszyl do swojego wozu terenowego, rozgarniajac po drodze krzewy i od czasu do czasu schylajac glowe przed galeziami. Moze nawet bardzo dobrze. Amy usmiechnela sie do niego, a jemu, kiedy juz odchodzil, przemknelo przez mysl, zeby zawrocic i poprosic ja o numer telefonu. Jednak nie, zdecydowal, lepiej zostawic ja w spokoju. Najprawdopodobniej dziewczyny pochwala sie przyjaciolkom, ze wprawdzie zlapal je szeryf, ale nic im nie zrobil. Rozpuszcza wiesc, ze tutejsi szeryfowie sa cool. W kazdym razie przedzierajac sie przez las, mial nadzieje, ze zdjecia dobrze wyszly i ze beda stanowily mile uzupelnienie jego niewielkiej kolekcji. W sumie dzien okazal sie fantastyczny. Clayton mial wlasnie zamiar wrocic po aparat, kiedy uslyszal gwizdanie. 15 Podazajac za dzwiekiem, dotarl do drogi, ktora zwozono bale z wycinki, i tam zobaczyl idacego wolno mezczyzne z psem. Nieznajomy przypominal hipisa z lat szescdziesiatych, ale nie towarzyszyl dziewczynom; co do tego Clayton nie mial watpliwosci. Robil wrazenie za starego jak na studenta, musial miec pod trzydziestke. Jego dlugie wlosy przypominaly Claytonowi wronie gniazdo; z tylu, pod plecakiem, rysowal sie spiwor. Nie byl to po prostu ktos, kto sie wybral na jednodniowa wycieczke na plaze, tylko ktos, kto od dluzszego czasu wedruje, obozujac po drodze w namiocie. Trudno powiedziec, od jak dawna byl w tej okolicy i co widzial.Moze robil zdjecia, tak jak Clayton? Nie, to wykluczone, wrecz niemozliwe. Mezczyzna byl niewidoczny od strony glownej drogi, ale Clayton z pewnoscia by slyszal, gdyby ktos szedl przez geste poszycie lasu. Poza tym miejsce wydawalo sie dziwne jak na uprawianie turystyki. Znajdowali sie na odludziu i Clayton w najmniejszym nawet stopniu nie zyczyl sobie, aby tu, gdzie pojawialy sie studentki, przylazili jacys hipisowscy wloczedzy. Tymczasem nieznajomy zdazyl go minac. Byl juz blisko samochodu policyjnego i kierowal sie w strone jeepa dziewczyn. Clayton wyszedl na droge i odchrzaknal. Mezczyzna i pies odwrocili sie. Clayton ocenial ich dalej z pewnej odleglosci. Mezczyzna, podobnie jak i jego pies, wydawal sie niespeszony naglym pojawieniem sie szeryfa, ale w jego spojrzeniu bylo cos, co wzbudzilo w Claytonie niepokoj. Jakby facet sie go tu spodziewal. Tak samo jego owczarek. Spojrzenie psa bylo wyniosle, a jednoczesnie czujne, prawie inteligentne. Czesto wygladal tak Pantera chwile przed tym, nim go Moore spuszczal ze smyczy. Zoladek podjechal Claytonowi do gardla; z trudem powstrzymal sie przed zakryciem swojej meskosci. Przez dluzsza chwile mezczyzni patrzyli na siebie bez slowa. Clayton wiedzial nie od dzis, ze widok munduru na ogol budzi respekt. Kazdy, nawet niewinny czlowiek reagowal nerwowo na jego widok i Clayton sadzil, ze nieznajomy nie stanowi w tej sprawie wyjatku. Byl to jeden z powodow, dla ktorych tak dobrze czul sie w roli zastepcy szeryfa. -Masz smycz dla psa? - zapytal tonem bardziej przypominajacym komende niz pytanie. -W plecaku. Clayton nie zauwazyl w glosie mezczyzny zadnego akcentu. "Angielszczyzna Johnny'ego Carsona" *, jakby powiedziala jego matka. -To prosze wziac psa na smycz. -Nie ma obawy, nie ruszy sie bez mojej komendy. -Mimo to prosze wziac go na smycz. Mezczyzna zdjal plecak i zaczal w nim grzebac; Clayton wyciagal szyje w nadziei, ze zauwazy cos, co moglby uznac za narkotyki czy bron. Chwile pozniej pies znalazl sie na smyczy, a nieznajomy patrzyl na niego z takim wyrazem twarzy, jakby chcial powiedziec: "Ciekawe, co teraz". -Co tutaj robisz? - zapytal Clayton. -Jestem na wycieczce. -Masz spory bagaz jak na wycieczke. Mezczyzna nie odezwal sie slowem. -A moze przyszedles tu kogos podgladac, co? -Po to tu ludzie przychodza? 17 Claytonowi nie spodobal sie ton mezczyzny ani zawarta w jego slowach insynuacja.-Poprosze jakis dowod tozsamosci. Mezczyzna ponownie pochylil sie nad plecakiem i wyjal z niego paszport, a nastepnie wyciagnal w strone psa otwarta dlon, dajac mu w ten sposob sygnal, ze ma sie nie ruszac z miejsca, po czym zrobil krok w strone Claytona i wreczyl mu dokument. -Nie masz prawa jazdy? -Nie mam. Clayton wpatrywal sie w nazwisko nieznajomego, nieznacznie poruszajac ustami. -Logan Thibault? Mezczyzna skinal glowa. -Skad pochodzisz? -Z Kolorado. -To kawal drogi stad. Nieznajomy milczal. -Masz jakis okreslony cel podrozy? -Arden. -A co takiego szczegolnego jest w Arden? -Nie wiem. Jeszcze tam nie bylem. Clayton zmarszczyl brwi. Odpowiedz wydala mu sie zbyt cwana. Zbyt... prowokacyjna? W kazdym razie zbyt jakas. Obojetne. Nagle uswiadomil sobie, ze ten facet mu sie nie podoba. -Zaczekaj tu - powiedzial. - Pozwolisz, ze cie sprawdze? -Prosze bardzo. Idac w strone samochodu, Clayton obejrzal sie przez ramie. Widzial, jak mezczyzna wyjmuje z plecaka miseczke i nalewa do niej wody z butelki, jakby w ogole niczym sie nie przejal. 18 To sie jeszcze okaze! W samochodzie Clayton nadal przez radio nazwisko, ktore przeliterowal, po czym uslyszal glos dyspozytorki:-To sie wymawia Ti-bou, a nie Taj-bolt. Thibault to francuskie nazwisko. -A co mnie obchodzi, jak nalezy je wymawiac. -Po prostu chcialam powiedziec... -Wszystko jedno, Marge. Po prostu sprawdz go, dobrze? -Wyglada na Francuza? -A skad ja mam, do diabla, wiedziec, jak wyglada Francuz? -Po prostu jestem ciekawa. Nie badz taki drazliwy. Mam tu urwanie glowy. Tak, urwanie glowy, pomyslal Clayton. Obzera sie paczkami. Marge wsuwala co najmniej tuzin krispy kremes dziennie. Musiala wazyc przynajmniej ze sto piecdziesiat kilo. Przez okno widzial nieznajomego, ktory kucal kolo psa, cos do niego mowiac i przygladajac sie, jak owczarek chlepcze wode. Pokrecil glowa. Rozmowy ze zwierzetami! Swir. Jakby pies rozumial cokolwiek, poza podstawowymi poleceniami. Byla zona Claytona tez robila takie numery. Ta kobieta trak-lowala psy jak ludzi i juz tylko to powinno byc dla niego wystarczajacym ostrzezeniem, ze nalezy trzymac sie od niej z daleka. -Nic tu nie widze - Clayton uslyszal glos Marge. Zabrzmial tak, jakby dziewczyna cos jadla. - Zadnych szcze golnych hakow. -Jestes pewna? Jestem. Znam sie na swojej robocie. Mezczyzna, jakby sie przysluchiwal tej rozmowie, schowal miske do plecaka, ktory nastepnie przewiesil sobie przez ramie. 19 -Byly moze jakies inne niecodzienne telefony? Ktos sie krecil czy cos w tym rodzaju?-Nie. Dzis panuje spokoj. A przy okazji, gdzie jestes? Twoj tata probowal sie z toba skontaktowac. Ojciec Claytona byl szeryfem na szczeblu hrabstwa. -Powiedz mu, ze niedlugo wroce. -Kiedy jest wsciekly. -Powiedz mu, ze jestem na patrolu, okay? Zeby wiedzial, ze pracuje - tego juz nie dodal. -W porzadku. To juz lepiej. -Musze isc. Clayton odlozyl na miejsce sprzet radiowy i przez chwile siedzial bez ruchu, odczuwajac lekkie rozczarowanie. Fajnie byloby zobaczyc, jakby sie facet zachowywal w czasie aresztowania - z tymi babskimi wlosami, i w ogole. Bracia Landry mieliby z nim uzywanie. Byli stalymi klientami aresztu doslownie w kazdy sobotni wieczor: pijanstwo, awantury, zaklocanie spokoju i bojki, przewaznie miedzy soba. Chyba ze siedzieli w pudle. Wtedy czepiali sie kogo popadnie. Clayton bawil sie przez chwile klamka drzwi samochodu. Ciekawe, o co tym razem ojciec sie wsciekal. Stary go wkurzal. Zrob to, zrob tamto. Co, jeszcze nie zalatwiles tych papierow? Dlaczego sie spozniasz? Gdzie byles? Mial ochote powiedziec ojcu, zeby sie, do cholery, nie wtracal w nie swoje sprawy. Ciagle mu sie wydawalo, ze tu rzadzi. Zreszta wszystko jedno. Predzej czy pozniej uswiadomi sobie, jak jest naprawde. A tymczasem trzeba pozbyc sie stad tego hipisa, zanim pojawia sie dziewczyny. Ostatecznie wstep jest tu wzbroniony, no nie? Szkoda, zeby takie swiry zrujnowaly to miejsce. 20 Clayton wysiadl z samochodu i zamknal za soba drzwi. Kiedy sie zblizal do nieznajomego, pies nastawil uszu. Clayton zwrocil mezczyznie paszport.-Przepraszam za utrudnienia, panie Thibault. - Tym razem celowo zadbal o wymowe nazwiska. - Ale to nalezy do moich obowiazkow. No, chyba ze ma pan w plecaku narkotyki albo bron. -Nie mam. -A mialbys cos przeciwko temu, zebym to sprawdzil? -Wlasciwie to nie. Tylko ze Czwarta Poprawka i w ogole... -O, widze, ze masz spiwor. Obozowales pod golym niebem? -Ubiegla noc spedzilem w hrabstwie Burke. Clayton przygladal sie facetowi, zastanawiajac sie nad jego odpowiedzia. -Tutaj nie ma odpowiednich miejsc na obozowanie. Mezczyzna milczal. Clayton pierwszy odwrocil wzrok. -I prosze pamietac o trzymaniu psa na smyczy. -Nie sadzilem, ze w tym hrabstwie sa w tej sprawie jakies szczegolne przepisy. -Bo nie ma. Chodzi o bezpieczenstwo twojego psa. Na glownej drodze jest duzy ruch. -Wezme to pod uwage. -W porzadku. - Clayton odwrocil sie, zeby isc, ale po chwili znow sie zatrzymal. - Jesli wolno spytac: od jak dawna przebywasz na tym terenie? -Dopiero co przyszedlem. A dlaczego? W odpowiedzi nieznajomego bylo cos, co sklonilo Claytona do zastanowienia. Po chwili wahania uswiadomil sobie ponownie, ze facet w zadnym razie nie mogl wiedziec, co on tu robil. 21 -Tak, bez zadnego powodu.-Moge juz isc? -Okay, mozesz. Clayton przez chwile patrzyl, jak mezczyzna z psem rusza przed siebie, a nastepnie skreca w waska sciezke i znika w lesie. Wtedy wrocil na swoj pierwotny punkt obserwacyjny, gdzie zostawil aparat. Zaczal macac reka wsrod krzewow, kopiac igliwie i pare razy korygujac kierunek. W koncu padl na kolana, czujac narastajaca panike. Aparat nalezal do biura szeryfa. Clayton wypozyczal go tylko na swoje specjalne wypady i gdyby sie okazalo, ze znikl, narazilby sie na wiele niewygodnych pytan ze strony ojca. A jeszcze gorzej byloby, gdyby ktos go znalazl z karta pamieci pelna zdjec golych lasek. Ojciec byl fanatykiem przestrzegania przepisow i odpowiedzialnych zachowan. Po uplywie kilku minut uslyszal dochodzacy z daleka gardlowy ryk zapalanego silnika i domyslil sie, ze to odjezdzaja dziewczeta; jak blyskawica przemknelo mu przez glowe: co by pomyslaly, gdyby zobaczyly, ze jeszcze tu tkwi. Ale nie zastanawial sie nad tym dluzej, mial wazniejsze sprawy na glowie. Aparat znikl. Nie zostal zgubiony. Po prostu znikl. I na pewno nie odszedl na wlasnych nogach. Nie mogly go tez znalezc dziewczyny. A to znaczylo, ze Taj-bolt dalej sobie z nim igra. Taj-bolt robi sobie z niego jaja. To nie do wiary. Od poczatku byl zdania, ze facet jest za sprytny, troche za bardzo w stylu filmu Koszmar minionego lata. Nie ujdzie mu to na sucho, jeszcze czego. Zaden gadajacy z psem brudny swir nie bedzie sobie robil jaj z Keitha Clay-tona. W kazdym razie nie w tym zyciu. Przedzierajac sie przez zarosla, ruszyl w strone drogi, 22 w nadziei, ze zlapie jeszcze Logana Taj-bolta i lepiej mu sie przyjrzy. Tyle na poczatek. Potem bedzie wiecej, co do tego nie mial watpliwosci. Facet chce mu dokuczyc? Nic z tego. Nie w tym miescie. A pies? Ze sie zdenerwuje? Clayton ma go w nosie. Pa, pa, piesku! I tyle. Owczarek niemiecki to prawie bron - kazdy sad to przyzna.Dobrze, ale wszystko po kolei. Najpierw musi znalezc Thibaulta. Potem odzyskac aparat. A nastepnie zastanowic sie nad kolejnym krokiem. I wlasnie w tym momencie, zblizajac sie do swojego samochodu, zauwazyl, ze z tylu, zamiast opon, ma dwa Haki. -To jak powiedziales, ze sie nazywasz? Thibault przechylil sie przez przednie siedzenie i prze krzykujac wycie wiatru, powtorzyl: -Logan Thibault. - Po czym, pokazujac kciukiem przez ramie, dodal: - To jest Zeus. Zeus siedzial z tylu pedzacego w kierunku autostrady jeepa z wywalonym ozorem i z nosem wystawionym na wiatr. -Ladne psisko. Ja jestem Amy. A to Jennifer i Lori. Thibault obejrzal sie za siebie. -Czesc. -Czesc. Dziewczyny robily wrazenie przygaszonych. Nic dziwnego, zwazywszy na niedawne przezycia. -Dzieki za podwiezienie. -Drobiazg. Mowiles, ze sie wybierasz do Hampton? -Jesli to dla was nie za daleko. -Nie, dokladnie po drodze. 23 Thibault zszedl z przesieki, zmarudzil chwile w lesie i dokladnie w momencie, kiedy wrocil na skraj drogi, zauwazyl nadjezdzajace dziewczyny. Wystawil kciuk do gory, rad, ze ma przy sobie Zeusa, i jeep zatrzymal sie niemal natychmiast.Czasem sprawy ukladaja sie dokladnie tak, jak powinny. Wbrew pozorom widzial dziewczyny juz wczesniej, rano, kiedy przyjechaly - obozowal za dzielacym go od plazy wzgorzem - ale kiedy tylko zaczely sie rozbierac, postanowil nie zaklocac im niezbednej prywatnosci. Zaliczyl ich zachowanie do kategorii: "Jesli nie robisz nikomu krzywdy, to znaczy, ze nie ma w tym nic zlego". Poza nim w poblizu nie bylo nikogo, a on nie zamierzal tkwic tu tylko po to, zeby sie gapic. Co kogo obchodzi, ze sie dziewczyny rozbiora albo ze wloza bikini? Nie jego sprawa, uznal, az do chwili, kiedy zobaczyl nadjezdzajacego droga zastepce szeryfa w sluzbowym samochodzie Szeryfa Hrabstwa Hampton. Thibault przyjrzal mu sie dobrze przez przednia szybe i stwierdzil, ze w jego wyrazie twarzy jest cos niefajnego. Trudno powiedziec, co to bylo, w kazdym razie Thibault nie probowal tego analizowac. Zawrocil i ruszyl na skroty przez las. Kiedy dotarl na miejsce, widzial, jak zastepca szeryfa przeglada zdjecia w aparacie, po czym cicho zamyka drzwi samochodu i oddala sie w kierunku wzgorza. Teoretycznie stroz prawa mogl byc tutaj sluzbowo, ale ten mial taka mine jak Zeus, kiedy czekal na kawalek wolowiny. Wydawal sie nadmiernie podniecony cala ta sytuacja. Thibault nakazal Zeusowi zostac na miejscu, sam zas zachowal taka odleglosc, zeby zastepca szeryfa go nie uslyszal - reszta potoczyla sie spontanicznie. Wiedzial, ze bezposrednia konfrontacja byla wykluczona - zastepca szeryfa powiedzialby, ze zbieral dowody, a tam gdzie jest slowo przeciwko slowu, ktos obcy nie ma najmniejszych szans 24 z przedstawicielem prawa. Jakiekolwiek fizyczne starcie tym bardziej nie wchodzilo w gre - z pewnoscia przyniosloby wiecej problemow niz korzysci, chociaz Thibault chetnie stanalby oko w oko z facetem. Szczesliwie - czy moze nieszczesliwie, to zalezy od punktu widzenia - pojawila sie dziewczyna, zastepca szeryfa spanikowal, a Thibault zobaczyl, w ktorym miejscu wyladowal aparat. Kiedy wiec tych dwoje oddalilo sie w kierunku pozostalych dziewczat, podniosl go z ziemi. W tym momencie mogl po prostu z nim zniknac, ale uznal, ze facetowi nalezy sie nauczka. Moze nie jakas powazna, ale wystarczajaca, aby ocalic honor dziewczyn, sobie zapewnic realizacje dalszych planow, a zastepcy szeryfa zepsuc przyjemnosc. Po to wlasnie zawrocil, zeby przebic opony w wozie policyjnym.-Och, zapomnialbym - odezwal sie Thibault - znalazlem w lesie wasz aparat. -Na pewno nie moj. Lori, Jen, czy ktoras z was zgubila aparat? Obie dziewczyny potrzasnely glowami. -W kazdym razie zatrzymajcie go - powiedzial, kladac aparat na siedzeniu. - I bardzo wam dziekuje za podwie zienie. Ja swoj mam. -Jestes pewien? To musi byc drogi sprzet. -Jestem pewien. -Dzieki. Thibault zauwazyl cienie igrajace na twarzy dziewczyny. Pomyslal, ze jest atrakcyjna na wielkomiejski sposob: miala dosc wyraziste rysy, oliwkowa cere i piwne oczy nakrapiane orzechowymi plamkami. Pomyslal, ze moglby sie na nia gapic godzinami. -Hej, masz jakies plany na weekend? - zapytala Amy. - Wybieramy sie razem na plaze. 25 -Dzieki za zaproszenie, ale nie bede mogl z niego skorzystac.-Zaloze sie, ze masz randke ze swoja dziewczyna. -Dlaczego tak sadzisz? -Na to mi wygladasz. Thibault zmusil sie, aby odwrocic wzrok. -Cos w tym rodzaju. 2 Thibault Dziwne, kiedy sie pomysli, jak nieoczekiwane zwroty potrafi przybierac ludzkie zycie. Jeszcze rok temu Thibault skwapliwie skorzystalby z mozliwosci spedzenia weekendu z Amy i jej przyjaciolkami. Bylo to prawdopodobnie dokladnie to, czego potrzebowal, ale kiedy w upalne sierpniowe popoludnie dziewczyny wysadzily go na granicy miasta Hampton, pomachal im na do widzenia z uczuciem dziwnej ulgi. Zmeczylo go podtrzymywanie pozorow normalnosci.Od chwili gdy przed piecioma miesiacami opuscil Kolorado, nic spedzil z wlasnej woli w niczyim towarzystwie wiecej niz pare godzin - z jednym wszakze wyjatkiem: starszego mezczyzny, wlasciciela farmy mlecznej polozonej na poludnie od Little Rock, ktory pozwolil mu przenocowac w wolnym pokoju na pietrze i ktory podczas obiadu byl rownie milczacy lak Thibault. Gosc poczul wdziecznosc do gospodarza za to, te nie zadreczal go pytaniami, skad i dlaczego sie tu wzial. Nie bylo pytan, nie bylo wscibstwa, nie bylo czytelnych aluzji. Mezczyzna w naturalny sposob przyjal fakt, ze Thibault nie garnal sie do rozmowy. A Thibault z wdziecznosci spedzil 27 u niego pare dni, pomagajac w naprawie dachu stodoly, zanim znow podjal wedrowke z wyladowanym plecakiem i drepczacym za nim Zeusem.Jesli nie liczyc podwiezienia przez dziewczyny, Thibault cala droge przebyl pieszo. Od chwili kiedy w polowie marca zostawil u portiera klucze od swojego mieszkania, zdazyl zedrzec osiem par butow. Zywiac sie glownie batonikami Power Bars i pijac wode, pokonywal samotnie dlugie odcinki drogi miedzy miastami. Raz tylko, w Tennessee, po trzech dniach praktycznie bez jedzenia, pozarl trzy sterty nalesnikow. Razem z Zeusem przezywali sniezyce, gradobicia, deszcze i upaly tak intensywne, ze skore na ramionach pokrywaly mu pecherze. Raz w okolicach Tulsy w Oklahomie widzial na horyzoncie tornado i dwa razy malo nie trafil go piorun. Czesto, chcac uniknac glownych szlakow, wybieral objazdy, co naturalnie powodowalo nadlozenie drogi; czasem robil to dla kaprysu. Zwykle szedl, dopoki sie nie zmeczyl, a nastepnie szukal miejsca, w ktorym nie niepokojony przez nikogo moglby rozbic oboz. Rano, zeby nie budzic niepotrzebnego zainteresowania, wyruszal w droge jeszcze przed switem. I az do tej pory nikt go nie zaczepial. Ocenial, ze pokonywal dziennie srednio trzydziesci kilometrow, chociaz nie mierzyl dokladnie ani czasu, ani odleglosci. Nie o to w tej podrozy chodzilo. Czesc jego znajomych uwazala, ze szedl, zeby uciec od wspomnien zwiazanych ze swiatem, ktory za soba zostawil; inni, ze podrozowal dla samego podrozowania. Ani jedni, ani drudzy nie mieli racji. Thibault lubil chodzic i mial dokad isc. Po prostu. Lubil isc, kiedy chcial, w takim tempie, w jakim chcial, i tam, gdzie chcial. Po czterech latach wykonywania rozkazow w korpusie piechoty morskiej wolnosc miala dla niego szczegolny smak. Matka martwila sie o niego, ale ostatecznie od czego sa - 28 matki. A szczegolnie jego matka. Dzwonil do niej co kilka dni, zeby ja uspokoic, ze u niego wszystko w porzadku, ale zwykle po przerwaniu polaczenia mial uczucie, ze nie jest wobec niej uczciwy. Nie bylo go prawie piec lat i przed kazda /. trzech kolejnych tur w Iraku wysluchiwal przez telefon jej kazan i przestrog, zeby, bron Boze, nie robil niczego glupiego. Nie zrobil, ale przynajmniej kilka razy byl tego bliski. I chociaz nic jej nie mowil, to przeciez matka czytala gazety.-A teraz jeszcze to - lamentowala w ostatni wieczor przed jego wyruszeniem w droge. - Cala ta sprawa wydaje mi sie jednym wielkim szalenstwem. Moze miala racje, a moze nie. Do tej pory nie wiedzial. -Co o tym sadzisz, Zeus? Na dzwiek swojego imienia pies podniosl leb i podbiegl do pana. -Tak, wiem, jestes glodny. Nic nowego. Thibault zatrzymal sie na parkingu zdewastowanego motelu na obrzezach miasta. Wyjal z plecaka miske i resztki psiego lodzenia. Kiedy Zeus sie posilal, on chlonal widok miasta. Hampton nie bylo najgorszym miejscem, jakie kiedykolwiek widzial, ale i nie najlepszym. Polozone na brzegach South River, w odleglosci okolo szescdziesieciu kilometrow na polnocny zachod od Wilmington i wybrzeza, na pierwszy rzut oka niczym sie nie roznilo od innych samowystarczalnych robotniczych spolecznosci, jakimi usiane jest Poludnie, tak spragnionych dumy i historii. Pare swiatel dyndajacych na obwislych przewodach hamowalo plynnosc ruchu ulicznego, ktory sunal w kierunku mostu spinajacego brzegi rzeki. Po obu stronach glownej ulicy przysiadly niskie murowane budynki, pozlepiane razem i ciagnace sie na przestrzeni okolo kilometra, z szyldami na frontowych oknach anonsujacymi miejsca, w ktorych mozna bylo cos zjesc, czegos sie napic 29 czy kupic jakies przedmioty codziennego uzytku. Rozrzucone tu i tam stare magnolie sila swoich korzeni rozpieraly chodniki. Z daleka Thibault zobaczyl staroswiecki zaklad fryzjerski z nieodlaczna gromadka starych mezczyzn siedzacych na lawce przed jego frontem. Usmiechnal sie: ciekawostka. Jak wspomnienie z lat piecdziesiatych.Jednak kiedy przyjrzal sie wszystkiemu uwazniej, stwierdzil, ze pierwsze wrazenie bylo zwodnicze. Mimo polozenia nad woda- czy tez moze z tego wlasnie powodu - Thibault zauwazyl symptomy niszczenia - w poblizu linii dachow, w ceglach rozsypujacych sie przy fundamentach, w zastarzalych slonych plamach widocznych okolo metra nad fundamentami, ktore wskazywaly na powazne zalania w przeszlosci. Zaden ze sklepow nie byl jeszcze zabity deskami, ale sadzac z mizernej liczby parkujacych przed nimi samochodow, mozna sie bylo zastanawiac, jak dlugo jeszcze przetrwaja. Handlowe dzielnice malych miasteczek szly w slady dinozaurow, a jesli Hampton nie stanowilo w tej sprawie wyjatku, to Thibault przypuszczal, ze szykuje sie nowe pole do popisu dla takich przedsiewziec handlowych, jak Wal-Mart czy Piggly Wiggly, ktore wieszczyly koniec tej czesci miasta. To dziwne, pomyslal Thibault, znalezc sie tutaj. Nie bardzo wiedzial, jak sobie wyobrazal Hampton, ale w kazdym razie nie tak. A zreszta, wszystko jedno. Podczas gdy Zeus konczyl swoj posilek, jego pan zastanawial sie, jak dlugo potrwa, zanim ja znajdzie. Kobiete z fotografii. Ktora przyszedl tu poznac. Ale znajdzie ja. Tego byl pewien. Podniosl plecak. -Gotowy? Zeus zadarl leb. -Poszukamy pokoju. Musze cos zjesc i wziac prysznic. A tobie tez przyda sie kapiel. Thibault zrobil pare krokow. Kiedy stwierdzil, ze Zeus nie ruszyl sie z miejsca, obejrzal sie przez ramie. -Nie patrz tak na mnie. Zdecydowanie nalezy ci sie kapiel. Smierdzisz, stary. Zeus w dalszym ciagu ani drgnal. -Dobra. Rob, co chcesz. Ja ide. Thibault ruszyl w strone recepcji, zeby sie zameldowac. Wiedzial, ze w koncu Zeus pojdzie za nim. Ostatecznie zawsze szedl. Do chwili znalezienia fotografii zycie Thibaulta uplywalo tak, jak od dawna je zaplanowal. Bo zawsze mial jakis plan. Chcial miec dobre wyniki w szkole i je mial, chcial uprawiac rozne sporty i rzeczywiscie w okresie dorastania probowal niemal wszystkiego. Chcial grac na pianinie i na skrzypcach i w obu dyscyplinach osiagnal bieglosc, ktora pozwalala mu komponowac wlasna muzyke. Po skonczeniu Uniwersytetu Kolorado postanowil wstapic do piechoty morskiej. Oficer rekrutacyjny byl zachwycony, ze mlody czlowiek, zamiast po prostu zostac oficerem, zglosil sie do wojska. Zdumiony, ale zachwycony. Wiekszosc absolwentow nie garnela sie do bycia rekrutami, jak Thibault, ktoremu wlasnie dokladnie to sie marzylo. Atak na World Trade Center nie wplynal na jego decyzje. Przeciwnie, gdy do wojska wstepowal czlowiek, ktorego ojciec przez dwadziescia piec lat sluzyl w piechocie morskiej, wydawalo sie to, szczegolnie w tej sytuacji, czyms zupelnie naturalnym. Ojciec zaczal jako szeregowy, a skonczyl jako ieden z tych posiwialych sierzantow o stalowej szczece, ktorego bali sie niemal wszyscy, z wyjatkiem jego zony i plutonow, ktorymi dowodzil. Traktowal tych mlodych ludzi 31 jak swoich synow, ktorym zawsze powtarzal, ze jedynym jego celem jest zwrocenie ich matkom calych, zdrowych, zywych i dojrzalszych. W ciagu tych wszystkich lat ojciec Thibaulta musial uczestniczyc w co najmniej piecdziesieciu slubach facetow, ktorzy nie wyobrazali sobie ozenku bez jego blogoslawienstwa. Dobrego marine. Za swoje zaslugi ojciec dostal Brazowa Gwiazde i dwa Purpurowe Serca w Wietnamie. Sluzyl w Grenadzie, Panamie, Bosni i walczyl w pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej. Nie bal sie zmian i w zwiazku z tym Logan wieksza czesc mlodosci spedzil, przenoszac sie z miejsca na miejsce i mieszkajac w bazach wojskowych na calym swiecie. W pewnym sensie Okinawa byla mu bardziej domem niz Kolorado i chociaz jego japonski wymagal odswiezenia, to Thibault byl przekonany, ze tydzien spedzony w Tokio przywrocilby mu dawna plynnosc mowienia w tym jezyku. Podobnie jak ojciec wyobrazal sobie, ze przejdzie na wojskowa emeryture, ale odwrotnie niz Thibault senior, zamierzal zrobic to na tyle wczesnie, zeby moc sie jeszcze nacieszyc zyciem. Ojciec umarl na atak serca zaledwie dwa lata po tym, jak po raz ostatni odwiesil mundur do szafy. Byl to rozlegly zawal, ktory spadl na niego jak grom z jasnego nieba. Odgarnial wlasnie snieg z podjazdu, a juz za chwile nie zyl. Zdarzylo sie to trzynascie lat temu. Thibault mial wtedy pietnascie lat.Ten dzien, a potem pogrzeb ojca, zapisal sie w jego pamieci jako najwazniejsze wspomnienie w zyciu przed wstapieniem do wojska. Dorastanie w rodzinie wojskowej sprawia, ze przezycia sie zlewaja - a to z powodu czestych przeprowadzek. Przyjaciele pojawiaja sie i znikaja, ubranie jest nieustannie pakowane i rozpakowywane, kolejne mieszkania oprozniane sa z niepotrzebnych rzeczy i w rezultacie niewiele z tego zostaje. Chwilami bywa to bardzo trudne, ale dziecko doras- 32 tajace w tych warunkach staje sie twarde na sposob, ktory niewielu rozumie. Uczy sie, ze mimo iz trzeba rozstawac sie z ludzmi, to ich miejsce nieuchronnie zajmuja inni i ze w kazdym nowym srodowisku jest cos dobrego, ale rowniez i zlego. W takich warunkach szybciej sie dojrzewa.Nawet lata studiow pozostaly mgliste w jego wspomnieniach, chociaz ten rozdzial zycia mial swoja odrebna rutyne. Nauka w ciagu tygodnia, przyjemnosci weekendowego odpoczynku, zakuwanie do egzaminow koncowych, podle stolowkowe zarcie i dwie dziewczyny, z ktorych jedna przetrwala dluzej niz rok. Kazdy, kto studiowal, ma do opowiedzenia te same historie, z ktorych niewiele odciska na czlowieku trwaly slad. W koncu zostawalo tylko wyksztalcenie. Szczerze mowiac, Thibault nie czul, ze jego zycie sie w ogole zaczelo, dopoki nie przyjechal na Parris Island, gdzie odbywal szkolenie zasadnicze. Kiedy tylko wysiadl z autokaru, natychmiast zaczal na niego wrzeszczec sierzant od musztry. Nikt tak jak sierzant od musztry nie da ci odczuc, ze do tej pory nie bylo w twoim zyciu nic, co by naprawde sie liczylo. A teraz byles juz ich, i tyle. Jestes dobry w sporcie, to prosze, robisz piecdziesiat pompek, panie Wielki Obronco. Wyzsze wyksztalcenie? - skladasz ten karabin, Einsteinie. Ojciec sluzyl w piechocie morskiej? - szorujesz latryne tak pieknie, jak to robil twoj stary. Te same wyswiechtane numery. Biegiem, marsz, bacznosc, czolgac sie w blocie, wspinac na mur. Nie bylo w szkoleniu zasadniczym nic takiego, czego by sie Thibault nie spodziewal. Musial przyznac, ze w wiekszosci wypadkow dryl dzialal. Lamal ludzi, wdeptywal ich w ziemie, ale ostatecznie robil z nich prawdziwych zolnierzy piechoty morskiej. A przynajmniej tak im mowiono. Thibault sie nie zalamal. Przeszedl przez to wszystko z pokora, wykonujac rozkazy, i pozostal 33 soba. Tak czy siak, w koncu zrobili z niego zolnierza piechoty morskiej.Ostatecznie wyladowal w Pierwszym Batalionie Piatego Pulku Piechoty Morskiej stacjonujacym w bazie Pendleton. San Diego okazalo sie miastem jego marzen: wspaniala pogoda, fantastyczne plaze i jeszcze piekniejsze kobiety. Ale to nie mialo trwac dlugo. W styczniu 2003 roku, zaraz po ukonczeniu przez Thibaulta dwudziestu dwoch lat, wyslano go do Kuwejtu w ramach operacji Wolnosc dla Iraku. Baza Doha, mieszczaca sie w przemyslowej czesci miasta Kuwejt, byla uzywana od czasu pierwszej wojny w Zatoce i stala sie miastem samym w sobie. Byla tam sala gimnastyczna, centrum komputerowe, sklep wojskowy, stolowki i ciagnace sie az po horyzont pola namiotowe. Teraz - z powodu zblizajacej sie inwazji - baza Doha bylo miejscem jeszcze bardziej ruchliwym niz zwykle, i od samego poczatku panowal tam chaos. Zycie Logana stalo sie jednym pasmem wielogodzinnych spotkan, ciezkich cwiczen i symulacji nieustannie zmieniajacych sie planow ataku. Setki razy musial cwiczyc zakladanie odziezy ochronnej na wypadek ataku chemicznego. Byly tez nieustanne plotki. Najgorzej wspominal proby ocenienia, ktore z nich mogly sie okazac prawdziwe. Kazdy znal kogos, kto znal kogos, kto znal prawdziwa wersje. Jednego dnia atak byl nieuchronny, a juz nastepnego slyszeli, ze wstrzymuja sie od ataku. Poczatkowo mieli uderzyc z polnocy i poludnia, potem tylko z poludnia, a w koncu nawet i to nie. Mowiono, ze wrog ma bron chemiczna i zamierza jej uzyc, nastepnego dnia to odwolywano: nie uzyja broni chemicznej ze strachu, ze Amerykanie odpowiedza atakiem nuklearnym. Chodzily plotki, ze iracka gwardia republikanska zamierza wystawic samobojczy posterunek tuz za granica; inni przysiegali, ze w poblizu Bagdadu. Ale byli i tacy, ktorzy dawali glowe, ze 34 posterunek samobojczy znajdzie sie w poblizu pol naftowych. Krotko mowiac, nikt nic nie wiedzial, co tylko niezdrowo podniecalo wyobraznie stacjonujacych w Kuwejcie stu piecdziesieciu tysiecy zolnierzy.W wiekszosci zolnierze to jeszcze dzieciaki. Ludzie czesto o tym zapominaja. Osiemnascie, dziewietnascie, dwadziescia lat - polowa z nich nie miala nawet prawa kupic sobie piwo. Pelni wiary w siebie i dobrze wyszkoleni, rwali sie do boju, ale nie sposob bylo lekcewazyc tego, co ich czekalo. Niektorzy mieli zginac. Jedni mowili o tym otwarcie, inni pisali listy do rodzin i powierzali je kapelanowi. Panowala nerwowa atmosfera. Byli tacy, ktorzy mieli klopoty ze spaniem; inni spali prawie caly czas. Thibault obserwowal to wszystko z poczuciem dziwnego dystansu. "Witaj na wojnie" - niemal slyszal slowa ojca. - "Zawsze jest MBDJJZ - mialo byc dobrze, jest jak zwykle". Oczywiscie Thibault nie byl calkowicie odporny na narastajace napiecie i, podobnie jak wszyscy, musial sie rozladowac. Bez tego zycie byloby nie do zniesienia. Zaczal grac w pokera. Ojciec nauczyl go zasad i Thibault umial grac, a przynajmniej lak mu sie wydawalo. Szybko sie jednak przekonal, ze inni byIi lepsi. W ciagu pierwszych trzech tygodni stracil prawie wszystko, co oszczedzil od chwili wstapienia do wojska, Wetujac, kiedy nalezalo pasowac, i pasujac, kiedy nalezalo grac. Powiedzmy, ze nie byly to duze pieniadze, a i mozliwosci ich wydania skromne, ale i tak na wiele dni zepsulo mu to humor. Nie cierpial przegrywac. Jedynym antidotum na te troski byly dlugie biegi, ktore uprawial wczesnym rankiem, jeszcze przed wschodem slonca. Wtedy zwykle panowal chlod. Mimo ze Thibault spedzil na Bliskim Wschodzie miesiac, ciagle jeszcze zdumiewalo go, jak zimno potrafi byc na pustyni. Biegal forsownie pod wygwiezdzonym niebem, wydychajac obloczki pary. 35 Pod koniec jednego z tych biegow, widzac juz z daleka swoj namiot, zwolnil. Tymczasem slonce wychylilo sie nad horyzont, zalewajac zlotem surowy pustynny krajobraz. Trzymajac sie pod boki i probujac zlapac oddech, katem oka zauwazyl matowy blysk na pol zakopanego w piasku zdjecia. Zatrzymal sie, by je podniesc, i stwierdzil, ze zdjecie zostalo zafoliowane w tani, ale porzadny sposob, najprawdopodobniej dla zabezpieczenia przed dzialaniem pogody. Otrzepal fotografie z kurzu i wtedy zobaczyl ja po raz pierwszy.Byla to usmiechnieta blondynka o nefrytowych, zielonych, figlarnych oczach, ubrana w dzinsy i T-shirt z napisem LUC-KY LADY na piersiach. Stala na tle plakatu Wesole miasteczko Hampton; towarzyszyl jej posiwialy na pysku owczarek niemiecki. W tlumie za nia widac bylo, troche nieostro, tloczacych sie do kas dwoch mlodych mezczyzn, rowniez w T-shirtach z nadrukami. W tle majaczyly trzy zimozielone strzeliste drzewa, ktore mogly rosnac praktycznie wszedzie. Na odwrocie zdjecia recznie napisano: Uwazaj na siebie! E. Nie od razu jednak Thibault zauwazyl wszystkie te szczegoly. W pierwszym odruchu chcial wyrzucic fotografie, ale kiedy juz mial to zrobic, przyszlo mu do glowy, ze ten, kto ja zgubil, moglby chciec ja odzyskac. Prawdopodobnie cos dla niego znaczyla. Po powrocie do obozu przypial pinezka zdjecie na tablicy ogloszen wiszacej przy wejsciu do centrum komputerowego w przekonaniu, ze predzej czy pozniej kazdy bedzie tamtedy przechodzil. Bez watpienia ktos sie zglosi. Minal tydzien, dziesiec dni. Ale nikt sie do zdjecia nie przyznal. Tymczasem pluton Logana dzien w dzien godzinami cwiczyl musztre, a gra w pokera nabrala rozpedu. Niektorzy potracili tysiace dolarow, a podobno jeden starszy szeregowy stracil prawie dziesiec tysiecy. Thibault, ktory od czasu tamtej 36 upokarzajacej proby nie zagral ani razu, wolal spedzac wolny czas, rozmyslajac nad zblizajaca sie inwazja i zastanawiajac sie, jak zareaguje na prawdziwy ogien. Kiedy na trzy dni przed walka zabladzil do centrum komputerowego, stwierdzil, ze zdjecie wciaz wisi na tablicy, i z powodow, ktorych wlasciwie do konca nie rozumial, odpial je i schowal do kieszeni.Mimo oporow Thibaulta, jego najlepszy przyjaciel w plutonie Victor - trzymali sie razem od czasu szkolenia zasadniczego - namowil go na wieczorna partyjke pokera. Bedacy w dalszym ciagu pod kreska Logan gral bardzo konserwatywnie. Nie sadzil, by pozostal w grze dluzej niz pol godziny. W trzech pierwszych rozdaniach pasowal, ale w czwartym dobral strita, a w szostym fula. I dalej szla mu karta - kolory, strity, fule - tak ze do polowy wieczoru odrobil wszystkie finansowe straty. Tymczasem pierwsi gracze odeszli od stolika i zastapili ich nowi. Ale Thibault zostal, a ze szczescie go nie opuszczalo, do switu wygral wiecej, niz zarobil przez pol roku w wojsku. Dopiero odchodzac z Victorem od stolika, zorientowal sie, ze przez caly czas mial w kieszeni zdjecie dziewczyny. Kiedy sie znalezli w namiocie, pokazal fotke przyjacielowi, zwracajac jego uwage na napis na koszulce dziewczyny. Victor, ktorego rodzice mieszkajacy w Bakersfield w Kalifornii byli nielegalnymi imigrantami, okazal sie nie tylko czlowiekiem religijnym, ale takze wierzacym we wszelkiego rodzaju znaki. Blyskawice, rozstajne drogi i czarne koty nalezaly do najwazniejszych, a przed wyjazdem opowiedzial Thibaultowi historie o swoim wujku znanym z tego, ze ma "zle oko". -Kiedy spojrzal na kogos w pewien szczegolny sposob, Wiadomo bylo, ze jest tylko kwestia czasu, kiedy ta osoba umrze. Chlonac te opowiesci, Thibault czul sie, jakby znow mial dziesiec lat. Wtedy nie powiedzial nic. Kazdy mial swoje 37 dziwactwa. Facet chcial wierzyc w zly czy dobry omen? Jego sprawa. Znacznie wazniejsze bylo to, ze Victor wspaniale strzelal i ze zostal w wojsku snajperem, ktoremu Thibault bez namyslu zawierzylby swoje zycie.Victor przez chwile przygladal sie zdjeciu, zanim zwrocil je koledze. -To twierdzisz, ze znalazles je o swicie? -Tak. -Swit to bardzo silna pora dnia. -Tak mowiles. -To znak. Ta dziewczyna przynosi ci szczescie. Widzisz koszulke, ktora ma na sobie? -Dzis mi przyniosla. -Nie tylko dzis. Znalazles to zdjecie z jakiegos powodu. Nikt sie do niego nie przyznal tez z jakiegos powodu. Wziales je dzisiaj z jakiegos powodu. Bo tylko ty miales je miec. Thibault chcial cos powiedziec na temat faceta, ktory to zdjecie zgubil i co teraz zapewne czul, ale sie nie odezwal. Polozyl sie na pryczy i zalozyl rece za glowe. Victor zrobil to samo. -Bardzo sie ciesze. Od tej pory bedzie ci sprzyjalo szczescie - dodal. -Mam nadzieje. -Tylko pamietaj, zebys tego zdjecia nie zgubil. -Bo co? -Bo jesli je zgubisz, to szczescie sie od ciebie odwroci i zacznie dzialac w przeciwna strone. -To znaczy? -To znaczy, ze nie bedziesz mial szczescia. A w czasie wojny to ostatnia rzecz, jakiej mozna by sobie zyczyc. Pokoj w motelu byl tak samo brzydki wewnatrz, jak i od zewnatrz: drewniana boazeria, lampy podwieszone do sufitu na lancuchach, kudlaty dywan i telewizor przysrubowany do stojaka. Wygladalo na to, ze zostal urzadzony okolo 1975 roku i od tamtej pory ani razu nie byl modernizowany. Przypominal Thibaultowi pokoje, ktore wynajmowal jego ojciec, kiedy spedzali rodzinne wakacje na poludniowym zachodzie. Nocowali w motelach polozonych przy autostradzie i jesli tylko byly wzglednie czyste, ojciec uwazal je za wystarczajaco dobre. Matka nie zawsze podzielala jego zdanie, ale co biedaczka miala robic? Nie bylo, ot tak, na zawolanie, po drugiej stronie drogi restauracji Four Seasons, a nawet gdyby byla, to i tak ojciec by sie nie szarpnal. Po wejsciu do motelowego pokoju Thibault zrobil dokladnie to samo, co robil jego ojciec: sciagnal z lozka narzute, zeby sie przekonac, czy posciel jest swieza, sprawdzil, czy zaslonka prysznicowa nie zaplesniala i czy w umywalce nie ma wlosow. Nie liczac nieuniknionych plam rdzy, kapiacego kranu i sladow po papierosach, pokoj okazal sie czysciejszy, niz sie tego spodziewal, a takze niedrogi. Zaplacil gotowka za tydzien z gory. Nie bylo zadnych pytan ani dodatkowej oplaty za psa. Biorac to wszystko pod uwage, zrobil dobry interes. W porzadku. Thibault nie mial kart kredytowych, debetowych ani bankomatowych; nie mial tez oficjalnego adresu e-mailowego ani telefonu komorkowego. Praktycznie wszystko, co posiadal, nosil przy sobie. Mimo to byl wlascicielem konta bankowego, gotowego w razie potrzeby w kazdej chwili przeslac mu pieniadze. Konto zostalo jednak zarejestrowane na firme, a nie na jego nazwisko. Thibault nie byl bogaty; nie nalezal nawet do klasy sredniej. A firma nie robila zadnych interesow; po prostu cenil sobie prywatnosc. 39 Zaprowadzil Zeusa do wanny i wykapal w szamponie, ktory wyjal z plecaka. Nastepnie sam wzial prysznic i przebral sie w reszte czystych rzeczy, jakie mu zostaly. Siedzac na lozku, przegladal ksiazke telefoniczna w poszukiwaniu czegos szczegolnego, ale bez powodzenia. Zanotowal sobie, ze w wolnej chwili musi zrobic pranie, a nastepnie postanowil cos przegryzc w niewielkiej restauracyjce na tej samej ulicy.Okazalo sie, ze do restauracji nie chca wpuscic Zeusa, co specjalnie Thibaulta nie zdziwilo. Zeus polozyl sie wiec przed wejsciem i zasnal. Jego pan zas zjadl cheeseburgera z frytkami i popil koktajlem mleczno-czekoladowym, po czym zamowil cheeseburgera dla swego ulubienca. Patrzyl nastepnie, jak Zeus rozprawia sie z nim w jakies dwadziescia sekund, po czym spoglada mu pytajaco w oczy. -Milo mi, ze ci smakowalo - powiedzial do psa. - Idziemy. Kupil w sklepie spozywczym plan miasta i usiadl na lawce w poblizu rynku, a raczej skwerku w starym stylu, otoczonego z czterech stron handlowymi ulicami. Rozlozyste drzewa ocienialy plac zabaw dla dzieci i obfitosc kwiatow, co sprawialo, ze nie bylo tu tloczno. Kilka siedzacych razem mlodych matek patrzylo, jak ich pociechy zjezdzaja na zjezdzalni albo hustaja sie na hustawkach. Przyjrzal sie dokladnie twarzom kobiet, upewniajac sie, ze nie ma wsrod nich poszukiwanej przez niego dziewczyny, a nastepnie odwrocil sie i zanim zdazyly nabrac co do niego podejrzen, rozlozyl plan i zaczal go studiowac. Matki malych dzieci zawsze sa podejrzliwe wobec snujacych sie w poblizu placow zabaw samotnych mezczyzn niezajmujacych sie niczym szczegolnym. Nie mogl miec do nich o to pretensji. Zboczencow nie brakowalo. Studiujac plan miasta, Thibault usilowal ustalic, gdzie jest i zastanowic sie, co dalej poczac. Nie mial zadnych zludzen 40 co do tego, ze sprawa nie bedzie prosta. Ostatecznie niewiele mial danych poza fotografia, lecz bez nazwiska czy adresu dziewczyny. Nie wiedzial, gdzie byla zatrudniona ani nie znal jej numeru telefonu. I zadnej daty. Tylko twarz w tlumie.Ale pewne wskazowki byly. Raz jeszcze, tak jak juz wiele razy poprzednio, przestudiowal szczegoly zdjecia i zaczal od tego, co wiedzial. A zatem fotografia zostala zrobiona w Hampton. Dziewczyna musiala miec wtedy niewiele ponad dwadziescia lat. Byla atrakcyjna. Albo sama miala owczarka niemieckiego, albo znala jego wlasciciela. Jej imie zaczynalo sie na litere E. Emma, Elaine, Elise, Eileen, Ellen, Emily, Elvrin, Erica... - te imiona wydawaly sie najbardziej prawdopodobne, chociaz na Poludniu mozna sie tez bylo spodziewac takich jak Erdine czy Elspeth. Poszla do wesolego miasteczka z kims, kto pozniej zostal wyslany do Iraku. Ofiarowala mu to zdjecie, ktore Thibault znalazl w lutym 2003 roku, co znaczylo, ze zostalo zrobione wczesniej. A z tego z kolei wynikalo, ze kobieta musiala miec teraz pod trzydziestke. W tle widac bylo trzy zimozielone drzewa. Tyle Thibault wiedzial. To byly fakty. Poza faktami byly tez zalozenia. A wiec Hampton. Hampton to dosc popularna nazwa. Szybki internetowy wywiad ujawnil rozne Hamptony. Hrabstwa i miasta: Karolina Poludniowa, Wirginia, New Hampshire, Iowa, Nebraska, Georgia i inne. Wicie innych. No i oczywiscie Hampton w hrabstwie Hamp-ton, Karolina Polnocna. I chociaz nie bylo w tle zadnych charakterystycznych punktow orientacyjnych, jak na przyklad jezioro Monticello, ktore by wskazywalo na Wirginie, czy napisu Witajcie w Iowa! - to jednak jakies informacje mozna bylo ze zdjecia wyciagnac. Nie o samej kobiecie, ale o mlodych mezczyznach stojacych w kolejce po bilety. Dwaj z nich mieli na sobie 41 koszulki z nadrukami. Jedna, z wizerunkiem Homera Sim-psona, nic nie wnosila do sprawy. Druga, z napisem DAVID-SON z przodu - owszem. Poczatkowo Thibault zalozyl, ze to od Harley Davidson. Ale kolejne poszukiwania w Google'u rozstrzygnely sprawe. Thibault dowiedzial sie mianowicie, ze Davidson to takze nazwa renomowanego college'u w poblizu Charlotte w Karolinie Polnocnej. Uczelnia elitarna, ambitna, o profilu humanistycznym. W katalogu ich ksiegarni znalazl taka sama koszulke.Chociaz, jak sam stwierdzil, koszulka wcale nie gwarantowala, ze zdjecie zostalo zrobione w Karolinie Polnocnej. Moze ktos, kto chodzil do tego college'u, ofiarowal koszulke facetowi ze zdjecia. A moze byl on studentem spoza stanu i tylko podobaly mu sie te kolory. Mogl byc tez absolwentem uczelni i gdzies sie przeprowadzic. Nie majac sie czego dalej uczepic, Thibault, przed opuszczeniem Kolorado, wykonal szybki telefon do Izby Handlowej Hampton i potwierdzil, ze co roku w lecie gosci tam wesole miasteczko. Kolejny dobry znak. Znal juz miejsce przeznaczenia, ale to jeszcze nie byl fakt. Thibault po prostu zalozyl, ze bylo to wlasciwe miejsce. A jednak z trudnych do wytlumaczenia wzgledow czul, ze jest to miejsce, o ktore chodzilo. Poczynil tez inne zalozenia, ale nimi zamierzal sie zajac pozniej. Po pierwsze, nalezalo sprawdzic, gdzie jest teren wesolego miasteczka. Mial nadzieje, ze rozklada sie ono od lat w tym samym miejscu i ze osoba, ktora mu je wskaze, potwierdzi i to zalozenie. Uznal, ze najpredzej taka osobe znajdzie w jednym z okalajacych ryneczek sklepow. Byle nie byl to sklep z pamiatkami ani ze starociami: te zwykle prowadzili ludzie naplywowi - uciekinierzy z Polnocy, ktorzy w cieplejszym klimacie szukali spokojniejszego zycia. Postawil wiec na lokalny sklep z narzedziami. Albo bar. Albo 42 agencje nieruchomosci. Liczyl na to, ze kiedy zobaczy ten teren, z pewnoscia go pozna.Chcial dokladnie obejrzec miejsce, w ktorym zostalo zrobione zdjecie. Zreszta wcale nie po to, zeby lepiej poczuc, kim byla kobieta. W tym widok lokalizacji wesolego miasteczka i tak by mu nie pomogl. Chcial sie koniecznie dowiedziec, czy sa tam trzy strzeliste zimozielone rosnace w grupie drzewa, ktore mozna napotkac niemal wszedzie. 3 Beth Beth odstawila puszke dietetycznej coli zadowolona, ze Ben dobrze sie bawi na urodzinach swojego przyjaciela Zacha. Wlasnie pomyslala, ze byloby lepiej, gdyby Ben nie musial isc dzisiaj do swojego taty, kiedy nadeszla Melody i usiadla obok niej.-To byl dobry pomysl, nie uwazasz? Z tymi armatkami wodnymi. Strzal w dziesiatke. - Melody usmiechnela sie. Jej wybielone zeby wydawaly sie troche za biale, a cera troche za ciemna, jakby dopiero co wyszla z solarium. Bo najprawdopodobniej tak wlasnie bylo. Melody zawsze, jeszcze w szkole sredniej, uchodzila za bardzo prozna na punkcie swojego wygladu, a ostatnio stalo sie to czyms w rodzaju obsesji. -Miejmy nadzieje, ze nie wyceluja w nas tych swoich supermiotaczy. -Miejmy nadzieje. - Melody zmarszczyla brwi. - Powiedzialam Zachowi, ze jesli cos takiego zrobi, to rozpedze cale towarzystwo. - Oparla sie i rozsiadla wygodnie na krzesle. - Co robilas w tym roku w lecie? Nie widzialam cie, nie odpowiadalas na telefony. 44 -Wiem, przepraszam cie bardzo. Zylam jak pustelnica. Nie nadazalam ze wszystkim - z Nana i z psiarnia, i z cala ta robota. Nie mam pojecia, jak Nana tak dlugo sobie z tym radzila.-A jak Nana? Dobrze sie ostatnio czuje? Nana byla babka Beth. Wychowywala ja od trzeciego roku zycia, od wypadku samochodowego, w ktorym zgineli jej rodzice. -Jest lepiej, ale wylew nie pozostal bez sladu. Lewa strone w dalszym ciagu ma bardzo slaba. Moze w pewnym zakresie prowadzic szkolenie, ale i tresura, i zajmowanie sie psami to juz przekracza jej mozliwosci. A wiesz, ile ona potrafi od siebie wymagac. Zawsze sie boje, ze z tym przesadzi. -Zauwazylam, ze w tym tygodniu wrocila na chor. Nana byla czlonkiem choru Pierwszego Kosciola Baptys-tycznego od trzydziestu lat z gora i Beth wiedziala, ze jest to jedna z jej wielkich pasji. -W ubieglym tygodniu przyszla po raz pierwszy od czasu choroby. Nie mam pojecia, ile bylo tego spiewania, ale musiala potem odbyc dwugodzinna drzemke. Melody skinela glowa. -Co bedzie, jak sie rozpocznie szkola? -Nie wiem. -Chyba nie przestaniesz uczyc, prawda? -Mam nadzieje. -Masz nadzieje? A czy w przyszlym tygodniu nie rozpoczynaja sie juz zebrania nauczycieli? Beth wolala o tym nie myslec, a coz dopiero mowic, jednak wiedziala, ze Melody chce dla niej jak najlepiej. -Tak, ale to jeszcze nie znaczy, ze bede brala w nich udzial. Wiem, ze to postawi szkole w trudnej sytuacji, lecz 45 nie moge przeciez zostawic Nany na caly dzien. W kazdym razie jeszcze nie teraz. A kto jej pomoze z psiarnia? Nie ma mowy, zeby sama zajmowala sie szkoleniem psow.-Nie mozesz wziac kogos do pomocy? - zasugerowala Melody. -Probowalam. Nie mowilam ci, co bylo na poczatku lata? Zatrudnilam faceta, ktory pokazal sie doslownie dwa razy - do pierwszego weekendu. Tak samo bylo z nastepnym. A potem juz sie nikt nie zglosil. Anons Potrzebna pomoc wisi w moim oknie do dzis. -David zawsze narzeka na brak dobrych ludzi do pracy. -Powiedz mu, zeby dal minimalna place, dopiero wtedy bedzie narzekal. Nawet uczniowie z liceum nie chca juz czyscic klatek. Twierdza, ze to obciach. -Bo to jest obciach. Beth rozesmiala sie. -To prawda - przyznala. - Ale ja nie mam czasu. Watpie, czy cos sie zmieni do przyszlego tygodnia, a jesli nie, no to coz... Sa gorsze zmartwienia. Poza tym lubie szkolic psy. Czesto jest z nimi latwiej niz z uczniami. -Masz na mysli mojego Zacha? -Twoj Zach to male piwo, mozesz mi wierzyc. Melody pokazala na Bena. -Ben bardzo urosl od ostatniego razu, kiedy go widzialam. -Jakies dwa i pol centymetra. - Ladnie ze strony Melo-dy, ze to zauwazyla, pomyslala Beth. Ben byl maly jak na swoj wiek. Na zdjeciach calej klasy plasowal sie z reguly w pierwszym rzedzie po lewej stronie i byl o jakies pol glowy nizszy od siedzacego przy nim dziecka. Zach, syn Melody, wrecz przeciwnie -jako najwyzszy w klasie zawsze siedzial po prawej stronie, w glebi. 46 -Slyszalam, ze Ben nie bedzie gral jesienia w pilke nozna.-Chce sprobowac czegos innego. -Na przyklad czego? - zainteresowala sie Melody. -Gry na skrzypcach. Bedzie bral lekcje u pani Hastings. -To ona jeszcze uczy? Musi miec przynajmniej z dziewiecdziesiat lat! -Ma jednak cierpliwosc do poczatkujacych. W kazdym razie tak mi powiedziala. Poza tym Ben bardzo ja lubi. I to jest najwazniejsze. -To dobrze. Jestem przekonana, ze swietnie sobie poradzi. Lecz Zach bedzie zawiedziony. -I tak by nie grali w tej samej druzynie. Zach bedzie gral w reprezentacji, prawda? -O ile sie zakwalifikuje. -Na pewno sie zakwalifikuje. I rzeczywiscie. Zach byl jednym z tych obdarzonych naturalna pewnoscia siebie, zdolnych do zdrowego wspolzawodnictwa chlopakow, ktorzy wczesnie dojrzewaja i bija na glowe swoich mniej utalentowanych kolegow. Takich jak Ben. Nawet teraz, kiedy biegal po ogrodku ze swoim supermiotaczem, Hen nie mogl za nim nadazyc. Poczciwy i mily Ben niewiele mial w sobie ze sportowca, co doprowadzalo do szalu bylego meza Beth. W ubieglym roku podczas rozgrywek stal przy boisku z marsowa mina i byl to dodatkowy powod, dla ktorego Ben nie chcial grac. -Czy David znow bedzie pomagal trenerowi? David byl mezem Melody i jednym z dwoch pediatrow w miescie. Jeszcze nie podjal decyzji. Od wyjazdu Hoskinsa ma znacznie wiecej wizyt. Jest z tego powodu wsciekly, ale co ma robic? Probowali sciagnac jakiegos lekarza, ale sa z tym problemy. Nie kazdy chce pracowac w takim malym miescie, 47 z najblizszym szpitalem w Wilmington, czterdziesci piec minut drogi stad. To bardzo wydluza dzien pracy. David czesto jest w domu dopiero okolo osmej. Czasami jeszcze pozniej.Beth pochwycila w glosie Melody nute goryczy i pomyslala, ze sa to zapewne wciaz nieprzebrzmiale echa romansu, do ktorego David przyznal jej sie w zimie. Beth wiedziala o sprawie wystarczajaco duzo, zeby jej nie komentowac. Kiedy tylko po raz pierwszy dotarly do niej takie plotki, postanowila, ze jesli w ogole bedzie na ten temat rozmawiala z Melody, to tylko na jej wyrazne zyczenie. Jesli takiego zyczenia nie bedzie? Trudno. Nie jej sprawa. -A co z toba? Spotykasz sie z kims? Beth skrzywila sie. -Nie, od czasow Adama z nikim. -Co miedzy wami zaszlo? -Nie mam pojecia. Melody potrzasnela glowa. -Nie moge powiedziec, zebym ci zazdroscila. Nigdy nie lubilam randkowania. -Tak, i przynajmniej bylas w tym dobra. Ja jestem beznadziejna. -Przesadzasz. -Nie przesadzam. Specjalnie sie tym jednak nie przejmuje. Nawet nie jestem pewna, czy mialabym jeszcze na to chec. Nosic stringi, golic nogi, flirtowac, udawac, ze dobrze sie czujesz w towarzystwie jego przyjaciol... To wszystko wymaga wielkiego wysilku. Melody zmarszczyla nos. -To ty nie golisz nog? -Oczywiscie, ze gole - odparla Beth. I po chwili, znizajac glos, dodala: - W kazdym razie na ogol. - Wy- - 48 prostowala sie. - Ale rozumiesz, o co chodzi. Spotykanie sie jest trudne, zwlaszcza dla osoby w moim wieku. -Och, prosze cie, nie masz jeszcze trzydziestki, a poza tym jestes fantastyczna laska! Beth slyszala to od niepamietnych czasow i nie byla obojetna na fakt, ze mezczyzni - nawet zonaci - ogladali sie za nia na ulicy. W ciagu trzech lat jej pracy nauczycielskiej tylko raz na wywiadowke przyszedl sam ojciec. Z reguly miala do czynienia z matkami. Pamieta, jak kilka lat temu zastanawiala sie nad tym glosno przy Nanie, ktora powiedziala wtedy: -Nic w tym dziwnego, ze nie chca zostawiac cie sam na sam ze swoimi mezulkami, bo jestes sliczna jak wypasiona dynia. Nana zawsze miala oryginalny sposob wyrazania swoich opinii. -Zapominasz, gdzie mieszkamy - odezwala sie Beth do Melody. - Niewielu jest wolnych mezczyzn w moim wieku. A jesli nawet sa wolni, to nie bez powodu. -Nieprawda. -Moze w duzym miescie. Ale tutaj? W tej dziurze? Wierz mi. Mieszkam tu przez cale zycie i nawet kiedy studiowalam, dojezdzalam z domu na uczelnie. Jesli faceci w ogole gdzies mnie zapraszali, to przewaznie konczylo sie na dwoch, trzech randkach, po ktorych przestawali dzwonic. Nie pytaj mnie dlaczego. - Zrezygnowana machnela reka. - Ale co tam. Mam Bena i Nane. Przeciez nie zyje sama, otoczona setkami kotow. -Nie, ty masz psy. -To nie sa moje psy. Tylko innych ludzi. A to jest roznica. -Jasne - parsknela Melody. - I to duza. Tymczasem w drugim koncu ogrodka Ben ze swoim super- miotaczem na prozno staral sie nadazyc za grupa kolegow. 49 W pewnym momencie poslizgnal sie i upadl. Jego okulary wyladowaly w trawie. Beth nie byla taka glupia, zeby sie zerwac i biec mu na ratunek. Kiedy ostatnim razem probowala mu pomoc, byl wyraznie speszony. Macajac teraz dookola, znalazl okulary, wstal i pobiegl za chlopcami.-Jak oni szybko dorastaja, nie uwazasz? - powiedziala Melody, przerywajac Beth rozmyslania. - Wiem, ze to komunal, ale taka jest prawda. Pamietam, jak moja mama mowila mi, ze i mnie tak sie bedzie wydawalo, a ja jej nie wierzylam. Nie moglam sie doczekac, kiedy Zach bedzie wreszcie troche starszy. Oczywiscie, mial wtedy kolke i przez jakis miesiac nie spalam dluzej niz dwie godziny na dobe. A dzisiaj, prosze - za chwile beda startowac do szkoly sredniej. -Jeszcze nie, jeszcze maja przed soba rok. -Wiem. Ale i tak cala jestem w nerwach. -Dlaczego? -No wiesz, to taki glupi wiek... Dzieciaki zaczynaja rozumiec swiat doroslych, ale nie maja jeszcze dojrzalosci, zeby poradzic sobie z tym wszystkim, co sie wokol nich dzieje. Jesli dodamy do tego czekajace na nich pokusy, to, ze przestaja nas sluchac, tak jak to dawniej robily, no i humory okresu dojrzewania, to ci powiem, ze wcale sie do tego nie pale. Ty jestes nauczycielka, to wiesz najlepiej. -Dlatego ucze druga klase. -Rozsadny wybor. - Melody zamilkla. - Slyszalas o Elliocie Spencerze? -Malo co do mnie docieralo. Przypominam ci, ze zylam jak pustelnica. -Zlapali go na handlu narkotykami. -On jest przeciez tylko o dwa lata starszy od Bena! -I w dalszym ciagu w podstawowce! -Nie denerwuj mnie. - 50 Melody przewrocila oczami.-Nie denerwuje. Gdyby moj syn bardziej przypominal Bena, to bym byla spokojniejsza. Ben ma dusze dojrzalego czlowieka. Jest zawsze grzeczny, zawsze uprzejmy, zawsze pierwszy do pomocy mlodszym. Pelen empatii. Zach to jego przeciwienstwo. -Zach to tez wspanialy dzieciak. -Wiem. Ale z nim zawsze bylo trudniej niz z Benem. Jest bardziej wplywowy, stara sie nasladowac innych. -Widzialas ich zabawe? Stad, gdzie siedze, wyglada, ze to Ben stara sie nasladowac innych. -Wiesz, o co mi chodzi. Owszem, wiedziala. Od najmlodszych lat Ben byl kotem, ktory chodzil wlasnymi drogami. Co - musiala przyznac - bardzo jej odpowiadalo, jak dlugo te drogi byly dobre. I mimo ze chlopak mial niewielu przyjaciol, to czas wypelnialy mu liczne zainteresowania. Tez dobre. Nie przepadal za grami komputerowymi ani za buszowaniem w Internecie, a jesli nawet ogladal telewizje, to i tak na ogol po mniej wiecej polgodzinie sam ja wylaczal. Zamiast tego czytal albo gral w szachy (ktore zdawal sie rozumiec na pewnym intuicyjnym poziomie) na elektronicznej planszy, ktora dostal na gwiazdke. Lubil czytac i pisac, i lubil tez psy, ktore jednak z powodu dlugiego przebywania w zamknietej psiarni byly niespokojne i na ogol go ignorowaly. Spedzal wiele popoludni, rzucajac im pilki tenisowe, ale malo ktory chcial aportowac. -Bedzie dobrze. -Mam nadzieje. - Melody odstawila swojego drinka. - Chyba musze isc po ciasto. Zach ma trening o piatej. -Robi sie goraco. Melody wstala. 51 -Jestem przekonana, ze bedzie chcial ze soba zabrac supermiotacz. Zeby oblac trenera.-Pomoc ci? -Nie, dziekuje. Siedz, wyluzuj sie. Zaraz wracam. Beth patrzyla za oddalajaca sie Melody. Po raz pierwszy zauwazyla, jak chuda jest teraz jej przyjaciolka. Piec albo siedem kilo lzejsza, niz kiedy sie widzialy ostatnim razem. To pewnie stres, pomyslala. Romans Davida musial ja wykonczyc, ale w przeciwienstwie do Beth, kiedy jej sie to przytrafilo, postanowila ratowac swoje malzenstwo. Choc ich malzenstwa byly rozne. David popelnil wielki blad i bolesnie zranil Melody, ale w gruncie rzeczy Beth zawsze uwazala ich za szczesliwa pare. Malzenstwo Beth, przeciwnie, od samego poczatku okazalo sie nieporozumieniem. Tak jak to przewidziala Nana. Potrafila ocenic czlowieka na pierwszy rzut oka, a jesli ktos sie jej nie spodobal, w charakterystyczny sposob wzruszala ramionami. Kiedy Beth oznajmila, ze jest w ciazy i zamiast isc na studia, zamierza wyjsc za maz za swojego bylego, Nana zaczela z taka czestotliwoscia wzruszac ramionami, jakby miala nerwowy tik. Beth, naturalnie, zignorowala to, myslac: "Nie dala mu szansy. Przeciez ona wlasciwie w ogole go nie zna. Wszystko bedzie dobrze". Ale niestety. Tak sie nie stalo. Wobec Keitha Nana zawsze byla uprzejma, a nawet serdeczna, ale wzruszanie ramionami nie ustapilo az do chwili, kiedy dziesiec lat temu Beth sprowadzila sie z powrotem do domu. Malzenstwo przetrwalo niecale dziewiec miesiecy, a Ben mial wtedy piec tygodni. Nana nie mylila sie od samego poczatku. Melody znikla w glebi domu i po chwili pojawila sie znowu, a tuz za nia David z papierowymi talerzykami i plastikowymi widelczykami. Byl wyraznie nie w sosie. Beth zauwazyla posiwiale baki i bruzdy na jego czole. Kiedy widziala go po - 52 raz ostatni, bruzdy nie byly tak glebokie jak teraz i uznala, ze to jeszcze jedna oznaka stresu. Chwilami Beth zastanawiala sie, jakby wygladalo jej zycie, gdyby miala meza, ale oczywiscie nie swojego eks. Na sama mysl o tym az sie wzdrygnela. Kontakty z Keithem co drugi weekend to i tak bylo wiecej, niz mogla zniesc, dziekuje bardzo. Kogos zupelnie innego. Kogos... lepszego. To moglby byc nawet niezly pomysl, przynajmniej w teorii. W ciagu dziesieciu lat zdazyla sie juz przyzwyczaic do swojego zycia i chociaz byloby dobrze moc z kims spedzac wieczory czy miec kogos, kto by od czasu do czasu podrapal ja po plecach, to lazenie w pizamie przez cala sobote tez mialo swoje uroki. Czasem to robila, Ben tez. Takie dni nazywala "leniwymi" i uwazala je za najlepsze pod sloncem. Bywalo, ze na koniec takiego absolutnego nicnierobienia zamawiali sobie pizze do domu i ogladali filmy. Cos fantastycznego. Poza tym, o ile zwiazki damsko-meskie w ogole sa czyms trudnym, o tyle malzenstwo wydawalo sie Beth jeszcze trudniejsze. Bo przeciez nie tylko Melody i David ze soba walczyli; miala wrazenie, ze walczyla ze soba wiekszosc par. Wiazalo sie to z obrona terytorium. Nana zawsze mowila, ze wystarczy umiescic dwie osoby o roznych oczekiwaniach pod jednym dachem, a wojna murowana. I wcale niekoniecznie o to, czy na Wielkanoc beda krewetki z mamalyga. Swieta prawda. Nawet jesli Beth nie calkiem wiedziala, skad Nana brala swoje metafory. Spojrzala na zegarek i pomyslala, ze jak tylko skonczy sie zabawa, musi wracac do domu, zeby sprawdzic, co z Nana. Z pewnoscia zastanie ja w psiarni albo za biurkiem. Nana byla w tych sprawach bardzo uparta. Czy to wazne, ze lewa noga odmawiala jej posluszenstwa? "Moja noga moze nie jest calkiem w porzadku, ale tez i nie jest z wosku". Albo ze 53 moze sie przewrocic i potluc? "Nie jestem z porcelany". Czy ze jej lewa reka jest praktycznie bezuzyteczna? "Jak dlugo moge zjesc zupe, to wlasciwie jej nie potrzebuje".Nana byla niepowtarzalna, niech ja Bog ma w swojej opiece. Zawsze taka byla. -Mamo! - Beth, zatopiona w swoich myslach, nie zauwazyla zblizajacego sie Bena. Jego piegowata buzia lsnila od potu, ubranie ociekalo woda, a na koszulce widac bylo plamy od trawy z rodzaju tych, co to nigdy nie schodza. -Tak, kochanie? -Czy moglbym dzisiaj spac u Zacha? -O ile wiem, to Zach ma trening. -Ale po treningu. Cala gromada dzieciakow bedzie u niego nocowala, a on dostal od mamy na urodziny gre komputerowa Guitar Hero. Beth znala prawdziwa przyczyne, dla ktorej Ben chcial nocowac u Zacha. -Nie dzisiaj, kochanie. Dzisiaj o piatej przychodzi po ciebie tata. -A nie moglabys do niego zadzwonic i zapytac? -Moge sprobowac. Ale rozumiesz... Ben skinal glowa a ja, jak zwykle w takich okolicznosciach, cos scisnelo za serce. -Rozumiem. Slonce prazylo niemilosiernie przez przednia szybe, a ona kolejny raz zalowala, ze klimatyzacja w samochodzie nie jest zreperowana. Kiedy opuscila boczna szybe, wlosy bolesnie smagaly ja po twarzy. Uswiadomila sobie, ze powinna sie przyzwoicie ostrzyc. W myslach powiedziala do swojej fryzjerki: "Wiesz co, Terri, zetnij to wszystko i ostrzyz mnie po - 54 mesku". Ale wiedziala, ze jak przyjdzie co do czego, to kaze sie ostrzyc tak samo jak zwykle. W niektorych sprawach byla bardzo tchorzliwa. -Wygladalo na to, ze dobrze sie bawiliscie. -Ja sie dobrze bawilem. -To wszystko, co masz mi do powiedzenia? -Jestem zmeczony, mamo. Wskazala na Dairy Queen w oddali. -Chcesz wpasc na loda? -To jest dla mnie niewskazane. -Hej, ja tu jestem matka! Uznalam, ze powinnam ci to zaproponowac. Zgrzales sie, to moze masz ochote na loda. -Nie jestem glodny. Jadlem ciasto. -W porzadku. Jak chcesz. Ale nie miej do mnie pretensji, jesli po przyjezdzie do domu uznasz, ze jednak powinienes byl skorzystac z okazji. -Nie bede mial. - Ben odwrocil sie do okna. -Hej, bracie, wszystko z toba w porzadku? Kiedy Ben sie odezwal, jego glos byl prawie nieslyszalny z powodu wiatru. -Dlaczego ja musze isc do taty? Tam nigdy nie robimy nic fajnego. O dziewiatej kaze mi sie klasc, jakbym nadal byl w drugiej klasie albo cos w tym rodzaju. Nawet nie jestem zmeczony. A na drugi dzien musze caly czas wykonywac rozne prace domowe. -Myslalam, ze po kosciele jedziecie do dziadka na lunch. -Ale ja nie chce tam jechac. I ja tez nie chce, zebys jechal, pomyslala. Ale co miala robic? -Wez sobie jakas ksiazke - poradzila mu. - Mozesz dzis wieczorem poczytac u siebie w pokoju, a jutro, jak bedziesz sie nudzil, to i tam mozesz sobie poczytac. 55 -Zawsze tak mowisz. Bo nie wiem, co innego mialabym ci powiedziec, pomyslala.-Masz ochote wstapic do ksiegarni? -Nie - odparl Ben, ale wyraznie bez przekonania. -Wstapimy i tak, chce sobie kupic jakas ksiazke. -Okay. -Przykro mi z tego powodu... -Tak, wiem, ze ci jest przykro. Wizyta w ksiegarni nie na wiele sie zdala, jesli chodzilo o poprawienie nastroju Bena. Beth poznala to po jego opuszczonych ramionach, kiedy stali w kolejce do kasy, chociaz wybral sobie dwie ksiazki z cyklu Hardy Boys. W drodze do domu otworzyl jedna z nich i udawal, ze czyta. Beth byla przekonana, ze robil to tylko dlatego, zeby nie zadreczala go pytaniami albo wymuszona wesoloscia nie probowala poprawiac mu humoru zepsutego perspektywa spedzenia weekendu u ojca. W wieku dziesieciu lat Ben byl juz bardzo biegly w przewidywaniu jej zachowan. Beth martwila sie tym, ze Ben nie lubil wizyt u ojca. Patrzyla teraz, jak wchodzi do domu i idzie spakowac swoje rzeczy. Zamiast pojsc za nim, usiadla na stopniach ganku, po raz kolejny zalujac, ze nie zainstalowala bujawki. W dalszym ciagu panowal upal, a sadzac ze skomlenia, jakie dochodzilo z drugiego konca obejscia, musial sie dawac we znaki i psom. Przez chwile nasluchiwala odglosow krzataniny Nany. Gdyby starsza pani byla w kuchni, kiedy Ben wchodzil do domu, z pewnoscia by je uslyszala. Bo Nana byla chodzaca kakofonia. Nie z powodu wylewu, po prostu wynikalo to z jej osobowosci. W wieku prawie siedemdziesieciu siedmiu lat smiala sie glosno, w kuchni walila lyzkami o garnki, uwielbiala -56 baseball i nastawiala radio na pelny regulator, kiedy w programie wracano do ery big-bandu. -Taka muzyka nie rosnie, ot tak sobie, jak banany - mawiala. Az do wylewu niemal codziennie nosila gumowce, roboczy kombinezon i za duzy slomkowy kapelusz, czlapiac po podworku i uczac psy chodzenia przy nodze, zostawania w miejscu czy przybiegania na rozkaz. Przed laty, razem ze swoim mezem, uczyla psy niemal wszystkiego. Wspolnie rozmnazali i szkolili psy mysliwskie, psy przewodniki niewidomych, psy wyspecjalizowane w szukaniu narkotykow dla policji, psy do pilnowania domow. Teraz, kiedy go zabraklo, swiadczyla te uslugi tylko okazjonalnie. Nie dlatego, ze nie potrafila tego robic; tak czy owak szkolenie psow w wiekszosci spoczywalo na jej barkach. Chodzilo na przyklad o to, ze wyszkolenie psa do pilnowania domu wymagalo czternastu miesiecy, a biorac pod uwage fakt, ze Nana potrafila w jednej chwili zakochac sie w pierwszej lepszej napotkanej wiewiorce, rozstanie z takim psem po zakonczonym szkoleniu zawsze bylo dla niej dramatycznym przezyciem. Bez dziadka, ktory w takich momentach potrafil powiedziec: "On juz jest sprzedany, nie ma odwrotu", Nana wolala po prostu zawiesic te czesc dzialalnosci. Zamiast tego prowadzila obecnie prosperujaca szkole posluszenstwa, ktora nazywala obozem szkoleniowym. Ludzie powierzali jej swoje psy na kilka tygodni, a ona uczyla je spelniania takich polecen, jak "siad", "lezec", "zostan", "chodz" i "do nogi". Byly to proste umiejetnosci, ktore szybko mogl opanowac niemal kazdy pies. Zwykle przez jej szkole przewijalo sie od pietnastu do dwudziestu pieciu psow w dwutygodniowym cyklu, a kazdy z nich wymagal srednio dwudziestu minut szkolenia dziennie. Gdyby trwalo dluzej, pies 57 stracilby zainteresowanie. Przy pietnastu psach dawaly rade, ale juz dwadziescia piec oznaczalo praktycznie prace od rana do wieczora, uwzgledniajac obowiazkowe spacery. A do tego jeszcze dochodzilo karmienie, sprzatanie bud, telefony, rozmowy z klientami, no i cala papierkowa robota. Przez lato Beth harowala po dwanascie-trzynascie godzin na dobe.Robota byla non stop. Wyszkolenie psa nie stanowilo wielkiej filozofii - Beth pomagala Nanie od czasu do czasu juz jako dwunastoletnia dziewczynka - istnialy poza tym dziesiatki ksiazek poswieconych temu problemowi. A do tego jeszcze miejscowa klinika weterynaryjna oferowala lekcje dla psow i ich wlascicieli w kazda sobote rano za naprawde niewielkie pieniadze. Beth zdawala sobie sprawe, ze prawie kazdy moglby wygospodarowac dwadziescia minut dziennie przez kilka tygodni na szkolenie wlasnego psa, ale jakos nikt sie do tego nie kwapil. Ludzie woleli przyjezdzac kawal drogi, z Florydy czy Tennessee, powierzajac swoich ulubiencow Nanie, ktora w tej dziedzinie cieszyla sie zasluzona reputacja, choc tak naprawde teraz uczyla psy tylko spelniania prostych polecen. Nie byla to wiedza kosmiczna, a mimo to ludzie zawsze okazywali jej wielka wdziecznosc i - niezmiennie - podziw. Beth spojrzala na zegarek. Keith, jej byly, wkrotce sie tu pojawi. I chociaz miala do niego zastrzezenia - Bog jeden wie, jak powazne - to przeciez zachowal, na rowni z nia, prawa rodzicielskie, a ona starala sie wykorzystac ten fakt jak najlepiej dla dobra dziecka. Powtarzala sobie, ze mozliwosc obcowania z ojcem jest dla Bena bardzo wazna. Chlopcy potrzebuja ojcow, zwlaszcza ci nastoletni, a ona musiala przyznac, ze Keith nie byl zlym czlowiekiem. Raczej niedojrzalym, to owszem, ale nie zlym. Od czasu do czasu lubil sobie wypic kilka piw, ale nie byl alkoholikiem; nigdy nie bral narkotykow i nigdy nie zachowywal sie wobec nich ordynarnie. Co niedziele chodzil do kosciola, mial stala prace i regularnie placil alimenty. Czy moze raczej robila to za niego rodzina. Pieniadze bowiem pochodzily z jednego z wielu funduszy, jakie w ciagu lat ustanowili Claytonowie. I na ogol w te weekendy, ktore Keith spedzal z synem, trzymal z daleka od domu roj krecacych sie wokol niego panienek. Kluczowe sformulowanie: "Na ogol" nalezaloby raczej zamienic na "Ostatnio", chociaz Beth nie watpila, ze byla to sprawa nie tyle ojcowskiej powinnosci wobec syna, ile aktualnej przerwy miedzy kolejnymi panienkami. Moze i nie mialaby nic przeciwko tym dziewczynom, gdyby nie to, ze wiekiem byly blizsze Benowi niz Keithowi i ze mialy IQ kapuscianej glowy. Ale nie czepiala sie; nawet Ben to widzial. Dwa miesiace temu musial pomagac jednej z nich w przyrzadzeniu drugiej porcji makaronu Krafta z serem po tym, jak pierwsza zostala niemal calkowicie spalona. Sekwencja prostych czynnosci: "dodaj mleka, masla, polacz i zmieszaj" najwyrazniej przekraczala mozliwosci dziewczyny. Ale nie to denerwowalo Bena najbardziej. Dziewczyny byly w porzadku - traktowaly go raczej jak mlodszego brata niz syna. Nie chodzilo tez w gruncie rzeczy o wyslugiwanie sie nim przez ojca. Troche obowiazkow, takich jak grabienie ogrodka, sprzatanie kuchni czy wynoszenie smieci, chlopcu nie zaszkodzi. I nie to, zeby jej eks traktowal malego jak sluzbe. Ostatecznie takie zajecia byly dla Bena wskazane, w domu tez mial swoje weekendowe obowiazki. Nie, problem polegal na czym innym - na infantylnym, nieustepliwym niezadowoleniu Keitha z Bena. Keith chcial miec syna sportowca, a trafil mu sie syn, ktory marzyl o grze na skrzypcach. Chicial miec w synu kumpla do polowan, a mial mola ksiaz- 59 kowego. Chcial miec syna, ktory by gral w dwa ognie czy w koszykowke, a tymczasem los pokaral go niezdara z wada wzroku.Nigdy nie powiedzial nic takiego ani Benowi, ani jej, ale ostatecznie nie musial. Az w nazbyt oczywisty sposob dawal im to odczuc pogardliwie komentujac, jak Ben gra w pilke nozna, i to, ze nie chcial pochwalic syna, kiedy ten wygral swoj ostatni turniej szachowy, i nieustannymi probami wymuszenia na chlopcu, zeby byl kims innym, niz byl w istocie. Doprowadzalo to Beth do rozpaczy, ale dla Bena bylo jeszcze gorsze. Latami probowal zadowolic ojca, z czasem jednak okazalo sie to dla biednego dzieciaka zbyt wyczerpujace. Nie mozesz sie nauczyc lapac pilki? Przeciez chyba nie ma w tym nic zlego. Ben nawet od biedy by to polubil, moze by nawet zechcial grac w Malej Lidze. Kiedy jej eks to zaproponowal, Beth takze nie widziala w tym nic zlego i poczatkowo chlopak byl nawet napalony, ale wkrotce znienawidzil sama mysl o pilce. Jesli udalo mu sie zlapac trzy pilki z rzedu, ojciec wymagal, zeby zlapal cztery. Kiedy zlapal cztery, domagal sie pieciu. Kiedy Ben poprawil i ten wynik, Keith chcial, zeby lapal wszystkie pilki. A potem, zeby je lapal, biegnac do przodu i nastepnie do tylu. Zeby je lapal, przewracajac sie i unikajac ciosow. Wreszcie, zeby lapal pilki, ktore jego tata rzucal z calej sily. A jesli mu sie nie udalo? Jesli mu sie nie udalo, to Keith zachowywal sie tak, jakby za chwile mial nastapic koniec swiata. Bo tata Bena nie nalezal do tych, ktorzy by w tej sytuacji powiedzieli: "Dobrze, synu, probuj dalej!" albo: "Brawo!". Nie, on byl z tych, co to wrzeszcza: "Czy ty zawsze musisz wszystko spieprzyc?!". Alez owszem, rozmawiala z nim na ten temat wiele razy. Powtarzala do znudzenia. Wpadalo jednym uchem i wypadalo drugim. Zawsze ta sama historia. Pomimo - czy moze 60 wlasnie z powodu - swojej niedojrzalosci, Keith byl w wielu sprawach, w tym w sprawie wychowania Bena, uparty i zadufany. Chcial miec pewien okreslony rodzaj syna i za wszelka cene postanowil go miec. A Ben - jak to bylo do przewidzenia - zaczal na niego reagowac we wlasciwy sobie pasywno-agresywny sposob, upuszczajac wszystkie pilki, ktore rzucal jego ojciec, lacznie z najprostszymi, i jednoczesnie ignorujac narastajaca frustracje Keitha, ktory ciskal w koncu rekawica o ziemie i znikal w domu, by spedzic reszte popoludnia w ponurym milczeniu. Chlopak udawal, ze tego nie widzi, siadal z ksiazka pod sosna i czekal na matke, ktora za pare godzin miala go odebrac.Beth nie walczyla ze swoim bylym o Bena; byli jak ogien i lod. Wewnatrz on byl ogniem, ona lodem. W dalszym ciagu go pociagala, co ja niezmiernie irytowalo. Na jakiej podstawie wyobrazal sobie, ze moglaby jeszcze chciec miec z nim cokolwiek do czynienia - nie byla w stanie tego zrozumiec, ale bez wzgledu na to, co mu mowila, nie zniechecalo go to do kolejnych awansow. Nie umialaby dzis powiedziec, co jej sie w nim przed laty podobalo. Mogla oczywiscie wyrecytowac powody, dla ktorych wyszla za niego za maz: byla mloda i glupia, to po pierwsze, a do tego jeszcze w ciazy - ale dzis, kiedy mierzyl ja od stop do glow pozadliwym wzrokiem, az sie wzdrygala. Nie byl w jej typie; szczerze mowiac, nigdy nie byl. Gdyby cale jej zycie zostalo zarejestrowane na tasmie wideo, to chetnie wykasowalaby ten malzenski epizod. Z wyjatkiem Bena, oczywiscie. Zalowala, ze nie ma tu jej mlodszego brata Drake'a. Kiedy o nim myslala, odczuwala naturalny bol. Ben chodzil za nim jak psy za Nana. Razem lapali motyle albo spedzali czas w domku na drzewie, ktory zbudowal jeszcze dziadek, a do ktorego mozna sie bylo dostac tylko przez chwiejny mostek 61 spinajacy brzegi jednego z dwoch przeplywajacych przez dzialke strumieni. W przeciwienstwie do bylego meza Beth, Drake akceptowal Bena takim, jaki byl, dzieki czemu pod wieloma wzgledami wydawal sie lepszym ojcem dla chlopaka, niz kiedykolwiek udalo sie to Keithowi. Ben uwielbial wiec wuja, a Beth kochala brata za to, ze konsekwentnie umacnial w malcu poczucie wlasnej wartosci. Przypomnialo jej sie, jak kiedys dziekowala za to Drake'owi, ktory tylko wzruszyl ramionami.-Po prostu lubie spedzac z nim czas - wyjasnil. Beth wiedziala, ze musi zajrzec do Nany. Zauwazyla w biurze zapalone swiatlo, ale watpila, czy zastanie ja przy papierkowej robocie. Bardziej prawdopodobne bylo to, ze znajdzie Nane na wybiegach za budami, ruszyla wiec w tamtym kierunku. Miala nadzieje, ze staruszce nie przyszlo do glowy, zeby wziac gromadke psow i isc z nimi na spacer. Gdyby zaczely mocno ciagnac, nie utrzymalaby rownowagi ani smyczy w reku; w kazdym razie zawsze bylo to jedno z jej ulubionych zajec. Uwazala, ze psy maja za malo ruchu i ze dzialka wspaniale nadawala sie do tego, zeby ja w tym celu wykorzystac. O powierzchni blisko siedemdziesieciu akrow, poprzecinana krzyzujacymi sie sciezkami, zawierala kilka otwartych poletek obrosnietych dokola drzewami i dwa male strumyki, ktore wpadaly do South River. Posiadlosc, kupiona przed piecdziesieciu laty doslownie za psi grosz, dzis warta byla calkiem spore pieniadze. Tak przynajmniej powiedzial prawnik, ktory przyszedl wybadac Nane co do ewentualnej checi sprzedania nieruchomosci. Beth doskonale wiedziala, kto sie za tym kryl. Tak zreszta jak i Nana, ktora podczas rozmowy z adwokatem konsekwentnie udawala glupia. Gapila sie na niego pustym wzrokiem, upuszczajac na podloge winogrona jedno po drugim i mam-- 62 roczac cos niezrozumiale. Pozniej chichotaly obie z Beth, wspominajac te scene. Przez okno biura Beth zobaczyla, ze nie ma tam sladu Nany, za to uslyszala jej glos dochodzacy od strony psich wybiegow. -Zostan... Chodz! Grzeczna dziewczynka! Pieknie. Skrecajac za rog, widziala, jak Nana chwali suczke shih l/u, ktora poslusznie do niej przybiegla. Suczka przypominala nadmuchiwanego pieska zabawke z Wal-Martu. -Co ty robisz, Nana? Przeciez wiesz, ze nie wolno ci tu przebywac. -Jak sie masz, Beth. - W przeciwienstwie do tego, jak mowila jeszcze dwa miesiace temu, Nana prawie nie belkotala. Beth wziela sie pod boki. -Absolutnie nie powinnas przebywac tu sama. -Wzielam ze soba telefon komorkowy. Zadzwonilabym, gdybym miala klopot. -Nie masz zadnego telefonu komorkowego. -Mam twoj. Rano wyciagnelam ci go z torebki. -To do kogo bys zadzwonila? Nana wyraznie nie wziela tego pod uwage i, patrzac na psa, zmarszczyla brwi. -Widzisz, Perelko, co ja mam z ta dziewczyna? Mowilam ci, ze ona jest ostrzejsza od koparki - wypuscila powietrze, wydajac dzwiek podobny do pohukiwania sowy. Beth wiedziala, ze nastapi zmiana tematu. -A gdzie jest Ben? -W domu. Szykuje sie do wizyty u swojego taty. -I skacze z tego powodu z radosci, co? Jestes pewna, ze nie chowa sie w domku na drzewie? -Spokojnie - odparla Beth. - Keith w dalszym ciagu jest jego ojcem. -Tak ci sie wydaje?-Nie mam co tego watpliwosci. -Jestes pewna, ze z nikim innym sie wtedy nie zadawalas? Nie spedzilas ani jednej nocy z jakims kelnerem, kierowca czy szkolnym kolega? - Nana powiedziala to niemal z nadzieja w glosie. Nigdy nie porzucila tej nadziei. -Jestem pewna i mowilam ci to milion razy. Stara kobieta mrugnela. -Tak, ale Nana zawsze ma nadzieje, ze poprawi ci sie pamiec. -Tak, przy okazji, od jak dawna tu jestes? -Ktora to mamy godzine? -Prawie czwarta. -To znaczy, ze bylam tu trzy godziny. -W tym upale? -Ja nie jestem chora, Beth. Ja tylko mialam wypadek. -Mialas wylew. -Ale to nie bylo nic powaznego. -Nie mozesz ruszac reka. -Jak dlugo moge zjesc zupe, to i tak jej nie potrzebuje. A teraz musze sie zobaczyc z moim wnukiem. Chce mu powiedziec do widzenia, zanim wyjedzie. - Ruszyly w strone psich bud, a za nimi Perelka, wymachujac ogonem i ciezko dyszac. Madry piesek. -Mam dzis ochote na chinskie jedzenie - powiedziala Nana. - Zjesz chinszczyzne? -Nie zastanawialam sie nad tym. -To sie zastanow. -Dobrze, mozemy zjesc chinszczyzne. Ale nic ciezkiego. Ani smazonego. Jest za goraco. -Jestes nudna. -Ale zdrowa. - 64 -Na jedno wychodzi. Ale wiesz co, skoro jestes taka zdrowa, to czy moglabys odprowadzic Perelke? Jest w dwunastce. Slyszalam nowy kawal, ktory chce opowiedziec Benowi.-Gdzie slyszalas ten kawal? -W radiu. -A czy jest dla niego odpowiedni? -Oczywiscie, ze jest odpowiedni. A co ty sobie myslisz, ze z kim masz do czynienia? -Dokladnie wiem, z kim. Dlatego pytam. Co to za kawal? -Dwoch kanibali zjada komika i nagle jeden pyta drugiego: Czy nie uwazasz, ze on smiesznie smakuje? Beth zachichotala. -To mu sie spodoba. -To dobrze. Biedny dzieciak potrzebuje, zeby go czasem rozweselic. -Jest w porzadku. -Jasne, ze w porzadku. Nie urwalam sie z choinki, mozesz mi wierzyc. Kiedy doszly do psiarni, Nana ruszyla dalej w strone domu, utykajac wyrazniej niz rano. Jej stan wprawdzie sie poprawial, ale miala przed soba jeszcze dluga droge. 4 Thibault Organizacja piechoty morskiej opiera sie na systemie trojkowym. Byla to jedna z pierwszych rzeczy, jakie wbijano im do glowy podczas szkolenia zasadniczego. Zeby latwiej mogli to wszystko zrozumiec. Trzech zolnierzy tworzylo sekcje ogniowa. Trzy sekcje tworzyly oddzial. Trzy oddzialy pluton, trzy plutony kompanie, trzy kompanie batalion, a trzy bataliony pulk. A przynajmniej tak to wygladalo na papierze. Do czasu inwazji na Irak ich pulk zostal polaczony z elementami innych jednostek: Lekkiego Pancernego Batalionu Zwiadowczego, Batalionow Strzeleckich Jedenastego Pulku Piechoty Morskiej, Drugiego i Trzeciego Batalionu Amfibii Szturmowych, Kompanii B Pierwszego Batalionu Inzynieryjnego i Sto Pietnastego Batalionu Wsparcia Bojowego. Zmasowane sily gotowych na wszystko ludzi. W liczbie blisko szesciu tysiecy.Thibault, wedrujac pod zmieniajacym barwy wieczornym niebem, wracal wspomnieniami do tamtej nocy, praktycznie pierwszych dzialan zbrojnych na terytorium wroga. Jego jednostka, Pierwszy Batalion Piatego Pulku Piechoty Morskiej, 66 pierwsza wkroczyla do Iraku z zadaniem zajecia pol naftowych Ramallah. Wszyscy pamietali, ze Saddam Husajn, wycofujac sie z Kuwejtu podczas pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, podpalil wiekszosc szybow naftowych i nikt nie chcial, zeby ta sytuacja znowu sie powtorzyla. Krotko mowiac, znalazl sie tam miedzy innymi pierwszy batalion piatego pulku. Kiedy teren zostal zabezpieczony, plonelo tylko siedem szybow. Stamtad oddzial Thibaulta zostal wyslany na polnoc, do Bagdadu, do zabezpieczenia stolicy. Pierwszy batalion piatego pulku mial najwiecej odznaczen i z tego to tytulu dostal rozkaz przeprowadzenia najglebszego ataku na terytorium wroga w calej historii korpusu. Jego pierwsza zmiana w Iraku trwala troche dluzej niz cztery miesiace.Piec lat pozniej szczegoly tamtego pobytu ulegly zatarciu w pamieci Thibaulta, ktory wypelnil swoja misje i na koniec zostal odeslany do bazy Pendleton. Nie mowil o tym, co przezyl w Iraku, i staral sie o tym nie myslec. Z wyjatkiem jednego: Ricky Martinez i Bill Kincaid, pozostali dwaj zolnierze z sekcji ogniowej Thibaulta, stali sie czescia historii, ktorej nigdy nie zapomni. Jesli wezmiemy trzy osoby i kazemy im przebywac razem, nieuchronnie musi dojsc do konfliktow. Nie ma w tym nic dziwnego. Tych trzech roznilo wszystko. Ricky, byly basebal-lista i fan podnoszenia ciezarow, ktory przed wstapieniem do wojska gral w internetowej lidze baseballowej Minnesota Twins, dorastal w malym mieszkaniu w Midland w Teksasie; Bill, ktory w szkolnej orkiestrze paradnej gral na trabce, pochodzil z polnocnej czesci stanu Nowy Jork i wychowal sie na farmie mlecznej z piecioma siostrami. Ricky lubil blondynki, Bill brunetki; Ricky zul tyton, Bill palil papierosy; Ricky przepadal za rapem, Bill wolal muzyke country and 67 western. Nie ma o czym mowic. Razem trenowali, razem jedli, razem spali. Rozmawiali o sporcie i o polityce. Potrafili gadac o wszystkim i o niczym, jak bracia, i robili sobie nawzajem kawaly. Bill budzil sie na przyklad rano z do polowy zgolona brwia; nastepnego ranka Ricky budzil sie w ogole bez brwi. Thibault nauczyl sie budzic na kazdy najmniejszy szmer i moze dlatego zachowal swoje. Nabijali sie z tego miesiacami. Pewnego wieczoru zrobili sobie po pijanemu podobne tatuaze wyrazajace wiernosc piechocie morskiej.Po tak dlugim czasie spedzonym razem kazdy z nich potrafil przewidziec kolejne ruchy dwoch pozostalych kolegow. Obaj, najpierw jeden, potem drugi, uratowali Thibaultowi zycie albo co najmniej wybawili z powaznych tarapatow. Bill zlapal go z tylu za kamizelke kuloodporna, kiedy Thibault mial wlasnie wyjsc na otwarta przestrzen - w chwile pozniej snajper postrzelil w poblizu dwoch mezczyzn. To znow kiedys roztargniony Thibault o maly wlos nie zostal potracony przez pedzacego hunwee prowadzonego przez kolege. Tym razem to Ricky zlapal go za reke. Nawet na wojnie ludzie gina w wypadkach samochodowych. Jak na przyklad general Patton. Po zabezpieczeniu szybow naftowych przybyli z reszta kompanii na przedmiescia Bagdadu, ktory jeszcze wtedy sie nie poddal. Stanowili czesc konwoju - trzech kolegow wsrod setek zolnierzy, ktorzy zaciesniali pierscien wokol stolicy. Kiedy wchodzili do najdalej polozonych dzielnic miasta, panowala tu cisza - jesli nie liczyc zmasowanego ryku silnikow pojazdow. Wkrotce od strony zwirowanej drogi polozonej w bok od glownej arterii uslyszeli strzaly i oddzial Thibaulta dostal rozkaz sprawdzenia, co sie tam dzieje. 68 Ocenili sytuacje: po obu stronach wyboistej drogi znajdowaly sie stloczone jedno- i dwupietrowe budynki, a wsrod nich samotny pies wyjadajacy cos ze smietnika. Jakies sto metrow od nich dopalaly sie szczatki samochodu. Zaczekali chwile, ale nie zauwazyli nic niepokojacego. Postanowili wiec zaczekac jeszcze chwile. Cisza. I wtedy Thibaultowi, Ricky'emu i Billowi kazano przejsc na druga strone ulicy. Wykonali rozkaz, posuwajac sie szybko w kierunku bezpiecznego miejsca. Stamtad oddzial ruszyl ulica w nieznane.Kiedy ponownie tego dnia rozlegly sie odglosy walki, nie byly to pojedyncze strzaly, tylko grad dziesiatek, a pozniej setek pociskow z broni automatycznej, ktory uwiezil ich w smiertelnej pulapce. Thibault, Ricky i Bill, z reszta oddzialu po drugiej stronie ulicy, utkneli w bramach, majac do dyspozycji niewiele miejsc, w ktorych mogliby sie ukryc. Ostrzal nie trwal dlugo, jak pozniej powiedzieli ludzie. Ale wystarczajaco dlugo. Ogien splywal kaskada z okien nad nimi. Thibault i jego koledzy instynktownie uniesli bron i wypalili - raz i jeszcze raz. Po drugiej stronie ulicy dwoch innych zolnierzy z ich jednostki zostalo rannych, ale blyskawicznie przybyly posilki. Na ulice wtoczyl sie czolg, a za nim wkroczyla szybko posuwajaca sie piechota. Kiedy lufa dziala rozblysla, powietrze zaczelo wibrowac i pietra budynku rozpadly sie, zasypujac wszystko wokol pylem i drobinami potluczonego szkla. Thibault slyszal dokola siebie krzyki i widzial ratujacych sie ucieczka ludzi. Strzelanina nie ustawala; smiertelnie trafiony pies zwinal sie i potoczyl bezwladnie. Razeni ogniem w plecy cywile padali na twarze, krwawiac i krzyczac. Do dwoch rannych zolnierzy piechoty morskiej dolaczyl trzeci, postrzelony w noge ponizej kolana. Thibault, 69 Ricky i Bill w dalszym ciagu stali unieruchomieni przez nieustepliwy ostrzal. Pociski dziobaly sciany w poblizu, spadaly u ich stop. Mimo to cala trojka nie przestawala strzelac. Powietrze zadrzalo od huku i runely pietra kolejnego budynku. A tymczasem zblizal sie czolg. W jednej chwili nieprzyjaciel odpowiedzial ogniem - juz nie z jednej, a z dwoch stron. Bill popatrzyl na Thibaulta, Thibault na Ricky'ego. Wiedzieli, co maja robic. Nalezalo sie ruszyc. Jesli tu zostana, z pewnoscia zgina. Thibault podniosl sie pierwszy. Nagle wszystko stalo sie biale, a zaraz potem czarne. * Piec lat pozniej w Hampton Thibault nie mogl sobie przypomniec zadnych szczegolow, poza uczuciem, ze nagle znalazl sie w pralce. Eksplozja wyrzucila go na ulice; w uszach mial ogluszajacy huk. U jego boku blyskawicznie zjawil sie przyjaciel Victor, a zaraz po nim sanitariuszka. Czolg dalej prowadzil ostrzal i po trochu sytuacja zostala opanowana.Tego wszystkiego Thibault dowiedzial sie juz po fakcie, tak jak i tego, ze wybuch spowodowal pocisk rakietowy. Pozniej jeden z oficerow mial mu powiedziec, ze pocisk byl najprawdopodobniej wymierzony w czolg, ze wiezyczke chybil zaledwie o kilkanascie centymetrow i polecial do Thibaulta, Ricky'ego i Billa, jakby mial ich znalezc zrzadzeniem losu. Nieprzytomnego Thibaulta zaladowano do humvee i ewakuowano z pola walki. Szczesliwie jego rany okazaly sie niegrozne i juz po uplywie trzech dni wrocil do swojej jednostki. Ale nie Ricky i Bill; obaj zostali pochowani z pelnymi wojskowymi honorami. Ricky'emu zabraklo tygodnia do dwudziestych drugich urodzin. Bill mial dwadziescia lat. Nie 70 byli ani pierwszymi, ani ostatnimi ofiarami. Wojna trwala nadal.Thibault zmusil sie do tego, zeby nie myslec o nich zbyt wiele. Moglo sie to wydawac bezduszne, jednak podczas wojny bywa, ze pamiec eliminuje takie epizody. Wspomnienie smierci kolegow bylo bolesne, tak jak swiadomosc ich nieobecnosci, staral sie wiec tego nie rozpamietywac. Podobnie jak wiekszosc chlopcow z jednostki. Wolal skupic sie na tym, ze sam zyje. I na tym, zeby zapewnic bezpieczenstwo innym. Dzis uklucie tamtego wspomnienia i dojmujace poczucie straty nie daly mu o sobie zapomniec. Towarzyszyly mu, kiedy szedl spokojnymi ulicami Hampton, zmierzajac ku odleglym przedmiesciom. Kierujac sie wskazowkami uzyskanymi w recepcji motelu, podazal na wschod wzdluz piecdziesiatej czwartej autostrady, trzymajac sie trawiastego pobocza, z daleka od samej drogi. Podczas swoich podrozy nauczyl sie nie ufac kierowcom. Zeus dreptal za nim, ciezko dyszac. Thibault zatrzymal sie, zeby napoic psa, wylewajac reszte wody z butelki. Po obu stronach autostrady ciagnely sie placowki oferujace roznego rodzaju uslugi. Sklep z materacami, warsztat samochodowy, zlobek i stacja benzynowa Quick-N-Go, gdzie mozna bylo kupic nieswieze jedzenie w plastikowym opakowaniu. Byly tam tez dwie walace sie wiejskie chalupy, ktore wydawaly sie tu zupelnie nie na miejscu, jakby nowoczesnosc obrosla je dokola. I tak tez z pewnoscia bylo. Thibault zastanawial sie, jak dlugo wlasciciele ruder wytrzymaja, i kto tak naprawde ma ochote mieszkac przy samej autostradzie, wcisniety miedzy punkty uslugowe. Samochody z rykiem mknely w obie strony. Po niebie zaczely sunac chmury, ciemne i nadmuchane. Thibault wyczul 71 w powietrzu deszcz, zanim spadly na niego pierwsze krople. Jeszcze kilka krokow i zaczelo porzadnie lac. Po pietnastu minutach byl przemoczony do suchej nitki. Ulewa ustala, ale ciezkie chmury sunely dalej w strone wybrzeza, pozostawiajac za soba jedynie mgle. Zeus otrzasnal sie z wody. Ptaki od nowa zaczely spiewac w koronach drzew, a znad wilgotnej ziemi unosily sie opary.W koncu Thibault trafil na teren wesolego miasteczka. Byl calkowicie opustoszaly. Nic nadzwyczajnego, pomyslal, ogladajac jego rozklad. Dosc skromnie to wygladalo. Po lewej wysypany zwirem i piaskiem parking; w glebi po prawej dwa stare budynki, przedzielone szerokim trawnikiem pod wesole miasteczko, a wszystko ogrodzone siatka. Nie musial ani przeskakiwac przez plot, ani przygladac sie zdjeciu. Widzial je tysiac razy. Ruszyl przed siebie, probujac ustalic wlasciwy kierunek, i po chwili zobaczyl budke kasy. Za nia znajdowalo sie cos w rodzaju lukowatej bramy, gdzie mogl byc rozwieszony tamten plakat. Znalazlszy sie przy luku, Thibault zwrocil sie twarza ku polnocy, obejmujac wzrokiem kase, tak by luk znalazl sie w centrum kadru, dokladnie jak to bylo na zdjeciu. Niewatpliwie, pomyslal, ujecie bylo dokladnie takie samo, to w tym miejscu zostala zrobiona fotografia. Struktury piechoty morskiej opieraly sie na systemie trojkowym. Trzech zolnierzy tworzylo sekcje ogniowa, trzy sekcje - oddzial, trzy oddzialy - pluton. Thibault odsluzyl w Iraku trzy zmiany. Spojrzawszy na zegarek, stwierdzil, ze jest w Hampton od trzech godzin, a na wprost przed soba zobaczyl trzy rosnace razem zimozielone drzewa - dokladnie tam, gdzie powinny byc. 72 Wrocil do autostrady, spokojny, ze jest blizej znalezienia dziewczyny. Jeszcze nie byl u celu, ale wkrotce bedzie.Dziewczyna z pewnoscia tu jest. To juz wiedzial na pewno. Teraz nalezalo ustalic jej imie. Podczas wedrowki po kraju mial wiele czasu na myslenie. Zdecydowal, ze mozliwe sa trzy podejscia do sprawy. Najpierw moglby poszukac tutejszego stowarzyszenia weteranow i zapytac, czy ktos z miejscowych nie sluzyl w Iraku. Istnialo spore prawdopodobienstwo, ze w ten sposob trafi na kogos, kto by ja rozpoznal. Po drugie, moglby isc do tutejszego liceum i poprosic, zeby mu pokazali zdjecia kolejnych rocznikow od dziesieciu do pietnastu lat wstecz. Albo, trzecia metoda, pokazywac fotografie dziewczyny roznym ludziom i pytac. Kazda z metod miala swoje wady i zadna nie gwarantowala sukcesu. Co do stowarzyszenia weteranow, to Thibault nic takiego nie znalazl w lokalnej ksiazce telefonicznej. A to znaczylo, ze pierwszy sposob odpadal. Drugi tez - przynajmniej na razie - nie wchodzil w gre: nadal trwaly letnie wakacje, wiec watpliwe, czy szkola byla otwarta, a nawet gdyby byla, zyskanie dostepu do albumow ze zdjeciami wydawalo sie malo prawdopodobne. Thibaultowi nie pozostawalo zatem nic innego, jak tylko pokazywac zdjecie roznym ludziom i miec nadzieje, ze ktos wreszcie rozpozna dziewczyne. Ale kogo pytac? Z almanachu wiedzial, ze Hampton w Karolinie Polnocnej liczy dziewiec tysiecy mieszkancow. Kolejne trzynascie tysiecy zamieszkiwalo hrabstwo Hampton. To o wiele za duzo. Najskuteczniejsza strategia wydawalo sie w tej sytuacji ograniczenie poszukiwan do najbardziej prawdopodobnego kregu kandydatow. Thibault znow rozpoczal od tego, co wiedzial na pewno. 73 Kiedy zostalo zrobione zdjecie, dziewczyna musiala miec niewiele po dwudziestce, a to znaczylo, ze obecnie jest tuz przed albo tuz po trzydziestce. Z pewnoscia byla ladna. Poza tym w miescie tej wielkosci - zakladajac rowna liczbe osob w roznych przedzialach wiekowych - musialo byc okolo dwoch tysiecy siedmiuset piecdziesieciorga dzieci, od noworodkow do dziesieciolatkow, dwa tysiace siedemset piecdziesiat osob od lat jedenastu do dwudziestu i piec tysiecy piecset dwudziesto- i trzydziestolatkow, czyli osob w jej przedziale wiekowym. Z grubsza biorac. Z tej ostatniej grupy, jak zakladal Thibault, polowe stanowili mezczyzni, a druga polowe kobiety. Wedlug jego oceny, kobiety bylyby bardziej podejrzliwe wobec jego intencji, zwlaszcza gdyby znaly dziewczyne. Ostatecznie byl kims obcym. A obcy sa niebezpieczni. Watpliwe zatem, czy by sie czegokolwiek dowiedzial od kobiet.Predzej od mezczyzn - w zaleznosci od tego, jak sformuluje swoje pytanie. Z jego doswiadczenia wynikalo, ze prawie wszyscy mezczyzni zwracaja uwage na atrakcyjne kobiety w swoim przedziale wiekowym, szczegolnie jesli sa wolni. Zatem, jak wielu mezczyzn w jej aktualnej kategorii wiekowej moglo byc wolnych? Szacowal, ze okolo trzydziestu procent. Moze mial racje, a moze sie mylil, w kazdym razie zrobil takie zalozenie. Czyli dziewieciuset albo cos w tym rodzaju. Z tego z pewnoscia jakies osiemdziesiat procent zylo tu w tamtych czasach. Byl to jedynie domysl, ale Hampton wydalo sie Thibaultowi miastem, z ktorego ludzie raczej emigrowali niz odwrotnie. To pozwalalo zawezic liczbe mezczyzn do siedmiuset dwudziestu. Dalej, ograniczajac te grupe do wolnych mezczyzn miedzy dwudziestym piatym a trzydziestym piatym - zamiast czterdziestym - rokiem zycia, mogl te liczbe zmniejszyc o polowe, czyli do trzystu szesc- 74 dziesieciu. Ocenial, ze znaczna ich czesc musiala piec lat temu albo znac dziewczyne ze zdjecia, albo przynajmniej o niej slyszec. Moze chodzili z nia do szkoly sredniej, a moze nie - wiedzial, ze taka szkola jest w miescie - w kazdym razie znaliby ja, gdyby byla wolna. Oczywiscie mozliwe, ze nie byla - kobiety w malych miastach Poludnia raczej wczesnie wychodzily za maz - ale najpierw nalezalo rozpracowac te zalozenia. Napis na odwrocie zdjecia - Uwazaj na siebie! E. - nie byl w jego pojeciu na tyle romantyczny, zeby go dedykowac chlopakowi czy narzeczonemu. Thibaultowi brakowalo Kocham cie albo Bede za toba tesknila. A tu tylko pierwsza litera imienia. Czyli raczej przyjaciolka.W ciagu mniej niz dziesieciu minut zjechal z dwudziestu dwoch tysiecy do trzystu szescdziesieciu. Niezle. Wystarczajaco, zeby w ogole zaczac. Zakladajac oczywiscie, ze dziewczyna tu mieszkala, kiedy bylo robione to zdjecie i nie przyjechala po prostu z wizyta. Thibault zdawal sobie sprawe, ze to kolejne smiale zalozenie. Od czegos musial zaczac, a wiedzial na pewno, ze dziewczyna byla tu przynajmniej raz. W ten czy inny sposob dowie sie wreszcie prawdy i ruszy z miejsca. Gdzie zbieraja sie wolni mezczyzni? Samotni mezczyzni, ktorzy dadza sie wciagnac w rozmowe? "Poznalem ja pare lat temu. Powiedziala mi, zebym do niej zadzwonil, kiedy bede w miescie, ale zgubilem kartke z jej nazwiskiem i numerem telefonu... ". A wiec bary. I lokale do gry w bilard. Nie sadzil, zeby w tak niewielkim miasteczku byly wiecej niz trzy czy cztery miejsca, w ktorych spotykali sie mezczyzni. Bary i sale gier mialy te przewage nad innymi lokalami, ze sprzedawano w nich alkohol. W sobote wieczorem beda pelne. Thibault przyjal, ze w ciagu najblizszych dwunastu 75 godzin w ten czy inny sposob uzyska odpowiedz na swoje pytanie.Spojrzal na Zeusa. -Wyglada na to, ze dzisiejszy wieczor spedzisz samotnie. Moge cie ze soba zabrac, ale najprawdopodobniej bedziesz musial zostac na zewnatrz, a ja nie wiem, jak dlugo zabawie w srodku. Zeus czlapal dalej z opuszczona glowa i wywieszonym ozorem. Zmeczony i zgrzany. Bylo mu wszystko jedno. -Wlacze klimatyzacje, okay? 5 Clayton Byla sobota, dziewiata wieczor. Clayton siedzial w domu uwiazany przy Benie. Fantastycznie. Po prostu fantastycznie.No coz, jak inaczej mogl sie skonczyc taki dzien? Najpierw jedna z dziewczyn prawie go przylapala na robieniu zdjec, potem zostaje ukradziony policyjny aparat i wreszcie Logan Taj-bolt przebija mu opony. A co najgorsze, musial sie tlumaczyc z obu tych strat przed swoim tata, Szanownym Panem Szeryfem Hrabstwa. Jak mozna sie bylo tego spodziewac, ojciec wpadl w szal i jakos nie kupil historii, ktora Clayton spreparowal na jego uzytek. Zamiast tego ostro wzial go na spytki. Pod koniec Clayton mial ochote dac staremu w leb. Tata mogl byc dla wielu miejscowych ludzi ogromnym autorytetem, ale nie mial prawa traktowac swojego syna jak idioty. W kazdym razie Clayton twardo trzymal sie swojej wersji: wydawalo mu sie, ze kogos widzi, chcial to sprawdzic i musial wtedy najechac na gwozdzie. A aparat? Z aparatem nie mial nic wspolnego. Po pierwsze, nie wiedzial, ze w ogole byl w samochodzie. Moze ta wersja nie wydawala sie jakas szczegolnie wiarygodna, ale trzymala sie kupy. 77 -To mi bardziej wyglada na noz sprezynowy - powiedzial ojciec, schylajac sie do opon.-Mowilem ci, ze to byly gwozdzie. -Tam nie ma zadnej budowy. -Sam nie wiem, jak to sie stalo! Przeciez powiedzialem ci, jak bylo! -Gdzie sa te gwozdzie? -A skad ja to, do diabla, moge wiedziec? Wyrzucilem je w lesie. Ojciec w dalszym ciagu nie byl przekonany, ale Clayton wiedzial jedno: ze musi sie twardo trzymac swojej wersji. Zawsze nalezy trzymac sie swojej wersji. Kiedy zaczyna sie krecenie, zaczynaja sie klopoty. To ABC wszelkich przesluchan. W koncu ojciec wyszedl, a Clayton zmienil opony, wstawil samochod do garazu i zalatal dziury w tych przebitych. Tymczasem uplynely dwie godziny i byl juz spozniony na spotkanie z niejakim panem Loganem Taj-boltem. Moze to i nikt, ale nikt nie bedzie podskakiwal Keithowi Claytonowi, szczegolnie jakis hipisowski przybleda, ktoremu sie wydaje, ze moze sobie na wszystko pozwolic. Reszte popoludnia Clayton spedzil, jezdzac po ulicach Arden i pytajac, czy ktos nie widzial Taj-bolta. Takiego lalusia nikt by nie przegapil, chociazby z powodu towarzyszacego mu Cujo *. Poszukiwania daly zerowy efekt, co jeszcze bardziej rozwscieczylo Claytona, ktory doszedl do wniosku, ze Taj-bolt lgal mu w zywe oczy, a on sie nie zorientowal. Ale znajdzie faceta. Bez cienia watpliwosci go znajdzie, chocby tylko z powodu aparatu. A dokladniej: z powodu * Pies z powiesci Stephena Kinga. Potezny, ale spokojny bernardyn zaraza sie wscieklizna i z przyjaznego psa zamienia sie w bestie. 78 zdjec. Szczegolnie tamtych zdjec. Tylko tego by brakowalo, zeby Taj-bolt przyszedl do biura szeryfa i polozyl aparat na kontuarze albo -jeszcze gorzej - polecial z nim prosto do gazety. Z dwojga zlego juz lepsze byloby biuro szeryfa, bo przynajmniej ojciec moglby ukrecic sprawie leb. Oczywiscie by sie wsciekl i przez kilka najblizszych tygodni zadreczalby go wyciaganiem roznych idiotycznych detali, ale jednak sprawa nie wyszlaby na zewnatrz. Moze ojciec nie byl nikim nadzwyczajnym, ale w takich sytuacjach sprawdzal sie na sto procent.Jednak co do gazety... to juz inna historia. Z pewnoscia Dziadek pociagnalby za odpowiednie sznurki i zrobil wszystko, zeby nie nadawac sprawie rozglosu, ale takiej informacji nie da sie utrzymac w tajemnicy. Jest zbyt smakowita i wiesc obieglaby miasto lotem blyskawicy - czy artykul by sie ukazal, czy nie. Clayton i tak byl juz uwazany za czarna owce w rodzinie i dawanie Dziadkowi takiego powodu do czepiania sie byloby ostatnia rzecza, jakiej by sobie zyczyl. Zwlaszcza ze stary byl znany z czepiania sie. Nawet teraz, po latach, nie mogl strawic tego, ze Clayton rozwiodl sie z Beth, tak jakby byla to jego sprawa. Tak samo zadne spotkanie rodzinne nie obylo sie bez wypominania Claytonowi, ze nie poszedl na studia - pod tym wzgledem zawsze mozna bylo na niego liczyc. Ze swoimi ocenami Keith z pewnoscia dostalby sie do college'u, ale po prostu nie wyobrazal sobie spedzenia kolejnych czterech lat w lawce. Wybral prace u ojca w biurze szeryfa, co w pewien sposob zadowolilo Dziadka. Wygladalo na to, ze polowe zycia strawil na probach zadowolenia starszego pana. Nie mial zreszta w tej sprawie wielkiego wyboru. I chociaz nie przepadal za Dziadkiem - stary byl gorliwym baptysta pilnie uczeszczajacym do kosciola i uwazajacym picie i taniec 79 za grzech, co Keithowi wydawalo sie smieszne - to przeciez dobrze wiedzial, czego Dziadek od niego oczekuje i ze fotografowanie golych dziewczyn z pewnoscia nie nalezy do zajec godnych polecenia. To samo dotyczylo innych znajdujacych sie w pamieci aparatu zdjec, przedstawiajacych Keitha z roznymi panienkami w kompromitujacych pozach. Cos takiego musialoby wywolac powazne niezadowolenie Dziadka, ktory nie okazywal poblazania wobec osob zachowujacych sie niepoprawnie, nawet jesli byly czlonkami rodziny. Claytono-wie zyli w hrabstwie Hampton od 1753 roku; pod wieloma wzgledami wrecz stanowili hrabstwo Hampton. W rodzinie mieli sedziow, adwokatow, lekarzy, wlascicieli ziemskich; do rodziny wzenil sie nawet burmistrz, ale i tak wszyscy wiedzieli, ze numerem jeden jest Dziadek. Dziadek rzadzil w Hampton niczym mafijny ojciec chrzestny w starym stylu. Wszyscy w miescie wyspiewywali peany na jego czesc - jaki to wspanialy czlowiek i w ogole. Wedlug Dziadka to dlatego, ze wspieral wszelkie miejscowe instytucje, od biblioteki przez teatr do szkoly podstawowej, ale Clayton mial na ten temat swoje zdanie: po prostu Dziadek byl wlascicielem prawie wszystkich budynkow handlowych w srodmiesciu, a takze skladu drewna, obu przystani, trzech salonow samochodowych, trzech kompleksow magazynowych, jedynego w Hampton osiedla mieszkaniowego i znacznych obszarow ziemi uprawnej. Wszystko to stanowilo o wielkim bogactwie i poteznej pozycji rodziny, a w sytuacji, w ktorej wiekszosc swoich pieniedzy Clayton zawdzieczal jej funduszom, ostatnia rzecza jakiej by sobie zyczyl, byl jakis przybleda i klopoty, ktorych moglby przysporzyc.Na szczescie w tym krotkim czasie, kiedy byli z Beth malzenstwem, przyszedl na swiat Ben. A ze Dziadek mial fiola na punkcie genealogii, Ben, ktory dostal imie na jego -80 czesc cwany pomysl, uznal Clayton - byl oczkiem w glowic seniora. Clayton mial wrazenie, ze starszy pan o wiele bardziej kochal swojego prawnuka niz jego. No coz, wiedzial, ze Ben to dobry dzieciak. Tego zdania byli zreszta wszyscy, nie tylko Dziadek. A on tez przeciez kochal syna, mimo ze chlopak czasem go denerwowal. Patrzac przez okno ze swojego punktu obserwacyjnego na ganku, zobaczyl, ze Ben skonczyl zajecia w kuchni i wrocil na kanape. Wiedzial, ze powinien do niego isc, ale jeszcze nie byl gotow. Nie chcial wybuchnac ani powiedziec czegos, czego by pozniej zalowal. Pracowal zreszta nad soba; jakies dwa miesiace temu Dziadek rozmawial z nim o tym, jak wazne jest, zeby miec staly wplyw na dziecko. Stara menda. Powinien byl raczej porozmawiac z Benem - zeby robil to, o co go prosi tata, kiedy go prosi, pomyslal. Byloby to znacznie skuteczniejsze. Chlopak juz raz go dzisiaj wkurzyl, ale zamiast wybuchnac, Clayton przypomnial sobie nauki Dziadka, zamknal usta na klodke i wyszedl na ganek. Wygladalo na to, ze ostatnio Ben ciagle go wkurzal. Ale to nie byla wina Claytona, naprawde sie staral! Zaczelo sie bardzo dobrze. Rozmawiali o szkole, jedli hamburgery, ogladali sport w telewizji. Wszystko szlo gladko. Ale potem, o zgrozo, kazal Benowi posprzatac kuchnie. Posprzatac kuchnie! - cos niebywalego, prawda? Clayton sam jakos nie mial okazji tego zrobic w ciagu ostatnich kilku dni, a wiedzial, ze chlopak jest w tym dobry. Ben obiecal spelnic zyczenie ojca, ale zamiast zabrac sie do pracy, po prostu siedzial z zalozonymi rekami i siedzial. A zegar tykal i tykal. Ben siedzial dalej. Clayton poprosil go wiec jeszcze raz - przekonany, ze powiedzial to grzecznie - i chociaz nie mial pewnosci, to dalby glowe, ze chlopak przewrocil oczami, zanim wreszcie powlokl sie do kuchni. I tyle. Clayton nienawidzil, jak Ben 81 przewracal oczami, i chlopak zdawal sobie z tego sprawe. Zachowywal sie tak, jakby doskonale wiedzial, ktore guziki naciskac, zeby ojcu dopiec, i jakby caly czas kombinowal, co nowego wymyslic na przyszly raz. I to wlasnie dlatego Clayton znalazl sie na ganku.Takie zachowania Bena to z pewnoscia robota jego mamy. Byla bez watpienia urodziwa kobieta ale nie miala zielonego pojecia, jak z chlopaka zrobic mezczyzne. Claytonowi nie przeszkadzaly dobre stopnie syna, ale nie grac w pilke nozna dlatego ze sie woli grac na skrzypcach? Co za bzdury! Skrzypce? Rownie dobrze Beth moze ubierac go na rozowo i uczyc jezdzic konno po damsku. Clayton robil wszystko, zeby tego rodzaju ciotowate historie trzymac od chlopaka jak najdalej, ale co mogl poczac, skoro mial go u siebie przez poltora dnia raz na dwa tygodnie? Nic dziwnego, ze Ben machal kijem jak dziewczyna; za duzo czasu poswiecal na gre w szachy. Jedno musi byc jasne dla wszystkich: nie ma takiej sily, ktora by zawlokla Claytona na recital skrzypcowy. Recital skrzypcowy... Boze! Ten swiat chyba zwariowal! Clayton wrocil myslami do Taj-bolta i chociaz chcial wierzyc, ze ten po prostu opuscil juz hrabstwo, to jednak nie byl taki naiwny. Facet podrozowal na piechote i nie bylo sily, zeby do wieczora mogl dotrzec na drugi koniec hrabstwa. Ale to nie wszystko. Przez caly dzien cos go gnebilo i dopiero kiedy troche ochlonal na ganku, dotarlo do niego, o co tak naprawde chodzi. Jesli Taj-bolt mowil prawde, ze mieszka w Kolorado - chociaz pewnie to klamstwo, ale niech mu bedzie - to znaczy, ze idzie z zachodu na wschod. A nastepne miasto w kierunku wschodnim? To nie Arden. Z cala pewnoscia. Arden lezalo na poludniowy zachod od miejsca, w ktorym sie spotkali. Gdyby wiec facet kierowal sie na wschod, musialby wyladowac w starym, poczciwym Hampton. Dokladnie 82 w rodzinnym miescie Claytona. Czyli ze w tej chwili mogl sie znajdowac jakies pietnascie minut drogi od niego.Ale gdzie byl Clayton? Poszukiwal faceta gdzies w terenie? Skadze znowu, tkwil w domu w charakterze nianki. Ponownie przyjrzal sie synowi przez szybe. Ben siedzial na kanapie i czytal i to bylo chyba jedyne zajecie, ktore wykonywal z przyjemnoscia. Przepraszam, z wyjatkiem gry na skrzypcach. Potrzasnal glowa, zastanawiajac sie, czy chlopak odziedziczyl po nim jakiekolwiek geny. Chyba nie. Byl synkiem swojej mamusi w kazdym calu. Dzieckiem Beth. Beth... No coz, malzenstwo sie nie udalo. Ale w dalszym ciagu miedzy nimi cos bylo. Zawsze bedzie. Moze Beth wydawala sie za bardzo uparta, za bardzo lubila pouczac, ale Clayton nie przestanie o niej myslec, nie tylko ze wzgledu na Bena, ale rowniez dlatego, ze byla najladniejsza kobieta, z jaka kiedykolwiek sypial. Sliczna wtedy, a teraz moze nawet jeszcze piekniejsza. Ladniejsza nawet od dziewczyn, ktore dzisiaj spotkal. Niesamowite. Tak jakby osiagnela najkorzystniejszy dla siebie wiek i od tej chwili juz sie nie starzala. Wiedzial, ze to nie bedzie trwalo wiecznie. Sila ciazenia zrobi swoje, ale nie tracil nadziei, ze jednak jeszcze kiedys sie z nim przespi. Chocby ze wzgledu na dawne czasy i zeby mu pomoc sie... wyluzowac. Pomyslal, ze moglby zadzwonic do Angie. Albo do Kate. Pierwsza, dwudziestolatka, pracowala w sklepie ze zwierzetami domowymi; druga, o rok starsza, myla klozety w Stratford Inn. Obie mialy zgrabne figurki i gdy chodzilo o male wy-luzowanie sie... byly jak dynamit. Wiedzial, ze Benowi nie przeszkadzaloby, gdyby ktoras z nich zaprosil do domu, ale i tak musialby najpierw z nimi porozmawiac. Obie sie na niego troche boczyly po ostatnich wizytach. Musialby je 83 przepraszac i czarowac, a poza tym nie byl pewien, czy mialby ochote sluchac, jak strzelaja z gumy do zucia albo paplaja o tym, co widzialy w MTV czy przeczytaly w "National Enauirer". Czasem mial tego serdecznie dosyc.Czyli ze to nie wchodzilo w gre. Poszukiwanie Taj-bolta dzis wieczorem tez nie wchodzilo w gre. Tak samo jutro, poniewaz jutro po kosciele Dziadek oczekiwal ich na lunchu. Tyle ze Taj-bolt szedl na piechote, z psem i plecakiem, a to znaczylo, ze mial niewielka szanse na podwiezienie przez kogokolwiek. Ile zrobi do jutrzejszego popoludnia? Trzydziesci kilometrow? Gora czterdziesci, nie wiecej. Czyli ze w dalszym ciagu bedzie blisko. Nic prostszego, jak zadzwonic na policje kilku sasiednich hrabstw i powiedziec im, zeby mieli na niego oko. Poza tym drog wyjazdowych z hrabstwa nie bylo tak wiele, wiec jesli poswieci pare godzin na obdzwonienie roznych przydroznych sklepow czy barow, to z pewnoscia ktos faceta zauwazy. A wtedy on bedzie juz w drodze. Taj-bolt absolutnie nie powinien byl zadzierac z Keithem Claytonem. Zatopiony w myslach ledwie uslyszal skrzypniecie drzwi. -Tato! -Tak, slucham? -Telefon. -Kto dzwoni? -Tony. -No, jasne. Wstal, zastanawiajac sie, co tez moze chciec od niego Tony. Dupek. Cherlawy i krostowaty, byl jednym z tych, co to petaja sie kolo zastepcow szeryfa, starajac sie wkupic w ich laski i udajac jednego z nich. Najprawdopodobniej Tony zastanawial sie, gdzie jest Clayton i co zamierza robic pozniej, zeby ani na chwile nie wypasc z kursu. Zalosne. 84 Wchodzac do domu, konczyl piwo, ktore wydawalo charakterystyczny chlupot, kiedy poruszyl puszka. Zlapal lezaca na kontuarze sluchawke.-Tak? W tle slyszal znieksztalcone dzwieki muzyki country z szafy grajacej i przytlumiony ryk glosnej rozmowy. Zastanawial sie, skad ten dupek moze dzwonic. -Sluchaj, dzwonie z Salonu Bilardowego Deckera. Jest tu taki dziwny typek i pomyslalem, ze powinienes o nim wiedziec. Clayton nadstawil uszu. -Ma moze psa? Plecak? Wyglada troche niechlujnie, jakby sie od jakiegos czasu petal po lesie? -Nie. -Jestes pewien? -Jestem. Gra w bilard na zapleczu. Ale posluchaj: chcialem ci powiedziec, ze ten facet ma zdjecie twojej bylej zony. Zaskoczony Clayton robil wszystko, zeby jego glos zabrzmial nonszalancko: -No i co z tego? -Pomyslalem, ze mogloby cie to zainteresowac. -A dlaczego, do cholery, mialoby mnie to interesowac? -Nie wiem. -No bo skad masz wiedziec. Kapus. Clayton odlozyl sluchawke. Uznal, ze facet musi miec w glowie kompletny smietnik. Rozejrzal sie uwaznie po kuchni. Byla idealnie czysta. Chlopak dobrze sie spisal. Zreszta jak zwykle. Clayton mial ochote wykrzyknac to na glos, z miejsca, w ktorym stal, ale widok Bena kolejny raz uswiadomil mu, jaki maly jest jego syn. Z cala pewnoscia to, czy ktos zaczyna rosnac wczesnie, czy pozno, zalezy w znacznej mierze od genow, ale i ogolny stan zdrowia nie pozostaje bez 85 wplywu na te sprawy. A to juz jest kwestia rozsadku: racjonalne odzywianie, ruch i duzo odpoczynku. Podstawowe zasady, ktore kazda matka wpaja swojemu dziecku. I slusznie. Jesli nie bedziesz sie odpowiednio odzywial, nie urosniesz. Jesli nie bedziesz cwiczyl, nie wyrobisz sobie miesni. A jak myslisz? Kiedy czlowiek rosnie? W nocy. Wtedy, kiedy cialo sie regeneruje. Kiedy czlowiek spi.Clayton czesto sie zastanawial, czy Ben ma w domu u matki dosc snu. Wiedzial, ze dobrze je - sprzatnal calego hamburgera z frytkami - i ze jest aktywny, pozostawal wiec sen; moze to z braku snu jest taki maly. Z pewnoscia chlopak nie chcialby byc niski. To jasne. Tak czy siak, Clayton potrzebowal dla siebie troche czasu. Chcial sobie pofantazjowac na temat tego, jak zalatwi Taj-bolta, kiedy sie znow spotkaja. Odchrzaknal. -Hej, Ben, robi sie juz pozno, nie uwazasz? 6 Thibault Wracajac z salonu bilardowego, Thibault wspominal swoj drugi pobyt w Iraku.A bylo tak: Falludza, wiosna 2004 roku. Wobec narastajacej od roku, od upadku Bagdadu, fali przemocy, pierwszy batalion piatego pulku - podobnie jak kilka innych - dostal rozkaz spacyfikowania miasta. Cywile, wiedzac, czego sie moga spodziewac, zaczeli uciekac, powodujac doslownie paraliz autostrad. W ciagu jednego dnia miasto mogla opuscic nawet jedna trzecia jego mieszkancow. Najpierw wezwano na pomoc lotnictwo, a potem piechote morska. Przeszukiwali ulice po ulicy, dom po domu, mieszkanie po mieszkaniu tam, gdzie od poczatku inwazji wybuchaly najbardziej zaciete walki. Przez trzy dni opanowali jedna czwarta miasta, ale rosnaca liczba ofiar wsrod ludnosci cywilnej nakazywala przerwanie ognia. Podjeto zatem decyzje o zaniechaniu operacji i wiekszosc sil - w tym kompania Thibaulta - zostala wycofana. Ale nie cala kompania zdolala sie wycofac. Drugiego dnia operacji, w poludniowej, przemyslowej, czesci miasta, Thibault i jego pluton dostali rozkaz prze- 87 szukania budynku, w ktorym mial sie znajdowac magazyn broni. Konkretny budynek nie zostal jednak dokladnie zlokalizowany. Mogla to byc doslownie kazda z kilku ruder otaczajacych polkolem opuszczona stacje benzynowa. Oddzial Thibaulta zblizyl sie do budynkow, jednoczesnie szerokim lukiem omijajac sama stacje benzynowa. Polowa zolnierzy poszla w prawo, polowa w lewo. Wszedzie panowala cisza, a potem znienacka ta cisza zostala przerwana. Stacja benzynowa eksplodowala. Plomienie siegaly nieba, czesc ludzi padla na ziemie, od huku pekaly im bebenki w uszach. Thibault byl oszolomiony, zrobilo mu sie ciemno przed oczami. W jednej chwili z okien i dachow nad nimi posypal sie grad pociskow; tak samo zza wrakow samochodow na ulicach.Thibault stwierdzil, ze lezy na ziemi obok Victora. Byli tez z nimi dwaj inni koledzy z plutonu, Matt i Kevin - Wsciekly Pies i Czlowiek K - i dopiero wtedy zrozumieli, co znaczy dobre wyszkolenie i braterstwo. Pomimo ognia, pomimo strachu i niemal pewnej smierci, Victor siegnal po karabin, uklakl na jedno kolano i wycelowal bron we wroga, a nastepnie strzelil raz i drugi, dzialajac metodycznie, ze spokojem i determinacja. Wsciekly Pies zrobil to samo. Jeden po drugim wstawali, tworzac kolejne gniazda ogniowe. Ogien. Kryc sie. Do przodu. Tyle ze isc do przodu nie mogli. Nie bylo dokad. Jeden marine upadl, po nim drugi, a potem trzeci i czwarty. Kiedy wreszcie nadeszly posilki, bylo juz prawie za pozno. Wsciekly Pies dostal w arterie udowa, lecz mimo opatrunku uciskowego w ciagu kilku minut wykrwawil sie na smierc. Kevin oberwal w glowe i zmarl natychmiast. Inni odniesli rany. Zaledwie kilku wyszlo z potyczki bez szwanku. Wsrod nich Thibault i Victor. W salonie bilardowym jeden z mlodych mezczyzn, z ktorymi Thibault wdal sie w rozmowe, przypominal mu Wscieklego Psa. Mogli byc z powodzeniem bracmi - ten sam wzrost i waga, te same wlosy, sposob mowienia. W pewnym momencie Thibault zaczal sie nawet zastanawiac, czy przypadkiem ci dwaj rzeczywiscie nie sa bracmi, w pore jednak sobie uswiadomil, ze byloby to po prostu niemozliwe.Zdawal sobie sprawe, jak ryzykowny byl jego plan. W malych miasteczkach obcy przybysze zawsze sa podejrzani. I rzeczywiscie, pod koniec wieczoru jakis chudy krostowaty typek zadzwonil do kogos z platnego telefonu znajdujacego sie w poblizu toalety, zerkajac nerwowo w jego strone. Przed telefonem tez byl zreszta nerwowy i Thibault doszedl do wniosku, ze facet musial dzwonic albo do samej dziewczyny, albo do kogos z jej bliskich. Te podejrzenia potwierdzily sie po wyjsciu Thibaulta. Jak sie mozna bylo spodziewac, mezczyzna poszedl za nim do drzwi, zeby zobaczyc, w ktora strone skieruje sie nieznajomy. By zmylic slad, Thibault ruszyl w przeciwnym kierunku i dopiero po jakims czasie zawrocil. Kiedy przyszedl do obskurnego lokalu, ominal bar i udal sie prosto do stolow gry. Szybko wytypowal grupke mezczyzn w odpowiednim wieku, z ktorych wiekszosc wydawala sie wolna. Zapytal, czy moze dolaczyc do gry, przelykajac niezyczliwe burkniecia. Zeby sie wkupic w ich laski, postawil kilka kolejek piwa. Przegral pare rund w bilard i poczul, ze atmosfera sie rozluznia. W pewnej chwili spytal od niechcenia o zycie towarzyskie w miescie. Umyslnie chybial, gratulujac innym celnych strzalow. W koncu zaczeli go wypytywac. Skad pochodzi? Co tutaj robi? Cos tam jakal, bakal, cos mamrotal o jakiejs dziewczynie, po czym zmienil temat. Postanowil zaspokoic ich ciekawosc, stawiajac kolejne piwa, a kiedy pytali dalej, z ocia- 89 ganiem opowiedzial im swoja historie: ze kilka lat temu wybral sie z kolega do wesolego miasteczka i poznal tam dziewczyne. Od razu przypadli sobie do gustu. Rozgadal sie o tym, jaka dziewczyna byla fantastyczna i ze powiedziala mu na pozegnanie, zeby ja koniecznie odwiedzil, jesli tu jeszcze kiedykolwiek przyjedzie. A on chetnie by to zrobil, ale jak na zlosc zapomnial jej imienia.Zapomniales jej imienia? - pytali. Tak, zapomnialem, nigdy nie bylem dobry w zapamietywaniu imion. Jako maly chlopak dostalem w glowe pilka baseballowa i od tej pory mam klopoty z pamiecia. Wzruszyl ramionami, wiedzial, ze beda sie z niego smiali, i rzeczywiscie tak bylo. Ale mam zdjecie, dodal, jakby nagle sobie o tym przypomnial. -Masz je przy sobie? -Tak, chyba mam. Thibault grzebal chwile po kieszeniach, az wreszcie wyciagnal zdjecie. Mezczyzni otoczyli go kolem. Po chwili jeden z nich potrzasnal glowa. -Zle trafiles, bracie. Poza zasiegiem. -Mezatka? -Nie, ale powiedzmy, ze sie z nikim nie spotyka. Jej bylemu bardzo by sie to nie spodobalo, a z nim zadzierac nie radze. Thibault przelknal sline. -A kto to jest, ta dziewczyna? -Beth Green - powiedzieli. - Nauczycielka z Hamp-ton Elementary, mieszka ze swoja babka przy Sunshine Kennels. Beth Green, pomyslal Thibault. Czyli dokladniej Elizabeth Green. E. W trakcie rozmowy zorientowal sie, ze jeden z mezczyzn 90 oddalil sie dyskretnie. Chyba rzeczywiscie zle trafilem, powiedzial, chowajac zdjecie.Zeby zmylic tropy, gawedzil jeszcze przez pol godziny z tym i owym. Widzial, ze krostowaty mezczyzna telefonuje, i zauwazyl wyraz rozczarowania na jego twarzy. Facet wygladal jak maly skarzypyta, ktorego skarcono. Okay. Jednak Thibault mial wrazenie, ze jeszcze kiedys tego goscia zobaczy. Znow postawil kilka piw i przegral kilka rund, od czasu do czasu spogladajac na drzwi, czy przypadkiem ktos nie wchodzi. Ale nikt nie wszedl. W stosownej chwili uniosl rece do gory na znak, ze pieniadze mu sie skonczyly i ze j u z na niego czas. Wszystko razem kosztowalo go troche wiecej niz sto dolarow. Zapewniono go, ze zawsze bedzie mile widzianym gosciem. Ale Thibault prawie juz tego nie slyszal. Myslal wylacznie o jednym: ze oprocz twarzy dziewczyny ma jeszcze jej nazwisko i ze teraz nie pozostaje mu juz nic innego, jak tylko ja poznac. 7 Beth Niedziela.Po kosciele miala byc dniem wypoczynku. Beth miala sie regenerowac i ladowac akumulatory na nadchodzacy tydzien. Taka niedziele - duszenie miesa w kuchni, relaksujace spacery nad rzeka - spedza sie na lonie rodziny. Mozna sie zwinac na kanapie z dobra ksiazka, popijajac wino, albo polezec w kapieli z babelkami. Wiedziala za to na pewno, jak nie chcialaby spedzic tego dnia - otoz nie chcialaby go spedzic na wygrabianiu z trawy psich kup tam, gdzie odbywalo sie szkolenie, na sprzataniu bud, na trenowaniu dwunastu psow z rzedu czy wreszcie na smazeniu sie w biurze, gdzie trzeba bylo czekac na wlascicieli, ktorzy mieli sie zglosic po swoje pociechy odpoczywajace w chlodnych klimatyzowanych boksach. Czyli dokladnie wlasnie tak, jak go spedzala. Dwa psy juz odebrano, na pozniej pozostaly jeszcze cztery. Nana byla na tyle uprzejma, ze przygotowala jej odpowiednie dokumenty, zanim poszla do domu ogladac mecz. Atlanta Braves grali z Mets, a Nana nie tylko darzyla bravesow - 92 uwielbieniem, ktore Beth wydawalo sie smieszne, ale takze kochala wszelkie zwiazane z druzyna pamiatki. Co naturalnie tlumaczylo zbior filizanek do kawy z emblematem Atlanta Braves zgromadzony przy ladzie kuchennej, proporczyki na scianach, kalendarz na biurku i stojaca przy oknie lampe bravesow.Nawet przy otwartych drzwiach mozna sie bylo w biurze udusic. Taki upalny, wilgotny letni dzien wydawal sie idealny do poplywania w rzece, ale do niczego innego sie nie nadawal. Koszula Beth byla przepocona na wylot, a poniewaz miala na sobie szorty, uda lepily jej sie do winylowego krzesla, na ktorym siedziala. Za kazdym razem, kiedy poruszala nogami, wydawala odglos, jakby ktos odrywal tasme klejaca od tekturowego pudelka, co bylo zwyczajnie prostackie. O ile bowiem Nana uwazala trzymanie psow w pomieszczeniach klimatyzowanych za niepodlegajace dyskusji, o tyle nie widziala najmniejszej potrzeby chlodzenia pomieszczen biurowych. "Jezeli jest ci goraco, to po prostu otworz drzwi do boksow" - powtarzala zawsze, nie przejmujac sie tym, ze nieustanne ujadanie, ktore jej wyraznie nie przeszkadzalo, dla innych ludzi bylo na ogol trudne do zniesienia. A wtedy akurat trafily sie dwa szczegolnie halasliwe pieski: terierki Jack Russell, ktore nie przestawaly jazgotac od jej przyjscia z kosciola. Beth przypuszczala, ze musialy szczekac przez cala noc, jako ze pozostale psy tez wydawaly sie rozdraznione. Mniej wiecej co minute dolaczaly do gniewnego choru o rosnacym natezeniu glosu, jakby kazdy kolejny pies chcial wyrazic swoje niezadowolenie glosniej niz ten nastepny. A to znaczylo, ze o otwarciu drzwi w celu przewietrzenia biura nie moglo byc mowy. Beth chciala isc do domu po nastepna szklanke wody / lodem, ale miala glupie uczucie, ze kiedy tylko opusci 93 biuro, natychmiast zglosza sie wlasciciele cocker spaniela, ktorego oddali na nauke posluszenstwa. Zadzwonili pol godziny temu, ze sa juz w drodze - "Bedziemy za jakies dziesiec minut" - a w ocenie Beth mogliby zle zareagowac, gdyby sie okazalo na przyklad, ze ich pupil musi czekac w boksie chocby minute dluzej, niz to bylo konieczne, zwlaszcza po spedzeniu z dala od domu dwoch tygodni.Czy jednak zgodnie z zapowiedzia juz sie pojawili? Alez skad! Jakim wielkim ulatwieniem bylaby dla Beth obecnosc Bena w domu. Widziala go rano w kosciele z ojcem. Ponura mina chlopca wcale jej nie zaskoczyla. Wizyty u Keitha niewiele mialy wspolnego z przyjemnoscia. Zadzwonil do niej jeszcze przed pojsciem spac i skarzyl sie, ze znaczna czesc wieczoru ojciec przesiedzial samotnie na ganku, gdy on w tym czasie sprzatal kuchnie. O co w tym wszystkim chodzilo? - zastanawiala sie Beth. Dlaczego facet nie znajdowal radosci w obcowaniu ze swoim dzieckiem? Dlaczego z nim nie posiedzial i po prostu nie porozmawial? Ben akurat nalezal do chlopcow, z ktorymi nawiazanie kontaktu nie przedstawialo zadnych trudnosci. Beth wcale tak nie twierdzila z powodu uprzedzen do swojego eks. No dobrze, moze i byla troche uprzedzona, ale jako nauczycielka miala do czynienia z najrozniejszymi dzieciakami i wiedziala, co mowi. Ben byl inteligentny i mial ciekawe, troche przewrotne poczucie humoru. Byl z gruntu dobry i do tego grzeczny. Byl najzwyczajniej wspanialy i Beth nie mogla sie pogodzic z tym, ze jego ojciec jest na tyle glupi, ze tego nie widzi. Chciala byc w tej chwili w domu i robic... cos. Cokolwiek. Nawet pranie wydawalo jej sie atrakcyjniejszym sposobem spedzania czasu niz siedzenie tutaj. Bo tu miala za duzo czasu na myslenie. Nie tylko o synu, ale i o Nanie. I o tym, czy 94 w tym roku bedzie uczyla w szkole. Nie mowiac juz o zalosnym stanie wlasnego zycia uczuciowego, co zawsze ja przygnebialo. Byloby cudownie, myslala, poznac kogos wyjatkowego, z kim mozna by sie posmiac i kto by pokochal Bena, tak jak ona go kochala. Czy chocby poznac mezczyzne, z ktorym moglaby pojsc na obiad albo do kina. Po prostu normalnego faceta, ktory w restauracji pamietalby o rozlozeniu sobie serwetki na kolanach i od czasu do czasu otworzyl przed nia drzwi. Czy to tak wiele? Nie przesadzala, mowiac Melody, ze jej szanse tu, w miescie, sa mizerne, i przyznawala, ze jest wybredna, ale poza krotkim epizodem z Adamem w ubieglym roku, prawie kazdy weekend spedzala w domu. Czterdziesci dziewiec na piecdziesiat dwa weekendy. Az tak wybredna nie byla, to pewne. Nie mogla zaprzeczyc, ze poza Adamem nikt jej nigdzie nie zapraszal i ze z powodow, ktorych do tej pory nie rozumiala, nagle przestal dzwonic. I na tym sie konczyla historia jej spraw sercowych w ciagu ostatnich kilku lat.A zreszta, czy to wazne? Tyle czasu wytrzymala bez zadnego zwiazku, to wytrzyma i dluzej. Poza tym na ogol jej to nie przeszkadzalo. Gdyby dzien nie byl taki koszmarnie upalny, to pewnie by sobie teraz nie zaprzatala tym glowy. Co znaczylo, ze koniecznie musi ochlonac. W przeciwnym razie zacznie myslec o przeszlosci, a z pewnoscia nie chciala jej drazyc. Bawiac sie pusta szklanka, postanowila isc po wode z lodem, a przy okazji przyniesc sobie niewielki recznik, na ktorym moglaby usiasc. Wstajac, wyjrzala na pusty podjazd, a nastepnie napisala na kartce, ze za dziesiec minut wraca, i przypiela ja do drzwi biura. Na zewnatrz slonce prazylo niemilosiernie, spychajac |a automatycznie w cien starej magnolii i ku zwirowanej sciezce wiodacej do domu, w ktorym sie wychowala. Zbu- 95 dowany okolo 1920 roku, przypominal niska, rozlozysta wiejska siedzibe z duzym gankiem i rzezbionymi ornamentami pod dachem. Ogrod za domem, osloniety od strony psiarni i biura wysokim zywoplotem, tonal w cieniu wielkich debow, a kilka znajdujacych sie tu drewnianych platform umozliwialo jedzenie posilkow na swiezym powietrzu. To wspaniale niegdys miejsce najlepsze czasy mialo juz za soba, tak jak w przypadku wielu innych wiejskich domow w okolicach Hampton czas i zywioly bowiem zrobily tu swoje. Obecnie ganek sie zapadl, podlogi skrzypialy, a kiedy wial silny wiatr, papiery fruwaly nawet przy zamknietych oknach. Wewnatrz bylo podobnie: szkielet wspanialy, ale wszystko poza tym domagalo sie modernizacji, szczegolnie kuchnia i lazienki. Nana zdawala sobie z tego sprawe i nawet od czasu do czasu mowila, ze trzeba cos z tym zrobic, ale ostatecznie zawsze odkladaly remont na pozniej. Jednak i bez tego, Beth musiala to przyznac, jej rodzinne gniazdo mialo niepowtarzalny urok. Nie tylko ogrodek za domem - prawdziwa oaza - ale i wnetrze domu. Latami Nana chodzila po antykwariatach, wybierajac francuskie dziewietnastowieczne cuda. Znaczna czesc weekendow spedzala tez na wyprzedazach garazowych w poszukiwaniu starych obrazow. Miala, ogolnie rzecz biorac, smykalke do malarstwa i nawiazala wiele przyjazni z wlascicielami galerii na calym Poludniu. Niemal na wszystkich scianach w domu wisialy obrazy. Kiedys, ot tak sobie, Beth zaczela szukac w Google'u i znalazla nazwiska kilku artystow, ktorych inne dziela znajdowaly sie w Metropolitan Museum of Art. W Nowym Jorku i w Huntington Library w San Marino w Kalifornii. Kiedy powiedziala Nanie o swoim odkryciu, babka mrugnela tylko i powiedziala: "To jest jak popijanie szampana, nie uwazasz?". Rozne szalone powiedzonka Nany byly czesto wyrazem jej ostrej jak brzytwa intuicji. 96 Beth weszla na frontowy ganek i kiedy otworzyla drzwi, uderzyl w nia ostry podmuch chlodnego powietrza tak orzezwiajacy, ze przez jakis czas stala w progu, napawajac sie tym rozkosznym uczuciem.-Zamknij drzwi! - zawolala przez ramie Nana. - Wypuszczasz powietrze. - Odwrocila sie na krzesle, mierzac Beth od stop do glow. - Robisz wrazenie zgrzanej. -Bo jestem zgrzana. -W biurze pewnie jest dzis jak w piecu. -Pewnie? -Trzeba bylo otworzyc drzwi do psiarni, tak jak ci mowilam. Ale moge sobie mowic. Chodz no tu i ochlon troche. Beth wskazala na telewizor. -Jak graja bravesi? -Jak nogi stolowe. -To dobrze czy zle? -A czy nogi stolowe graja w baseball? -Chyba nie. -No to masz odpowiedz. Beth usmiechnela sie i poszla do kuchni. Nana zawsze byla troche rozdrazniona, kiedy bravesi przegrywali. Wyciagnela z zamrazarki pojemnik z kostkami lodu i wyluskala kilka do szklanki, ktora nastepnie napelnila woda. Pociagnela dlugi lyk, rozkoszujac sie napojem. Uswiadomila sobie, ze jest rowniez glodna, wiec z patery z owocami wziela banana i poszla do salonu. Oparla sie o porecz sofy, czujac, jak w chlodnym powiewie paruje jej pot, i spogladajac to na Nane, to na mecz. Korcilo ja, zeby zapytac, jaka przewage maja bravesi, ale wiedziala, ze Nana nie docenilaby tego dowcipu. W kazdym razie nie w sytuacji, kiedy bravesi grali jak nogi stolowe. Spojrzala na zegar i westchnela; wiedziala, ze musi wracac do biura. 97 -Milo bylo cie odwiedzic, Nana.-Mnie tez bylo milo, kochanie. Nie przegrzej sie. -Postaram sie. Beth wrocila do biura, z rozczarowaniem stwierdzajac, ze na parkingu nie ma zadnych samochodow, a to znaczylo, ze wlasciciele psow w dalszym ciagu sie nie zglosili. Na podjezdzie zauwazyla tylko zblizajacego sie do domu mezczyzne z owczarkiem niemieckim. Nieznajomy zostawial za soba obloczki kurzu, a pies dreptal za nim ze zwieszona glowa i wywalonym ozorem. Zastanawiala sie, co w taki dzien robia poza domem. Nawet zwierzeta niechetnie sie ruszaly. Po zastanowieniu uznala, ze po raz pierwszy widzi, zeby ktos przyprowadzal do nich psa na piechote. I nie tylko to: obojetne, kim byl nieznajomy, nie zadzwonil wczesniej, zeby sie umowic. A przeciez ludzie, ktorzy zostawiali im swoje pociechy, zawsze wczesniej telefonowali. Widzac, ze gosc ma szanse dojsc do biura w tym samym czasie co ona, pomachala mu reka na powitanie, zdziwiona, ze mezczyzna przystanal i sie na nia gapi. Tak samo pies. Stal z nastawionymi uszami, przypominajac jej 01ivera, owczarka niemieckiego, ktorego przyprowadzila do domu Nana, kiedy Beth miala trzynascie lat. Tak samo czarny, podpalany, podobnie przechylal leb i przyjmowal grozna postawe wobec obcych. Nie to, zeby sie bala Olivera. W dzien byl wprawdzie psem Drake'a, ale w nocy zawsze sypial przy jej lozku, znajdujac spokoj w jej bliskosci. Zagubiona we wspomnieniach o Drake'u i 01iverze, Beth nie zauwazyla, ze nieznajomy w dalszym ciagu nie ruszyl sie z miejsca. Ani nawet sie nie odezwal. To dziwne. Moze spodziewal sie Nany, ale twarz mial w cieniu, trudno bylo zatem to stwierdzic. Zreszta niewazne. Doszedlszy do wniosku, ze mezczyzna predzej czy pozniej i tak przyjdzie do biura, 98 zostawila otwarte drzwi. Obeszla kontuar i na widok plastikowego krzesla uswiadomila sobie, ze zapomniala recznika. Mozna sie bylo tego spodziewac.Postanowila przygotowac formularz dla nowego klienta i w tym celu wyjela z szafy arkusz papieru i przypiela go do tabliczki. Z biurka wyszperala dlugopis i wszystko to razem polozyla na kontuarze. Doslownie w tym samym momencie wszedl mezczyzna z psem. Usmiechnal sie, a kiedy ich oczy sie spotkaly, Beth bodaj pierwszy raz w zyciu zapomniala jezyka w gebie. I nie tyle chodzilo o to, ze sie w nia wpatrywal, ile w jaki sposob. Moze zabrzmi to glupio, ale gapil sie na nia tak, jakby ja poznawal. Tylko ze ona nigdy go wczesniej nie widziala. Byla tego pewna. Zapamietalaby tego mezczyzne, gdyby go kiedykolwiek wczesniej miala okazje zobaczyc, chocby tylko dlatego, ze tak bardzo przypominal jej Drake'a, glownie tym, ze swoja obecnoscia calkowicie wypelnil biuro. Podobnie jak Drake, mial ponad metr osiemdziesiat wzrostu, muskularne rece i szerokie ramiona. W jego twarzy bylo cos surowego, co podkreslaly jeszcze wyplowiale na sloncu dzinsy i T-shirt. Ale na tym podobienstwa sie konczyly. Podczas gdy Drake mial piwne oczy z orzechowymi obwodkami, nieznajomy mial niebieskie; o ile Drake zawsze strzygl sie krotko, o tyle nieznajomy mial wlosy dlugie, puszczone na zywiol. Zauwazyla tez, ze mezczyzna, chociaz przyszedl tu na piechote, byl mniej spocony niz ona. Nagle odwrocila sie, speszona, i w tym momencie mezczyzna podszedl do kontuaru. Katem oka zauwazyla, ze lekko unosi reke w strone psa. Setki razy widziala, jak robila to Nana, i wtedy pies, dostrojony do kazdego jej najmniejszego nawet ruchu, zostawal w miejscu. Wynikalo z tego, ze ow- 99 czarek byl juz wyszkolony, co najprawdopodobniej znaczylo, ze jego pan chcial go u nich na jakis czas zostawic.-Masz pieknego psa - powiedziala, podsuwajac przybyszowi formularz. Wsrod niezrecznej ciszy uslyszala wlasny glos. - Ja tez kiedys mialam owczarka niemieckiego. Jak wabi sie twoj? -Zeus. Dziekuje bardzo. -Jak sie masz, Zeus? Pies przechylil leb. -Musisz mi podpisac dokument - powiedziala. - I byloby dobrze, gdybys mial swiadectwo od weterynarza. Albo jakis kontakt. -Prosze? -Chodzi mi o swiadectwo weterynarza. Chcesz zostawic u nas Zeusa, tak? -Nie. - Mezczyzna wskazal glowa w strone okna. - Zobaczylem ogloszenie. A ja szukam pracy. Czy sprawa nadal jest aktualna? -Och. - Zaskoczona Beth probowala sie przestawic. Mezczyzna wzruszyl ramionami. -Pewnie powinienem wczesniej zadzwonic, ale wiedzialem, ze i tak bede tedy przechodzil. Postanowilem wstapic i poprosic osobiscie o formularz. Moge przyjsc jutro, jesli wolisz, nie ma sprawy. -Nie, nie o to chodzi. Po prostu jestem zdziwiona. Ludzie zwykle nie przychodza w niedziele pytac o prace. - Szczerze mowiac, ostatnio nie przychodzili i w inne dni. Ale to juz sobie Beth darowala. - Mam gdzies tutaj formularze - powiedziala, odwracajac sie do stojacej za nia szafy. - Sekunde, zaraz znajde. - Wyciagnela dolna szuflade i zaczela w niej grzebac. - Jak sie nazywasz? -Logan Thibault. 100 -Francuz?-Po ojcu. -Nigdy wczesniej cie tu nie widzialam. -Jestem nowy w miescie. -Rozumiem. - Wyciagnela formularz. - Okay, jest. Polozyla na kontuarze arkusz razem z dlugopisem. Kiedy wypelnial formularz, zauwazyla szorstkosc jego skory swiadczaca o tym, ze duzo przebywal na sloncu. Przy drugiej rubryce formularza podniosl wzrok i ich oczy znow sie spotkaly. Poczula na szyi rumieniec i probowala zakryc go koszula. -Nie bardzo wiem, co mam wpisac w rubryce "Adres". T a k j a k mowilem, jestem tu nowy i zatrzymalem sie w Holiday Motor Court. Moglbym podac e-mailowy adres mojej matki w Kolorado. Co bedzie lepsze? -W Kolorado? -Tak, wiem, to troche daleko. -Co cie sprowadza do Hampton? Ty, pomyslal. Przyszedlem tu w poszukiwaniu ciebie. -Miasto wydalo mi sie ladne. Dlaczego nie mialbym sprobowac? -Nie masz tu zadnej rodziny? -Nie mam. -O. - Bez wzgledu na to, czy byl przystojny, czy nie, jego opowiesc nie bardzo trzymala sie kupy. W jej glowie zapalilo sie czerwone swiatelko. Ale bylo jeszcze cos, co ja zaniepokoilo, tylko ze dopiero po kilku sekundach uswiadomila sobie, co to takiego. Na wszelki wypadek cofnela sie o krok, zwiekszajac dystans miedzy nimi. - Skoro dopiero co przyszedles do miasta, to skad wiesz, ze potrzebujemy pracownika? Nie zamiescilam w tym tygodniu ogloszenia w gazecie. 101 -Zobaczylem kartke w oknie.-Kiedy? - Zaczela mu sie badawczo przygladac. - Widzialam cie, jak nadchodziles, i wiem, ze w zaden sposob nie mogles jej zobaczyc, dopoki sie nie zblizyles do drzwi. -Widzialem wasze ogloszenie dzisiaj, tylko wczesniej. Szlismy droga i Zeus uslyszal szczekanie psow. Pobiegl tedy, a kiedy poszedlem za nim, zauwazylem ogloszenie. Tylko ze nie bylo nikogo, wiec pomyslalem, ze przyjde pozniej. Sprawdzic, czy sprawa jest aktualna. Historia brzmiala prawdopodobnie, ale Beth czula, ze nieznajomy albo klamie, albo cos ukrywa. A jesli byl tu wczesniej, to po co? Myszkowal po okolicy? Mezczyzna najwyrazniej zauwazyl jej watpliwosci, bo odlozyl pioro. Wyciagnal z kieszeni paszport i otworzyl. Kiedy podsuwal go Beth, dziewczyna spojrzala na zdjecie, a potem na niego. Nazwisko sie zgadzalo, ale to nie wystarczylo, zeby czerwone swiatelko, jakie zapalilo sie w jej glowie, zgaslo. Ludzie nie przechodzili przez Hampton na piechote i nie decydowali sie ot tak, dla kaprysu, zostac tu na stale. Charlotte, owszem. Raleigh - oczywiscie. Greensboro jak najbardziej. Ale Hampton? Wykluczone. -Rozumiem - powiedziala, nagle zdecydowana zakon czyc te rozmowe. - Prosze tu wpisac adres e-mailowy. I dotychczasowa prace. Poza tym potrzebny mi bedzie numer telefonu, pod ktory moglabym dzwonic. Bedziemy w kon takcie. Mezczyzna nie spuszczal z niej wzroku. -Ale ty nie zamierzasz zadzwonic. Ostry facet, pomyslala. I bezposredni. A to znaczy, ze ona tez bedzie taka. -Nie. 102 Skinal glowa.-Okay. Ja bym prawdopodobnie tez na twoim miejscu nie zadzwonil, wiedzac o kims tyle, ile ty wiesz o mnie. Ale zanim podejmiesz pochopna decyzje, pozwol, ze dodam cos jeszcze. -Prosze. Jej ton nie pozostawial watpliwosci, ze i tak nie uwierzy w nic, cokolwiek powie. -Tak, to prawda, ze chwilowo zatrzymalem sie w motelu, ale zamierzam znalezc tu cos na stale. Tak samo pra ce. - Wytrzymal jej spojrzenie. - A teraz powiem wiecej o sobie. W 2002 roku skonczylem antropologie na Uniwer sytecie Kolorado. Potem wstapilem do piechoty morskiej, a dwa lata temu zostalem zwolniony z wojska z pochwala za zaslugi. Nigdy nie siedzialem w areszcie ani nie popelnilem zadnego wykroczenia, nigdy nie bralem narkotykow ani nie zostalem wyrzucony z pracy za brak kompetencji. Chetnie poddam sie testowi narkotykowemu, a ty mozesz zrobic wywiad srodowiskowy i sprawdzic to wszystko, co mowie. Albo -jeszcze prosciej - zadzwonic do mojego ostatniego przelozonego w wojsku, ktory to potwierdzi. I jesli nawet w swietle prawa nie musze odpowiadac na takie pytanie, to deklaruje, ze nie biore zadnych lekow. Innymi slowy, nie jestem schizofrenikiem i nie cierpie na depresje dwubiegu nowa ani maniakalna. Jestem po prostu facetem, ktory szuka pracy. I naprawde widzialem wczesniej wasze ogloszenie. Nie bardzo wiedziala, czego oczekuje od nieznajomego, ale jedno bylo pewne - zaskoczyl ja. -Rozumiem - powtorzyla, skupiajac sie na fakcie, ze byl w wojsku. -Czy w dalszym ciagu nie mam po co wypelniac tego formularza? 103 -Jeszcze nie podjelam decyzji. - Intuicyjnie czula, zetym razem nieznajomy mowi prawde, ale jednoczesnie nie miala watpliwosci, ze za cala ta sprawa kryje sie wiecej, niz facet chce ujawnic. Zagryzla warge. Potrzebowala kogos do pracy. Problem w tym, co bylo wazniejsze: dowiedziec sie, co nieznajomy ukrywa, czy znalezc kogos do pomocy? Stal przed nia wyprostowany i spokojny. Jego postawa mowila o pewnosci siebie, ale wojskowy sposob bycia przyjela z rezerwa. -A dlaczego chcesz pracowac wlasnie u nas? - To pytanie zabrzmialo podejrzliwie nawet dla niej samej. - Z wyksztalceniem uniwersyteckim moglbys prawdopodobnie dostac tu, w miescie, znacznie lepsza prace. Mezczyzna wskazal na Zeusa. -Lubie psy. -Nie zarobisz wiele. -Nie potrzebuje wiele. -Dzien jest dlugi. -Tego sie spodziewalem. -Czy kiedykolwiek pracowales z psami? -Nie. -Rozumiem. Usmiechnal sie. -Czesto to powtarzasz. -Owszem - zgodzila sie i zanotowala w pamieci: przestac mowic "rozumiem". - Jestes pewien, ze nie znasz nikogo w miescie? -Jestem. -Tak po prostu przyjechales do Hampton i zdecydowales sie zostac. -Tak. -Gdzie masz samochod? 104 -Nie mam samochodu.-To jak sie tu dostales? -Przyszedlem na piechote. Zamrugala oczami. -Chcesz powiedziec, ze przyszedles na piechote z Kolorado? -Tak. -Nie uwazasz, ze to dziwne? -To zalezy, jaki ma sie powod. -A ty jaki masz powod? -Lubie chodzic. -Rozumiem. - Zadna inna odpowiedz nie przyszla jej do glowy. Siegnela po pioro, grajac na zwloke. - Zakladam, ze nie jestes zonaty. -Nie jestem. -A dzieci? -Nie mam. Jestesmy tylko we dwoch: ja i Zeus. No i zyje jeszcze moja matka w Kolorado. Odgarnela z czola wilgotny od potu kosmyk wlosow, jednoczesnie podenerwowana i zaklopotana. -W dalszym ciagu tego nie rozumiem. Idziesz na piechote przez caly kraj, docierasz do Hampton, stwierdzasz, ze ci sie tu podoba, i postanawiasz znalezc tu prace? -Tak. -I nie masz nic wiecej do dodania? -Nie. Otworzyla usta, zeby cos powiedziec, ale sie rozmyslila. -Przepraszam na chwile, musze z kims porozmawiac. Beth radzila sobie w wielu sytuacjach, ale ta najwyrazniej ja | przerosla. Bez wzgledu na to, jak bardzo sie starala, nie 105 byla w stanie pojac tego, co jej ten czlowiek powiedzial. Na jakims poziomie wszystko wydawalo sie trzymac kupy, ale w sumie... cos tu nie gralo. Jesli facet mowil prawde, to byl dziwny; jesli klamal, to te klamstwa tez byly dziwne. Tak czy siak, sprawa robila wrazenie dosc niesamowitej. I dlatego wlasnie postanowila porozmawiac z Nana. Bo jesli ktos moglby faceta rozgryzc, to tylko ona.Niestety, zblizajac sie do domu, stwierdzila, ze mecz jeszcze sie nie skonczyl. Slyszala komentatorow wymieniajacych poglady na temat tego, czy metsi slusznie wprowadzili rezerwowego czy cos w tym rodzaju. Kiedy otworzyla drzwi, ze zdziwieniem stwierdzila, ze krzeslo Nany jest puste. -Nana? Nana wyjrzala z kuchni. -Tutaj jestem. Nalewam sobie lemoniady. Moze i ty bys sie napila? Poradze sobie jedna reka. -Chodzi mi o to, ze musze z toba porozmawiac. Masz chwilke? Wiem, ze mecz jeszcze sie nie skonczyl... Machnela reka. -Ja juz skonczylam ogladac. Mozesz wylaczyc. Bravesi nie moga wygrac, a ja nie mam ochoty sluchac ich wymowek. Nienawidze wymowek. Nie ma zadnego powodu, zeby prze grali, i oni doskonale o tym wiedza. Co slychac? Beth weszla do kuchni i oparla sie o kontuar, patrzac, jak Nana nalewa z dzbanka lemoniade. -Nie jestes glodna? - zapytala Nana. - Moze zrobie ci szybka kanapke? -Zjadlam banana. -To za malo. Jestes chuda jak kij golfowy. Swieta prawda, pomyslala Beth. -Moze pozniej. A na razie przyszedl facet, ktory szuka pracy. Jest w tej chwili w biurze. 106 -Masz na mysli tego przystojniaczka z owczarkiem niemieckim? Tak przypuszczalam, ze o to mu wlasnie chodzi. No i co? Pewnie twierdzi, ze sprzatanie psich bud od zawsze bylo jego najwiekszym marzeniem, co?-A ty widzialas sie z nim juz wczesniej? -Oczywiscie. -Skad wiedzialas, ze szuka pracy? -A inaczej, po co chcialabys ze mna rozmawiac? Beth potrzasnela glowa. Nana byla nie do pobicia. -W kazdym razie uwazam, ze to ty powinnas z nim porozmawiac. Ja nie bardzo wiem, co o nim sadzic. -Czy jego wlosy maja z tym cos wspolnego? -Co? -Jego wlosy. Troszke przypomina Tarzana, nie uwazasz? -Szczerze mowiac, nie zauwazylam. -Na pewno zauwazylas, kochanie. Mnie nie oklamiesz. Na czym polega problem? Beth szybko zdala babce sprawe z rozmowy z nieznajomym. Kiedy skonczyla, Nana przez chwile siedziala w milczeniu. -Mowisz, ze przyszedl na piechote z Kolorado? -Tak twierdzi. -A ty mu wierzysz? -W to? - Beth zawahala sie. - Tak, jestem pewna, ze akurat w tym wypadku mowi prawde. -To kawal drogi. -Wiem. -Ile kilometrow? -Nie mam pojecia. Duzo. -To troche dziwne, nie uwazasz? -Owszem, uwazam. Ale jest cos jeszcze... -Co? 107 -Sluzyl w piechocie morskiej. Nana westchnela.-Zaczekaj tutaj. Pojde z nim porozmawiac. * Przez nastepne dziesiec minut Beth obserwowala ich zza zaslony w salonie. Nana nie prowadzila rozmowy w biurze, tylko zaprosila goscia na lawke stojaca w cieniu magnolii. Zeus drzemal u ich stop, od czasu do czasu strzygac uszami, zeby spedzic siadajace na nim muchy. Beth nie rozumiala, co mowia, ale pojawiajaca sie na czole Nany zmarszczka wskazywala na to, ze rozmowa nie przebiega pomyslnie. Na koniec Logan Thibault w towarzystwie Zeusa odmaszerowal podjazdem, tak jak przyszedl, a Nana patrzyla za nimi jakis czas z czyms w rodzaju troski w oczach.Beth sadzila, ze Nana wroci zaraz do domu, ale zamiast tego starsza pani ruszyla w strone biura. I w tej samej chwili Beth zauwazyla podjezdzajace pod dom granatowe volvo kombi. Cocker spaniel! Kompletnie zapomniala o czekajacych na odbior psach, ale oczywiscie Nana sobie poradzi. Beth tymczasem postanowila sie ochlodzic za pomoca sciereczki zmoczonej w zimnej wodzie i kolejnej szklanki wody z lodem. Z kuchni uslyszala skrzypniecie drzwi frontowych oznajmiajace powrot Nany. -Jak poszlo? -Dobrze. -Co o tym wszystkim sadzisz? -To bylo... interesujace. Jest inteligentny i grzeczny. Ale masz racje, zdecydowanie cos ukrywa. -I co z tym zrobimy? Mam znow zamiescic ogloszenie w gazecie? 108 -Najpierw zobaczmy, co on jest wart. Beth nie byla pewna, czy dobrze uslyszala.-Chcesz powiedziec, ze go przyjmiesz? -Nie. Chce powiedziec, ze go przyjelam. Zaczyna we srode o osmej rano. -Dlaczego to zrobilas? -Bo mu zaufalam. - Nana usmiechnela sie smutno, jakby dokladnie wiedziala, co mysli Beth. - Mimo ze sluzyl w piechocie morskiej. 8 Thibault Thibault nie mial ochoty wracac do Iraku, ale w lutym 2005 roku pierwszy batalion piatego pulku ponownie zostal tam wyslany. Tym razem do Ramadi, stolicy prowincji Al Anbar i zarazem poludniowo-zachodniego wierzcholka tak zwanego trojkata smierci. Spedzil tam siedem miesiecy.Samochody-pulapki i bomby domowej roboty, proste, ale budzace strach urzadzenia - oslona zwykle z zaprawy murarskiej, a w srodku zapalnik odpalany przez telefon komorkowy - byly wowczas w powszechnym uzyciu. A jednak kiedy po raz pierwszy jadac terenowym hunwee na cos takiego sie nadzial, uznal, ze moglo byc znacznie gorzej. -Jestem szczesliwy, ze uslyszalem wczesniej te bombe - powiedzial pozniej Victor. W tym czasie juz zawsze jezdzili na patrole razem. - Bo dzieki temu jeszcze zyje. -Obaj dzieki temu zyjemy - odparl Thibault. -Mimo to wolalbym sie na nia wiecej nie nadziewac. -Obaj wolelibysmy. Ale bomb nielatwo bylo uniknac. Juz nastepnego dnia podczas patrolu wjechali na kolejna. Tydzien pozniej na ich 110 humvee najechal samochod-pulapka. Ale Victor i Thibault nie stanowili wyjatku. Niemal na kazdym patrolu ich pojazdy padaly ofiarami takich czy innych zamachow. Wiekszosc zolnierzy w plutonie mogla spokojnie powiedziec, ze zanim wrocili do Pendleton, przezyli przynajmniej dwa czy trzy spotkania z bomba. Ze dwoch przezylo cztery lub piec. A ich sierzant - nawet szesc. Bo to bylo wlasnie takie miejsce i niemal kazdy znal historie Tony'ego Stevensa / Dwudziestej Czwartej Jednostki Ekspedycyjnej Piechoty Morskiej, ktory przezyl dziewiec bomb. Jedna z wazniejszych gazet opublikowala na jego temat artykul pod tytulem Najszczesliwszy marine. Byl to rekord, ktorego nikt nie mial ochoty pobic.Udalo sie to jednak Thibaultowi. Do czasu opuszczenia Ramadi przezyl mianowicie jedenascie atakow bombowych. Ale spokoju nie dawal mu ten jeden jedyny, ktory Thibault jak gdyby "opuscil". Bylby to wybuch numer osiem. Thibaultowi towarzyszyl Victor. Ta sama stara historia, tylko znacznie gorsze zakonczenie. Jechali w konwoju skladajacym sie z czterech humvee, ktory patrolowal jedna z glownych arterii komunikacyjnych miasta. Granat o napedzie rakietowym trafil w pojazd przed nimi, szczesliwie powodujac niewielkie szkody, ale wystarczajaco duze, zeby na jakis czas zatrzymac caly konwoj. Po obu stronach drogi pelno bylo pordzewialych, niszczejacych wrakow samochodow. Zaczela sie strzelanina. Thibault wyskoczyl z drugiego humvee w konwoju, zeby lepiej widziec, co sie dzieje. Victor poszedl w jego slady i po chwili obaj, juz w oslonietym miejscu, szykowali bron. Dwadziescia sekund pozniej eksplodowal samochod-pulapka, zwalajac ich z nog i kompletnie niszczac pojazd, ktory dopiero co opuscili. Trzech marines zginelo na miejscu; Thibault odciagnal nie- 111 przytomnego Victora z powrotem do konwoju, ktory - po zebraniu poleglych - oddalil sie w bezpieczne miejsce.To mniej wiecej w tym czasie do Thibaulta zaczely docierac szepty. Zauwazyl, ze inni zolnierze w jego plutonie jakos dziwnie sie wobec niego zachowuja, jakby uwazali, ze ogolne prawa obowiazujace podczas wojny jego jak gdyby nie dotyczyly. Ze gdy inni gina, jego los oszczedza. A co gorsza, koledzy nabrali podejrzen, ze gdy jemu szczescie sprzyja, jego partnerow na patrolach przesladuje pech. Nie zawsze odczuwal to wprost, ale nie mial co udawac, ze koledzy z plutonu nie zaczeli go inaczej traktowac. Po smierci tych trzech marines Thibault przebywal w Ramadi jeszcze dwa miesiace. Kilka ostatnich atakow bombowych, jakie tam przezyl, jedynie wzmoglo szepty. Koledzy zaczeli go unikac i tylko Victor nie zmienil swojego stosunku do niego. Kiedy pod koniec pobytu w Ramadi zabezpieczali stacje benzynowa, zauwazyl, ze podczas zapalania papierosa Victorowi drza rece. Nad nimi niebo lsnilo od gwiazd. -Wszystko z toba w porzadku? - zapytal Thibault. -Dojrzalem do tego, zeby wracac - odparl Victor. - Juz swoje zrobilem. -I w przyszlym roku nie zamierzasz sie zglaszac? Victor gleboko zaciagnal sie papierosem. -Matka chce, zebym wracal do domu, a brat zaproponowal mi prace. Dekarza. Myslisz, ze bede potrafil robic dachy? -Mysle, ze bedziesz. Ze zostaniesz wspanialym dekarzem. -Moja dziewczyna, Maria, na mnie czeka. Poznalismy sie, jak mialem czternascie lat. -Wiem. Mowiles mi o niej. -Zamierzam sie z nia ozenic. -To tez mi mowiles. -Chcialbym cie zaprosic na slub. W swietle jarzacego sie papierosa Thibault dostrzegl na twarzy kolegi cien usmiechu. -Nigdy bym takiej okazji nie przegapil. Victor znow zaciagnal sie papierosem i przez chwile stali w milczeniu, myslac o przyszlosci, ktora wydawala sie tak odlegla. -A co z toba? - Victor jakby wydmuchnal te slowa wraz z oblokiem dymu papierosowego. - Zamierzasz tu wrocic? Thibault potrzasnal glowa. -Nie, mam dosc. -A co bedziesz robil po powrocie do domu? -Jeszcze nie wiem. Przez jakis czas pewnie nic. Moze troche powedkuje w Minnesocie. W jakims chlodnym zielonym miejscu. Zeby po prostu posiedziec sobie na lodce i sie relaksowac. Victor westchnal. -To brzmi interesujaco. -Chcialbys sie ze mna wybrac? -Dlaczego nie? -To zadzwonie do ciebie, kiedy bede planowal wyprawe - obiecal Thibault. W glosie Victora uslyszal usmiech. -Ciesze sie. - Victor odchrzaknal. - Powiedziec ci cos? -Jesli masz taka wole. -Pamietasz tamten atak? Ten, w ktorym zgineli Jackson i inni, kiedy hunwee wylecial w powietrze? Thibault podniosl maly kamyk i rzucil go w ciemnosc. -Aha. -Uratowales mi zycie. 113 -Alez skad. Po prostu cie odholowalem.-Nie o to chodzi, Thibault. Kiedy wyskoczyles z samochodu, zrobilem to samo. Mialem zamiar zostac, ale gdy zobaczylem, ze ty wysiadasz, wiedzialem, ze nie mam wyboru. -O czym ty... -Zdjecie - przerwal mu Victor. - Wiem, ze nosisz je przy sobie. Trzymalem sie twojego szczescia i to mnie uratowalo. W pierwszej chwili Thibault nie bardzo wiedzial, do czego Victor zmierza, ale kiedy w koncu dotarl do niego sens jego slow, z niedowierzaniem potrzasnal glowa. -To tylko zdjecie. -To szczescie - upieral sie Victor, przyblizajac twarz do twarzy kolegi. - A ty jestes szczesciarzem. Uwazam, ze kiedy wrocisz ze swojej wyprawy, powinienes poszukac tej dziewczyny. Twoja przygoda z nia jeszcze sie nie skonczyla. -Nie... -To mnie uratowalo. -Jednak nie uratowalo innych. Zbyt wielu innych. Wszyscy wiedzieli, ze pierwszy batalion piatego pulku poniosl w Iraku wieksze straty w ludziach niz jakakolwiek inna jednostka piechoty morskiej. -Bo to zdjecie chroni ciebie. A kiedy wyskakiwalem za toba z humvee, wierzylem, ze ochroni i mnie, tak samo jak ty wierzysz, ze zawsze bedzie przynosic ci szczescie. -Ale ja wcale nie... - zaczal Thibault. -To po co, przyjacielu, stale je nosisz przy sobie? Byl piatek, jego trzeci dzien pracy z psami, i mimo ze Thibault otrzasnal sie juz z pozostalosci poprzedniego zycia, to jednak swiadomosc, ze ma zdjecie w kieszeni, nie opusz- 114 czala go ani na chwile. Tak jak swiadomosc slow Victora wypowiedzianych tamtego dnia.Prowadzil wlasnie mastifa cienista sciezka, niewidoczna z biura, ale znajdujaca sie w obrebie posiadlosci. Pies byl ogromny, przynajmniej wielkosci doga, i co jakies dziesiec sekund lizal go po rece. Byl bardzo przyjacielski. Thibault zdolal juz opanowac podstawowe elementy swojej pracy: karmienie i wyprowadzanie psow, czyszczenie boksow, umawianie sie z klientami. Nic trudnego. Byl przekonany, ze Nana rozwaza rowniez dopuszczenie go do szkolenia. Poprzedniego dnia poprosila go, zeby obserwowal jej prace z jednym z psow, i to, co robila, bardzo mu przypominalo jego prace z Zeusem: jasne, krotkie, proste komendy, wizualne podpowiedzi, zdecydowane prowadzenie na smyczy i duzo pochwal. Kiedy skonczyla, polecila mu, zeby szedl przy niej, kiedy bedzie odprowadzala psa do boksu. -Myslisz, ze poradzilbys sobie z czyms takim? - za pytala. -Tak. Zerknela przez ramie na Zeusa, ktory dreptal za nimi. -W ten sam sposob trenowales Zeusa? -Mniej wiecej. Kiedy Nana angazowala Thibaulta, mial dwie prosby: po pierwsze, zeby mogl przychodzic do pracy z Zeusem. Tak dlugo sie nie rozstawali, wyjasnil, ze Zeus moglby zle znosic rozlake. Szczesliwie Nana wykazala pelne zrozumienie dla problemu. -Kiedys pracowalam z owczarkami, wiec dobrze wiem, o co ci chodzi - powiedziala. - O ile nie bedzie sprawial klopotow, nie mam nic przeciwko temu. Ale Zeus nie sprawial klopotow. Thibault szybko pojal, ze nic powinien go ze soba zabierac, kiedy szedl karmic pod- 115 opiecznych albo czyscic boksy, bo jego obecnosc mogla denerwowac inne psy. Poza tym nie bylo zadnych problemow. Zeus towarzyszyl swemu panu, kiedy ten wyprowadzal psy i sprzatal trawnik, na ktorym odbywaly sie zajecia, a kiedy wykonywal prace biurowa, lezal na ganku. W obliczu obcych, klientow, okazywal, zgodnie z wyszkoleniem, czujnosc. Wiekszosc klientow na jego widok zastygala w miejscu, ale szybkie "W porzadku" ze strony pana skutecznie uspokajalo psa.Drugie zyczenie dotyczylo rozpoczecia pracy we srode - Thibault potrzebowal czasu na zagospodarowanie sie. Nana zgodzila sie i na to. W niedziele, wracajac do domu, kupil gazete i zaczal ja przegladac w poszukiwaniu ogloszen o wynajmie mieszkan. Oferta nie byla bogata; obejmowala tylko cztery pozycje, z czego dwie wyeliminowal od razu: nie potrzebowal duzego mieszkania. Jak na ironie, pozostale dwa znajdowaly sie w dwoch przeciwleglych koncach miasta. Pierwszy dom byl polozony w starszej czesci Hampton, w bok od srodmiescia i z widokiem na South River. Dobre warunki. Mile otoczenie. Ale nie dla niego. Domy byly tam nadmiernie stloczone. Za to druga oferta okazala sie strzalem w dziesiatke. Dom - polozony na koncu drogi gruntowej, na wiejskiej dzialce pod lasem - dzielila od jego miejsca pracy odleglosc okolo trzech kilometrow. I mogl korzystac z bardzo wygodnego skrotu przez las. Oszczednosc w kilometrach nie wydawala sie taka duza, ale dla Zeusa byla to okazja do pobuszowania po lesie. Parterowy budynek, w poludniowym rustykalnym stylu, musial miec co najmniej sto lat, byl jednak utrzymany we wzglednie dobrym stanie. Po odskrobaniu brudu z szyby Thibault zajrzal do srodka. Trzeba wlozyc troche pracy i mozna sie wprowadzac. Kuchnia na drewno wydawala sie zdecydowanie przestarzala, stala w rogu i stanowila zapewne jedyne zrodlo 116 ogrzewania. Podloga z szerokich desek sosnowych byla porysowana i poplamiona, a szafki musialy pamietac czasy budowy domu, ale to zdawalo sie tylko przydawac budynkowi charakteru. Co wazne, dom byl wyposazony w podstawowe sprzety: kanape, stoliki, lampy, a nawet lozko.Thibault zadzwonil pod numer podany w ogloszeniu i dwie godziny pozniej uslyszal samochod wlasciciela. Odbyli zwyczajowa krotka rozmowe, podczas ktorej okazalo sie, ze facet dwadziescia lat sluzyl w wojsku, z tego ostatnie siedem w Fort Bragg. Dom nalezal do jego ojca, wyjasnil, ktory umarl dwa miesiace temu. To byla okolicznosc korzystna. Thibault wiedzial, ze z domami jest tak jak z samochodami - jesli sie ich stale nie uzywa, niszczeja w przyspieszonym tempie. A to znaczylo, ze dom nadal najprawdopodobniej jest w dobrym stanie. Kaucja i oplata za wynajem wydawaly sie wysokie, ale Thibault pilnie potrzebowal dachu nad glowa. Oprocz kaucji zaplacil z gory za dwa miesiace. Wyraz twarzy faceta swiadczyl o tym, ze wszystkiego sie spodziewal, tylko nie tego, ze dostanie az tyle gotowki naraz. Thibault spedzil tu noc z poniedzialku na wtorek: rozlozyl spiwor na materacu, a we wtorek poszedl do miasta i kupil nowy materac w sklepie, ktory zgodzil sie dostarczyc go jeszcze tego samego dnia wieczorem. Nastepnie zakupil najpotrzebniejsze artykuly. Do domu wrocil z plecakiem pelnym bielizny poscielowej, recznikow i srodkow czystosci. Potrzebowal jeszcze dwoch wypraw do miasta, zeby zapelnic lodowke i zaopatrzyc sie w talerze, szklanki i przybory kuchenne, a takze zakupic dwudziestopieciokilowy worek pokarmu dla Zeusa. Pod koniec dnia po raz pierwszy od opuszczenia Kolorado zalowal, ze nie ma samochodu. Ale juz sie jakos urzadzil, i to mu w gruncie rzeczy wystarczalo. Byl gotow podjac prace. 117 Od chwili, kiedy we srode stawil sie w psiarni, wiekszosc czasu spedzal z Nana, poznajac pod jej kierunkiem nowe miejsce. Beth - czy tez Elizabeth, jak wolal ja nazywac - prawie nie widywal. Wychodzila rano, ubrana do pracy, i wracala poznym popoludniem. Nana mowila cos o zebraniach nauczycieli, i to by sie zgadzalo, poniewaz lekcje rozpoczynaly sie dopiero w przyszlym tygodniu. Poza przypadkowymi pozdrowieniami tylko raz mial okazje z nia porozmawiac, kiedy pierwszego dnia odciagnela go na bok i poprosila, zeby mial baczenie na Nane. Wiedzial, o co jej chodzilo. Nie ulegalo watpliwosci, ze stara kobieta jest po wylewie. Po porannym szkoleniu psow ciezko dyszala, a kiedy szla do domu, utykala wyrazniej niz zwykle. Thibaulta to martwilo.Lubil Nane; miala dosc specyficzny sposob wyrazania sie. Bawilo go to i zastanawial sie, ile z tego stanowilo gre. Moze i byla osoba ekscentryczna, ale z pewnoscia inteligentna; to nie ulegalo watpliwosci. Czesto odnosil wrazenie, ze go oceniala, nawet podczas zwyklej rozmowy. Miala swoje zdanie w kazdej sprawie i chetnie sie nim dzielila z innymi. Bez zadnych oporow potrafila tez mowic o sobie. W ciagu ostatnich kilku dni dowiedzial sie o niej calkiem sporo. Opowiedziala mu o swoim mezu i o psiarni, o szkoleniu, jakie dawniej prowadzila, a takze o roznych miejscach, ktore odwiedzala w zyciu. Pytala tez i o niego, a on jej poslusznie mowil o rodzinie i o wychowaniu. O dziwo, nigdy nie zapytala go o to, czy byl w wojsku ani czy sluzyl w Iraku, co wydalo mu sie dosc dziwne. Ale nie wyrywal sie z tymi informacjami, bo w gruncie rzeczy sam rowniez nie mial ochoty o tym mowic. Sposob, w jaki swiadomie omijala ten temat i czteroletnia luke w jego zyciorysie, swiadczyl o tym, ze rozumiala jego powsciagliwosc. A moze nawet i to, ze jego pobyt w Iraku mial cos wspolnego z jego znalezieniem sie tutaj. 118 Inteligentna dama.Oficjalnie mial pracowac od osmej do piatej. Nieoficjalnie pojawial sie zwykle o siodmej i o siodmej znikal. Nie lubil wychodzic, kiedy bylo jeszcze cos do zrobienia. Do zalet tego systemu nalezal fakt, ze po powrocie Elizabeth z pracy mial jeszcze szanse sie z nia zobaczyc. Bliskosc rodzi zazylosc, zazylosc zas dobra atmosfere. A on, za kazdym razem, kiedy ja widzial, przypominal sobie, ze to dla niej tu przyszedl. Poza tym powody, dla ktorych sie tu znalazl, byly dosc mgliste nawet dla niego. Owszem, przyszedl tu, ale po co? Czego od niej chcial? Czy kiedykolwiek wyjawi jej prawde? Dokad to wszystko prowadzi? Kiedy w czasie wedrowki z Kolorado rozwazal te problemy, przyjmowal po prostu, ze pozna odpowiedzi na te pytania, o ile i kiedy odnajdzie kobiete ze zdjecia. Teraz jednak, kiedy juz ja znalazl, wcale nie byl blizej prawdy niz na poczatku. Tyle ze dowiedzial sie o niej pewnych rzeczy. Na przyklad, ze ma syna. To go troche zaskoczylo - nigdy nie bral pod uwage takiej ewentualnosci. Chlopak mial na imie Ben i, o ile na podstawie skapych informacji Thibault mogl to ocenic, byl calkiem w porzadku. Nana wspomniala, ze gra w szachy i duzo czyta. I to wszystko. Zauwazyl, ze odkad zaczal pracowac, chlopak przygladal mu sie zza zaslon albo spedzajac czas z Nana, zerkal w jego strone. Ale trzymal sie na dystans i Thibault zastanawial sie, czy byl to jego wybor, czy sugestia matki. Pewnie to drugie. Zdawal sobie sprawe, ze na poczatku nie zrobil na niej dobrego wrazenia. To, jak na jej widok zastygl w bezruchu, z pewnoscia nie pomoglo. Wiedzial, ze jest atrakcyjna, ale splowiale zdjecie nie oddawalo cieplego usmiechu ani powagi, z jaka mu sie przygladala, jakby szukala w nim ukrytych wad. 119 Zatopiony w myslach doszedl do glownego pola treningowego za biurem. Mastif ciezko dyszal, wiec zaprowadzil go do boksu, kazac Zeusowi zostac na miejscu. Napelnil olbrzymowi miske woda, podolewal wody do innych misek, wzial z biura przyniesiony z domu prosty lunch i ruszyl nad strumien.Chetnie tam jadal. Slonawa woda i dab z nisko opuszczonymi, porosnietymi brodami mchow galeziami tworzyly w tym zacienionym miejscu jakas prehistoryczna atmosfere, ktora obaj z Zeusem tak bardzo lubili. Pomiedzy drzewami, w oddali, zauwazyl posrod konarow domek i zawieszony na linach mostek z byle jak zbitych desek i resztek drewna, ktory robil wrazenie jakiejs amatorskiej partaniny. Zeus, jak zwykle, chlodzil sie, stojac w wodzie po zad, od czasu do czasu zanurzajac leb i glosno szczekajac. Zwariowane psisko. -Co on wyprawia? - odezwal sie jakis glos. Thibault odwrocil sie i zobaczyl na skraju polany Bena. -Nie mam pojecia - odparl. - Pewnie szczeka na ryby. Ben poprawil okulary na nosie. -Czesto tak robi? -Za kazdym razem, kiedy tu jestesmy. -To dziwne - podsumowal chlopiec. -Tak, wiem. Zeus zauwazyl Bena, upewnil sie, ze nie ma zagrozenia, po czym wsadzil leb pod wode, ostro ujadajac. Chlopak dalej stal na brzegu polany. Nie bardzo wiedzac, co powiedziec, Thibault ugryzl kanapke. -Widzialem was wczoraj, jak tu szliscie - przerwal milczenie Ben. -Tak? -I poszedlem za wami. -No prosze. 120 -Tamto na drzewie to moj domek. - Chlopak machnal reka w strone drewnianej konstrukcji. - Moja sekretna kryjowka.-Dobrze miec taka kryjowke. Chcialbys moze usiasc? - Thibault wskazal na konar obok siebie. -Nie moge za bardzo sie zblizac. -Nie mozesz? -Mama mowi, ze jest pan obcy. -A mamy nalezy sluchac. Ben wydawal sie zadowolony z odpowiedzi Thibaulta, ale nie bardzo wiedzial, co dalej. Na wszelki wypadek odwrocil sie do Zeusa i po chwili zastanowienia usiadl na przewroconym drzewie nieopodal -jednak z zachowaniem stosownego dystansu. -Czy bedzie pan tu pracowal? - zapytal. -Ja juz tu pracuje. -Nie, chodzi mi o to, czy nie zamierza pan odejsc. -Nie mam tego w planie - Thibault uniosl brew. - A dlaczego pytasz? -Bo dwaj ostatni faceci odeszli. Nie lubili sprzatac gowien. -Nie kazdy lubi. -A panu to nie przeszkadza? -Niespecjalnie. -Bo mnie przeszkadza ten smrod. - Ben skrzywil sie. -Wiekszosci ludzi przeszkadza. Ja staram sie nie zwracac na to uwagi. Ben znow poprawil okulary. -Skad pan wzial imie Zeus? Thibault nie potrafil ukryc usmiechu. Zapomnial, jak ciekawskie potrafia byc dzieci. -Dostalem go juz z tym imieniem. 121 -To dlaczego nie zmienil mu pan imienia na cos, co pan lubi?-Nie wiem. Chyba w ogole o tym nie myslalem. -My tez mielismy kiedys owczarka niemieckiego. Nazywal sie 01iver. -O. -Ale zdechl. -Przykro mi. -Trudno - odparl Ben. - Byl juz bardzo stary. Thibault skonczyl kanapke, plastikowe opakowanie schowal do torby i otworzyl mala torebke. Zauwazyl, ze Ben mu sie przyglada, i wskazal torebke. -Chcesz troche migdalow? Chlopak potrzasnal glowa. -Nie wolno mi brac od obcych zadnego jedzenia. -W porzadku. Ile masz lat? -Dziesiec. A pan? -Dwadziescia osiem. -Wyglada pan na wiecej. -Ty tez. Ben usmiechnal sie. -Mam na imie Ben. -Milo mi cie poznac, Ben. Ja sie nazywam Logan Thi- bault. -Naprawde przyszedl pan tu na piechote z Kolorado? Thibault spojrzal na Bena. -Kto ci to powiedzial? -Slyszalem, jak mama mowila to do Nany. Powiedzialy, ze kazdy normalny czlowiek przyjechalby samochodem. -Maja racje. -Nie meczyly sie panu nogi? -Na poczatku tak. Ale szybko sie przyzwyczailem. Tak 122 samo Zeus. Szczerze mowiac, bardzo mu sie to podobalo. Zawsze bylo cos interesujacego, nie mowiac o tysiacach wiewiorek, ktore mogl gonic.Ben szural nogami, w przod i w tyl, z bardzo powazna mina. -Czy Zeus potrafi aportowac? -Wspaniale. Ale tylko kilka razy z rzedu. Potem sie nudzi. A dlaczego pytasz? Chcesz mu rzucic patyk? -A moge? Thibault oslonil dlonia usta i zawolal Zeusa. Pies przybiegl w podskokach, zatrzymal sie w odleglosci paru metrow i otrzasnal z wody, wpatrujac sie pytajaco w swojego pana. -Przynies patyk! Pies natychmiast przytknal nos do ziemi, weszac wsrod martwych galazek. W koncu wybral niewielki patyk i podbiegl z nim do Thibaulta. Thibault potrzasnal glowa. -Wiekszy - powiedzial. Zeus przez chwile patrzyl na niego z rozczarowaniem, a nastepnie odwrocil sie, upuscil patyk i wznowil poszukiwania. - Jest bardzo podniecony przy tej zabawie, wiec maly patyk moze latwo przegryzc - wyjasnil Thibault. - Zawsze to robi. Ben powaznie skinal glowa. Zeus wrocil do swojego pana z wiekszym patykiem. Thi-bault poobrywal z niego boczne pedy i zwrocil go Zeusowi. -Zanies do Bena. Pies nie zrozumial komendy. Przechylil leb i nastawil uszu. Thibault wskazal na chlopca. Ben - powiedzial. - Patyk. Zeus podreptal do malca z patykiem w pysku i upuscil zdobycz u jego stop. Obwachal Bena, podszedl blizej i pozwolil mu sie poglaskac. On zna moje imie? 123 -Teraz juz zna.-Na zawsze? -Prawdopodobnie. Bo juz cie obwachal. -Jak mogl sie tego tak szybko nauczyc? -Mogl. Jest przyzwyczajony do tego, zeby sie szybko uczyc. Zeus przyczolgal sie do Bena, oblizal mu twarz, a nastepnie cofnal sie, spogladajac to na chlopca, to na patyk. Thibault wskazal na patyk. -Chce, zebys mu go rzucil. W ten sposob cie prosi. Ben wzial patyk, jakby zastanawiajac sie, co z nim zrobic. -Moge go rzucic do wody? -Bedzie zachwycony. Chlopak rzucil patyk do wolno toczacego sie strumienia. Zeus wskoczyl do wody i zaczal plynac. Wylowil patyk, wyskoczyl z wody, otrzasnal sie w odleglosci paru metrow od Bena, a nastepnie podszedl blizej i upuscil przed chlopcem swoja zdobycz. -Nauczylem go, zeby sie otrzasal z wody w pewnej odleglosci. Nie lubie byc opryskiwany - powiedzial Thi- bault. -Cool. Thibault usmiechnal sie, widzac, ze Ben ponownie rzuca patyk Zeusowi. -Co jeszcze umie? - zapytal chlopak przez ramie. -Bardzo duzo rzeczy. Na przyklad... fantastycznie potrafi bawic sie w chowanego. Jesli mu sie schowasz, na pewno cie znajdzie. -Mozemy kiedys sprobowac? -W kazdej chwili. -Niesamowite. Czy on jest tez psem obronnym? -Tak. Ale przede wszystkim jest przyjacielski. 124 Konczac resztki lunchu, Thibault obserwowal Bena, ktory dalej rzucal Zeusowi patyk. W pewnym momencie pies nie wrocil; odszedl na bok, polozyl sie i przytrzymujac sobie patyk lapa, zaczal go obgryzac.-To znaczy, ze juz sie znudzil - wyjasnil Thibault. - A tak przy okazji, masz dobra reke. Grasz w baseball? -W zeszlym roku gralem. Ale nie wiem, czy w tym roku bede. Chcialbym sie uczyc gry na skrzypcach. -Gralem na skrzypcach jako chlopak - powiedzial Thibault. -Naprawde? - Na buzi Bena odmalowalo sie zdziwienie. -I na pianinie. Przez osiem lat. Tymczasem Zeus uniosl leb znad patyka; stal sie czujny. Chwile pozniej Thibault uslyszal na sciezce zblizajace sie do nich kroki, a zaraz potem glos Elizabeth: -Ben? -Tu jestem, mamo! Thibault uniosl dlon w kierunku Zeusa. -W porzadku. -No prosze - powiedziala Elizabeth, wylaniajac sie spomiedzy drzew. - Co ty tu robisz? Jej pogodna do tej pory twarz stezala na widok Thibaulta, ktory wyczytal w jej oczach pytanie: Dlaczego moj syn przebywa w lesie z czlowiekiem, ktorego prawie nie znam? Nie widzial powodu, zeby sie tlumaczyc. Nie zrobil nic zlego. Skinal glowa na powitanie. -Czesc. Czesc - odparla powsciagliwie. Tymczasem Ben juz do niej biegl. Mamo, musisz zobaczyc, co jego pies umie! Jest super! Madrzejszy nawet od naszego 0livera! 125 -To fantastycznie. - Objela chlopca ramieniem. - Zapraszam cie na lunch. Jest juz gotowy.-Mamo, on mnie zna i w ogole... -Kto? -Pies. Zeus. Zna moje imie. Spojrzala na Thibaulta. -Rzeczywiscie zna? Thibault skinal glowa. -Rzeczywiscie. -To... to dobrze. -A wiesz co? On gral na skrzypcach. -Kto? Zeus? -Nie, mamo. Pan Thibault. Jako chlopak. Gral na skrzypcach. -Naprawde? - Wydawala sie zaskoczona. Thibault skinal glowa. -Moja mama byla fanatyczka muzyki. Chciala, zebym nauczyl sie grac Szostakowicza, ale na to zabraklo mi talentu. Potrafilem przyzwoicie zagrac Mendelssohna. Jej usmiech byl wymuszony. -Rozumiem. Mimo jej oczywistego zmieszania, Thibault sie rozesmial. -Co? - zapytala, wyraznie nawiazujac do ich wczesniejszego spotkania. -Nic. -O co chodzi, mamo? -O nic - odparla. - O to, ze powinienes byl powiedziec, dokad idziesz. -Ja tu ciagle przychodze. -Wiem, ale chcialabym, zebys mi nastepnym razem powiedzial, okay? Zebym cie mogla miec na oku. Ale tego juz nie dodala. 126 Zebym wiedziala, ze jestes bezpieczny. Thibault zrozumial przeslanie, nawet jesli nie zrozumial go Ben.-Czas wracac do biura - powiedzial, wstajac i zbierajac resztki swojego lunchu. - Musze sprawdzic, czy mastif ma wode. Bylo mu bardzo goraco i z pewnoscia juz wszystko wypil. Do zobaczenia, Ben. Do zobaczenia - zwrocil sie do Heth. I do psa: - Idziemy, Zeus. Zeus zerwal sie z miejsca i podszedl do swojego pana. Chwile pozniej byli juz na sciezce. -Do widzenia, panie Thibault! - zawolal Ben. Thibault cofnal sie o kilka krokow. -Milo bylo z toba pogadac, Ben. A przy okazji, jaki tam pan Thibault, po prostu Thibault. Po tych slowach odwrocil sie i ruszyl przed siebie, czujac na plecach jej wzrok. 9 Clayton Tego dnia wieczorem Keith Clayton lezal na lozku, palac papierosa, dosc zadowolony, ze Nikki jest pod prysznicem. Lubil na nia patrzec, kiedy wychodzila z lazienki z mokrymi, rozwichrzonymi wlosami. Jej widok odwracal jego uwage od faktu, ze tak naprawde wolalby, zeby zabrala swoje rzeczy i wyniosla sie do domu.Juz czwarty raz w ciagu ostatnich pieciu dni spedzala u niego noc. Byla kasjerka w Quick Stopie, gdzie kupowal doritos, i mniej wiecej od miesiaca zastanawial sie, czy by jej gdzies nie zaprosic. Moze miala nie najlepsze zeby i z lekka dziobata cere, ale za to superfigure, co w zupelnosci wystarczalo Claytonowi, ktory bardzo potrzebowal sie odstresowac. A wszystko przez to, ze w niedziele wieczorem, kiedy odwozil Bena, zobaczyl Beth. Byla w szortach i podkoszulku bez rekawow i kiedy weszla na ganek, machajac reka do syna, blysnela tym swoim usmiechem a la Farrah Fawcett. I nawet jesli byl on przeznaczony dla Bena, nie zmienialo to faktu, ze Beth z kazdym rokiem stawala sie ladniejsza. Gdyby mogl to przewidziec, nigdy by jej nie dal rozwodu. 128 A tak, wychodzac od niej, myslal tylko o tym, jaka jest piekna, i kilka godzin pozniej wyladowal w lozku z Nikki.Problem polegal na tym, ze wcale nie chcial wrocic do Beth. Nie bylo na to najmniejszej szansy. Wydawala mu sie troche zbyt arogancka i potrafila sie klocic, kiedy podejmowal decyzje nie po jej mysli. Przekonal sie o tym juz dawno, a teraz przypominalo mu sie to za kazdym razem, kiedy ja widzial. Zaraz po rozwodzie myslenie o niej bylo ostatnia rzecza, na jaka mialby ochote, i rzeczywiscie, przez dluzszy czas prawie o niej nie myslal. Zyl wlasnym zyciem, mial na peczki roznych dziewczyn i pewnosc, ze nigdy nie bedzie wracal do przeszlosci. Oczywiscie nie dotyczylo to dziecka. Ale mniej wiecej w tym czasie, kiedy maly skonczyl trzy czy cztery lata, ludzie zaczeli szeptac, ze Beth sie z kims spotyka, i to go wkurzylo. Co innego, kiedy on sie spotykal, ale ona... to juz zupelnie inna historia. A on na pewno nie zyczyl sobie, zeby jakis facet udawal wobec Bena dobrego tatusia. Niezaleznie od wszystkiego sama mysl o tym, ze Beth moglaby sypiac z kims innym, bardzo go uwierala. Po prostu nie mogl tego zaakceptowac. Znal mezczyzn i wiedzial, czego moga chciec, a Beth byla taka naiwna; jako jej pierwszy wiedzial to najlepiej. Najprawdopodobniej zreszta nie tylko pierwszy, ale i jedyny. Cale szczescie - dzieki temu pilnowala priorytetow. Wychowywala ich wspolnego syna i chociaz chlopak byl mieczakiem, to z obowiazkow matki wywiazywala sie bez zarzutu. Poza tym byla dobrym czlowiekiem i nie zaslugiwala na to, zeby jakis facet zlamal jej serce. Clayton bedzie zawsze nad nia czuwal. Ale tamtego wieczoru... Zastanawial sie, czy to dlatego ubrala sie tak skapo, ze na niego czekala... To dopiero bylby numer! Dwa miesiace temu zaprosila go nawet do srodka, podczas gdy Ben pakowal 129 swoje rzeczy. To prawda, ze lalo jak z cebra i ze Nana patrzyla na niego spode lba, ale Beth byla calkiem mila i zaczal nawet myslec, ze moze jej nie docenial... Miala swoje potrzeby; kazdy je ma. I co byloby w tym zlego, gdyby te potrzeby od czasu do czasu zaspokoil? Ostatecznie widywal ja przeciez nago, w koncu mieli wspolne dziecko. Jak to sie teraz nazywa? Przyjazn z dodatkowymi swiadczeniami? Bez trudu mogl sobie wyobrazic cos takiego z Beth. Jak dotad zbyt wiele nie mowila i nie miala nadmiernych wymagan. Gaszac papierosa, zastanawial sie, w jakiej formie moglby jej to kiedys zaproponowac.Wiedzial, ze, odwrotnie niz on, od bardzo, bardzo dawna byla sama. Od czasu do czasu krecili sie kolo niej faceci, ale on wiedzial, jak sobie z nimi poradzic. Pamieta krotka rozmowe, jaka odbyl z Adamem dwa miesiace temu. Z tym, co to nosil blezer na T-shirt, jak jakis hollywoodzki amant. Amant czy nie amant, zrobil sie bialy jak papier, kiedy Clayton zatrzymal go i podszedl do okna samochodu. Adam wracal z trzeciej randki z Beth, a Clayton, ktory obserwowal ich z drugiej strony ulicy, widzial, ze wypili do obiadu butelke wina. Kiedy wiec kazal mu dmuchac w balonik, ktory wozil ze soba specjalnie na takie okazje, facet zrobil sie blady jak sciana. -Wypilo sie o jednego za duzo, tak? - Na zapewnienia, ze byl to tylko jeden kieliszek, Clayton odpowiedzial stosownym wyrazem niedowierzania, a kiedy zalozyl ofierze kajdanki, mial wrazenie, ze facet albo zemdleje, albo posika sie w spodnie. W kazdym razie o malo nie sie rozesmial. Powstrzymal sie jednak i wypelnil stosowne druczki, a na stepnie wyglosil pouczenie, ktore mial w zanadrzu dla kazdego, wobec kogo Beth przejawiala jakiekolwiek zaintercso wanie. A wiec, ze byli kiedys malzenstwem, ze maja wspolne 130 dziecko i ze ta osoba musi zrozumiec, jak wazne jest, zeby Clayton dbal o bezpieczenstwo tych dwojga. Bo nikt nie ma prawa przeszkadzac Beth w wychowywaniu ich syna, a ona powinna unikac zwiazkow z mezczyznami, ktorzy mogliby ja wykorzystac. Fakt, ze ich malzenstwo sie rozpadlo, nie znaczy, ze Clayton przestal sie o nich troszczyc.Facet naturalnie wzial sobie do serca te nauczke. Jak zreszta i inni. Nie tylko ze wzgledu na rodzine i koneksje Claytona, ale takze dlatego, ze w zamian za zobowiazanie do milczenia i zostawienia Beth w spokoju obiecano mu zniszczenie balonika i wypelnionych druczkow. Byloby bardzo zle, gdyby zainteresowana osoba dowiedziala o ich rozmowie. Mogloby to wywolac nieprzyjemne skutki dla dziecka. A on nie ma zamiaru traktowac lagodnie nikogo, kto by sie do tego przyczynil. Nazajutrz Adam, wychodzac z pracy, znow natknal sie na Claytona, ktory siedzial w zaparkowanym samochodzie policyjnym, od niechcenia bawiac sie balonikiem. Adam zbladl, a Clayton, odjezdzajac, byl spokojny, ze wlasciwie odebral jego sygnal. Nastepnym razem Clayton zobaczyl Adama w towarzystwie rudej sekretarki z biura rachunkowego, w ktorym oboje pracowali. A to znaczylo, ze Clayton mial racje: facet przez dluzszy czas nie zblizy sie do Beth. Byl lajza liczaca na szybki seks. Szybki seks, okay, ale nie z Beth. Gdyby odkryla jego intrygi, z pewnoscia dostalaby histerii, ile na szczescie nie musial sie do nich zbyt czesto uciekac. tylko od czasu do czasu; poza tym wszystko szlo gladko. Szczerze mowiac, bardziej niz gladko. Nawet tamta historia ze zdieciami studentek dobrze sie skonczyla. Od ostatniego weekendu ani aparat, ani karta pamieci ze zdjeciami nie pojawily sie w biurze szeryfa ani w redakcji gazety. Clayton 131 nie mial okazji szukac tego hipisa w poniedzialek rano, bo musial pilnie przygotowac pewne dokumenty dla hrabstwa. Stwierdzil tylko, ze facet zatrzymal sie w Holiday Motor Court. Niestety - czy moze na szczescie, mial nadzieje - facet wymeldowal sie z motelu i od tamtej pory nikt go nie widzial. Co znaczylo, ze najprawdopodobniej juz dawno sie stad wyniosl.W sumie nie bylo zle. A nawet calkiem dobrze. Szczegolnie podniecal go pomysl dotyczacy Beth - chodzilo o te nie calkiem bezinteresowna przyjazn. Czy nie bylaby to fantastyczna sprawa? Splotl rece pod glowa i zapadl sie wygodnie w poduszki. W tym momencie z lazienki wyszla, ciagnac za soba smuge pary, owinieta w recznik Nikki. Usmiechnal sie. -Chodz no tu do mnie, Beth. Dziewczyna zamarla. -Mam na imie Nikki. -Wiem. Ale dzis bede cie nazywal Beth. -O czym ty mowisz? W jego oczach pojawil sie blysk. -Zamknij sie i chodz tu, dobrze? Po chwili wahania dziewczyna zrobila niepewny krok w je go strone. 10 Beth Moze go zle oceniala, przyznawala Beth. Przynajmniej jesli chodzilo o prace. W ciagu ostatnich trzech tygodni Logan Thibault okazal sie doslownie idealnym pracownikiem. A nawet wiecej. Nie tylko nie opuscil ani jednego dnia, ale przychodzil wczesniej, tak, zeby zdazyc z nakarmieniem psow - az do wylewu byl to obowiazek Nany - i zostawal do pozna, wychodzac dopiero po zmyciu podlog w biurze. Kiedys Beth widziala nawet, jak myl okna windeksem i stara gazeta. Psie budy byly idealnie czyste, a trawnik szkoleniowy strzyzony co drugi dzien. Thibault zaczal nawet porzadkowac dokumenty. Doszlo do tego, ze Beth, wreczajac mu pierwszy czek, miala poczucie winy. Zdawala sobie sprawe, ze z tego nie da sie wyzyc. Ale Thibault tylko sie usmiechnal i powiedzial:-Dzieki. Fantastycznie. W odpowiedzi baknela niesmialo: -Bardzo prosze. Poza tym prawie sie nie widywali. W trzecim tygodniu od rozpoczecia sie zajec w szkole musiala poswiecac dlugie godziny na wciagniecie sie z powrotem do pracy, uaktualniajac 133 plany lekcyjne i sprawdzajac zadania domowe uczniow. Ben z kolei, po powrocie do domu, wyskakiwal z samochodu jak z procy i biegl bawic sie z Zeusem. O ile mogla to ocenic, obserwujac syna przez okno, maly traktowal psa jak nowego najlepszego kumpla, a Zeus zdawal sie to odwzajemniac. Gdy tylko samochod pojawial sie na podjezdzie, zaczynal weszyc i szukac patyka, a kiedy Ben otwieral drzwi, wital go z zabawka w pysku. Chlopak gramolil sie z samochodu, a Beth, juz wchodzac na ganek, slyszala smiech gnajacego za psem syna. Logan zas - mimo tego, co powiedzial wtedy nad strumieniem, to imie lepiej do niego pasowalo - przerywal prace i podobnie jak ona, z lekkim usmiechem obserwowal te dwojke.Beth wbrew sobie lubila ten usmiech, a takze naturalny sposob, w jaki pojawial sie on w kontaktach Logana z Benem i Nana. Wiedziala, ze niekiedy wojna potrafi wplynac na psychike zolnierza, utrudniajac mu powrot do zycia w cywilu, ale Logan nie zdradzal zadnych zaburzen typowych dla stresu pourazowego. Wydawal sie calkowicie normalny - poza tym, ze przemierzyl na piechote caly kraj, a to mogloby sugerowac, ze nigdy nie byl za granica. Nana przysiegala, ze jeszcze nie probowala go o to pytac. Co samo w sobie wydawalo sie, jak na nia, dziwne. Biorac pod uwage jedno i drugie, Logan lepiej pasowal do ich malego rodzinnego biznesu, niz mozna sie bylo spodziewac. Dwa dni wczesniej, kiedy konczyl prace, Beth slyszala, jak Ben pedzi do swojego pokoju i zaraz potem wybiega z domu. Kiedy wyjrzala przez okno, zobaczyla swojego syna grajacego w pilke z Loganem. Rzucali do siebie pilke baseballowa, a Zeus biegl za nia, ilekroc upadla na ziemie. Szkoda, ze jej eks nie widzi, jak znakomicie ich syn podali sie bawic, kiedy nie podlega presji ani krytyce. 134 Beth nie dziwilo, ze Logan i Nana tak dobrze sie ze soba dogadywali, ale czestotliwosc i cieplo, z jakimi Nana o nim mowila, wyraznie ja zaskakiwaly.-Podobalby ci sie - mowila. Albo: - Ciekawe, czy znal Drake'a. - W ten sposob dawala jej do zrozumienia, ze powinna starac sie lepiej go poznac. Doszlo nawet do tego, ze pozwalala Loganowi szkolic psy, do czego jeszcze nigdy nie dopuscila zadnego ze swoich pracownikow. Od czasu do czasu potrafila wyciagac jakies ciekawostki z jego przeszlos ci - jak na przyklad to, ze w polnocnym Teksasie zdarzylo mu sie spac obok rodziny pancernikow albo ze kiedys marzyl 0 tym, zeby pracowac dla Programu Naukowego Koobi Fora w Kenii zajmujacego sie badaniami nad pochodzeniem czlo wieka. Kiedy o tym wspominala, widac bylo, jak bardzo jest zafascynowana Loganem i tym, co go pasjonowalo. Ale najwazniejsze bylo to, ze w psiarni zapanowal spokoj. Po dlugim goraczkowym lecie ich dni ulozyly sie w jakis spokojniejszy rytm, dlatego Beth z niepokojem spojrzala na Nane, slyszac przy obiedzie jej komunikat. -Co masz na mysli, mowiac, ze zamierzasz odwiedzic swoja siostre? Nana dodala szczypte masla do stojacej przed nia miseczki krewetek z mamalyga. -Od wypadku nie mialam okazji jej odwiedzic, a chciala bym zobaczyc, jak sie miewa. Wiesz przeciez, ze jest starsza ode mnie. Teraz, kiedy ty pracujesz, a Ben jest w szkole, trudno o lepsza okazje, zeby tam sie wybrac. -A kto sie zajmie psami? Thibault. Opanowal juz cala te sztuke, lacznie ze szkoleniem. Powiedzial, ze z przyjemnoscia popracuje kilka godzin dluzej. Obiecal tez, ze zawiezie mnie do Greensboro, wiec i o Itotnie musisz sie martwic. Wszystko juz mamy obgadane. 135 Co wiecej, ofiarowal sie, ze zrobi mi porzadek w dokumentach. - Nadziala krewetke na widelec i zaczela ja energicznie zuc.-To on umie prowadzic? - zainteresowala sie Beth. -Twierdzi, ze umie. -Przeciez nie ma prawa jazdy. -Powiedzial, ze sobie wyrobi w wydziale motoryzacji. Dlatego wczesniej wyszedl. Zadzwonilam do Franka, ktory zobowiazal sie jeszcze dzis zrobic mu egzamin. -Ale przeciez on nie ma samochodu... -Wzial moja ciezarowke. -A jak sie tam dostal? -Zwyczajnie. Pojechal. -Ale przeciez nie ma prawa jazdy! -Wydawalo mi sie, ze juz to wyjasnilam. - Nana spojrzala na wnuczke tak, jakby nagle Beth okazala sie niespelna rozumu. -A chor? Przeciez dopiero co wrocilas. -Wszystko jest w porzadku. Juz mowilam kierowniczce do spraw muzyki, ze wybieram sie w odwiedziny do siostry, a ona powiedziala, ze nic nie szkodzi. Stwierdzila nawet, ze to dobry pomysl. Oczywiscie jestem w chorze dluzej od niej, wiec nie bardzo mogla mi odmowic. Beth potrzasnela glowa, dalej drazac temat. -A kiedy zaczelas to wszystko planowac? To znaczy te wizyte? Nana znow ugryzla kes krewetki, udajac, ze sie zastanawia. -Wtedy, kiedy ona zadzwonila i mnie o to poprosila, oczywiscie. -A kiedy zadzwonila? - nalegala dalej Beth. -Dzis rano. -Dzis rano? - Katem oka Beth zauwazyla, ze Ben 136 obserwuje wymiane zdan miedzy nimi, jakby ogladal mecz tenisowy. Poslala mu ostrzegawcze spojrzenie. - Czy uwazasz, ze to dobry pomysl? - zwrocila sie ponownie do Nany.-Najlepszy pod sloncem - odparla Nana tonem konczacym dalsza dyskusje. -Co to wszystko ma znaczyc? -To ma znaczyc, ze jade odwiedzic moja siostre. Powiedziala, ze czuje sie zmeczona i ze za mna teskni. Poprosila mnie, zebym do niej przyjechala, a ja sie zgodzilam. I to wszystko. -Jak dlugo zamierzasz tam zabawic? - Beth opanowala nute paniki w glosie. -Jakis tydzien. -Tydzien? Nana spojrzala na Bena. -Twoja mama ma chyba w uszach motylki. Powtarza wszystko, co powiem, jakby mnie nie slyszala. Ben zachichotal i wsadzil sobie do buzi krewetke. Beth gapila sie na nich z niedowierzaniem. Czasem obiad w towarzystwie tych dwojga przypominal jej posilek z drugo-klasistami w szkolnej stolowce. -A co z twoimi lekarstwami? Nana dolozyla do salaterki krewetek z mamalyga. -Wezme je ze soba. Przeciez rownie dobrze moge brac pigulki tam, jak i tutaj. -A jesli ci cos sie stanie? To pewnie bede tam miala lepsza opieke niz we wlas nym domu. Jak mozesz tak mowic? Teraz, kiedy zaczela sie szkola i oboje z Benem wychodzicie, prawie caly dzien jestem sama. Gdyby cos mi sie stalo, Thibault nawet by o tym nie wiedzial. A w Greensboro 137 bede z moja siostra. I mozesz mi wierzyc albo nie, ale ona ma telefon i w ogole. W ubieglym roku zaprzestala nadawania sygnalow za pomoca dymu.Ben znow zachichotal, ale nie byl taki glupi, zeby sie odzywac. Zamiast tego usmiechal sie pod nosem. -Ale przeciez od smierci dziadka ani na chwile nie opuscilas psiarni... -Owszem - uciela krotko Nana. -Ale... Starsza pani siegnela przez stol i pacnela Beth w reke. -Wiem, wiem, nie wyobrazasz sobie, jak przez ten czas wytrzymasz bez mojego blyskotliwego poczucia humoru, ale przynajmniej bedziesz miala okazje lepiej poznac Thibaulta. W weekend przyjdzie tez pomoc ci przy psach. -W ten weekend? A kiedy wyjezdzasz? -Jutro - odparla Nana. -Jutro? - glos Beth przypominal pisk. Nana mrugnela do Bena. -A nie mowilam, ze ma w uszach motylki? Beth zmyla po obiedzie i wyszla na ganek, zeby przez chwile posiedziec w samotnosci. Wiedziala, ze Nana jest zdecydowana, i zdawala sobie sprawe, ze jej reakcja byla mocno przesadzona. Niezaleznie od wylewu Nana byla samodzielna i z pewnoscia ciotka Mimi chetnie sie z nia zobaczy. Ostatnio ciotka miala klopot z przejsciem do kuchni, wiec moze byl to ostatni moment, zeby Nana spedzila u niej tydzien. Ale zaniepokoila ja ta ich klotnia przy stole. Nawet nic chodzilo o sama wyprawe Nany, tylko o to, co cala ta sprawa sygnalizowala: otoz to, ze w najblizszych latach rola Beth w domu musi sie zmienic, a ona nie czula sie jeszcze na tu -138 gotowa. Rola matki Bena wydawala sie latwa. Jej obowiazki i odpowiedzialnosc byly tu jasno okreslone. Ale wejsc w role rodzica Nany? Tak zawsze pelnej zycia i energii, ze jeszcze pare miesiecy temu nikt by nie uwierzyl w zwolnienie przez nia tempa? Bo Nana radzila sobie dobrze, naprawde dobrze, biorac pod uwage jej wylew. Co sie jednak stanie, kiedy postanowi zrobic cos, co w przekonaniu Beth rzeczywiscie bedzie dla niej niebezpieczne? Jak na przyklad jezdzenie samochodem po zmroku. Nana nie widziala juz tak dobrze, wiec co robic, jesli sie, powiedzmy, uprze, zeby po pracy jechac samochodem do sklepu spozywczego? Beth wiedziala, ze gdyby doszlo do takiej sytuacji, jakos by sobie poradzila. Co nie zmienialo faktu, ze sie tego bala. Juz w lecie ledwie mogla utrzymac Nane w ryzach, choc przeciez kto jak kto, ale ona sama musiala byc w pelni swiadoma swoich fizycznych ograniczen. Co sie stanie, jesli nie zechce sie do nich przyznac? Jej rozmyslania przerwal widok ciezarowki Nany, ktora zblizala sie wolno podjazdem, by zatrzymac sie w koncu kolo tylnego wejscia do psiarni. Z samochodu wysiadl Logan i obszedl go, zeby sie dostac do skrzyni. Patrzyla, jak zarzuca sobie na ramie piecdziesieciokilogramowy worek psiej karmy i znika we wnetrzu psiarni. Kiedy sie wylonil, kolo niego dreptal Zeus, obwachujac mu reke. Beth domyslila sie, ze podczas wyprawy pana do miasta pies siedzial zamkniety w biurze. W kilka minut Logan rozladowal ciezarowke, po czym ruszyl w strone domu. Tymczasem powoli zapadal zmierzch. Z oddali slychac bylo slaby grzmot; swierszcze rozpoczynaly Wlasnie swoj wieczorny koncert. Beth podejrzewala, ze burza przejdzie bokiem; z wyjatkiem paru ulewnych deszczy tu i tam, przez cale lato panowala koszmarna susza. Ale w do- 139 chodzacym od morza powiewie wiatru poczula zapach sosen i soli, ktory przywolal dawne wspomnienia z plazy. Przed oczami stanely jej dlugonogie kraby umykajace przed swiatlem latarek Drake'a i dziadka; twarz matki w blasku malego ogniska, ktore rozniecil ojciec; ciasteczka Nany, ktore zamiast sie przypiec, zaczely sie palic. Niewiele miala wspomnien zwiazanych z rodzicami i nawet nie bardzo wiedziala, co z tego jest prawda. Byla jeszcze wtedy mala, wiec podejrzewala, ze wspomnienia mieszaly jej sie z opowiesciami Nany, ktora niezliczona ilosc razy wracala do tamtego wieczoru, prawdopodobnie dlatego, ze wtedy po raz ostatni widziala rodzine w komplecie. Zaledwie kilka dni pozniej rodzice Beth zgineli w wypadku samochodowym.-Wszystko w porzadku? Zatopiona we wspomnieniach Beth nawet nie zauwazyla, ze na ganek wszedl Logan. W zapadajacym zmroku jego rysy wydawaly sie lagodniejsze, niz je zapamietala. -Tak, w porzadku, dziekuje. - Wyprostowala sie i wygladzila bluzke. - Zamyslilam sie. -Chcialem przed wyjsciem zostawic kluczyki od samochodu - powiedzial spokojnie. Kiedy podawal jej kluczyki, mogla mu po prostu podziekowac i powiedziec do widzenia, ale - moze dlatego, ze wciaz byla poruszona nieuzgodniona z nia decyzja Nany, a moze dlatego, ze sama chciala decydowac o swoich relacjach z Loganem - wziela je od niego i patrzac mu w oczy, powiedziala: -Dziekuje. Miales dzis dlugi dzien, prawda? Jesli nawet zaskoczylo go jej zaproszenie do rozmowy, to nie dal tego po sobie poznac. -Nie bylo tak zle, a poza tym udalo sie sporo zrobic. -Na przyklad odzyskac prawo jazdy, tak? -140 -Miedzy innymi. - Usmiechnal sie. -Nie bylo problemow z hamulcami? -Mialem niejedna okazje, zeby sie przyzwyczaic do zgrzytajacych hamulcow. Beth usmiechnela sie ma sama mysl o tym. -Egzaminator musial byc zachwycony. -Owszem, poznalem to po tym, jak sie krzywil. Beth rozesmiala sie i przez chwile oboje milczeli. Na horyzoncie pojawil sie zygzak blyskawicy. Uplynela chwila, nim odezwal sie grzmot; Beth wiedziala, ze burza jest jeszcze w odleglosci kilku kilometrow. W ciszy, jaka zapadla, zauwazyla, ze Logan znow patrzy na nia z tym szczegolnym wyrazem, ktory mozna by okreslic jako deja vu. Musial to sobie natychmiast uswiadomic, bo szybko odwrocil glowe. Beth podazyla za jego wzrokiem i zobaczyla, ze Zeus, ktory poszedl w strone drzew, stoi, bardzo czujny, patrzac na Logana, jakby pytal: "Idziemy na spacer?". W pewnym momencie, zeby zwrocic na siebie uwage, zaszczekal. Logan potrzasnal glowa. -Spokojnie! - zawolal i zwracajac sie do Beth, wyjasnil: - Przez jakis czas siedzial zamkniety i teraz uwaza, ze nalezy mu sie spacer. -A czy to, co robi teraz, nie jest spacerem? -Jest, ale on chce, zebym mu towarzyszyl. Nie spuszcza mnie z oka. -I tak jest zawsze? -To silniejsze od niego. Jest owczarkiem i uwaza mnie za swoje stado. Beth uniosla brwi. -To niewielkie stado. -Owszem, ale wciaz sie powieksza. Zeus zaliczyl juz do niego Bena i Nane. -A mnie nie? - Udala urazona. 141 Logan wzruszyl ramionami.-Nie rzucalas mu patyka. -A to wystarczy, zeby zasluzyc na jego wzgledy? -Ma skromne wymagania. Beth znow sie rozesmiala. Jakos nie podejrzewala Logana o poczucie humoru. Ku jej zdziwieniu wskazal za siebie. -A moze wybralabys sie z nami na spacer? Dla Zeusa to prawie jak rzucanie patyka. -O. - Beth probowala grac na zwloke. -Ja nie ustanawiam zasad. Po prostuje znam. Nie chcialbym, zebys sie poczula wykluczona. Po krotkiej chwili wahania uznala, ze Logan po prostu chce byc mily. Zerknela przez ramie. Powinnam powiedziec Benowi i Nanie, ze ide. -To nie potrwa dlugo. Zeus po prostu chce sie przez chwile pochlapac w strumieniu, zanim pojdziemy do domu. Bez tego jest mu bardzo goraco. - Trzymajac rece w kie szeniach, zakolysal sie na pietach. - Gotowa? -Idziemy. Wyszli przez ganek na zwirowana sciezke. Zeus dreptal przed nimi, od czasu do czasu zatrzymujac sie, zeby sprawdzic, czy sa. Szli jedno obok drugiego, zachowujac bezpieczny dystans gwarantujacy, ze nie dotkna sie nawet przypadkiem. -Nana mowila mi, ze jestes nauczycielka - zagadnal Logan Beth skinela glowa. -Druga klasa. -Jaka jest twoja klasa w tym roku? -Wyglada na fajna grupe dzieciakow. Przynajmniej jak do tej pory. Juz siedem matek zglosilo sie do pomocy, a to zawsze dobry znak. 142 Mijajac psiarnie, weszli na waska sciezke prowadzaca nad strumien. Slonce zeszlo ponizej linii drzew, okrywajac ja cieniem. Nagle znow zagrzmialo.-Od jak dawna uczysz? -Od trzech lat. -Lubisz to? -Na ogol tak. Pracuje z wieloma wspanialymi ludzmi, co bardzo pomaga. -Ale? Beth nie zrozumiala pytania. Logan wsadzil rece w kieszenie i ciagnal dalej. -Jesli chodzi o prace, zawsze jest jakies "ale". Na przy klad "Uwielbiam moja prace, a moi koledzy sa super, ale dwaj z nich potrafia sie wystroic jak stroz w Boze Cialo i nie wiem, czy nie sa walnieci". Rozesmiala sie. -Nie, wszyscy sa wspaniali. A ja naprawde uwielbiam uczyc. Po prostu od czasu do czasu trafi sie dziecko z jakiejs trudnej rodziny i zwyczajnie wiesz, ze nic nie sie da zrobic. Nieraz serce sie kraje. - Przez chwile milczala. - A co z toba? Podoba ci sie ta praca u nas? -Nawet bardzo. - Wygladalo na to, ze mowi szczerze. -Ale? Potrzasnal glowa. -Nie ma zadnego "ale". -To nie fair. Ja ci powiedzialam. -Tak, ale ty nie rozmawialas z wnuczka szefowej. Wlasnie, skoro mowimy o szefowej, czy orientujesz sie, o ktorej jutro wyjezdzamy? -Nie powiedziala ci? -Nie. Mialem zamiar zapytac, oddajac kluczyki. -Nie mowila, ale jestem przekonana, ze bedzie chciala, 143 zebys przed wyjazdem odbyl zajecia z psami i wyprowadzil je na spacer, inaczej sa niespokojne.Doszli do miejsca, z ktorego bylo widac strumien, i Zeus rzucil sie do wody, rozchlapujac ja i szczekajac. Logan i Beth patrzyli, jak figluje. Logan wskazal nisko zwisajaca galaz i Beth usiadla; po chwili sam poszedl w jej slady, starannie zachowujac dystans. -Jak daleko jest stad do Greensboro? - zapytal. -Piec godzin tam i z powrotem. Glownie droga miedzy-stanowa. -Orientujesz sie, kiedy Nana zamierza wracac? -Powiedziala mi, ze za tydzien. -Aha... - Wygladalo na to, ze Logan musi przetrawic te informacje. Dobrze sie sklada, pomyslala Beth. Logan jeszcze mniej wiedzial na ten temat niz ona. -Odnosze wrazenie, ze Nana niewiele ci powiedziala. -Tyle tylko, ze jedzie i ze mam ja zawiezc, wiec musze sobie wyrobic prawo jazdy. O, i jeszcze, ze mam w ten weekend przyjsc do pracy. -Mozna sie bylo tego spodziewac, ale wiesz co, poradze sobie w weekend z psami, jesli masz cos do zalatwienia... -Nie ma problemu - odparl Logan. - Nic specjalnego nie planowalem. A poza tym sa jeszcze rzeczy, do ktorych do tej pory sie nie zabralem. Rozne drobiazgi, ktore wymagaja troche pracy. -Jak na przyklad zainstalowanie w biurze klimatyzacji, tak? -Myslalem raczej o pomalowaniu futryny w drzwiach i o tym, ze trzeba cos zrobic, zeby okno w biurze sie otwieralo. -To, ktore jest zalepione farba? Zycze szczescia! Dziadek latami sie do tego przymierzal. Kiedys przez caly dzien 144 pracowal przy oknie z brzytwa. Skonczylo sie tym, ze potem przez tydzien palce mial oblepione plastrami. Ale okno i tak sie nie chcialo otwierac.-Nie powiem, zebys mnie zagrzewala do pracy - zauwazyl Logan. -Po prostu chce cie ostrzec. Zabawne, bo to dziadek sam zamalowal to okno, a przeciez mial w szopie wszelkie narzedzia, jakie tylko mozna sobie wymarzyc. Nalezal do facetow, ktorym sie wydaje, ze wszystko potrafia naprawic, tylko ze to nigdy nie dzialalo tak, jak sobie wyobrazal. Byl bardziej wizjonerem niz zlota raczka. Widziales moze domek na drzewie i mostek Bena? -Owszem, z daleka - przyznal Logan. -To najlepszy przyklad. Dziadek poswiecil na zbudowanie tego domku prawie cale lato, a ile razy Ben tam idzie, umieram ze strachu. Nie mam pojecia, jak ta budowla mogla tak dlugo przetrwac i ze jeszcze wiatr jej nie zwial. Bardzo sie boje, ale Ben lubi tam chodzic, szczegolnie kiedy jest smutny czy zdenerwowany z jakiegos powodu. Nazywa ten domek swoja kryjowka i czesto w nim przesiaduje. - Kiedy Beth na chwile przerwala, zauwazyl w jej twarzy wyraz troski, zaraz jednak wrocila do tematu: - W kazdym razie dziadek byl nadzwyczajny. Poczciwy z kosciami. Dzieki niemu mielismy wspaniale dziecinstwo. -Mieliscie? -Moj brat i ja. - Beth patrzyla w strone drzewa, ktorego liscie srebrzyly sie w swietle ksiezyca. - Czy Nana mowila ci, co sie stalo z moimi rodzicami? Skinal glowa. -Wspominala. Bardzo mi przykro. Beth odczekala chwile, ciekawa, czy Logan doda cos jesz cze, ale on milczal. 145 -Jak tak mogles - zapytala - przejsc na piechote przezcaly kraj? Zwlekal z odpowiedzia. -Bylo... spokojnie. Moglem isc, gdzie chcialem i kiedy chcialem, bez zadnych naciskow, ze musze koniecznie dojsc. -To, co mowisz, brzmi, jakbys te cala wyprawe traktowal terapeutycznie. -Bo tak ja traktowalem. - Na twarzy Logana pojawil sie smutny usmiech. - W pewnym sensie. Gasnace swiatlo dnia odbijalo sie w jego oczach, sprawiajac, ze wygladaly, jakby zmienialy kolor. -I znalazles to, czego szukales? Logan nie spieszyl sie z odpowiedzia. -Tak, owszem, znalazlem. -I? -Jeszcze nie wiem. Probowala ocenic jego odpowiedz, nie bardzo wiedzac, co z tym fantem zrobic. -Nie chcialabym, zebys mnie zle zrozumial, ale z jakiegos powodu wydaje mi sie, ze nie wytrzymasz dlugo w jednym miejscu. -Dlatego, ze przyszedlem na piechote z Kolorado? -Jedno z drugim ma wiele wspolnego. Logan sie rozesmial, a Beth uswiadomila sobie, ze dawno z nikim w ten sposob nie rozmawiala. Swobodny i niewymuszony. Rozmowy z Adamem byly sztywne, jakby oboje za bardzo sie starali. Beth w dalszym ciagu nie byla pewna, co wlasciwie czuje do Logana, ale to chyba dobrze, ze w koncu zawarli pakt o nieagresji. Odchrzaknela. -A co do jutra, to pomyslalam, ze lepiej bedzie, jak wezmiecie moj samochod. Ja moge jechac do szkoly ciezarow ka. Nie ufam jej hamulcom. 146 -Musze przyznac, ze i ja troche sie nimi martwilem. Jestem przekonany, ze uda mi sie je naprawic. Oczywiscie nie na jutro, ale w weekend.-To ty i samochody potrafisz reperowac? -Potrafie, ale hamulce to akurat nic wielkiego. Prawdopodobnie potrzebuja nowych nakladek; bebny sa pewnie w porzadku. -Czy jest cos, czego nie potrafisz? - zapytala Beth, nie kryjac zachwytu. -Jest. Rozesmiala sie. -To dobrze. Ale w porzadku, porozmawiam z Nana i nie watpie, ze nie bedzie miala nic przeciwko temu, zebyscie wzieli moj samochod. Szczegolnie nie ufam tym hamulcom przy predkosciach wymaganych na autostradzie. I po powrocie ze szkoly dopilnuje psow, zgoda? Jestem przekonana, ze i o tym Nana ci nie wspomniala. Ale ja sie nimi zajme. Logan skinal glowa akurat w chwili, kiedy Zeus wychodzil z wody. Pies otrzepal sie i podszedl do Beth, zeby ja obwachac, a na koniec oblizal jej obie rece. -O, lubi mnie. -Probuje, jak smakujesz. -Zabawne. - To bylo cos, co by pewnie powiedzial w tej sytuacji Drake. Beth nagle poczula, ze chcialaby byc sama. Wstala. - Chyba musze juz wracac. Na pewno sie o mnie niepokoja. Logan zauwazyl, ze chmury gestnieja. -Na mnie tez juz czas. Wolalbym dotrzec do domu, zanim zacznie lac. Burza jest coraz blizej. -Moze cie podwiezc? -Nie, dziekuje. Dam sobie rade. Lubie chodzic. -No wiesz, nigdy bym tego nie powiedziala. - Beth 147 usmiechnela sie lekko. Zawrocili w kierunku domu, a kiedy doszli do podjazdu, wyciagnela reke z kieszeni i pomachala mu niesmialo.-Dzieki za spacer, Logan. Spodziewala sie, ze poprawi ja tak jak Bena - powie, ze ma go nazywac Thibault - ale nic takiego sie nie stalo. Uniosl tylko lekko glowe i usmiechnal sie do niej. -Tobie tez, Elizabeth. * Wiedziala, ze burza dlugo nie potrwa, chociaz rozpaczliwie potrzebowali deszczu. Lato bylo suche, gorace i wydawalo sie, ze upaly nigdy sie nie skoncza. Siedzac i sluchajac bebnienia ostatnich kropel deszczu o blaszany dach, Beth uswiadomila sobie, ze mysli o bracie.Przed wyjazdem Drake powiedzial jej, ze tego bebnienia deszczu o dach bedzie mu najbardziej brakowalo. Zastanawiala sie, czy w tym suchym kraju, w ktorym ostatecznie wyladowal, czesto marzyl o letnich burzach Karoliny Polnocnej. Pod wplywem tych mysli znow poczula pustke i smutek. Nana byla u siebie; pakowala sie przed wyjazdem, podniecona jak nigdy. Ben tymczasem coraz bardziej tracil humor, co znaczylo, ze mysli o weekendzie, ktory w wiekszosci spedzi z ojcem. A to z kolei znaczylo, ze Beth bedzie sama w domu i ze ma przed soba pierwszy od bardzo dawna samotny weekend. Jesli nie liczyc Logana. Zrozumiala, dlaczego zarowno Nana, jak i Ben z miejsca poczuli do niego sympatie. Mial w sobie tak rzadka w tych czasach spokojna pewnosc siebie. Dopiero kiedy znalazla sie w domu, stwierdzila, ze wie o nim niewiele wiecej ponad to, co jej o sobie powiedzial podczas ich pierwszej rozmowy. 148 Zastanawiala sie, czy zawsze byl taki powsciagliwy, czy to efekt pobytu w Iraku.Bo przeciez tam byl - zdecydowala. Nie, nie powiedzial jej tego wprost, ale kiedy mowila mu o rodzicach, dostrzegla w jego twarzy, w jego zwyklej reakcji na jej dramat, obycie i pogodzenie sie z tragedia jako nieuniknionym elementem zycia. Nie wiedziala, czy to wplynelo korzystnie na jej stosunek do niego, czy tez wrecz odwrotnie. Tak jak Drake sluzyl w piechocie morskiej. Tylko ze on byl tutaj, a Drake'a zabraklo, i to z tego wlasnie powodu, ale i z wielu innych, znacznie bardziej skomplikowanych, nie byla pewna, czy kiedykolwiek moglaby patrzec na Logana z calkowita szczeroscia w sercu. Spogladajac teraz w gore, na gwiazdy, ktore pojawily sie miedzy burzowymi chmurami, odczula strate Drake'a jak stara na nowo otwarta rane. Po smierci rodzicow byli nierozlaczni, do tego stopnia, ze przez rok sypiali nawet w jednym lozku. Drake byl zaledwie o rok od niej mlodszy i Beth bardzo dobrze pamietala, jak sama idac do szkoly, odprowadzala go w pierwszym dniu do przedszkola. Na otarcie lez obiecala mu, ze pozna wielu nowych kolegow i ze bedzie na niego czekala przy hustawkach, zeby odprowadzic go do domu. Odwrotnie niz inne rodzenstwa Beth i Drake nigdy miedzy soba nie rywalizowali. Ona byla jego najwieksza fanka, a on zawsze ja wspieral. Przez cala szkole srednia Beth chodzila na wszystkie mecze pilki noznej, koszykowki i baseballu, w jakich bral udzial, a w razie potrzeby pelnila role jego korepetytorki. On ze swej strony byl jedyna osoba, ktora nie poddawala sie oszolamiajacym zmianom nastrojow swojej nastoletniej siostry. Jedyne ich nieporozumienie dotyczylo Keitha, ale odwrotnie niz Nana, Drake trzymal swoje uczucia 149 na wodzy. Beth jednak doskonale wiedziala, co czuje jej brat, i kiedy rozstala sie z Keithem, to wlasnie u niego szukala pociechy i wsparcia jako swiezo upieczona samotna matka. Wiedziala tez, ze to nie kto inny jak wlasnie Drake powstrzymywal Keitha, kiedy ten w pierwszych miesiacach po ich rozstaniu przychodzil poznymi wieczorami walic w jej drzwi. Drake byl tez jedyna znana Beth osoba, na ktora Keith balby sie podniesc reke.Do tego czasu zdazyl dojrzec. Byl wspanialym, uprawiajacym praktycznie wszystkie dyscypliny sportowcem, ktory juz jako dwunastolatek stawial pierwsze kroki w boksie. W wieku osiemnastu lat zdobyl trzykrotnie Zlote Rekawice Karoliny Polnocnej i regularnie uczestniczyl w spotkaniach bokserskich z zolnierzami z jednostek stacjonujacych w Fort Bragg i Camp Lejeune. I to wlasnie godziny spedzone wsrod nich sprawily, ze Drake zaczal myslec o wstapieniu do wojska. Nigdy nie zdradzal szczegolnego zapalu do nauki i juz po pierwszym roku dwuletniej szkoly pomaturalnej uznal, ze to nie dla niego. Jedyna osoba, z ktora rozmawial o wojsku, byla Beth. Odczuwala dume z tego, ze jej brat chce sluzyc ojczyznie, a kiedy po raz pierwszy zobaczyla go w mundurze, jej serce wezbralo podziwem i miloscia. I mimo ze sie bala, kiedy sluzyl w Kuwejcie, a pozniej w Iraku, to jednak wierzyla, ze szczesliwie wroci do domu. Ale Drake Green nigdy do domu nie wrocil. Prawie nie pamietala tych pierwszych dni po smierci brata, a i teraz nie chciala o tym myslec. Pozostawil po sobie pustke, ktora, jak wiedziala, nigdy sie calkiem nie zapelni. Ale czas zlagodzil bol. Wtedy nigdy by nie uwierzyla, ze bedzie to kiedykolwiek mozliwe, musiala jednak przyznac, ze gdy teraz myslala o Drake'u, wspominala tylko te szczesliwsze chwile. Nawet na cmentarzu, na ktory chodzila, zeby z nim poroz-150 mawiac, nie czula juz tak dojmujacego cierpienia jak dawniej. Teraz od smutku silniejszy byl gniew. Ale kiedy stwierdzila, ze podobnie jak Nana i Ben ma slabosc do Logana, bol znow dal o sobie znac, chocby tylko dlatego, ze w obcowaniu z Thibaultem czula naturalna swobode, jakiej nie zaznala z nikim od smierci Drake'a. I jeszcze jedno: tylko Drake nazywal ja pelnym imieniem. Ani rodzice, ani Nana, ani dziadek, ani nikt z przyjaciol nie mowil do niej inaczej jak Beth. A co do Keitha, to nawet nie wiedziala, czy znal jej pelne imie. Jedenjedyny Drake zwracal sie do niej "Elizabeth", ale tez tylko wtedy, kiedy byli sami. Jakby chodzilo o jakis sekret, wylacznie miedzy nimi dwojgiem. Beth nawet sobie nie wyobrazala, jakby jej imie moglo zabrzmiec w ustach kogokolwiek innego. A jednak w ustach Logana zabrzmialo dokladnie tak, jak trzeba. 11 Thibault Jesienia 2007 roku, po wyjsciu z wojska, Thibault umowil sie z Victorem w Minnesocie w miejscu, w ktorym jeszcze zaden z nich nie byl. Dla obu pora tego spotkania wydawala sie najlepsza z mozliwych. Victor byl od szesciu miesiecy zonaty; Thibault wystapil nawet na jego weselu w roli druzby. Wtedy widzieli sie po raz pierwszy i jedyny od wyjscia z wojska. Kiedy Thibault zadzwonil z propozycja wspolnej wyprawy, odniosl wrazenie, ze wlasnie tego koledze brakowalo najbardziej: odrobiny samotnosci.Pierwszego dnia, kiedy siedzieli w lodzi na jeziorze, Victor nagle przerwal milczenie. -Czy miewales moze nocne koszmary? - zapytal przy jaciela. Thibault potrzasnal glowa. -Nie. A ty? -Ja tak - odparl Victor. Jesienne powietrze bylo rzeskie, a nad woda snuly sie lekkie poranne mgly. Ale bezchmurne niebo zapowiadalo wzrost temperatury i wspaniale popoludnie. -152 -Tak samo jak dawniej? - zapytal Thibault. -Gorzej. - Victor zwinal zylke i ponownie zarzucil wedke. - Widze martwych ludzi. - Usmiechnal sie krzywo, a na jego twarzy widac bylo zmeczenie. - Jak w tym filmie z Bruce'em Willisem. Szosty zmysl? Thibault skinal glowa. -Cos w tym rodzaju. - Nagle Victor spochmurnial. - W snach znowu to wszystko przezywam, ale z pewnymi zmianami. Na ogol jest tak, ze zostaje trafiony, wolam o pomoc, ale nikt nie przychodzi na ratunek i wtedy dociera do mnie, ze inni tez sa ranni. A ja czuje, ze po troszku umieram. - Przetarl oczy i podjal: - Wierz mi, ze choc jest to trudne, bywa znacznie gorzej, kiedy widze ich w dzien - mam na mysli tych zabitych. Jestem, powiedzmy, w sklepie i wszyscy ci zmarli stoja tam i blokuja alejke. Albo leza na ziemi, zakrwawieni, i opatruja ich sanitariusze. W glebokiej ciszy. I wszyscy tylko wpatruja sie we mnie, jakby to z mojej winy zostali ranni, jakby z mojej winy umierali. Wtedy na chwile zamykam oczy, biore gleboki oddech i koszmar znika. - Victor przerwal. - Chwilami wydaje mi sie, ze zaczynam wariowac. -Czy rozmawiales z kims na ten temat? - zapytal Thibault. -Nie, z nikim. Poza moja zona, ale kiedy mowie jej takie rzeczy, zaczyna sie bac i placze. Dlatego przestalem z nia o tym mowic. Thibault siedzial w milczeniu. -Ona jest w ciazy, wiesz - podjal Victor. Thibault usmiechnal sie, traktujac to jako promyk nadziei. -Gratulacje. -Dzieki. To bedzie chlopiec. Dam mu na imie Logan. Thibault wyprostowal sie i skinal glowa. 153 -Czuje sie zaszczycony.-Chwilami to mnie przeraza, swiadomosc, ze bede mial syna. Boje sie, ze nie potrafie byc dobrym ojcem. - Victor zapatrzyl sie w wode. -Bedziesz wspanialym tata - zapewnil go Thibault. -Moze. Thibault czekal na dalszy ciag. -Ja juz nie mam cierpliwosci. Tyle rzeczy mnie denerwuje. Chodzi o drobiazgi, na ktore w ogole nie powinienem zwracac uwagi, a jednak zwracam. I mimo ze probuje zapanowac nad soba, to jednak nie zawsze mi sie udaje. Jak do tej pory, nie mialem z tego powodu problemow, ale zastanawiam sie, jak dlugo jeszcze zdolam panowac nad gniewem, zanim emocje wymkna mi sie spod kontroli. - Poprawil wedka zylke. - Tez ci sie to czasem zdarza? -Czasem - przyznal Thibault. -Ale nie za czesto? -No, nie. -Wlasnie. Zapomnialem, ze u ciebie to wszystko wyglada inaczej. Z powodu zdjecia. Thibault potrzasnal glowa. -To nieprawda. Mnie tez nie bylo latwo. Kiedy ide ulica, nie potrafie nie ogladac sie za siebie, tak jak nie potrafie w oknach nad moja glowa nie wypatrywac wymierzonych we mnie spluw. Czesto tez lapie sie na tym, ze nie umiem normalnie rozmawiac z ludzmi. Po prostu wiekszosc ich problemow mnie nie rusza. Kto gdzie pracuje, ile zarabia, co jest w telewizji albo kto sie z kim spotyka. Za kazdym razem mam ochote zapytac: "Co to kogo obchodzi?". -Takie towarzyskie pogawedki nigdy nie byly twoja mocna strona - parsknal Victor. -Dzieki. 154 -Co do ogladania sie przez ramie, to normalne. Ja tez tak mam.-Naprawde? -Ale jak do tej pory, zadnych spluw. Thibault zasmial sie pod nosem. -Dobre i to, nie uwazasz? - Po czym, chcac zmienic temat, zapytal: - Jak ci sie podoba dekarstwo? -W lecie jest goraco. -Jak w Iraku? -Nie. Nigdzie nie jest tak goraco jak w w Iraku. Ale wystarczajaco. - Usmiechnal sie. - Awansowalem. Jestem teraz brygadzista. -Gratulacje. A jak tam Maria? -Coraz grubsza, ale szczesliwa. Maria to moje zycie. Mialem wielkiego farta, ze wyszla za mnie za maz. - Potrzasnal glowa. -Ciesze sie. -Nie ma to jak milosc. Powinienes sprobowac. Thibault wzruszyl ramionami. -Moze kiedys. Elizabeth. Zauwazyl, ze kiedy zwraca sie do niej tym imieniem, na jej twarzy pojawia sie jakis szczegolny wyraz, trudne do zidentyfikowania emocje. To imie w pelnym brzmieniu znacznie lepiej oddawalo jej istote niz zwykle, proste "Beth". W imieniu "Elizabeth" byla jakas elegancja, ktora idealnie wyrazala gracje, z jaka dziewczyna sie poruszala, i chociaz nie planowal wczesniej uzywania w stosunku do niej tej wersji imienia, to sylaby, z ktorych sie ono skladalo, same wymykaly sie z ust, nie pozostawiajac mu wyboru. 155 Po drodze do domu odtwarzal w myslach tamta rozmowe, wspominajac, jak naturalne wydawalo mu sie to, ze siedza obok siebie. Byla bardziej wyluzowana, niz mogl sobie wymarzyc, czul jednak, ze, podobnie jak Nana nie bardzo wiedziala, co o nim sadzic. Pozniej, lezac juz w lozku i patrzac w sufit, zastanawial sie, co tak naprawde o nim myslala.W piatek rano, zanim wyruszyl z Nana do Greensboro, upewnil sie, ze wszystko zostalo zalatwione. Zeus siedzial na tylnym siedzeniu samochodu Elizabeth, prawie caly czas trzymajac leb za oknem. Wiatr odwiewal mu uszy, a on chlonal zmieniajace sie zapachy i scenerie. Thibault nie spodziewal sie, ze Nana pozwoli mu jechac, ale to wlasnie ona zaprosila Zeusa do samochodu. -Beth nie bedzie miala nic przeciwko temu, a moja walizka bez trudu zmiesci sie do bagaznika. Droga powrotna do Hampton przebiegla szybciej i kiedy Thibault zajechal na miejsce, z przyjemnoscia zobaczyl obok domu Bena, ktory bawil sie pilka, podrzucajac ja do gory. Zeus pognal do niego, pelen oczekiwan, i chlopak cisnal mu pilke. Pies smignal za nia, z wywalonym ozorem, powiewajac uszami. Thibault zobaczyl wychodzaca akurat na ganek Elizabeth i z nagla pewnoscia stwierdzil, ze jest jedna z najpiekniejszych kobiet, jakie kiedykolwiek w zyciu widzial. Ubrana w letnia bluzke i szorty, ktore odslanialy jej ksztaltne nogi, pomachala mu przyjaznie, a on mogl tylko robic wszystko, zeby nie gapic sie na nia zbyt nachalnie. -Hej, Thibault! - zawolal Ben. Biegl wlasnie za Zeusem, ktory pedzil w podskokach z pilka w pysku, dumny z tego, ze chlopak nie moze go dogonic, chocby nie wiadomo jak sie staral. -Czesc, Ben, jak bylo w szkole? -Nudy! - wykrzyknal chlopak. - Au ciebie w pracy? 156 -Fantastycznie! Ben nie przestawal biec.-To fajnie! Od czasu, kiedy chlopak poszedl do szkoly, codziennie miedzy matka a synem dochodzilo do takiej mniej wiecej wymiany zdan. Thibault potrzasnal glowa, rozbawiony, i dokladnie w tej chwili zauwazyl wychodzaca z ganku Elizabeth. -Czesc, Logan. -Jak sie masz, Elizabeth. Przechylila sie przez porecz, z lekkim usmiechem na twarzy. -Jak sie jechalo? -Nie najgorzej. -Musiales sie dziwnie czuc. -Dlaczego? -Kiedy ostatni raz prowadziles przez piec godzin bez przerwy? Logan podrapal sie w kark. -Nie wiem. Dawno. -Nana mowila, ze caly czas tak sie wierciles, jakbys nie mogl sie wygodnie usadowic. - Pokazala glowa w strone domu. - Wlasnie w tej chwili odlozylam sluchawke. Juz dwa razy dzwonila. -Znudzona? -Nie. Za pierwszym razem zadzwonila, zeby porozmawiac z Benem. Zapytac, jak bylo w szkole. -I? -Powiedzial jej, ze nudy. -Przynajmniej jest konsekwentny. -Tak, ale ja bym wolala, zeby mowil co innego. Na przyklad: "Bardzo duzo sie nauczylem i bylo super". - Usmiechnela sie. - Marzenie kazdej matki, co? -Wierze ci na slowo. 157 -Napijesz sie? - zapytala. - Nana przed wyjazdem przygotowala dzbanek lemoniady.-Bardzo chetnie, ale najpierw sprawdze, czy psy maja wode. -Juz sprawdzilam. - Beth zawrocila i uchylila przed nim drzwi. - Wejdz, prosze. Ja zaraz wracam. Thibault wytarl buty i wszedl do srodka. Rozgladajac sie dokola, zauwazyl stare meble i wiszace na scianie oryginalne obrazy. Jak salon w ziemianskim domu, pomyslal. Nie tak to sobie wyobrazal. -Macie uroczy dom! - zawolal. -Dzieki. - Beth wytknela glowe z kuchni. - Jestes tu pierwszy raz? -Tak. -Myslalam, ze byles. Nie krepuj sie, obejrzyj sobie wszystko. Elizabeth znikla, a Thibault, obchodzac dokola pokoj jadalny, zauwazyl na kredensie kolekcje figurek Hummel. Usmiechnal sie. Lubil takie rzeczy. Na kominku staly zdjecia i Thibault podszedl blizej, zeby sie im przyjrzec. Dwa czy trzy przedstawialy Bena, na jednym z nich chlopcu brakowalo dwoch przednich zebow. Procz tego byla ladna fotografia Elizabeth w stroju akademickim i portret Nany z mezem. W rogu zauwazyl zdjecie mlodego marine w galowym mundurze stojacego w pozycji "spocznij". Czyzby to byl zolnierz, ktory zgubil jej zdjecie w Iraku? -To Drake - powiedziala zza jego plecow. - Moj brat. Thibault odwrocil sie. -Mlodszy czy starszy? -O rok mlodszy. - Wreczyla mu szklanke lemoniady bez dalszych komentarzy, a Thibault wyczul, ze temat zostal zamkniety. Zrobila krok w strone drzwi frontowych. - 158 -Chodzmy, usiadziemy na ganku. Caly dzien nie wychodzilam na zewnatrz, a poza tym wole miec Bena na oku, czasem lubi sie gdzies urwac. Elizabeth usiadla na stopniach. Promienie slonca przebijaly sie przez chmury, ale cien ganku skutecznie ich chronil. Elizabeth zatknela za ucho kosmyk wlosow. -Przepraszam, ale nic wiecej nie moge zrobic. Probo walam namowic Nane na zainstalowanie na ganku bujawki, ale uwaza, ze byloby to zbyt country. W oddali Ben i Zeus ganiali sie po trawie. Ben zasmiewal sie, usilujac wyszarpac Zeusowi patyk z pyska. Elizabeth usmiechnela sie. -Ciesze sie, ze moze w ten sposob wyladowac energie. Dzis mial pierwsza lekcje gry na skrzypcach, wiec po szkole nie bylo na nic czasu. -Podobalo mu sie? -Podobalo. Przynajmniej tak mowi. A tobie sie to podobalo, kiedy byles dzieckiem? - zapytala. -Na ogol tak. W kazdym razie dopoki nie podroslem. -Bo potem zaczales sie interesowac dziewczynami i sportem? Zgadlam? -Zapomnialas o samochodach. -Typowe - jeknela. - Ale normalne. Jestem bardzo ciekawa, bo to byl jego wybor. Zawsze interesowal sie muzyka. A jego nauczycielka to skarb. Ma anielska cierpliwosc. -Cale szczescie. Tym lepiej dla niego. Beth udawala, ze przyglada sie Thibaultowi. -Nie wiem dlaczego, ale bardziej kojarzysz mi sie z gitara elektryczna niz ze skrzypcami. -Dlatego, ze przyszedlem na piechote z Kolorado? - Nie zapominaj o swoich wlosach. -Latami strzyglem sie na jeza. 159 -A potem twoja maszynka zastrajkowala, tak?-Cos w tym rodzaju. Usmiechnela sie i siegnela po swoja szklanke. W ciszy, jaka zapadla, Thibault chlonal widok, jaki mial przed oczami. W drugim koncu ogrodu z drzew zerwala sie chmara szpakow, poszybowala calym stadem i wyladowala po przeciwnej stronie. Puszyste obloki przeplywaly w gorze, zmieniajac ksztalt w podmuchach popoludniowego wiatru. Thibault czul na sobie wzrok Elizabeth. -Nie jestes przesadnie rozmowny - powiedziala. Usmiechnal sie w odpowiedzi. -No nie, nie jestem. -Na ogol ludzie nie doceniaja ciszy. Nie moga sie powstrzymac przed mowieniem. -Ale ja mowie. Pod warunkiem, ze mam cos do powiedzenia. -Bedzie ci ciezko w Hampton. Tutaj wiekszosc osob rozmawia o rodzinie, o sasiadach, o pogodzie i o szansach na mistrzostwo szkolnej druzyny futbolowej. -Tak? -To staje sie nudne. Skinal glowa. -Widze. - Thibault oproznil szklanke do dna. - A jak tegoroczne perspektywy druzyny pilkarskiej? Rozesmiala sie. -No wlasnie. - Siegnela po jego szklanke. - Nalac ci jeszcze? -Nie, to wystarczy. Dziekuje. Czuje sie bardzo odswiezony. Postawila jego szklanke obok swojej. -Lemoniada domowej roboty. Nana sama wyciskala cytryny. 160 Skinal glowa.-Zauwazylem, ze ma sile jak Popeye. Obwiodla palcem brzeg swojej szklanki, przyznajac sama przed soba, ze podoba jej sie dowcip Logana. -Wyglada na to, ze w ten weekend bedziemy tylko we dwoje. -A Ben? -Ben jedzie jutro do swojego ojca. Odwiedza go co drugi tydzien. -Aha. Beth westchnela. -Ale on nie ma ochoty tam jechac. Nie tylko jutro. Nigdy. Thibault skinal glowa, wodzac wzrokiem za Benem. -Nie masz nic do powiedzenia? - prowokowala go Beth. -Wlasciwie nie bardzo wiem, co powinienem powiedziec. -Ale gdybys juz mial cos powiedziec... -To bym powiedzial, ze Ben ma zapewne ku temu powody. -A ja bym powiedziala, ze masz racje. -Bo miedzy wami sie nie uklada, tak? - zapytal ostroznie Thibault. -Jakos tam sie uklada, nawet niezle. No, moze nie nadzwyczajnie, ale nie najgorzej. To raczej miedzy Benem a jego tata sie nie uklada. Moj eks ma problem z Benem. Wyglada na to, ze nie jest zadowolony z syna. -To po co posylasz tam Bena? - Wzrok Thibaulta, kiedy na nia patrzyl, byl szczegolnie intensywny. -Nie mam wyboru. -Zawsze jest jakis wybor. -Ale nie w tym wypadku. - Wychylila sie i zerwala rosnacy obok schodkow nagietek. - Ojciec zachowal prawa rodzicielskie i gdybym chciala go ich pozbawic, to boje sie, 161 ze sad wydalby orzeczenie na jego korzysc. I wtedy Ben musialby sie temu tym bardziej podporzadkowac.-To niesprawiedliwe. -Z pewnoscia, ale niewiele moge na to poradzic, poza namawianiem Bena, zeby sie nie dawal. -Odnosze wrazenie, ze kryje sie za tym znacznie wiecej, niz chcesz powiedziec. Rozesmiala sie. -Nawet sobie nie wyobrazasz. -Chcialabys o tym porozmawiac? -Niekoniecznie. Jesli nawet Thibault mial ochote naciskac dalej, to widok zblizajacego sie Bena odwiodl go od tego zamiaru. Chlopak byl zlany potem i czerwony na twarzy. A poza tym mial lekko przekrzywione okulary. Zeus wlokl sie za nim, ciezko dyszac. -Hej, mamo! -Czesc, kochanie. Dobrze sie bawiles? Zeus oblizal Thibaultowi reke, a nastepnie padl obok niego na podloge. -Zeus jest super! Widzialas, jak sie bawilismy w "nie zblizaj sie"? -Oczywiscie, ze widzialam - odparla Elizabeth, przyciagajac do siebie Bena. Przejechala mu reka po wlosach. - Jestes okropnie zgrzany. Powinienes sie napic wody. -Zaraz sie napije. Czy Thibault i Zeus zostana u nas na obiedzie? -Nie rozmawialismy na ten temat. Ben poprawil okulary na nosie, nieswiadom tego, ze sa lekko zwichrowane. -Mamy dzis tacos - oznajmil. - Sa fantastyczne. Mama sama robi salse i w ogole. 162 -Na pewno sa wspaniale - odparl Thibault neutralnym tonem.-Porozmawiamy na ten temat, zgoda? - Strzepnela trawe z koszulki chlopca. - A teraz idz i napij sie wody. I nie zapomnij sie umyc. -Chcialbym sie pobawic z Zeusem w chowanego - jeknal Ben. - Thibault powiedzial, ze moge. -Mowilam, ze porozmawiamy na ten temat - odparla Elizabeth. -Czy Zeus moze wejsc do domu? Jemu tez sie chce pic. -Lepiej zostaw go tutaj, okay? Damy mu wody. Ale co sie stalo z twoimi okularami? Ignorujac protesty syna, Elizabeth zdjela mu okulary z nosa. -To potrwa tylko sekunde. - Przygiela lekko oprawke, przyjrzala sie swojemu dzielu, ponownie ja przygiela i zwro cila Benowi. - Sprobuj teraz. Zakladajac okulary, chlopak spojrzal ukradkiem na Thibaul-ta, ktory rozmyslnie udal, ze tego nie widzi. Poklepal tylko lezacego spokojnie obok niego psa. Elizabeth odchylila sie do tylu, zeby lepiej widziec. -Idealnie - powiedziala. -W porzadku - zgodzil sie Ben. Wszedl na ganek, otworzyl siatkowe drzwi i zamknal je z glosnym trzasnieciem. Kiedy zniknal wewnatrz domu, Elizabeth zwrocila sie do Thibaulta. -Narobilam mu wstydu. -To niekiedy zdarza sie matkom. -Bardzo ci dziekuje - odparla, nie ukrywajac uszczypliwosci. - A co ma znaczyc ta historia z Zeusem i zabawa w chowanego? -A, mowilismy o tym, kiedy bylismy nad strumieniem. 163 Ben pytal, co Zeus potrafi, i wtedy mu o tym powiedzialem. Ale nie musimy tego robic dzisiaj.-Nie, nic nie szkodzi. - Elizabeth siegnela po swoja szklanke. Zagrzechotala kostkami lodu i z pewnym ociaga niem zaproponowala: - A moze bys zostal na obiedzie? Thibault spojrzal jej w oczy. -Owszem, zostalbym. Nawet bardzo chetnie. -Ale beda tylko tacos - zaznaczyla. -Slyszalem. Dziekuje za zaproszenie. Tacos to przysmak. - Usmiechnal sie i wstal. - Ale na razie napoje tego faceta. Pewnie jest tez glodny. Czy pozwolisz, ze dam mu troche psiej karmy? -Oczywiscie. Przeciez jest tego pelno. Ktos wyladowal wczoraj sterte workow. -Ciekawe, kto to mogl byc? -Nie mam pojecia. Ale sadze, ze pewien dlugowlosy wloczega. -A ja myslalem, ze weteran z wyzszym wyksztalceniem. -Na jedno wychodzi. - Elizabeth pozbierala szklanki i tez wstala. - Ide sprawdzic, czy Ben sie umyl. Czesto o tym zapomina. Do zobaczenia za kilka minut. W psiarni Thibault napelnil miski Zeusa karma i woda, a sam usiadl na jednej z pustych klatek. Zeus nie spieszyl sie - a to chlapnal troche wody, a to wzial pare kesow zarcia, od czasu do czasu ogladajac sie na swego pana, jakby pytal: "Dlaczego mi sie tak przygladasz?". Thibault milczal; wiedzial, ze jesli cokolwiek powie, to jeszcze bardziej spowolni psa. Tymczasem Thibault, mimo zapewnien Elizabeth, zaczal sprawdzac, czy psy maja dosc wody. Ale wszystko bylo w porzadku. I nawet nie bardzo sie ruszaly. To dobrze. Pogasil swiatla w biurze i zamknal drzwi, a nastepnie ruszyl do domu. Zeus, z nosem przy ziemi, dreptal za nim. 164 Przy drzwiach Thibault dal mu znak, zeby sie polozyl i zostal na zewnatrz, po czym otworzyl siatkowe drzwi.-Halo? -Wejdz, jestem w kuchni. Thibault wszedl do domu i ruszyl prosto do kuchni. Elizabeth, w fartuchu, obsmazala wlasnie mielona wolowine. Na ladzie obok niej stala otwarta butelka michelob light. -Gdzie jest Ben? - zapytal. -Bierze prysznic. Za pare minut powinien byc. - Dodala do wolowiny zawartosc torebki z przyprawami taco i troche wody, po czym oplukala rece, wytarla je w fartuch i siegnela po piwo. - Napijesz sie? Nie wyobrazam sobie wieczoru z taco bez piwa. -Z rozkosza. Wyjela piwo z lodowki i wreczyla je Thibaultowi. -To jest light. Innego nie mam. -Dzieki. Oparty o blat, rozgladal sie po kuchni. Pod pewnymi wzgledami przypominala mu kuchnie w domu, ktory wynajmowal. Szafki, niewymieniane od kiedy je tu zawieszono, stalowy zlewozmywak, dosc stary sprzet i niewielki komplet jadalny - to wszystko wepchniete pod okno - ale w sumie w troche lepszym stanie niz u niego i z wyraznymi sladami kobiecej reki tu i tam. Kwiaty w wazonie, miska z owocami, zaslonki w oknach. Przytulnie. Elizabeth wyciagnela z lodowki salate, pomidory i kawalek cheddara i polozyla na kuchennym blacie. Po chwili dorzucila do tego zielona papryke i cebule, a z szuflady wyjela noz i tarke do sera. Szybkimi, plynnymi ruchami zaczela kroic cebule w kostke. -Moze ci w czyms pomoc? Elizabeth poslala mu sceptyczne spojrzenie. 165 -Tylko mi nie mow, ze poza byciem psim instruktorem, mechanikiem samochodowym i muzykiem jestes jeszcze wykwalifikowanym kucharzem.-Az tak bym nie powiedzial. Ale w kuchni radze sobie zupelnie niezle. Co wieczor robie sobie obiad. -O. A co miales wczoraj? -Kanapke z indykiem i piklami na zytnim chlebie. -A przedwczoraj? -Kanapke z indykiem na zytnim chlebie bez pikli. Zachichotala. -A twoj ostatni cieply posilek? Thibault udawal, ze usilnie grzebie w pamieci. -No... Fasola z frankfurterkami. W poniedzialek. Elizabeth z zartobliwym podziwem skinela glowa. -Zwracam honor. A jak u ciebie z tarciem sera? -Uwazam sie za eksperta w tej dziedzinie. -No dobrze. W szafce, o tam, pod mikserem, znajdziesz miske. Nie musisz zetrzec calego kawalka. Ben zwykle zjada dwa tacos, a ja jednego. Pozostale sa dla ciebie. Thibault postawil piwo na kontuarze i wyjal miske z szafki, a nastepnie podszedl do zlewu, zeby umyc rece i wyjac ser z opakowania. Pracujac, od czasu do czasu zerkal w strone Elizabeth, ktora skonczyla z cebula i zabrala sie do papryki. Nastepne byly pomidory. Noz doslownie tanczyl jej w rece; ruchy byly precyzyjne. -Jak ty szybko to robisz. Odpowiedziala mu, nie przerywajac. -Myslalam nawet o otwarciu wlasnej restauracji. -Kiedy to bylo? -Jak mialam pietnascie lat. Poprosilam o noz Ginsu na urodziny. -Masz na mysli taki noz, jaki pokazuja w telewizji? 166 Chodzi o ten spot reklamowy, w ktorym facet przecina nozem puszke?Skinela glowa. -Dokladnie taki. -I dostalas go? -Wlasnie go uzywam. Usmiechnal sie. -Nie znam nikogo, kto by sie przyznal do kupienia takiego noza. -Teraz juz znasz - odparla i rzucila mu szybkie spojrzenie. - Marzylam o tym, zeby otworzyc wspaniala restauracje w Charleston albo Savannah i zeby wydawac wlasne ksiazki kucharskie, i miec swoj program kulinarny w telewizji. Wiem, ze to szalenstwo. Tak czy owak, cale lato cwiczylam siekanie warzyw w kostke. Kroilam w kostke wszystko, co tylko wpadlo mi pod reke, najszybciej, jak moglam, az wreszcie osiagnelam sprawnosc tego faceta ze spotu reklamowego. Wszedzie staly naczynia Tupperware pelne pokrojonej w kostke cukinii, marchewki i kabaczka - wszystkiego, co mielismy w ogrodzie. Nane doprowadzalo to do szalu, bo doslownie codziennie musielismy jesc takie sezonowe leczo. -A co to jest sezonowe leczo? -Rozne sezonowe warzywa pomieszane i uduszone. Podaje sie je z ryzem albo z makaronem. Usmiechnal sie i odsunal na bok starty ser. -I co bylo dalej? -Skonczyl sie letni sezon, a z nim warzywa. -Ach - odparl, zastanawiajac sie jednoczesnie, jak mozna tak pieknie wygladac w fartuszku. -Okay - powiedziala, wyjmujac kolejny garnek - a teraz przygotuje salse. Wlala do garnka zawartosc duzej puszki sosu pomidoro- 167 wego, dodala cebule, papryke i odrobine tabasco, sol i pieprz, wszystko to razem zmieszala i postawila na srednim ogniu.-To twoj wlasny przepis? -Nany. Ben nie lubi bardzo ostrych rzeczy, wiec wymyslila cos takiego. Thibault skonczyl z serem i reszte zawinal w papier. -Co jeszcze? -Wlasciwie juz nic. Wezme tylko troche salaty i to wszystko. A, i jeszcze trzeba podgrzac placki w piekarniku, a mieso i salsa niech sie troche poddusza. -To moze ja sie zajme plackami? Wreczyla mu paczke i zapalila piekarnik. -Odloz placki. Trzy dla nas, a dla ciebie ile chcesz. Ale jeszcze ich nie wkladaj. Zostalo nam kilka minut. Ben lubi takie prosto z pieca. Thibault zastosowal sie do jej wskazowek, a Elizabeth w tym samym czasie skonczyla z salata. Polozyla na blacie trzy talerze i, biorac piwo, wskazala na drzwi. -Chodz, chce ci cos pokazac. Wyszedl za nia na zewnatrz i stanal oniemialy, chlonac widok, jaki roztaczal sie z zadaszonego ganku. Biegly tam brukowane sciezki otoczone zywoplotem, ktore wily sie wsrod okraglych donic z cegiel z krzewami derenia; w samym srodku podworka, w jego centralnym punkcie, wznosila sie trzypoziomowa fontanna zasilajaca spore jeziorko koi. -No, no - mruknal Thibault. - Cos fantastycznego. -A ty nawet nie podejrzewales, ze tu cos takiego moze byc, prawda? Widok jest piekny, ale zobaczysz wiosna! Co roku sadzimy tu z Nana kilkaset tulipanow, zonkili i lilii i to wszystko zaczyna kwitnac zaraz po azaliach i dereniu. Od 168 marca do lipca ten ogrod to jedno z najpiekniejszych miejsc na ziemi. A tam? Za tym nizszym zywoplotem? - Wskazala na prawo. - Tam sie miesci nasz slawetny ogrod warzywny i ziolowy.-Nana nigdy nie wspominala o tym, ze zajmuje sie ogrodnictwem. -Bo ona by nic takiego nie powiedziala. To byla tajemnica miedzy nia a dziadkiem, ich maly sekret. Poniewaz psiarnia jest wlasnie dokladnie tam, chcieli w tym miejscu stworzyc cos w rodzaju oazy, do ktorej mogliby uciekac od interesow, od psow, od ich wlascicieli, a nawet... od swoich pracownikow. Oczywiscie Drake i ja, a potem ja i Ben wdzieralismy sie tam, ale na ogol to miejsce nalezalo do nich. To bylo jedyne przedsiewziecie, w ktorym dziadek sie w pelni sprawdzil. Po jego smierci Nana postanowila zachowac to miejsce ku jego pamieci. -To niewiarygodne - powiedzial Thibault. -Prawda? Kiedy bylismy dziecmi, nie wydawalo nam sie to takie wspaniale. Dziadkowie nie pozwalali nam tam wchodzic, chyba ze sadzilismy cebulki. Wszystkie nasze przyjecia urodzinowe odbywaly sie na trawniku oddzielajacym dom od psiarni. A to znaczylo, ze dwa dni wczesniej musielismy wysprzatac psie kupy, zeby nikt przypadkiem w nie nie wlazl. -To mogloby rozwalic zabawe... -Hej! - rozleglo sie z kuchni. - Gdzie jestescie? Elizabeth odwrocila sie na glos Bena. -Tutaj, kochanie. Pokazuje panu Thibaultowi ogrod za domem. Pojawil sie Ben ubrany w czarny T-shirt i spodnie moro. -Gdzie jest Zeus? Mozemy sie juz bawic w chowanego. -Najpierw zjedzmy. Tamto zalatwimy po obiedzie. 169 -Mamo...-Lepiej to robic po ciemku - wtracil Thibault. - Mozna sie naprawde dobrze schowac. I dla Zeusa to tez bedzie lepsza zabawa. -A co mamy robic do tego czasu? -Nana mowila, ze grasz w szachy. Ben mial sceptyczna mine. -To ty umiesz grac w szachy? -Moze nie tak dobrze jak ty, ale cos tam potrafie. -Okay. - Chlopak podrapal sie w ramie. - Mowiles, ze gdzie jest Zeus? -Na ganku. -Czy moge sie z nim pobawic? -Najpierw musisz nakryc do stolu - wtracila sie Elizabeth. - Masz na to tylko pare minut. Obiad jest prawie gotowy. -Okay - odpowiedzial Ben, odwracajac sie. - Dzieki. Kiedy pobiegl, Elizabeth przechylila sie przez Thibaulta i oslaniajac dlonmi usta, zawolala: -Tylko nie zapomnij o stole! Ben zatrzymal sie w miejscu. Otworzyl szuflade i porwal trzy widelce, ktore nastepnie rzucil na stol, jak rozdajacy karty w Las Vegas, po czym ustawil na nim talerze, ktore wczesniej naszykowala Elizabeth. W sumie zajelo mu to niecale dziesiec sekund, o czym dobitnie swiadczyl wyglad stolu. Kiedy zniknal im z oczu, Elizabeth potrzasnela glowa. -Nim pojawil sie Zeus, Ben byl po szkole cichym, spokojnym dzieckiem. Czytal, uczyl sie, a teraz ma w glowie tylko ganianie za twoim psem. Thibault westchnal, udajac ze ma wielkie poczucie winy. -Przepraszam. 170 -Nie szkodzi. Lubie troche spokoju, jak wszystkie matki, ale wierz mi, z przyjemnoscia patrze, kiedy Ben jest taki ozywiony.-Dlaczego nie sprawisz mu psa? -Sprawie. W odpowiednim czasie. Musze zobaczyc, jak to bedzie z Nana. - Lyknela piwa i skinela w strone domu. - Chodzmy sprawdzic, co z obiadem. Piekarnik pewnie jest juz dostatecznie nagrzany. Kiedy znalezli sie w kuchni, Elizabeth wlozyla placki do piekarnika i zamieszala mieso i salse, po czym jedno i drugie nalozyla do misek. Nastepnie zaniosla to wszystko na stol razem ze sterta serwetek, Thibault zas poprawil sztucce i talerze, po czym przyniosl ser, salate oraz pomidory. Przygladajac sie, jak Elizabeth stawia na stole swoje piwo, raz jeszcze zachwycil sie jej naturalnym pieknem. -Chcesz zawolac Bena, czy ja mam to zrobic? Zmusil sie do odwrocenia wzroku. -Zawolam go - odparl. Ben siedzial na ganku i glaskal ciezko dyszacego Zeusa dlugimi ruchami od lba do ogona. -Zmeczyles go - zauwazyl Thibault. -Szybko biegam - pochwalil sie chlopak. -Gotowy na obiad? Wszystko jest juz na stole. Ben wstal. Zeus podniosl leb. -Ty zostajesz - powiedzial Thibault i pies opuscil uszy, jakby zostal skarcony, ale kiedy Ben i Thibault weszli do domu, z powrotem polozyl leb na lapach. Zastali Elizabeth przy stole. Kiedy do niej dolaczyli, Ben natychmiast zaczal nakladac sobie mielone mieso z przyprawami na tacos. -Chcialabym uslyszec cos wiecej o twojej pieszej wy prawie przez caly kraj - powiedziala Elizabeth. 171 -Ja tez - dodal Ben, polewajac mieso salsa. Thibault rozlozyl serwetke na kolanach.-A co byscie chcieli wiedziec? Elizabeth machnela serwetka. -Najlepiej chyba zaczac od poczatku. Przez chwile Thibault zastanawial sie, czy nie powiedziec prawdy - ze zaczelo sie od zdjecia znalezionego na pustyni. Ale przeciez nie mogl im sie do tego przyznac. Zaczal wiec opowiadac o zimnym marcowym poranku, kiedy to zarzucil plecak na ramie i ruszyl przed siebie. Mowil im o tym, co widzial po drodze - ze wzgledu na Bena, kladac nacisk na dzika przyrode i co ciekawszych napotkanych ludzi. Elizabeth zorientowala sie, ze Thibault nie jest przyzwyczajony, zeby tyle mowic o sobie, pomagala mu wiec pytaniami, ilekroc widziala, ze gubi watek. Pytala go tez o studia i z rozbawieniem patrzyla, jak Ben zareagowal na wiadomosc, ze siedzacy przy ich stole mezczyzna rzeczywiscie wykopywal prawdziwe szkielety. Chlopak zadal tez Thibaultowi kilka pytan od siebie: Czy masz jakichs braci albo siostry? - Nie. - Czy uprawiales jakies sporty? - Owszem, ale bylem przecietny, nie wybitny. - Jaka jest twoja ulubiona druzyna futbolowa? - Oczywiscie Denver Broncos. Elizabeth sluchala ich pogawedki z przyjemnoscia i zainteresowaniem. W miare jak uplywal wieczor, wpadajace przez okno promienie sloneczne przesuwaly sie, stopniowo pograzajac kuchnie w polmroku. Kiedy skonczyli jesc, Ben przeprosil i wrocil na ganek do Zeusa. Thibault pomogl Elizabeth sprzatnac ze stolu, pakujac resztki jedzenia i wstawiajac do zlewozmywaka talerze i sztucce. Wbrew wlasnym zasadom, Elizabeth otworzyla drugie piwo i poczestowala goscia, po czym chcac uciec przed panujacym w kuchni goracem, oboje wyszli na zewnatrz. -172 Na ganku bylo znacznie chlodniej, a na drzewach w podmuchach wiatru tanczyly liscie. Ben i Zeus bawili sie w najlepsze, a smiech chlopca wrecz zdawal sie wisiec w powietrzu. Elizabeth, wsparta na poreczy, obserwowala syna, a Thibault musial ze soba walczyc, zeby sie na nia bez przerwy nie gapic. Zadne z nich nie czulo potrzeby rozmowy. Thibault, pociagnawszy obfity lyk piwa, zastanawial sie, dokad, na milosc boska, to wszystko zmierzalo. 12 Beth Kiedy zapadla noc, Beth stala na tarasie na tylach domu, obserwujac Logana, ktory siedzial w wielkim skupieniu nad plansza szachowa, i myslac: podoba mi sie ten czlowiek. Ale ta mysl, kiedy tylko sie pojawila, wydala jej sie zarazem dziwna i naturalna.Ben i Logan rozgrywali druga partie szachow i Logan zastanawial sie nad kolejnym ruchem. Ben z latwoscia wygral pierwsza partie i Beth zauwazyla zaskoczenie malujace sie na twarzy Logana. Porazke zniosl dobrze, nawet pytal Bena, jakie bledy popelnil. Ustawili wiec pionki w poprzedniej pozycji i Ben po kolei demonstrowal Loganowi cala serie popelnionych przez niego bledow - najpierw za pomoca wiezy i krolowej, a na koniec skoczka. -Niech cie licho, teraz juz bede wiedzial! - Logan usmiechnal sie do Bena. - Dobry jestes. Wolala sobie nawet nie wyobrazac, jakby na przegrana zareagowal Keith. W gruncie rzeczy nie musiala sobie tego wyobrazac. Pare lat temu nawet gral z synem, a kiedy Ben wygral, cisnal plansza o ziemie i wybiegl z pokoju. Kilka 174 minut pozniej, kiedy chlopak zbieral pionki z podlogi, wrocil. Zamiast jednak przeprosic za swoje zachowanie, oswiadczyl, ze szachy to strata czasu i ze Ben powinien sie zajac czyms pozyteczniejszym - niech odrabia lekcje albo pocwiczy z kijem baseballowym, bo uderza Jak kula w plot".Chwilami miala ochote go udusic. Z Loganem wszystko wygladalo inaczej, chociaz widziala, ze znow jest w opalach. Nawet nie na podstawie oceny sytuacji na planszy - nie potrafilaby odroznic gracza dobrego od bardzo dobrego, byly to dla niej zbyt wielkie subtelnosci - po prostu wiedziala, ze ilekroc Ben wpatrywal sie w twarz przeciwnika, zamiast w jego pionki, zblizal sie koniec. Z tego Logan najwyrazniej rowniez nie zdawal sobie sprawy. Tym, co najbardziej podobalo sie Beth w ich wspolnej grze, bylo to, ze mimo calej koncentracji, jakiej wymagaly szachy, Logan i Ben w dalszym ciagu potrafili rozmawiac. O szkole i nauczycielach Bena, o Zeusie, kiedy byl szczeniakiem, a poza tym chlopak - ku zdziwieniu Beth - zdradzil kilka rzeczy, ktore najwyrazniej zainteresowaly Logana, jak to, ze jeden z kolegow z klasy pare razy zabral mu kanapke czy tez ze Benowi podobala sie dziewczynka imieniem Cici. Logan nie udzielal mu rad; po prostu go zapytal, co -jego zdaniem - powinien w tej sytuacji zrobic. Na podstawie swoich doswiadczen z mezczyznami Beth wiedziala jedno: wiekszosc z nich uwazala, ze kiedy opowiadasz im o swoich problemach czy klopotach, to znaczy, ze oczekujesz ich opinii, chociaz tak naprawde chcesz tylko tego, zeby cie wysluchali. Naturalna powsciagliwosc Logana otwierala przed Benem przestrzen do wypowiadania sie. Widac bylo, ze Logan dobrze sie czuje we wlasnej skorze. Nie probowal zrobic wrazenia ani na chlopcu, ani na niej przez przesadne okazywanie tego, jak swietnie dogaduje sie z jej synem. 175 Mimo ze w ciagu kilku ostatnich lat Beth nieczesto nawiazywala blizsze kontakty z mezczyznami, to jednak zauwazyla, ze jej wielbiciele albo udaja, ze Ben nie istnieje, i prawie sie do niego nie odzywaja, albo odwrotnie - przescigaja sie w zabieganiu o jego wzgledy. Ben od wczesnego dziecinstwa potrafil w mig przejrzec zarowno jednych, jak i drugich. Tak samo Beth - i to jej na ogol wystarczalo, by szybko zerwac. O ile, naturalnie, zdazyla to zrobic pierwsza.To, ze Ben lubil spedzac czas z Loganem, wydawalo sie oczywiste, a co wiecej, Beth odnosila wrazenie, ze bylo i na odwrot - ze Logan tez lubil towarzystwo Bena. Teraz w milczeniu wpatrywal sie w plansze: na moment polozyl palec na skoczku, by jednak zaraz przeniesc go na pionek. Ben lekko uniosl brwi. Nie wiedziala, czy uwaza decyzje Logana za sluszna, czy niesluszna, w kazdym razie Logan przesunal pionek do przodu. Ben wykonal swoj ruch niemal zaraz potem, co Beth uznala za zly znak dla Logana. Kilka minut pozniej Logan stwierdzil, ze bez wzgledu na to, co zrobi, i tak nie ocali swojego krola. Potrzasnal glowa. -Zalatwiles mnie. -Jasne, ze cie zalatwilem - potwierdzil Ben. -Myslalem, ze gram lepiej. -Bo grales. -Az do? -Az do drugiego ruchu. Logan rozesmial sie. -Humor szachowy? -Jest duzo takich dowcipow - powiedzial Ben, naj wyrazniej zadowolony z siebie. Wskazal w kierunku ogrodu. -Czy juz jest wystarczajaco ciemno? 176 -Tak, mysle, ze tak. Gotowy, Zeus?Zeus nastawil uszu i uniosl glowe. Kiedy Logan i Ben wstali, on tez sie podniosl. -Idziesz, mamo? Beth wstala z krzesla. -Juz ide. W ciemnosciach przemiescili sie na front domu. Beth zatrzymala sie przy stopniach. -Moze przyniesc latarke? -To nie fair! - zaprotestowal Ben. -Latarka ma byc nie dla psa, tylko dla ciebie. Zebys sie nie zgubil. -Nie zgubi sie - zapewnil j a Logan. - Zeus go znaj dzie. -Dobrze ci mowic, skoro to nie twoj syn. -Nic mi nie bedzie - poparl go Ben. Przez chwile patrzyla to chlopca, to na Logana, po czym potrzasnela glowa. Nie byla w pelni usatysfakcjonowana, ale Logan najwyrazniej sie nie przejmowal. -Okay - powiedziala z westchnieniem. - Wobec tego przyniose latarke dla siebie. Zgoda? -Zgoda - odparl Ben. - Co mam robic? -Schowac sie. A ja kaze Zeusowi, zeby cie szukal. -Gdzie tylko chce? -Moze tam. - Logan wskazal kawalek lasu na zachod od strumienia, po drugiej stronie podjazdu, naprzeciwko psiarni. - Nie chcialbym, zebys sie niechcacy poslizgnal i wpadl do wody. A poza tym dzieki temu twoj zapach bedzie swiezy. Pamietasz, tak jak bawiliscie sie przed obiadem. I jeszcze jedno: kiedy Zeus cie znajdzie, wychodzisz z kryjowki, jasne? W ten sposob sie nie zgubisz. Ben wpatrywal sie w las. 177 -Jasne. A skad moge wiedziec, ze Zeus nie bedzie widzial, jak sie chowam?-Zamkne go w domu i policze do stu, zanim go wypuszcze. -I nie pozwolisz mu podgladac? -Obiecuje. - Logan skupil cala uwage na Zeusie. - Chodz - powiedzial. Podszedl do drzwi, ale zanim je otworzyl, zwrocil sie do Beth: - Moge go wpuscic do srodka? Skinela glowa. -Oczywiscie. Logan dal znak Zeusowi, ze ma wejsc i sie polozyc, po czym zamknal drzwi. -Gotowe. Ben puscil sie biegiem w strone lasu, podczas gdy Logan zaczal glosno liczyc. W pewnym momencie chlopak odwrocil sie i nie przerywajac biegu, zawolal przez ramie: -Licz wolniej! Jego postac stopniowo wtapiala sie w ciemnosc, az calkowicie znikla im z oczu, jeszcze zanim chlopiec dobiegl do lasu. Beth skrzyzowala ramiona na piersiach. -Musze przyznac, ze jestem dosc niespokojna - powiedziala. -Dlaczego? -Moj syn ukrywajacy sie w nocy w lesie? No, nie wiem... -Nic mu nie bedzie. Zeus go znajdzie w dwie-trzy minuty. Najwyzej. -Masz bezgraniczne zaufanie do swojego psa. Logan usmiechnal sie. Przez chwile stali na ganku, napawajac sie tym wieczorem. Cieple i wilgotne, ale juz nie gorace powietrze pachnialo jak ziemia: mieszanina debu, sosny i gleby, co zawsze przypominalo Beth, ze chociaz swiat nieustannie 178 sie zmienial, to to szczegolne miejsce pozostawalo zawsze takie samo.Byla swiadoma tego, ze Logan przez caly wieczor ja obserwowal, za wszelka cene starajac sie na nia nie gapic, i ze ona ze swej strony zachowywala sie w stosunku do niego podobnie. Doszla do wniosku, ze jego zainteresowanie sprawia jej przyjemnosc. To, ze uwazal ja za atrakcyjna, bylo mile, ale jednoczesnie doceniala fakt, ze nie zdradzal oczywistej zadzy czy niecierpliwosci, jak to bywalo w przypadku innych mezczyzn, z jakimi sie stykala. Zadowalal sie tym, ze mogl po prostu stac obok niej i z jakichs wzgledow wlasnie tego potrzebowala. -Ciesze sie, ze zostales na obiedzie - odezwala sie, nie wiedzac, co powiedziec. - Ben jest zachwycony. -Mnie tez jest bardzo milo. -Byles dla niego taki dobry, grales z nim w szachy. -To zadne poswiecenie z mojej strony. -Naprawde tak uwazasz? Zawahal sie -Czyzbysmy znow mowili o twoim eks? -Czy jest to az takie oczywiste? - Oparla sie o slu pek. - Ale masz racje. Rzeczywiscie mam na mysli mojego eks. Kutas. Oparl sie o slupek po drugiej stronie schodow, twarza zwrocony do niej. -I? -I chcialabym, zeby to wszystko wygladalo inaczej. Zawahal sie i Beth widziala, ze sie zastanawia, czy powiedziec cos jeszcze, czy dac sobie spokoj. W rezultacie zdecydowal sie na to drugie. -Nie spodobalby ci sie - wyrwalo sie Beth. - I pewnie z wzajemnoscia. 179 -Tak sadzisz?-Tak sadze, i tym lepiej dla ciebie. Nic nie tracisz. Patrzyl na nia bez slowa. Przypuszczala, ze pamieta, jak go kiedys zgasila. Odgarnela kosmyki wlosow, ktore jej wpadaly do oczu, zastanawiajac sie, czy dalej ciagnac temat. -Chcialbys cos jeszcze o tym uslyszec? - zapytala. -Tylko jesli sama chcesz mi powiedziec. Beth z westchnieniem cofnela sie myslami do przeszlosci. -Zawsze ta sama stara historia... Bylam pilna uczennica ostatniej klasy szkoly sredniej, on byl dwa lata ode mnie starszy, ale chodzilismy do tego samego kosciola od niepamiet nych czasow, wiec dokladnie wiedzialam, z kim mam do czynienia. Zaczelismy spotykac sie pare miesiecy przed moja matura. Wiesz, bogata rodzina, zawsze najlepsze dziewczyny... pewnie dalam sie na to wszystko nabrac. Kilka oczywistych problemow przegapilam, moze za bardzo wszystkim wierzy lam i ani sie obejrzalam, jak bylam w ciazy... I nagle moje zycie kompletnie sie zmienilo. Przestalam myslec o wyjezdzie jesienia do college'u; nie mialam pojecia, jak byc matka, a coz dopiero samotna matka. Nie wiedzialam, jak sobie z tym wszystkim poradze. Ostatnia rzecza, jakiej sie spodziewalam bylo to, ze zaproponuje mi malzenstwo. Zreszta obojetne, dlaczego to zrobil, dosc, ze mi sie oswiadczyl, a ja te oswiad czyny przyjelam. I chociaz bardzo chcialam wierzyc, ze wszystko bedzie dobrze, i dolozylam wszelkich staran, zeby przekonac Nane, ze wiem, co robie, to wlasciwie od poczatku, zanim jeszcze wysechl atrament na akcie slubu, obie wie dzialysmy, ze byla to wielka pomylka. Absolutnie nic nas nie laczylo. Klocilismy sie praktycznie bez przerwy i rozstalismy sie wkrotce po urodzeniu Bena. Bylam kompletnie zalamana. Logan zlozyl rece. 180 -Ale to ci nie przeszkodzilo... -Nie przeszkodzilo mi w czym? -W pojsciu do college'u i zostaniu nauczycielka. I byciu samotna matka. - Usmiechnal sie - I w poradzeniu sobie z tym wszystkim. Spojrzala na niego z wdziecznoscia. -Z pomoca Nany. -Wszystko jedno. - Przez chwile patrzyl na nia uwaznie, po czym na jego twarzy pojawil sie usmieszek. - Pilna uczennica, tak? -W szkole? Owszem. Bylam zdecydowanie pilna uczennica. -Trudno mi w to uwierzyc. -Mozesz nie wierzyc. -No, a jak dawalas sobie rade na studiach? -Z malym Benem? Ciezko. Ale mialam juz jakies zaliczenia, mialam fory. Kiedy Ben byl jeszcze w pieluchach, zapisalam sie na zajecia do szkoly pomaturalnej. Chodzilam tam dwa albo trzy razy w tygodniu i wtedy malym zajmowala sie Nana. Po powrocie do domu, kiedy nie bylam mama, probowalam sie uczyc. Tak samo bylo, kiedy przenioslam sie na Uniwersytet Karoliny Polnocnej w Wilmington, polozony szczesliwie tak blisko, ze moglam obrocic tam i z powrotem przed noca. Studia zajely mi szesc lat, ale nie chcialam nadmiernie wykorzystywac Nany ani dawac mojemu eks powodow do ubiegania sie o calkowita opieke nad dzieckiem. A wtedy mogl tego probowac. -To musi byc jakis wielki pozeracz damskich serc. Beth skrzywila sie. -Nie uwierzylbys. -Chcesz, zebym mu wlal? Rozesmiala sie. 181 -To zabawne. Dawniej zapewne skorzystalabym z twojej oferty, ale juz nie teraz. On jest... On jest po prostu niedojrzaly. Uwaza, ze kazda kobieta, jaka pozna, za nim szaleje, wscieka sie z najglupszego powodu, a kiedy cos pojdzie mu zle, zwala wine na innych. Trzydziesci jeden lat, a mentalnosc szesnastolatka, jesli rozumiesz, co mam na mysli. - Katem oka zobaczyla, ze Logan ja obserwuje. - Ale dosc o nim. Teraz powiedz mi cos o sobie.-Na przyklad co? -Cokolwiek. Nie wiem. Co zdecydowalo o tym, ze wybrales studia antropologiczne? Zamyslil sie na chwile. -Pewnie osobowosc. -Co to znaczy? -Wiedzialem, ze nie chce studiowac nic praktycznego, jak biznes czy inzynieria, a pod koniec pierwszego roku zaczalem rozmawiac ze studentami roznych kierunkow humanistycznych. Najbardziej interesujacy ludzie byli wlasnie na antropologii. Ja tez chcialem byc interesujacy. -Zartujesz. -Nie. Dlatego zapisalem sie na pierwsze wyklady. Potem zorientowalem sie, ze antropologia to wspanialy zlepek historii, domyslow i tajemnic, a to wszystko bardzo do mnie przemawialo. Polknalem haczyk. -A co ze studenckimi zabawami? -Nie bralem w tym udzialu. -Raczej futbol? -Tez nie. -Czy miales z tego powodu poczucie, ze tracisz cos ze studenckiego zycia? -Nie. -Ja tez nie. Szczegolnie kiedy na swiat przyszedl Ben. 182 Logan skinal glowa, po czym wskazal w kierunku lasu.-Hm... Nie uwazasz, ze nalezaloby juz wypuscic Zeusa i kazac mu szukac Bena? -O Boze, rzeczywiscie! - wykrzyknela z lekka panika w glosie. - Koniecznie! Ale on go znajdzie, prawda? Jak dawno Ben poszedl sie schowac? -Niedawno. Moze z piec minut temu. Poczekaj, pojde po Zeusa. I nie martw sie. To nie potrwa dlugo. Logan otworzyl drzwi. Zeus wybiegl, machajac ogonem, zszedl po stopniach, zaraz obok ganku podniosl lape, po czym wrocil do pana. -Gdzie jest Ben? - zapytal Logan. Zeus nastawil uszu, a Logan wskazal w kierunku, w ktorym zniknal chlopak. -Szukaj Bena - polecil. Pies zawrocil i zaczal z nosem przy ziemi zataczac szerokie luki. W ciagu kilku sekund zlapal trop i zniknal w ciemnosci. -Czy mamy za nim isc? - zapytala Beth. -A chcialabys? -Tak. -To chodzmy. Ledwie dotarli do pierwszych drzew, kiedy uslyszeli radosne poszczekiwanie Zeusa. Zaraz potem rozlegl sie glos uszczesliwionego Bena. -Jednak miales racje. Ile to trwalo? Dwie minuty? - zapytala Beth. Logan wzruszyl ramionami. -Dla Zeusa nie bylo to nic trudnego. Wiedzialem, ze Ben sie zbytnio nie oddali. -A jaki jest najdluzszy dystans, na jakim Zeus cos tropil? -Podjal kiedys trop jelenia i szedl za nim chyba z kil- 183 kanascie kilometrow. I szedlby dalej, ale natrafil na jakis plot. To bylo w Tennessee.-A po co tropiliscie jelenia? -W celach szkoleniowych. Zeus to bystry pies. Lubi sie uczyc i wykorzystywac swoje umiejetnosci. - W tym momencie Zeus wyskoczyl spomiedzy drzew, a tuz za nim pojawil sie Ben. - I dlatego to jest tak samo fantastyczna zabawa dla Zeusa, jak i dla Bena. -Niesamowite! - wykrzyknal Ben. - On po prostu do mnie podszedl! Chociaz bylem cicho!... -Chcesz to powtorzyc? - zapytal Logan. -A moge? - W glosie Bena slychac bylo prosbe. -O ile mama sie zgodzi. Ben zwrocil sie do matki, ktora podniosla rece. -Chowaj sie. -Dobrze, tylko go zamknij. Ale tym razem to sie naprawde schowam - oswiadczyl Ben. -Widze, ze zlapales, o co chodzi - podsumowal Logan. Za drugim razem Zeus znalazl Bena na drzewie. Za trzecim Ben wrocil po swoich sladach, zeby zmylic psa, ale Zeus i tak go znalazl - w domku na drzewie nad strumieniem w odleglosci niespelna pol kilometra. Beth nie byla zachwycona ta ostatnia kryjowka syna-mostek i platforma byly dosc niestabilne, a po ciemku wydawaly sie szczegolnie niebezpieczne. Na szczescie Ben poczul sie juz zmeczony i nie nalegal na dalsza zabawe. Logan poszedl za nimi do domu. Pozegnawszy sie z Benem, zwrocil sie do Beth: -Dzieki za wspanialy wieczor, ale musze juz isc. Mimo ze zblizala sie dziesiata Beth nie bardzo miala ochote sie z nim rozstac. -184 -Moze cie odwiezc? - zaproponowala. - W ciagu kilku minut Ben bedzie juz spal, a ja chetnie ciebie podrzuce... -Doceniam propozycje, ale naprawde nie ma takiej potrzeby. Lubie chodzic. -Wiem. W sumie niewiele wiem o tobie, ale to wiem na pewno. - Usmiechnela sie. - To widzimy sie jutro, tak? -Bede o siodmej. -Moge nakarmic psy, jesli wolisz przyjsc troche pozniej. -Nie ma problemu, a poza tym chetnie zobacze sie z Benem przed jego wyjazdem. Nie mowiac o Zeusie. Biedaczysko nie bedzie wiedzial, co ze soba zrobic, kiedy nie bedzie mial go kto gonic. -No to dobrze... - Beth objela sie ramionami, czujac nagle rozczarowanie na mysl o rozstaniu z Loganem. -Czy moglbym jutro pozyczyc ciezarowke? Powinienem jechac do miasta kupic pare rzeczy potrzebnych do naprawy hamulcow. Jesli nie, moge isc na piechote. Beth usmiechnela sie. -Wiem, ale to nie problem. Musze odwiezc Bena i zalatwic kilka spraw, wiec jesli sie nie zobaczymy, wloze kluczyki pod mate od strony kierowcy. -W porzadku - powiedzial i spojrzal jej prosto w oczy. - Dobranoc, Elizabeth. -Dobranoc, Logan. Po wyjsciu Logana Beth zajrzala do Bena, jeszcze raz dala mu calusa i poszla do siebie. Rozbierala sie, od nowa przezywajac wieczor i zastanawiajac sie nad tajemnica Logana Thibaulta. Calkowicie roznil sie od wszystkich mezczyzn, jakich dotychczas spotkala, pomyslala, i natychmiast sama skarcila sie za zbyt oczywiste wnioski. Jasne, ze jest inny, powiedziala sobie. Jest przeciez dla niej kims nowym. Nigdy do tej pory 185 nie spedzila z nim tyle czasu. Ale przeciez, tlumaczyla sobie, jest na tyle dojrzala, ze potrafi dostrzec cos autentycznego, kiedy sie z tym zetknie.Logan rzeczywiscie byl inny. To jasne, ze Keith w niczym go nie przypominal. Tak samo jak zaden z mezczyzn, z ktorymi spotykala sie po rozwodzie. Wiekszosc z nich byla latwa do rozszyfrowania. Bez wzgledu na to, jak wydawali sie grzeczni, czarujacy, szorstcy czy prymitywni, wszystko, co robili, w oczywisty sposob zmierzalo do jednego: zeby zaciagnac ja do lozka. "Meskie smiecie", jak nazywala ich Nana, ktora rzadko, musiala przyznac Beth, sie mylila. Ale z Loganem... No wlasnie. Nie miala zielonego pojecia, czego od niej chcial. Wiedziala, ze mu sie podoba i ze dobrze sie czuje w jej towarzystwie. I na tym koniec. Nie wyobrazala sobie, jakie mogl miec intencje, poniewaz w towarzystwie Bena czul sie rownie dobrze. Uwazala, ze traktuje ja tak jak niektorzy zonaci mezczyzni. Jestes ladna i interesujaca, ale ja nie jestem juz wolny. Beth przyszlo do glowy, ze Logan tez mogl nie byc wolny. A jesli ma w Kolorado dziewczyne albo zerwal z miloscia swojego zycia i teraz probuje o wszystkim zapomniec? Zastanawiajac sie nad tym, doszla do wniosku, ze chociaz opowiedzial jej, co widzial i robil podczas swojej podrozy przez kraj, to w dalszym ciagu nie wiedziala, po co w ogole wybral sie w te podroz ani dlaczego postanowil ja zakonczyc wlasnie w Hampton. Jego historia byla nie tyle tajemnicza, ile skrywana, a to wydawalo jej sie dziwne. Jezeli sie czegokolwiek nauczyla o mezczyznach, to tego, ze lubili mowic o sobie - o swojej pracy, o swoich hobby, osiagnieciach i motywacjach. Logan nic takiego nie zdradzal. Zastanawiajace. 186 Potrzasnela glowa. Moze sie za duzo domyslala. Ostatecznie nie byla to randka. Raczej wizyta towarzyska - tacos, szachy, rozmowa. Spotkanie rodzinne.Zalozyla pizame i ze stolika przy lozku wziela pismo. Przez chwile kartkowala je bezmyslnie, po czym zgasila swiatlo. Ale kiedy zamknela oczy, i tak widziala kaciki ust Logana, ktore unosily sie lekko, ilekroc powiedziala cos zabawnego, albo jego czolo, zmarszczone w chwilach skupienia. Dluzszy czas wiercila sie na lozku, nie mogac zasnac i zastanawiajac sie, czy Logan tez w tej chwili nie spal i o niej myslal. 13 Thibault Thibault obserwowal, jak Victor zarzuca wedke w zimne wody Minnesoty. Byl bezchmurny sobotni ranek, powietrze nieruchome, a w jeziorze odbijalo sie nieskazitelne niebo. Wyplyneli wczesnie, zeby powedkowac, zanim jezioro zaroi sie od skuterow wodnych i slizgaczy. Byl to ostatni dzien ich wakacji; nazajutrz mieli wyjezdzac. Ten wieczor postanowili spedzic w miejscowej restauracji, ktora cieszyla sie opinia najlepszej w miescie.-Mam nadzieje, ze uda ci sie znalezc te kobiete - oswiadczyl Victor bez zadnych wstepow. Thibault zwijal wlasnie swoja zylke. -Kogo? -No, te kobiete ze zdjecia, ktora przynosi ci szczescie. Thibault zmruzyl oczy, przygladajac sie przyjacielowi. -O czym ty mowisz? -Jezeli tylko bedziesz jej szukal, to z pewnoscia ja znajdziesz. Thibault starannie obejrzal haczyk i ponownie zarzucil wedke. 188 -Nie zamierzam jej szukac.-Tak mowisz teraz. Ale bedziesz jej szukal. Thibault potrzasnal glowa. -Nie, nie bede, ale nawet gdybym chcial, to i tak jestem bez szans. -Znajdziesz jakis sposob. - Victor wydawal sie dziwnie pewny, ze to, co mowi, jest prawda. -Dlaczego w ogole rozmawiamy na ten temat? - Thi-bault spojrzal uwaznie na przyjaciela. -Bo ta sprawa nie jest jeszcze zakonczona. -Mozesz mi wierzyc, ze jest. -Wiem, ze tak myslisz, ale to nie znaczy, ze tak musi byc. Thibault juz dawno przekonal sie, ze kiedy Victor wbije sobie cos do glowy, to nie spocznie, dopoki nie postawi na swoim. Ale poniewaz nie zamierzal w ten sposob spedzic ostatniego dnia wakacji, postanowil raz na zawsze zamknac ten temat. -Okay - powiedzial z westchnieniem - dlaczego uwa zasz, ze sprawa nie jest zakonczona? Victor wzruszyl ramionami. -Bo brakuje w niej rownowagi. -Brakuje rownowagi... - powtorzyl Thibault beznamietnym tonem. -Tak - odparl Victor. - Wlasnie. Nie widzisz? -Nie. Victor az jeknal, widzac ze jego przyjaciel jest taki tepy. -Powiedzmy, ze przychodzi do ciebie facet, ktory ma ci kryc dach. Pracuje ciezko i na koniec dostaje pieniadze. Dopiero wtedy nastepuje zakonczenie sprawy. Ale z tym zdjeciem to jest tak, jakby dach zostal pokryty, a wlasciciel domu za to nie zaplacil. Dopoki nie ma zaplaty, nie ma rownowagi. 189 -Czy chcesz powiedziec, ze jestem tej kobiecie cos winien? - W glosie Thibaulta pobrzmiewal sceptycyzm.-Oczywiscie. Dzieki temu zdjeciu byles bezpieczny, ono przynosilo ci szczescie. Ale dopoki za to nie zaplacisz, sprawa nie zostanie zakonczona. Thibault wyjal z turystycznej lodowki wode sodowa; jedna wzial sobie, druga podal Victorowi. -Zdajesz sobie sprawe, ze gadasz jak swir? Biorac puszke, Victor skinal glowa. -Dla niektorych, moze. Ale w koncu i tak bedziesz jej szukal. Jest w tym wszystkim wyzszy cel: twoje przeznaczenie. -Moje przeznaczenie. -Tak. -Co to ma znaczyc? -Nie wiem. Dowiesz sie, kiedy tam dotrzesz. Thibault milczal, zalujac, ze Victor w ogole poruszyl ten temat. W ciszy, jaka zapadla, Victor wpatrywal sie w twarz przyjaciela. -Moze - zaryzykowal - jestescie dla siebie przeznaczeni. -Musialbym byc w niej zakochany, Victor. -A nie jestes? -Nie. -Mimo to czesto o niej myslisz. Na to Thibault nie odpowiedzial, bo i coz mialby odpo wiedziec? * W sobote rano Thibault przyszedl wczesnie do pracy i udal sie prosto do psiarni, gdzie zabral sie do karmienia, sprzatania i - jak zwykle - szkolenia psow. Tymczasem Ben bawil 190 sie z Zeusem, dopoki Elizabeth nie zawolala, zeby szykowal sie do wyjazdu. Pomachala Loganowi z ganku, ale nawet z tej odleglosci widzial, ze jest jakos dziwnie roztargniona.Kiedy wyprowadzal psy, zdazyla juz schowac sie w domu. Zwykle zabieral po trzy psy naraz i Zeusa, ktory zawsze za nimi dreptal. W pewnej odleglosci od domu spuszczal psy ze smyczy, ale one szly za nim bez wzgledu na to, jaki obral kierunek. Lubil zmieniac trasy - tego typu urozmaicenia sprawialy, ze jego podopieczni nie mieli tendencji do zbytniego oddalania sie. Psy - podobnie jak ludzie - nudzily sie, powtarzajac codziennie te same czynnosci. Zwykle taki spacer dla kazdej grupy trwal okolo pol godziny. Po zakonczeniu spaceru z trzecia grupa Thibault zauwazyl, ze samochod Elizabeth znikl, i domyslil sie, ze pojechala odwiezc Bena. Nie lubil ojca chlopaka glownie dlatego, ze nie lubili go Ben i Elizabeth. Wygladalo na to, ze lepszy z niego numer, ale Logan nie mogl nic zrobic, poza sluchaniem, kiedy Elizabeth o nim mowila. Za malo wiedzial o jej bylym mezu, zeby udzielac jakichkolwiek rad, a zreszta Elizabeth o zadne rady go nie prosila. Poza tym nie byla to jego sprawa. Ale co wobec tego bylo jego sprawa? Dlaczego w ogole tutaj sie znalazl? Wbrew sobie wracal myslami do tamtej rozmowy z Victorem i wiedzial, ze znalazl sie tu z powodu tego, co mu wtedy na jeziorze powiedzial przyjaciel. I oczywiscie tego, co sie wydarzylo pozniej. Zmusil sie, zeby nie wracac juz do tamtych wspomnien. Nigdy wiecej, postanowil. Zawolal psy i ruszyl w strone psiarni. Po odprowadzeniu podopiecznych poszedl zwiedzac szope. Zapalil swiatlo i oniemial na widok scian i polek. To nie bylo tak, ze dziadek 191 Elizabeth mial po prostu kilka sztuk narzedzi - szopa przypominala zagracony sklep zelazny. Logan snul sie wsrod polek, szafek i zalegajacych na warsztacie stert gratow. Znalazl w koncu klucz nasadowy, pare kluczy nastawnych i lewarek, i zabral to wszystko do ciezarowki. Zgodnie z obietnica, Elizabeth zostawila mu kluczyki pod mata. Wsiadl do samochodu i ruszyl do sklepu z czesciami, ktory - jak mgliscie zapamietal - znajdowal sie gdzies w rejonie srodmiescia.Szczesliwie dostal wszystko, czego potrzebowal - nakladki hamulcowe, zacisk i stosowny smar - i juz w niecale pol godziny byl z powrotem. Podlewarowal samochod i zdjal pierwsze kolo. Za pomoca zacisku przytrzymal tloczek, usunal stary klocek, sprawdzil tarcze, zalozyl nowy klocek, a po nim kolo, po czym powtorzyl to wszystko z pozostalymi kolami. Konczyl trzeci hamulec, kiedy uslyszal samochod Elizabeth, ktora zaparkowala obok ciezarowki. Spojrzal przez ramie w chwili, kiedy wysiadala, i uswiadomil sobie, ze nie bylo jej kilka godzin. -Jak idzie? - zapytala. -Juz koncze. -Naprawde? - Byla zaskoczona. -To tylko nakladki hamulcowe. Nic wielkiego. -Pewnie chirurg powiedzialby tak samo. To tylko wyrostek. -Chcesz sie nauczyc? - zapytal Thibault, patrzac na jej sylwetke rysujaca sie na tle nieba. -Ile czasu ci to zajelo? -Niewiele. - Wzruszyl ramionami. - Jakies dziesiec minut. -Naprawde? - zdziwila sie. - Okay, tylko wniose zakupy do domu. -192 -Pomoc ci? -Nie, dziekuje, to tylko kilka toreb. Thibault zalozyl trzecie kolo i podokrecal sruby. Kiedy Elizabeth pojawila sie przy nim, poluzowywal wlasnie sruby ostatniego kola. A kiedy ukucnela obok niego, poczul zapach mleczka kokosowego, ktorym sie wczesniej smarowala. -Najpierw zdejmujesz kolo... - zaczal i metodycznie prowadzil ja przez caly proces, upewniajac sie, ze rozumie kazdy etap. Kiedy usunal podnosnik i zaczal zbierac narzedzia, potrzasnela glowa. -To wydaje sie takie proste. Mam wrazenie, ze i ja bym potrafila to zrobic. -Na pewno. -To dlaczego kaza sobie za to tak slono placic? -Nie wiem. -Widze, ze minelam sie z powolaniem - powiedziala, wstajac i zwiazujac wlosy w luzny konski ogon. - Dzieki, ze to zreperowales. Juz od dawna mialam sie tym zajac. -Zaden problem. -Jestes glodny? Kupilam swiezego indyka na kanapki i ogorki konserwowe. -To brzmi interesujaco. Lunch jedli na ganku na tylach domu, z widokiem na ogrod. Elizabeth w dalszym ciagu wydawala sie roztargniona, mimo to rozmawiali troche o dorastaniu w malym poludniowym miescie, gdzie wszyscy wiedza wszystko o wszystkich. Niektore historie byly nawet zabawne, ale Thibault przyznal, ze woli bardziej anonimowe zycie. -Ciekawe, dlaczego mnie to nie dziwi? - zapytala. 193 Pozniej Thibault wrocil do pracy, a Elizabeth spedzila popoludnie na sprzataniu domu. Nie tak jak jej dziadek, Logan poradzil sobie z otwarciem zamalowanego okna, chociaz okazalo sie to trudniejsze od naprawy hamulcow. Nielatwe tez bylo otwieranie i zamykanie okna pozniej, pomimo dokladnego wygladzenia powierzchni papierem sciernym. Na koniec Thibault od nowa pomalowal rame.Od tej chwili rozpoczela sie normalna codzienna praca. Kiedy wypelnil wszystkie swoje obowiazki, dochodzila piata i z powodzeniem moglby isc do domu, ale nie poszedl. Zamiast tego zabral sie do papierow, traktujac to jako zaliczke na jutrzejszy ciezki, dlugi dzien pracy. Po dwugodzinnej harowce, przekonany, ze zrobil wielki postep - ktoz to mogl ocenic? - nie uslyszal nadchodzacej Elizabeth. Zauwazyl tylko, ze Zeus wstal i podbiegl do drzwi. -Nie spodziewalam sie, ze jeszcze tu jestes - powie dziala. - Zobaczylam swiatlo i pomyslalam, ze zapomniales zgasic. -Nie zapominam. Wskazala lezaca na biurku sterte dokumentow. -Nie masz pojecia, jaka ci jestem wdzieczna, ze sie do tego zabrales. Nana w lecie probowala mnie namowic na uporzadkowanie papierow, ale osiagnelam mistrzostwo w wymigiwaniu sie od tego. -Mialem szczescie - powiedzial, przeciagajac sylaby. -Nie, to ja mialam szczescie. Chyba mam z tego powodu poczucie winy. -Moze nawet bym ci uwierzyl, gdyby nie ten usmieszek. Byly jakies wiadomosci od Bena albo od Nany? -Od obojga. Nana jest w euforii. Ben jest zalamany. Nawet mi tego nie powiedzial. Uslyszalam to w jego glosie. 194 -Bardzo mi przykro z tego powodu - szczerze zapewnilja Thibault. Cala spieta siegnela do drzwi. Zaczela nimi wachlowac w obie strony, jakby byla zainteresowana samym mechanizmem ich funkcjonowania. Na koniec westchnela. -Moze chcialbys mi pomoc w kreceniu lodow? -Prosze? - Polozyl teczke, ktora wlasnie opisywal. -Uwielbiam lody domowej roboty. Nie ma nic lepszego na upal, ale samo krecenie lodow bez kogos do pomocy trudno nazwac przyjemnym. -Nie wiem, czy kiedykolwiek probowalem lodow domowej roboty. -To nie wiesz, co tracisz. Wchodzisz w to? Jej dziecinny entuzjazm okazal sie zarazliwy. -Okay - zgodzil sie. - To brzmi zachecajaco. -Skocze wobec tego do sklepu i kupie potrzebne rzeczy. Za kilka minut bede z powrotem. -A czy nie lepiej kupic gotowe lody? Oczy Beth plonely radoscia. -To nie jest to samo. Zobaczysz. Za kilka minut bede z powrotem. Zgoda? Dotrzymala slowa. Thibault ledwie zdazyl sprzatnac biurko i ostatni raz zajrzec do psow, kiedy uslyszal odglos silnika. Spotkali sie przy samochodzie. -Mozesz wziac torbe z lodem? Lezy na tylnym sie dzeniu. Wzial lod i poszedl za nia do kuchni. Gestem wskazala lodowke, sama zas postawila na kuchennym blacie litr mleka pol na pol ze smietanka kremowka. -Czy mozesz przyniesc maszynke do robienia lodow? Jest w spizarni, gorna polka po lewej stronie. Thibault wylonil sie ze spizarni, niosac reczna maszynke 195 f z korbka. Sprzet wygladal tak, jakby mial co najmniej z piec-dziesiat lat. -O to chodzilo? -Tak, o to. - Jest jeszcze sprawna? - zdziwilsie. -Idealnie. Zdumiewajace, nie uwazasz? Nana ja dostalana prezent slubny, ale uzywamy jej do dzis. Robi wspaniale lody. Thibault postawil maszynke na blacie i stanal obok Beth. -Co mialbym robic? -Jesli zgodzisz sie krecic, to ja przygotuje mieszanke. -Tak bedzie sprawiedliwie - orzekl. Wystawila elektryczny mikser, miske i naczynie z miarka. Z szafki z przyprawami wyjela cukier, make i esencje waniliowa. Wsypala do miski trzy filizanki cukru i filizanke maki i wymieszala recznie, a nastepnie wstawila miske do miksera. Nastepnie wbila w nia trzy jajka, wlala cale mleko ze smietanka i trzy lyzeczki esencji waniliowej, a na koniec wlaczyla mikser. Potem dolala do powstalej mieszaniny odrobine mleka i cala mase przelozyla do pojemnika na lody, ktory z kolei umiescila w antycznej maszynce i oblozyla kawalkami lodu wymieszanymi z gruboziarnista sola. -Gotowe - oznajmila, wreczajac mu maszynke. Sama wziela reszte lodu i soli i zarzadzila: - Idziemy na ganek. Lody trzeba robic na ganku, inaczej to nie bedzie to samo. -Ach, rozumiem - odparl. Usiadla obok niego, troche blizej niz poprzedniego dnia. Ustawiwszy pojemnik miedzy nogami, Thibault zaczal krecic korba, zdumiony, ze tak lekko chodzi. -Dzieki, ze wziales to na siebie - powiedziala. - Te lody sa mi naprawde potrzebne. To jest jeden z takich dni. 196 - o?Spojrzala na niego z filuternym usmieszkiem. -Widze, ze to twoja specjalnosc. -Co takiego mianowicie? -Takie "O?", kiedy ktos cos komentuje. To zacheca do dalszego mowienia, bez zadawania zbyt osobistych pytan, bez wscibstwa. -O? Zachichotala. -"O?" - powtorzyla, starajac sie go nasladowac. - Wiekszosc osob powiedzialaby w tej sytuacji " I co sie stalo?" albo "Dlaczego?". -No wiec dobrze. Co sie stalo? Dlaczego to jest jeden z tych dni? Parsknela zdegustowana. -Po prostu dzis rano Ben, pakujac swoje rzeczy, byl wyjatkowo naburmuszony, a ja zaczelam mu dogadywac, zeby sie pospieszyl i ze strasznie sie guzdrze. Jego tata zwykle nie lubi, kiedy Ben sie spoznia, ale tym razem odnioslam wrazenie, ze w ogole o nim zapomnial. Musialam przez kilka minut pukac do drzwi, zeby nam otworzyl, i widac bylo, ze dopiero co wstal z lozka. Gdybym wiedziala, ze zaspi, to tak nie pilowalabym Bena, do tej pory mam wyrzuty sumienia. I oczywiscie, kiedy odjezdzalam, widzialam, jak chlopak targa wor smieci, bo tatuskowi nie chcialo sie ich wyrzucic. No a potem prawie caly dzien sprzatalam, co przez pierwsze dwie godziny nie bylo nawet takie zle, ale pod koniec te lody naprawde byly mi juz bardzo potrzebne. -Trudno to nazwac sobotnim relaksem. -Bardzo trudno - mruknela, a Thibault byl przekonany, ze sie zastanawia, czy nie powiedziec wiecej. Ale bylo cos 197 jeszcze, co ja nekalo, i Beth westchnela gleboko. - Dzis sa urodziny mojego brata - wyznala z lekkim drzeniem w glosie. - Po odwiezieniu Bena, pojechalam na cmentarz i zawiozlam kwiaty.Thibaulta scisnelo cos za gardlo, przypomnialo mu sie zdjecie stojace na kominku. I chociaz juz wczesniej podejrzewal, ze jej brat zostal zabity, to do tej pory ani Nana, ani Elizabeth tego nie potwierdzily. Natychmiast zrozumial, dlaczego nie chciala tego wieczoru zostac sama. -Przykro mi - powiedzial z nieudawanym wspolczuciem. -A mnie... Na pewno bys go polubil. Wszyscy go lubili. -Jestem o tym przekonany. Elizabeth wykrecala dlonie. -Nanie wylecialo to z glowy. Oczywiscie po poludniu pamietala i nawet dzwonila, zeby mi powiedziec, jak bardzo jest jej przykro, ze nie moze tu ze mna byc. Prawie plakala, ale uspokajalam ja, ze wszystko jest w porzadku. Ze to nic wielkiego. -Ale to jest cos wielkiego. Byl twoim bratem i bardzo ci go brakuje. Przez twarz Beth przemknal smutny usmiech. -Troche mi go przypominasz - powiedziala cicho. - Nie tyle z wygladu, ile z zachowania. Zauwazylam to juz wtedy, kiedy przyszedles do biura pytac o prace. Tak jakbyscie obaj wyszli spod jednej sztancy. To chyba dotyczy wszystkich marines. -Moze - odparl - chociaz w wojsku spotykalem najrozniejsze typy ludzi. -Wyobrazam sobie. - Podciagnela kolana pod brode i objela je ramionami. - Podobalo ci sie to? Mam na mysli sluzbe w piechocie morskiej. 198 -Czasem.-Aha, to znaczy, ze nie zawsze. -Nie. -Bo Drake byl zachwycony. Wszystko mu sie tam podobalo. - Chociaz wygladalo na to, ze Elizabeth siedzi jakby zahipnotyzowana ruchem korby, to jednak bylo widac, ze zatonela we wspomnieniach. - Pamietam, kiedy zaczela sie inwazja. Od bazy Lejeune lezacej niecala godzine drogi stad. Wielka sprawa. Najbardziej balam sie o niego, kiedy docieraly do nas wiadomosci o broni chemicznej i zamachach samobojczych, ale czy ty wiesz, co bylo jego najwiekszym zmartwieniem? To znaczy przed inwazja? -Co takiego? -Zdjecie. Glupia stara fotka. Czy mozesz w to uwierzyc? Te nieoczekiwane slowa sprawily, ze serce Thibaulta za czelo walic jak oszalale. Nakazal sobie jednak spokoj. -Zrobil mi to zdjecie, kiedy bylismy pierwszy raz w we solym miasteczku - podjela. - To byl nasz ostatni wspolnie spedzony weekend przed jego wstapieniem do wojska. Zro bilismy, jak zwykle, kilka rund po miasteczku, a potem od laczylismy sie od tlumu. Chcielismy byc sami. Pamietam, ze siedzielismy pod taka wielka sosna i gadalismy kilka godzin, gapiac sie na diabelski mlyn. Byl ogromny, caly oswietlony i wszedzie rozlegaly sie ochy i achy dzieciakow, a kolo sie obracalo i obracalo bez konca pod idealnie czystym letnim niebem. Rozmawialismy o naszych rodzicach i zastanawialis my sie, jacy by byli, czy mieliby siwe wlosy, czy zostalibysmy w Hampton, czy bysmy sie gdzies wyprowadzili. A ja pa mietam, ze patrzylam w niebo, i nagle zobaczylam spadajaca gwiazde i pomyslalam sobie, ze rodzice gdzies tam nas slu chaja. 199 Przerwala na chwile, zatopiona we wspomnieniach, po czym podjela:-Drake zalaminowal to zdjecie i mial je przy sobie przez caly okres szkolenia zasadniczego. Po przyjezdzie do Iraku zawiadomil mnie e-mailem, ze je zgubil, i prosil, zebym mu przyslala drugie. Wydawalo mi sie to kompletnie zwariowane, ale przeciez ja tam nie bylam i nie wiedzialam, przez co przechodzi, wiec obiecalam mu przyslac drugie zdjecie. Jed nak nie zrobilam tego od razu. Nie pytaj mnie dlaczego. Musialam miec jakas psychiczna blokade. Wlozylam nawet plyte do torebki, ale za kazdym razem, kiedy znajdowalam sie w poblizu punktu, w ktorym robili odbitki, zawsze o tym zapominalam. A potem ani sie spostrzeglam, jak zaczela sie inwazja. W koncu zdobylam sie na wyslanie zdjecia, ale list wrocil w zamknietej kopercie. Drake zginal w pierwszym tygodniu inwazji. Patrzyla na niego znad kolan. -Piec dni. Tyle mu bylo dane. A ja nawet mu nie przy slalam tej jedynej rzeczy, o jaka mnie prosil. Czy rozumiesz, jak ja sie z tym czuje? Loganowi o malo nie peklo serce. -Nie wiem, co powiedziec. -Tu nie ma nic do powiedzenia - odparla. - To jest po prostu jedna z tych straszliwych, nieprawdopodobnych, niebywale smutnych rzeczy. A dzisiaj... Dzisiaj mysle o tym, ze to sie nam wymyka. Nana nie pamietala. Ben nie pamietal. Przynajmniej w jego przypadku moge to jakos zrozumiec. Kiedy Drake zginal, Ben nie mial nawet pieciu lat, a chyba wiesz, jak to jest ze wspomnieniami w tym wieku. Niewiele z nich zostaje. Ale Drake byl dla niego taki dobry, bo po prostu lubil jego towarzystwo. - Wzruszyla ramionami. - Tak jak ty. 200 Thibault zalowal, ze to powiedziala. On przeciez nie byl jednym z nich...-Bylam przeciwna zatrudnianiu ciebie - podjela, nieswiadoma jego rozterek. - Wiesz o tym? -Wiem. -Ale nie dlatego, ze przyszedles na piechote z Kolorado. To byl najwazniejszy powod mojej decyzji. Nie chcialam cie przyjac do pracy glownie ze wzgledu na to, ze sluzyles w piechocie morskiej. Skinal glowa, a ona w ciszy, jaka zapadla, siegnela do maszynki. -Pewnie trzeba dosypac lodu. - Otworzyla pokrywke pojemnika, dosypala lodu i zwrocila mu maszynke. -Dlaczego tu jestes? - zapytala nagle. Mimo ze doskonale wiedzial, o co jej chodzilo, udal, ze nie zrozumial. -Bo mnie poprosilas, zebym zostal. -Nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to: dlaczego w ogole jestes w Hampton. I tym razem chcialabym dowiedziec sie prawdy. Thibault szukal wlasciwej odpowiedzi. -Bo Hampton wydalo mi sie milym miejscem. I jak do tej pory rzeczywiscie takie jest. Po wyrazie twarzy Elizabeth poznal, ze spodziewa sie czegos wiecej. Czekala. Widzac, ze sie nie odzywa, zmarszczyla brwi. -To ma cos wspolnego z twoim pobytem w Iraku, prawda? Milczenie go zdradzilo. -Jak dlugo tam byles? - spytala. Poprawil sie na krzesle. Nie chcial o tym mowic, ale zdawal sobie sprawe, ze nie ma wyboru. 201 -Za ktorym razem?-A ile razy tam byles? -Trzy. -Czesto uczestniczyles w dzialaniach wojennych? -Czesto. -Ale tobie sie udalo. -Tak. W jej ustach dostrzegl napiecie, a w oczach lzy. -Dlaczego tobie tak, a mojemu bratu nie? Czterokrotnie przekrecil korbke maszynki, zanim odpo wiedzial, swiadom tego, ze mowi nieprawde: -Nie wiem. * Kiedy Elizabeth wstala, zeby przyniesc miseczki i lyzeczki do lodow, Thibault mial ochote zawolac Zeusa i isc juz, zaraz, zanim zmieni zdanie, i wrocic do domu do Kolorado.Nie mogl przestac myslec o zdjeciu, ktore mial w kieszeni, a ktore zgubil Drake. Thibault je znalazl, Drake zginal, a teraz on jest tutaj, w domu, w ktorym ten chlopak sie wychowal, i spedza czas z jego osierocona siostra. Na pozor to wszystko wydawalo sie zupelnie nieprawdopodobne, ale zwalczywszy nagla suchosc w ustach, skupil sie na tym, co wiedzial, ze jest prawda. Fotografia byla po prostu zdjeciem Elizabeth, ktore zrobil jej brat. Takie rzeczy, jak szczesliwe talizmany, nie istnialy. Thibault przezyl sluzbe w Iraku, ale tak samo przezyla ja znakomita wiekszosc wyslanych tam marines. Tak jak prawie caly jego pluton, nie wylaczajac Victora. Ale niektorzy zolnierze zgineli, a wsrod nich Drake, i chociaz ten fakt byl tragiczny, to nijak nie mial sie do zdjecia. Trwala wojna. A Thibault znalazl sie tutaj, bo 202 postanowil odszukac te kobiete. To nie mialo nic wspolnego z przeznaczeniem czy jakakolwiek magia.Ale zaczal jej szukac z powodu Victora. Zamrugal; uswiadomil sobie, ze nie wierzyl w ani jedno slowo z tego, co mowil przyjaciel. Bo Victor wierzyl w zwykle przesady. To nie mogla byc prawda. A w kazdym razie nie wszystko. Zeus uniosl leb i wpatrywal sie w swego pana, jakby byl swiadom jego walki wewnetrznej. Nastawil uszu i zaskomlal cicho, po czym wszedl na ganek i polizal mu reke. Thibault zadarl psu glowe i Zeus obwachal mu twarz. -Co ja tutaj robie? - wyszeptal Thibault. - Po co tu przyszedlem? Kiedy czekal na odpowiedz, ktora nigdy nie miala pasc, uslyszal za soba trzasniecie siatkowych drzwi. -Mowisz do siebie czy do psa? - zapytala Elizabeth. -Do obu - odparl. Usiadla obok niego i wreczyla mu lyzke. -A co takiego mowiles? -Nic waznego. - Dal znak Zeusowi, zeby sie polo zyl, i pies wpasowal sie w schodek, zeby pozostac w po blizu ludzi. Elizabeth otworzyla pojemnik maszynki i nalozyla lodow do obu miseczek. -Mam nadzieje, ze beda ci smakowaly - powiedziala, wreczajac mu jedna porcje. Wsadzila lyzeczke w swoje lody i sprobowala, po czym spojrzala na Thibaulta z powaznym wyrazem twarzy. -Chcialam cie przeprosic. -Za co? -Za to, co przed chwila powiedzialam... Ze spytalam, dlaczego tobie sie udalo, a mojemu bratu nie. 203 -To dobre pytanie. - Skinal glowa, skrepowany jej spojrzeniem.-Nie, niedobre. I nie powinnam go w ogole zadawac. Przepraszam. -Nie ma za co. Zjadla kolejna lyzeczke lodow, zanim, z wahaniem, odpowiedziala: -Czy pamietasz, jak ci powiedzialam, ze nie chce cie zatrudnic dlatego, ze byles marine? Skinal glowa. -Nie chodzi o to, co prawdopodobnie na ten temat mys lisz. To nie dlatego, ze przypominasz mi Drake'a. Tylko dlatego, w jaki sposob on zginal. - Zastukala lyzeczka w brzeg miski. - Drake zostal zabity przez swoich. Thibault odwrocil wzrok. -Oczywiscie na poczatku o tym nie wiedzialam. Zbywali nas jakimis: "Trwa dochodzenie" albo "Badamy sprawe" - tego rodzaju informacjami. Minely miesiace, zanim sie dowiedzialysmy, w jaki sposob Drake zginal, a do tej pory nie wiemy, kto za to odpowiada. Goraczkowo szukala wlasciwych slow. - Bo to... bo to jest niesprawiedliwe. To znaczy, ja wiem, ze to byl wypadek, wiem, ze ten, kto to zrobil, nie chcial go zabic, ale gdyby cos takiego zdarzylo sie tu, w Stanach, to z pewnoscia ktos odpowiadalby za nieumyslne spowodowanie smierci. Ale jesli cos takiego dzieje sie w Iraku, nikt nie jest zainteresowany ujawnieniem prawdy. I ona nigdy nie wyjdzie na jaw. -Dlaczego mi to wszystko mowisz? - zapytal spokojnie Thibault. -Bo to jest prawdziwy powod, dla ktorego nie chcialam cie zatrudnic. Po tym, jak poznalam okolicznosci smierci Drake'a, za kazdym razem, kiedy spotykalam jakiegos marine, 204 zastanawialam sie, czy to przypadkiem nie jest wlasnie ten, ktory go zabil. Albo ze ukrywa prawdziwego zabojce. Wiedzialam, ze to niesprawiedliwe, ze tak nie mozna, ale to bylo silniejsze ode mnie. Po jakims czasie ta zlosc stala sie czescia mnie, jedynym sposobem na radzenie sobie z bolem. Nie akceptowalam osoby, ktora sie stalam, ale nie potrafilam sie wyrwac z zakletego kregu pytan i oskarzen. I wtedy nagle, ni z tego, ni z owego, pojawiles sie ty. A Nana, mimo ze dokladnie wiedziala, co czuje - moze zreszta wlasnie dlatego - postanowila cie przyjac. Odstawila miseczke z lodami.-Dlatego przez pierwsze dwa tygodnie niewiele mialam ci do powiedzenia. Bo nie wiedzialam, co powiedziec. Ale sadzilam, ze nie bede musiala, bylam prawie pewna, ze po kilku dniach odejdziesz, tak jak wszyscy twoi poprzednicy. Ale nie odszedles. Przeciwnie - pracujesz ciezko, siedzisz do pozna, masz bardzo dobre relacje z Nana i z moim synem... i nagle... Nagle okazuje sie, ze bardziej niz marine widze w tobie czlowieka. - Przerwala, jakby calkowicie zagubila sie we wlasnych myslach, a na koniec tracila go kolanem. - I nie tylko to: jestes czlowiekiem, ktory pozwala kobietom takim jak ja wygadac sie bez stawiania jakichkol wiek granic. Tracil ja tak samo, zeby dac jej odczuc, ze wszystko jest w porzadku. -Dzis sa urodziny Drake'a. -Tak, sa. - Uniosla czarke do gory. - Za mojego mlodszego brata. Stukneli sie czarkami. -Za Drake'a - powtorzyl. Zeus zaskowytal, wpatrujac sie w nich z niepokojem. Mimo napiecia Elizabeth zmierzwila mu siersc. 205 -Ty nie potrzebujesz toastu. To jest dzien Drake'a. Pies przekrzywil leb, zaskoczony, a Beth rozesmiala sie.-Bla, bla, bla. On nie rozumie ani slowa z tego, co mowie. -To prawda, ale zorientowal sie, ze jestes podenerwowana. Dlatego trzyma sie blisko nas. -On jest naprawde niesamowity. Chyba nigdy nie widzialam psa z taka intuicja i tak dobrze wyszkolonego. To samo powiedziala o nim Nana, a wierz mi, to cos znaczy. -Dziekuje bardzo - odparl Thibault. - To sprawa dobrego pochodzenia. -Okay. Teraz twoja kolej, zeby cos powiedziec. O mnie wiesz juz prawie wszystko - oswiadczyla Elizabeth. -A co bys chciala wiedziec? Wziela miseczke i znow zjadla troche lodow. -Czy kiedykolwiek byles zakochany? - zapytala. Uniosl brwi, zaskoczony swoboda, z jaka zadala mu to pytanie, wiec machnela reka. -Chyba nie uwazasz, ze jestem zbyt wscibska - po tym wszystkim, co powiedzialam ci o sobie. Przyznaj sie. -Raz - przyznal. -Ostatnio? -Nie, wiele lat temu. W czasach studenckich. -Jaka ona byla? Szukal wlasciwych slow. -Praktyczna. Beth nic nie powiedziala, ale z jej miny wywnioskowal, ze oczekuje czegos wiecej. -No wiec dobrze - podjal. - Byla hipiska studiowala prawa kobiet, nosila hipisowskie sanadaly Birkenstock i dlugie kolorowe spodnice. Brzydzila sie makijazem. Pisala opinie dla gazetki studenckiej, stajac sie rzeczniczka niemal kazdej 206 grupy spolecznej na swiecie z wyjatkiem bialych mezczyzn i ludzi bogatych. A, i byla wegetarianka. Beth przygladala mu sie badawczo.-Z jakichs wzgledow nie potrafie sobie wyobrazic ciebie z kims takim. -Ja tez nie potrafilem. A i ona tez nie. W kazdym razie na dluzsza mete. Ale na krotko ignorowanie oczywistych roznic miedzy nami wydawalo sie proste, wiec je ignorowalismy. -Jak dlugo to trwalo? -Troche ponad rok. -Masz z nia jakis kontakt? Potrzasnal glowa. -Zadnego. -I to wszystko? -Jesli nie liczyc paru szkolnych zauroczen - wszystko. Ale pamietaj, ze ostatnie piec lat nie sprzyjalo budowaniu zwiazkow. -To prawda. Zeus podniosl sie nagle i stal teraz, nastawiajac uszu, wpatrzony w podjazd, czujny. Uplynela chwila, nim Thibault pochwycil slaby dzwiek silnika i zobaczyl w oddali swiatlo rozproszone na pniach drzew, ktore po chwili zaczelo sie zawezac. Zblizal sie jakis samochod. Elizabeth, zdezorientowana, zmarszczyla czolo. Auto wolno skrecilo za rog, kierujac sie w strone domu. Mimo ze swiatla ganku nie oswietlaly podjazdu, Thibault rozpoznal samochod i wypros-lowal sie. Byl to albo szeryf, albo ktorys z jego zastepcow. Elizabeth tez poznala samochod. - Nic dobrego z tego nie wyniknie - mruknela. -Jak myslisz, o co im moze chodzic? Elizabeth wstala. 207 -Nie im, tylko jemu. To moj byly maz. - Podniosla siei ruszyla na spotkanie gosciowi, dajac Loganowi znak, zeby zostal na miejscu. - Ja to zalatwie - powiedziala. Thibault przykazal Zeusowi, zeby sie nie ruszal, a tymczasem samochod zaparkowal obok samochodu Elizabeth po drugiej stronie domu. Przez krzaki Logan zobaczyl, jak drzwi od strony pasazera otwieraja sie i wysiada Ben, wlokac za soba plecak. Szedl do matki z opuszczona glowa. Zaraz potem otworzyly sie drzwi od strony kierowcy i wysiadl zastepca szeryfa, Keith Clayton. Z gardla Zeusa, czujnego i na pierwsze polecenie pana gotowego zaatakowac intruza, wydobyl sie niski pomruk. Elizabeth spojrzala na niego zdziwiona. W tej samej chwili w kregu swiatla pojawil sie Ben. Thibault i Elizabeth zauwazyli niemal jednoczesnie, ze chlopak jest bez okularow i ma podbite oko. -Co sie stalo?! - wykrzyknela Elizabeth, podbiegajac do syna. Ukucnela przy nim, zeby lepiej widziec jego twarz. - Co mu zrobiles? -Nic sie nie stalo. - W tym momencie podszedl do nich Clayton. - Zwykly siniak. Ben odwrocil sie, nie chcial, zeby matka zobaczyla wiecej. -A gdzie okulary? - zapytala, w dalszym ciagu probujac cos z tego zrozumiec. - Uderzyles go? -Nie, nie uderzylem go! Chryste, jak moglbym go uderzyc? Za kogo ty mnie masz? Elizabeth sprawiala wrazenie, jakby go nie slyszala; cala uwage skupila na synu. -Jak sie czujesz? Paskudnie to wyglada. Co sie stalo, kochanie? Stlukles okulary? Wiedziala, ze dopoki bedzie Clayton, Ben nic nie powie. Podniosla chlopcu podbrodek do gory i wtedy zobaczyla popekane naczynka i krwawy wylew w oku. 208 -Jak mocno rzuciles mu pilke? - na jej twarzy malowalo sie wzburzenie.-Wcale nie tak mocno. Przeciez to tylko siniak. Z okiem wszystko w porzadku. A okulary posklejalismy tasma. -To nie jest tylko siniak! - Elizabeth podniosla glos; z trudem nad soba panowala. -Przestan zachowywac sie tak, jakby to byla moja wina! - warknal Clayton. -Bo to jest twoja wina! -To on nie zlapal pilki! Po prostu rzucalismy do siebie pilke. To byl wypadek, na milosc boska! Prawda, Ben? Dobrze sie bawilismy, prawda? Ben gapil sie w ziemie. -Prawda - mruknal. -Powiedz matce, co sie stalo. Powiedz jej, ze to nie byla moja wina. No, powiedz jej. Ben przestapil z nogi na noge. -Gralismy w pilke. Nie zlapalem i walnela mnie w oko. - Uniosl okulary niechlujnie zlepione posrodku i z jed nym szklem przymocowanym do oprawek tasma izolacyj na. - I tata zreperowal mi okulary. Clayton uniosl dlonie do gory. -Widzisz? Nic sie nie stalo. To sie czesto zdarza. Na tym polega gra. -Kiedy to bylo? - zapytala Elizabeth. -Kilka godzin temu. -I nie zadzwoniles do mnie? -Nie. Zabralem go na pogotowie. -Na pogotowie? -A dokad mialem go zabrac? Przeciez wiedzialem, ze nie moge go tu odwiezc bez pomocy medycznej. Zachowalem sie jak kazdy odpowiedzialny rodzic. Ty tak samo postapilas, 209 kiedy spadl z hustawki i zlamal sobie reke. I jesli pamietasz, nie wsciekalem sie na ciebie, tak jak ty na mnie, tak samo jak nie robie sprawy z tego, ze pozwalasz mu bawic sie w domku na drzewie. Chociaz to naprawde smiertelna pulapka. Beth byla zbyt zszokowana, zeby sie odezwac. Clayton z niesmakiem potrzasnal glowa.-Tak czy owak, chcial wracac do domu. -W porzadku - powiedziala, w dalszym ciagu nie mogac znalezc wlasciwych slow. Widac bylo, jak miesnie jej twarzy napinaja sie i rozluzniaja. Gestem oddalila Claytona. - Wszystko jedno. Tylko idz juz. Ja sie tym zajme. Objela Bena ramieniem, prowadzac go do domu, i wlasnie wtedy Clayton zauwazyl siedzacego na stopniach ganku Thi-baulta, ktory patrzyl wprost na niego. Jego oczy zwezily sie i zaraz potem zaplonely gniewem. Ruszyl w strone ganku. -A ty co tutaj robisz?! - wykrzyknal. Thibault siedzial dalej, bez ruchu, patrzac na niego w mil czeniu. Pomruki Zeusa brzmialy teraz bardziej zlowrogo. -Co on tutaj robi, Beth? -Idz juz sobie, Keith. Jutro o tym porozmawiamy. - Odwrocila sie. -Nie odwracaj sie ode mnie - burknal, lapiac ja za ramie - kiedy cie o cos pytam. W tej chwili Zeus zawarczal i tylne lapy zaczely mu drzec. Wygladalo na to, ze Clayton dopiero teraz zauwazyl psa szczerzacego zeby i jezacego siersc. -Ja bym na twoim miejscu ja puscil - odezwal sie Thibault. - Glos mial spokojny, rowny, a wypowiedziane przez niego slowa byly raczej sugestia niz rozkazem. - Juz, zaraz. Clayton, ani na chwile nie spuszczajac psa z oka, natychmiast uwolnil Beth. Matka i syn pospieszyli na ganek, gdy - 210 tymczasem on patrzyl spode lba na Thibaulta. Zeus, nie przestajac warczec, zrobil krok do przodu.-Mysle, ze bedzie lepiej, jesli sobie pojdziesz - powie dzial spokojnym tonem Thibault. Po chwili wahania Clayton cofnal sie, a potem zrobil w tyl zwrot. Thibault slyszal, jak przeklina pod nosem, wracajac do samochodu. Nastepnie rozlegl sie odglos otwieranych drzwi i energiczne trzasniecie. Thibault poglaskal Zeusa. -Dobry pies - wyszeptal. Clayton wycofal samochod, niechlujnie, na trzy razy, i odjechal, wznoszac fontanny zwiru. Jego tylne swiatla powoli znikly w oddali i dopiero wtedy Zeusowi opadla siersc na grzbiecie. Na widok zblizajacego sie Bena zaczal radosnie machac ogonem. -Czesc, Zeus - powital go chlopiec. Pies spojrzal pytajaco na swojego pana. -Okay. - Thibault puscil go, a Zeus susami dopadl Bena, jakby chcial powiedziec: "Jestem bardzo szczesliwy, ze wrociles do domu". Tracajac chlopca nosem, domagal sie glaskania. -Teskniles za mna, co? - powiedzial wyraznie zadowolony Ben. - Ja tez za toba tesknilem... -Chodz, kochanie - zawolala syna Elizabeth. - Chodz, zrobie ci oklad z lodu na to oko. A poza tym chce je obejrzec przy swietle. Kiedy otworzyli siatkowe drzwi, Thibault wstal. -Do widzenia, Thibault. - Ben pomachal mu reka. -Do widzenia, Ben. -Bede mogl jutro pobawic sie z Zeusem? -Jesli tylko mama ci pozwoli, ja nie mam nic przeciwko temu. - Thibault nawet nie patrzyl na Elizabeth, widzial, ze 211 woli byc sama z synem. - To juz pojde. Robi sie pozno, a ja wczesnie zaczynam dzien.-Dzieki - powiedziala Elizabeth. - Jestem ci bardzo zobowiazana. I przepraszam za to wszystko. -Nie masz za co przepraszac. Odszedl podjazdem, po czym odwrocil sie w strone domu i zobaczyl, jak w salonie poruszyly sie zaslony. Wpatrzony w cienie dwoch stojacych w oknie postaci, zaczal wreszcie rozumiec powod, dla ktorego tu przyszedl. << 14 Clayton Ze wszystkich miejsc na swiecie musial sie natknac na faceta akurat u Beth. Jakie bylo prawdopodobienstwo, ze tak sie stanie? Cholernie male, to pewne.Nienawidzil tego faceta. Nie, wroc. Chcial go zniszczyc. Nie tylko z powodu calej tej historii z kradzieza aparatu i przecieciem opon w jego samochodzie, chociaz juz samo to zdecydowanie zaslugiwalo na odsiadke w jednej celi z paroma brutalnymi narkomanami. I to rowniez nie dlatego, ze Taj-bolt mial go w garsci przez to, co znajdowalo sie na karcie pamieci aparatu. Tylko dlatego, ze facet, ktory juz raz go przechytrzyl, upokorzyl go teraz wobec Beth, robiac z niego kupe trzesacej sie galarety. Juz samo: "Ja bym na twoim miejscu ja puscil" by wystarczylo. Ale to nie wszystko. I tu facet zdecydowanie przeholowal, dodajac: "Juz, zaraz". Jednak i na tym nie poprzestal. "Mysle, ze bedzie lepiej, jesli sobie pojdziesz" - zakonczyl. No i ten ton, powazny, stanowczy -jakby chcial powiedziec: "Tylko uwazaj, zebys mnie nie wkurwil". W ten sam sposob Clayton zwracal sie do kryminalistow. A wtedy zrobil do- 213 kladnie to, czego tamten sobie zyczyl: czmychnal chylkiem jak kundel z podkulonym pod siebie ogonem, co jeszcze pogorszylo sytuacje.Normalnie nie znioslby czegos takiego nawet przez sekunde, szczegolnie w obecnosci Beth i Bena. Jeszcze nikt bezkarnie nie probowal mu rozkazywac. Normalnie dalby facetowi dobitnie do zrozumienia, ze popelnil najwiekszy blad w swoim zyciu. Ale nie mogl! Na tym polegal problem. Ze nie mogl. W kazdym razie nie z tym Cujo, ktory gapil sie w jego krocze jak sroka w gnat! W ciemnosci bydlak wygladal jak wsciekly wilk i Clayton w pore przypomnial sobie opowiesci Kenny'ego Moore'a o Panterze. Tak czy owak, co ten facet robil u Beth? Jak do tego doszlo? Cala ta sprawa zakrawala na jakis wredny kosmiczny plan, w mysl ktorego juz i tak w wiekszosci spieprzony dzien - w poludnie przyjechal naburmuszony Ben i zaczal od narzekania na to, ze musi wyrzucic smieci - mial byc do konca zrujnowany. Clayton uwazal sie za czlowieka cierpliwego, ale mial dosyc fochow chlopaka. Byl juz tym naprawde zmeczony, dlatego nie poprzestawal na wyrzuceniu smieci; kazal mu jeszcze sprzatac kuchnie i lazienki, zeby pokazac synowi, jak to jest w zyciu i ze liczy sie przede wszystkim przyzwoitosc. Sila pozytywnego myslenia i w ogole. Poza tym kazdy wie, ze od rozpieszczania dzieci sa mamy, a od uczenia ich, ze na swiecie nie ma nic za darmo - ojcowie, no nie? A chlopak, jak zawsze, swietnie sobie z tym sprzataniem poradzil, wiec dla Claytona sprawa byla zamknieta raz na zawsze. W ramach odpoczynku poszli pograc w pilke. Ktory to chlopak nie chcialby pograc w pilke ze swoim tata w piekne sobotnie popoludnie? Ben. To wlasnie on byl tym chlopakiem. Jestem zmeczony, tato. Zrobilo sie naprawde goraco. Czy koniecznie musimy? Nic, tylko w kolko narzekanie i narzekanie. W koncu wychodza przed dom, ale chlopak, nadety, burkliwy, przestaje sie w ogole odzywac. A co gorsza, mimo ciaglych napomnien Claytona, zeby uwazal na cholerna pilke, nawet nie stara sie jej lapac. Oczywiscie robi to celowo. A czy moze chociaz ruszy tylek, zeby za ta pilka pobiec? Skad! To nie jego syn. Jego syn jest zbyt zajety ciaglymi dasami - gra jak slepy.Na koniec wszystko to razem wkurzylo Claytona. Naprawde chcial sie z chlopakiem zabawic, ale jego syn wolal robic mu na zlosc, wiec okay, moze rzeczywiscie tym razem rzucil pilke troche za mocno. Ale to, co sie stalo pozniej, w zadnym razie nie bylo jego wina. Gdyby Ben uwazal, pilka nie odbilaby sie od jego rekawicy i nie musialby sie mazac jak male dziecko, jakby, nie przymierzajac, umieral. Jakby byl jedynym chlopakiem na swiecie, ktory podczas gry w pilke, oberwal w oko. W koncu przeciez nie o to chodzilo. Ben, owszem, zostal poszkodowany, tylko ze nie bylo to nic powaznego. Za pare dni siniaki zejda i w ciagu roku albo o tym calkowicie zapomni, albo bedzie sie przechwalal przed kolegami, ze grajac w pilke zarobil w oko. Beth, przeciwnie, nigdy nie zapomni. Bedzie sie dlugo, bardzo dlugo obnosila z ta uraza, nawet jesli w tym wszystkim bylo wiecej winy Bena niz jego. Bo ona nie rozumie, ze tego rodzaju przygody to dla chlopcow cos takiego jak chwalebne blizny. Spodziewal sie, ze jej reakcja bedzie mocno przesadzona, i wlasciwie nawet nie mial do niej o to pretensji. Taka juz jest natura matek i Clayton byl na to przygotowany. Uwazal, ze zalatwil sprawe calkiem dobrze - az do chwili, kiedy 215 zobaczyl u niej faceta z psem siedzacego na schodkach ganku, jakby byl ni mniej, ni wiecej, tylko wlascicielem domu.Logan Taj-bolt. Oczywiscie bez trudu przypomnial sobie to nazwisko. Przez kilka dni bez powodzenia szukal tego przybledy, zanim dal za wygrana, uwazajac, ze Taj-bolt wyniosl sie z miasta. Trudno sobie wyobrazic, zeby ludzie przeoczyli takiego gogusia z psem. Dlatego przestal w koncu o niego pytac. Glupia sprawa. Jednak co dalej? Jak ma zareagowac na tak niespodziewany obrot sprawy? Ze jeszcze bedzie mial do czynienia z Taj-boltem, to pewne. Jak i to, ze juz wiecej nie da sie zaskoczyc. Co znaczylo, ze musi dysponowac odpowiednimi informacjami. Gdzie facet mieszka, gdzie pracuje, gdzie lubi przebywac. Gdzie mozna go spotkac samego. Mial dziwne uczucie, ze Taj-bolt i pies rzadko, jesli w ogole, wystepowali osobno. Ale i na to znajdzie jakis sposob. Oczywiscie musi sie przede wszystkim dowiedziec, co jest miedzy nim a Beth. Nie slyszal, zeby sie od czasow tego glupka, Adama, z kimkolwiek spotykala. I malo prawdopodobne, zeby sie spotykala akurat z Taj-boltem; Clayton zawsze wiedzial wszystko o jej planach. Zreszta nie wyobrazal sobie, co moglaby widziec w takim facecie jak on. Ostatecznie skonczyla studia, po co jej taki przybleda? Ktory nawet nie mial samochodu. Lecz Taj-bolt byl u niej w sobotni wieczor, a to musialo cos znaczyc. Cos sie tu nie zgadzalo... Czy przypadkiem facet tam nie pracowal...? Tak czy owak, znajdzie odpowiedz na to pytanie, a kiedy ja znajdzie, zareaguje. I wtedy pan Logan Taj-bolt popamieta dzien, w ktorym pojawil sie w miescie Claytona. 15 Beth Niedziela byla najgoretszym dniem tego lata. Wysoka wilgotnosc, wysoka temperatura. W Piedmoncie zaczely wysychac jeziora. Mieszkancy Raleigh musieli oszczedzac wode, a we wschodniej czesci stanu pod wplywem straszliwego upalu ginely uprawy. W ciagu ostatnich trzech tygodni lasy staly sie zarzewiem ognia, czekajacym tylko na iskre od bezmyslnie rzuconego niedopalka papierosa czy pioruna. Nieuchronnosc jednego i drugiego zdawala sie oczywista. Jedyne pytanie brzmialo: Kiedy i gdzie wybuchnie pozar?Psy tez - jesli nie siedzialy w budach - byly bardzo nieszczesliwe i nawet Logan odczuwal skutki upalu. Skrocil o piec minut szkolenie kazdej z grup, a kiedy wyprowadzal podopiecznych na spacer, zawsze szedl nad strumien, gdzie psy mogly zazywac ochlody. Zeus przynajmniej kilkanascie razy dziennie wchodzil do wody i chociaz Ben zaraz po powrocie z kosciola chcial sie z nim, jak zwykle, bawic w aportowanie patyka, to pies wykazywal nikle zainteresowanie jego inicjatywa. Chlopak przyniosl wiec na ganek elektryczny wentylator, nastawiajac nawiew na psa, sam zas 217 usiadl obok niego, czytajac Zabojstwo Rogera Ackroyda, jedna z niewielu powiesci Agaty Christie, ktorych jeszcze nie zdazyl dokonczyc. Na krotko przerwal czytanie, zeby zlozyc Loganowi zdawkowa wizyte, po czym wrocil do lektury.To leniwe niedzielne popoludnie byloby wprost idealne dla Beth, gdyby nie to, ze ilekroc spojrzala na since Bena i na jego byle jak zreperowane okulary, czula przyplyw gniewu na Keitha za to, co zrobil. Beda musieli isc w poniedzialek do optyka, zeby przyzwoicie naprawil okulary. Wbrew temu, co mowil Keith, z pewnoscia rzucil pilke o wiele za mocno i Beth zastanawiala sie, jakim trzeba byc ojcem, zeby cos takiego zrobic dziesieciolatkowi. Takim jak Keith Clayton. Inna rzecza bylo popelnic blad i wyjsc za niego za maz, a jeszcze inna cierpiec z tego powodu do konca zycia. Niestety, stosunki Bena z ojcem, zamiast stawac sie coraz lepsze, stawaly sie coraz gorsze. Ponad wszelka watpliwosc chlopcu brakowalo meskiego wzorca, a Keith byl wprawdzie jego ojcem, ale... Potrzasnela glowa. Chwilami miala ochote wziac Bena i po prostu gdzies z nim wyjechac. Przeprowadzic sie do innej czesci kraju i zaczac wszystko od nowa. Latwo jednak bylo fantazjowac, ze gdyby tylko miala odwage tego dokazac, to skonczylyby sie jej klopoty. Rzeczywistosc, niestety, wygladala inaczej. Odwage akurat miala; to wszystko inne sprawialo, ze jej scenariusz byl niemozliwy do zrealizowania. Nawet gdyby Nana byla dostatecznie zdrowa, zeby sobie bez niej poradzic - choc wiadomo, ze nie byla - to i tak Keith znalazlby Beth bez wzgledu na to, dokad by sie udala. Nalegalby na to Dziadek, a sad, z sedzia Claytonem, z pewnoscia by interweniowal. Najprawdopodobniej pod jej nieobecnosc przy- 218 znano by Keithowi calkowita opieke nad synem. Juz wujek Keitha by tego dopilnowal. Ta cicha grozba wisiala nad nia od chwili rozwodu, a w tym hrabstwie musiala ja bardzo powaznie brac pod uwage. Pozostawalaby jej naturalnie apelacja, ale jak dlugo by to potrwalo? Dwanascie miesiecy? Osiemnascie? Nie zaryzykuje utraty Bena na tyle czasu. Poza tym ostatnia rzecza, jakiej by mu zyczyla, bylo przebywanie z ojcem dluzej, niz bylo to konieczne.A prawda byla taka, ze Keith wcale sie nie rwal do stalej opieki nad synem, tak jak i ona tego nie chciala. W ciagu lat zawarli wiec niepisana umowe: Keith bedzie bral malego tak rzadko, jak to mozliwe bez narazania sie Dziadkowi. Fakt, ze traktowali Bena jak kogos w rodzaju zakladnika, nie byl w porzadku, ale co Beth mogla na to poradzic? Nie chciala ryzykowac utraty syna. Wiedziala, ze Keith zrobi wszystko, zeby tylko zachowac dostep do pieniedzy, a Dziadek postawil warunek: Ben nigdzie nie moze wyjechac. Ludzie wyobrazaja sobie, ze moga sami decydowac o swoich zyciowych wyborach, ale Beth przekonala sie, ze wolny wybor bywa iluzoryczny. Przynajmniej w Hampton, gdzie praktycznie wszystkim rzadzili Claytonowie. Dziadek byl zawsze uprzejmy, ilekroc spotkali sie w kosciele, i chociaz nie ukrywal, ze chce kupic ziemie Nany, to trzeba przyznac, ze nie utrudnial im zycia. Przynajmniej dotychczas. Ale w czarno-bialym swiecie nie ulegalo watpliwosci, ze szara strefa rzadzila rodzina Claytonow, lacznie z Dziadkiem, uzywajac swojej wladzy wedle wlasnego uznania. Kazdy z nich dorastal w przeswiadczeniu o wlasnej wyjatkowosci - i o tym, ze jest niemal namaszczony. Dlatego Beth byla zdziwiona tym, ze wczoraj wieczorem Keith tak latwo opuscil ich dom. 219 Cieszyla sie, ze byl Logan z Zeusem. Zachowal sie w tej sytuacji idealnie, doceniala tez fakt, ze zaraz potem sobie poszedl. Zrozumial, ze wolala byc sama z Benem, i zaakceptowal to z taka sama latwoscia, z jaka pozbyl sie Keitha.Wlasciwie w kazdej sytuacji zachowywal sie w sposob spokojny i zrownowazony, zauwazyla. Kiedy mowila o Dra-ke'u, nie probowal skierowac rozmowy na siebie, na to, co w tej sprawie czuje, nie narzucal sie z radami. To dlatego nabrala do niego zaufania i dlatego tak duzo powiedziala mu o sobie. Z powodu urodzin Drake'a miala zly nastroj, ale przeciez dokladnie wiedziala, co robi. To od niej musiala wyjsc inicjatywa zatrzymania go i Beth czula, ze w glebi duszy pragnela te bardzo osobiste sprawy podzielic z Lo-ganem. -Mamo? Beth odwrocila sie do syna. Jego oko w dalszym ciagu wygladalo koszmarnie, ale udala, ze tego nie widzi. -O co chodzi, kochanie? -Czy mamy torby na smieci i slomki? -Oczywiscie, ze mamy. A dlaczego pytasz? -Thibault powiedzial, ze pokaze mi, jak sie buduje latawce, i ze bedziemy mogli je puszczac. -To brzmi interesujaco. -Powiedzial, ze robil latawce jako chlopak i ze one fantastycznie lataja. Usmiechnela sie. -I to wszystko, czego potrzebujesz? Toreb na smieci i slomek? -Znalazlem zylke i tasme klejaca. Byly u dziadka w garazu. Z daleka zauwazyla zblizajacego sie do nich Logana. Ben rowniez go zauwazyl. 220 -Hej, Thibault! - zawolal. - Budujemy latawca? Jestes gotowy?-Wlasnie chcialem o to samo zapytac ciebie - odparl Logan. -Prawie. Mama obiecala mi jeszcze torby na smieci i slomki. Logan pomachal chlopcu na znak, ze przyjal te informacje do wiadomosci. Kiedy podszedl blizej, Beth zwrocila uwage na linie jego ramion i szczuplej talii. Nie po raz pierwszy jego cialo budzilo jej zainteresowanie, ale dzis... dzis prawie sie na nie gapila. Odwrocila sie, kladac Benowi reke na ramieniu. Nagle poczula sie glupio. -Torby na smieci sa pod zlewozmywakiem, a slomki w spizarni, kolo ciasteczek. Sam sobie wezmiesz czy mam ci dac? -Wezme sobie - odparl chlopak, po czym zwrocil sie do Logana: - Zaraz wracam. Logan wszedl na stopnie ganku w chwili, gdy Ben znikal w domu. -Bedziecie robic latawca? - zapytala zdziwiona i wzruszona Beth. -Powiedzial, ze sie nudzi. -Naprawde wiesz, jak to sie robi? -Nic trudnego. Moze chcesz nam pomoc? -Nie - odparla. Z bliska zauwazyla, ze mokry od potu T-shirt oblepil mu tors, i szybko odwrocila wzrok. - Radzcie sobie sami. To robota dla facetow. Przyniose wam lemoniady. A potem, jesli bedziesz glodny, mozesz z nami zostac. Nie planuje nic specjalnego, Ben zamowil sobie hot dogi i makaron z serem. Logan skinal glowa. -Smacznie brzmi. 221 Wrocil Ben, w jednej rece niosac torby, w drugiej slomki. Mimo siniakow i przekrzywionych okularow byl bardzo ozywiony.-Mam! - oznajmil. - Gotowy? Logan nie spuszczal wzroku z Beth, ktora zareagowala na to widocznym na szyi rumiencem i odwroceniem oczu. Usmiechnal sie do Bena. -W kazdej chwili. * Beth przylapala sie na tym, ze obserwuje Logana pochylonego wraz z Benem nad latawcem. Siedzieli przy stole piknikowym, pod duzym debem, majac u swoich nog Zeusa. Od czasu do czasu wiatr przynosil ich glosy - Logan mowil Benowi, co ma robic; Ben pytal, czy dobrze to czy tamto wykonal. Nie ulegalo watpliwosci, ze swietnie sie bawia. Ben gadal jak najety, popelniajac przy tym bledy, ktore Logan cierpliwie korygowal za pomoca tasmy.Ilez to czasu minelo od chwili, kiedy ostatni raz rumienila sie pod wplywem wzroku mezczyzny? Zastanawiala sie, w jakim stopniu jej nowe skrepowanie bylo zwiazane z nieobecnoscia Nany. Przez dwie ostatnie noce czula sie prawie tak, jakby po raz pierwszy w zyciu byla calkowicie samodzielna. Przeprowadzila sie od Nany do Keitha i z powrotem, i od tamtej pory caly czas byla z Nana. I mimo ze bardzo lubila jej towarzystwo i cenila sobie stabilnosc ich wspolnego gospodarowania, to przeciez nie tak wyobrazala sobie swoje dorosle zycie. Kiedys marzyla o wlasnym domu, ale wychodzilo na to, ze pora nigdy nie byla po temu odpowiednia. Po rozstaniu z Keithem potrzebowala pomocy Nany przy Benie. Kiedy Ben troche podrosl, umarli jej brat i dziadek, i wtedy w takim samym stopniu Nana potrzebowala jej, jak 222 i ona Nany. A potem? Potem, kiedy juz sie wydawalo, ze przyszla pora na wlasny dom, Nana dostala wylewu i nie bylo mowy o tym, zeby Beth zostawila w tej sytuacji kobiete, ktora ja wychowala.Ale w tej chwili miala okazje przekonac sie, jak mogloby wygladac jej zycie, gdyby okolicznosci ulozyly sie inaczej. Teraz, kiedy siedziala na ganku skadinad pustego domu, a nad jej glowa szpaki przemieszczaly sie z drzewa na drzewo, miala okazje obserwowac scene, ktora pozwalala wierzyc, ze na swiecie moze byc jednak normalnie. Nawet z tej odleglosci widziala skoncentrowanego Bena, ktory pilnie sluchal ostatnich uwag Logana dotyczacych wykonczenia latawca. Od czasu do czasu Logan nachylal sie, udzielajac mu wskazowek, z wielka cierpliwoscia i spokojem, tak zeby zostawic chlopcu cala radosc tworzenia. Fakt, ze potrafil zbudowac atmosfere pracy, korygujac bledy Bena bez przejawow frustracji czy zlosci, wywolal w niej czulosc i wdziecznosc dla Logana. Ciagle jeszcze pelna podziwu nad nowoscia tej sytuacji, zauwazyla, ze Ben i Logan wychodza na srodek placu. Logan trzymal latawca nad glowa, a Ben odwijal zylke. W pewnym momencie Ben zaczal biec, a za nim Logan, i dopiero kiedy latawiec chwycil wiatr, puscili go wolno. Logan zatrzymal sie, patrzac, jak latawiec szybuje nad nimi, a kiedy klasnal w dlonie, na widok czystej radosci Bena, uderzyla ja prosta prawda: ze czasem rzeczy najzwyklejsze - kiedy sie je dzieli z wlasciwymi ludzmi - bywaja niezwykle. * Wieczorem zadzwonila Nana. Prosila, zeby odebrac ja w piatek. W czasie jej nieobecnosci Logan codziennie zostawal na obiedzie. Na ogol to Ben go na to namawial, ale do srody dla Beth stalo sie jasne, ze Logan nie tylko z przyjemnoscia 223 spedza czas w ich towarzystwie, ale i skwapliwie zostawia Benowi inicjatywe w tej sprawie. Byc moze, zastanawiala sie, byl tak samo niedoswiadczony w nawiazywaniu blizszych kontaktow jak i ona.Po obiedzie wybierali sie zwykle na spacer. Przodem biegl Ben z Zeusem, a za nimi, sciezka prowadzaca do strumienia, szli Logan i Beth. Kiedys zabladzili nawet do miasta, gdzie siedzieli nad South River, pod mostem spinajacym brzegi rzeki. Czasami ich rozmowa dotyczyla malo istotnych spraw: co interesujacego wydarzylo sie w pracy, jak Loganowi szlo porzadkowanie dokumentow, a czasami wygladalo na to, ze wystarcza im po prostu tylko wzajemna bliskosc - bez zadnych slow. Widzac, ze Logan lubi milczec, i ona, o dziwo, dobrze sie czula, nic nie mowiac. Cos jednak zaczelo sie miedzy nimi dziac i Beth o tym wiedziala. Coraz bardziej cos ja do niego ciagnelo. Kiedy byla w szkole, otoczona tlumem drugoklasistow, lapala sie na tym, ze myslami jest przy Loganie, ze sie zastanawia, co tez on moze w tej chwili robic. Stopniowo przyjmowala do wiadomosci, ze z utesknieniem czeka powrotu do domu, zeby go tylko zobaczyc. W czwartek wieczorem cala trojka zaladowali sie do ciezarowki Nany i pojechali do miasta na pizze. Zeus siedzial na skrzyni, z lbem wystawionym na zewnatrz, a wiatr rozwiewal mu uszy. Mimo calej dziwnosci tej eskapady, Beth czula sie jak na randce, tyle ze z dziesiecioletnia przyzwoitka. Pizzeria Luigiego miescila sie przy jednej z malych cichych uliczek srodmiescia, wcisnieta pomiedzy sklep ze starociami a firme prawnicza. Z porysowana ceglana podloga, piknikowymi stolikami i boazeria na scianach byla w pewien sposob przytulna, zapewne dlatego, ze od czasu gdy przychodzila tu jako dziecko, Luigi nie zmienil wystroju wnetrza. Znajdujace 224 sie na tylach lokalu gry wideo pochodzily z wczesnych lat osiemdziesiatych: Ms. Pac-Man, Millipede i Asteroids. Gry byly tak samo popularne teraz, jak wtedy, prawdopodobnie z braku jakichkolwiek salonow gier w miescie.Beth uwielbiala te pizzerie. Luigi i jego zona Maria, oboje po szescdziesiatce, nie tylko pracowali tu siedem dni w tygodniu, ale i mieszkali nad restauracja. Nie majac wlasnych dzieci, czuli sie zastepczymi rodzicami niemal kazdego nastolatka w miescie, obdarzajac wszystkie bezwarunkowa miloscia, co sprawialo, ze lokal zawsze byl pelny. Tego wieczoru klebila sie tu zwykla mieszanina ludzi: rodziny z dziecmi, paru mezczyzn ubranych tak, jakby dopiero co skonczyli prace w mieszczacym sie przez sciane biurze prawnym, kilka starszych par i gromadki nastolatkow tu i tam. Maria rozpromienila sie na widok Beth i Bena. Byla mala i okragla, z ciemnymi wlosami i szczerym, cieplym usmiechem. Ruszyla w ich strone, biorac po drodze menu. -Jak sie masz, Beth! Witaj, Ben. - Wsadzila glowe do kuchni i zawolala: - Luigi! Wyjdz no na chwile! Przyszli Beth i Ben. Za kazdym razem powitanie wygladalo tak samo i chociaz Beth wiedziala, ze wszyscy goscie byli traktowani jednakowo cieplo, to zawsze czula sie wyrozniona. Luigi wyskoczyl z kuchni. Jego fartuch jak zwykle byl oblepiony maka i opinal sie na wydatnym brzuchu. Poniewaz jednak to on robil pizze, a lokal byl zawsze wypelniony po brzegi, ograniczal sie na ogol do pomachania gosciom w drzwiach. -Milo was widziec! - zawolal. - Dzieki, ze przyszliscie. Maria z czuloscia polozyla reke na ramieniu Bena. -Alez urosles, Ben! Jestes mlodym mezczyzna. A ty, Beth, sliczna jak poranek. 225 -Dzieki, Mario - odparla Beth. - A co u was?-Stara bieda. Mlyn jak zawsze. A ty? W dalszym ciagu uczysz, tak? -W dalszym ciagu - potwierdzila Beth. Chwile pozniej Maria spowazniala, a Beth nie miala watpliwosci, jak bedzie brzmialo nastepne pytanie. W malych miasteczkach niczego nie da sie ukryc. -A jak Nana? -Lepiej. Teraz juz chodzi, pracuje... -Tak, slyszalam, ze pojechala w odwiedziny do siostry. -A skad o tym wiesz? - Beth nie potrafila ukryc zdziwienia. -Nie mam pojecia. - Maria wzruszyla ramionami. - Ludzie o tym mowia. - Dopiero w tej chwili zauwazyla Logana. - A to kto? - zapytala. -To moj przyjaciel Logan Thibault - odparla Beth, starajac sie nie zarumienic. -Nowy? Jeszcze cie tu nie widzialam. - Maria w odruchu szczerej ciekawosci zmierzyla Logana wzrokiem od stop do glow. -Jestem w miescie dopiero od niedawna. -Przyszedles w towarzystwie dwojki moich ulubionych klientow. - Przyzwala ich gestem reki. - Chodzcie, posadze was w boksie. Poprowadzila ich w glab sali. Polozyla jadlospis na stoliku, a oni wslizgneli sie na miejsca. -Mrozona herbata dla wszystkich? -Fantastycznie, Mario - odparla Beth. Kiedy tylko Maria pospieszyla do kuchni, zwrocila sie do Logana: - Maria robi najlepsza mrozona herbate w okolicy. Nie masz nic przeciwko temu? -To brzmi interesujaco. 226 -Mamo, czy moglbym dostac pare cwiercdolarowek? - zapytal Ben. - Chcialbym pograc na automatach.-Mozna sie bylo tego spodziewac - odparla Beth, siegajac do torebki. - Wzielam kilka ze sloika z drobnymi przed wyjsciem. Zabaw sie, tylko pamietaj, zebys nie wychodzil z nikim obcym. -Mam dziesiec lat - obruszyl sie Ben - a nie piec. Patrzyla za chlopcem, kiedy oddalal sie w strone automatow, ubawiona jego odpowiedzia. Czasem potrafil palnac cos takiego, jakby byl w szkole sredniej. -Ten lokal ma swoj charakter - zauwazyl Logan. -Jedzenie tez jest fantastyczne. Robia pizze pieczona w glebokim naczyniu w stylu chicagowskim, jest nie z tej ziemi. Z czym najbardziej lubisz pizze? Podrapal sie w brode. -Mmm... Duzo czosnku i dodatkowe anchois. Beth zmarszczyla nos. -Naprawde? -Zartowalem. Zamow to samo, co dla was. Nie jestem wybredny. -Ben lubi pizze z pepperoni. -To niech bedzie z pepperoni. Spojrzala na niego z zartobliwym wyrazem twarzy. -Czy ktos kiedys mowil ci, ze jestes zgodny? -Ostatnio nie - odparl - ale wspominalem ci, ze w trakcie mojej pieszej podrozy nie bardzo mialem z kim rozmawiac. -Nie czules sie samotny? -Z Zeusem? Nigdy. Potrafi fantastycznie sluchac. -Ale nie bierze aktywnego udzialu w rozmowie. -No to co. W kazdym razie nie marudzil z powodu dlugiego marszu, jakby to robila wiekszosc ludzi. 227 -Ja tez bym nie marudzila. - Beth odrzucila wlosy naramiona. Logan nie odezwal sie slowem. -Mowie powaznie - zachnela sie. - Spokojnie mog labym przejsc caly kraj. Logan i tym razem milczal. -Okay, niech ci bedzie, moze bym jeknela z raz czy dwa. Rozesmial sie, a nastepnie rozejrzal po restauracji. -Ile osob tutaj znasz? Popatrzyla wokol siebie i zastanowila sie. -Wiekszosc z nich widywalam w miescie przez lata, ale ile znam osobiscie? Moze ze trzydziesci. Ocenil, ze byla to mniej wiecej polowa klientow. -Jak to jest? -Jak to jest tam, gdzie wszyscy znaja wszystkich? To zalezy od tego, ile sie popelnia bledow, bo w koncu tylko o tym potem ludzie mowia. Romanse, kto stracil prace, problemy z narkotykami i alkoholem, wypadki samochodowe. Ale jesli ktos jest taki jak ja - czysty i przejrzysty - to nie ma tak zle. Thibault usmiechnal sie. -Bycie toba musi byc mile. -Owszem, jest. Mozesz mi wierzyc. Masz szczescie, ze siedzisz przy moim stoliku. -W to nie watpie - odparl. Tymczasem wrocila Maria z drinkami. Kiedy odchodzila, uniosla brwi, dajac w ten sposob znac Beth, ze Logan sie jej podoba i ze chcialaby sie pozniej dowiedziec, co - jesli w ogole cokolwiek - ich laczy. Beth upila lyk herbaty; Logan zrobil to samo. -No i jak? - zapytala. -Jest zdecydowanie za slodka, ale smaczna - odparl. 228 Beth skinela glowa, a nastepnie wytarla serwetka skroplona pare z krawedzi szklanki. Zgniotla serwetke i odsunela na bok.-Jak dlugo zamierzasz pozostac w Hampton? - zapytala. -Co masz na mysli? -To, ze nie jestes stad, masz wyzsze wyksztalcenie, wykonujesz prace, ktorej praktycznie nikt nie chce, i jeszcze do tego bardzo malo zarabiasz. Uwazam, ze moje pytanie jest w pelni uzasadnione. -Na razie nie planuje zmiany miejsca pobytu. -To nie jest odpowiedz na moje pytanie. Ja pytalam, jak dlugo zamierzasz pozostac w Hampton. Tak szczerze. W jej glosie czulo sie determinacje swiadczaca o tym, ze nie zamierza tolerowac zadnych wykretow. Logan bez trudu wyobrazil sobie, jak Beth przywraca porzadek w rozhukanej klasie. -Tak szczerze? Nie mam pojecia. Mowie tak, poniewaz ostatnie piec lat nauczylo mnie, ze niczego nie mozna traktowac jako rzecz oczywista. -Moze to i prawda, ale w dalszym ciagu nie otrzymalam odpowiedzi na swoje pytanie. Zauwazyl rozczarowanie w jej glosie, choc robil wszystko, zeby ja usatysfakcjonowac. -No wiec sytuacja wyglada tak - powiedzial w kon cu. - Jak do tej pory, podoba mi sie tutaj. Podoba mi sie moja praca, uwazam Nane za fantastyczna osobe, lubie to warzystwo Bena i w tej chwili w zadnym przewidywalnym czasie nie zamierzam opuszczac Hampton. Czy uwazasz te odpowiedz za wystarczajaca? Jego slowa i sposob, w jaki bladzil wzrokiem po jej twarzy, wywolaly w niej dreszcz podniecenia. Nachylila sie do niego. -Zauwazylam, ze wymieniajac to wszystko, co ci sie podoba, przeoczyles cos bardzo waznego. 229 -Mianowicie?-Mnie. - Wpatrywala sie w jego twarz z prowokacyjnym usmieszkiem. -Moze rzeczywiscie przeoczylem - odparl. -Nie sadze. -Moze wobec tego jestem niesmialy? -To sprobuj jeszcze raz. Potrzasnal glowa. -Brak mi konceptu. Skrzywila sie. -Dam ci szanse, zebys sie nad tym zastanowil, i moze przyjdzie ci cos do glowy. A wtedy jeszcze raz porozmawiamy na ten temat. -Zgoda. Kiedy? Objela dlonmi szklanke i nagle, na mysl o tym, co miala za chwile powiedziec, poczula zdenerwowanie. -Czy jestes wolny w sobote wieczor? Jesli nawet byl zdziwiony jej pytaniem, to nie dal tego po sobie poznac. -Za sobotni wieczor. - Uniosl szklanke mrozonej her baty i wypil obfity lyk, nie spuszczajac oczu z Beth. Zadne z nich nie zauwazylo, ze wrocil Ben. -Zamowiliscie juz pizze? Lezac noca w lozku, patrzyla w sufit i pytala sama siebie: Co ja wlasciwie sobie wyobrazam? Bylo tyle powodow, aby uniknac tego, co zrobila. W gruncie rzeczy niewiele wiedziala o nim i o jego przeszlosci. W dalszym ciagu ukrywal przed nia prawdziwy powod swojego pojawienia sie w Hampton, a to znaczylo nie tylko, ze jej nie ufal, ale tez, ze ona nie ufala jemu ani troche. I nie tylko to: 230 Logan pracowal w psiarni - dla Nany, ale w zasiegu wzroku Beth. A co bedzie, jesli to sie nie uda? Jesli ona nie spelni jego oczekiwan? Czy aby na pewno Logan pojawi sie w poniedzialek? Czy nie zostawi Nany samej? Czy jednak Beth bedzie musiala rzucic prace w szkole i wrocic do pomagania Nanie?Istnialo wiele potencjalnych problemow w zwiazku z tym wszystkim, a im wiecej Beth o tym myslala, tym bardziej byla przekonana, ze popelnila fatalny blad. Jednakze... miala juz dosc samotnosci. Kochala Bena i kochala Nane, ale te kilka ostatnich dni, ktore spedzila z Loganem, uswiadomilo jej, czego tak naprawde potrzebowala. Lubila ich wspolne spacery po obiedzie, podobal jej sie sposob, w jaki na nia patrzyl, ale przede wszystkim podobal jej sie stosunek Logana do Bena. A co wiecej, bez trudu mogla sobie wyobrazic swoje zycie z Loganem. Wiedziala, ze nie zna go dostatecznie dlugo, zeby formulowac takie osady, ale nie mogla lekcewazyc swojej intuicji. Czy Logan moze byc tym jednym jedynym? Nie powinna posuwac sie az tak daleko. Przeciez nie byli jeszcze na ani jednej randce. Latwo jest idealizowac kogos, kogo sie prawie nie zna. Beth usiadla na lozku, spulchnila poduszke i z powrotem sie polozyla. No coz, musza sie gdzies wybrac razem chociaz raz i wtedy zobaczy, co sie bedzie dzialo. Nie mogla zaprzeczyc, ze wiazala z tym pewne nadzieje, jednak na tym sie wszystko konczylo. Lubila Logana, ale z pewnoscia go nie kochala. W kazdym razie jeszcze nie teraz. 16 Thibault W sobotni wieczor Thibault czekal na nia na kanapie, zastanawiajac sie, czy slusznie robi.W innych okolicznosciach w ogole by sie nad tym nie zastanawial. Z pewnoscia Elizabeth nie byla mu obojetna. Podobala mu sie jej otwartosc, no i oczywiscie uroda. Nie wyobrazal sobie, jak mogla tak dlugo byc sama. Ale nie byly to inne okolicznosci i nic w calej tej sprawie nie wydawalo sie normalne. Od ponad pieciu lat nosil w kieszeni zdjecie tej dziewczyny. W jej poszukiwaniu przeszedl caly kraj. Przybyl do Hampton i podjal prace, ktora umozliwiala mu przebywanie blisko niej. Zaprzyjaznil sie z jej babka i synem, i wreszcie z nia sama. A teraz - dzielilo ich kilka minut od pierwszej randki. Przyszedl tu z jakiegos powodu. Przyjal do wiadomosci ten fakt, kiedy tylko opuscil Kolorado. Przyjal do wiadomosci, ze Victor mial racje. Jednak w dalszym ciagu nie byl pewien, ze poznanie Elizabeth, znalezienie sie w jej poblizu, to bylo wlasnie to. Tak samo jak nie mial pewnosci, ze nie bylo. Jedno wiedzial ponad wszelka watpliwosc: ze nie moze sie -232 juz doczekac, aby spedzic z nia wieczor. Poprzedniego dnia, jadac po Nane, nie przestawal o tym myslec. Przez pierwsze pol godziny w drodze powrotnej do Hampton starszej pani nie zamykaly sie usta. Paplala o wszystkim: poczawszy od polityki, a skonczywszy na zdrowiu swojej siostry, po czym zwrocila sie do niego ze znaczacym usmieszkiem: -To co, wybierasz sie na spotkanie z wnuczka swojej szefowej, tak? Thibault poprawil sie w fotelu. -Zwierzyla sie? -Oczywiscie, ze sie zwierzyla. Ale nawet gdyby nic nie mowila, to i tak bym widziala, co sie swieci. Dwoje atrakcyjnych wolnych ludzi? To sie musialo tak skonczyc, wiedzialam juz o tym, przyjmujac cie do pracy. Thibault nie odezwal sie slowem, a kiedy Nana odezwala sie ponownie, podchwycil w jej glosie nute melancholii. -Ona jest naprawde slodka jak cukierek. Czasami sie o nia boje. -Wiem - odparl Thibault. Na tym rozmowa sie skonczyla, ale to wystarczylo, zeby sie zorientowal, ze ma blogoslawienstwo starszej pani, co nie bylo bez znaczenia, zwazywszy na jej pozycje w zyciu Elizabeth. Teraz, w zapadajacym zmierzchu, zobaczyl na swoim podjezdzie jej samochod, ktorego przednie kola lekko podskakiwaly na wybojach. Nie powiedziala mu, dokad maja isc, poza tym, ze nie musi sie jakos specjalnie ubierac. Kiedy zatrzymywala samochod przed domem, wyszedl na ganek, a za nim podreptal wyraznie zaciekawiony Zeus. Kiedy Elizabeth wysiadla z samochodu i znalazla sie w przycmionym swietle ganku, Thibault tylko stal i gapil sie na nia bez slowa. Podobnie jak on miala na sobie dzinsy, a kremowa bluzka 233 bez rekawow, ktora do nich wlozyla, podkreslala jej ogorzala cere. Wlosy miodowego koloru muskaly linie dekoltu, a na rzesach Elizabeth zauwazyl slady tuszu. Wygladala jednoczesnie swojsko i intrygujaco obco.Zeus zbiegl po stopniach ganku, machajac ogonem i skomlac, i podszedl powitac goscia. -Jak sie masz, Zeus. Steskniles sie za mna? Nie widzielismy sie tylko jeden dzien. - Zaczela go glaskac po grzbiecie, a pies skomlal cicho, lizac jej rece. - To jest dopiero powitanie - powiedziala, patrzac na Logana. - Jak sie masz? Spoznilam sie? -Dziekuje, mam sie dobrze - Thibault staral sie nadac swojemu glosowi nonszalancki ton. - Nie, nie spoznilas sie, jestes idealnie punktualna. Ciesze sie, ze sobie poradzilas. -A myslales, ze sobie nie poradze? -Nie tak latwo tutaj trafic. -Ale nie komus, kto spedzil tu cale zycie. - Wskazala reka w strone domu. - To ten dom? -Ten. -Ladny - pochwalila, przygladajac sie budynkowi. -Czegos takiego sie spodziewalas? -Mniej wiecej. Solidny. Funkcjonalny. Troche ukryty. Logan przyjal z usmiechem aluzje, a nastepnie kazal Ze usowi polozyc sie na ganku, sam zas dolaczyl do Elizabeth. -Czy on moze zostac na zewnatrz? -Moze. Nie ruszy sie stad. -Ale nie bedzie nas kilka godzin. -Wiem. -To zdumiewajace! -To sie tak tylko wydaje. Psy maja slabe poczucie czasu. Za chwile nie bedzie pamietal nic, poza tym, ze ma tu zostac. Chociaz nie rozumie dlaczego. 234 -Skad tak duzo wiesz o psach i o ich szkoleniu? - zainteresowala sie Elizabeth.-Glownie z ksiazek. -Duzo czytasz? Logan byl wyraznie ubawiony. -Tak. Dziwi cie to? -Dziwi. Trudno czytac ksiazki, maszerujac przez caly kraj na piechote. -Chyba ze po przeczytaniu sie ich nie trzyma. Podeszli do samochodu i kiedy Thibault zaczal jej otwierac drzwi od strony kierowcy, potrzasnela glowa. -To, ze zaprosilam cie na spotkanie, nie znaczy, ze mam sama prowadzic samochod. -A ja myslalem, ze umowilem sie z kobieta wyzwolo na - zaprotestowal. -Bo ja jestem kobieta wyzwolona. Ale poprowadzisz ty. I ty zaplacisz rachunek. Rozesmial sie, odprowadzajac ja do drzwi od strony pasazera. Kiedy juz usadowil sie za kierownica, Elizabeth zerknela w strone ganku. Zeus, wyraznie zdezorientowany tym, co sie dzialo, znow zaskowytal. -Mam wrazenie, ze jest mu smutno. Bardzo mozliwe. Rzadko sie rozstajemy. Okrutny czlowiek - skarcila Logana. Slyszac jej zartobliwy ton, usmiechnal sie i wrzucil wsteczny bieg. Czy mam jechac do srodmiescia? -Nie - odparla. - Dzis jedziemy za miasto. Kieruj sie do glownej autostrady i w strone wybrzeza. Nie jedziemy na plaze, po drodze jest bardzo przyjemny lokal. Powiem ci, kiedy bedziemy sie zblizali do nastepnego zakretu. Stosujac sie do jej wskazowek, jechal w gestniejacym mroku 235 cichymi bocznymi drogami. W ciagu kilku minut znalezli sie na autostradzie i w miare jak samochod nabieral szybkosci, drzewa po obu stronach zamienialy sie w rozmazane smugi. Kladace sie na drodze cienie pograzaly w mroku wnetrze samochodu.-Powiedz mi cos o Zeusie. -A co bys chciala wiedziec? -Obojetne. Cos, czego jeszcze nie wiem. Mogl powiedziec: "Kupilem go, bo kobieta na zdjeciu tez miala takiego psa", ale sie powstrzymal. Zamiast tego powiedzial: -Kupilem Zeusa w Niemczech. Polecialem tam i sam go wybralem z calego miotu. -Naprawde? Skinal glowa. -Owczarek jest dla Niemiec tym, czym orzel bielik dla Ameryki. To symbol dumy narodowej. Hodowcy bardzo powaznie traktuja swoje zadanie. Mnie sie marzyl pies o dobrym, silnym rodowodzie, a takiego najpredzej mozna dostac wlasnie w Niemczech. Zeus pochodzi z dlugiej linii wyselekcjonowanych w drodze konkurencji osobnikow i championow Schutzhund. -A co to jest takiego? -Schutzhund, co oznacza psa obronnego, to rodzaj psich zawodow, podczas ktorych wylaniane sa najlepsze osobniki w takich konkurencjach, jak posluszenstwo, ale takze tropienie i obronnosc. Rywalizacja jest ostra, trwa zwykle dwa dni i z reguly zwyciezcy to najinteligentniejsze i dajace sie najlepiej wyszkolic owczarki niemieckie. A poniewaz Zeus pochodzi z dlugiej linii osobnikow wyselekcjonowanych i championow, jest dobry we wszystkich trzech dyscyplinach. 236 -I to ty go sam wyszkoliles, tak? - powiedziala z podziwem.-Od szostego miesiaca zycia. W czasie podrozy z Kolorado pracowalem z nim dzien w dzien. Jest naprawde niesamowitym zwierzakiem. Wiesz co, zawsze mozesz go dac Benowi. Bylby bardzo szczesliwy. Thibault nic nie odpowiedzial. Zauwazyla wyraz jego twarzy i przysunela sie blizej do niego. -Zartowalam. Nigdy bym cie nie pozbawila twojego psa. Poczul bijace od niej cieplo. -Jesli moglbym wiedziec... Jak zareagowal Ben, kiedy mu powiedzialas, ze sie dzis ze mna spotykasz? - zapytal. -Bardzo dobrze. Oboje z Nana zamierzali ogladac filmy na wideo. Wczesniej umowili sie telefonicznie na wieczor filmowy. Wszystko dogadali w szczegolach. -Czesto im sie to zdarza? -Zawsze to robili, ale dzis jest pierwszy raz od wylewu Nany. Ben byl tym bardzo podniecony. Nana zwykle robi popcorn i pozwala mu bardzo pozno isc do lozka. -Oczywiscie odwrotnie niz jego mama. -Oczywiscie. - Usmiechnela sie. - A czym sie dzisiaj zajmowales? -Odrabialem zaleglosci w domu. Sprzatalem, pralem, robilem zakupy. Tego rodzaju rzeczy. Elizabeth uniosla brew. -Jestem pelna podziwu. Prawdziwe z ciebie zwierze domowe. I tak fachowo scielisz lozko, ze cwiercdolarowka odskakuje od narzuty? -Oczywiscie. -Bedziesz musial nauczyc tego Bena. -Jesli sobie zyczysz. 237 Na niebie zaczely sie pojawiac pierwsze gwiazdy; swiatla samochodu omiataly zakrety drogi.-Dokad dokladnie jedziemy? - zapytal Thibault. -Lubisz kraby? -Uwielbiam. -To dobry poczatek. A co powiesz na shag dancing *? -Nawet nie wiem, czym to sie je. -No coz, bedziesz musial sie szybko nauczyc. * Czterdziesci minut pozniej Thibault zaparkowal samochod przed budynkiem, ktory sprawial wrazenie dawnego magazynu. Elizabeth poprowadzila go do przemyslowej czesci srodmiescia Wilmington. Zatrzymali sie przed dwupietrowym budynkiem oblozonym starym szerokim saidingiem. Niewiele roznilo go od okolicznych budynkow, poza tym, ze parkowalo przed nim blisko sto samochodow, a rownolegle do jego boku prowadzil na tyly waski drewniany chodnik, wzdluz ktorego ciagnely sie sznury tanich bialych lampek choinkowych.-Jak nazywa sie ten lokal? -Shagging for Crabs. -To dosc oryginalne. Ale trudno go sobie wyobrazic jako atrakcje turystyczna. -Bo to nie jest... To jest lokal tylko dla miejscowych. Powiedziala mi o nim szkolna kolezanka i zawsze mialam ochote sie tu wybrac. -Nigdy tu nie bylas? -Nie - odparla. - Slyszalam, ze jest bardzo przyjemnie. * Rodzaj swingowego tanca tanczonego parami, typowego dla studenckich srodowisk Poludnia Stanow Zjednoczonych. 238 Elizabeth ruszyla skrzypiacym chodnikiem do wejscia. Wprost przed nimi skrzyla sie rzeka, ktora robila wrazenie podswietlonej od dolu. Dochodzaca z wnetrza muzyka byla coraz glosniejsza, a kiedy otworzyli drzwi, zalala ich niczym fala; w powietrzu unosil sie zapach krabow i topionego masla. Thibault zatrzymal sie, chlonac atmosfere lokalu.Ogromne wnetrze bylo surowe, bez ozdob. Frontowa czesc zostala zastawiona dziesiatkami stolikow piknikowych nakrytych plastikowymi obrusami w czerwono-biala kratke, przypietymi do drewnianych blatow. Przy zatloczonych stolikach panowal harmider. Thibault widzial uwijajace sie kelnerki, ktore roznosily wiaderka krabow. Niewielkie dzbanuszki ze stopionym maslem staly posrodku stolikow, a przed kazdym klientem - miseczka. Wszyscy mieli na szyjach plastikowe sliniaki i brali kraby ze wspolnego wiaderka, jedzac je palcami. Najczesciej zamawianym napojem bylo piwo. Dokladnie na wprost siebie, od strony rzeki, mieli dlugi bar - jesli mozna to bylo tak nazwac. Mebel ten bowiem przypominal bardziej wyrzucone przez wode deski ulozone na drewnianych beczkach. Wszedzie klebili sie goscie. W glebi budynku znajdowala sie kuchnia. Wzrok Thibaulta przyciagnelo jednak podium znajdujace sie w drugim koncu sali, gdzie orkiestra grala My Girl zespolu Temptations. Przed podium na parkiecie bawila sie co najmniej setka osob, wykonujac - wedlug zalecen - kroki nieznanego Loganowi tanca. -Niezle! - powiedzial, starajac sie przekrzyczec halas. W pewnym momencie podeszla do nich chuda kobieta po czterdziestce, o rudych wlosach i w fartuszku. -Hej, wy tam - powiedziala, przeciagajac sylaby. - Jecie czy tanczycie? -Jedno i drugie - odparla Elizabeth. -Wasze imiona? 239 Spojrzeli po sobie.-Elizabeth... - powiedzial Thibault. -I Logan - zakonczyla Elizabeth. Kobieta zapisala ich imiona na kartce. -I ostatnie pytanie: zabawowo czy rodzinnie? Elizabeth robila wrazenie zagubionej. -Prosze? Kobieta strzelila z gumy. -Nigdy tu jeszcze nie byliscie, co? -Nie. -No bo zasada jest taka: bedziecie musieli dzielic z kims stolik. Tak to tutaj dziala. Wszystko do spolki. Jezeli jestescie nastawieni na zabawe, to mozecie zazadac do stolika bardziej energetycznego towarzystwa, chyba ze wolicie rodzine - wtedy zawsze jest spokojniej. Oczywiscie niczego nie moge wam zagwarantowac. Na razie pytam. No wiec: rodzina czy zabawa? Elizabeth i Thibault znow spojrzeli po sobie i doszli do tego samego wniosku. -Zabawa - odparli jednoczesnie. Wyladowali przy jednym stoliku z szostka studentow z Uni-wersyteu Karoliny Polnocnej, Wilmington. Kelnerka przedstawila ich jako Matta, Sare, Tima, Allison, Megan i Steve'a, na co studenci, unoszac swoje butelki, zakrzykneli unisono: -Hej, Elizabeth! Hej, Logan! My mamy kraby! Thibault stlumil smiech, slyszac te gre slow. "Krab" bylo bowiem slangowym okresleniem czegos wstydliwego, co mozna bylo zlapac podczas stosunku seksualnego. Czul sie jednak speszony, widzac, ze studenci gapia sie na niego wyczekujaco. 240 Kelnerka szepnela:-Powinniscie odpowiedziec: "I my chcemy krabow, zwla szcza razem z wami". Logan rozesmial sie, a Elizabeth mu zawtorowala, po czym wyrecytowali podsunieta przez kelnerke formule, czyniac zadosc obowiazujacemu rytualowi. Siedzieli naprzeciwko siebie; sasiadem Elizabeth byl Steve, ktory nie szczedzil jej pelnych zachwytu spojrzen, podczas gdy Thibaultowi trafila sie Megan, ktora nie zwracala na niego uwagi, calkowicie zajeta Mattem. Jakas pulchna, zmeczona kelnerka przemknela kolo nich i w przelocie zapytala: -Jeszcze krabow? -Od ciebie zawsze - odparli chorem studenci. Thibault slyszal dokola w kolko te sama odpowiedz. Od czasu do czasu bylo to dla odmiany: "Nie wierze, ze te kraby to od ciebie!", co znaczylo, ze za wiecej dziekuja. Przypomnialo mu to The Rocky Horror Picture Show*, gdzie zolnierze zawodowi znali wszystkie standardowe odpowiedzi, a nowicjusze uczyli sie ich na biezaco. Jedzenie bylo fantastyczne. W menu figurowala tylko jedna potrawa, przygotowywana na jeden sposob, za to kazdemu wiaderku towarzyszyly swieze serwetki i sliniaki. W uznaniu starej tradycji odpadki z krabow ciskano na srodek stolu, skad uprzataly je pojawiajace sie regularnie nastolatki w fartuszkach. Zgodnie z obietnica, studenci byli halasliwi. Sypali zartami jak z rekawa, okazujac nieszkodliwe zainteresowanie Elizabeth. Po dwa piwa na glowe z pewnoscia zrobily swoje, * Brytyjsko-amerykanska muzyczna komedia filmowa z 1975 roku parodiujaca filmy science fiction i filmy grozy. 241 dodajac im animuszu. Po posilku Elizabeth i Thibault poszli do toalety, zeby sie troche odswiezyc. Elizabeth wziela Logana pod reke.-Chcesz sie troche pokiwac? - zapytala sugestywnie. -Nie wiem. Nie mam pojecia, jak sie to robi. -Uczyc sie shag dance to tak, jakby uczyc sie Poludnia. To umiec sie wyluzowac przy szumie oceanu, czuc muzyke. -Rozumiem, ze robilas to juz wczesniej. -Moze raz czy dwa - odparla z falszywa skromnoscia. -Nauczysz mnie? -Bede twoja partnerka, ale lekcja zaczyna sie o dziewiatej. -Lekcja? -W kazda sobote wieczorem. Dlatego jest tutaj tak tloczno. Organizuja lekcje dla poczatkujacych, a stali bywalcy maja wtedy przerwe. Bedziemy po prostu robili to, co nam kaza. Poczatek o dziewiatej. -A teraz ktora mamy? Spojrzala na zegarek. -Czas na nauke shag dance 'u. Elizabeth okazala sie znacznie lepsza tancerka, niz sie do tego przyznawala, co szczesliwie poprawialo i jego sytuacje na parkiecie. Ale oczywiscie najprzyjemniejszym elementem tanca z nia byl - mozna powiedziec niemal doslownie - ladunek elektryczny, jaki odczuwal za kazdym razem, kiedy sie dotykali, a takze jej zapach, kiedy wypuszczal ja z ramion i patrzyl, jak wiruje na parkiecie: mieszanina goraca i perfum. W wilgotnym powietrzu jej wlosy przypominaly niesforna burze, a skora lsnila od potu, co nadawalo jej naturalny, spontaniczny wyglad. Od czasu do czasu, oddalajac sie od -242 niego w tanecznych mlynkach, rzucala mu znaczace spojrzenia, swiadoma wrazenia, jakie na nim wywiera. Kiedy orkiestra zrobila przerwe, chcial odruchowo opuscic parkiet wraz z reszta tlumu, ale Elizabeth zatrzymala go; z tasmy poplynelo Unforgettable Nat King Cole'a. Spojrzala na niego, a on wiedzial, co ma robic. Bez slowa objal ja ramieniem, a nastepnie ujal jej dlon i przytulil do policzka. Po czym przyciagnal ja do siebie i nie spuszczajac z niej wzroku, zaczal powoli poruszac sie w takt muzyki, zataczajac niewielkie kola. Ledwie dostrzegal inne pary na parkiecie. Muzyka nastrajala romantycznie i Elizabeth zaczela sie do niego tulic, tak blisko, ze czul kazdy jej oddech. Kiedy polozyla mu glowe na ramieniu, zamknal oczy i wszystko inne przestalo sie liczyc. I muzyka, i lokal, i krecace sie wokol nich pary. Byla tylko ona. Poddal sie calkowicie bliskosci i presji jej ciala, zatopiony w swiecie stworzonym tylko dla nich dwojga. Kiedy ciemnymi drogami wracali do domu. Logan trzymal ja za reke, czujac, jak w ciszy samochodu Elizabeth kciukiem delikatnie gladzi jego dlon. Wkrotce przed jedenasta zajechali przed dom. Zeus, ktory w dalszym ciagu lezal na ganku, uniosl leb. Thibault wylaczyl silnik i zwrocil sie do Elizabeth: -To byl dla mnie cudowny wieczor - szepnal. Spodziewal sie, ze od niej uslyszy to samo, ale Elizabeth zaskoczyla go swoja odpowiedzia: -Nie zamierzasz zaprosic mnie do srodka? - zapytala. -Zamierzam - odparl z prostota. Zeus usiadl, widzac, ze jego pan otwiera drzwi i czeka, az 243 Elizabeth wysiadzie z samochodu, po czym zaczal machac ogonem.-Czesc, Zeus! - zawolala. -Chodz! - polecil mu Logan i pies podbiegl do nich w podskokach, okrazajac ich i skomlac radosnie. Z na pol otwartym pyskiem wygladal, jakby sie usmiechal, proszac o uwage. -Stesknil sie za nami - powiedziala Elizabeth, schylajac sie do Zeusa. - Prawda, stary? - Pies polizal ja po twarzy. Prostujac sie, zmarszczyla nos i wytarla policzek. - To bylo bezczelne. -Nie w jego pojeciu. - Thibault gestem wskazal dom. - Gotowa? Tylko musze cie uprzedzic, zebys nie oczekiwala zbyt wiele. -Masz piwo w lodowce? -Mam. -To nie martw sie o reszte. Weszli po stopniach i Thibault otworzyl drzwi, a nastepnie zapalil swiatlo. Stojaca na podlodze lampa rzucala na ustawiony przy oknie fotel krag przycmionego blasku. Posrodku pokoju znajdowal sie stolik, a na nim dwie swiece. Naprzeciwko stolika stala sredniej wielkosci sofa. Sofe i fotel chronily takie same granatowe pokrowce. Z tylu widac bylo regal z niewielka kolekcja ksiazek. Skromnego umeblowania dopelnialy pusty stojak na czasopisma i druga lampa. W kazdym razie bylo czysto. Thibault juz wczesniej o to zadbal. Podlogi z desek zostaly przetarte mopem, okna umyte, a caly pokoj odkurzony. Nie znosil zagracenia, brzydzil sie brudem. Wszechobecny kurz Iraku sprawil, ze Logan tym bardziej dbal o porzadek. Elizabeth przez chwile rozgladala sie w milczeniu, po czym weszla do salonu. 244 -Podoba mi sie tu - powiedziala. - Skad wziales meble?-Byly tutaj. -Stad pokrowce. -No, wlasnie. -Nie masz telewizora? -Nie mam. -Ani radia? -Ani radia. -Co robisz, kiedy tu jestes? -Spie. -I co jeszcze? -Czytam. -Powiesci? -Nie - odparl, po czym zmienil zdanie. - Prawde mowiac, przeczytalem dwie. Ale glownie interesuja mnie biografie i ksiazki historyczne. -A teksty antropologiczne? -Mam ksiazke Richarda Leaky'ego, ale szczerze mowiac, nie przepadam za ciezkimi postmodernistycznymi antropologicznymi dzielami, ktore ostatnio zdominowaly rynek, a zreszta w Hampton i tak nielatwo o tego rodzaju literature. Obeszla meble, wiodac palcem po pokrowcach. -O czym on pisal? -Kto? Leakey? Usmiechnela sie. -Tak, Leakey. Sciagnal usta, starajac sie uporzadkowac mysli. -Tradycyjna antropologia zajmuje sie zasadniczo piecio ma obszarami: kiedy zaczela sie ewolucja czlowieka, kiedy czlowiek przyjal postawe pionowa, dlaczego bylo tak wiele gatunkow czlowiekowatych, dlaczego i w jaki sposob te 245 gatunki ulegaly ewolucji i jakie to ma znaczenie dla historii ewolucji nowoczesnego czlowieka. W swojej ksiazce Leakey zajmuje sie glownie czterema ostatnimi obszarami, starajac sie znalezc odpowiedz na pytanie, jaki wplyw na ewolucje Homo sapiens mialo wytwarzanie narzedzi i broni.Nie potrafila ukryc rozbawienia, ale Thibault widzial, ze zrobil na niej wrazenie. -No, a co z tym piwem? - zapytala. -Zaraz bedzie, siadaj. Wrocil z dwiema butelkami i pudelkiem zapalek. Elizabeth siedziala posrodku kanapy. Wreczyl jej jedna butelke i usiadl obok niej, a zapalki polozyl na stoliku. Natychmiast wziela zapalki i zapalila jedna z nich, patrzac, jak maly plomyk budzi sie do zycia. Plynnym ruchem zapalila obie swiece, po czym zdmuchnela zapalke. -Mam nadzieje, ze to ci nie bedzie przeszkadzalo. Lubie zapach swiec. -Absolutnie. Wstal z kanapy, zeby zgasic lampe. Pokoj byl teraz pograzony w cieplym blasku swiec. Usiadl - tym razem blizej - wpatrzonej w plomienie Elizabeth, ktorej twarz pograzona byla w polcieniu. Lyknal piwa, zastanawiajac sie, co ona mysli. -Czy wiesz, kiedy ostatni raz bylam sam na sam z mezczyzna przy swiecach? - zapytala, odwracajac sie twarza do niego. -Nie - odparl. -Pytanie jest podchwytliwe. Odpowiedz brzmi: nigdy. - Wyraznie zachwycona wlasnym pomyslem, podjela: - Czy to nie dziwne? Bylam mezatka, mam dziecko, chodzilam na randki, a jednak nic takiego nigdy mi sie nie przydarzylo. - Zawahala sie. - Jesli chcesz wiedziec, to po raz pierwszy 246 od czasu rozwodu jestem w ogole sam na sam z mezczyzna u niego w mieszkaniu. - Wydawala sie prawie zmieszana. - Powiedz mi jedna rzecz. - Jej twarz znajdowala sie w odleglosci kilku centymetrow od jego twarzy. - Czy zaprosilbys mnie do siebie, gdybym sie sama nie przymowila? - zapytala. - Tylko mow szczerze. Ja i tak poznam, jesli sklamiesz. Thibault obracal w dloniach butelke.-Szczerze mowiac, nie wiem. -Dlaczego? - nalegala. - Czy chodzi o mnie...? -To nie ma z toba nic wspolnego. Raczej chodzi mi o Nane i o to, co by sobie pomyslala. -Dlatego, ze jest twoja szefowa? -Dlatego, ze jest twoja babcia. Dlatego, ze ja szanuje. Ale przede wszystkim dlatego, ze szanuje ciebie. Dzisiejszy wieczor byl cudowny. Nie pamietam, zeby w ciagu ostatnich pieciu lat zdarzylo mi sie cos takiego z kimkolwiek. -Czyli ze nie zamierzales mnie zaprosic - nie ustepowala Elizabeth, wyraznie zawiedziona. -Nic takiego nie powiedzialem. Powiedzialem, ze nie wiem. -A to znaczy tyle, co "nie". -To znaczy, ze staralem sie wymyslic taki sposob zaproszenia cie, zebys nie poczula sie dotknieta, tylko ze nie dalas mi szansy. Ale jesli chcesz wiedziec, czy mialem ochote zaprosic cie do srodka, to odpowiedz brzmi: tak, mialem. - Dotknal kolanem jej kolana. - Jak sadzisz, dlaczego tak jest? -Powiedzmy, ze nie mialam wiele szczescia w stosunkach damsko-meskich. Jedno Thibault wiedzial na pewno: ze nie powinien sie w tej sytuacji odzywac, ale kiedy podniosl ramie, poczul, ze Elizabeth sie do niego tuli. -Poczatkowo mi to nie przeszkadzalo - podjela w kon- 247 cu. - Bylam tak zajeta Benem i szkola, ze nie zwracalam na to uwagi. Ale pozniej, kiedy moje niepowodzenia sie powtarzaly, zaczelam zastanawiac sie nad soba, zadajac sobie najbardziej szalone pytania. Czy ja cos zle robie? Czy nie jestem dostatecznie uwazna? Moze po prostu smierdze? - Usilowala sie usmiechnac, ale nie potrafila ukryc czajacych sie gdzies w duszy smutku i watpliwosci. - Tak jak mowilam, to wszystko jest jakies porabane. Bo oczywiscie od czasu do czasu poznawalam roznych facetow i bywalo, ze calkiem fajnie sie dogadywalismy, az tu nagle przestawali sie odzywac. I to nie tylko dzwonic: jesli nawet po jakims czasie dochodzilo do przypadkowego spotkania, zachowywali sie zawsze tak, jakbym byla dotknieta jakas zaraza. Zupelnie tego nie rozumialam. Do dzis nie rozumiem. Nie dawalo mi to spokoju. Sprawialo przykrosc. Z czasem coraz trudniej bylo mi obwiniac tych facetow, az w koncu doszlam do wniosku, ze to ze mna jest cos nie w porzadku. Ze moze po prostu jestem skazana na samotnosc.-Z toba wszystko jest w najlepszym porzadku. - Logan scisnal ja pokrzepiajaco za reke. -Daj mi tylko szanse, a na pewno cos znajdziesz. Pod pozorami zartu wyczul uraze. -Nie ma obawy - odparl. - Z pewnoscia niczego nie znajde. -Jestes slodki. -Jestem uczciwy. Usmiechnela sie i pociagnela lyk piwa. -Na ogol. -A co, nie uwazasz mnie za uczciwego? Wzruszyla ramionami. -Tak, jak powiedzialam. Na ogol. -A co to znowu ma znaczyc? 248 Odstawila piwo, probujac zebrac mysli.-Uwazam cie za fantastycznego faceta. Jestes inteligent ny, mily, ciezko pracujesz i masz idealny stosunek do Bena. To wiem, a przynajmniej tak uwazam na podstawie tego, co widze. Zastanawia mnie jednak to, czego nie mowisz. Mam wrazenie, ze cie znam, ale kiedy o tym mysle, dochodze do wniosku, ze jednak cie nie znam. Jaki byles na studiach? Nie wiem. Co sie z toba dzialo po skonczeniu studiow? Nie wiem. Wiem, ze byles w Iraku, i wiem, ze przyszedles tu z Kolorado, ale dlaczego to zrobiles - nie mam zielonego pojecia. Kiedy cie o to pytam, slysze, ze Hampton wydaje ci sie milym miejscem. Jestes inteligentnym absolwentem wyzszej uczelni, a zadowalasz sie najnizej platna praca. Kiedy cie pytam, dlaczego, odpowiadasz, ze lubisz psy. - Przeczesala wlosy palcami. - Problem polega na tym, ze w moim odczuciu mowisz prawde. Tyle ze niecala. A to, co przede mna ukry wasz, pomogloby mi zrozumiec, kim jestes. Sluchajac jej, Thibault usilowal nie myslec o tym wszystkim, czego jej nie powiedzial. Wiedzial, ze nie moze jej powiedziec wszystkiego; nigdy jej wszystkiego nie powie. Ona by tego nie zrozumiala, a jednak... jednak chcial, zeby wiedziala, kim jest naprawde. Ale nade wszystko zalezalo mu na tym, zeby go zaakceptowala. -Wole nie mowic o Iraku, nie lubie wspominac tamtych czasow - odparl. Potrzasnela glowa. -Nie musimy o tym rozmawiac, jesli nie chcesz... -Ale ja chce - odparl cichym glosem. - Wiem, ze czytasz gazety, wiec najprawdopodobniej masz jakies pojecie 0 tym, j a k tam bylo. Ale to nie j e s t tak, j a k sobie wyobrazasz, a i ja w zaden sposob nie bylbym w stanie ci tego przyblizyc. To jest cos, czego trzeba doswiadczyc samemu. Chce powie- 249 dziec, ze na ogol nie bylo az tak zle, jak pewnie myslisz. Czesto - byc moze najczesciej -bylo dobrze. A mnie lepiej niz innym, bo nie mialem zony ani dzieci. Mialem przyjaciol. Mialem swoj ustalony porzadek rzeczy. I przewaznie sie go trzymalem. Ale bywalo i zle. Nawet bardzo zle. Tak zle, ze chcialbym zapomniec o tym, ze w ogole tam bylem.Elizabeth milczala przez chwile, po czym westchnela gleboko. -To jestes w Hampton z powodu tego, co dzialo sie w Iraku, tak? Skubal etykiete na swojej butelce, drapiac szklo paznokciem. -W pewnym sensie - powiedzial. Wyczula jego wahanie i polozyla mu reke na ramieniu. Cieplo jej dloni jak gdyby cos w nim odblokowalo. -Moim najlepszym przyjacielem w Iraku byl Victor - zaczal. - Odsluzylismy razem wszystkie trzy zmiany. Nasza jednostka poniosla wielkie straty, tak ze pod koniec naprawde mialem ochote o tym wszystkim zapomniec. I rzeczywiscie, w duzej mierze mi sie to udalo, ale z Victorem nie poszlo tak latwo. Nie mogl przestac o tym myslec. Po zakonczeniu sluzby kazdy z nas poszedl w swoja strone, probujac jakos urzadzic sobie zycie. Victor wrocil do domu, do Kalifornii, ja do Kolorado, ale okazalo sie, ze w dalszym ciagu jestesmy sobie potrzebni. Zaczely sie telefony i e-maile, w ktorych zapewnialismy sie nawzajem, ze nie mamy z tym zadnego problemu, ze kiedy przez cztery lata dzien w dzien staralismy sie uniknac smierci, nasi rodacy w kraju w obliczu utraty miejsca na parkingu czy kiepskiej kawy w Starbucks, za chowywali sie tak, jakby to byl koniec swiata. W kazdym razie wybralismy sie na wspolna wyprawe wedkarska do Minnesoty... 250 Thibault przerwal: nie chcial wracac do tego, co sie stalo, ale jednoczesnie wiedzial, ze nie ma wyjscia. Pociagnal duzy lyk piwa i odstawil butelke.-Umowilismy sie jesienia. Bylem szczesliwy, ze moglem sie zobaczyc z Victorem. Nie rozmawialismy o Iraku, ale nie musielismy. Spedzenie kilku dni w towarzystwie kogos, kto wiedzial, przez co tam przeszedles, bylo wystarczajace dla kazdego z nas. Victor juz wtedy zdazyl sie urzadzic. Moze nie jakos wspaniale, ale calkiem niezle. Ozenil sie i oczekiwal wraz z zona dziecka, a ja pamietam, ze pomyslalem: od czasu do czasu ma jeszcze koszmary senne, jeszcze wracaja wspo mnienia, ale na pewno wkrotce wszystko bedzie dobrze. Kiedy spojrzal na Elizabeth, na jego twarzy malowaly sie emocje, ktorych nie potrafila nazwac. -Ostatniego dnia wybralismy sie na ryby wczesnie rano. W malej lodce bylismy tylko my dwaj i kiedy wyplynelismy na jezioro, jego tafla przypominala lustro, jakbysmy w ogole byli pierwszymi ludzmi, ktorzy zaklocili spokoj tych wod. Pamietam, ze obserwowalem szybujacego w gorze jastrzebia i jego sunace po wodzie odbicie i pomyslalem, ze chyba nigdy w zyciu nie widzialem czegos tak pieknego. - Na samo wspomnienie potrzasnal glowa. - Planowalismy zakon czyc wedkowanie, zanim na jeziorze zrobi sie tloczno. Potem zamierzalismy isc do miasta na piwo i steki - zeby uczcic zakonczenie naszej wyprawy. Ale czas szybko plynal i ani sie spostrzeglismy, jak zrobilo sie pozno. Thibault zaczal ugniatac czolo, starajac sie zachowac spokoj. -Widzialem te lodz wczesniej. Nie wiem, dlaczego zwro cilem uwage wlasnie na nia. Moze mial z tym cos wspolnego moj pobyt w Iraku, w kazdym razie pomyslalem, ze trzeba miec tych ludzi na oku. Dziwne, bo przeciez nie wyrozniali 251 sie niczym szczegolnym sposrod zalog innych lodzi. Po prostu grupka nastolatkow, ktorzy sie dobrze zabawiali, jezdzac na nartach wodnych i figlujac na oponach. Bylo ich na lodce szescioro - trzech chlopakow i trzy dziewczyny - i nie ulegalo watpliwosci, ze postanowili poszalec na wodzie, poki jeszcze bylo cieplo.Glos Logana, kiedy ciagnal dalej swoja opowiesc, wydawal sie zachrypniety. -Uslyszalem, ze sie zbliza, i wiedzialem, ze jestesmy w niebezpieczenstwie, jeszcze zanim ja zobaczylem. W od glosie silnika, kiedy lodz idzie prosto na ciebie z pelna predkoscia, jest cos szczegolnego. Jakby ten dzwiek zaczynal sie ciagnac o ulamek sekundy za silnikiem, co rejestruje na razie tylko podswiadomosc, ale to wystarczylo, zebym sie zorientowal, ze jestesmy w klopocie. Ledwie zdazylem od wrocic glowe, kiedy zobaczylem, ze dziob tamtej lodzi idzie prosto na nas z szybkoscia czterdziestu pieciu kilometrow na godzine. - Zlaczyl mocno czubki palcow. - Wtedy juz i Victor zobaczyl, co sie swieci, a ja do tej chwili mam przed oczami wyraz jego twarzy - upiorna mieszanine strachu i zdziwienia - dokladnie taki sam, jaki mieli koledzy w Iraku tuz przed smiercia. Thibault wolno wypuscil powietrze. -Ich lodz doslownie przeciela nasza na pol, a dziob wbil sie centralnie w Victora, zabijajac go na miejscu. W jednej chwili rozmawialismy o tym, jak bardzo jest szczesliwy, ze sie ozenil ze swoja dziewczyna, a juz w nastepnej moj przy jaciel - najlepszy, jakiego kiedykolwiek mialem - nie zyl. Elizabeth polozyla mu reke na kolanie i scisnela. Jej twarz pobladla. -Tak mi przykro... Logan jak gdyby jej nie slyszal. 252 -To jest niesprawiedliwe. Odsluzyc trzy zmiany w Iraku,przezyc to, co my tam przezylismy, i... zginac na wyprawie wedkarskiej? To nie miesci mi sie w glowie. Nie umiem nazwac tego, co dzialo sie ze mna potem - masakra. Nie w sensie fizycznym naturalnie, tylko psychicznym. Czulem sie tak, jakbym dluzszy czas przebywal w jakiejs czarnej dziurze. Poddalem sie. Nie moglem jesc. Sypialem po pare godzin na dobe; byly chwile, kiedy nie moglem przestac plakac. Victor wyznal mi, ze przesladowaly go obrazy mar twych zolnierzy, a po jego smierci to samo dopadlo i mnie. Nagle znow znalazlem sie na wojnie. Za kazdym razem, kiedy probowalem zasnac, widzialem albo Victora, albo sceny z ja kiejs walki, w ktorej uczestniczylem w Iraku, i wtedy za czynalem trzasc sie na calym ciele. Przed calkowitym szalen stwem uratowal mnie Zeus. Na chwile przerwal i spojrzal na Elizabeth. Pomimo tragicznych wspomnien, uderzylo go jej piekno i burza wlosow w kolorze starego zlota. Jej twarz wyrazala wspolczucie. -Nie wiem, co powiedziec... -Ja tez nie wiem. - Wzruszyl ramionami. - Do dzis. -Masz swiadomosc tego, ze to nie byla twoja wina, prawda? -Mam - mruknal. - Ale na tym historia sie nie konczy. Polozyl dlon na jej dloni, zdajac sobie sprawe z tego, ze juz za duzo powiedzial, zeby przestac. -Victor czesto mowil o przeznaczeniu - podjal. - Silnie wierzyl w takie rzeczy i tego ostatniego dnia powiedzial mi, ze kiedy spotkam swoje przeznaczenie, bede wiedzial, ze to jest to. Nie potrafilem przestac o tym myslec, mimo ze robilem w tej sprawie wszystko, co moglem. Bez przerwy mialem w uszach jego slowa, slyszalem, jak mi je w kolko powtarzal, 253 i powoli, powoli doszedlem do wniosku, ze wprawdzie nie wiem, gdzie to przeznaczenie znajde, ale wiem z pewnoscia, ze nie w Kolorado. W koncu spakowalem plecak i ruszylem w droge. Moja mama uznala, ze kompletnie zwariowalem. Jednak z kazdym krokiem na tej mojej drodze utwierdzalem sie w przekonaniu, ze odzyskuje normalnosc. Jakby do zagojenia ran brakowalo mi wlasnie tej podrozy. A kiedy dotarlem do Hampton, wiedzialem, ze nie musze juz dalej isc. Ze znalazlem miejsce, ktore bylo mi przeznaczone.-Wiec zostales. -No wlasnie. -A co z twoim przeznaczeniem? Nie odpowiedzial. Zdradzil tyle prawdy, ile mogl, ale nie chcial jej oklamywac. Wpatrujac sie w jej reke nakryta jego dlonia, poczul nagle, ze wszystko jest jakos nie tak. Ze powinien cala te historie zakonczyc, zanim sprawy zajda za daleko. Wstawaj z tej kanapy i odprowadz ja do samochodu. Powiedz jej dobranoc i wynos sie z Hampton jeszcze przed wschodem slonca. Ale nie mogl zdobyc sie na te slowa; nie mogl wstac z kanapy. Opanowala go jakas inna potezna sila i odwrocil sie do Elizabeth z rodzacym sie zdumieniem. Przeszedl pol kraju w poszukiwaniu dziewczyny, ktora znal tylko z fotografii, i oto powoli, ale konsekwentnie tracil glowe dla prawdziwej, kruchej, pieknej kobiety, ktora obudzila go do zycia w sposob, jakiego nie zaznal od czasu wojny. Nie w pelni to rozumial, ale niczego w zyciu nie byl taki pewny, jak tego. To, co zobaczyl w jej oczach, przekonalo go, ze Elizabeth czuje dokladnie to samo. Delikatnie przyciagnal ja do siebie. Kiedy jego twarz znalazla sie przy jej twarzy, owialo go cieplo jej oddechu. Musnal ustami jej usta raz i potem jeszcze raz, zanim ich wargi na dobre sie spotkaly. - 254 Zatopil dlonie w jej wlosach, calujac ja mocno, namietnie, a kiedy wzial ja w ramiona, wydala cichy pomruk zadowolenia. Rozchylil usta i ich jezyki sie spotkaly; nagle zrozumial, ze Elizabeth jest dla niego stworzona, a to, co sie miedzy nimi dzieje, jest dobre dla nich obojga. Calowal ja w policzek i w szyje, a potem znow w usta. Wstali z kanapy, ciagle jeszcze ze soba spleceni, i Logan ostroznie poprowadzil ja do sypialni.Kochali sie powoli. Thibault szeptal jej do ucha slowa milosci, pragnac, zeby ta chwila trwala wiecznie. Czul, jak jej cialo raz po raz drzy z rozkoszy. Pozniej lezala zwinieta w klebek, zaspokojona, w jego objeciach. A potem rozmawiali, smieli sie i piescili, i znow sie kochali, az wreszcie, na koniec, Logan polozyl sie obok niej, patrzac jej w oczy i delikatnie wiodac palcem wzdluz jej policzka. Poczul, jak wzbieraja w nim slowa, o jakie nigdy by siebie nie podejrzewal. -Kocham cie, Elizabeth - wyszeptal, majac pewnosc, ze mowi swieta prawde. Ujela jego dlon, calujac po kolei kazdy palec. -Ja tez cie kocham, Logan - odparla. 17 Clayton Keith Clayton gapil sie na wychodzaca Beth, doskonale zdajac sobie sprawe z tego, co zaszlo we wnetrzu tego domu. A im wiecej o tym myslal, tym wieksza mial ochote za nia pojechac i powiedziec jej, co o tym sadzi. Wytlumaczyc w taki sposob, zeby zrozumiala, ze tego rodzaju zachowania sa nie do przyjecia. Moglby jej nawet raz i drugi przylozyc, zeby do niej dotarlo, ze to nie sa zarty. Wiedzial jednak, ze nic dobrego by z tego nie wyniklo. I nawet nie to, zeby sie rzeczywiscie mial do czegos takiego posunac. Nigdy nie uderzyl Beth. Nie nalezal do takich facetow.Ale co tu sie, do cholery, dzialo? I czy moglo byc jeszcze gorzej? Najpierw okazuje sie, ze facet pracuje w psiarni. Potem przez kilka dni z rzedu zostaje u niej na obiedzie i oboje posylaja sobie te charakterystyczne omdlewajace spojrzenia rodem ze sznurowatych hollywoodzkich filmow. Wreszcie - i tu niespodzianka - ida razem do tej tancbudy dla szemranych gosci, a na koniec - oczywiscie nie widzial przez zaslony, ale mial co do tego stuprocentowa pewnosc - Beth 256 zachowuje sie jak typowa dziwka. Prawdopodobnie na kanapie. Prawdopodobnie dlatego, ze za duzo wypila.Doskonale pamieta te czasy. Wystarczylo dac jej kilka kieliszkow wina, dolewajac, kiedy nie widziala, albo zaprawic jej piwo odrobina wodki. Bardzo szybko zaczynala wtedy belkotac, a o fantastyczny seks nawet na miejscu, w salonie, nie bylo trudno. Wodka jest w takich sytuacjach nieoceniona. Trzeba porzadnie upic dziewczyne, a nie tylko nie odmowi, ale jeszcze obudzi sie w niej lwica. Kiedy obserwowal dom, bez trudu mogl sobie wyobrazic jej nagie cialo. Gdyby nie byl taki wkurzony, moze by go nawet podniecila swiadomosc, ze ona tam jest, cala napalona i spocona. Ale problem polegal na czym innym: Beth nie zachowywala sie tak, jak przystalo na matke. Wiedzial dokladnie, jak to jest: gdyby tylko zaczela sypiac z facetami, z ktorymi sie spotykala, bardzo szybko staloby sie to czyms normalnym i akceptowanym. A gdyby stalo sie czyms normalnym i akceptowanym, robilaby to ze wszystkimi. Proste i jasne. Najpierw jeden facet, potem dwoch, wreszcie czterech czy nawet pieciu. Zreszta dlaczego nie dziesieciu albo dwudziestu? A on sobie nie zyczy dla Bena takiej parady facetow, ktorzy wychodzac, puszczaliby do niego oko, jakby chcieli powiedziec: "Niezla dupa z tej twojej mamy". Nie zamierza na to pozwolic. Beth jest glupia, jak wiekszosc kobiet, i wlasnie dlatego przez te wszystkie lata mial ja na oku. Co zreszta bardzo dobrze dzialalo, dopoki w miescie nie pojawil sie Taj-bolt. Facet byl chodzacym koszmarem. Jakby jego jedynym celem bylo zrujnowanie Claytonowi zycia. Ale on do tego nie dopusci. W ciagu ostatniego tygodnia sporo sie dowiedzial o Taj-bolcie. Nie tylko, ze pracowal w psiarni - niby jak mial 257 sie tego nie dowiedziec? - ale rowniez, ze mieszkal w ruderze pod lasem. Kilka oficjalnie brzmiacych telefonow na policje w Kolorado zalatwilo reszte. Powiedziano mu mianowicie, ze Taj-bolt skonczyl Uniwersytet Kolorado, ze sluzyl w piechocie morskiej i byl w Iraku, za co dostal jakies odznaczenia. Najciekawsze jednak bylo to, ze paru facetow z jego plutonu twierdzilo, jakoby zawarl swoisty pakt z diablem, ktory pozwolil mu przezyc wojne.Ciekawe, co by na to powiedziala Beth. Bo Clayton w to nie wierzyl. Poznal wystarczajaco wielu marines, zeby wiedziec, ze wiekszosc z nich to wyjatkowi cwaniacy. Ale w facecie musialo byc cos podejrzanego, skoro koledzy mu nie ufali. I po co taki pcha sie przez caly kraj na piechote, zeby zatrzymac sie akurat w Hampton? Ten czlowiek nikogo tutaj nie znal i wygladalo na to, ze nigdy tu wczesniej nie byl. W tym tez Clayton upatrywal czegos podejrzanego. Co wiecej, czul, ze odpowiedz znajdowala sie w zasiegu reki, tylko jeszcze nie potrafil jej dostrzec. Ale dostrzeze. Jak zawsze. Nie przestawal wpatrywac sie w dom, myslac, ze czas najwyzszy zalatwic te sprawe. Oczywiscie nie w tej chwili. Nie dzis. I nie w obecnosci psa. Moze w przyszlym tygodniu. Kiedy Taj-bolt bedzie w pracy. Na tym polegala roznica miedzy nim a innymi. Wiekszosc osob zyje jak kryminalisci: najpierw dzialaja, a potem martwia sie o konsekwencje. Ale nie Keith Clayton. On wolal zawczasu przemyslec kazda sprawe. Planowal. Przewidywal. Z tego powodu dotychczas jeszcze nic nie zrobil, mimo ze widzial, jak podjezdzali tu dzis wieczorem, i wiedzial, co sie tam w srodku dzialo, a nawet widzial wychodzaca Beth, zarumieniona i z potarganymi wlosami. Rozumial, ze rzadzi ten, kto ma wladze, a dzis wladze mial Taj-bolt. Z powodu karty 258 pamieci ze zdjeciami, ktora mogla odciac Claytona od doplywu pieniedzy.Ale wladza jest niczym, jesli sie jej nie uzywa, a Taj-bolt jej nie uzywal. Co znaczylo, ze albo nie zdawal sobie sprawy z tego, co ma, albo pozbyl sie karty, albo wreszcie byl facetem, ktory z zasady nie wtracal sie w cudze sprawy. A moze wszystko naraz. Musi sie wiec upewnic. Ale wszystko po kolei, jak to sie mowi. Na poczatek powinien sie rozejrzec za karta. Jesli facet ma ja w dalszym ciagu, to Clayton ja znajdzie i zniszczy. A tym samym odzyska wladze i Taj-bolt dostanie to, na co zasluzyl. Jesli natomiast pozbyl sie karty wkrotce po tym, jak znalazl aparat, to jeszcze lepiej. Bo z samym Taj-boltem Clayton sobie poradzi, a wtedy sprawy miedzy nim a Beth wroca do normy. A o to przeciez w tym wszystkim chodzi. Cholera, wychodzac wtedy od niego, wygladala naprawde fantastycznie. Bylo cos seksownego, cos podniecajacego w tym, ze na nia patrzyl, wiedzac, co przed chwila robila, nawet z Taj-boltem. Wiele czasu minelo od chwili, kiedy ostatni raz miala faceta i byla... byla jakby odmieniona. Wiedzial tez, ze po tym, co zrobila dzisiaj, bedzie gotowa na wiecej. I ze przyjazn z dodatkowymi swiadczeniami to dobra rzecz. 18 Beth -Mam nadzieje, ze dobrze sie bawiliscie - powiedzialaNana, przeciagajac sylaby. Byla niedziela rano i Beth ledwie zdazyla zwlec sie z lozka i przyjsc do kuchni. Ben w dalszym ciagu spal na gorze. -Owszem, dziekuje - odpowiedziala, ziewajac. -I? -I... nic. -Dosc pozno wrocilas jak na to, ze nic nie robiliscie. -Nie tak znow pozno. Widzisz, jak wczesnie wstalam? Jak skowronek. - Otworzyla lodowke, po czym zamknela ja, nic nie wyjmujac. - A to byloby niemozliwe, gdybym rzeczywiscie tak pozno wrocila. Mozna wiedziec, dlaczego tak cie to interesuje? -Jestem ciekawa, czy w poniedzialek rano bede miala pracownika. - Nana nalala sobie filizanke kawy i opadla na stojace przy stole krzeslo. -Nie rozumiem, dlaczego mialabys nie miec. -Czyli poszlo dobrze? Tym razem Beth na chwile pozostawila pytanie bez od-- 260 powiedzi. Wspominajac miniony wieczor, mieszala kawe. Juz dawno nie czula sie taka szczesliwa.-Tak - przyznala. - Poszlo dobrze. * W ciagu kilku najblizszych dni Beth spedzala z Loganem tyle czasu, ile tylko mogla, nie wzbudzajac podejrzen Bena. Nie bardzo wiedziala, dlaczego jest to takie istotne. W kazdym razie bylo zgodne z tym, co najprawdopodobniej mieliby w tej sprawie do powiedzenia doradcy rodzinni. Ale w glebi duszy wiedziala, ze chodzilo nie tylko o to. W udawaniu, ze nic sie miedzy nimi nie dzieje, bylo cos podniecajacego, co nadawalo ich wzajemnej relacji posmak zakazanego owocu.Jednak Nana nie dala sie zwiesc. Od czasu do czasu, kiedy Beth i Logan probowali podtrzymywac stworzona przez siebie skomplikowana fikcje, mamrotala pod nosem jakies nonsensy w rodzaju: "... wielblady na Saharze" czy "to jest jak wlosy i pantofelek", ktore potem probowali we dwojke interpretowac. Pierwsze w ich pojeciu znaczylo, ze powinni byc razem; wytlumaczenie drugiego zajelo im troche wiecej czasu. Beth byla calkowicie bezradna, dopoki Logan, wzruszajac ramionami, nie powiedzial: -Moze to ma cos wspolnego z Roszpunka i Kopciu szkiem? Bajki. Ale te dobre. Z zakonczeniem "I zyli dlugo i szczesliwie". Nana byla slodka, ale nie naiwna. Te kradzione chwile, kiedy byli sam na sam, mialy intensywnosc snu. Beth byla jak napieta struna - przesadnie reagowala na kazdy jego ruch, kazdy gest, odczuwajac rozkoszne meki, kiedy podczas wieczornych spacerow snuli sie za Benem, a Logan na swoj spokojny sposob bral ja za reke, ktora puszczal, gdy tylko chlopak pojawial sie w zasiegu ich 261 wzroku. Mial szosty zmysl, jesli chodzilo o umiejetnosc oceniania odleglosci, na jaka Ben potrafil sie oddalic. Te umiejetnosc, jak sadzila, zdobyl w wojsku i byla szczesliwa, ze jej potrzeba pozostawania w ukryciu go nie denerwuje.Ku jej radosci, wciaz traktowal Bena tak samo, jak na poczatku. W poniedzialek pojawil sie z lukiem i strzalami, ktore kupil w sklepie sportowym, i spedzili razem godzine na strzelaniu do celu. Skutek byl taki, ze musieli ciagle buszowac po krzakach ostrokrzewu i w galeziach drzew w poszukiwaniu zblakanych strzal, z czego wyszli z rekami podrapanymi do lokci. Po obiedzie grali w szachy w salonie, podczas gdy kobiety sprzataly kuchnie. Wycierajac naczynia, Beth doszla do wniosku, ze nawet gdyby nie bylo innych powodow, to moglaby kochac Logana do konca zycia tylko za to, jak traktowal jej syna. Chociaz nadal starali sie nie rzucac w oczy, to jednak zawsze znajdowali preteksty, zeby byc sam na sam. We wtorek, po powrocie ze szkoly, Beth zauwazyla, ze za pozwoleniem Nany Logan zainstalowal na ganku bujawke, "zeby nie trzeba bylo siedziec na schodkach". Kiedy wiec Ben pojechal na lekcje muzyki, siedzieli razem na bujawce, rozkoszujac sie jej powolnym ruchem. We srode wybrala sie z nim do miasta po karme dla psow. Wystarczylo jej to w zupelnosci, jesli wsrod zwyklych codziennych zajec mogla byc z nim od czasu do czasu sama. Bywalo, ze kiedy jechali razem ciezarowka, Logan obejmowal ja ramieniem, a wtedy ona tulila sie do niego, napawajac sie poczuciem jego bliskosci. W pracy czesto o nim myslala, zastanawiajac sie, co robi albo o czym rozmawia z Nana. Oczyma wyobrazni widziala koszule przylepiona do jego spoconego ciala i ruchy rak podczas szkolenia psow. We czwartek rano na widok Logana idacego w towarzystwie Zeusa do pracy odwrocila sie od okna kuchennego do siedzacej przy stole Nany, ktora z trudem 262 wciagala gumowce. Nie bylo to latwe zadanie ze wzgledu na niesprawna reke. Beth odchrzaknela.-Czy nie masz nic przeciwko temu, zeby Logan wzial dzisiaj wolny dzien? - zapytala. Nana nie potrafila ukryc usmieszku. -A dlaczego? -Chcialabym sie z nim gdzies urwac. Ale sama. -A co ze szkola? Beth byla juz ubrana i miala naszykowany lunch. -Zadzwonie i powiem, ze jestem chora. -O - powiedziala Nana. -Kocham go, Nana - wyrzucila z siebie nagle Beth. Nana potrzasnela glowa, ale w jej oczach pojawily sie wesole iskierki. -Bylam ciekawa, kiedy powiesz to wprost, zamiast zmu szac mnie do tych glupich zagadek. -Przepraszam. Nana wstala i przycupnela pare razy, zeby sie upewnic, ze gumiaki dobrze jej weszly na nogi. Na podlodze zostala cienka warstewka ziemi. -Mam nadzieje, ze dzis sobie poradze. Nawet dobrze mi to zrobi. Ostatnio ogladalam za duzo telewizji. Beth zatknela za ucho kosmyk wlosow. -Dziekuje. -Cala przyjemnosc po mojej stronie. Tylko zeby wam to nie weszlo w zwyczaj. Logan jest najlepszym pracownikiem, jakiego kiedykolwiek mialam. Popoludnie spedzili, nie wypuszczajac sie nawzajem z objec i kochajac sie raz po raz, a kiedy nadszedl czas rozstania - Beth chciala byc obecna, gdy Ben wroci ze szkoly - nie miala watpliwosci, ze Logan kocha ja tak samo jak ona jego i ze on tez zaczyna myslec o wspolnym spedzeniu reszty zycia. 263 Jedynym, co macilo jej szczescie, bylo poczucie, ze cos go trapi. I nie chodzilo o nia - tego byla pewna. Tak samo jak nie o ich wzajemna relacje; sposob, w jaki sie wobec niej odnosil, kiedy byli sami, dobitnie o tym swiadczyl. W gre wchodzilo wiec cos innego, czego nie potrafila nazwac, ale doszla do wniosku, ze po raz pierwszy zauwazyla to we wtorek po poludniu, kiedy przyjechali z Benem do domu.Chlopak, jak zwykle, wyskoczyl z samochodu i pobiegl natychmiast bawic sie z Zeusem, zeby przed lekcja muzyki wyladowac nadmiar energii. Kiedy Beth przyszla z Nana do biura, zauwazyla przez okno Logana, ktory stal na zewnatrz, z rekami w kieszeniach, dziwnie zamyslony. Nawet kiedy objal ja ramieniem w ciezarowce, widziala, ze cos nie daje mu spokoju. Tak samo dzis wieczorem - po partyjce szachow z Benem wyszedl na ganek. Beth dolaczyla do niego po chwili, dosiadajac sie na bujawke. -Czy masz jakies zmartwienie? - zapytala w koncu. Odpowiedzial nie od razu. -Nie jestem pewien. -Jestes na mnie zly? Potrzasnal glowa i usmiechnal sie. -W zadnym razie. -To co sie dzieje? Zawahal sie. -Nie jestem pewien - powtorzyl. Popatrzyla na niego spod rzes. -Chcesz o tym porozmawiac? -Tak - odparl - ale jeszcze nie teraz. * W sobote, kiedy Ben byl u ojca, pojechali na Sunset Beach w poblizu Wilmington. 264 Letnie tlumy zdazyly juz zniknac i poza kilkoma spacerowiczami mieli plaze praktycznie dla siebie. Ocean, zasilany wodami zatoki, byl jeszcze przyjemnie cieply. Weszli po kolana do wody i Logan cisnal pilke tenisowa poza linie fal. Zeus byl w siodmym niebie. Goraczkowo przebieral w wodzie lapami, od czasu do czasu poszczekujac, jakby za wszelka cene chcial zatrzymac pilke w miejscu.Beth zabrala ze soba koszyk piknikowy i kilka recznikow, i kiedy Zeus sie zmeczyl, poszli w glab plazy i rozlozyli sie, by zjesc lunch. Beth metodycznie wyjmowala produkty do kanapek i kroila swieze owoce. Kiedy jedli, na horyzoncie pojawil sie trawler krewetkowy i zamyslony wzrok Logana, taki, jaki ostatnio u niego widywala, spoczal na nim na dluzsza chwile. -O, znow masz to dziwne spojrzenie - powiedziala w koncu. -Jakie spojrzenie? -Wyrzuc to z siebie wreszcie - zachecala go, ignorujac jego pytanie. - Co cie dreczy? Tylko tym razem, prosze, bez wymijajacych odpowiedzi. -Nic mnie nie dreczy - odparl, odwracajac sie i patrzac jej w oczy. - Wiem, ze od paru dni moje zachowanie moze ci sie wydawac dziwne, ale usiluje sobie pewne rzeczy poukladac. -Co takiego mianowicie? -Dlaczego sie ze mna umawiasz? Serce Beth na moment zamarlo. Nie to spodziewala sie uslyszec; czula, jak jej twarz zastyga. -Wyszlo nie tak, jak chcialem. - Szybko potrzasnal glowa. - To wcale nie jest tak, jak myslisz. Mnie chodzilo o to, dlaczego... dlaczego w ogole zaistniala taka okazja. To sie nie trzyma kupy. 265 Zmarszczyla brwi.-W dalszym ciagu nic nie rozumiem. Zeus, ktory lezal obok nich, uniosl glowe, obserwujac stado mew, ktore wyladowalo nieopodal. Za nimi, na samym brzegu morza, pikowaly brodzce w poszukiwaniu malych krabow. Logan przygladal im sie przez chwile, zanim podjal: -Jesli spojrzysz na to wszystko z mojego punktu widze nia, zobaczysz mniej wiecej cos takiego: inteligentna, czaru jaca, piekna kobieta przed trzydziestka, dowcipna i emocjo nalna. A takze, kiedy chce, nadzwyczaj uwodzicielska. - Obdarzyl ja znaczacym usmiechem. - Innymi slowy, swietna partia wedlug wszelkich chyba standardow. - Zawiesil glos. - Przerwij mi, jesli cie to krepuje. Poklepala go po kolanie. -Wszystko w porzadku, mow dalej. Przejechal niespokojna dlonia po wlosach. -Wlasnie to probowalem zrozumiec. I nad tym myslalem przez ostatnie kilka dni. Na prozno usilowala za nim nadazyc. Tym razem, zamiast poklepac go po kolanie, scisnela je. -Musisz sie nauczyc wyrazac jasniej. Ja cie w dalszym ciagu nie rozumiem. Po raz pierwszy od chwili, kiedy sie poznali, zauwazyla na jego twarzy cos w rodzaju zniecierpliwienia, ktore jednak niemal natychmiast zniklo. Wyczula, ze bylo ono bardziej skierowane przeciwko niemu niz niej samej. -Ja po prostu nie rozumiem, jak to moze byc, zeby taka kobieta jak ty od chwili rozstania z mezem nie byla w zadnym zwiazku. - Przerwal, jakby szukal wlasciwych slow. - Ow szem, masz syna i niektorym moze sie to wydawac przeszkoda. Ale przeciez nie ukrywasz, ze jestes matka, i chyba ludzie 266 w takim malym miasteczku znaja twoja sytuacje. Nie myle sie, prawda? Beth zawahala sie.-Prawda. -A ci mezczyzni, ktorzy sie z toba spotykali... Chyba wczesniej wiedzieli, ze masz syna? -Wiedzieli. Przygwozdzil ja dociekliwym spojrzeniem. -To co sie z nimi stalo? Zeus polozyl jej leb na kolanach, a ona, czujac narastajaca drazliwosc, zaczela drapac go za uszami. -A co to ma za znaczenie? - zapytala. - Poza tym, jesli mam byc szczera, nie przepadam za tego rodzaju pyta niami. To, co dzialo sie w przeszlosci, jest moja sprawa. Nie mam na to najmniejszego wplywu ani ochoty, zeby siedziec tu i tlumaczyc sie, z kim sie spotykalam, kiedy i co z jed nym czy drugim facetem robilam. Jestem, kim jestem, a ty ze swoim "Przyszedlem na piechote z Kolorado, ale nie pytaj mnie dlaczego" nie masz prawa zadawac mi takich pytan. Logan milczal; wiedziala, ze zastanawia sie nad tym, co mu powiedziala. Kiedy sie odezwal, jego glos przesycony byl nieoczekiwana czuloscia. -Nie mowie tego po to, zeby cie denerwowac, tylko po to, zebys wiedziala, ze jestes najwspanialsza kobieta, jaka spotkalem w zyciu. - Znow przerwal, zeby sie upewnic, ze sens jego slow dotarl do niej w pelni. - Jestem przekonany, ze prawie kazdy mezczyzna podzielalby moje zdanie w tej sprawie. A skoro umawialas sie z jakimis facetami, to szcze golnie w takim malym miasteczku, gdzie liczba kobiet w two im wieku jest scisle ograniczona, kazdy z nich musial sie zorientowac, z jak wspaniala osoba ma do czynienia. Zgoda, 267 nie wszyscy musieli ci sie podobac, niektore znajomosci z pewnoscia konczylas sama. Ale co z innymi? Z tymi, ktorzy ci sie podobali? Przeciez musial byc wsrod nich ktos taki, kto sie okazal facetem z twojej bajki.Logan zaczerpnal garsc piasku i, rozsuwajac stopniowo palce, pozwolil mu sie wysypywac. -O to mi wlasnie chodzilo. Ze jest bardzo malo praw dopodobne, ze nie znalazl sie nikt, z kim moglabys sie do gadac, a mimo to powiedzialas mi, ze nie mialas w tych sprawach wiele szczescia. - Wytarl reke. - Dobrze mowie, jak dotad? Patrzyla na niego, zastanawiajac sie, skad Logan wie az tak wiele. -Dobrze - odparla. -Musialas sie nad tym zastanawiac, prawda? -Czasami - przyznala. - Ale czy ty przypadkiem zbyt wiele sie w tym wszystkim nie dopatrujesz? Nawet gdybym byla taka wspaniala, jak mowisz, to musisz pamietac, ze czasy sie zmienily. Sa prawdopodobnie tysiace czy nawet dziesiatki tysiecy kobiet, ktore mozna by podobnie ocenic. -Moze. - Wzruszyl ramionami. -Ale nie jestes przekonany. -Nie. - Nie spuszczal z niej nieustepliwego spojrzenia swoich niebieskich oczu. -Ale co, dopatrujesz sie w tym jakiejs zmowy? Zamiast odpowiedzi, zaczerpnal kolejna garsc piachu. -Co mozesz mi powiedziec o swoim bylym mezu? - zapytal. -A co to ma do rzeczy? -Jestem ciekaw, jak on reaguje na twoje ewentualne sprawy damsko-meskie. 268 -Z pewnoscia nic go to nie obchodzi. I nie mam pojecia,dlaczego w ogole przyszlo ci to do glowy. Wysypal caly piasek za jednym zamachem. -Bo - odparl sciszonym glosem - jestem pewien, ze to wlasnie on kilka dni temu wlamal sie do mojego domu. 19 Thibault W sobote wieczorem, po wyjsciu Elizabeth, Thibault zobaczyl u siebie w salonie Victora. Przyjaciel byl ubrany tak samo jak w dniu swojej smierci - w szorty i ekskluzywna koszula typu cabana.Na jego widok Thibault stanal jak wryty, gapiac sie w oslupieniu. To nie bylo mozliwe. I nie dzialo sie naprawde. Thibault wiedzial, ze Victor nie zyje i ze zostal pochowany na malym cmentarzyku pod Bakersfield. Wiedzial tez, ze Zeus zareagowalby na obecnosc kogos obcego w domu, a tymczasem spokojnie podreptal do swojej miski z woda. Victor usmiechnal sie w panujacej ciszy. -To jeszcze nie wszystko - powiedzial, a w jego glosie zabrzmiala gorzka obietnica. Kiedy Thibault zamrugal, Victor znikl. Nie ulegalo watpliwosci, ze nigdy go tu nie bylo. Thibault po raz trzeci widzial Victora po jego smierci. Pierwszy raz zobaczyl go w czasie pogrzebu. Skreciwszy za 270 rog na tylach kosciola, zauwazyl go stojacego na koncu korytarza. Victor wpatrywal sie w niego intensywnie.-To nie twoja wina - powiedzial i rozplynal sie w powietrzu. Thibault spazmatycznie lapal powietrze przez zacisniete gardlo. Po raz drugi Victor ukazal mu sie jakies trzy tygodnie przed jego wyruszeniem w droge. Tym razem doszlo do tego w sklepie spozywczym, kiedy Thibault grzebal w portfelu, obliczajac, na ile piw mu wystarczy. Tamtymi czasy ostro popijal i kiedy liczyl pieniadze, katem oka zauwazyl postac przyjaciela. Victor potrzasnal glowa, ale sie nie odezwal. Nie musial. Thibault sam wiedzial, co ma mu do powiedzenia: ze czas przestac pic. A teraz to. Thibault nie wierzyl w duchy i wiedzial, ze postac Victora nie jest rzeczywista. Ze nie nawiedza go widmo przyjaciela, ze nie sa to zadne wizyty z zaswiatow ani przeslanie pokutujacego ducha. Victor byl wytworem jego wyobrazni - Thibault wiedzial, ze to jego podswiadomosc przywolala obraz przyjaciela. Ostatecznie Victor byl jedyna osoba, ktorej sluchal. Wiedzial, ze wypadek na lodzi nie byl niczym innym, jak tylko wypadkiem na lodzi. Na widok tego, co sie stalo, mlodziez z tamtej lodki przezyla potworny wstrzas; ich przerazenie bylo autentyczne. A co do picia, to przeciez Thibault w glebi duszy wiedzial, ze wiecej z tego zla niz dobra. Mimo to wolal sluchac Victora. Nie spodziewal sie jednak, ze znowu go zobaczy. Myslal o slowach Victora "To jeszcze nie wszystko", zastanawiajac sie, czy przypadkiem nie dotyczyly one jego rozmowy z Elizabeth. Nie sadzil, ale poniewaz nie mogl 271 znalezc wlasciwej odpowiedzi, mial z tym od jakiegos czasu problem. Im wiecej jednak wkladal w to wysilku, tym mniej prawdopodobne wydawalo mu sie szczesliwe zakonczenie. Podswiadomosc potrafi byc dziwna.Poszedl do niewielkiej kuchni, zeby sobie nalac szklanke mleka, nalozyl przy okazji Zeusowi karmy do miski i wrocil do pokoju. Lezac w lozku, rozpamietywal to, co powiedzial Elizabeth. Dlugo zastanawial sie nad tym, czy w ogole cokolwiek jej mowic. Nawet nie bardzo wiedzial, co moglby przez to osiagnac, poza uswiadomieniem Elizabeth, ze Keith Clayton moze kontrolowac jej zycie w sposob, jakiego sobie nawet nie wyobrazala. Co faktycznie robil. Thibault nabral w tej sprawie pewnosci, kiedy odkryl wlamanie. Oczywiscie mogl to byc ktokolwiek - ktos, kto chcial szybko zwinac kilka przedmiotow i sprzedac je w komisie - ale sposob, w jaki dokonano wlamania, swiadczyl o tym, ze byl to ktos inny. Robota wydawala sie podejrzanie czysta. Nic nie zostalo porozrzucane. Nic nie zmienilo miejsca. Ale wszystko zostalo w jakis sposob poprawione. Pierwsza rzecza, ktora go zdradzila, byl lezacy na lozku koc. Scislej mowiac, drobna falda, ktora mogl na nim zostawic tylko ktos, kto nie potrafil scielic lozka po wojskowemu, a ktora malo kto moglby zauwazyc. Thibault zauwazyl. W szufladach z ubraniami tez ktos grzebal: tu widac bylo jakies zagniecenie, tam zle zlozony rekaw. Ktos nie tylko wszedl do domu, ale jeszcze go starannie przeszukal. Ale dlaczego? Thibault nie mial nic wartosciowego. Wystarczylo zajrzec przez okno, zeby sie o tym przekonac. Nie tylko w salonie nie bylo zadnej elektroniki, ale druga sypialnia rowniez swiecila pustkami, a w pokoju Logana staly tylko lozko, stolik i lampa. Jesli nie liczyc naczyn, przyborow 272 kuchennych i starego elektrycznego otwieracza do puszek na blacie, kuchnia tez byla pusta. W spizarni znajdowala sie karma dla psa, bochenek chleba i sloik masla z orzeszkow ziemnych. Mimo to ktos zadal sobie trud, zeby przeszukac dom od gory do dolu1 i nawet zajrzal pod materac. Ten ktos pracowicie spenetrowal wszystkie szuflady, robiac po sobie porzadekNie bylo sladow zlosci, ze nie znaleziono nic wartosciowego; zadnych ewidentnych dowodow frustracji wywolanej faktem, ze wlamanie okazalo sie bezcelowe. Zamiast tego intruz zrobil wszystko, zeby zatrzec po sobie slady. Ktokolwiek dokonal wlamania, przyszedl nie po to, zeby krasc, tylko zeby czegos szukac. Czegos szczegolnego. Odpowiedz na pytanie, kto to byl i czego szukal, wydawala sie dziecinnie prosta. Keith Clayton chcial odzyskac swoj aparat. A scislej mowiac, karte pamieci. Prawdopodobnie dlatego, ze znajdujace sie na niej zdjecia mogly mu narobic klopotu. I nic dziwnego, zwazywszy to, co robil Clayton, kiedy sie po raz pierwszy spotkali. No wiec dobrze: Clayton chcial za wszelka cene zatrzec po sobie slady. Ale bylo w tym cos wiecej, niz sie wydawalo na pierwszy rzut oka. I wiazalo sie z Elizabeth. To, ze Elizabeth od dziesieciu lat nie miala zadnego stalego partnera, bylo niepojete. Ale zgadzalo sie z czyms, co uslyszal przy stole bilardowym, kiedy pokazywal grupce miejscowych jej zdjecie. Zaraz, co takiego powiedzial wtedy jeden z mezczyzn? Chwile potrwalo, zanim dokladnie przypomnial sobie jego slowa, zalujac jednoczesnie, ze nie zwrocil uwagi na komentarze. Tak bardzo byl skoncentrowany na tym, zeby poznac jej imie, ze tamto zupelnie mu umknelo, a to byl blad. Wracajac pamiecia do tego epizodu, doszedl do wniosku, ze w tych komentarzach bylo cos zlowrogiego. 273 -"... powiedzmy, ze sie z nikim nie spotyka. Jej bylemu bardzo by sie to nie spodobalo, a z nim zadzierac nie radze".Przywolal to, co wiedzial o Claytonie. Pochodzi z bardzo poteznej rodziny. Awanturnik. Latwo wybucha. Sklonny do naduzywania wladzy. Byl kims, kto uwaza, ze nalezy mu sie to, co chce i kiedy tylko chce. Tego ostatniego Thibault nie byl pewny, ale wszystko razem bardzo do siebie pasowalo. Clayton nie chcial, zeby Elizabeth spotykala sie z innymi mezczyznami. Od lat nie miala zadnego powazniejszego zwiazku. Od czasu do czasu zastanawiala sie nad przyczynami tego stanu rzeczy, ale w najmniejszym nawet stopniu nie kojarzyla go z osoba swojego bylego meza. Dla Thibaulta fakt, ze Clayton manipulowal ludzmi i wydarzeniami - przynajmniej pod jednym wzgledem - i kontrolowal jej zycie, nie ulegal watpliwosci. To, ze wiedzial o mezczyznach, z ktorymi Elizabeth spotykala sie w przeszlosci, znaczylo tylko tyle, ze latami mial ja na oku. Tak jak i teraz. Nietrudno bylo sie domyslec, w jaki sposob Clayton doprowadzal do zerwania jej poprzednich zwiazkow, ale jak do tej pory, od Elizabeth i Thibaulta trzymal sie z daleka. Jak do tej pory, Thibault nie widzial, zeby ich sledzil, nie zauwazyl niczego szczegolnego. Na razie Clayton wlamal sie tylko do jego domu, kiedy wiedzial, ze Logan jest w pracy. Szukal aparatu. Dzialal wedlug z gory przygotowanego planu? Prawdopodobnie. Ale nasuwalo sie pytanie: Do czego to wszystko zmierzalo? Chodzilo co najmniej o to, zeby przegonic Thibaulta z miasta. Thibault jednak nie mogl sie oprzec wrazeniu, ze to jeszcze nie wszystko. Dokladnie tak, jak powiedzial Victor. Logan chcial podzielic sie z Elizabeth tym, co wiedzial 274 o jej bylym mezu, ale nie mogl ot, tak sobie powiedziec o komentarzu, jaki uslyszal przy stole bilardowym. Bo to by znaczylo, ze musialby jej powiedziec o zdjeciu, a tego jeszcze nie mogl zrobic. Na razie probowal jej tylko zwrocic uwage na pewne rzeczy, liczac na to, ze sama dokona wlasciwych skojarzen. Razem - gdy juz oboje beda wiedzieli, jak Clayton sabotowal jej zwiazki - jakos sobie poradza. Kochaja sie. Beda wiedzieli, czego sie spodziewac. Na pewno dadza sobie rade.Czy to byl powod, dla ktorego tu przyszedl? Zeby sie zakochac w Elizabeth i rozpoczac z nia wspolne zycie? Czy to bylo wlasnie jego przeznaczenie? Chyba jednak nie calkiem. Slowa Victora zdawaly sie to potwierdzac. Istnial jeszcze inny powod, dla ktorego tu przyszedl. Milosc do Elizabeth mogla byc tylko jego czescia. Ale to jeszcze nie bylo wszystko. Szykowalo sie cos wiecej. "To jeszcze nie wszystko". * Reszte nocy Thibault przespal, nie budzac sie ani razu, tak jak to bylo od chwili jego przybycia do Karoliny Polnocnej. To nawyk wojskowy czy raczej wojenny, nabyty z koniecznosci. Zmeczony zolnierz popelnia bledy, powiedzial mu ojciec. To samo powtarzal kazdy oficer, z jakim zetknal sie Thibault. A jego wojenne doswiadczenia tylko potwierdzaly slusznosc tych przestrog. Spal wtedy, kiedy byl na to czas, niezaleznie od panujacego wokol chaosu, wierzac, ze nastepnego dnia odczuje plynace z tego korzysci.Poza krotkim okresem po smierci Victora Thibault nigdy nie mial problemow ze spaniem. Lubil sen i lubil, gdy podczas zasypiania jego mysli zlewaly sie ze soba. Kiedy obudzil sie w niedziele, stwierdzil, ze widzi kolo z rozchodzacymi sie 275 promieniscie szprychami. Nie wiedzial dlaczego, ale kilka minut pozniej, kiedy wychodzil z Zeusem na spacer, stwierdzil nagle, ze Elizabeth nie stanowila srodka tego kola, jak podswiadomie zalozyl. Doszedl do wniosku, ze wszystko, co dzialo sie od chwili jego pojawienia sie w Hampton, obracalo sie wokol Keitha Claytona.Ostatecznie Clayton byl pierwsza osoba, ktora spotkal po przybyciu do miasta. Zabral Claytonowi aparat. Clayton i Elizabeth byli malzenstwem. Clayton byl ojcem Bena. Clayton sabotowal zwiazki Elizabeth. Clayton widzial, ze spedzaja razem z Elizabeth wieczor, kiedy odwiozl Bena z podbitym okiem; innymi slowy, on pierwszy sie o nich dowiedzial. Clayton wlamal sie do jego domu. To Clayton - nie Elizabeth - byl przyczyna, dla ktorej przyszedl do Hampton. Gdzies w oddali rozlegl sie grzmot, cichy i zlowrogi. Nadchodzila burza i to - sadzac po ciezkim powietrzu - potezna. Stwierdzil, ze poza tym, co Elizabeth mu powiedziala o Claytonie, niewiele wiedzial o jej bylym mezu. Kiedy spadly pierwsze krople deszczu, wrocil do domu. Pozniej pojdzie do biblioteki. Jesli chcial sie czegos wiecej dowiedziec o Hamp-ton i roli, jaka odgrywala w nim rodzina Claytonow, musial przeprowadzic niewielkie rozpoznanie. 20 Beth -Nie zdziwilabym sie - parsknela Nana. - Nie dalabymzlamanego grosza za twojego swietej pamieci bylego meza. -Ale on zyje, Nana. Starsza kobieta westchnela. -"Wieczne zrodlo nadziei". Beth lyknela kawy. Byla niedziela i wlasnie wrocily z kosciola. Po raz pierwszy od wylewu Nana miala niewielkie solo w jednym z muzycznych utworow i Beth nie chciala jej psuc przyjemnosci. Wiedziala, ile znaczyl dla niej chor. -Nie pomagasz mi, Nana - powiedziala. -Jak to ci nie pomagam? -Chcialam tylko powiedziec... Nana nachylila sie nad stolem. -Wiem, co chcialas powiedziec. Juz mi mowilas, nie pamietasz? A jesli zamierzasz mnie zapytac, czy Keith rzeczywiscie wlamal sie do domu Thibaulta, to ci odpowiadam, ze wcale nie bylabym tym zdziwiona. Nigdy go nie lubilam. -Co ty powiesz. Naprawde? -To nie powod, zeby pyskowac. 277 -Ja wcale nie pyskuje.Nana ciagnela dalej, tak jakby nie slyszala Beth. -Robisz wrazenie zmeczonej. Chcesz jeszcze kawy? A moze zjesz tosta cynamonowego? Beth potrzasnela glowa. -Nie jestem glodna. -Mimo to. Musisz cos jesc. Takie unikanie posilkow wcale nie jest zdrowe, a wiem, ze sniadania nie jadlas. - Nana wstala od stolu. - Ide zrobic tosty. Beth dobrze wiedziala, ze sprzeczki z Nana do niczego nie prowadzily. Jak starsza pani przy czyms sie uparla, nie bylo sily, zeby ja od tego odwiesc. -A co myslisz o tej drugiej sprawie? Czy Keith mial cos wspolnego z... - Beth urwala. Nana wlozyla do tostera dwa kawalki chleba. Wzruszyla ramionami. -Z odpedzaniem od ciebie innych facetow? Jesli o niego chodzi, naprawde nic mnie nie zdziwi. I to by wiele wyjasnialo, nie uwazasz? -Ale to sie kupy nie trzyma. Moge wymienic przynajmniej kilka kobiet, z ktorymi chodzil, nie dajac mi zadnych sygnalow, ze chcialby wrocic. Co by go to obchodzilo, czy ja sie z kims spotykam, czy nie? -Bo on jest jak rozpieszczony dzieciak - odparla Na-na. - Polozyla na patelni szczypte masla i zapalila gaz. Maly niebieski plomyk z sykiem obudzil sie do zycia. - Bylas jego zabawka i chociaz ma nowe, to nie znaczy, ze pozwoli innym bawic sie starymi. Beth poruszyla sie na krzesle. -Nie jestem pewna, czy ta analogia mi odpowiada. -To niewazne, czy ci sie podoba, czy nie, tylko czy jest trafna. -278 -A ty uwazasz, ze jest? -Tego nie powiedzialam. Powiedzialam, ze bym sie nie zdziwila. I nie mow mi, ze ciebie to dziwi. Widzialam, w jaki sposob dalej sie na ciebie gapi. Ciarki mnie przechodza, jak na to patrze, mam ochote zdzielic go przez leb szufla do psich gowien. Beth usmiechnela sie, ale trwalo to tylko sekunde. Kiedy wyskoczyly tosty, Nana wyjela je i polozyla na talerzyku, polala stopionym maslem, posypala cukrem i cynamonem, a nastepnie postawila talerzyk przed Beth. -Prosze. Zjedz cos. Jestes chuda jak szkielet. -Waze tyle samo co zawsze. -A to jest za malo. Zawsze wazylas za malo. Jesli nie bedziesz jadla, to wkrotce porwie cie wiatr. - Nana skinela glowa w strone okna i z powrotem usiadla przy stole. - A szykuje sie niezla burza. To dobrze. Deszcz jest potrzebny. Mam nadzieje, ze w psiarni nie bedzie zadnych wyjcow. Wyjcami Nana nazywala psy, ktore baly sie burzy i uprzykrzaly zycie innym psom. Beth dostrzegla w tej dygresji okazje do zmiany tematu rozmowy. Nana zwykle dawala taka furtke, ale tym razem Beth uznala, ze jest jeszcze cos, o czym chciala porozmawiac. -Mam wrazenie, ze oni juz sie wczesniej spotkali - powiedziala w koncu. -Kto? Thibault i ten dupek? Beth uniosla rece. -Prosze cie, nie nazywaj go tak. Wiem, ze go nie lubisz, ale jest ojcem Bena i nie chcialabym, zebys przyzwyczaila sie mowic tak przy nim. Wiem, ze w tej chwili go nie ma... Na twarzy Nany pojawil sie pelen skruchy usmiech. -Masz racje - powiedziala. - Przepraszam, juz wiecej nie bede go tak nazywala. Ale o czym to mowilas? 279 -Pamietasz, jak ci opowiadalam o tamtym dniu, kiedy Keith odwiozl Bena do domu z podbitym okiem? Bylas wtedy u siostry... - Nana skinela glowa. - Wczoraj w nocy o tym myslalam. Wtedy sie nie zorientowalam, ale kiedy Keith zobaczyl Logana, nawet nie spytal kim on jest, tylko wygladal, jakby mu sie zapalilo czerwone swiatelko - od razu sie wsciekl. Powiedzial cos w rodzaju: "A ty co tutaj robisz?".-I co z tego? - Nana dalej nic nie rozumiala. -Chodzi mi o sposob, w jaki to powiedzial. Zdziwil go nie fakt, ze zastal u mnie mezczyzne, tylko ze tym mezczyzna byl wlasnie Logan. Jakby Logan byl ostatnia osoba, ktorej sie tu spodziewal. -A co powiedzial Thibault? -Nic. Ale to by sie zgadzalo, nie uwazasz? Ze ich drogi juz sie kiedys spotkaly? Skoro uwaza, ze Keith wlamal sie do jego domu? -Mozliwe - przyznala Nana i potrzasnela glowa. - Czy Thibault powiedzial, czego on mogl u niego szukac? -Nie, nie powiedzial. Poza tym, ze niewiele mogl tam znalezc. -Czyli odpowiedzial ci, wlasciwie nie odpowiadajac. -Mhm - zgodzila sie Beth. Ugryzla kolejny kes tosta, myslac, ze chyba nigdy go nie skonczy. Nana wychylila sie do przodu. -I to cie tez dreczy, tak? -Troche. - Beth skinela glowa. -Bo masz wrazenie, ze on cos przed toba ukrywa, tak? Kiedy Beth nie odpowiadala, Nana siegnela przez stol i wziela ja za reke. -Mam wrazenie, ze martwisz sie nie tym, co trzeba. Moze twoj eks wlamal sie do domu Thibaulta, a moze nie. Moze sie juz wczesniej spotkali, a moze nie. Ale zadna z tych 280 spraw nie jest tak wazna jak to, czy twoj byly dziala za waszymi plecami przeciwko wam, czy nie. Ja bym sie na twoim miejscu martwila raczej tym, bo to wlasnie ta sprawa moze miec nieprzyjemne dla was skutki. - Nana zrobila przerwe, zeby sie upewnic, ze jej slowa dotarly do Beth. - Mowie to, bo widzialam was razem, ciebie i Thibaulta, i bylo dla mnie jasne, jak bardzo mu na tobie zalezy. Przypuszczam, Ze podzielil sie z toba swoimi podejrzeniami, bo nie chce, zeby przydarzylo mu sie to samo co innym mezczyznom, z ktorymi sie spotykalas.-Uwazasz, ze on ma racje? -Tak uwazam - odparla Nana. - A ty nie? Uplynela dluzsza chwila, nim Beth odpowiedziala: -Ja chyba tez. * Jednak cos myslec, a miec pewnosc to nie to samo. Po tej rozmowie Beth przebrala sie w dzinsy, wlozyla plaszcz przeciwdeszczowy i pojechala do miasta. Jakies dwie godziny wczesniej rozpadalo sie na dobre. Tropikalna burza przyszla /. Georgii przez Karoline Poludniowa. Wedlug prognoz w ciagu najblizszych dwudziestu czterech godzin mialo spasc pietnascie do dwudziestu centymetrow wody, a zapowiadalo sie wiecej. Ponadto w Zatoce Meksykanskiej szalaly jeszcze dwa sztormy, ktore mialy przewalic sie przez caly rejon, przynoszac ze soba kolejne deszcze. Upalne, suche lato oficjalnie mialo sie ku koncowi.Mimo pracujacych na najwyzszym biegu wycieraczek, Beth prawie nic nie widziala przez szybe. Kanaly sciekowe wystepowaly z brzegow i w drodze do miasta napotykala wiry wodne splywajace do rzeki. Poziom wody jeszcze sie nie podniosl, ale byla to tylko kwestia czasu. Rzeke zasilaly prawie 281 wszystkie doplywy w promieniu osiemdziesieciu kilometrow i Beth podejrzewala, ze wkrotce osiagnie ona stan powodziowy. Miasto radzilo sobie jednak z takimi powodziami; sztormy byly w tym rejonie kraju codziennoscia, a wiekszosc przedsiebiorstw miescila sie dostatecznie daleko od rzeki, by uniknac skutkow takich nawalnic, poza najgwaltowniejszymi. Droga, ktora prowadzila do psiarni i biegla rownolegle do rzeki, stanowila odrebny problem. Bywalo, ze podczas silnych sztormow, a szczegolnie huraganow, rzeka zalewala droge, ktora stawala sie wowczas niebezpieczna. Dzis Beth nie przewidywala klopotow, ale obawiala sie, ze za pare dni moze byc o wiele gorzej.W samochodzie caly czas rozpamietywala swoja rozmowe z Nana. Jeszcze wczoraj rano wszystko wydawalo sie znacznie prostsze, ale teraz nie mogla sie pozbyc natretnych pytan. Nie tylko dotyczacych Keitha, ale i Logana. Jesli to prawda, ze Logan i Keith spotkali sie juz wczesniej, to dlaczego Logan w ogole o tym nie wspomnial? I czego Keith mogl szukac w jego domu? Jako szeryf mial dostep do wszelkiego rodzaju informacji personalnych, wiec nie moglo chodzic o nic takiego. No to o co? Nie miala zielonego pojecia. A Keith... Jesli jednak Nana i Logan mieli racje? Bo po glebszym zastanowieniu Beth instynktownie czula, ze mieli, ale jak mogla tego nie zauwazyc? Trudno bylo przyznac, ze tak bardzo sie co do niego mylila. Miala do czynienia z tym facetem od ponad dziesieciu lat i mimo ze nigdy nie uwazala go za wzor uczciwosci, to nawet nie przyszloby jej do glowy, ze moglby sabotowac jej zycie osobiste. Kim trzeba byc, zeby cos takiego robic? I po co? W tym, co mowila Nana - ze traktowal ja jak swoja zabawke, ktorej nie chcial z nikim dzielic - tkwilo ziarnko prawdy. Beth zesztywniala za kierownica. 282 Najbardziej dziwil ja fakt, ze w tym malym miasteczku, w ktorym utrzymanie jakiejkolwiek tajemnicy bylo prawie niemozliwe, niczego nie podejrzewala. A co przyjaciele? - zastanawiala sie. - Co sasiedzi? Ale przede wszystkim co ci faceci, z ktorymi sie spotykala? Dlaczego po prostu nie powiedzieli Keithowi, zeby pilnowal swojego nosa?A no dlatego, odpowiedziala sama sobie, ze nazywal sie Clayton. Ci mezczyzni z tych samych wzgledow mu sie nie sprzeciwiali, z jakich i ona nie stawiala sprawy na ostrzu noza, jesli chodzilo o Bena. Czasem po prostu latwiej bylo machnac reka. Nienawidzila calej tej rodziny. Czy aby jednak nie przesadzala? To, ze Logan i Nana podejrzewali o cos Keitha, jeszcze nie znaczylo, ze on to rzeczywiscie robil - probowala sobie tlumaczyc. I dlatego wlasnie wyruszyla na te wyprawe. Na glownym skrzyzowaniu skrecila w lewo w kierunku starej dzielnicy zdominowanej przez recznie rzezbione domy z przestronnymi gankami i ulice wysadzane poteznymi drzewami, z ktorych wiekszosc musiala miec przynajmniej po sto lat. W dziecinstwie byla to jej ulubiona dzielnica. Wsrod mieszkajacych tu rodzin panowal zwyczaj bogatego dekorowania domow w swieta, co nadawalo calej okolicy wesoly, malowniczy charakter. Jego dom znajdowal sie w polowie ulicy. Beth j u z z daleka widziala zaparkowany pod wiata samochod. Za nim stal drugi i chociaz moglo to znaczyc, ze sa goscie, Beth nie zamierzala rezygnowac. Zatrzymala samochod przed domem, nasunela na glowe kaptur i wyszla w deszcz. Pokonala chodniczek pokryty plytkimi kaluzami i po stopniach weszla na ganek. Przez okno zobaczyla palaca sie w rogu salonu lampe. W telewizji szly wyscigi samochodowe NASCAR. Program musial 283 zostac nastawiony na zyczenie goscia, bo z pewnoscia nie gospodarza, ktory - jak pamietala Beth - nie cierpial NASCAR.Zadzwonila i cofnela sie o krok. W drzwiach ukazal sie gospodarz, ktory w jednej chwili ja poznal. Na jego twarzy odmalowala sie mieszanina zdziwienia, zaciekawienia i czegos jeszcze, czego sie nie spodziewala: strachu. Rzucil szybkie spojrzenie w jedna i w druga strone ulicy, i dopiero potem jego wzrok spoczal na niej. -Beth - powiedzial. - Co ty tu robisz? -Czesc, Adam. - Usmiechnela sie. - Masz chwile? Chcialabym z toba porozmawiac. -Mam goscia - powiedzial sciszonym glosem. - To nie jest najlepszy moment na rozmowe. Jak na dany znak, gdzies zza niego odezwal sie kobiecy glos: -Kto to? -Prosze - powiedziala Beth. Wygladalo na to, ze Adam zastanawia sie, czy nie zamknac jej drzwi przed nosem, ale zamiast tego westchnal i zawolal przez ramie: -Znajoma! - I dodal: - Przepraszam cie na minutke. Za jego plecami ukazala sie kobieta. Miala na sobie dzinsy i T-shirt, jedno i drugie troche za obcisle; w reku trzymala piwo. Beth rozpoznala w niej sekretarke z biura Adama imieniem Noelle, czy cos w tym rodzaju. -Czego ona chce? - zapytala Noelle. Z tonu jej glosu wynikalo jasno, ze i ona rozpoznala Beth. -Nie wiem - odparl Adam. - Wpadla na chwile. -Ale ja chce obejrzec wyscigi. - Noelle nadasala sie i zaborczym ruchem objela go w pol. -Wiem - odparl. - Zaraz wracam. - Zawahal sie na widok miny Noelle. - Obiecuje - zapewnil. 284 Beth zastanawiala sie, czy zawsze mowil takim jeczacym glosem, i jak mogla tego nie zauwazyc. Albo staral sie to ukryc, albo ona nie przywiazywala do tego wagi. Podejrzewala to drugie; poczula sie troche rozczarowana.Adam wyszedl na zewnatrz i zamknal za soba drzwi. Kiedy sie do niej odwrocil, nie wiedziala, czy jest przestraszony, czy zly, czy moze jedno i drugie. -No wiec, co sie takiego stalo? - zapytal. Jego glos zabrzmial jak glos nastolatka. -Nic takiego sie nie stalo - odparowala. - Wpadlam, zeby cie o cos zapytac. -O co? Zmusila go, zeby na nia spojrzal. -Chce wiedziec, dlaczego po tamtym spotkaniu nigdy wiecej nawet do mnie nie zadzwoniles. -Co takiego? - Adam przestapil z nogi na noge. Przypominal plochliwego konia. - Chyba zartujesz. -Nie zartuje. -Po prostu nie zadzwonilem i juz. Nie wyszlo nam. Przykro mi. Po to tu przyszlas? Zebym cie przeprosil? - wyjeczal i Beth zachodzila w glowe, jak mogla w ogole sie z nim spotykac. -Nie, nie przyszlam po to, zebys mnie przepraszal. -Wiec po co? Sluchaj, mam goscia. - Pokazal kciukiem za siebie. - Musze juz isc. Pytanie zawislo w powietrzu, a Adam ponownie wyjrzal na ulice, w jedna i w druga strone. Beth zrozumiala, o co chodzilo. -Boisz sie go, tak? Mimo ze staral sie to ukryc, widziala, ze strzelila w dziesiatke. -Kogo? O czym ty mowisz? -Keitha Claytona. Mojego bylego meza. 285 Adam otworzyl usta, jakby chcial cos powiedziec, ale nie wydobyl z siebie zadnego dzwieku. Przelknal nerwowo sline, chcac zaprzeczyc.-Nie wiem, o czym mowisz. Beth postapila krok do przodu. -Co ci zrobil? Grozil ci? Przestraszyl cie? -Nie! Nie chce o tym mowic. Odwrocil sie i siegnal do klamki. Beth zlapala go za reke i przysunela twarz do jego twarzy. Spial sie caly, ale zaraz potem rozluznil. -Straszyl cie, tak? - nalegala. -Nie moge o tym mowic. - Zawahal sie. - On... Chociaz Beth podejrzewala, ze Nana i Logan mieli racje, i chociaz intuicja jej podpowiadala, zeby tu przyjsc, to kiedy Adam potwierdzil te podejrzenia, poczula, ze cos sie w niej kurczy. -Co ci zrobil? -Nie moge powiedziec. Powinnas to rozumiec lepiej niz ktokolwiek inny. Wiesz, jaki on jest. On by... Urwal, jakby sie nagle zorientowal, ze powiedzial za duzo. -Co on by? Potrzasnal glowa. -Nic. Nic by nie zrobil. - Wyprostowal sie. - Zwyczaj nie nam nie wyszlo. I tak to zostawmy. Otworzyl drzwi. Zatrzymal sie i gleboko zaczerpnal tchu. Zastanawiala sie, czy tego wszystkiego nie odwola. -Prosze cie, nie przychodz wiecej - powiedzial. * Beth siedziala na ganku na bujawce, wpatrujac sie w strugi ulewnego deszczu. Nadal miala mokre ubranie. Nana zostawila ja sam na sam z jej myslami. Przyszla tylko na chwile, zeby 286 jej przyniesc filizanke goracej herbaty i cieple domowe ciastko / maslem orzechowym, ale byla dziwnie milczaca.Beth zaczela popijac herbate, zanim sie zorientowala, ze nie ma na nia ochoty. Nie czula zimna; mimo nieustannej ulewy powietrze bylo cieple i po ogrodzie snuly sie plachty mgly. Podjazd ginal w smudze szarzyzny. Wkrotce bedzie tu jej eks. Keith Clayton. Od czasu do czasu powtarzala szeptem to nazwisko, jak jakies bluznierstwo. Nie mogla w to uwierzyc. Nie, wroc. Mogla i wierzyla. I chociaz miala ochote dac Adamowi w leb za to, ze okazal sie takim mieczakiem, to przeciez w glebi duszy wiedziala, ze nie ma prawa go potepiac. Dal sie lubic, ale nie byl zadna gwiazda koszykowki czy baseballu, zeby go tak znow rwac. Przy jej bylym nie mial szans. Zalowala tylko, ze Adam nie zdradzil, w jaki sposob Keith to zrobil. Chociaz nietrudno bylo sie domyslic. Nie miala watpliwosci, ze lokal na swoje biuro Adam wynajmowal od rodziny Claytonow. Kazdy, kto prowadzil w srodmiesciu jakiekolwiek interesy, byl w podobnej sytuacji. Ciekawe, ktora karte rozgrywal Keith: czy go szantazowal wysokoscia czynszu, czy zastosowal formule "w razie czego mozemy ci bardzo utrudnic zycie", czy wreszcie wystapil jako stroz prawa. Zalezy, jak daleko chcial sie posunac. Siedzac na ganku, zastanawiala sie, ile razy Keith Clayton pozwolil sobie na cos takiego. Chyba nie tak wiele, moze / piec czy szesc razy zdarzyly sie takie nagle, niezrozumiale zerwania jak z Adamem. To znaczy, liczac z Frankiem, z ktorym spotykala sie... kiedy? Siedem lat temu? Czyzby Keith szpiegowal ja az tak dlugo? Na sama mysl o tym zrobilo jej sie niedobrze. A Adam... Co takiego bylo w facetach, z ktorymi sie wiazala, ze kiedy 287 tylko Keith zaczynal sie w to mieszac, chowali ogon pod siebie i uciekali, gdzie pieprz rosnie? Owszem, Claytonowie byli potezna rodzina i, owszem, Keith byl szeryfem, ale gdzie podziali sie ci prawdziwi mezczyzni? Ktorzy potrafiliby mu powiedziec, zeby sie nie wtracal w nie swoje sprawy? Albo dlaczego jeden z drugim nie przyszedl do niej i nawet nie wyjasnil, o co chodzi, tylko zmykali jak tchorze? I jakie ona miala w tej sytuacji szanse: z jednej strony Keith, z drugiej tacy faceci. Zaraz, jest takie powiedzenie: Oszukasz mnie raz - wstyd dla ciebie, oszukasz mnie dwa razy - wstyd dla mnie. A moze to jej wina, ze wybierala sobie takich nieciekawych partnerow?Moze, przyznala. Ale w gruncie rzeczy nie na tym polegal problem. Problem polegal na tym, ze Keith prowadzil zakulisowe gierki, zeby wszystko bylo wedlug jego widzimisie. Traktowal ja jak swoja wlasnosc. Zoladek znow podjechal jej do gardla, zalowala, ze nie ma przy niej Logana. Nie dlatego, ze wkrotce pojawi sie tu Keith z Benem. Nie po to Logan byl jej potrzebny. Ona nigdy nie bala sie Keitha, bo wiedziala, ze jest awanturnikiem, na ktorego wystarczy tupnac noga, zeby natychmiast zrobil sie malutki. Wlasnie z tego powodu nie bala sie go i Nana. Drake tez to czul i dlatego Keith zawsze tracil przy nim pewnosc siebie. Nie, Logan byl jej tu potrzebny, bo potrafil sluchac. Wiedziala, ze da jej sie wygadac, ze nie bedzie jej podsuwal gotowych rozwiazan, nie okaze znudzenia, kiedy po raz setny powtorzy: "Nie moge uwierzyc, ze on to naprawde robil". Pozwoli jej odreagowac stres. A jednak, pomyslala, ostatnia rzecza, jakiej by chciala, bylo rozladowanie zlosci przez wygadanie sie. Niech sie raczej w niej gotuje. Ta zlosc przyda jej sie do konfrontacji z Kei- 288 them - wiedziala, ze musi byc ostra; z drugiej strony nie chciala stracic nad soba kontroli. Gdyby zaczela krzyczec, Keith wyparlby sie wszystkiego, zanim awantura zaczelaby sie na dobre. A Beth zalezalo przeciez, zeby trzymal sie z daleka od jej zycia osobistego - szczegolnie teraz, kiedy na horyzoncie pojawil sie Logan. Tylko ze musiala zalatwic to w taki sposob, zeby nie pogorszyc i tak juz trudnych weekendow, ktore Ben spedzal z ojcem.Nie, jednak lepiej, zeby Logana tu nie bylo. Keith moglby zbyt gwaltownie zareagowac na jego obecnosc czy nawet sprowokowac go do jakichs dzialan, a z tego wyniklyby same klopoty. Niechby Logan tylko dotknal jej bylego, a na dlugie lata trafilby za kratki. Bedzie musiala pozniej z nim porozmawiac, zeby sie upewnic, ze wie, kto w Hampton rozdaje karty, ale na razie sama musi sobie radzic z tym problemem. W oddali pojawily sie swiatla i samochod, ktory najpierw wydawal sie zupelnie nierzeczywisty, stopniowo zaczynal sie materializowac. Beth zerknela w strone Nany, ktora wyjrzala zza zaslon, a nastepnie sie cofnela. Zeskoczyla z bujawki i podeszla do krawedzi ganku. Drzwi samochodu otworzyly sie i ze srodka wysiadl Ben z plecakiem - prosto w kaluze. Wygladalo na to, ze biegnac w strone ganku, nawet tego nie zauwazyl. -Czesc, mamo - powiedzial. Usciskali sie i dopiero potem spojrzal na matke. - Czy na obiad moze byc spaghetti? -Oczywiscie, kochanie. Jak udal ci sie weekend? Ben wzruszyl ramionami. -Wiesz jak. -Wiem - odparla. - Idz do domu i sie przebierz. Nana upiekla ciasteczka. I nie zapomnij zdjac butow. -A ty nie idziesz? -Zaraz ide, ale chce porozmawiac z tata. -O czym? 289 -Nie martw sie, nie o tobie.Ben probowal wyczytac cos z jej twarzy, ale Beth polozyla mu reke na ramieniu. -No, idz. Nana czeka. Ben wszedl do domu, a Keith opuscil szybe o kilka centymetrow. -Mielismy wspanialy weekend! Jesli ci powie, ze bylo inaczej, to nie sluchaj. Mowil lekkim, pewnym siebie tonem. Moze, pomyslala, dlatego, ze nie ma Logana. Podeszla krok blizej. -Masz chwile? Patrzyl na nia jakis czas przez szpare w oknie, po czym zaparkowal samochod i wylaczyl silnik. Wysiadl i szybkim krokiem ruszyl do domu. Kiedy znalazl sie na ganku, strzasnal z wlosow kilka kropel wody i usmiechnal sie do Beth. Pewnie myslal, ze wyglada bardzo sexy. -O co chodzi? - zapytal. - Tak jak mowilem, mielismy z Benem wspanialy weekend. -A co, znow mu kazales sprzatac kuchnie? Usmiech Keitha zbladl. -O co ci chodzi? -Nie najezaj sie. Zapytac nie wolno? W dalszym ciagu gapil sie na nia, usilujac cos wyczytac z jej twarzy. -Ja ci nie mowie, co masz robic z Benem, kiedy jest z toba, i z twojej strony oczekuje tego samego. Ale slucham, o czym chcialas ze mna rozmawiac? -Szczerze mowiac, o paru rzeczach. Mimo niesmaku, jaki odczuwala, zmusila sie do usmiechu i wskazala bujawke. -Moze usiadziesz? -290 Keith wygladal na zdziwionego. -Oczywiscie, ale mam niewiele czasu. Umowilem sie na wieczor. Jasne, pomyslala. Albo sie umowiles, albo tylko przede mna udajesz. To zachowanie bylo typowe dla Keitha od czasu ich rozwodu. Usiedli na bujawce. Keith najpierw ja rozhustal, po czym oparl sie i rozpostarl ramiona. -Przyjemna ta bujawka. To ty ja zainstalowalas? Starala sie zachowac jak najwiekszy dystans miedzy nimi. -Nie, Logan. -Logan? -Logan Thibault. Pracuje teraz w psiarni u Nany. Pa mietasz? Juz go tu spotkales. Keith podrapal sie w brode. -To ten facet, ktory byl tu wtedy wieczorem? Jakbys nie wiedzial. -Tak, to ten. -Musi byc dobry w czyszczeniu boksow i wymiataniu gowien. Zignorowala oczywista zlosliwosc. -Aha. Wypuscil powietrze, potrzasajac glowa. -Lepszy ode mnie, co? - Zwrocil sie do niej, wzruszajac ramionami. - No wiec, o co chodzi? Beth starannie dobierala slowa. -Trudno mi o tym mowic... - zawiesila glos, wiedzac, ze to wzmoze jego ciekawosc. -Ale o czym? Beth wyprostowala sie. -Kilka dni temu rozmawialam z jedna z moich przyja ciolek, ktora powiedziala mi cos, co mnie mocno zaskoczylo. 291 -Mianowicie? - Keith nachylil sie do niej, teraz juz czujny.-Zanim ci powiem, chce zaznaczyc, ze byla to typowa plotka z rodzaju, jedna pani drugiej pani". Przyjaciolka przyjaciolki przyjaciolki uslyszala cos, co w koncu dotarlo do mnie i co dotyczy ciebie. Keith byl wyraznie zainteresowany. -Zamieniam sie w sluch. -No wiec ona powiedziala... - Beth zawahala sie. - Powiedziala, ze w przeszlosci sledziles mnie, kiedy spotykalam sie z facetami. I ze niektorym z nich nawet mowiles, ze sobie tego nie zyczysz. Postanowila nie patrzec na niego wprost, ale katem oka zauwazyla, ze twarz Keitha stezala. Szok i poczucie winy. Zacisnela usta, zeby nie wybuchnac. Po chwili napiecie zniklo z twarzy Keitha. -Nie moge w to uwierzyc. - Bebnil palcami o kolano. - Kto ci to powiedzial? -Niewazne. - Machnela reka. - I tak jej nie znasz. -Ale jestem ciekaw - nalegal. -Niewazne - powtorzyla. - A zreszta to przeciez i tak nieprawda. Chyba sie nie myle? -Oczywiscie, ze nie. Jak cos takiego w ogole moglo ci przyjsc do glowy? Klamca! - wykrzyknela w myslach, zmuszajac sie do milczenia. W ciszy, ktora zapadla, Keith potrzasnal glowa. -Powinnas chyba lepiej dobierac sobie przyjaciolki. Jesli mam byc szczery, czuje sie dotkniety. Beth z trudem sie usmiechnela. -Powiedzialam jej, ze to nie moze byc prawda. -Ale chcialas sie upewnic, chcialas, zebym potwierdzil ci to osobiscie. 292 Pochwycila w jego glosie gniewna nute i uswiadomila sobie, ze musi byc bardzo ostrozna.-Wiedzialam, ze i tak tu bedziesz - powiedziala, starajac sie, zeby jej glos zabrzmial naturalnie. - A poza tym uwazam, ze znamy sie dostatecznie dlugo, zeby moc ze soba rozmawiac jak dorosli ludzie. - Patrzyla na niego szeroko otwartymi oczami, jak ofiara niewinnej pomylki. - Chyba ci nie przeszkadza, ze o to zapytalam? -Nie, ale jak mozna bylo w ogole cos takiego pomyslec?... - Keith wyrzucil w gore rece. -A czy ja pomyslalam? Ja wlasnie nie pomyslalam. Po prostu zdecydowalam sie powiedziec ci o tym, bo moze chcialbys wiedziec, co ludzie mowia na twoj temat za twoimi plecami. Ja bym sobie na przyklad nie zyczyla, zeby w ten sposob mowiono o ojcu Bena, i nawet nie staralam sie tego przed nia ukryc. Slowa Beth odniosly oczekiwany skutek. Keith doslownie puchl z dumy. -Dziekuje, ze stanelas w mojej obronie. -Nie musialam cie bronic. Wiesz, co to sa plotki. Toksyczne odpady malych miast. - Potrzasnela glowa. - A poza tym co u ciebie? Z praca w porzadku? -Jak zwykle. A jak twoja klasa w tym roku? -Calkiem niezla grupa dzieciakow. Przynajmniej jak do tej pory. -To dobrze. - Gestem wskazal na ogrod. - Potezna burza, co? Ledwie widzialem droge. -To samo sobie pomyslalam, kiedy podjezdzales. Cos okropnego. A wczoraj na plazy bylo tak fantastycznie. -Bylas na plazy? Skinela glowa. -Wybralismy sie z Loganem. Spotykamy sie od jakiegos czasu. 293 -O. To wyglada na cos powaznego...Spojrzala na niego z ukosa. -Tylko mi nie mow, ze ta kobieta nie mylila sie jednak co do ciebie. -Oczywiscie, ze sie mylila. Beth zdobyla sie na figlarny usmiech. -Wiem. Zartowalam. Nie, na razie to jeszcze nic powaz nego. Ale Logan jest fantastycznym facetem. Keith splotl dlonie. -A co na to Nana? -Co to ma do rzeczy? Poprawil sie na bujawce. -Chce powiedziec, ze to delikatna sytuacja. -O czym ty mowisz? -On tutaj pracuje. A ty przeciez wiesz, jak dzialaja dzisiaj sady. Wystawiasz sie na niebezpieczenstwo oskarzenia o mo lestowanie seksualne. -On by nigdy czegos takiego nie zrobil... Keith tlumaczyl jak dziecku. -Mozesz mi wierzyc. Kazdy tak mowi. Zastanow sie. Jego nic nie wiaze z tutejsza spolecznoscia, a skoro pracuje u Nany, to nie ma za wiele pieniedzy. Bez obrazy. Musisz tez pamietac, ze twoja rodzina posiada duzo ziemi. - Wzruszyl ramionami. - Ja w kazdym razie na twoim miejscu bylbym bardzo ostrozny. Mowil przekonujaco i, wbrew temu, co wiedziala o nim Beth, z troska w glosie. Jak przyjaciel, ktoremu jej dobro lezy na sercu. Powinien byc aktorem, pomyslala. -To Nana jest wlascicielka ziemi i domu. Nie ja. -Wiesz, jacy potrafia byc prawnicy. Owszem, bardzo dobrze o tym wiem, pomyslala. Doskonale pamietam, co wyprawial twoj adwokat w sprawie przyznania opieki nad Benem. 294 -Nie sadze, zeby to byl problem. Ale porozmawiam z Nana na ten temat - ustapila.-Bardzo slusznie. - Wygladalo, ze jest z siebie zadowolony. -Ciesze sie, ze nie mylilam sie co do ciebie. -Co chcesz przez to powiedziec? -No, rozumiesz, ze ci nie przeszkadza, ze spotykam sie z kims takim jak Logan. Pomijajac te obawy o molestowanie seksualne. Bo on mi sie naprawde podoba. Keith zdjal noge z nogi. -Nie mowie, ze mi tak zupelnie to nie przeszkadza. -Ale dopiero co powiedziales... -Powiedzialem, ze jest mi wszystko jedno, z kim sie spotykasz. Bo jest mi wszystko jedno. Ale nie jest mi obojetne, kto pojawia sie w zyciu mojego syna, bo moj syn nie jest mi obojetny. -To oczywiste. Ale co to ma do rzeczy? - zaprotestowala. -Zastanow sie nad tym, Beth... Ty nie widzisz tego, z czym ja sie stykam... to znaczy w pracy. Na co dzien widuje rzeczy straszne, wiec interesuje mnie kazdy, z kim Ben spedza czas. Wolalbym miec pewnosc, ze facet nie jest brutalem ani jakims zboczencem... -Nie jest - przerwala mu Beth. Czula, jak mimo woli robi sie czerwona. - Sprawdzilysmy go bardzo starannie. -Wszystko mozna sfalszowac. Mozna sobie nawet zalatwic nowa tozsamosc. Skad wiesz na przyklad, ze Logan to jego prawdziwe imie? Nawet nie mozesz nikogo o to zapytac. Rozmawialas z kims, kto go zna z przeszlosci? Albo z kims z jego rodziny? -Nie. -No widzisz. Mowilem ci, zebys byla ostrozna. - Wzru- 295 szyl ramionami. - Nie chodzi mi zreszta tylko o Bena, ale i o ciebie. Na swiecie sa rozni zli ludzie, a to, ze nie wszyscy siedza w wiezieniu, znaczy tylko tyle, ze potrafia sie maskowac.-Mowisz tak, jakby on byl jakims kryminalista! -Alez skad! Moze byc najlepszym, najbardziej odpowiedzialnym czlowiekiem na swiecie! Chce tylko powiedziec, ze nie wiesz, kim on tak naprawde jest. I dopoki sie nie dowiesz, to lepiej na zimne dmuchac. Czytasz gazety i ogladasz wiadomosci. Nie mowie ci nic takiego, czego bys sama nie wiedziala. Po prostu nie chcialbym, zeby Benowi stalo sie cos zlego. Ani zebys ty zostala skrzywdzona. Beth juz otworzyla usta, zeby sie odezwac, ale po raz pierwszy od chwili, kiedy zasiadla ze swoim eks do rozmowy, nie wiedziala, co powiedziec. 21 Clayton Clayton siedzial za kolkiem samochodu cholernie z siebie zadowolony.Pewne rzeczy musial sobie szybko przemyslec, ale wiedzial jedno: poszlo mu znacznie lepiej, niz sadzil, zwlaszcza biorac pod uwage sposob, w jaki sie ich rozmowa zaczela. Ktos musial go sypnac i teraz, jadac, zastanawial sie, kto to mogl byc. Generalnie w malych miasteczkach cos takiego jak utrzymanie tajemnicy praktycznie nie istnieje, ale tym razem prawie sie udalo. O calej tej sprawie wiedzialo tylko tych kilku mezczyzn, z ktorymi sobie pogadal od serca, no i oczywiscie on sam. Z jednej strony zakladal, ze to ktorys z nich puscil farbe, z drugiej jednak mocno w to powatpiewal. Kazdy z tych facetow to nedzny robak, ktory od razu sie zmywal. Nie bylo najmniejszego powodu, zeby cokolwiek mowili. Nawet ten glupek Adam znalazl sobie nowa dziewczyne, wiec to, ze chlapnie ozorem akurat teraz, wydawalo sie malo prawdopodobne. Zreszta moze to rzeczywiscie byla tylko plotka. Mozliwe, 297 ze ktos zaczal cos podejrzewac na zasadzie zwyklych skojarzen. Piekna kobieta bez zadnego wyraznego powodu porzucana przez kolejnych partnerow... Siegajac pamiecia wstecz, doszedl do wniosku, ze sam mogl puscic farbe na temat Beth Moore'owi albo nawet Tony'emu i ktos mogl to uslyszec, ale przeciez nigdy nie byl ani tak glupi, ani tak pijany, zeby wdawac sie w jakiekolwiek szczegoly. Wiedzial, jakie mialby z tego tytulu problemy z ojcem, zwlaszcza ze zwykle grozil delikwentom policja. Ktos jednak musial cos doniesc Beth.Nie przywiazywal zbytniej wagi do tego, co mowila o jakiejs tam przyjaciolce. Mogla to powiedziec, zeby go zmylic. Mogl to byc zarowno mezczyzna, jak i kobieta; wazne, ze dowiedziala sie tego calkiem niedawno. Znajac ja tak dobrze, wiedzial, ze nie trzymalaby tego w sobie dlugo. I tu sie zaczynaly schody. Zabral Bena w sobote rano; wtedy nic nie mowila. Sama sie pochwalila, ze w sobote byla na plazy z Taj-boltem. W niedziele widzial ja w kosciele, ale poznym popoludniem byla w domu. Wiec kto mogl jej o tym powiedziec? I kiedy? To mogla byc Nana, pomyslal. Ta kobieta zawsze byla mu sola w oku. I Dziadkowi tez. Przez ostatnie cztery czy piec lat usilowal ja naklonic do tego, zeby sprzedala mu ziemie pod zabudowe. Atutem byl nie tylko malowniczy brzeg rzeki, ale i niezwykle atrakcyjne strumienie. Ludzie, ktorzy tu przybywali z polnocy, bardzo sobie cenili parcele nad rzeka. Ogolnie rzecz biorac, Dziadek ze spokojem przyjmowal kolejne odmowy Nany; z jakichs wzgledow ja lubil - moze dlatego, ze chodzili do jednego kosciola. Fakt chodzenia do jednego kosciola nie poprawial jednak opinii Nany o jej bylym zieciu. Tak czy siak, klopot Claytona kojarzyl sie z Taj-boltem. 298 Lecz skad facet, na milosc boska, mogl sie o tym dowiedziec? Spotkali sie tylko dwa razy w zyciu i nie bylo szansy, zeby na tej podstawie mogl cos takiego wydedukowac. A wlamanie? Clayton myslal o tym, ale ostatecznie odrzucil te obawy. Wszystko razem trwalo dwadziescia minut, i to bez uzycia lomu, bo gospodarz nie zadal sobie nawet trudu, zeby zamknac drzwi wejsciowe na zamek. Skoro nic nie zginelo, to dlaczego Taj-bolt mialby w ogole pomyslec, ze ktos wszedl do jego domu? Ale gdyby nawet podejrzewal, to skad skojarzenia z Claytonem?Nie potrafil w sposob satysfakcjonujacy odpowiedziec na te pytania, ale teoria, ze Taj-bolt mial cos wspolnego z ta drobna rysa, nie byla pozbawiona sensu. Pojawienie sie tego faceta zapoczatkowalo dla Claytona niekonczace sie pasmo klopotow. Dlatego Taj-bolt zajmowal wysokie miejsce na jego liscie osob, ktorym nalezalo utrzec nosa. W konsekwencji zalatwic na dobre. I tym razem juz na pewno nie da sie zlapac. Dalej mial poczucie, ze sprawe rozmowy z Beth rozegral bardzo dobrze. A moglo byc zle. Najmniej spodziewal sie tego, ze zapyta go o jego udzial w rozpadzie jej dawnych zwiazkow. Ale on nie ma sobie nic do zarzucenia. Nie tylko zaprzeczyl insynuacjom w sposob wiarygodny, ale takze sprawil, ze Beth pomysli dwa razy, zanim sie zwiaze z Taj-boltem. Z jej miny widac bylo wyraznie, ze wielu zastrzezen, jakie jej przedstawil, w ogole nie brala pod uwage... A co najwazniejsze, zdolal ja przekonac, ze chodzilo o dobro Bena. Kto wie? Moze tym razem to ona z nim zerwie, a on sie wyniesie z miasta? To by dopiero bylo cos! Jeszcze jeden problem z Beth zostalby rozwiazany, a Taj-bolt wyeliminowany z gry. Jechal wolno, napawajac sie smakiem zwyciestwa. Zastanawial sie, czyby go nie uczcic jakims piwkiem, ale osta- 299 tecznie rozmyslil sie z obawy, ze sie wygada. Przez gadanie moglby sobie napytac biedy.Skrecil w swoja ulice, mijajac duze, dobrze utrzymane domy na polakrowych posesjach. Mieszkal na koncu zaulka, sasiadujac z lekarzem i prawnikiem. W sumie mial sie niezle, jakby go kto pytal. To, ze ktos stoi na chodniku przed jego domem, zauwazyl dopiero wtedy, gdy skrecal w podjazd. Kiedy zwolnil, zobaczyl psa. Mrugajac z niedowierzaniem, nacisnal na pedal hamulca. Zaparkowal samochod i mimo deszczu wysiadl i ruszyl prosto do Taj-bolta. Kiedy Zeus zaczal warczec i powoli skradac sie w jego strone, stanal w miejscu. Taj-bolt uniosl reke i pies zamarl w pol ruchu. -Co ty tu, do diabla, robisz? - zawolal Clayton, starajac sie przekrzyczec deszcz. -Czekam na ciebie - odparl Taj-bolt. - Czas, zebysmy porozmawiali. -A niby po jaka cholere mialbym z toba rozmawiac? - rzucil z pogarda Clayton. -Mysle, ze wiesz. Claytonowi nie podobalo sie to, co uslyszal, ale uznal, ze nie da sie facetowi zastraszyc. Na pewno nie teraz. Nigdy. -Walesasz sie tu, o ile wiem. A w tym hrabstwie to przestepstwo. -Nie aresztujesz mnie. Clayton mial wielka ochote to zrobic. -Nie badz taki pewny. Taj-bolt nie przestawal na niego patrzec, jakby go prowokowal. Clayton mial ochote zmazac piescia z jego twarzy te bezczelna mine. Ale przeszkadzala mu w tym obecnosc nieodlacznego Cujo. 300 -Czego chcesz?Tak jak mowilem, czas, zebysmy porozmawiali. - Jego glos byl spokojny, zrownowazony. -Nie mam ci nic do powiedzenia - wypalil Clayton i potrzasnal glowa. - Ide do domu. Jesli z ganku zobacze, ze ciagle tutaj jestes, kaze cie aresztowac pod zarzutem grozb wobec zastepcy szeryfa, z uzyciem niebezpiecznego narzedzia. Odwrocil sie i ruszyl w strone domu. -Nie znalazles aparatu! - zawolal za nim Taj-bolt. Clayton zatrzymal sie i odwrocil. -Co takiego? -Nie znalazles aparatu - powtorzyl Taj-bolt. - Bo chyba po to sie do mnie wlamales. Po to przeszukales szuflady, zagladales pod materac i pladrowales szafki. -Nie wlamywalem sie do twojego domu. - Clayton przygladal sie Taj-boltowi spod zmruzonych powiek. -Owszem, zrobiles to w poniedzialek, kiedy bylem w pracy. -Udowodnij to - warknal. -Mam juz wszystkie niezbedne dowody. Detektor ruchu, ktory nastawilem w kominku, wlaczyl ukryty tam wideomag-netofon. Domyslalem sie, ze predzej czy pozniej bedziesz szukal aparatu, ale wiedzialem, ze tam nie zajrzysz. Claytonowi zoladek podjechal do gardla; zastanawial sie, czy przypadkiem Taj-bolt nie blefuje. Moze tak, a moze nie; nie wiedzial. -Klamiesz. -To do widzenia, ale pamietaj, ze z miejsca ide z tasma do gazety i do biura szeryfa. -Czego chcesz? -Juz ci mowilem. Uwazam, ze powinnismy porozmawiac. 301 -O czym?-O tym, jaka jestes swinia - Taj-bolt wypowiedzial te slowa powoli. - Ktora zajmuje sie robieniem swinskich zdjec studentkom. Ciekawe, co by sobie pomyslal twoj dziadek? Gdyby sie o tym w jakis sposob dowiedzial. Albo co by powiedzieli w gazecie. Albo co by zrobil twoj ojciec, ktory jest, jak mi sie zdaje, szeryfem hrabstwa, na wiadomosc, ze jego syn wlamal sie do czyjegos domu. Clayton znow poczul nieprzyjemny skurcz zoladka. Jakim cudem facet mogl wiedziec takie rzeczy, ale jednak wiedzial... -Czego chcesz? - Jego glos mimo woli nabral pisk liwych tonow. Taj-bolt dalej patrzyl na niego niewzruszonym wzrokiem. Clayton moglby przysiac, ze facet nawet nie mrugnal. -Chce, zebys stal sie lepszym czlowiekiem - odparl. -Nie wiem, o czym mowisz. -Chodzi mi o trzy sprawy. Po pierwsze: nie wtracaj sie w zycie Elizabeth. Clayton zamrugal. -A kto to jest Elizabeth? -Twoja byla zona. -Mowisz o Beth? -Od czasu rozwodu przeganiales jej wszystkich facetow. Dobrze o tym wiesz i ja tez o tym wiem. A teraz wie i ona. Ale to sie juz nie powtorzy. Nigdy wiecej. Jasne? Clayton nie odpowiedzial. -Po drugie: nie wtracaj sie w moje sprawy. Mam na mysli moj dom, moja prace, moje zycie. Zrozumiales? Clayton dalej milczal. -I po trzecie, ale bardzo wazne. - Uniosl reke, jakby skladal przysiege. - Jezeli zlosc na mnie sprobujesz wyla dowywac na Benie, bedziesz mial ze mna do czynienia. -302 Clayton czul, jak wlosy jeza mu sie na karku. -Grozisz mi? -Nie - odparl Taj-bolt. - To prawda. Jesli dotrzymasz tych trzech warunkow, dam ci swiety spokoj. I nikt sie nie dowie, co zrobiles. Clayton zacisnal zeby. W panujacej ciszy Taj-bolt zrobil krok do przodu. Zeus zostal na miejscu, wyraznie zawiedziony, ze go do tego zmuszono. Taj-bolt podszedl jeszcze blizej, az znalezli sie z Claytonem twarza w twarz. Glos mial w dalszym ciagu spokojny, tak jak na poczatku. -Chce, zebys wiedzial jedno: jeszcze nigdy w zyciu nie spotkales kogos takiego jak ja. I chyba nie chcialbys miec we mnie wroga. Po tych slowach odwrocil sie i ruszyl przed siebie. Zeus caly czas wpatrywal sie w Claytona, dopoki nie uslyszal komendy "chodz". Zerwal sie wtedy i podreptal za swoim panem. Clayton, nadal stojac w strugach deszczu, zastanawial sie, jak to mozliwe, ze cos, co jeszcze przed chwila ukladalo sie tak wspaniale, teraz wygladalo tak fatalnie. 22 Thibault -Chyba zostane astronauta - powiedzial Ben.Grali w szachy na ganku i Thibault zastanawial sie wlasnie nad kolejnym ruchem. Chcial wygrac te partie i chociaz nie byl calkiem pewien, czy mu sie uda, to fakt, ze Ben zaczal mowic, potraktowal jako zly znak. Ostatnio bardzo duzo grywali w szachy - od poczatku pazdziernika, czyli od dziewieciu dni, lalo praktycznie bez przerwy. We wschodniej czesci stanu byly juz powodzie i codziennie wylewaly nowe rzeki. -To dobrze brzmi. -Albo astronauta, albo strazakiem. Thibault skinal glowa. -Znalem paru strazakow. -Albo doktorem. -Hm... - Thibaut wyciagnal reke po gonca. -Ja bym go nie ruszal - powiedzial Ben. Thibault uniosl glowe. -Wiem, co uwazasz, ze powinienes zrobic - dodal chlopak - ale to nic nie da. -A co powinienem zrobic? 304 -W kazdym razie nie to.Thibault cofnal reke. Co innego raz przegrac, a calkiem co innego przegrywac stale. Co gorsza, przepasc miedzy nimi wcale sie nie zmniejszala. Przeciwnie, Ben doskonalil sie szybciej niz on. Poprzednia partia trwala cale dwadziescia jeden ruchow. -Chcialbys zobaczyc moj domek na drzewie? - zapytal w pewnej chwili Ben. - Jest naprawde cool. Ma duza platforme zawieszona nad strumieniem i taki chwiejny mostek. -Bardzo bym chcial. -Oczywiscie nie teraz. Jakiegos innego dnia. -Fantastyczna propozycja - powiedzial Thibault, siegajac po wieze. -Tego tez bym nie ruszal. Thibault uniosl brwi, a Ben odchylil sie do tylu. -Tak ci radze - dodal. -A co powinienem zrobic? Ben wzruszyl ramionami. Wygladal i mowil jak dziesieciolatek, ktorym w istocie byl. -Co chcesz. -Poza goncem i wieza? Ben wskazal na inna figure. -I drugim goncem. Znajac cie, przypuszczam, ze to wlasnie jego bys ruszyl, bo probujesz przygotowac konia do akcji. Ale z tego tez nic nie wyjdzie, bo ja poswiece gonca za gonca, a krolowa przesune dalej i zbije ci pionka. To unieruchomi twoja krolowa, a kiedy juz dokonam roszady, to wieze przesune tutaj. Dwa ruchy pozniej daje ci mata. Thibault uniosl reke do podbrodka. -Czy ja w ogole mam jakakolwiek szanse w tej grze? -Nie. - - Ile ruchow mi jeszcze zostalo? -Miedzy trzy a siedem. 305 -To moze powinnismy zaczac od poczatku? Ben poprawil okulary na nosie.-Moze. -Mogles mi powiedziec wczesniej. -Tak powaznie traktujesz te gre, ze nie chcialem ci przeszkadzac. Nastepna partia nie byla lepsza. Moze nawet gorsza, bo Elizabeth postanowila sie do nich przylaczyc, wiec ich rozmowa wygladala podobnie. Widzial, jak Elizabeth powstrzymuje chichot. W ciagu ostatniego poltora tygodnia ustalili pewna rutyne. Po pracy Thibault przychodzil do nich w strugach deszczu, zeby zagrac z Benem kilka partyjek szachow. A potem zostawal na obiedzie i we czworke sympatycznie sobie gawedzili. Nastepnie Ben szedl na gore wziac prysznic, a Nana wysylala Elizabeth i Logana na ganek, sama zas doprowadzala kuchnie do porzadku, mowiac cos w rodzaju: "Sprzatanie to moja druga natura". Thibault wiedzial, ze chciala dac im szanse pobycia sam na sam, zanim bedzie musial isc do domu. W dalszym ciagu zachwycalo go to, ze kiedy tylko konczyl prace, przestawala byc szefowa i gladko wchodzila w role babci kobiety, z ktora sie spotykal. Nie sadzil, zeby wiele osob bylo na to stac. Zrobilo sie pozno i Thibault uznal, ze na niego czas. Nana rozmawiala przez telefon, Elizabeth poszla na gore utulic Bena do snu, a on, siedzac na ganku, czul w ramionach ciezar zmeczenia. Od konfrontacji z Claytonem niewiele sypial. Tamtego wieczoru, nie wiedzac, jak facet zareaguje, wrocil do domu, by stworzyc pozory normalnosci. Wkrotce pogasil swiatla, wylazl przez okno sypialni na tylach domu i z Zeusem - 306 u boku pobiegl do lasu. Mimo deszczu wieksza czesc nocy spedzil na zewnatrz, wypatrujac Claytona. Nastepnej nocy pilnowal Elizabeth; trzeciej kursowal miedzy swoim a jej domem. Nieustanny deszcz w najmniejszym nawet stopniu nie przeszkadzal ani jemu, ani Zeusowi; Logan sklecil pare zamaskowanych szalasow, ktore dawaly im schronienie przed ulewa. Najtrudniej bylo mu w pracy po przespaniu zaledwie paru godzin przed switem. Ostatnio sypial co druga noc, ale to w dalszym ciagu nie pozwalalo mu nadrobic zaleglosci.Nie poddawal sie jednak. Clayton byl nieprzewidywalny, dlatego Thibault wypatrywal sladow jego obecnosci zarowno bedac w pracy, jak i jadac do miasta zalatwiac rozne sprawy. Do domu wracal roznymi trasami - biegl skrotami przez las, obserwujac droge, czy przypadkiem facet za nim nie idzie. Nie bal sie go, ale nie byl glupi. Keith nie tylko wywodzil sie z Pierwszej Rodziny hrabstwa Hampton, ale i pracowal w policji, i to najbardziej niepokoilo Logana. Czy to tak trudno podrzucic mu do domu narkotyki, skradzione przedmioty, a nawet bron, ktora popelniono zbrodnie? Albo zarzucic mu, ze te przedmioty posiadal, a potem "odkryc" dowody? To naprawde nie jest takie trudne. Thibault byl przekonany, ze kazda lawa przysieglych w obrebie hrabstwa uznalaby dostarczone przez policje dowody za prawdziwe, niezaleznie od tego, jak bylyby one slabe, a alibi obcego mocne. Jesli dodac do tego pieniadze i wplywy Claytonow, to wiadomo, ze znalazlaby sie dowolna liczba swiadkow gotowych przypisac Thibaultowi wszystkie mozliwe przestepstwa. Najbardziej obawial sie tego, ze Clayton bylby zdolny dopuscic sie kazdej z tych rzeczy, i dlatego poszedl do niego, zeby powiedziec mu o karcie pamieci i o tasmie wideo. Mimo ze nie mial ani jednego, ani drugiego - karte pamieci zniszczyl zaraz po znalezieniu aparatu, a wlaczany na czujnik 307 ruchu wideomagnetofon byl tylko podyktowanym potrzeba chwili wynalazkiem - doszedl do wniosku, ze jedynie blef da mu dostatecznie wiele czasu, zeby mogl obmyslec nastepny krok. Nienawisc, jaka Clayton do niego czul, byla grozna i nieprzewidywalna w skutkach. Jesli potrafil sie wlamac do jego domu, jesli potrafil manipulowac zyciem osobistym Elizabeth, to z pewnoscia nie cofnie sie przed niczym, co w jego pojeciu pomoze mu pozbyc sie Thibaulta.Pozostale grozby - z gazeta szeryfem i dziadkiem w tle - mialy tylko sluzyc wzmocnieniu blefu. Clayton z pewnoscia poszukiwal aparatu w obawie, ze Thibault wykorzysta go przeciwko niemu. Bal sie albo o prace, albo o stosunki rodzinne, a wynik badan nad historia znamienitej rodziny, jakie podjal w bibliotece w niedzielne popoludnie, wystarczyl, by przekonac Thibaulta, ze chodzilo po trochu o jedno i drugie. Z blefami jednak jest taki problem, ze dzialaja tylko do pewnego momentu. Jak dlugo potrwa, nim sie Clayton zorientuje? Kilka tygodni? Miesiac? Dluzej? I co wtedy zrobi? Kto wie? W tej chwili uznal przewage Thibaulta, co musialo go jeszcze bardziej rozwscieczac. Ale predzej czy pozniej peknie i odreaguje zlosc na nim, na Elizabeth albo na Benie. Jesli jednak w wyniku tych jego dzialan nie wykorzysta karty pamieci z aparatu, Clayton bedzie mial wolna reke. Thibault w dalszym ciagu nie bardzo wiedzial, co z tym fantem zrobic. Nie wyobrazal sobie, ze moglby zostawic Elizabeth... tak samo zreszta, jesli mial byc szczery, Bena i Nany. Im dluzej przebywal w Hampton, tym bardziej czul, ze trafil we wlasciwe miejsce, a to znaczylo, ze musi nie tylko uwazac na Claytona, ale wrecz unikac go jak ognia. Liczyl, ze po jakims czasie Clayton po prostu pogodzi sie z sytuacja i da za wygrana. Wiedzial, ze to malo prawdopodobne, ale na razie nic innego nie przychodzilo mu do glowy. -308 -Znow jestes taki zamyslony - powiedziala Elizabeth, otwierajac za nim siatkowe drzwi. Thibault potrzasnal glowa. -Po prostu zmeczony po calym tygodniu. Myslalem, ze upal jest dokuczliwy, ale przynajmniej mozna go w jakims stopniu uniknac. Od deszczu nie da sie uciec. Usiadla obok niego na bujawce. -Nie lubisz byc przemoczony? -Powiedzmy sobie szczerze: nie jestem na wakacjach. -Przepraszam. -Nic nie szkodzi. Przeciez ja nie narzekam. Na ogol mi to nie przeszkadza. Lepiej, ze ja mokne, niz mialaby moknac Nana. Jutro piatek, tak? Usmiechnela sie. -Dzis odwoze cie do domu. I tym razem zadnych klotni. -W porzadku - zgodzil sie. Elizabeth wyjrzala przez okno. -Nie oszukiwales mowiac, ze grasz na pianinie, prawda? -Nie. -Kiedy grales ostatni raz? Wzruszyl ramionami, zastanawiajac sie. -Dwa, trzy lata temu. -W Iraku? Skinal glowa. -Jeden z moich przelozonych mial urodziny. Uwielbial Willie'ego Smitha, jednego z najwybitniejszych pianistow jazzowych lat czterdziestych i piecdziesiatych. Kiedy sie wydalo, ze gram, zmusili mnie do wystepu. -W Iraku... - powtorzyla, nie ukrywajac niedowierzania. -Nawet marines musza miec jakas rozrywke. Zatknela kosmyk wlosow za ucho. -Wobec tego zakladam, ze czytasz nuty. 309 -Oczywiscie - odparl. - A co, chcesz, zebym nauczylBena? Beth jakby go nie uslyszala. -A co z kosciolem? Chodzisz w ogole do kosciola? Wreszcie na nia spojrzal. -Zaczynam rozumiec, ze w tej rozmowie chodzi o cos wiecej niz tylko o to, zebysmy sie coraz lepiej ze soba poznawali. -Bedac w domu, slyszalam, jak Nana rozmawiala przez telefon. Wiesz, jak bardzo lubi spiewac w chorze? I ze znow zaczela spiewac solowki? Zaczal sie zastanawiac nad odpowiedzia; nabral podejrzliwosci co do tego, dokad ta rozmowa zmierza, i wcale tego nie ukrywal. -Tak, wiem - odparl. -W te niedziele ma nawet dluzsza solowke. Jest niesamowicie podniecona. -A ty nie? -No, ja troche tez. - Westchnela z wyrazem bolu na twarzy. - Okazuje sie, ze wczoraj upadla Abigail i zlamala reke w nadgarstku. O tym wlasnie Nana rozmawiala przez telefon. -A kto to jest Abigail? -Pianistka koscielna. Akompaniuje chorowi co niedziele. - Elizabeth zaczela poruszac bujawka w tyl i w przod, wpatrujac sie w deszcz. - Tak czy owak, Nana powiedziala, ze postara sie znalezc zastepstwo. Wlasciwie to obiecala. -O? -Powiedziala tez, ze ma na mysli kogos konkretnego. -Rozumiem. Elizabeth wzruszyla ramionami. -Pomyslalam, ze moze lepiej, zebys sie dowiedzial 310 wczesniej. Jestem przekonana, ze za kilka minut bedzie z toba o tym rozmawiala, ale nie chcialam, zeby cie zaskoczyla. Wolalam cie przygotowac.-Doceniam to. Dluzszy czas milczal. W ciszy, jaka zapanowala, Elizabeth polozyla mu reke na kolanie. -Co o tym sadzisz? -Wyglada na to, ze nie mam wyboru. -Oczywiscie, ze masz. Nana nie bedzie cie do niczego zmuszala. -Nawet mimo to, ze juz obiecala? -Ona to zrozumie. W koncu. - Polozyla reke na sercu. - A jak juz jej zranione serce sie zagoi, to pewnie i przebaczy. -Ach - powiedzial Thibault. -I nie sadze, zeby to mialo zly wplyw na jej zdrowie. Nawet biorac pod uwage jej wylew i to ewentualne rozczarowanie. Jestem przekonana, ze nie wyladuje z tego powodu w lozku ani nic takiego. Thibault usmiechnal sie. -Czy nie uwazasz przypadkiem, ze troche przesadzilas? W oczach Elizabet pojawily sie szelmowskie iskierki. -Moze, ale najwazniejsze, czy sie zgodzisz. -Pewnie tak. -To fantastycznie. Ale pamietaj, ze bedziesz musial jutro pocwiczyc. -Okay. -Proba moze byc dluga. Piatkowe proby zawsze sa dlugie. Oni to naprawde kochaja. -Fantastycznie - powiedzial i westchnal. -Spojrz na to z innej strony: nie bedziesz musial przez caly dzien tyrac w deszczu. 311 -Fantastycznie - powtorzyl. Pocalowala go w policzek.-Jestes taki dobry. Bede cie po cichu oklaskiwala z lawek. -Dzieki. -A kiedy Nana wyjdzie, nie przyznawaj sie przed nia, ze ci powiedzialam. -Nie przyznam sie. -I postaraj sie byc bardziej entuzjastyczny. Nawet zaszczycony. Jakbys sie nie spodziewal, ze trafi ci sie taka wspaniala okazja. -Nie moge po prostu powiedziec "tak"? -Nie. Nana bedzie oczekiwala z twojej strony zachwytow. Mowilam ci, ile to dla niej znaczy. -Ach. - Wzial jej reke w swoja dlon. - Nie przyszlo ci do glowy, ze moglas mnie najzwyczajniej pod sloncem poprosic? Bez tego wzbudzania poczucia winy? -Wiem - odparla. - Ale w ten sposob jest duzo zabawniej. Jak na dany znak, w drzwiach ukazala sie Nana. Obdarzyla ich szybkim usmiechem i podreptala do barierki, a dopiero potem zwrocila sie do Thibaulta. -Grywasz jeszcze czasem na pianinie? - zapytala. Thibault z trudem powstrzymal sie od smiechu. * Nastepnego dnia po poludniu spotkal sie z dyrektorka muzyczna choru, wywolujac u niej konsternacje swoimi dzinsami, T-shirtem i dlugimi wlosami. Mimo to okazalo sie wkrotce, ze nie tylko umie grac, ale jest wrecz utalentowanym muzykiem. Po krotkiej rozgrzewce robil juz bardzo niewiele bledow, miedzy innymi dzieki temu, ze wybrane utwory nie byly szczegolnie trudne. Po probie, kiedy pojawil sie pastor, 312 musial tez wysluchac nabozenstwa, zeby wiedziec, czego sie moze spodziewac.Nana tymczasem to usmiechala sie do niego, to plotkowala z przyjaciolkami, wyjasniajac im, ze Thibault pracuje u niej w psiarni i spotyka sie z Beth. Czul na sobie spojrzenia kobiet, w ktorych bylo cos wiecej niz tylko zdawkowe zainteresowanie i, w wiekszosci, aprobata. Kiedy wychodzili, Nana wziela go pod reke. -Byles lepszy niz kaczka na kiju - powiedziala. -Dzieki - odparl zachwycony. -Nie mialbys nic przeciwko malej przejazdzce? -Dokad? -Do Wilmington. Jakbysmy pojechali teraz, to zdazylbys jeszcze zabrac Beth na obiad. Ja sie zajme Benem. -A co mialbym kupowac? -Sportowa marynarke i plocienne spodnie. I jakas ele-gantsza koszule. Mnie twoje dzinsy nie przeszkadzaja, ale jezeli masz grac podczas niedzielnego nabozenstwa, to musisz sie przyzwoicie ubrac. -Aha - powiedzial, wiedzac z gory, ze i tak jest na straconych pozycjach. * Kiedy wieczorem siedzieli w Cantinie, jedynej meksykanskiej knajpce w srodmiesciu, Elizabeth wpatrywala sie w Thi-baulta znad swojej margarity.-Robisz teraz za Flynna * - odezwala sie w pewnym momencie. -U Nany? -Nie mogla sie ciebie nachwalic, jaki jestes dobry, jaki * Gitarzysta i wokalista ur. w 1967 roku w Oakland. 313 grzeczny dla jej przyjaciolek i z jakim szacunkiem odnosiles sie do pastora.-Tak mowisz, jakby wczesniej Nana uwazala mnie za jaskiniowca. Rozesmiala sie. -Moze cie nawet uwazala. Podobno przed wyjsciem byles caly utytlany w blocie. -Wzialem prysznic i przebralem sie. -Wiem. To tez mi powiedziala. -A czego ci nie powiedziala? -Ze kobiety w chorze doslownie mdlaly. -Powiedziala cos takiego? -Nie. Nie musiala, ale widzialam to w jej twarzy. Ze mdlaly. Nie kazdego dnia mlody, przystojny nieznajomy pojawia sie w ich kosciele i olsniewa je gra na pianinie. Jak moglyby nie mdlec? -Przypuszczam, ze przesadzasz. -A ja przypuszczam - powiedziala, dotykajac palcem brzegu szklanki i probujac soli - ze jeszcze wiele musisz sie nauczyc o zyciu w malym poludniowym miasteczku. To jest wielkie wydarzenie. Abigail gra tu od pietnastu lat. -Przeciez ja nie zamierzam zajac jej miejsca. Chodzi tylko o chwilowe zastepstwo. -To jeszcze lepiej. Ludzie przynajmniej maja jakies porownanie. Beda o tym mowili latami. -Tak to tutaj dziala? -Bezwzglednie - odparla. - Ale, przy okazji, nie ma tu szybszej metody na to, zeby zostac zaakceptowanym. -Ja nie musze byc akceptowany przez nikogo poza toba. -Zawsze slodkie slowka. - Usmiechnela sie do niego. - Ale jest jeszcze jedna rzecz. To doprowadzi Keitha do szalu. -Dlaczego? 314 -Bo jest czlonkiem kosciola. A do tego, kiedy cie zobaczy, bedzie z nim Ben. Wkurzy go to niesamowicie, kiedy wszyscy zaczna cie chwalic za to, ze od razu pospieszyles z pomoca.-Nie wiem, czy chcialbym go jeszcze bardziej rozzloscic. Wystarczy, ze juz teraz martwie sie tym, co on moze zrobic. -Nic nie moze zrobic. Wiem, jak sie wobec mnie zachowywal w przeszlosci. -Nie bylbym taki pewny - ostudzil ja. -Dlaczego tak mowisz? Thibault zwrocil uwage na zatloczone stoliki dokola nich. Elizabeth, jakby czytajac w jego myslach, przesiadla sie na druga strone boksu, do niego. -Wiesz cos, czego mi nie mowisz - wyszeptala. - Powiedz, o co chodzi. Thibault napil sie piwa. Odstawil butelke i opowiedzial jej o swoich spotkaniach z jej bylym. Pod wplywem tej historii wyraz jej twarzy sie zmienial. Niesmak ustapil miejsca rozbawieniu, a nastepnie trosce. -Powinienes byl mi wczesniej o tym powiedziec. - Elizabeth zmarszczyla brwi. -Nie zwracalem na niego uwagi, dopoki nie wlamal mi sie do domu. -I ty naprawde uwazasz, ze bylby zdolny, zeby sie na ciebie zasadzic? -Znasz go lepiej niz ja. Elizabeth doszla do wniosku, ze juz nie jest glodna. -Tak mi sie przynajmniej wydawalo. Poniewaz Ben byl ze swoim ojcem - sytuacja, ktora w tych okolicznosciach wydawala sie surrealistyczna - Elizabeth 315 i Thibault wybrali sie w sobote do Raleigh. W ten sposob latwiej im bylo uniknac rozpamietywania tego, co Keith Clayton moglby czy nie moglby zrobic. Po poludniu zjedli lunch w ulicznej kafejce w srodmiesciu i poszli do Muzeum Przyrodniczego; wieczorem wybrali sie do Chapel Hill. Karolina Polnocna grala z Uniwersytetem Clemson i mecz byl transmitowany przez siec ESPN. Chociaz odbywal sie w Karolinie Polnocnej, bary w srodmiesciu byly pelne studentow, ktorzy ogladali rozgrywki na ogromnych plaskich monitorach. Thibault, slyszac, jak wiwatuja i bucza, jakby przyszlosc swiata zalezala od wyniku meczu, zlapal sie na tym, ze mysli o ich rowiesnikach, ktorzy sluzyli w Iraku, i zastanawia sie, co by oni z tego zrozumieli.Nie siedzieli dlugo. Po jakiejs godzinie Elizabeth byla gotowa do wyjscia. Kiedy szli objeci do samochodu, polozyla mu glowe na ramieniu. -Bylo bardzo przyjemnie - powiedziala - ale za glosno. -O, widze, ze sie starzejesz. Scisnela go w pasie, z przyjemnoscia stwierdzajac, ze pod skora ma tylko miesnie. -Uwazaj, koles, bo moze ci sie dzis nie poszczescic. -Koles? - powtorzyl zdziwiony. -To jest czule zdrobnienie. Stosuje je do wszystkich facetow, z ktorymi sie spotykam. -Do wszystkich? -Aha. Do obcych tez. Jak mi na przyklad ktos ustapi miejsca w autobusie, to tez moglabym powiedziec: "Dzieki, koles". -To powinienem czuc sie wyrozniony. -I nie zapominaj o tym. Szli Franklin Street wsrod tlumow studentow, przygladajac 316 sie wystawom i chlonac atmosfere tego miejsca. Thibault nie dziwil sie, ze Elizabeth chciala tu przyjsc. Z uwagi na Bena brakowalo jej tego typu doswiadczen. Podobalo mu sie w niej to, ze chociaz wyraznie dobrze sie bawila, to jednak nie bylo w niej zalu ani goryczy z powodu tego, co stracila. Patrzyla na to wszystko raczej z pozycji antropologa obserwujacego nowe zjawiska kulturowe. Kiedy cos takiego powiedzial, przewrocila oczami.-Nie psuj wieczoru - zaprotestowala. - Wierz mi, ja nie rozmyslam nad tym az tak gleboko. Po prostu chcialam sie wyrwac z miasta i troche zabawic. Pojechali nastepnie do niego, gdzie do poznych godzin nocnych rozmawiali, calowali sie i kochali na przemian. Kiedy rano Thibault otworzyl oczy, zobaczyl obok siebie Elizabeth, wpatrzona w jego twarz. -Co ty robisz? - wyszeptal glosem zachrypnietym od snu. -Przygladam ci sie. -Dlaczego? -Bo chce. Usmiechnal sie, wiodac palcem wzdluz jej ramienia i czujac przyplyw wdziecznosci za to, ze jest obecna w jego zyciu. -Jestes niesamowita, Elizabeth. -Wiem. -I to wszystko? Tylko "Wiem?" - zapytal z udanym oburzeniem. -Nie badz taki pieszczoch. Nie cierpie pieszczochow. -A ja nie przepadam za kobietami, ktore ukrywaja swoje uczucia. Usmiechnela sie i pocalowala go. -Wczoraj bylo cudownie. -Mnie tez. 317 -Mowie powaznie. Te ostatnie kilka tygodni, kiedy jestem z toba, to najlepszy okres w moim zyciu. A wczoraj... nawet sobie nie wyobrazasz, co to dla mnie znaczylo. Bo byc z toba to dla mnie tyle, co byc kobieta... Nie matka, nie nauczycielka, nie wnuczka. Tylko soba. Od dawna mi sie to nie zdarzylo.-Przeciez nie pierwszy raz wychodzilismy razem. -Wiem. Ale teraz jest inaczej. Czul, ze mowila o przyszlosci, ktora zyskala jasnosc i cel, jakich dotychczas nigdy w niej nie widziala. Patrzac na Elizabeth, dokladnie wiedzial, co miala na mysli. -To wobec tego, co dalej? - zapytal powaznym tonem. Pocalowala go. Poczul na ustach jej oddech, cieply i wil gotny. -A dalej - wstajemy. Za dwie godziny masz byc w kosciele. - Trzepnela go w biodro. -To mamy jeszcze mase czasu. -Moze dla ciebie. Ale ja mam ubranie w domu, a jestem tutaj. Najpierw ty musisz wstac i sie przygotowac, zebym ja mogla zrobic to samo. -Ta historia z kosciolem jest dla mnie trudna. -To jasne - odparla - ale tak sie sklada, ze nie masz wyboru. A przy okazji... - Ujela jego dlon i dopiero potem dokonczyla: - Ty tez jestes niesamowity, Logan. 23 Beth -On mi sie naprawde podoba, Nana - powiedziala Beth.Stojac w lazience, gimnastykowala sie z zelazkami do wlosow, chociaz podejrzewala, ze w takim deszczu jej wysilki nie zdadza sie na wiele. Po krotkiej chwili wytchnienia poprzedniego dnia uderzyl pierwszy z dwoch spodziewanych sztormow tropikalnych. -Najwyzszy czas, zebys wreszcie zaczela byc ze mna szczera. Nie mow mi, ze go lubisz. Dla ciebie on jest tym jednym jedynym. -Przeciez nie zachowuje sie w sposob az tak demonstracyjny - powiedziala Beth, bardzo chcac w to wierzyc. -Owszem, zachowujesz sie. Brakuje tylko tego, zebys sobie wrozyla z platkow: kocha, nie kocha. Beth usmiechnela sie. -Mozesz mi wierzyc albo nie, ale te metafore zrozu mialam. Nana machnela reka. -Wypadki chodza po ludziach. Wiem, ze on ci sie podoba. Ale czy ty podobasz sie jemu? 319 -Podobam mu sie, Nana.-A pytalas, co to znaczy? -Wiem, co to znaczy. -Chcialam sie upewnic - odparla Nana. Spojrzala w lustro i poprawila wlosy. - Bo i mnie on sie podoba. * Jechaly we dwie do Logana i Beth obawiala sie, ze jej wycieraczki nie nadaza ze zbieraniem wody. Od ciaglych ulewnych deszczy rzeka najwyrazniej wezbrala i mimo ze nie zalala calkiem ulicy, to juz oblizywala jej brzegi. Jeszcze kilka takich dni i drogi beda nieprzejezdne. Sklepy usytuowane najblizej rzeki zaczna wkrotce budowac zapory z workow piasku, chroniac w ten sposob najnizej polozone towary.-Zastanawiam sie, czy ktokolwiek dotrze dzis do kosciola - rzucila Beth. - Malo co widze przed soba. -Troche deszczu nie przeszkodzi ludziom w tym, aby trafili do Boga - oznajmila Nana. -To jest troche wiecej niz "troche". Widzialas, jak wyglada rzeka? -Widzialam. Jest zdecydowanie wsciekla. -Jesli woda podniesie sie jeszcze chociaz odrobine, mozemy nie dotrzec do miasta. -Wszystko bedzie dobrze. Beth z ukosa spojrzala na Nane. -Widze, ze jestes dzis w dobrym humorze. -A ty nie? Skoro nie bylo cie cala noc... -Nana - skarcila ja Beth. -Ja cie nie osadzam. Tylko mowie. Jestes dorosla i to jest twoje zycie. Beth dawno zdazyla sie przyzwyczaic do sentencji wyglaszanych przez jej babke. 320 -Doceniam to.-No wiec jak? Wszystko dobrze? Mimo ze twoj byly robi, co moze, zeby napytac wam biedy? -Chyba tak. -Sadzisz, ze on sie nadaje do malzenstwa? -Jeszcze za wczesnie, zeby sie nad tym zastanawiac. Ciagle sie poznajemy. Nana wychylila sie do przodu i przetarla szybe. Pozostaly jednak slady po jej palcach. -Ja od razu wiedzialam, ze twoj dziadek to ten jeden jedyny. -Mowil mi, ze spotykaliscie sie przez pol roku, zanim ci sie oswiadczyl. -I mowil prawde. Ale to nie znaczy, ze wczesniej nie powiedzialabym tak. W ciagu kilku dni wiedzialam, ze to ten jeden jedyny - dla mnie. Zdaje sobie sprawe, jak to musi glupio brzmiec. Ale zycie z nim bylo od samego poczatku jak bulka z maslem. Pod wplywem wspomnien na twarzy Nany pojawil sie lagodny usmiech; lekko przymknela oczy. -Siedzielismy w parku. Pewnie drugi albo trzeci raz bylismy sami i rozmawialismy o ptakach, kiedy podszedl do nas mlody chlopak - wyraznie nie z naszego hrabstwa - zeby posluchac. Mial brudna twarz, byl boso, a wyszargane ubranie nawet na niego nie pasowalo. Twoj dziadek mrugnal do chlopaka, jakby chcial mu powiedziec, ze jest mile wi dziany, a chlopak usmiechnal sie w odpowiedzi. Wzruszylo mnie to, ze dziadek w ogole nie zwracal uwagi na jego wy glad. - Nana przerwala na chwile. - Twoj dziadek mowil dalej. Musial znac nazwy wszystkich ptakow wystepujacych w tej czesci stanu. Opowiadal nam, ktore ptaki migruja, gdzie gniazduja, nasladowal ich glosy. Po chwili chlopak usiadl 321 tam, gdzie stal, i siedzial wpatrzony w dziadka, ktory doslownie potrafil czarowac. Ale nie tylko chlopaka. Ja czulam to samo. Twoj dziadek mial taki mily, lagodny "kolyszacy" glos i kiedy mowil, bylo oczywiste, ze jesli sie w ogole gniewal, to nie dluzej niz kilka minut; on w sobie po prostu nie mial zlosci. Nie grozilo mu rozgoryczenie ani zgorzknienie. Wiedzialam, ze taki czlowiek to partner na cale zycie. 1 wlasnie wtedy i tam postanowilam, ze bedzie partnerem dla mnie.Mimo ze Beth znala dobrze opowiesci Nany, poczula sie wzruszona. -To wspaniala historia. -Bo i czlowiek byl wspanialy. A kiedy ktos jest tak wyjatkowy, wiesz o tym predzej, niz sie spodziewasz. Poznajesz to instynktownie i masz pewnosc, ze cokolwiek sie stanie, juz nigdy nie bedzie nikogo takiego jak on. W tym momencie Beth dojechala do zwirowanego podjazdu Logana. Kiedy rozchlapujac wode i blocko zaczela sie zblizac do domu, zauwazyla stojacego na ganku Thibaulta ubranego w nowa sportowa marynarke i swiezo wyprasowane plocienne spodnie. Widzac, jak macha im na powitanie, odpowiedziala szerokim usmiechem. Nabozenstwo rozpoczelo sie i zakonczylo muzyka. Solo Nany zostalo nagrodzone sowitymi oklaskami, a pastor wyroznil ja i Logana, dziekujac jemu za to, ze nie odmowil zastepstwa w ostatniej chwili, a jej - ze w obliczu wielkiego wyzwania dala swiadectwo cudowi bozej laski. Kazanie mialo charakter informacyjny, bylo interesujace i zostalo wygloszone z pelna pokory swiadomoscia, ze tajemnicze dzialania Boga nie zawsze sa przez ludzi rozumiane. 322 Beth zdawala sobie sprawe, ze stale rosnaca liczba wiernych w kosciele to zasluga ich utalentowanego pastora.Ze swojego miejsca na drugim balkonie bez trudu widziala Nane i Logana. Ilekroc Ben spedzal weekend u ojca, siadala zawsze w tym samym miejscu, zeby syn wiedzial, gdzie jej szukac. Na ogol nawiazywal z nia kontakt wzrokowy dwa albo trzy razy w ciagu nabozenstwa; dzis krecil sie caly czas, podniecony faktem, ze laczy go przyjazn z kims tak utalentowanym jak Logan. Beth jednak trzymala sie z dala od swojego bylego meza. Nie z powodu tego, czego sie ostatnio dowiedziala - choc bylby to powod wystarczajacy - po prostu uznala, ze tak bedzie lepiej dla Bena. Mimo iz Keith wiele razy zachowywal sie lubieznie, to w kosciele wrecz demonstracyjnie dawal jej odczuc, ze uwazal jej obecnosc za niebezpiecznie destrukcyjna sile, ktora moglaby zagrozic jego klanowi. Dziadek siedzial w samym srodku pierwszego rzedu; po obu stronach i za soba mial rodzine. Ze swojego miejsca Beth widziala, jak wraz z pastorem czytal fragmenty Biblii, jak robil notatki i uwaznie sluchal kazdego slowa. Spiewal tez pilnie wszystkie zwrotki wszystkich piesni. Beth lubila go najbardziej z calej rodziny - zawsze byl wobec niej sprawiedliwy i niezmiennie grzeczny, odwrotnie niz wiekszosc Claytonow. Po kosciele, jesli sie spotykali, komplementowal ja za wyglad i dziekowal za wspaniala opieke nad Benem. W tym, co mowil, zawsze byl uczciwy, ale ustanawial tez granice tego, na co mogla sobie pozwolic: ogolnie rzecz biorac, Beth miala nie stwarzac problemow. Wiedzial, ze byla znacznie lepszym rodzicem od Keitha i ze Ben wyrastal dzieki niej na milego mlodego czlowieka. Nie zmienialo to jednak faktu, ze byl i zawsze bedzie Claytonem. A jednak lubila Dziadka - mimo Keitha i mimo tych granic. Ben tez go lubil i Beth miala wrazenie, ze starszy pan 323 nalegal na wizyty wnuka z prawnukiem, zeby oszczedzic chlopcu przebywania sam na sam z ojcem przez caly weekend.Ale teraz, kiedy patrzyla na grajacego na pianinie Logana, wszystkie te realia zycia codziennego byly jej bardzo dalekie. Nie wiedziala, czego sie spodziewac. Ile osob bierze lekcje? Ile uwaza, ze gra dobrze? Bardzo szybko okazalo sie, ze Logan gra wyjatkowo dobrze, znacznie powyzej jej oczekiwan. Jego palce poruszaly sie swobodnie i gladko po klawiaturze, jakby w ogole nie musial czytac rozlozonych przed nim nut. Kiedy Nana spiewala, byl skupiony wylacznie na niej - dotrzymywal jej idealnie rytmu i tempa, bardziej zainteresowany jej wystepem niz swoim wlasnym. Podczas gdy Logan gral, Beth przypomniala sie historia, ktora Nana opowiedziala jej w samochodzie. Wylaczyla sie z uczestniczenia w nabozenstwie, przezywajac w myslach mile rozmowy z Loganem, jego mocny uscisk, swobodny, cieply stosunek do Bena. To prawda, ze wiele jeszcze o nim nie wiedziala, ale wiedziala jedno: stanowil dla niej idealne dopelnienie - jakiego istnienia w ogole nie podejrzewala. Wiedziec to jeszcze nie wszystko, powtarzala sobie. Zrozumiala, ze - poslugujac sie jezykiem Nany - Logan byl bulka do jej masla. Po skonczonym nabozenstwie stala na uboczu, ubawiona widokiem Logana traktowanego jak gwiazda rocka. Okay, gwiazda rocka w otoczeniu fanow o skromnym statusie spolecznym, na ile jednak mogla sie zorientowac, czul sie zarowno pochlebiony, jak i speszony tym nieoczekiwanym zainteresowaniem. W pewnym momencie poczula na sobie jego blagalny wzrok - prosil ja o ratunek. Ale Beth tylko usmiechnela sie 324 i wzruszyla ramionami. Nie chciala sie w to mieszac. Kiedy podszedl do niego pastor, zeby mu po raz drugi podziekowac za zastepstwo, padla propozycja, zeby Logan gral dalej, nawet po odzyskaniu sprawnosci przez Abigail.-Jestem przekonany, ze cos wymyslimy - nalegal pastor. Ze zdumieniem zauwazyla, ze do Logana zmierza takze Dziadek z Benem u boku. Jak Mojzesz, przed ktorym rozstapilo sie Morze Czerwone, tak i on, mimo tlumu wiernych, bez przeszkod podszedl do Logana z gratulacjami. W oddali Beth widziala Keitha, na ktorego twarzy malowaly sie zlosc i niesmak. -Wspaniale sie pan spisal, mlody czlowieku. - Dziadek wyciagnal reke do Logana. - Gra pan jak natchniony. Po wyrazie twarzy Logana zorientowala sie, ze poznal, z kim ma do czynienia, chociaz nie wiedziala, w jaki sposob. Logan potrzasnal reka Dziadka. -Bardzo panu dziekuje - powiedzial. -On pracuje w psiarni u Nany - zaszczebiotal Ben - i chyba sie z mama zakochali. W tlumie fanow zapanowala cisza, przerywana od czasu do czasu pokaslywaniem stanowiacym wyraz ogolnej konsternacji. Dziadek wpatrywal sie w Logana, Beth jednak niewiele mogla wyczytac z jego twarzy. -Czyzby tak bylo rzeczywiscie? - zapytal. -Tak jest, prosze pana - odparl Logan. Dziadek nie odezwal sie slowem. -On sluzyl w piechocie morskiej - wyrwal sie z kolejna informacja Ben, nie zdajac sobie sprawy z narastajacego wokol nich napiecia. Widzac zdziwione spojrzenie starszego pana, Logan skinal glowa. 325 -Sluzylem w pierwszym batalionie piatego pulku, bazaPendleton. Po chwili ciezkiego milczenia Dziadek skinal glowa. -Wobec tego prosze przyjac takze moje podziekowania za sluzbe na rzecz naszego kraju. A dzis spisal sie pan wspaniale. -Dziekuje panu bardzo - powtorzyl Logan. * -Byles wyjatkowo grzeczny - zauwazyla Beth, kiedyznalezli sie w domu. Nie komentowala tego, co dzialo sie w kosciele, jak dlugo Nana znajdowala sie w poblizu. Na zewnatrz trawnik zaczal przypominac jezioro, a deszcz nadal nie przestawal padac. W drodze powrotnej wstapili po Zeusa, ktory lezal teraz zwiniety u ich stop. -A dlaczego mialbym nie byc? Beth zrobila mine. -Wiesz dlaczego. -Przeciez to nie jest twoj byly. - Wzruszyl ramionami. - Podejrzewam, ze nawet nie wie, co on wyprawia. A co? Uwazasz, ze powinienem mu przylozyc? -W zadnym wypadku. -Ja tez nie widzialem takiego powodu. Ale zauwazylem mine twojego eks, kiedy rozmawialem z jego dziadkiem. Wygladal, jakby polknal gliste. -Ty tez to zauwazyles? Rzeczywiscie mial dosc glupia mine. -Nie bylo mu to w smak. -Jeszcze jeden w klubie - powiedziala. - Po tym, co robil, zasluguje na to, zeby zjesc gliste. Logan skinal glowa a Beth przytulila sie do niego. Uniosl ramie i przygarnal ja do siebie. -326 -Wygladales bardzo przystojnie, kiedy grales. -Naprawde? -Wiem, ze w kosciele nie powinnam myslec o takich rzeczach, ale nie moglam sie powstrzymac. Powinienes czesciej zakladac marynarke. -Moja praca tego nie wymaga. -Ale moze wymaga tego twoja dziewczyna. Udal zaskoczonego. -A ja mam dziewczyne? Kuksnela go zartobliwie, a nastepnie pocalowala w policzek. -Dzieki ci za to, ze przyszedles do Hampton i zdecydo wales sie zostac. Usmiechnal sie w odpowiedzi. -Nie mialem wyboru. Dwie godziny pozniej, przed obiadem, Beth zauwazyla samochod Keitha wlokacy sie podjazdem przez kaluze. Po chwili wygramolil sie z niego Ben. Zanim jednak dotarl do schodkow ganku, Keith zdazyl wrzucic wsteczny bieg i wycofac woz. -Hej, mamo! Czesc, Thibault! Logan pomachal chlopakowi, a Beth wstala. -Jak sie masz, kochanie. - Przytulila syna na powitanie. - Jak bylo? -Nie musialem sprzatac kuchni. Ani wyrzucac smieci. -To dobrze - odparla. -I wiesz co? -Co? Ben strzasnal wode z plaszcza przeciwdeszczowego. -Chcialbym sie nauczyc grac na pianinie. Beth usmiechnela sie i pomyslala: jakos mnie to nie dziwi. 327 -Thibault? Logan uniosl brode chlopca.-Tak, slucham? -Chcesz obejrzec moj domek na drzewie? -Kochanie... - wtracila sie Beth. - W taka ulewe, nie wiem, czy jest to najlepszy pomysl... -Jest bardzo fajny. Dziadek go zbudowal. Bylem tam dwa dni temu. -Poziom wody na pewno sie podniosl. -Ale prosze, nie bedziemy dlugo. I Thibault bedzie ze mna przez caly czas. Wbrew sobie Beth wyrazila zgode. 24 Clayton Clayton oczom nie wierzyl, ale taka byla prawda: Dziadek gratulowal Taj-boltowi po nabozenstwie! Sciskal mu dlon jak jakiemus bohaterowi, podczas gdy Ben wpatrywal sie w niego jak w obraz swoimi wielkimi szczeniecymi oczami.Z trudem przebrnal przez brunch bez piwa, ale juz po odwiezieniu Bena mial ich na koncie cztery. Byl przekonany, ze przed pojsciem spac obali caly dwunastopuszkowy wielo-pak. W ciagu ubieglych dwoch tygodni duzo pil. Wiedzial, ze przesadza, ale byl to jedyny sposob na to, zeby przestac rozpamietywac ostatnie starcie z Taj-boltem. Zadzwonil telefon. Znow. Czwarty raz w ciagu ostatnich dwoch godzin, ale Keith nie mial nastroju do rozmow. Owszem, przyznawal, nie docenil faceta. Od samego poczatku Taj-bolt wyprzedzal go o krok. Clayton zawsze uwazal, ze Ben jak nikt umial go denerwowac, wiedzial, jak na nim grac, detonowac bomby. Nie, pomyslal nagle, nie detonowal bomb, tylko z aptekarska dokladnoscia naprowadzal na cel pociski manewrujace, ktore mialy zrujnowac mu zycie. A co 329 gorsza, on tych pociskow nie potrafil w pore dostrzec. Nie udalo mu sie to ani razu.Sytuacja byla bardzo frustrujaca, zwlaszcza ze stale sie pogarszala. Juz teraz Taj-bolt mowil mu, co ma robic. Pomiatal nim jak jakims platnym sluga, a Clayton za cholere nie wiedzial, jak z tego wybrnac. Chcial wierzyc, ze facet blefowal, mowiac mu o nagrywaniu jego wlamania. Musial blefowac - nikt nie jest taki cwany. Musial. A jesli nie blefowal? Clayton podszedl do lodowki i otworzyl kolejne piwo, zdajac sobie sprawe, ze nie powinien tego robic. Kto wie, co facet planowal? Pociagnal obficie z puszki, modlac sie, zeby odretwiajacy efekt nastapil jak najszybciej. Wszystko to powinno byc latwiejsze do rozegrania. On byl zastepca szeryfa, a facet zwyczajnym przybleda. Powinien panowac nad sytuacja przez caly czas. Zamiast tego siedzial w brudnej kuchni, bo wolal nie prosic Bena o posprzatanie w obawie, ze dzieciak poskarzy sie Taj-boltowi, a wtedy koniec z jego zyciem, takim jakie bylo dotychczas. Co ten czlowiek do niego mial? - chcial wiedziec Clayton. To nie on stwarzal problemy, to Taj-bolt pietrzyl trudnosci, a jakby tego bylo jeszcze malo, sypial z Beth. Ponownie pociagnal z puszki, zastanawiajac sie, jak to mozliwe, ze jego zycie tak szybko stracilo blask. Pograzony w rozpaczy, ledwie zauwazyl, ze ktos puka do drzwi. Odepchnal sie od stolu i powlokl przez salon. Kiedy otworzyl drzwi, zobaczyl na ganku Tony'ego, ktory przypominal zmoklego szczura. Na domiar zlego jeszcze ta glista. Tony zrobil niewielki krok do tylu. -Czesc, stary. Co z toba? Jedzie od ciebie, jakbys ostro pil. 330 -Czego chcesz, Tony? - Clayton nie byl w nastroju do takich zartow.-Dzwonilem do ciebie, ale nie odbierasz telefonow. -Do rzeczy. -Ostatnio prawie cie nie widuje. -Bylem zajety. I teraz tez jestem, spadaj. - Zaczal zamykac drzwi, ale Tony uniosl reke. -Zaczekaj. Chce ci cos powiedziec - wyjeczal. - To wazne. -O co chodzi? -Pamietasz, jak do ciebie dzwonilem? Nie wiem, to musialo byc jakies dwa miesiace temu. -Nie pamietam. -Pamietasz. Dzwonilem od Deckera i mowilem ci, ze jest tam facet, ktory pokazuje zdjecie Beth. -I co? -No wlasnie o tym chcialem ci powiedziec. - Odgarnal z oczu kosmyk tlustych wlosow. - Znow go dzisiaj widzialem. Rozmawial z Beth. -O czym ty mowisz? -Po kosciele. Rozmawial z Beth i z twoim dziadkiem. To ten facio, co gral dzis na pianinie. Mimo alkoholu Clayton poczul, jak mu sie rozjasnia w glowie. Najpierw mgliscie, a potem calkiem ostro uswiadomil sobie, ze byl to ten sam weekend, kiedy Taj-bolt zabral mu aparat z karta pamieci. -Jestes pewien? -Jestem. Wszedzie bym poznal tego faceta. -I on mial zdjecie Beth? -Przeciez ci to mowilem. Widzialem je. Cos niesamowitego. I dzis znow ich widze razem? Pomyslalem sobie, ze moze to cie zainteresuje. 331 Clayton przetworzyl w myslach informacje Tony'ego. - Powiedz mi o tym zdjeciu wszystko, co pamietasz. * Tony glista mial zadziwiajaco dobra pamiec, wiec nie trwalo dlugo, zanim Clayton poznal cala historie. Ze zdjecie bylo sprzed lat i zostalo zrobione w wesolym miasteczku. Ze Taj-bolt nie znal imienia Beth. Ze Taj-bolt jej poszukiwal.Po wyjsciu Tony'ego Clayton dalej rozpamietywal to, co przed chwila uslyszal. Wydalo mu sie niemozliwe, zeby Taj-bolt byl tu piec lat temu i zapomnial jej imienia. Ale skad wobec tego wzial jej zdjecie? Czy przeszedl przez caly kraj, zeby ja znalezc? A jesli tak, to co to wszystko mialo znaczyc? Ze ja sledzil? Jeszcze nie wiedzial co, ale cos tu bylo nie w porzadku. A Beth, jak zawsze naiwna, wpuscila go nie tylko do swojego lozka, ale i do zycia Bena. Zmarszczyl brwi. Nie podobalo mu sie to. Wcale mu sie to nie podobalo i byl pewien, ze Beth rowniez sie nie spodoba. 25 Thibault -To jest to, tak?Kiedy dotarli na miejsce, mimo oslony, jaka stanowily korony drzew, Thibault byl solidnie przemoczony. Z kurtki lala mu sie woda, a nowe spodnie byly mokre od kolan w dol. Nasiakniete woda skarpetki wydawaly nieprzyjemny mlasz-czacy odglos w butach. Ben z kolei, opatulony od stop do glow, mial na nogach gumowce Nany. Jesli nie liczyc twarzy, praktycznie mogl w ogole nie czuc deszczu. -Tu jest wejscie. Niesamowite, prawda? - Ben wskazal na dab rosnacy po ich stronie strumienia. Z boku pnia sterczalo kilka przybitych gwozdziami szczebli o przekroju piec na dziesiec centymetrow. - Trzeba sie wdrapac na te drabinke, a z niej jest wejscie na mostek. Thibault z lekiem spojrzal na strumien, ktorego poziom podniosl sie dwukrotnie, a nurt niebezpiecznie przyspieszyl. Mostek skladal sie z trzech czesci: dwoch podwieszanych elementow sznurowych z wystrzepionej liny i czegos w rodzaju centralnej platformy, wypadajacej nad samym srodkiem strumienia i wspartej na czterech chwiejnych palach; drugi 333 element sznurowy laczyl sie z platforma domku. Thibault zwrocil uwage na smieci i odpady, jakie wartki nurt osadzil przy palach. Mimo ze poprzednio nie zbadal domku dokladnie, podejrzewal, ze dlugotrwale ulewne deszcze i gwaltowny prad wody musialy oslabic konstrukcje platformy. Zanim jednak zdazyl cokolwiek powiedziec, Ben byl juz na czubku drabiny i usmiechal sie do niego z gory.-No wlaz, na co czekasz?! Thibault, ogarniety naglym strachem, oslonil twarz przed deszczem. -Nie jestem pewien, czy to byl dobry pomysl... -Tchorz, tchorz! - prowokacyjnie zawolal Ben i ruszyl przez mostek, ktory zaczal sie niebezpiecznie kolysac. -Zaczekaj! - krzyknal Thibault, ale bez skutku. Tymczasem chlopak dotarl do platformy stanowiacej po lowe drogi do domku. Thibault wdrapal sie na drabine i ostroznie wszedl na czesc linowa mostku. Nasiakniete woda deski ugiely sie pod jego ciezarem. Ben, widzac, ze Thibault idzie w jego slady, pokonal ostatnia sekcje mostka. Thibaultowi zaparlo dech w piersiach, kiedy patrzyl, jak chlopak przeskakuje na platforme domku. Ugiela sie pod jego ciezarem, ale wytrzymala. Ben odwrocil sie do niego z triumfalnym usmiechem na ustach. -Wracaj! - zawolal Thibault. - Ten mostek zarwie sie pode mna! -Nie zarwie sie. Moj dziadek go budowal! -Prosze cie, Ben. -Tchorz, tchorz! - przekomarzal sie chlopak. Nie ulegalo watpliwosci, ze traktuje to jak swietna zabawe. Thibault ponownie spojrzal na mostek i uznal, ze jesli bedzie poruszal sie bardzo ostroznie, to konstrukcja wytrzyma. Tym-334 czasem Ben biegl, powodujac kolysanie i drgania. Czy mostek utrzyma ciezar doroslego mezczyzny? Przy pierwszym kroku nasiakniete woda stare deski ugiely sie pod jego ciezarem. Musialy byc sprochniale. Pomyslal o zdjeciu, ktore mial w kieszeni. Pod nim rwacy nurt strumienia pienil sie i kotlowal. Nie bylo sie co dalej zastanawiac. Przeszedl wolno przez pierwsze przeslo mostka i platforme, i wszedl na drugi podwieszany element. Kiedy popatrzyl na koslawa platforme domku przed soba, ogarnely go watpliwosci, czy wytrzyma ona jednoczesnie ciezar ich obu. Zdjecie w kieszeni doslownie go palilo. -Spotkamy sie w srodku - powiedzial, robiac wszystko, zeby zabrzmialo to obojetnie. - Nie musisz czekac w deszczu na takiego starego czlowieka jak ja. Na szczescie Ben zasmial sie i bez dalszej dyskusji dal nura do domku. Thibault odetchnal z ulga i ruszyl na podboj ostatniego chwiejnego odcinka mostka. Wykonal szybki potezny krok, omijajac platforme, i znalazl sie w domku. -To tutaj trzymam moje karty z pokemonami - oznajmil chlopak, ignorujac wejscie Thibaulta i wskazujac stojace w rogu puszki. - Mam Charizarda. I Mewtwo. Thibault wytarl twarz i usiadl na podlodze. -To fantastycznie - powiedzial, patrzac na wode sciekajaca z jego kurtki i zbierajaca sie w kaluzach na podlodze. Ogarnal wzrokiem ciasne wnetrze. W katach pietrzyly sie zabawki. Wyciete w scianie okienko wystawialo czesc pomieszczenia na dzialanie zywiolow, skutkiem czego nieoszli-fowane deski nasiakaly woda. Jedynym meblem bylo stojace w rogu siedzisko. -To jest moja kryjowka - oznajmil Ben i opadl na krzeslo. 335 -Tak?-Przychodze tu, jak jestem zly. Na przyklad, kiedy dzieciaki w szkole mi dokuczaja. Thibault strzasnal wode z rekawow i oparl sie o sciane. -A co ci robia? -O, rozne rzeczy. No wiesz. - Wzruszyl ramionami. - Nasmiewaja sie ze mnie, ze nie umiem grac w koszykowke albo pilke nozna, albo ze nosze okulary. -To musi byc dla ciebie przykre. -Mam to w nosie. Ben najwyrazniej nie widzial sprzecznosci w tym, co mowil. Thibault tymczasem ciagnal dalej: -A co ci sie tu najbardziej podoba? - zapytal. -Cisza - odparl Ben. - Kiedy tu jestem, nikt mnie o nic nie pyta ani nie kaze mi nic robic. Moge tu siedziec i myslec. Thibault skinal glowa. -Brzmi rozsadnie. - Przez okienko widzial, jak wzma gajacy sie wiatr gna ukosnie strugi deszczu. Sztorm przybieral na sile. - A o czym myslisz? - zapytal. Ben wzruszyl ramionami. -O tym, jak czlowiek dorasta i takie tam rzeczy. Jak sie robi starszy. - Na chwile przerwal. - Chcialbym byc wiekszy. -Dlaczego? -W mojej klasie jest taki chlopak, ktory zawsze mi dokucza. Wstretny. Wczoraj mnie popchnal w stolowce. Domek zakolysal sie w porywie wiatru i Thibault znow mial wrazenie, ze zdjecie pali go zywym ogniem. Machinalnie wsadzil reke do kieszeni. Nie rozumial przymusu, jaki nim kierowal, ale zanim pomyslal, co robi, wyjal zdjecie. Na zewnatrz nadal wyl wicher i slychac bylo, jak galezie smagaja nadrzewna budowle. Thibault wiedzial, ze z kazda 336 minuta ulewa coraz bardziej zasila strumien. W jednej chwili przed oczami stanal mu obraz walacego sie domku i uwiezionego w srodku Bena we wzburzonych nurtach strumienia.-Chcialbym ci cos dac - powiedzial, zanim swiadomie pomyslal, co robi. - To ci pomoze w twoich problemach. -A co to takiego? Thibault przelknal sline. -To jest zdjecie twojej mamy. Ben wzial od niego zdjecie i przyjrzal mu sie z zainteresowaniem. -A co ja mam z nim zrobic? Thibault nachylil sie i stuknal palcem w rog zdjecia. -Po prostu miec je zawsze przy sobie. Moj przyjaciel Victor nazwal je szczesliwym talizmanem. Powiedzial, ze ono mnie ocalilo w Iraku. -Naprawde? Na tym wlasnie polegal problem. Czy aby rzeczywiscie naprawde. Po dluzszej chwili Thibault skinal glowa. -Mozesz mi wierzyc. -Cool. -Zrobisz cos dla mnie? - zapytal chlopca. -A co? -Niech to zostanie miedzy nami. I obiecaj, ze zawsze bedziesz to zdjecie nosil przy sobie. Ben zastanawial sie przez chwile. -Czy moge je zlozyc? -Mysle, ze to nie ma znaczenia. Chlopak namyslal sie jeszcze przez chwile. -Jasne - powiedzial w koncu, skladajac zdjecie i wsu wajac je do kieszeni. - Dziekuje. 337 Po raz pierwszy od ponad pieciu lat Thibault rozstal sie ze zdjeciem z innych powodow niz po to, zeby wziac prysznic czy sie umyc, i nie sadzil, ze bedzie mial tak silne, tak dojmujace poczucie straty, ze sie tak bardzo zagubi. Kiedy patrzyl, jak Ben przeprawia sie przez mostek i kiedy mignal mu szalejacy nurt w dole, tamto odczucie jeszcze sie poglebilo. A kiedy chlopak pomachal mu z drugiej strony strumienia i zaczal schodzic po drabinie na ziemie, Thibault z oporami postawil noge na platformie, po czym najszybciej, jak tylko mogl, wszedl na mostek.Posuwajac sie krok po kroku, czul wielkie zagrozenie. Caly czas ignorowal graniczace z pewnoscia przekonanie, ze mostek musi runac, ignorowal swiadomosc, ze nie ma przy sobie zdjecia. Kiedy dotarl do debu po drugiej stronie strumienia, odetchnal z ulga, ale jednoczesnie ogarnelo go zle przeczucie, ze to, po co tu szedl, nie tylko sie jeszcze nie skonczylo, ale ze dopiero na dobre sie zaczynalo. 26 Beth We srode w porze lunchu Beth wygladala przez okno swojej klasy. Jeszcze nigdy nie widziala czegos podobnego - huragany, wiatry polnocno-wschodnie to wszystko byl drobiazg w porownaniu z seria sztormow, jakie nawiedzily ostatnio hrabstwo Hampton, a takze wszystkie hrabstwa od Raleigh do wybrzeza. Problem polegal na tym, ze odwrotnie niz w przypadku wiekszosci tropikalnych burz, te huragany, oddalajac sie od morza, nie slably. Przeciwnie - dzien w dzien uporczywie katowaly wschodnia czesc stanu, sprawiajac, ze wylewala niemal kazda rzeka. Male miasteczka polozone nad Pamlico, Neuse i Cape Fear tonely juz w wodzie po kolana, a powodz niebezpiecznie zblizala sie do Hampton. Jeszcze dzien czy dwa takiego deszczu, a do wiekszosci sklepow w srodmiesciu bedzie mozna dotrzec tylko canoe.Wladze hrabstwa podjely juz decyzje o zamknieciu szkol do konca tygodnia, poniewaz autobusy szkolne nie byly w stanie odbywac normalnych kursow i zaledwie troche wiecej niz polowa nauczycieli mogla dojechac do pracy. Ben wpadl naturalnie w zachwyt, ze moze siedziec w domu i bawic sie 339 w kaluzach z Zeusem, ale Beth byla troche bardziej sceptyczna. Zarowno gazety, jak i lokalne wiadomosci donosily, ze South River, ktora juz osiagnela niebezpieczny poziom, wzbierala w dalszym ciagu, zasilana przez doplywy i okoliczne rzeczki. Dwa strumienie, ktore obejmowaly psiarnie kazdy w odleglosci mniej wiecej pol kilometra, widac bylo teraz z okien domu i Logan nie puszczal Zeusa do wody z powodu smieci, jakie niosl ze soba nurt.Dzieci bardzo zle znosily przebywanie w zamknieciu i byla to jedna z przyczyn, dla ktorych Beth pozostala w klasie. Po lunchu - zamiast kopac pilke, grac w siatkowke czy w berka - mialy wrocic do swoich klas i, przynajmniej teoretycznie, grzecznie kolorowac, rysowac czy spokojnie czytac. A tak naprawde musialy w jakis sposob wyladowac energie, o czym Beth doskonale wiedziala. Latami prosila, zeby w takie dni jak ten po prostu mozna bylo pozsuwac w stolowce stoliki i pozwolic dzieciakom przez dwadziescia minut pobiegac czy poruszac sie w inny sposob, zeby mogly sie potem skupic na nauce. Wykluczone - dowiadywala sie za kazdym razem - z uwagi na przepisy, odpowiedzialnosc, sprzeciw zwiazku zawodowego woznych, wzgledy zdrowotne i bezpieczenstwo. Na pytanie, co to wszystko ma znaczyc, otrzymywala dlugie wyjasnienia, ktore w jej pojeciu sprowadzaly sie do frytek. Na przyklad: "Nie mozemy dopuscic do tego, zeby sie uczen poslizgnal na frytce" albo "Jesli dziecko poslizgnie sie na frytce, szkola zostanie pociagnieta do odpowiedzialnosci", albo "Jesli uniemozliwimy woznym posprzatanie frytek ze szkolnej stolowki we wlasciwym czasie, beda musieli renegocjowac swojaumowe o prace" i wreszcie: "Jesli jakies dziecko poslizgnie sie na frytce, moze poniesc uszczerbek na zdrowiu". Niech zyje swiat rzadzony przez prawnikow, pomyslala. Tylko ze prawnicy nie musza uczyc dzieci, ktore wczesniej -340 byly przez caly dzien, bez przerwy, zamkniete w pomieszczeniu. Zwykle Beth wychodzila na lunch do pokoju nauczycielskiego, ale majac tak malo czasu na przygotowanie klasy do lekcji, postanowila zostac. Szykowala wlasnie wypelnione grochem woreczki do kopania - sprzet, ktory normalnie czekal w szafce na tego rodzaju okazje - kiedy zauwazyla przy drzwiach jakis ruch. Odwrocila sie i chwile potrwalo, nim do niej dotarlo, kim jest gosc. Ramiona munduru mial mokre, a z pasa, przy ktorym nosil bron, spadlo na podloge kilka kropel wody. W reku trzymal szara teczke na akta. -Czesc, Beth - powiedzial spokojnym glosem. - Masz moze chwile czasu? Beth wyprostowala sie. -O co chodzi, Keith? -Przyszedlem cie przeprosic - odparl. Zlozyl rece w wyrazie skruchy. - Wiem, ze jestes bardzo zajeta, ale chcialbym z toba porozmawiac na osobnosci. Pomyslalem, ze pewnie jestes tutaj, ale jesli nie trafilem na odpowiedni moment, mozemy sie umowic inaczej. Spojrzala na zegar. -Mam piec minut. Keith wszedl do klasy i zaczal zamykac za soba drzwi. W polowie ruchu zawahal sie, czekajac na przyzwolenie. Skinela glowa, chcac juz to wszystko miec za soba. Ruszyl w jej strone, ale zatrzymal sie w przyzwoitej odleglosci. -Tak jak mowilem, przyszedlem cie przeprosic. -Za co? -Za te plotki, o ktorych mowilas. Nie bylem wobec ciebie calkiem szczery. Skrzyzowala ramiona na piersi. 341 -Czyli klamales, tak?-Tak. -Klamales w zywe oczy? -Tak. -W jakiej sprawie? -Pytalas mnie, czy w przeszlosci przeganialem facetow, z ktorymi sie spotykalas. Mysle, ze tego nie robilem, ale musze przyznac, ze z niektorymi rozmawialem. -Rozmawiales z nimi, tak? -Tak. Robila wszystko, zeby zapanowac nad gniewem. -I... co? Zalujesz, ze to robiles czy ze klamales? -Jednego i drugiego. Przykro mi, ze to robilem, i przykro mi, ze klamalem. Nie powinienem byl sie tak zachowywac. - Przerwal. - Wiem, ze po rozwodzie nasze stosunki nie ukladaly sie najlepiej, wiem tez, ze malzenstwo ze mna uwazasz za pomylke. I masz racje. Nie bylismy dla siebie stworzeni. I ja to akceptuje. Ale laczy nas - bede tu szczery, wieksza w tym twoja zasluga niz moja - wspanialy syn. Masz prawo uwazac mnie za nie najlepszego ojca, ale nigdy nie zalowalem, ze mam Bena ani ze Ben mieszka z toba. Jest fantastycznym chlopakiem i uwazam, ze masz w tym wielka zasluge. Nie wiedziala, co powiedziec. W ciszy, jaka zapadla, Keith podjal: -Ale w dalszym ciagu nie jest mi obojetne, i nigdy nie bylo, kto pojawia sie w jego zyciu, czy chodzi o przyjaciol, znajomych czy chocby ludzi, ktorych mogl za twoja sprawa spotkac. Wiem, ze to jest wobec ciebie nie fair i ze z pewnoscia uwazasz to za ingerowanie w twoje sprawy osobiste, ale taki juz jestem. I jesli mam byc szczery, nie wiem, czy sie kiedykol wiek zmienie. 342 -Chcesz przez to powiedziec, ze bedziesz mnie dalej sledzil?-Nie - odparl szybko. - Juz nigdy wiecej tego nie zrobie. Chcialem sie tylko przed toba wytlumaczyc, dlaczego robilem to do tej pory. I wierz mi: ja im naprawde nie grozilem ani ich nie zastraszalem. Ja z nimi rozmawialem. Tlumaczylem im, jak wiele znaczy dla mnie Ben i ze bycie jego ojcem to najwazniejsza sprawa w moim zyciu. Pewnie nie zawsze sie zgadzasz ze sposobem, w jaki wypelniam swoje ojcowskie obowiazki, ale jak siegniesz pamiecia pare lat wstecz, to chyba przyznasz, ze nie zawsze tak bylo. Kiedys Ben lubil do mnie przychodzic. Teraz nie lubi. Ale ja sie nie zmienilem. To on sie zmienil. Nie na gorsze - w dorastaniu nie ma nic zlego, a on wlasnie dorasta. Moze powinienem sobie uswiadomic ten fakt i go zaakceptowac. Beth nie odezwala sie slowem. Keith, ktory nie spuszczal jej z oczu, westchnal gleboko. -Mowilem tez tym mezczyznom, ze nie chcialbym, zebys zostala skrzywdzona. Wiem, ze to moze wygladac na zabor czosc z mojej strony, ale ja nie bylem zaborczy. Mowilem to jak brat. Jakby to mowil Drake. Jesli lubisz i szanujesz Beth, to traktuj ja uczciwie. Nic innego im nie mowilem. - Wzru szyl ramionami. - Nie wiem. Moze niektorzy z nich zle mnie zrozumieli, dlatego ze jestem zastepca szeryfa albo z powodu mojego nazwiska. Nic na to nie poradze. Wierz mi, ze ostatnia rzecza, jakiej bym chcial, to zebys byla nie szczesliwa. Miedzy nami moglo sie nie ukladac, ale przeciez jestes i zawsze bedziesz matka mojego syna. Keith spuscil wzrok, szurajac butami. -Masz wszelkie powody, zeby sie na mnie zloscic. Nie bylem wobec ciebie w porzadku. -Rzeczywiscie nie byles. - Beth stala w miejscu ze skrzyzowanymi ramionami. 343 -Tak, jak powiedzialem, bardzo mi przykro i obiecuje,ze to sie wiecej nie powtorzy. Odpowiedziala nie od razu. -Okay - odparla w koncu. - Trzymam cie za slowo. Blysnal przepraszajacym usmiechem. -Nalezy ci sie to. -Mam nadzieje. - Schylila sie, zeby wyjac z szafki jeszcze trzy woreczki. -A przy okazji chcialbym z toba jeszcze porozmawiac o Loganie Thibaultcie. Jest cos, co powinnas o nim wiedziec. Uniosla do gory rece, zeby go powstrzymac. -To nie twoja sprawa. Ale Keith nie dal sie zbyc. Postapil krok do przodu, gniotac w reku brzeg czapki. -Nie zamierzam z nim rozmawiac, jesli nie bedziesz sobie tego zyczyla. Chce, zeby bylo to jasne. Wierz mi, Beth. To powazna sprawa. W przeciwnym razie nie byloby mnie tutaj. A przyszedlem, bo nie jestes mi obojetna. Ta bezczelnosc zaparla jej dech w piersi. -Czy rzeczywiscie chcesz, zebym ci uwierzyla, ze kierujesz sie moim dobrem, po tym, jak przyznales, ze latami mnie szpiegowales? I ze byles odpowiedzialny za niszczenie wszystkich zwiazkow, jakie probowalam stworzyc? -To nie ma nic wspolnego z tymi sprawami. -Zaraz... Niech zgadne. Chcesz go oskarzyc o branie narkotykow, tak? -O tym nic nie wiem. Ale powinienem cie ostrzec, ze nie byl wobec ciebie uczciwy. -Nie masz nawet bladego pojecia, czy byl wobec mnie uczciwy, czy nie. A teraz wyjdz. Nie chce z toba rozmawiac. Nie chce slyszec, co masz mi do powiedzenia... 344 -To zapytaj go sama - przerwal jej Clayton. - Zapytaj go, czy przyszedl do Hampton, zeby cie szukac.-Dosc tego - oswiadczyla, ruszajac do drzwi. - I pamietaj: jezeli mnie chocby dotkniesz, zaczne krzyczec. Minela go, a kiedy miala przekroczyc prog, westchnal glosno. -Zapytaj go o zdjecie - powiedzial. Zatrzymala sie. -O co mam go zapytac? Wyraz twarzy Keitha byl powazny jak nigdy. -O zdjecie, ktore dostal od Drake'a. 27 Clayton Po wyrazie twarzy Beth poznal, ze udalo mu sie wreszcie przyciagnac jej uwage, ale nie byl pewien, czy zrozumiala ukryty w jego slowach sens.-On ma twoje zdjecie - ciagnal Keith - i kiedy tylko przyszedl do miasta, pokazywal je w Salonie Bilar dowym Deckera. Byl tam wtedy Tony i je widzial. Zaraz zreszta do mnie zadzwonil, bo uznal, ze opowiesc tego faceta brzmi dosc dziwnie, ale ja to zlekcewazylem. W ostatni weekend Tony wpadl do mnie i powiedzial, ze rozpoznal go w kosciele, kiedy gral na pianinie, i ze to jest wlasnie Thibault. Beth wpatrywala sie w Keitha szeroko otwartymi oczami. -Nie wiem, czy Drake dal mu to zdjecie, czy Thibault je sobie od niego wzial... Ale to jedyne sensowne wy tlumaczenie. I Drake, i Thibault sluzyli w piechocie mor skiej i wedlug Tony'ego bylo to stare zdjecie, sprzed kilku lat. Keith zawahal sie. 346 -Wiem, ze przez to, co ci powiedzialem o swoim dawnymzachowaniu, mozesz teraz pomyslec, ze chce go stad wyku rzyc, ale ja z nim nie zamierzam rozmawiac. Uwazam jednak, ze ty powinnas to zrobic. Nie mowie tego jako twoj byly maz, tylko jako zastepca szeryfa. Beth miala ochote wyjsc, ale nie znalazla w sobie sily, zeby sie ruszyc z miejsca. -Zastanow sie nad tym. On mial twoje zdjecie i tylko na tej podstawie przeszedl na piechote przez caly kraj, zeby cie odnalezc. Nie wiem, co sie za tym kryje, ale moge sie pokusic o to, zeby zgadnac: musial miec na twoim punkcie obsesje, zanim cie poznal. Tak jak ludzie maja obsesje na punkcie roznych gwiazd. I co zrobil? Wytropil cie, ale pa trzenie na ciebie z daleka czy chocby poznanie cie to bylo dla niego za malo. On chcial sie wedrzec do twojego zycia. I to jest wlasnie niebezpieczne u takich ogarnietych obsesja przesladowcow, Beth. Keith mowil spokojnie, profesjonalnie, co tylko potegowalo lek, jaki zaczela odczuwac. -Po twojej minie poznaje, ze to, co mowie, jest dla ciebie czyms nowym. Zastanawiasz sie z pewnoscia, czy to prawda, czy przypadkiem nie klamie. Rozumiem, mozesz mi nie ufac, ale prosze cie, ze wzgledu na dobro Bena i na twoje wlasne, zapytaj go o to. Moge byc przy tej rozmowie, gdybys chciala, albo moge przyslac innego zastepce szeryfa. Albo zadzwon do kogos z przyjaciol - na przyklad do Melody. Chce po prostu, zebys zrozumiala, jaka to wazna sprawa. Jaka... nieprzyjemna i podejrzana. I do tego jeszcze niebez pieczna, dlatego bardzo zalezy mi na tym, zebys potraktowala ja powaznie. Kladac na jednej z lawek teczke z dokumentami, mial usta zacisniete w prosta linie. 347 -Tu jest troche ogolnych informacji na temat Logana Thibaulta. Nie mialem czasu nadmiernie sie w to zaglebiac. Zreszta za udostepnianie ci tych danych groza mi wielkie nieprzyjemnosci, ale skoro nie wiemy, co jeszcze przed toba zatail... - Keith urwal, po czym spojrzal jej w oczy. - Zastanow sie nad tym wszystkim, co ci powiedzialem, i badz ostrozna, okay? 28 Beth Beth ledwie widziala droge przed soba, ale tym razem przyczyna byl nie deszcz, tylko fakt, ze zupelnie nie mogla sie skoncentrowac. Po wyjsciu Keitha mrugala przez jakis czas, oszolomiona, wpatrujac sie w teczke i usilujac zrozumiec cokolwiek z tego, co przed chwila powiedzial jej byly maz.Logan mial fotografie Drake'a... Logan mial obsesje na jej punkcie... Logan postanowil ja odszukac... Logan ja wytropil. Poczula, ze sie dusi, i w tej sytuacji nie pozostawalo jej nic innego, jak tylko isc do dyrektora i zwolnic sie do domu. Dyrektorowi wystarczylo tylko jedno spojrzenie i juz wiedzial, ze musi ja puscic i sam zajac sie jej klasa. Bena odbierze po lekcjach Nana, poinformowala go Beth. W drodze do domu przez jej glowe przemykaly rozne obrazy, mieszajac sie jak w kalejdoskopie z doznaniami wzrokowymi, dzwiekowymi i zapachowymi. Usilowala przekonac sama siebie, ze Keith klamal, probujac jednoczesnie poddac ocenie zdrowego rozsadku uslyszane informacje. To, ze klamal, bylo calkiem mozliwe, szczegolnie biorac pod uwage sposob, w jaki ja oszukiwal w przeszlosci, a jednak... 349 Byl powazny, profesjonalny, nie bylo w tym nic osobistego i powiedzial jej cos, co z latwoscia mogla sprawdzic. Wiedzial, ze zapyta o to Logana... chcial, zeby go o to zapytala... A to znaczylo...Scisnela kierownice, opanowana goraczkowa potrzeba porozmawiania z Loganem. On jej to wszystko wyjasni. Musi wyjasnic. Rzeka wylala juz na droge, ale w stanie oszolomienia, w jakim sie znajdowala, nie zwrocila na to uwagi, dopoki nie wjechala do wody. Gwaltownie dodala gazu i samochod prawie stanal deba. Rzeka plynela wokol niej i Beth bala sie, ze woda zaleje silnik, ale samochod toczyl sie dalej, brnac w jeszcze glebsza wode, zanim wreszcie wjechal na plytszy odcinek. Kiedy dotarla do domu, byla tak skolowana, ze nie wiedziala juz nawet, co ma czuc. W jednej chwili czula sie wsciekla, zdradzona i zmanipulowana, a juz w nastepnej przekonywala sama siebie, ze to nie moze byc prawda, ze Keith znow ja oklamal. Zblizajac sie podjazdem do domu, rozgladala sie po zalanym deszczem obejsciu w poszukiwaniu Logana. Poprzez nisko wiszaca plachte mgly widziala swiatla domu. Zastanawiala sie, czy nie porozmawiac z Nanaj tesknila za jasnoscia jej sadow, za jej zdrowym rozsadkiem, w zetknieciu z ktorym wszystko stawalo sie proste. Ale kiedy zobaczyla swiatla w biurze i otwarte drzwi, poczula, ze cos ja chwyta za gardlo. Skrecila kierownice i ruszyla w strone biura, wmawiajac sobie, ze Logan nie ma zdjecia i ze cala ta historia to jedna wielka pomylka. Brnac przez blotniste kaluze, z obawa patrzyla na strugi deszczu, ktorym wycieraczki nie byly w stanie podolac. Przy drzwiach zobaczyla lezacego Zeusa, ktory uniosl glowe. -350 Zatrzymala samochod i biegiem ruszyla na ganek, czujac, jak deszcz smaga jej policzki. Zeus obwachal jej reke na powitanie. Zignorowala go i weszla od razu do srodka, gdzie spodziewala sie za biurkiem zastac Logana. Ale Logana nie bylo. Drzwi prowadzace z biura do psiarni staly otworem. Zbierala sily, stojac posrodku biura i patrzac na cienie poruszajace sie w polmroku korytarza. Czekala, az z tego morku wyloni sie Logan. -Hej, Elizabeth - powiedzial. - Nie spodziewalem sie ciebie... - zrobil pauze. - Co sie stalo? Kiedy tak stala, wpatrujac sie w niego, myslala, ze za chwile wybuchnie. Miala sucho w ustach; nie wiedziala, od czego zaczac i co powiedziec. Logan milczal, czul, ze cos sie stalo. W obawie, ze sie zaraz rozplacze, zamknela oczy, a nastepnie wolno nabrala tchu. -Dlaczego przyszedles do Hampton? - zapytala. - Tym razem chce poznac prawde. Logan nawet nie drgnal. -Powiedzialem ci prawde. -A czy powiedziales mi wszystko? Zawahal sie na ulamek sekundy. -Nigdy cie nie oklamalem - odparl spokojnym glosem. -Ale ja nie o to pytalam! - uciela. - Pytalam, czy czegos przede mna nie ukrywasz! Przyjrzal jej sie uwaznie. -Dlaczego tak uwazasz? -To nie ma znaczenia! - Tym razem uslyszala w swoim glosie gniew'. - Chce po prostu wiedziec, dlaczego przyszedles do Hampton! -Juz ci mowilem... -Czy masz moje zdjecie? 351 Logan milczal.-Odpowiedz mi na pytanie. - Podeszla do niego krok blizej i wykrzyczala mu w twarz: - Czy masz moje zdjecie?! Nie bardzo wiedziala, jakiej reakcji mialaby sie po nim spodziewac, ale poza cichym westchnieniem Logan milczal. -Tak - odparl. -To, ktore dalam Drake'owi? -Tak - powtorzyl. Po uslyszeniu tej odpowiedzi miala wrazenie, ze jej swiat wali sie jak domek z kart. Nagle wszystko stalo sie jasne - i to, jak na nia patrzyl, kiedy spotkali sie po raz pierwszy, i powod, dla ktorego zgodzil sie na prace za tak male pieniadze, i to, dlaczego zaprzyjaznil sie z Nana i Benem, i wszystkie te jego opowiesci o przeznaczeniu... Mial jej zdjecie. Przyszedl do Hampton, zeby ja odnalezc. Wytropil ja jak ofiare. Nagle poczula, ze trudno jej oddychac. -O moj Boze... -Ale to nie jest tak, jak myslisz... Wyciagnal do niej reke, a ona nieobecnym wzrokiem patrzyla, jak ta reka sie zbliza, zanim do niej dotarlo, do czego on zmierza. Szarpnela sie do tylu, zeby sie od niego odsunac. A wiec to wszystko bylo klamstwo... -Nie dotykaj mnie! -Elizabeth... -Mam na imie Beth! Patrzyla na niego, jakby byl kims obcym, dopoki nie opuscil reki. Kiedy ponownie sie do niej odezwal, jego glos przypominal szept. -Moge ci wyjasnic... -Wyjasnic co? - przerwala mu. - Ze ukradles zdjecie 352 mojemu bratu? Ze przeszedles na piechote caly kraj, zeby mnie znalezc? Ze sie zakochales w fotografii?-To nie bylo tak, jak mowisz - odparl, potrzasajac glowa. Ale Beth go nie slyszala. Stala, patrzac na niego i zastanawiajac sie, czy cokolwiek z tego, co mowil, bylo prawda. -Tropiles mnie... - powiedziala, jakby mowila do siebie. - Oklamales mnie. Wykorzystales mnie. -Ty nie rozumiesz... -Nie rozumiem? Chcesz, zebym cie zrozumiala? -Przeciez ja tego zdjecia nie ukradlem. - Jego glos pozostal spokojny i pewny. - Znalazlem je w Iraku i przypialem na tablicy ogloszen, sadzac, ze ktos sie po nie zglosi. Ale nikt go stamtad nie zabral. -Wiec... ty je zabrales, tak? - potrzasnela glowa z niedowierzaniem. - Dlaczego? Bo miales jakas chora obsesje na moim punkcie? -Nie - odparl, po raz pierwszy lekko podniesionym glosem. Przestraszyla sie i zaczela wolniej myslec, chocby tylko na chwile. - Przyszedlem tu, bo bylem ci to winien. -Byles mi to winien? - Zamrugala. - A to co znowu ma znaczyc? -To zdjecie... Ono mnie ocalilo... Mimo ze go slyszala, jego slowa do niej nie docieraly. Czekala na cos wiecej, a w ciszy, jaka zapadla, doszla do wniosku, ze to, co mowil, zmrozilo ja... Poczula, jak drobne wloski na ramionach staja jej deba. Zrobila krok do tylu. -Kim ty jestes? - syknela. - I czego ode mnie chcesz? -Niczego od ciebie nie chce. A kim jestem, wiesz doskonale. -Nie! Nic o tobie nie wiem! -Pozwol, ze ci wyjasnie... 353 -Bardzo prosze, wyjasnij mi: jesli to wszystko jest takie czyste i przejrzyste, to mi wytlumacz, dlaczego nie powiedziales o tym zdjeciu na samym poczatku, kiedy tu przyszedles! - wykrzyknela, a jej glos odbil sie echem w pomieszczeniu biurowym. Oczyma wyobrazni zobaczyla Drake'a i wszystkie szczegoly tamtego wieczoru, kiedy zdjecie dostalo sie w rece Logana. Wymierzyla w niego palec i prawie wykrzyczala: - Dlaczego mi nie powiedziales: "Znalazlem to zdjecie w Iraku i pomyslalem, ze moze bedziesz chciala je odzyskac?". Dlaczego nie powiedziales mi o tym, kiedy rozmawialismy o Drake'u?-Nie wiem... -To zdjecie nie nalezalo do ciebie! Czy ty tego nie rozumiesz? Ono nie bylo przeznaczone dla ciebie, tylko dla Drake'a! Bylo jego wlasnoscia i nie miales prawa go zatrzymywac! Logan mowil prawie szeptem: -Nie chcialem ci sprawic przykrosci. Przewiercala go wzrokiem z cala sila swojej zlosci. -Ta cala historia to pic na wode... Znalazles zdjecie i wciskasz mi jakis pokretny kit, kreujac sie na gwiazde. Od samego poczatku robisz sobie ze mnie jaja! Powoli przeko nywales mnie do siebie - ze niby jestes dla mnie idealnym facetem. I tylko z powodu jakiejs chorej obsesji uwazales, ze wpadne w twoja pulapke i sie w tobie zakocham! Widziala, jak Logan wzdrygnal sie, slyszac jej slowa. -Wszystko to zaplanowales od samego poczatku! To jest chore, to jest zle i nie moge uwierzyc, ze dalam sie na to nabrac! Zakolysal sie lekko na pietach pod gradem jej slow. -Przyznaje, ze chcialem cie poznac - powiedzial - ale mylisz sie co do pobudek. Nie przyszedlem tutaj po to, zeby 354 ci swiadomie zawrocic w glowie. Wiem, ze to brzmi glupio, ale po prostu uwierzylem, ze to zdjecie mnie uchronilo przed najgorszym i ze... ze jestem ci z tego tytulu cos winien, chociaz sam nie wiedzialem, co moglo z tego wyniknac. Ale po przyjsciu tutaj nic nie planowalem. Podjalem prace i dopiero pozniej sie w tobie zakochalem.Nie zlagodniala pod wplywem jego slow; potrzasnela glowa. -Czy ty przynajmniej slyszysz to, co mowisz? -Wiedzialem, ze mi nie uwierzysz. Dlatego nic ci nie powiedzialem... -Nie probuj usprawiedliwiac swoich klamstw! Zyjesz w swiecie jakichs chorych rojen i nawet nie masz odwagi sie do tego przyznac! -Przestan uzywac takich okreslen! - wrzasnal w odpowiedzi. - To ty nie chcesz sluchac! Nawet nie probujesz zrozumiec, co do ciebie mowie! -A dlaczego mialabym chciec to zrozumiec? Od samego poczatku mnie oklamywales! Od samego poczatku mnie wykorzystywales! -Nie wykorzystywalem cie - powiedzial, prostujac sie i probujac odzyskac panowanie nad soba. - I nie oklamywalem w sprawie zdjecia. Po prostu ci o tym nie mowilem, bo nie wiedzialem, jak ci to powiedziec, zebys nie pomyslala, ze zwariowalem. Uniosla rece. -Tylko nie probuj zwalac tego na mnie! To ty klamales! To ty miales przede mna jakies tajemnice! Ja ci powiedzialam wszystko! Oddalam ci swoje serce! Pozwolilam, zeby moj syn cie pokochal! - wykrzykiwala Beth, ale glos zaczal jej sie lamac; czula wzbierajace lzy. - Poszlam z toba do lozka, bo myslalam, ze mam do czynienia z czlowiekiem, ktoremu moge zaufac. Ale teraz juz wiem, ze sie mylilam. Czy ty 355 mozesz sobie wyobrazic, co ja teraz czuje? Kiedy sie okazalo, ze cala ta historia to jedna wielka farsa?-Prosze cie, Elizabeth... Beth, posluchaj mnie... - z a c z a l lagodnie. -Nie mam zamiaru cie sluchac! Mam juz dosyc klamstw! -Prosze cie, nie badz taka. -Chcesz, zebym sluchala?! - krzyczala dalej. - Ale czego mialabym sluchac? Ze dostales jakiejs obsesji na punkcie zdjecia i postanowiles mnie odnalezc, bo uznales, ze ono przynosi ci szczescie? To jest chore, a najbardziej w tym wszystkim niepokoi mnie to, ze nawet nie zdajesz sobie sprawy, ze tego typu wyjasnienia tylko potwierdzaja twoje psychopatyczne sklonnosci! Nie przestawal sie w nia wpatrywac, a ona zauwazyla, jak zaciska szczeki. Poczula nagly dreszcz. Postanowila z tym skonczyc. Skonczyc z nim. -Masz mi oddac to zdjecie - wycedzila. - Masz mi oddac zdjecie, ktore dalam Drake'owi. Kiedy nie odpowiadal, siegnela po niewielka doniczke stojaca na parapecie i cisnela w niego, krzyczac: -Gdzie jest to zdjecie?! Chce je z powrotem! Logan uchylil sie, a doniczka przeleciala nad jego glowa i rozbila sie o sciane. Po raz pierwszy zdezorientowany Zeus zaszczekal. -Ono nie jest twoje! - powtorzyla. Logan wyprostowal sie. -Nie mam tego zdjecia. -A gdzie ono jest? Odpowiedzial po krotkiej przerwie. -Dalem je Benowi. Oczy Beth zrobily sie jak szparki. -Wynos sie! -356 Nie od razu ruszyl w strone drzwi. Beth odstapila na bok, zachowujac odpowiedni dystans. Zeus spogladal przez chwile to na jedno, to na drugie, zanim poslusznie podreptal za swoim panem. Przy drzwiach Logan zatrzymal sie i odwrocil. -Przysiegam na swoje zycie, ze nie przyszedlem tu, zeby sie w tobie zakochac ani zeby ciebie do tego naklonic, ale sie zakochalem. Beth nie przestawala na niego patrzec. -Powiedzialam ci, ze masz sobie isc, i mowilam to powaznie. Odwrocil sie i wyszedl w deszcz. 29 Thibault Mimo deszczu nie wyobrazal sobie, ze moglby isc teraz do domu. Chcial zostac pod golym niebem. W tej sytuacji jakos sie nie godzilo miec cieplo i sucho. Czul potrzebe oczyszczenia sie z tego, co zrobil, ze wszystkich klamstw, jakich sie dopuscil.Miala racje: nie byl wobec niej uczciwy. Mimo urazy, jaka wywolaly w nim niektore jej slowa, i mimo ze nie chciala go sluchac, uwazal, ze miala prawo poczuc sie zdradzona. Ale jak jej to wytlumaczyc? Sam nie do konca wiedzial, dlaczego tu przyszedl, nawet kiedy probowal ubrac to w slowa. Mogl zrozumiec, ze w jego zachowaniu widziala obsesyjne dzialania szalenca. I owszem, moze dzialal pod wplywem obsesji, ale nie takiej, jak ona mysli. Powinien byl jej powiedziec o zdjeciu zaraz po przyjsciu i teraz probowal sobie przypomniec, dlaczego tego nie zrobil. Bal sie, ze zacznie zadawac pytania, ale na tym by sie skonczylo. Nana pewnie i tak by go zatrudnila, i nie doszloby do czegos takiego. Ale przede wszystkim ciagnelo go do Elizabeth, chcial - 358 zaraz do niej wracac. Wytlumaczyc jej wszystko, opowiedziec cala historie od samego poczatku.Wiedzial jednak, ze tego nie zrobi. Wiedzial, ze Beth potrzebuje czasu dla siebie, w kazdym razie bez niego. Czasu na ochloniecie i - daj Boze - zrozumienie, ze Thibault, jakiego pokochala, to jedyny Thibault, jaki istnial. Zastanawial sie, czy sam czas przyniesie przebaczenie. Brnal dalej w blocie. Zauwazyl, ze mijajacy go wolno samochod byl po osie zanurzony w wodzie. Przed nim rzeka przecinala droge. Zdecydowal sie isc skrotem przez las. Moze bedzie to jego ostatni kurs na tej trasie. Moze trzeba wracac do Kolorado. Szedl przed siebie. Jesienne liscie, ktore jeszcze wisialy na drzewach, dawaly jakas oslone przed deszczem, ale w miare jak sie posuwal w glab lasu, czul, ze z kazdym krokiem dystans miedzy nimi rosnie. 30 Beth Beth, swiezo po prysznicu, w za duzym T-shirtcie, stala w swoim pokoju, kiedy otworzyly sie drzwi i wsadzila glowe Nana.-Chcesz o tym porozmawiac? - zapytala. Wskazala kciukiem na okno. - Dzwonili ze szkoly i powiedzieli, ze jestes w drodze do domu. Dyrektor byl niespokojny o ciebie, no a potem zauwazylam, ze podjezdzasz pod biuro. Domyslilam sie, ze musieliscie sie posprzeczac. -To bylo cos wiecej niz sprzeczka, Nana - powiedziala Beth zmeczonym glosem. -Domyslilam sie, jak zobaczylam, ze Thibault znikl, a ty tak dlugo siedzialas na ganku. Beth skinela glowa. -Czy poszlo o Bena? Chyba nie zrobil mu krzywdy? Albo tobie? -Nie, nic takiego sie nie stalo - odparla Beth. -To dobrze. Bo jedynie to byloby trudne do naprawienia. -Nie sadze, zeby cokolwiek bylo do naprawienia. Nana wyjrzala przez okno i westchnela. -360 -Rozumiem, ze mam dzis wieczorem nakarmic psy, tak? Beth rzucila jej niespokojne spojrzenie. -Dzieki ci za domyslnosc. -Kitty cats i drzewa klonowe - powiedziala Nana, machajac reka. Beth zastanawiala sie przez chwile, wreszcie mruknela, sfrustrowana: -A to co znow ma znaczyc? -Nic, ale przynajmniej przez chwile bylas zbyt zirytowana, zeby sie nad soba uzalac. -Ty nie rozumiesz... -Sprobuj mi wytlumaczyc. Beth spojrzala jej w oczy. -On mnie tropil, Nana. Przez piec lat. A potem prze mierzyl na piechote caly kraj, zeby mnie znalezc. Mial na moim punkcie obsesje. Nana byla jak na siebie dziwnie milczaca. -Dlaczego nie zaczniesz od poczatku? - powiedziala, siadajac na lozku wnuczki. Beth nie byla pewna, czy ma ochote rozmawiac na ten temat, ale doszla do wniosku, ze lepiej miec to jak najpredzej z glowy. Zaczela od wizyty Keitha w szkole. Przez najblizsze dwadziescia minut opowiedziala Nanie o swoim naglym opuszczeniu szkoly, o straszliwej niepewnosci, jaka przezywala, i wreszcie o konfrontacji z Loganem. Kiedy skonczyla, Nana zlozyla rece na kolanach. -A wiec Thibault przyznal, ze mial twoje zdjecie, tak? I potem -jak to okreslilas - bredzil, ze to zdjecie bylo dla niego szczesliwym talizmanem i ze przyszedl tu, bo czul sie wobec ciebie w jakis sposob zobowiazany. Beth skinela glowa. -Cos w tym rodzaju. 361 -Co rozumial przez to, ze twoje zdjecie jest szczesliwym talizmanem?-Nie wiem. -A nie zapytalas go? -Co mnie to obchodzi, Nana? Cala ta sprawa jest... jest jakas chora, niesamowita. Kto robi takie rzeczy? Nana zmarszczyla brwi. -Przyznaje, ze to brzmi dziwnie. Ale ja bym na twoim miejscu chciala sie dowiedziec, dlaczego uwazal twoje zdjecie za talizman. -A co to ma za znaczenie? -Bo ciebie tam nie bylo - podkreslila Nana. - Nie przeszlas przez to, przez co on przeszedl. Moze mowil prawde. Beth skrzywila sie. -Zdjecie nie moze byc zadnym szczesliwym talizmanem. To szalenstwo. -Mozliwe - odparla Nana - ale zyje dostatecznie dlugo, zeby wiedziec, ze podczas wojny dzieja sie rozne dziwne rzeczy. Zolnierze potrafia wierzyc we wszystko. A jesli wierza, ze cos ich chroni, to co w tym zlego? Beth wypuscila powietrze. -Moze i nawet mozna w cos takiego wierzyc, ale miec obsesje na punkcie fotografii i przesladowac jej przedmiot...? Nana polozyla reke na kolanie Beth. -Czasem kazdy dziala jak szaleniec. -Ale nie w taki sposob - upierala sie Beth. - W tym wszystkim jest cos, co budzi strach. Nana milczala przez chwile, po czym westchnela. -Moze i masz racje. - Wzruszyla ramionami. Beth wpatrywala sie w twarz starej kobiety, na ktorej nagle pojawil sie wyraz zmeczenia. 362 -Mozesz cos dla mnie zrobic?-Co takiego? -Zadzwon do dyrektora i popros go, zeby po lekcjach odwiozl Bena do domu. Nie chcialabym, zebys prowadzila samochod w taka pogode, i sama tez wole tego nie robic. 31 Clayton Clayton bezskutecznie probowal pokonac jezioro, jakie utworzylo sie przed domem Beth. Buty grzezly mu w blocie, a on z trudem powstrzymywal sie przed poslaniem wiazanki. Widzial okna otwarte przy drzwiach frontowych i wiedzial, ze Nana by go uslyszala. Mimo wieku miala sluch sowy, a ostatnia rzecza, na jakiej by mu zalezalo, bylo wywarcie zlego wrazenia na starszej pani. I tak go nie lubila.Wszedl po stopniach i zastukal do drzwi. Wydawalo mu sie, ze slyszy ruch w srodku, i zobaczyl w oknie twarz Beth. Wreszcie drzwi sie otworzyly. -Keith? Co ty tu robisz? -Martwilem sie. Przyszedlem zobaczyc, czy wszystko w porzadku. -Wszystko w porzadku - odparla. -Czy on jest tu w dalszym ciagu? Chcesz, zebym z nim porozmawial? -Nie. Nie ma go. Nie wiem, co sie z nim dzieje. Clayton szural nogami, udajac skruszonego. -Bardzo mi przykro z powodu tego wszystkiego. I ze to - 364 wlasnie ja musialem ci o tym powiedziec. Wiem, ze on naprawde ci sie podobal.Beth skinela glowa i zacisnela usta. -Chcialem ci tez powiedziec, zebys nie byla dla siebie zbyt surowa. Jak ci juz mowilem, tego rodzaju ludzie... potrafia sie z takimi rzeczami kryc. To socjopaci. Skad moglas wie dziec? Beth skrzyzowala ramiona. -Nie chce o tym mowic. Clayton uniosl rece, zdajac sobie sprawe, ze przeciagnal strune i ze musi sie wycofac. -Tak przypuszczalem. I masz racje. A ja nie mam prawa tego od ciebie wymagac. Zwazywszy na to, jak cie wrednie traktowalem w przeszlosci. - Zatknal kciuk za pasek i zmusil sie do usmiechu. - Chcialem sie tylko przekonac, ze wszystko u ciebie w porzadku. -Wszystko u mnie w porzadku - odparla. - Dziekuje. Clayton juz sie odwrocil, zeby isc, ale sie rozmyslil. -Z tego, co slyszalem od Bena, Thibault to sympatyczny facet. Spojrzala na niego ze zdziwieniem. -Mowie ci to dlatego, ze gdyby bylo inaczej, gdyby Benowi stala sie jakas krzywda, Thibault pozalowalby, ze sie w ogole urodzil. Raczej umre, niz pozwole, zeby naszemu synowi spadl wlos z glowy. 1 wiem, ze ly czujesz tak samo. Dlatego jestes taka wspaniala matka. Wsrod licznych bledow, jakie popelnilem w zyciu, jedno musze sobie oddac: zrobilem slusznie, godzac sie na to, zebys wychowywala naszego syna. Skinela glowa, z trudem hamujac lzy. Odwrocila sie, a kiedy otarla oczy, Clayton zblizyl sie do niej. -Wiem, ze teraz nie chcesz sluchac takich rzeczy, ale wierz mi, postapilas naprawde slusznie. Z czasem na pewno znajdziesz kogos i jestem pewien, ze bedzie to ktos odpowiedni i juz na zawsze. Zaslugujesz na kogos takiego. Beth zaczela szlochac i Clayton wyciagnal do niej rece, a ona instynktownie wtulila sie w jego ramiona. -Wszystko bedzie dobrze - szeptal jej do ucha i przez dluzsza chwile stali na ganku spleceni w uscisku. Clayton nie zabawil dlugo. Nie bylo potrzeby. Wiedzial, ze osiagnal to, co chcial. Beth widziala w nim teraz dobrego, troskliwego i wspolczujacego przyjaciela, kogos, kto staral sie zadoscuczynic za swoje grzechy. Ten uscisk to byl po prostu lukier na ciastku - niezaplanowane, ale ladne wykonczenie ich spotkania. Nie bedzie jej naciskal. To bylby blad. Beth musi miec troche czasu, zeby sie jakos pogodzic z utrata Taj-bolta. Nawet jesli byl socjopata, nawet jesli opuscil miasto, to przeciez uczucia nie sa czyms, co sie zapala i gasi jak swiatlo. Ale one przemina z taka sama pewnoscia, z jaka dalej bedzie padal deszcz. Nastepny krok: Clayton musi sie upewnic, ze Taj-bolt jest w drodze do Kolorado. A potem? Potem musi byc po prostu bardzo mily. Moze zaprosi Beth, kiedy beda robili cos razem z Benem, namowi, zeby zostala na barbecue. Przede wszystkim jednak - zeby niczego nie podejrzewala - musi sie zachowywac bardzo naturalnie i swobodnie. Pozniej zaproponuje, zeby w jakis inny wieczor w ciagu tygodnia znow cos zrobili razem z Benem. Jeden warunek: trzymac sie z dala od wscibskich oczu Nany, czyli z dala od tego domu. I chociaz Clayton wiedzial, ze Beth przynajmniej przez kilka tygodni nie bedzie w stanie myslec normalnie, to jednoczesnie zdawal sobie sprawe, ze nie dotyczylo to Nany, a chodzilo o to, zeby Nana nie odkryla przed nia jego zamiarow. 366 Powiedzmy, ze kiedy emocje opadna, kiedy Beth i Clayton na nowo do siebie przywykna, przytrafi sie taka sytuacja, ze Ben pojdzie spac, oni wypija razem pare piw, a wtedy... Wtedy wszystko moze sie zdarzyc. Nastroj chwili i w ogole... Moglby jej nawet ochrzcic piwo wodka, tak zeby musiala u niego zostac na noc. Zaproponowalby jej lozko, a sam poszedlby na kanape. Zachowywalby sie nienagannie, jak dzentelmen, ale piwo zrobiloby swoje. Porozmawialiby o dawnych dobrych, czasach, a on by jej pozwolil oplakac utrate Taj-bolta. I kiedy emocje znalazlyby ujscie, objalby ja pocieszycielskim ramieniem.Zapalajac silnik, usmiechal sie, spokojny o reszte. 32 Beth Beth zle spala i obudzila sie zmeczona. W nocy sztorm uderzyl ze szczegolna furia, przynoszac wichure i ulewe, przy ktorej dotychczasowy potop wydawal sie niczym. Jeszcze wczoraj nie wyobrazala sobie, ze otaczajaca ich woda moglaby byc glebsza, ale kiedy dzis wyjrzala przez okno, odniosla wrazenie, ze biuro jest samotna wyspa na oceanie. Wieczorem przestawila samochod na wyzej polozony skrawek ziemi pod drzewo magnolii. I dobrze zrobila, pomyslala teraz. To miejsce tez bylo samo w sobie malenka wyspa, zwazywszy na to, ze woda siegala prawie wysokiej skrzyni ciezarowki. A ciezarowka Nany dobrze radzila sobie z powodziami, mimo to nalezalo sie cieszyc, ze Thibault naprawil hamulce. W przeciwnym razie bylyby powaznie zagrozone.Wczoraj Beth pojechala ciezarowka do miasta, zeby kupic mleko i kilka innych niezbednych produktow, ale cala wyprawa okazala sie bezcelowa, poniewaz wszystkie sklepy byly pozamykane, a jedynymi pojazdami, jakie po drodze widziala, -368 byly pick-upy i samochody terenowe nalezace do biura szeryfa. Pol miasta nie mialo pradu, ale jak dotychczas, ich domu to nie dotknelo. Jedynym jasnym promykiem na skadinad pochmurnym firmamencie byla radiowo-telewizyjna prognoza pogody, wedlug ktorej jeszcze tego dnia mialy przejsc ostatnie sztormy. Nazajutrz, jak dobrze pojdzie, woda zacznie opadac. Siedziala na ganku na bujawce, a Nana i Ben grali przy kuchennym stole w remika. Byla to jedyna gra, w ktorej mieli rowne szanse i ktora chronila Bena przed nuda. Pozniej, pomyslala Beth, pozwoli Benowi pochlapac sie na zewnatrz, a sama zajrzy do psow. Przestanie walczyc o to, zeby chlopak sie nie zamoczyl, i po prostu podda sie i pozwoli mu zalozyc kapielowki. Kiedy wczesniej rano poszla nakarmic psy, jej nieprzemakalny plaszcz okazal sie calkowicie bezuzyteczny. Wsluchujac sie w miarowe bebnienie deszczu o dach, zlapala sie na tym, ze mysli o Drake'u. Po raz tysieczny zalowala, ze nie moze z nim porozmawiac, zastanawiajac sie, co by jej brat powiedzial na temat fotografii. Ciekawe, czy i on wierzyl w jej sile. Drake nigdy nie byl jakos szczegolnie przesadny, ale serce Beth bilo mocniej za kazdym razem, kiedy sobie przypominala niewytlumaczalna panike, w jaka wpadl, kiedy zgubil jej zdjecie. Nana miala racje. Beth nie wiedziala, przez co przeszedl tam Drake, tak samo, jak nie miala pojecia, czego doswiadczyl Logan. Nic z tego, o czym wiedziala, nie wydawalo jej sie realne. Zastanawiala sie nad stresem, jakiemu podlegali, przebywajac tysiace kilometrow od domu, noszac kamizelki kuloodporne, zyjac wsrod ludzi mowiacych obcym jezykiem i rozpaczliwie starajac sie utrzymac przy zyciu. Czy rzeczywiscie tak trudno uwierzyc w to, ze ktos 369 czepia sie czegos, co w jego pojeciu zapewnia mu bezpieczenstwo?Nie - zdecydowala. To tak, jakby ktos nosil przy sobie medalion z wizerunkiem sw. Krzysztofa czy krolicza lapke. Fakt, ze brakuje w tym logiki, nie ma zadnego znaczenia. Ani absolutna wiara w sily magiczne. Jesli ktos czul sie z tym bezpieczniejszy, to po prostu tak sie czul. Ale tropic ja? Podchodzic? W tym miejscu przestawala cokolwiek rozumiec. Mimo calego sceptycyzmu, z jakim odnosila sie do intencji Keitha - czy nawet jego prob stworzenia pozorow, ze jej dobro szczerze mu lezy na sercu - musiala przyznac, ze jednak miala poczucie zagrozenia. Zaraz, co takiego powiedzial Logan? Ze byl jej cos winien? Zapewne za to, ze ocalal, ale niby jak? Potrzasnela glowa wyczerpana nieustanna gonitwa mysli. Slyszac skrzypniecie otwieranych drzwi, wyprostowala sie. -Czesc, mamo. -Czesc, kochanie. Ben usiadl obok niej. -Gdzie jest Thibault? Jeszcze go nie widzialem. -Nie przyszedl. -Z powodu deszczu? Jeszcze mu o niczym nie powiedziala; w dalszym ciagu nie byla na to gotowa. -Mial cos do zalatwienia - zaimprowizowala. -W porzadku - powiedzial Ben, patrzac na deszcz. - Nawet trawy nie widac. -Wiem, ale ma wkrotce przestac padac. -Czy juz kiedys tak lalo? Jak bylas mala? -Pare razy. Ale zawsze, kiedy byl huragan. - 370 Ben skinal glowa i poprawil okulary na nosie. Beth przejechala reka po wlosach.-Slyszalam, ze Logan cos ci dal. -Nie moge o tym mowic - powiedzial bardzo powaznym glosem Ben. - To jest tajemnica. -Ale mamie mozesz powiedziec. Jestem bardzo dobra w dotrzymywaniu tajemnic. -Sprytnie zaczynasz - przekomarzal sie z nia Ben. - Ale nie dam sie na to nabrac. Usmiechnela sie, odchylila do tylu i wymachami nog wprawila bujawke w ruch. -W porzadku. Ja i tak wiem o zdjeciu. Ben spojrzal na nia, zastanawiajac sie, co wiedziala. -Dal ci dla ochrony, tak? Chlopak opuscil ramiona. -Powiedzial ci? -Oczywiscie. -Och. - Ben byl wyraznie zawiedziony. - To mialo pozostac miedzy nami dwoma. -Masz to zdjecie? Chcialabym je zobaczyc. Po chwili wahania Ben siegnal do kieszeni. Wyciagnal fotke i wreczyl matce. Beth rozlozyla zdjecie i ogarnela ja fala wspomnien: jej ostatni weekend z Drakiem, ich rozmowa, diabelski mlyn, spadajaca gwiazda. -Czy Thibault przy okazji tego zdjecia cos jeszcze ci mowil? - zapytala, oddajac mu fotke. - Poza tym, ze to ma byc tajemnica? -Powiedzial, ze jego przyjaciel Victor uwazal je za szczesliwy talizman i ze w Iraku zapewnil mu bezpieczenstwo. Czula przyspieszony puls; przysunela twarz do twarzy Bena. -Powiedziales, ze Victor nazwal je szczesliwym taliz manem? 371 i -Aha. - Ben skinal glowa. - Tak mowil Logan. -Jestes pewien? -Oczywiscie, ze jestem. Beth wpatrywala sie w syna, czujac, ze jest w stanie wojny z sama soba. 33 Thibault Thibault spakowal do plecaka swoj skromny dobytek. W dalszym ciagu wialo i lal deszcz, ale zdarzalo mu sie juz stawiac czolo znacznie gorszym pogodom. Mimo to nie znajdowal w sobie dosc energii, zeby przekroczyc prog domu.Przyjsc tutaj to bylo cos zupelnie innego, niz sobie stad isc. Bo byl juz inny. Opuszczajac Kolorado, czul sie bardziej samotny niz kiedykolwiek dotychczas; tu jego zycie bylo pelne i kompletne. Przynajmniej do wczoraj. Zeus w koncu ulozyl sie w kacie pokoju. Prawie caly dzien dreptal niespokojnie, poniewaz Thibault nie wyprowadzil go na spacer. Za kazdym razem, kiedy jego pan wstawal po szklanke wody, pies podnosil sie w nadziei, ze wreszcie nadeszla upragniona chwila. Byl sam srodek popoludnia, ale chmury i deszcz sprawily, ze zrobilo sie ciemno. Sztorm nie przestawal chlostac scian domu, ale Thibault czul, ze sa to jego ostatnie podrygi. Jak swiezo schwytana ryba, ktora trzepocze sie jeszcze na brzegu, nie zamierzal odejsc spokojnie. Wieksza czesc dnia Thibault spedzil, starajac sie nie myslec 373 o tym, co sie stalo albo jak mozna bylo tego uniknac: cala ta sytuacja wydawala sie jakas bezsensowna. Sam wszystko zepsul, po prostu i zwyczajnie, a przeszlosci nie da sie naprawic. Zawsze usilowal zyc tak, zeby nie rozpamietywac tego, czego nie mozna cofnac, ale tym razem bylo inaczej. Watpil, czy kiedykolwiek zdola zapomniec.Jednoczesnie nie mogl pozbyc sie uczucia, ze to jeszcze nie koniec. Czy po prostu brakowalo mu jakiegos finalu? Nie, nie tylko; wojenne doswiadczenia nauczyly go, ze trzeba ufac wlasnym przeczuciom, nawet jesli czlowiek nie wie, skad sie one biora. O ile nie mial watpliwosci, ze musi opuscic Hamp-ton, chocby tylko dlatego, zeby znalezc sie jak najdalej od Keitha Claytona - wiedzial, ze facet nigdy nie zapomni i nie wybaczy - o tyle jednak nie mogl sie zdobyc na przekroczenie progu domu. Clayton byl osia kola. Clayton, a takze Ben i Elizabeth - wszyscy razem stanowili przyczyne, dla ktorej sie tu znalazl. Nie mial pojecia, dlaczego i co powinien w tej sytuacji zrobic. Zeus podniosl sie ze swojego miejsca w kacie pokoju i podszedl do okna. Thibault spojrzal na niego akurat w chwili, kiedy uslyszal pukanie do drzwi. Instynktownie zesztywnial, ale jednoczesnie zobaczyl, ze Zeus macha ogonem. Otworzyl drzwi. Przed nim stala Elizabeth. Zamarl i przez chwile patrzyli na siebie w milczeniu. -Jak sie masz, Logan - powiedziala w koncu. -Czesc, Elizabeth. Na jej twarzy pojawil sie usmiech, tak szybki i niesmialy, jakby go w ogole nie bylo. Zastanawial sie, czy przypadkiem sobie tego nie wymyslil. -Moge wejsc? Odstapil na bok, przygladajac sie, jak zdejmuje nieprze-<< 374 makalna kurtke i jak jej blond wlosy wysypuja sie z kaptura. Trzymala kurtke, nie bardzo wiedzac, co z nia zrobic, dopoki Thibault nie powiesil jej na drzwiach.-Ciesze sie, ze przyszlas - powiedzial. Skinela glowa. Zeus ob wachal jej reke, w odpowiedzi na co podrapala go za uszami. Dopiero potem zwrocila sie do Thibaulta. -Mozemy porozmawiac? - zapytala. -Jesli chcesz. - Wskazal na sofe i Elizabeth usiadla w jednym koncu, a on w drugim. -Dlaczego dales to zdjecie Benowi? - zapytala bez zadnych wstepow. Siedzial wpatrzony w przeciwlegla sciane, zastanawiajac sie, jak jej to wytlumaczyc, nie pogarszajac jeszcze sprawy. Od czego zaczac? -Powiedz mi to w dziesieciu slowach albo mniej - zasugerowala, wyczuwajac jego opory. - Od czegos musimy zaczac. Przez chwile pocieral reka czolo, po czym westchnal i spojrzal na nia. -Bo pomyslalem, ze ono zapewni mu bezpieczenstwo. -Bezpieczenstwo? -W tym domku na drzewie. Huragan bardzo oslabil cala konstrukcje, lacznie z mostkiem. Ben nie powinien tam wiecej chodzic. To wszystko w kazdej chwili moze runac. Patrzyla mu prosto w oczy. -Dlaczego nie zachowales zdjecia dla siebie? -Bo uznalem, ze jemu moze byc bardziej potrzebne. -Bo bedzie z nim bezpieczny? Skinal glowa. -Tak. Przez chwile bawila sie narzuta na sofe. 375 -Czy ty naprawde wierzysz w to, co powiedziales? Zeuwazasz to zdjecie za szczesliwy talizman? Zeus podszedl do swojego pana i polozyl sie u jego stop. -Byc moze - odparl Thibault. -To dlaczego nie powiesz mi wszystkiego? - zapytala. Oparl lokcie na kolanach i patrzac w podloge, zaczal z wahaniem opowiadac jej od poczatku cala historie fotografii. Mowil o tym, jak gral w Iraku w pokera, jak od wybuchu granatu o napedzie rakietowym stracil przytomnosc, o strzelaninie w Falludzy. Potem opowiedzial jej o samochodach-pulapkach i bombach domowej roboty w Ramadi, szczegolnie o tej, po ktorej wybuchu Victor powiedzial, ze zdjecie ocalilo zycie im obu. Nie pominal tez reakcji kolegow na te wydarzenia i ich nieufnosci. Na chwile przerwal, po czym spojrzal jej prosto w oczy. -Ale nawet po tym wszystkim ciagle jeszcze w to nie wierzylem. Wierzyl Victor. Zawsze. Victor wierzyl w tego rodzaju rzeczy, a ja mu dla swietego spokoju ustepowalem, bo to bylo dla niego bardzo wazne. Ale sam w to nie wie rzylem. W kazdym razie swiadomie. - Zlaczyl dlonie, a jego glos zlagodnial. - W tamten nasz ostatni wspolny weekend Victor powiedzial mi, ze mam dlug wdziecznosci wobec tej kobiety ze zdjecia, ze ono mnie ocalilo, ze bez niego nie byloby rownowagi. Ze znalezienie ciebie to sprawa mojego przeznaczenia. Kilka minut pozniej Yictor nie zyl, a ja... ja nie ponioslem w wypadku zadnego szwanku. Jednak nawet wtedy nie uwierzylem. Ale od tamtej pory Victor zaczal mnie nawiedzac. Glosem, ktory chwilami odmawial mu posluszenstwa, opowiedzial jej nastepnie o tych spotkaniach, uciekajac od jej oczu, z obawy, ze zobaczy w nich brak wiary. Na koniec potrzasnal glowa i westchnal. 376 -A reszte znasz. Bylo dokladnie tak, jak ci mowilem. Zdruzgotany tym wszystkim wyruszylem w droge. Tak, postanowilem cie znalezc, ale nie dlatego, ze mialem na twoim punkcie obsesje. Nie dlatego, ze cie kochalem albo chcialem, zebys ty mnie pokochala. Zrobilem to, bo Victor powiedzial, zebym nie walczyl z przeznaczeniem, a ja zaczalem widywac jego ducha. Po dotarciu tutaj nie wiedzialem, czego sie moge spodziewac. W pewnym momencie stalo sie to dla mnie wyzwaniem - zaczalem sie zastanawiac, czy cie znajde, ile czasu mi to zajmie. Kiedy tu w koncu dotarlem i zobaczylem wasze ogloszenie Potrzebna pomoc, pomyslalem, ze to najlepszy sposob na splacenie tego dlugu wdziecznosci. Ze powinienem te prace przyjac. Ze tak nalezalo postapic. Tak samo jak wtedy w domku na drzewie z Benem - nalezalo mu dac to zdjecie. Nie wiem, czy potrafie ci to wszystko wytlumaczyc, nawet gdybym bardzo chcial.-A wiec dales Benowi zdjecie, zeby mu zapewnic bezpieczenstwo - powtorzyla Elizabeth. -Niezaleznie od tego, jak idiotycznie moze to zabrzmiec. Tak. Probowala to przetrawic w milczeniu. -Dlaczego nie powiedziales mi tego wszystkiego na samym poczatku? - zapytala. -Powinienem - przyznal. - Wyglada na to, ze nosilem twoje zdjecie przy sobie przez piec lat i nie chcialem sie z nim rozstac, dopoki nie zrozumialem, jaka jest jego sila. -A sadzisz, ze teraz juz rozumiesz? Nachylil sie i poglaskal Zeusa, po czym spojrzal jej w oczy. -Nie jestem tego pewien. Wiem tylko, ze to, co wydarzylo sie miedzy nami, nie mialo swego poczatku wtedy, kiedy znalazlem twoje zdjecie. To sie zaczelo z chwila, kiedy przyszedlem do psiarni. To wtedy po raz pierwszy stalas sie 377 dla mnie kims rzeczywistym, a im lepiej cie poznawalem, tym bardziej rzeczywisty sam sie czulem. Szczesliwszy i jakby bardziej zywy niz kiedykolwiek dotychczas. Jakbysmy byli dla siebie przeznaczeni.-Jakbym ja byla twoim przeznaczeniem? - Uniosla brew. -Nie... Niezupelnie. To nie ma nic wspolnego z fotografia, z moja podroza tutaj czy z tym, co mowil Victor. Po prostu nigdy do tej pory nie spotkalem nikogo takiego jak ty. I jestem przekonany, ze juz nigdy nie spotkam. Kocham cie, Elizabeth... a co wiecej, ja cie lubie. Spedzanie z toba czasu sprawia mi przyjemnosc. Zmierzyla go wzrokiem, ale jej spojrzenie bylo nieprzeniknione. Kiedy sie wreszcie odezwala, ton jej glosu byl bardzo rzeczowy: -Zdajesz sobie chyba sprawe z tego, ze cala ta historia, ktora mi opowiedziales, w dalszym ciagu mocno traci obsesja i brzmi jak bredzenie jakiegos swira. -Wiem - przyznal. - Chwilami sam sobie wydaje sie swirem. -A gdybym ci powiedziala, zebys opuscil Hampton i nigdy wiecej nie szukal ze mna kontaktu? - sondowala go. -To bym sobie stad poszedl i nigdy bys juz o mnie nie uslyszala. Ta odpowiedz, brzemienna w skutki, zawisla miedzy nimi w powietrzu. Elizabeth poruszyla sie na sofie, odwrocila z wyraznym niesmakiem i dopiero potem ponownie na niego spojrzala. -To nawet bys nie zadzwonil? Po tym wszystkim, co miedzy nami bylo? - parsknela. - Nie moge w to uwierzyc. Widzac, ze zartuje, odczul wielka ulge. Wypuscil powietrze - uswiadomil sobie, ze od jakiegos czasu wstrzymywal oddech - i usmiechnal sie. 378 -Gdybym w ten sposob mogl ci udowodnic, ze jednak nie jestem psycholem...-To zalosne. W tej sytuacji facet powinien przynajmniej zadzwonic... Niemal niedostrzegalnie przysunal sie do niej. -Wezme to pod uwage. -Zdajesz sobie chyba sprawe, ze chcac zyc tutaj, nie bedziesz mogl opowiadac tej historii? Przysunal sie jeszcze blizej, tym razem calkiem znaczaco. -Moge z tym zyc. -I jesli spodziewasz sie podwyzki w pracy tylko dlatego, ze sie spotykasz z wnuczka szefowej, to o tym tez mozesz zapomniec. -Dam sobie rade. -Nie wiem jak. Nie masz nawet samochodu. Do tej pory zdazyl sie juz do niej przysunac tak blisko, ze jej wlosy muskaly jego ramie. Nachylil sie i pocalowal ja w szyje. -Cos wymysle - wyszeptal, a nastepnie przylgnal ustami do jej ust. Dluzszy czas calowali sie na sofie. Wreszcie zaniosl ja do sypialni, gdzie kochali sie spleceni tak mocno, jakby byli jednym cialem. W ich milosnym uniesieniu bylo wszystko: i zlosc, i przebaczenie tak gwaltowne i czule jak ich emocje. Thibault lezal na boku, wpatrujac sie w nia uporczywie. Przejechal palcem po jej policzku, a ona ten palec pocalowala. -Mysle, ze mozesz zostac - wyszeptala. 34 Clayton Clayton gapil sie na dom z niedowierzaniem. Zaciskal rece na kierownicy tak mocno, ze az zbielaly mu palce. Od czasu do czasu mrugal, zeby sie upewnic, ze wzrok nie splatal mu figla, ale caly czas widzial to samo: samochod Beth na podjezdzie, a w srodku calujaca sie na sofie pare i Taj-bolta prowadzacego Beth do sypialni.Beth i Taj-bolt razem. Z kazda uplywajaca minuta czul coraz gwaltowniejsze fale zalewajacej go wscieklosci. Caly jego fantastyczny, precyzyjny plan legl w gruzach. A Taj-bolt juz zawsze bedzie trzymal go na muszce. Zacisnal usta. Mial pokuse, zeby tam wtargnac, ale byl ten cholerny pies. Znow. Jakby samo obserwowanie ich z samochodu przez lornetke, tak zeby pozostac niewidocznym, nie bylo dostatecznie uciazliwe. Taj-bolt. Ten pies. Beth... Walnal reka w kierownice. Jak to sie moglo stac? Czy Beth nie slyszala, co do niej mowil? Czy nie rozumiala, w jakim znalazla sie niebezpieczenstwie? Czy losy Bena byly jej obojetne? -380 Nie, zaden psychol nie wedrze sie w zycie jego syna. Jeszcze czego! Nie z nim takie numery. Powinien sie tego spodziewac. Powinien wiedziec, jaka glupia potrafi byc Beth. Trzydziestka na karku, ale umys-lowosc dziecka. Powinien wiedziec, ze zobaczy w Taj-bolcie to, co chciala w nim widziec, i zlekcewazy oczywiste fakty. Ale on z tym skonczy. I to raczej predzej niz pozniej. Rozjasni jej w glowie, bez wzgledu na koszty. 35 Thibault Ucalowal Elizabeth na pozegnanie i padl na sofe, wyczerpany, ale z uczuciem ulgi. Napawal sie swiadomoscia, ze mu przebaczyla. To, ze probowala zrozumiec i dostrzec sens w calej tej zagmatwanej historii podrozy, jaka przedsiewzial, graniczylo z cudem. O tym, ze go zaakceptuje - ze wszystkimi jego wadami i smiesznostkami - nawet nie marzyl.Przed wyjsciem zaprosila go jeszcze na obiad i chociaz od razu przyjal zaproszenie, to postanowil troche odpoczac. Inaczej nie mialby sily rozmawiac. Wiedzial jednak, ze przed drzemka musi wyprowadzic Zeusa, chocby tylko na chwile. Poszedl na ganek po nieprzemakalna kurtke i spodnie. Zeus podreptal za nim, obserwujac swojego pana z zainteresowaniem. -Tak, idziemy na spacer - uspokoil go Thibault. - Ale pozwol mi sie przynajmniej ubrac. Zeus zaszczekal i zaczal skakac z podniecenia, jak stajacy deba jelen. Biegal jak szalony od drzwi do Logana i z powrotem. -Juz szybciej nie moge. Uspokoj sie. 382 Pies w dalszym ciagu tanczyl z radosci i zataczal wokol niego kola.-Uspokoj sie - powtorzyl Thibault. Zeus, wpatrujac sie w niego blagalnie, usiadl wreszcie z ociaganiem. Thibault zalozyl nieprzemakalny kombinezon i gumowce i otworzyl siatkowe drzwi. Zeus wyskoczyl w deszcz jak z procy i natychmiast przepadl w blotnistym krajobrazie. Odwrotnie niz u Nany, dzialka, na ktorej stal dom Thibaulta, znajdowala sie na niewielkim wzniesieniu. Woda zbierala sie tu kilkaset metrow od domu. W pewnym momencie Zeus zatoczyl luk w strone lasu, by po chwili ukazac sie na otwartej przestrzeni i wrocic na podjazd, szalejac i skaczac w wybuchu czystej radosci. Thibault usmiechnal sie, jakby chcial powiedziec: wiem dokladnie, co czujesz. Spedzili kilka minut, spacerujac w ulewnym deszczu. Niebo, brzemienne w burzowe chmury, zrobilo sie granatowe. Ponownie zerwal sie wiatr i Thibault czul na twarzy igielki zacinajacego ukosnie deszczu. Ale to nie mialo znaczenia: po raz pierwszy od lat poczul sie naprawde wolny. Na poczatku podjazdu woda prawie calkowicie zmyla slady opon Elizabeth. Jeszcze chwila i deszcz wygladzi wszelkie nierownosci. Cos jednak zwrocilo uwage Thibaulta; probowal zrozumiec to, co zobaczyl. W pierwszej chwili pomyslal, ze slady opon sa za szerokie. Podszedl blizej, zeby sie im przyjrzec. Slady, jakie zostawila, wyjezdzajac, najprawdopodobniej nakladaja sie na te, ktore pozostawila jadac do niego - rozumowal. Dopiero kiedy stanal na skraju podjazdu, dotarlo do niego, ze sie mylil. Byly dwa komplety sladow opon - jedne i drugie wjezdzajace i wyjezdzajace. Pozostawily je dwa samochody. W pierwszej chwili nic z tego nie zrozumial. 383 Ale jego umysl pracowal szybko, a elementy puzzli wskakiwaly na miejsce. Byl tu ktos jeszcze. Ale to niemozliwe, chyba ze...Spojrzal w strone sciezki prowadzacej przez las do psiarni. W tej samej chwili wiatr i deszcz uderzyly ze szczegolna furia i Thibault - prawie bez tchu - zmruzyl oczy, wpatrujac sie w sciane wody przed soba. Natychmiast puscil sie biegiem, a jego mysli galopowaly razem z nim. Probowal ocenic, ile czasu zajmie mu dotarcie na miejsce. Mial nadzieje, ze zdazy. 36 Beth Przypadek chcial, ze Nana byla akurat w biurze, kiedy Keith wpadl do domu jak burza, zamykajac za soba drzwi. Zupelnie jakby byl u siebie. Nawet z kuchni Beth widziala zyly nabrzmiale na jego szyi. Wbil w nia wzrok, a dlonie same zacisnely mu sie w piesci.Kiedy przemaszerowal przez salon, Beth poczula, ze cos w niej peka i ze miejsce tego czegos wypelnia strach. Jeszcze nigdy nie widziala go w takim stanie: zaczela sie przed nim cofac, omijajac tylem stojace na jej drodze szafki. Keith zaskoczyl ja, zatrzymujac sie w drzwiach do kuchni. Usmiechnal sie, ale wyraz jego twarzy byl jakis dziwny; mozna powiedziec, ze stanowil groteskowa karykature tego, czym mial byc. -Przepraszam, ze tak wpadlem - powiedzial z przesadna uprzejmoscia - ale musimy porozmawiac. -Co tu robisz? Nie mozesz, ot tak sobie, znienacka sie tutaj pojawiac... -Gotujesz obiad, tak? - zagadnal. - Pamietam czasy, kiedy gotowalas obiady dla mnie. 385 -Wyjdz stad, Keith - powiedziala szorstko.-Nigdzie nie ide - odparl, patrzac na nia, jakby nie wiedziala, o czym mowi. Gestem wskazal krzeslo. - Dlaczego nie siadasz? -Bo nie mam ochoty - wyszeptala, wsciekla na siebie, ze w jej glosie jest tyle strachu. - Chce, zebys stad wyszedl. -Wykluczone. - Usmiechnal sie ponownie, ale i ta proba nie byla specjalnie udana. W spojrzeniu Keitha Beth dostrzegla jakas pustke, ktorej nigdy dotychczas nie widziala. Poczula przyspieszone bicie serca. -Moglabys mnie poczestowac piwem? - zapytal. - Mialem meczacy dzien w biurze, jesli wiesz, co mam na mysli. Beth przelknela sline, bojac sie odwrocic wzrok. -Nie mam piwa. Skinal glowa, rozgladajac sie dokola, a nastepnie znow na nia spojrzal. -O, piwo jest tu, przy kuchni - wskazal palcem butel ke. - Musi byc i drugie. Pozwolisz, ze zajrze do lodowki? - Nie czekajac na odpowiedz, otworzyl lodowke i siegnal na dolna polke, skad wyjal piwo. - Znalazlem - obwiescil triumfalnie. Patrzyl na nia, otwierajac butelke. - Pomylilas sie, prawda? - Pociagnal dlugi lyk i mrugnal do niej. Sila nakazala sobie spokoj. -Czego chcesz, Keith? -Wiesz, czego chce. Po prostu chcialem byc na biezaco. Zobaczyc, czy jest cos, o czym powinienem wiedziec. -Wiedziec o czym, na przyklad? - zapytala, czujac skurcz zoladka. -Na przyklad o Taj-boicie - odparl. Zignorowala przekrecenie nazwiska. -Nie wiem, o czym mowisz. 386 Ponownie pociagnal piwa, ktorym przez chwile plukal usta, po czym skinal glowa i glosno przelknal napoj.-Jadac tutaj, pomyslalem, ze pewnie wlasnie to po wiesz - mowil jakby od niechcenia - ale znam cie le piej, niz sobie wyobrazasz. - Wyciagnal w jej strone bu telke. - Byl czas, kiedy nie mialem pewnosci, czy cie w ogole znam, ale to sie w ciagu ostatnich kilku lat zmie nilo. Wspolne wychowywanie dziecka wiaze dwoje ludzi, nie uwazasz? Beth nie odpowiedziala. -Dlatego tu jestem. Ze wzgledu na Bena. Bo chce dla niego jak najlepiej, ale teraz nie jestem juz pewien, czy w tej sprawie potrafisz logicznie myslec. Zrobil krok w jej strone i znow lyknal piwa. W butelce niewiele juz zostalo. Wytarl usta wierzchem dloni i podjal: -Pomyslalem, ze ty i ja nie zawsze bylismy w najlepszych stosunkach. Ale to jest niedobre dla Bena. On musi wiedziec, ze sie jakos dogadujemy. Ze nadal jestesmy dobrymi przyja ciolmi. Czy nie uwazasz, ze to jest dla niego bardzo wazne przeslanie? Ze nawet jesli twoi rodzice sie rozwiedli, to w dalszym ciagu potrafia sie przyjaznic? Nie miala ochoty sluchac jego gledzenia, ale bala sie mu przerwac. Bo to byl inny Keith... Niebezpieczny. -Mysle, ze to jest wazne - ciagnal dalej, robiac kolejny krok w jej strone. - Szczerze mowiac, nie ma dla mnie nic wazniejszego. -Nie zblizaj sie do mnie - powiedziala. -A to dlaczego? - obruszyl sie. - Od paru dni nie potrafisz jasno myslec. Kiedy posuwal sie naprzod, Beth cofala sie coraz glebiej wzdluz rzedu szafek, starajac sie miec go caly czas przed soba. -Nie zblizaj sie do mnie, ostrzegam cie. 387 Ale Keith nie zwracal uwagi na to, co mowila, wpatrujac sie w nia pustym wzrokiem.-Rozumiesz, co mam na mysli? Zachowujesz sie tak, jakbys uwazala, ze chce cie skrzywdzic. Ale ja cie nigdy, przenigdy, nie skrzywdzilem. Powinnas to wiedziec. -Jestes szalony. -Nie, nie jestem szalony. Moze troche zly, to owszem, ale nie szalony. - Kiedy znow sie usmiechnal, pustka znikla z jego spojrzenia, a jej zoladek podjechal do gardla. - Czy ty wiesz - ciagnal - ze mimo tego wszystkiego, co przez ciebie przezylem, w dalszym ciagu uwazam, ze jestes piekna? Beth nie podobal sie kierunek, w jakim zmierzala ta rozmowa. W najmniejszym nawet stopniu. W tym momencie znalazla sie w samym kacie; juz dalej nie mogla sie cofnac. -Wyjdz, dobrze? - powtorzyla. - Ben jest na gorze i za chwile bedzie tu Nana... -Ale mnie chodzi tylko o calusa. Czy to jest az tak wiele? Beth nie byla pewna, czy dobrze slyszy. -Calusa? - powtorzyla. -Tak, na razie - odparl. - Przez wzglad na dawne czasy. Dostane calusa i pojde. Natychmiast stad wyjde. Obiecuje. -Ale ja cie nie pocaluje - odparla, oszolomiona. Keith tymczasem zdazyl juz stanac tuz przed nia. -Pocalujesz - powiedzial - a pozniej zrobisz wiecej. Ale na razie wystarczy calus. Odgiela sie do tylu, nie chcac dopuscic do jakiegokolwiek kontaktu fizycznego. -Prosze cie, Keith, ja tego nie chce, nie chce sie z toba calowac. -Nic ci nie bedzie. -388 Kiedy sie do niej nachylil, odwrocila glowe. Zlapal ja wtedy za przedramiona, przysuwajac usta do jej ucha. Beth czula, jak wali jej serce. -To boli! - syknela. -Na tym polega caly dowcip, Beth - wyszeptal. Poczula cieplo jego oddechu na szyi. - Jesli nie chcesz mnie pocalowac, okay. Ja to zaakceptuje, ale zdecydowalem, ze bedziemy czyms wiecej niz tylko przyjaciolmi. -Wynos sie! - syknela. Keith puscil ja z chichotem. -Jasne - powiedzial, robiac krok do tylu. - Nie ma problemu. Zaraz sie wyniose. Ale musze ci powiedziec, co sie moze stac, jesli nie dojdziemy do porozumienia... -Wynos sie! - wrzasnela. -Mysle, ze powinnismy od czasu do czasu zafundowac sobie... randke. I nie chce slyszec od ciebie "nie". Sposob, w jaki wypowiedzial slowo "randka", sprawil, ze przeszly ja ciarki. Nie wierzyla wlasnym uszom. -Po moich ostrzezeniach na temat Taj-bolta - dodal - gdzie bylas dzisiaj? U niego. - Potrzasnal glowa. - Popel nilas wielki blad. Bez trudu moge cie oskarzyc o to, ze zadajesz sie z facetem, ktory cie przesladowal, bo mial na twoim punkcie obsesje. Obie te okolicznosci swiadcza o tym, ze jest niebezpieczny, ale ty to najwyrazniej ignorujesz. W tej sytuacji koniecznosc mieszkania z toba sprowadza niebezpieczenstwo na Bena. Mowil to wszystko z obojetnym wyrazem twarzy. Poczula sie porazona jego slowami. -Nie chcialem isc do sadu i mowic im, co robisz, ale zostalem do tego zmuszony, wiec pojde. I jestem przekonany, ze tym razem to mnie sad przyzna wylaczna opieke nad naszym synem. 389 -Nie zrobisz tego - wyszeptala.-Zrobie. Chyba ze... - Oczywista przyjemnosc, z jaka to mowil, sprawila, ze jego slowa zabrzmialy jeszcze bardziej przerazajaco. Na chwile przerwal, zeby to, co powiedzial, zdazylo do niej dotrzec, po czym podjal: - Chcialbym miec pewnosc, ze dobrze mnie zrozumialas. Najpierw masz powiedziec Taj-boltowi, ze nigdy wiecej nie chcesz go widziec. Potem powiesz mu, ze ma opuscic miasto. Pozniej zaczniemy sie razem pokazywac. Ze wzgledu na dawne czasy. Albo to, albo Ben zamieszka ze mna. -Nie mam zamiaru z toba mieszkac! - odezwal sie od strony kuchennych drzwi dziecinny glos. Beth spojrzala obok Keitha i jej wzrok natrafil na Bena, na ktorego twarzy malowalo sie przerazenie. Chlopak zaczal sie wycofywac. -Nigdy! - Odwrocil sie i wybiegl w deszcz, zatrzaskujac za soba drzwi. 37 Clayton Beth probowala przecisnac sie obok Keitha, ale on znow zlapal ja za ramie.-To jeszcze nie koniec - burknal. Nie zamierzal jej puscic, dopoki sie nie upewni, ze zrozumiala, co do niej mowi. -Ale on wybiegl na dwor! -Nic mu nie bedzie. Musze miec pewnosc, ze zrozumialas, jak od tej pory maja wygladac sprawy miedzy nami. Bez chwili wahania uderzyla go wolna reka w twarz. Zatoczyl sie do tylu, a kiedy ja puscil, pchnela go z calej sily, korzystajac z tego, ze udalo jej sie go zaskoczyc. -Wynos sie stad, do jasnej cholery! - wrzasnela. Kiedy tylko Keith odzyskal rownowage, raz jeszcze uderzyla go z calej sily w piers. - Mam dosc ciebie i twojej rodziny i ciaglego mowienia mi, co moge, a czego nie moge! Nie mam zamiaru znosic tego ani chwili dluzej! -To wielka szkoda - odparl jakby nigdy nic. - Tyle ze nie masz wyboru. Nie pozwole, zeby Ben zblizal sie do tego twojego kochasia. Zamiast odpowiedzi - jakby juz miala dosyc sluchania 391 tego wszystkiego - odepchnela go i wyskoczyla z domu jak z procy.-Dokad idziesz? - krzyknal za nia. - Jeszcze nie skonczylismy! Przebiegla przez sakon. -Ide szukac Bena! -To tylko deszcz! -Jest potop, jesli jeszcze tego nie zauwazyles! Patrzyl, jak wybiega na ganek, gdzie spodziewal sie zobaczyc tez i Bena, ale z jakiegos wzgledu Beth spojrzala najpierw w jedna, potem w druga strone, a nastepnie znikla mu z oczu. Blyskawica rozdarla niebo i chwile pozniej rozlegl sie grzmot. Blisko. Zbyt blisko. Clayton podszedl do drzwi i zauwazyl, ze Beth udala sie w daleki koniec ogrodu, rozgladajac sie dookola. W tym momencie pojawila sie Nana z parasolka. -Widzialas moze Bena? - zawolala do niej Beth. -Nie - odparla starsza pani. Brnac w strugach deszczu, byla calkowicie zdezorientowana. - Dopiero przyszlam. Co tu sie dzieje? - Na widok Claytona stanela jak wryta. - Co on tutaj robi? - zapytala. -Nie mijal cie? - zapytala Beth, puszczajac sie nagle biegiem. -Nic wielkiego sie nie stalo - powiedzial Clayton, czujac, ze musi skonczyc watek Beth. - On zaraz wroci... Beth przystanela nagle, patrzac mu prosto w oczy. Clayton zauwazyl, ze jej zlosc ustapila przerazeniu. W jednej chwili odglosy burzy wydaly sie jakby bardzo dalekie. -Co sie stalo? - zapytal Clayton. -Domek na drzewie... Zaledwie pare sekund trwalo, zanim dotarl do niego sens jej slow. Poczul skurcz w piersi. Chwile pozniej oboje biegli w strone lasu. 38 Thibault, Beth, ClaytonThibault dotarl w koncu do psiarni; buty mial calkowicie przemoczone i ciezkie od wody. Obok niego dreptal Zeus, ktory zwalnial tylko w obliczu glebokich po kolana kaluz. Przed domem stal samochod Beth i ciezarowka, ale tez jakis inny woz - terenowy. Z bliska Logan zauwazyl na dachu obcego samochodu swiatla i zrozumial, ze jest tu Clayton. Mimo zmeczenia, ruszyl ostro przed siebie, rozchlapujac wode. Zeus przypominal wyskakujacego ponad fale delfina. Im szybciej biegl Thibault, tym bardziej cel wydawal sie oddalac, w koncu jednak minal biuro i skrecil w strone domu. Dopiero wtedy zauwazyl Nane, ktora stala na ganku, swiecac latarka w kierunku lasu. Nawet z daleka widac bylo na jej twarzy panike. -Nana! - krzyknal, ale wycie sztormu zagluszylo jego glos. Chwile pozniej jednak musiala go uslyszec, bo odwrocila sie do niego, swiecac latarka. -Thibault? Z trudem zrobil kilka ostatnich krokow. Deszcz bezlitosnie 393 smagal wszystko dokola i w gasnacym swietle dnia malo co bylo widac. Zwolnil, usilujac zlapac oddech.-Co sie stalo? - zawolal. -Ben przepadl! - odkrzyknela w odpowiedzi. -Co to znaczy "przepadl"? Co sie stalo? -Nie wiem! Byl tu Clayton, i Beth pobiegla szukac Bena, i... i potem oboje pognali w kierunku strumienia. Uslyszalam tylko cos o domku na drzewie... Chwile pozniej Thibault tez pedzil w strone lasu, a za nim Zeus. * Deszcz i wiatr chlostaly galezie, ktore kaleczyly im twarze i rece. Sciezke blokowaly konary, zmuszajac Beth i Keitha do przedzierania sie przez gaszcz krzewow i pnaczy, by je ominac. Dwukrotnie Beth potknela sie i upadla; slyszala, jak biegnacy za nia Keth tez sie przewraca. Blocko bylo geste i lepkie. W polowie drogi do domku na drzewie stracila but, ale i to jej nie zatrzymalo.Domek na drzewie. Mostek. Powodz. Tylko adrenalinie i strachowi zawdzieczala to, ze nie zwymiotowala. Oczyma wyobrazni widziala swojego syna na mostku, ktory nagle zarywa sie i wali do strumienia. Po ciemku potknela sie o zmurszaly pien i poczula w stopie rozdzierajacy bol. Wstala najszybciej jak tylko mogla, ignorujac bol, ale kiedy probowala obciazyc noge, upadla z powrotem. Keith natychmiast znalazl sie przy niej i bez slowa pomogl jej wstac. Obejmujac Beth w talii, zaczal ja za soba wlec. Oboje wiedzieli, ze Ben jest w niebezpieczenstwie. 394 Clayton z trudem bronil sie przed fala ogarniajacej go paniki. Powtarzal sobie, ze Ben jest inteligentnym chlopcem i potrafi ocenic niebezpieczenstwo, ze nie bedzie igral z zywiolem. Jego syn nie grzeszyl odwaga, ale po raz pierwszy w zyciu Clayton byl z tego zadowolony.Brnac przez las z kulejaca u boku Beth, nie mogl ignorowac tego, co widzial. A widzial szeroko rozlany, niemal siegajacy ich stop strumien, ktorego nurt rwal z niewiarygodna szybkoscia i sila. Thibault biegl przez bloto i wode, nie szczedzac wysilku, za wszelka cene starajac sie nie zwalniac, ale utrzymanie desperackiego tempa, jakie sobie narzucil, bylo coraz trudniejsze. Galezie i pnacza smagaly go po twarzy i ramionach, tnac jak noze, ale on tego nie czul, szedl jak burza. Biegnac, zerwal z siebie najpierw nieprzemakalna kurtke, potem koszule. Juz prawie jestem na miejscu, powtarzal sobie. Jeszcze tylko kawalek. Gdzies w tyle glowy pobrzmiewalo mu echo slow Victora: "To jeszcze nie wszystko". Beth czula, jak chrupia kosci w jej stopie, z kazdym krokiem przeszywajac cala dolna czesc jej ciala falami piekacego bolu, postanowila jednak nie jeczec ani nie krzyczec. W miare jak zblizali sie do domku na drzewie, strumien robil sie coraz szerszy, a rwacy prad tworzyl male lejkowate wiry. Wzdluz szybko znikajacych brzegow sterty zwalonych galezi wzbudzaly drobne fale slonawej wody. Wzburzony 395 nurt rzeczki niosl masy odpadow i smiecia, ktore w przypadkowym zderzeniu kazdego mogly pozbawic przytomnosci.Z nieba laly sie strugi deszczu. Wiatr odlamal kolejna galaz, ktora upadla w odleglosci zaledwie paru metrow od nich. Blocko zdawalo sie wysysac cale sily z nich obojga. Ale Beth wiedziala, ze sa juz przy debie. Przez szara zaslone wody widziala sznurowy mostek, ktory przypominal poszarpany maszt statku wylaniajacy sie z mgiel portu. Podazyla wzrokiem od drabinki przez mostek do centralnej platformy. Wody strumienia przewalaly sie przez nia, osadzajac na niej smieci. Wedrujac spojrzeniem od mostka do platformy domku, Beth zwrocila uwage na niebezpieczny kat, pod jakim mostek zwisal jakies trzydziesci centymetrow nad woda. Platforma domku zostala niemal calkowicie oderwana od starej podstawy budowli, ktora w kazdej chwili grozila zawaleniem. Jak w koszmarnym snie, Beth zobaczyla nagle w rozszalalym zywiole Bena uczepionego sznurowego mostka pod platforma domku. Dopiero wtedy pozwolila sobie na krzyk. Na widok Bena czepiajacego sie chybotliwego mostka Claytona ogarnelo przerazenie. Jego mysli pedzily jak szalone. Za daleko, zeby doplynac do przeciwleglego brzegu, i praktycznie nie ma na to czasu. -Zostan na miejscu! - krzyknal do Beth, a sam pognal do drabiny. Wspial sie na gore i wbiegl na mostek, zeby zdazyc z pomoca. Widzial, jak platforma domku z kazda chwila sie zanurza. Gdyby rzeka uderzyla w nia z cala swoja sila, z pewnoscia by sie oderwala. -396 Przy trzecim kroku sprochniale deski puscily i Keith, runal w dol, w szalejaca kipiel, lamiac sobie po drodze zebra. W ostatniej chwili, czujac, ze idzie pod wode obciazony nasiaknietym ubraniem, uchwycil sie liny. Prad wciagal go, a sznur sie napinal. Uczepiony liny probowal utrzymac glowe nad woda, rozpaczliwie wierzgajac przy tym nogami. W pewnym momencie wynurzyl sie, spazmatycznie lapiac powietrze; polamane zebra sprawialy mu potworny bol, zrobilo mu sie czarno przed oczami. W panice siegnal druga reka po line, jednoczesnie walczac z pradem. Calkowicie lekcewazac bol, pod ciosami niesionych woda galezi, walczyl o zycie. Fale rozbijaly mu sie o twarz, oslepiajac go, utrudniajac oddychanie i uniemozliwiajac myslenie o czymkolwiek innym poza przetrwaniem. Zajety bez reszty ta walka, Clayton nie zauwazyl, ze pale wspierajace centralna platforme mostka chwieja sie i pochylaja groznie w jego strone, w strone rwacego strumienia. * Beth z trudem stanela na nogi, probujac kustykac. Po trzech krokach upadla ponownie. Oslonila dlonmi usta i krzyknela do Bena:-Posuwaj sie wzdluz liny! Jak najdalej od platformy! Dasz rade! Nie byla pewna, czy ja uslyszal, ale juz po chwili zobaczyla, jak chlopak powoli oddala sie od platformy, zblizajac sie do najbardziej wartkiego nurtu, blizej srodka strumienia. Blizej ojca... A tymczasem Keith miotal sie rozpaczliwie, z trudem utrzymujac sie na powierzchni. Wszystko wydawalo sie jednoczesnie przyspieszac i zwal-397 niac, kiedy nagle katem oka dostrzegla jakis ruch w gorze strumienia. To Logan blyskawicznie sciagal buty i spodnie. Chwile pozniej skoczyl do wody, a tuz za nim Zeus. Clayton zdawal sobie sprawe, ze dluzej juz nie wytrzyma. Bol zeber byl obezwladniajacy, prad wciagal go pod wode. Lapal oddech plytkimi, spazmatycznymi haustami, broniac sie rozpaczliwie przed smiercia, ktora, jak to sobie nagle uswiadomil, nieuchronnie sie zblizala. Prad znosil Thibaulta o pol metra w dol strumienia na kazde cwierc metra w poprzek. Wiedzial, ze moglby powtorzyc te sama droge ladem, przedostawszy sie na druga strone rzeki, ale nie mial az tyle czasu. Wpatrzony w Bena plynal do niego z calym zapamietaniem. Nagle otrzymal silny cios galezia i na moment poszedl pod wode. Kiedy sie wynurzyl zdezorientowany, zobaczyl za soba szybko plynacego Zeusa. Odzyskawszy orientacje, z desperacka determinacja podjal walke z pradem. Stwierdzil jednak, ze nie dotarl nawet na srodek strumienia. Beth widziala, jak Ben posuwa sie dalej wzdluz wystrzepionego mostka sznurowego, i podpelzla blizej wody. -Trzymaj sie, Ben! - dopingowala syna, teraz juz z placzem. - Dasz rade! Trzymaj sie, kochanie! * Wykonujac gwaltowne ruchy ramionami, Thibault zderzyl sie z zanurzona platforma mostka. Obrocilo go w wodzie, a potem calkowicie bezwolnego znioslo na Claytona, ktory w odruchu paniki zlapal sie go wolna reka i wciagnal pod <<398 wode. Bezladnie mlocac rekami i nogami, Thibault wymacal line, ktorej sie uchwycil w chwili, gdy Clayton ja puszczal. Clayton z kolei uczepil sie jego, doslownie na niego wlazac, w rozpaczliwej walce o haust powietrza.Thibault z kolei, trzymajac sie jedna reka liny i bezskutecznie usilujac pozbyc sie Claytona, rozpaczliwie walczyl pod woda. Mial uczucie, ze za chwile eksploduja mu pluca; powoli ogarniala go panika. Tymczasem pale, oslabione dzialaniem pradu, nie wytrzymujac lacznego ciezaru Thibaulta i Claytona, przechylily sie i platforma mostka z rozdzierajacym trzaskiem ostatecznie sie odlamala. * Beth patrzyla na rozpaczliwe zmagania dwoch mezczyzn i widziala, jak pekaja pozostale liny przymocowane do platformy mostka. Po drugiej stronie strumienia platforma domku runela do wody, wzniecajac gigantyczna fontanne, w wyniku czego prad porwal Bena w dol rzeki. Z przerazeniem obserwowala chlopca, ktory w dalszym ciagu, trzymajac sie liny, tanczyl wraz ze szczatkami platformy, obracany przez nurt.Kiedy Zeus doplywal do Logana i Keitha, platforma mostka uniosla sie nagle na falach jak ogromna muszla, stanela deba i sie rozbila. Zeus zniknal pod woda. Wszystko to razem dzialo sie blyskawicznie - Beth nie widziala juz Logana ani Keitha i tylko rozpaczliwie wysilajac wzrok, dostrzegla na wodzie, wsrod niesionych pradem szczatkow, maly punkcik, w ktorym rozpoznala glowe Bena. Slyszala jego piskliwe krzyki i widziala, jak walczy o utrzymanie glowy nad woda. Ponownie dzwignela sie i, kompletnie niewrazliwa na bol, pokustykala jeszcze blizej wody, zeby tylko nie stracic syna z oczu. 399 W tym samym momencie - jakby nagle sie ziscil sen - zobaczyla ciemny lsniacy od wody psi leb, ktory sunal zdecydowanie w kierunku Bena.Zeus. Uslyszala, jak chlopiec wola psa, i serce skoczylo jej w piersi. Probowala kustykac, ale za kazdym razem padala, podnosila sie wiec i znow padala, az w koncu zaczela sie czolgac, czepiajac sie galezi i podciagajac, byle tylko nie stracic chlopca z oczu. Bo znoszeni pradem Zeus i Ben robili sie coraz mniejsi, chociaz jedno nie ulegalo watpliwosci: pies systematycznie zblizal sie do malca. Nagle obie postacie jak gdyby zlaly sie w jedno. Zeus obrocil sie i zaczal plynac w strone brzegu. Za nim, uczepiony psiego ogona, plynal Ben. -Wal nogami, kop, synku! - wrzeszczala z calej sily. Kustykajac i podskakujac starala sie jakos posuwac do przodu. Na prozno jednak usilowala dotrzymac tempa pradowi. Zeus i Ben oddalali sie od niej z kazda sekunda. Wytezala wzrok, a oni... oni byli juz w polowie strumienia, nie, mineli polowe... Wiedziona teraz juz tylko instynktem parla do przodu resztkami sil. Zamiast bolu czula jedynie dziki lomot serca. Pozostala im jeszcze do pokonania jedna trzecia odleglosci od brzegu... Prad jakby nieco zwolnil... Jedna czwarta... Szla dalej, czepiajac sie galezi i podciagajac. Nagle pies i chlopiec znikneli, przeslonieci gestymi liscmi, a ona przezyla moment grozy, zanim znow odnalazla ich wzrokiem. Juz prawie sa... Co za ulga... Jeszcze tylko malenki kawalek... Prosze Cie, Boze, jeszcze tylko troche... I wreszcie - sa! Ben pierwszy postawil noge na brzegu, - 400 puszczajac ogon Zeusa. Po chwili pies znalazl sie przy nim. Beth rzucila sie do nich z niewyslowiona ulga. Zeus padl, gdy tylko poczul pod lapami kawalek stalego ladu. Zaraz potem Ben poszedl w j e g o slady. Ale zanim Beth do nich dotarla, Zeus z powrotem byl juz na nogach. Lapy mu drzaly z wysilku, kaslal i parskal. Beth podpelzla do syna i pomogla mu usiasc, czekajac, az i on wykaszle wode, ktorej sie nalykal. -Wszystko w porzadku? - zapytala. -Tak, w porzadku - odparl, ciezko dyszac, i miedzy kolejnymi atakami kaszlu ocierajac twarz. - Balem sie, ale mialem w kieszeni to zdjecie. Thibault powiedzial, ze bede z nim bezpieczny. - Wytarl reka nos. - Gdzie jest tata? I Thibault? Po tych slowach oboje zaczeli plakac. EPILOG Dwa miesiace pozniejBeth spojrzala w lusterko wsteczne i usmiechnela sie na widok Zeusa. Siedzial w skrzyni ciezarowki, z nosem wystawionym na wiatr. Obok niej siedzial Ben; wyciagnal sie ostatnio i wyrosl, chociaz ciagle jeszcze byl za maly na to, zeby swobodnie wystawic lokiec przez okno. Nastal pierwszy cieply dzien po tygodniach koszmarnie zimnej pogody. Od Bozego Narodzenia dzielily ich niecale dwa tygodnie. Pazdziernikowe upaly i burze staly sie odleglym wspomnieniem. Ogolnokrajowe wiadomosci zdominowaly komunikaty powodziowe. Srodmiescie Hampton zostalo zalane, jak wiele innych miast w regionie; w sumie szesc osob stracilo zycie. Mimo koszmaru, jaki byl udzialem ich wszystkich, Beth po raz pierwszy od dluzszego czasu poczula... spokoj. Od pogrzebu borykala sie z niezwyklymi wydarzeniami, jakie doprowadzily do tego brzemiennego w skutki dnia. Wiedziala, ze wiele osob w miescie zastanawialo sie nad jej wyborami. Od czasu do czasu docieraly do niej rozne plotki, ale na ogol ignorowala je. Logan nauczyl ja jednego: ze wiara w siebie 402 i we wlasna intuicje to czesto jedyne, na co czlowiek moze liczyc.Szczesliwie stan zdrowia Nany stale sie poprawial. W ciagu dni i tygodni po "wypadku", jak to nazywala, Beth, i ona, a jeszcze bardziej Ben, czerpali ze szczegolnej madrosci i nieustajacego wsparcia starej kobiety. Ostatnio regularnie spiewala w kosciele, powrocila do szkolenia psow, zaczela uzywac obu rak i kulala tylko wtedy, kiedy byla zmeczona. W pewnym okresie, jakies dwa tygodnie temu, po zdjeciu Beth gipsu, poruszaly sie bardzo podobnie. Beth zlamala cztery kosci srodstopia i na piec tygodni zalozono jej gips. Nana lubila sobie z niej zartowac zadowolona, ze nie ona jedna jest dotknieta inwalidztwem. Ben bardzo sie zmienil: niektore z tych zmian ja martwily; inne napawaly duma. Przezycie takiej traumy dalo mu zastrzyk wiary w siebie, z ktora w szkole bylo mu lzej. A przynajmniej tak sobie wyobrazala. Czasami zastanawiala sie, czy rzeczywiscie zawdzieczal to zdjeciu, ktore stale przy sobie nosil. Warstwa zabezpieczajacego je laminatu popekala i miejscami poodlazila, ale nie chcial slyszec o tym, zeby sie choc na chwile z nim rozstac. Przyjdzie czas, pomyslala, ze z tego wyrosnie, ale kto wie? Byla to jego spuscizna po Loganie i jako taka miala dla chlopca szczegolne znaczenie. Ben naturalnie bardzo przezywal tragedie. Rzadko mowil o tym otwarcie, ale wiedziala, ze w pewnym stopniu mial poczucie winy. Od czasu do czasu nawiedzaly go tez koszmarne sny, w ktorych wolal to Keitha, to Logana. Kiedy Beth potrzasala nim, zeby go obudzic, okazywalo sie, ze sen byl zawsze taki sam: ogarniety panika miota sie w rzece, od czasu do czasu idac pod wode, i nagle widzi plynacego w jego strone Zeusa. We snie na prozno stara sie zlapac psa za ogon. Ponawia bezskuteczne proby, by w koncu stwierdzic, ze Zeus 403 nie ma ogona. Patrzy na siebie jakby z zewnatrz, na swoja rozpaczliwa walke i na to, jak powoli idzie na dno.Beth dojechala do cmentarza i zaparkowala tam, gdzie zawsze. Miala ze soba dwie donice kwiatow. Najpierw, jak zwykle, poszla na grob Drake'a. Przez chwile wspominala brata, potem wyrwala kilka chwastow, ktore wyrosly przy kamieniu nagrobnym, i na koniec ustawila donice. Nastepnie poszla na drugi grob, gdzie postawila efektowniejsze kwiaty. Byl to dzien urodzin zmarlego i chciala miec poczucie, ze go wlasciwie upamietnila. Zeus chodzil tu i tam, weszac i niuchajac. Ben wlokl sie na koncu, jak zawsze od czasu pojawienia sie psa. Uwielbial go od samego poczatku, ale od kiedy Zeus uratowal mu zycie, byli doslownie nierozlaczni. Pies jak gdyby rozumial wage swego czynu - a przynajmniej tak to sobie tlumaczyla Beth - i w swoim psim umysle uznal, ze juz na zawsze sa ze soba zwiazani. W nocy sypial w korytarzu pod drzwiami Bena i Beth, idac do lazienki, czesto widywala go, jak czuwal nad snem przyjaciela. Poczucie straty bylo zlozone i kazde z nich na swoj sposob probowalo sie z nim uporac. Bo chociaz wspomnienia macily nieraz nastroj zaloby - pomimo heroicznego wyczynu Keitha, nie byly rozowe - to kiedy juz wszystko zostalo zalatwione i powiedziane, Beth miala go zachowac w jednoznacznie wdziecznej pamieci. Nigdy nie zapomni, jak tamtego dnia podnosil ja, kiedy upadla, a potem prawie niosl. Ani tego, ze zginal, probujac ratowac zycie ich syna. A to nie bylo tak malo. Przeciwnie, nawet bardzo duzo. I pomimo roznych wad Keitha Beth postanowila zapamietac go na zawsze z tej dobrej strony. Miala nadzieje - ze wzgledu -404 na Bena - ze i on w ten sposob go zapamieta. Bez poczucia winy i ze swiadomoscia, ze ojciec go jednak kochal, czego az do tej tragicznej chwili nie byl pewien. A co do niej... No coz, na nia w domu czekal Logan. Zaoferowal sie, ze pojdzie z nia na cmentarz, ale czula, ze tak naprawde nie mial na to ochoty. Byl weekend i wolal spedzic ranek, krzatajac sie w samotnosci po obejsciu, wykonujac drobne naprawy i pracujac nad nowym domkiem dla Bena. Pozniej mieli razem ubierac choinke. Beth przyzwyczajala sie powoli do jego rytmow i nastrojow, nauczyla sie odbierac ciche sygnaly, mowiace o tym, kim byl. A byl na dobre i na zle, w zdrowiu i w chorobie, na zawsze jej. Skrecajac na podjazd, zauwazyla, ze wychodzi wlasnie z domu i pomachala mu reka. Ona tez nalezala do niego - na zawsze - ze wszystkimi swoimi niedoskonalosciami. Mozecie wierzyc albo nie, pomyslala. No coz, taka juz byla. Idac do niej, Logan otworzyl ramiona i usmiechnal sie, jakby czytal w jej myslach. SPIS TRESCI PODZIEKOWANIA 7 1. Clayton i Thibault 112. Thibault 27 3. Beth 44 4. Thibault 66 5. Clayton 77 6. Thibault 87 7. Beth 92 8. Thibault 110 9. Clayton 128 10. Beth 133 11. Thibault 152 12. Beth 174 13. Thibault 188 14. Clayton 213 15. Beth 217 16. Thibault 232 17. Clayton 256 18. Beth 260 -406 19. Thibault 270 20. Beth 277 21. Clayton 297 22. Thibault 304 23. Beth 319 24. Clayton 329 25. Thibault 333 26. Beth 339 27. Clayton 346 28. Beth 349 29. Thibault 358 30. Beth 360 31. Clayton 364 32. Beth 368 33. Thibault 373 34. Clayton 380 35. Thibault 382 36. Beth 385 37. Clayton 391 38. Thibault, Beth, Clayton 393 E P I L O G Dwa miesiace pozniej 402 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-12-25 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/